You are on page 1of 727

Tytuł oryginału: Hue 1968

Copyright © 2017 by Mark Bowden

An excerpt from „Cheating the Reaper” is reprinted from Praying at the Altar by W. D.

Ehrhart, Adastra Press, 2017, by permission of the author.

„Ballad of the Green Berets”, words and music by Barry Sadler and Robin Moore,

copyright © Music Music Music Inc., 1963, 1964 & 1966. Permission given by Lavona

Sadler.

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019

Copyright © for the Polish translation Mateusz Fa ński, 2019

Redaktor prowadzący: Bogumił Twardowski

Redakcja: Witold Kowalczyk

Redakcja merytoryczna: Bartosz Kruszyński

Korekta: Alicja Laskowska

Projekt typogra czny i łamanie: Grzegorz Kalisiak

Projekt okładki: Grzegorz Kalisiak

Opracowanie map: Mariusz Mamet

Zdjęcie z okładki: Getty Image, zdjęcia na ss. 122, 194, 302, 374, 410, 446: Alamy Stock

Photo

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-7976-199-9

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@wydawnictwopoznanskie.com

www.wydawnictwopoznanskie.com
 

Dla Gene Robertsa


 

Mądrość przychodzi do nas, gdy nie może już nic zdziałać.

 
– GABRIEL GARCIA MÁRQUEZ
 

S P I S  T R E Ś C I

CZĘŚĆ I. INFILTRACJA

1. ODDZIAŁ „RZEKA HUONG”

2. TRZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ DNI

3. SPIZZERINCTUM

4. CESARSKA STOLICA

5. BIMBER I KACZE EMBRIONY

6. NHAN DAN

7. ANDY I MIMI

8. BANH CHUNG I GIO CHA

9. GWARDIA PAŁACOWA

10. NIENAWIŚĆ WE KRWI

11. PIĘKNA NOC

CZĘŚĆ II. UPADEK HUE

1. FAJERWERKI

2. KOMPLEKS

3. POTĘŻNY PYTON

4. POPOŁUDNIOWE WALKI ULICZNE

5. IDIOTYCZNA MISJA

CZĘŚĆ III. BEZSENS I UPÓR

 
1. RYŻ IR8

2. ICH TAM JAK MRÓWEK

3. CZYLI CHCESZ TRAFIĆ DO WIETNAMU?

4. OSIĄGNIĘTO KOMPLETNĄ KONSTERNACJĘ

5. PISMAKI I NAJMĘŻNIEJSZA KOBIETA NA ŚWIECIE

6. RYDWAN NADJEŻDŻA

CZĘŚĆ IV. KONTRATAK W TRÓJKĄCIE I KATASTROFA W LA CHU

1. PLUSY I MINUSY

2. TFP

3. WIELKI ERNIE

4. KOCHAM TYCH PIEPRZONYCH MARINES

5. UCIECZKA

6. WISZĄC WROGOWI U PASA

7. SZKOŁA JOANNY D’ARC

8. NO I PATRZ, COŚ NAROBIŁ!

9.SIEŃ PIEKIELNA NAD BRZEGIEM ACHERONU

CZĘŚĆ V. PRZEJĘCIE TRÓJKĄTA

1. FLAGI KAPITULACJI, FLAGI PRZERAŻENIA

2. COŚ TAM SIĘ NIE ZGADZA

3. PRZEJĘCIE

4. ZOSTAĆ

5. VAUGHT

6. PIEPRZYĆ GO, ON PRACUJE DLA DRUGIEJ STRONY

7. PIEKŁO JEST DO DUPY

8. WSZYSTKO JEST BARDZO DZIWNE

9. NICZYM LUDZIE, KTÓRZY SPADLI Z NIEBA

10. WOJNA TO PIEKŁO

 
CZĘŚĆ VI. ODBICIE CYTADELI

1. WIELKI BURDEL

2. NIE MAMY WĄTPLIWOŚCI CO DO REZULTATU

3. AGENCI PRZEZNACZENIA

4. PIERWSZE DOROCZNE STRZELANIE DO INDYKÓW W HUE

5. WIEŻA

6. LEWY

7. DLACZEGO TO ROBICIE?

8. MOMENT PRAWDY

9. LA CHU

10. SZACH-MAT

11. CENA

12. DLACZEGO MAJĄ WALCZYĆ DALEJ?

13. BURGERY W KRYSTALU I CIĘŻARÓWKA

EPILOG

POSTSCRIPTUM

PODZIĘKOWANIA

PRZYPISY

INDEKS
 

 
 

Na kilka godzin przed świtem 31  stycznia 1968  roku, w  pierwszy

dzień ofensywy Tet, księżycowego nowego roku, niemal dziesięć

tysięcy żołnierzy Wojsk Północnego Wietnamu (Nort Vietnamese

Army – dalej NVA) i  Viet Congu uderzyło z  ukrytych obozów na

Centralnych Równinach i  zajęło Hue, dawną stolicę Wietnamu. Był

to ruch odważny i  szokujący – oto zajęto trzecie największe miasto

w  Południowym Wietnamie, w  kilka lat po tym, jak amerykańska

interwencja wojskowa miała przechylić szalę kon iktu

zdecydowanie na korzyść Sajgonu. Front Wyzwolenia

Narodowego[1], jak zwała sama siebie koalicja sił komunistycznych,

z  zaskoczenia zajął całe Hue poza dwoma otoczonymi

kompleksami: jednym w  rękach Armii Republiki Wietnamu (Army

of the Republic of Vietnam – dalej ARVN) w północnej części miasta

oraz drugim, mniejszym, w rękach grupy amerykańskich doradców

wojskowych, na południu. W  obu kompleksach znajdowało się

tylko kilka setek kompletnie otoczonych żołnierzy. W  każdej chwili

ich pozycje mogły zostać zajęte przez wroga.

Potrzeba było dwudziestu czterech dni ciężkich walk, by odzyskać

miasto. Bitwa o  Hue miała stać się najkrwawszym starciem wojny

wietnamskiej i  punktem zwrotnym nie tylko w  tym kon ikcie, lecz

także w  całej amerykańskiej historii. Kiedy dobiegła końca, debata

o  Wietnamie w  Stanach Zjednoczonych nie dotyczyła już tego, jak


wygrać, lecz jak się wycofać. Nigdy więcej Amerykanie nie mieli już

w pełni zaufać swoim przywódcom.


 

C Z Ę Ś Ć  I

INFILTRACJA
 

Od 1967 roku do 30 stycznia 1968 roku


 

ODDZIAŁ „RZEKA HUONG”

Po południu ze szkół wzdłuż ulicy Le Loi wybiegają, niczym

uwolnione ptaki, dzieci. Machają plecakami, biegną lub jadą na

rowerach. Chłopcy w  białych koszulach i  szortach, dziewczynki,

z długimi czarnymi włosami, w falujących na wietrze ao dai.

Ulica znajduje się w  samym centrum Hue. Biegnie wzdłuż

południowego brzegu rzeki Huong i  wysadzana jest drzewami,

pochylającymi się nad pełną skuterów i  samochodów jezdnią. Po

północnej stronie ulicy, wzdłuż brzegu rzeki, biegnie szeroka

zielona promenada, a  po południowej stronie stoi rząd

imponujących kamiennych budynków skrytych za wysokimi

murami pomalowanymi w  pastelowe odcienie zieleni, żółci,

czerwieni, brązu i  różu. Po drugiej stronie rzeki wyrastają

podniszczone i  niedostępne mury cytadeli, monumentalnej fortecy

z  zupełnie innej epoki. Nazwa rzeki, Huong, przywodzi na myśl

przyjemny zapach kadzidła lub też różowe i  białe płatki kwiatów,

które spływają z  jej prądem jesienią, niesione ze znajdujących się

na północy sadów. Amerykanie nazywają ją Rzeką Perfumową.

W  1968  roku pod drzewami na ulicy Le Loi więcej było rowerów

niż skuterów i  samochodów. Zdjęcie pięknej dziewczyny na

rowerze, ubranej w  ao dai, tradycyjną tunikę z  połami z  przodu

i  z  tyłu i  z  tradycyjnym stożkowym kapeluszem non la na głowie,

znajdowało się na okładce kieszonkowego przewodnika

wydawanego amerykańskim żołnierzom w drodze do Wietnamu[2].

Jedną z  tych dziewczyn przemierzających ulicę Le Loi w  styczniu

tego roku była Che Thi Mung. Miała osiemnaście lat i  była równie
piękna, jak ta na zdjęciu z  przewodnika. Che była dziewczyną

z wioski, do szkoły chodziła niewiele. Jadąc na rowerze w Hue, była

obrazem niewinności: szczupła, o  okrągłej twarzy, wielkich oczach

i wysokich kościach policzkowych. Pracowała wraz ze swoją rodziną

na polach ryżowych i  pomagała wyrabiać z  palmowych liści

kapelusze non la, które sprzedawała na ulicach miasta. Zbierała je

w wysoki stos i przywiązywała go z tyłu swojego roweru.

Jednak Che wcale nie była tak niewinna ani tak przyjazna, na

jaką wyglądała. Nie wiedziała nic o  globalnym kon ikcie, który

sprowadził Amerykanów do Wietnamu, lecz wojna stała się jej

życiem. Była całkowicie pewna swojej w  niej pozycji. Z  całą siłą

swej młodej pasji nienawidziła reżimu w  Sajgonie, Republiki

Wietnamu. Ta wrogość była w dużym stopniu odziedziczona. Zanim

się urodziła, jej ojciec walczył w  szeregach Viet Minhu przeciw

Francuzom, a  kiedy była dzieckiem, został uwięziony na całe lata

przez reżim w Sajgonie, który zastąpił Francuzów. W jej opinii obie

dyktatury niczym się od siebie nie różniły – teraz po prostu za

lokalną tyranią stali nie Francuzi, lecz Amerykanie. Jej ojciec,

murarz, walczył całe swoje życie. Dla Che wojna przybrała wymiar

osobisty dwa lata wcześniej, gdy ARVN zabiła jej starszą siostrę,

która była o cerem w  podziemiu Viet Congu. Żołnierzy reżimu

określała mianem nguy (oszuści), słowem, które po wietnamsku

oznaczało kogoś, kto pod dobrze znaną twarzą skrywa obcą

duszę[3].

Po tym, jak zabito jej siostrę, nguy zaczęli szukać kolaborantów

w  Van The, jej wiosce, małej społeczności rolników i  handlarzy

w  dystrykcie Thuy Thanh na południowy wschód od miasta.

Wioska znajdowała się na uboczu od głównej drogi i  otoczona była

ze wszystkich stron krajobrazem płaskim i  pozornie spokojnym.

Przez większość roku było tu bardzo wilgotno, a  już

w  szczególności w  czasie sezonu deszczowego na wybrzeżu, który

trwał od grudnia do lutego, kiedy to chłodne dni wypełnione były

szarą mgłą. Daleko na zachodzie rozciągały się zielone szczyty


Centralnej Wyżyny; na wschodzie, zaledwie kilka kilometrów dalej,

rozciągały się plaże Morza Południowochińskiego. Mniej więcej

trzech na czterech mieszkańców Van The podzielało poglądy Che

na temat Sajgonu, był to więc obszar bardzo podatny na działania

Viet Congu. Przyjaciele ukryli jej ojca po tym, jak zginęła jej starsza

siostra. Wiedzieli, że gdy tylko nguy odkryją, kim była, odnajdą jego

akta i zaczną go szukać.

Kiedy przybyli, pod domem Che odnaleźli pusty schron. Tego

rodzaju kryjówki były dość popularne. Mieszkańcy wiosek

budowali je, by schronić się przed bombardowaniami, a  czasami

ukrywano tam także broń i  amunicję dla Viet Congu. Niekiedy

chowano tam chłopców z  wioski, by zapobiec ich wcieleniu siłą

w  szeregi ARVN lub Viet Congu. Nguy mogli więc zinterpretować

schron, jak im się spodoba.

W wypadku Che byli wystarczająco podejrzliwi, biorąc pod uwagę

działalność jej siostry i  nieobecność jej ojca, by ją aresztować.

Zabrano ją na posterunek ARVN  w  mieście razem z  jej matką

i  dziadkiem od strony ojca. Przesłuchujący ją wlewali jej do nosa

i  gardła mydliny, aż zaczynała się dusić, a  w  głowie i  uszach

dzwoniło. Domagali się, by powiedziała im, gdzie ukrywa się jej

ojciec, i podała imiona bojowników Viet Congu z jej wioski.

Płakała i  błagała – była przecież tylko młodą dziewczyną!

Powiedziała im, że nic nie wie. Czemu ją torturują? Czy naprawdę

sądzą, że Viet Cong zwierza się szesnastoletnim dziewczynkom?

Czy mają córki? Siostry? Przez resztę życia była dumna z  tego, jak

skrzętnie udało jej się ochronić swoje sekrety. Nie powiedziała nguy

niczego.

Sama dołączyła do Viet Congu cztery lata wcześniej. Wstąpiła do

Organizacji Młodych Pionierów[4]. Była niezwykle dumna ze swojej

siostry, która zginęła jako męczennica, lecz także zupełnie

załamana jej śmiercią, przerażona tym, co może się stać jej ojcu,

i  zdeterminowana dorosnąć do przykładu, jaki jej dawał. Kiedy

wreszcie uwolniono ją i  jej rodzinę, w  Van The wprowadzono stan


wyjątkowy. Najbardziej znienawidzona była godzina policyjna – po

siódmej wieczorem mieszkańcom wioski nie wolno było wychodzić

z  domów. Nguy nie mieszkali jednak w  wiosce. Nie mogli być tam

cały czas i  nie wiedzieli, którym mieszkańcom mogą ufać.

Bojowniczkom takim jak Che łatwo było unikać patroli i  brać

udział w  nocnych spotkaniach oraz ćwiczeniach. Jeśli chodzi

o  resztę wioski, to prześladowania wywołały jedynie gniew –

i przysporzyły partyzantom rekrutów.

Che czasami widywała z  oddziałami ARVN Amerykanów. Nosili

podobne mundury, lecz jankesów łatwo było rozpoznać, bowiem

bardzo się przecież od Wietnamczyków różnili. W  nocy ona i  jej

rodzina słuchali w  radiu opowieści o  amerykańskich

bombardowaniach Północnego Wietnamu – przed oczyma stawały

im śmierć, zniszczenia i  tragedia mieszkańców Północy, lecz nie

bała się i  nie nienawidziła przybyszów z  USA tak jak nguy, którzy

wydawali jej się znacznie gorsi. Znali jej język, byli pod każdym

względem, poza tym najważniejszym, Wietnamczykami.

Przez dwa lata po jej aresztowaniu i  przesłuchaniu prowadziła

podwójne życie – w nocy była partyzantką, w ciągu dnia szanującą

prawo obywatelką Południowego Wietnamu. Znalazła pracę na tym

samym posterunku ARVN, gdzie była torturowana – pracowała jako

sprzątaczka i  wykonywała różne prace dorywcze. Oczyszczono ją

z  zarzutów i  zwolniono – tylu ludzi aresztowano i  przesłuchiwano,

że nawet jeśli ktoś jeszcze o  coś ją podejrzewał, to nie obawiała się

zbytnio, by o  niej pamiętał. Jeździła po mieście rowerem,

sprzedając kapelusze, pracowała na posterunku, wieczorami zaś

uczęszczała na tajne spotkania, w  czasie których wraz z  innymi

dziewczynami z  wioski ostrzyła bambusy na wilcze doły. Stała też

często na straży, wypatrując patroli nguy lub Amerykanów.

Oddział, któremu pomagała, dawny oddział jej siostry, gromadził

część zbiorów wioski i  składował je w  ukrytych obozach na

wyżynach, w  dżungli, którą partyzanci określali po prostu jako

xanh (zieleń). W  większości zajmowali się tym chłopcy. Dziewczyny


zachęcały dzieci do zapisywania się do rewolucyjnych młodzieżówek

i  próbowały przekonać mieszkańców wiosek do poparcia Viet

Congu. Che przypominała im o  godzinie policyjnej, zachowaniu

żołnierzy regularnie przeszukujących wioskę, aresztowaniach

i  zmyślonych oskarżeniach. Tłumaczyła, że pokój i  wolność

obiecywane przez nguy i  ich amerykańskich szefów to iluzja. Ich

kraj znajdował się w  stanie wojny i  wojna ta będzie trwała, aż

najeźdźcy i  zdrajcy zostaną wygnani. Wtedy powstanie prawdziwy,

zjednoczony Wietnam. Przedstawiała wizję przyszłości, w  której

wolni Wietnamczycy będą razem pracować nad polepszeniem bytu

dla wszystkich.

Była gotowa walczyć za swoje przekonania. Kiedy skończyła

siedemnaście lat, została przyjęta do Zjednoczenia Młodzieży[5],

gdzie zaczęła pracować bezpośrednio z  partyzantami. W  nocy

uczyła się składać i  rozkładać karabinki szturmowe takie jak AR-

15 i  AK-47; jak strzelać z  takiej broni, a  także z  granatników,

w  tym B-40; jak posługiwać się granatami. Te,  których używała

partyzantka, potrzebowały siedmiu sekund, by wybuchnąć, więc

po wyciągnięciu zawleczki, a  przed ich rzuceniem, trzeba było

spokojnie policzyć do pięciu. Che wzięła tego roku udział w  ataku

na posterunek nguy i po raz pierwszy użyła broni przeciw wrogowi.

I  wtedy, w  październiku 1967  roku, wydarzyło się coś

niesamowitego. Została wraz z  dziesięcioma innymi dziewczynami

wybrana do służby w  specjalnym oddziale. Dowodziła nim Pham

Thi Lien, dwudziestodwuletnia dziewczyna z  ich wioski, która

walczyła u boku siostry Che. W czasie rajdu nguy na ich wioskę jej

kryjówka została odkryta i  musiała uciekać do Północnego

Wietnamu, gdzie została specjalnie przeszkolona – politycznie

i  wojskowo. Po jej powrocie wybrała najbardziej oddane sprawie

dziewczyny z  kilku okolicznych wiosek. Oprócz Che była to Hoang

Thi No, której rodzice już i  tak żyli w  ukryciu razem z  Viet

Congiem. Hoang była tak mała i  chuda, że sprawiała jeszcze

bardziej niewinne wrażenie niż Che, lecz pracowała wraz z nią przy
rekrutacji i  utrzymywaniu podziemnych schronów w  dobrej

kondycji. Kiedy dwie dziewczyny z Van The poznały resztę oddziału,

Lien powiedział im, że ich misją jest przygotować się na wielkie

uderzenie zwane Tong-Tan-cong-Noi (wielka ofensywa, wielkie

powstanie). Miało do niego dojść w  czasie Tet 1968  roku, który

zgodnie z  chińskim kalendarzem był rokiem małpy. Najważniejszą

częścią ofensywy miał się stać atak na Hue, skąd zamierzano raz

na zawsze wyprzeć Amerykanów i  nguy. Z  północny miały nadejść

tysiące dobrze uzbrojonych i  wyszkolonych żołnierzy, dążących do

przyłączenia się do Viet Congu i  lokalnych patriotów. Naród miał

powstać. Wojna miała dobiec końca. Upragniony dzień

niepodległości był blisko!

Grupa Lien, zwana później Oddziałem „Rzeka Huong”, była

jednym z  wielu zmobilizowanych w  sekrecie w  tych miesiącach.

Dziewczyny czuły się częścią czegoś wielkiego i  tym razem nie było

to tylko czcze gadanie. Lien powiedziała im, że będą musiały

opuścić swoje rodziny. Przydzielono cztery misje: szpiegowanie

nguy i  Amerykanów w  mieście; rekrutacja cywilów na potrzeby

powstania i  organizacja wsparcia; szkolenie nowych rekrutów

w  walce i  taktyce; przygotowanie oddanego pododdziału, który po

rozpoczęciu bitwy zajmie się transportem rannych do polowych

lazaretów na tyłach i  będzie pomagał w  organizacji wyżywienia.

Trzeba było przeszmuglować, zmagazynować i  przygotować broń,

amunicję, żywność i  medykamenty. Piękne dziewczyny nie były

postrzegane jako zagrożenie – mogły się bez większych obaw

przemieszczać po mieście. Mogły się przyglądać posterunkom

wojska i  policji, szkicować pozycje, wejścia, wyjścia, instalacje

i  gniazda karabinów maszynowych, zapisywać liczebność i  trasy

przemarszu wrogich jednostek. Mogły dokumentować domy

i  zwyczaje obcokrajowców mieszkających w  Hue. W  mieście pełno

było amerykańskich i  europejskich cywilów, od agentów CIA po

aktywistów pokojowych. Mogły także zapisywać adresy i  zwyczaje

zdrajców, prominentów reżimu w  Sajgonie, policjantów, o cerów,


a  nawet obywateli o  mniejszym znaczeniu, których lojalność

budziła wątpliwości. Na nich wszystkich miał nadejść czas.

Dziewczyny otrzymały fundusze na wynajęcie mieszkań w  Hue.

Che zamieszkała z  rodziną w  Dap Da, dzielnicy na południowym

brzegu, gdzie rzeka Nhu Y łączyła się z Huong – niedaleko centrum

miasta. Rodzina, z  którą zamieszkała, zajmowała podniszczony

budynek z  cegły i  kamienia, którego właścicielem był nauczyciel

mieszkający tutaj ze swym synem, krawcem, oraz wnuczką, wciąż

uczennicą. W  ciągu dnia na chodniku Che plotła i  sprzedawała

kapelusze, i  obserwowała. Co jakiś czas zbierała swoje sprawunki

i  ruszała rowerem na zachód, wzdłuż ulicy Le Loi, mijała

uniwersytet, szpital miejski, siedzibę policji, więzienie i  budynek

gubernatorstwa. Przyglądała się uważnie nabrzeżu naprzeciw

uniwersytetu, u  stóp mostu Truong Tien, gdzie przybijały

amerykańskie jednostki rzeczne. Towarzyszka Che, Hoang,

sprzedawała kapelusze i obserwowała ulubiony przez Amerykanów

Huong Giang Hotel oraz inne ważne budynki. Razem z  innymi

dziewczynami, pracując całe miesiące, zbudowały kompletny obraz

wojskowych i policyjnych posterunków w Hue.

Jednym z  celów Che była siedziba amerykańskiego Dowództwa

Wsparcia Wojskowego dla Wietnamu (US Military Assistance

Command, Vietnam – dalej MACV), zaledwie dwa kwartały na

południe od mostu. Był to kwadratowy ogrodzony kompleks

wypełniony przez niewyróżniające się dwu- i  trzypiętrowe budynki.

Wewnątrz znajdował się duży dziedziniec z  parkingiem i  kortem

tenisowym, na którym zazwyczaj odbywało się grillowanie. Parking

pełen był jeepów i  ciężarówek. Wysoki stalowy płot – zwieńczony

drutem kolczastym, na którym umieszczono miny i  ary, które

miały wybuchnąć, jeśli ktoś próbowałby się przezeń przedostać –

otaczał cały kompleks. Były tutaj tylko dwie bramy, strzeżone przez

wysokie wieżyczki obserwacyjne. Przed nimi, na chodniku,

zbudowano z worków z piaskiem stanowiska ogniowe. Był to zatem

mały miejski fort, lecz bez szczególnie silnej obrony. W wieżyczce od


strony miasta przy karabinie maszynowym znajdował się zawsze

przynajmniej jeden znudzony żołnierz spoglądający beznamiętnie

na ciągły nurt rowerów, samochodów, riksz i  skuterów. Codziennie

Che liczyła ludzi i pojazdy wjeżdżające i wyjeżdżające z kompleksu,

notowała wejścia i wyjścia, zmiany wart oraz rodzaje i liczbę broni.

W  domu w  Dap Da nie było bieżącej wody, więc razem

z  dziewczynami z  sąsiedztwa Che codziennie udawała się do

miejskiej fontanny, gdzie napełniała kanistry, a następnie zabierała

je do domu. Dawało jej to szansę przemierzać ulice miasta nawet

po godzinie policyjnej. Kolejka dziewcząt w kolorowych jedwabnych

bluzkach przy fontannie działała jak przynęta na nguy, których

pełno było w  okolicy. Po drugiej stronie ulicy znajdowały się

akademia wojskowa i  burdel. Dziewczyny rozmawiały i  irtowały

z  żołnierzami zmierzającymi do obu tych przybytków – w  ten

sposób można się było sporo dowiedzieć. Flirtowanie było

szczególnie przydatne. Gdy tylko nguy się zauroczył, Che musiała

grzecznie spytać, kiedy kończyła się jego warta. Z  czasem zdobyła

całkiem niezłe rozeznanie w  rozkładach wart wszystkich

posterunków, które obserwowała. Nigdy nie robiła notatek – zawsze

wszystko zapamiętywała i składała Lien ustne meldunki.

Dziewczyny nie wiedziały dokładnie, kiedy ma nadejść Tong-Tan-

cong-Noi, lecz kiedy dzień ten się zbliży – już niedługo – miały

zostać przeniesione z  powrotem do wioski, a  stamtąd poprowadzić

oddziały NVA i  Viet Congu do miasta pod osłoną nocy, by te

zaatakowały z  zaskoczenia. Po rozpoczęciu walk ich zadanie

polegałoby na zaopatrzeniu i ewakuowaniu rannych.

Dla Che i  innych dziewczyn z  oddziału miał to być najważniejszy

moment ich życia.


 

Żołnierze amerykańscy z pojmanym bojownikiem Viet Congu, Hue

1968
 

TRZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ DNI

Dla Franka Doezemy był to długi rok. Bardzo tęsknił za domem. Za

każdym razem, gdy pisał do rodziny, do Shelbyville w  stanie

Michigan, niedaleko Kalamazoo, notował, ile dni zostało mu z  jego

jednorocznej tury w  Wietnamie. 21  styczna tak pisał do swoich

braci: „Już niedługo. Uważaj, świecie, nadchodzę! Kiedy mówię

świecie, to oczywiście mam na myśli stare dobre Stany lub

Michigan, lub Shelbyville, lub po prostu dom. […] No, zobaczmy,

zostało pięćdziesiąt pięć dni, to będzie osiem tygodni”.

Wiedział doskonale, co go czeka po powrocie: praca na rodzinnej

farmie, którą miał w końcu przejąć, sam lub razem z braćmi. Jeśli

chodzi o  karierę, to w  pełni wystarczały mu pola kukurydzy

i  krowy. Dyplom odebrał z  Chrześcijańskiego Liceum w  Kalamazoo

w  1966  roku i  na tym dla niego edukacja się skończyła. Podobnie

jak wielu innym młodym ludziom z  jasną wizją swej przyszłości,

Doezemie się spieszyło. Miał oko na dziewczynę, którą chciał

poślubić, chociaż ona jeszcze o  tym nie wiedziała. Byłby już

znacznie dalej w  realizacji swoich planów rodzinnych

i zawodowych, gdyby nie pobór.

Każdy zdrowy mężczyzna, który ukończył liceum

w  USA  w  1966  roku i  nie miał zamiaru iść do college’u,

kwali kował się do poboru. Taka była rzeczywistość – jak podwyżki

na kolei lub podatki. Niemal każdy miał ojca lub wujka, który

walczył w  drugiej wojnie światowej lub w  Korei (czasem w  obu

kon iktach), wielu miało dziadków, którzy walczyli w  pierwszej

wojnie światowej. W  lmach, telewizji, książkach i  komiksach


wojny te przedstawiano jako pełne bohaterstwa: odważni

mężczyźni, nieugięci w  obliczu śmierci, pokonywali wrogów

w  odległych krainach dla Boga, rodziny i  agi. Doezema nie

spieszył się, by zostać żołnierzem, lecz też nie kwestionował

swojego przeznaczenia. Wiedział, że nie ma co liczyć na zwolnienie

ze służby ze względu na pracę na roli, więc postanowił wypełnić

swój obowiązek w  jak najefektywniejszy sposób. Skorzystał

z  programu promowanego przez armię – która pilnie potrzebowała

ludzi gotowych walczyć w  Wietnamie – dzięki któremu jego służba

skrócona została z  czterech do dwóch lat. Tak jak się spodziewał,

wylądował w Wietnamie w kilka miesięcy po zakończeniu szkolenia

podstawowego.

Był z  niego prawdziwy syn Michigan: wysoki, o  krótko

ostrzyżonych blond włosach i  kwadratowej szczęce. Wyszkolony

został na radiooperatora, spędził pierwsze sześć miesięcy w  kraju

przydzielony do kapitana Marines Jima Coolicana, który pracował

jako doradca w  batalionie ARVN. Coolican początkowo odrzucił

Doezemę. Kapitan miał prawie dwa metry wzrostu i  był znacznie

wyższy od wietnamskich żołnierzy, którym doradzał. Snajperzy

wroga obierali sobie za cel najczęściej o cerów i  Amerykanów.

O cer i jego radiowiec musieli zawsze być blisko siebie – radio było

potrzebne, by wezwać wsparcie artyleryjskie lub z  powietrza –

i  Coolican obawiał się, że Doezema, który był niemal tak samo

wysoki jak on sam, tylko podwoi zagrożenie. Sytuacja była

szczególnie niebezpieczna dla Doezemy, bowiem nosił na plecach

ciężkie i  pokaźnych rozmiarów radio o  długiej antenie. Coolican

uważał się za odważnego, lecz nie za głupca. Doezema jednak

nalegał – lubił kapitana i  cieszył się na myśl, że będzie mógł wziąć

udział w  akcji. Z  tego co słyszał, spadochroniarze ARVN często

mieli kontakt z wrogiem. Coolican wreszcie ustąpił – okazało się, że

razem stanowili świetny zespół.

Często znajdowali się w  walce. Ich batalion[6] stanowił część

1  Dywizji ARVN, włączonej w  skład I  Korpusu, w  północnym


sektorze kraju. Na terenie sektora znajdowało się pięć prowincji

Południowego Wietnamu i rozciągał się on od Hue aż po znajdującą

się na północnej granicy strefę zdemilitaryzowaną – obszar, który

najłatwiej było zin ltrować siłom NVA. Szybko stało się jasne, że

Hanoi coś knuje, bowiem coraz to więcej żołnierzy próbowało

przekroczyć granicę. Jesienią 1967  roku dochodziło do częstych

i  brutalnych starć w  tym sektorze i  w  przeciwieństwie do złej

reputacji, jaką miały siły Południowego Wietnamu, żołnierze,

z  którymi służyli Coolican i  Doezema, byli kompetentni i  waleczni.

W  tych miesiącach bardzo się do siebie zbliżyli – pracowali razem

w  ciągu dnia, razem jedli posiłki i  spali obok siebie, często tocząc

długie dyskusje do późnej nocy. Dzielili się wszystkim. Coolican

miał dwadzieścia siedem lat i  był osiem lat starszy od swojego

radiowca, który zawsze zwracał się do niego per „kapitanie” lub

„proszę pana”, lecz z  czasem różnica stopni między nimi przestała

być tak widoczna. Coolican zaczął się czuć jak starszy brat

Doezemy.

Amerykanie, którzy tra li do Wietnamu, byli obcymi w  obcym

kraju. Bardzo niewielu z  nich znało jego język, historię i  kulturę,

a  nawet (poza daleko posuniętymi generalizacjami) naturę

kon iktu, która zresztą różniła się w  zależności od tego, w  jakiej

części kraju się znajdowali. Żyli i  pracowali razem

z  Wietnamczykami. Kapitan Coolican nauczył się trochę

wietnamskiego, lecz ani on, ani jego radiowiec nie znali języka na

tyle dobrze, by być w  stanie powiedzieć coś więcej niż kilka

utartych fraz i  słów. Jednak obaj darzyli żołnierzy ARVN dużym

respektem i sympatią.

Większość amerykańskich żołnierzy nazywała lokalne siły

mianem Arvin (od angielskiego skrótu ARVN – Army of the

Republic of Vietnam) i  było to określenie dość pogardliwe.

Przywodziło na myśl karykaturę: małego Azjatę w  za dużym dla

niego amerykańskim hełmie i  mundurze (standardowe rozmiary

amerykańskie często kiepsko pasowały Wietnamczykom), nie dość


dobrze wyszkolonego, nieznającego podstawowej taktyki piechoty,

wyposażonego w  broń z  epoki wojny koreańskiej,

niekompetentnego, nieskorego do walki i  często skłonnego do

kradzieży i dezercji. Niektórzy Wietnamczycy wcieleni siłą do służby

faktycznie odpowiadali temu stereotypowi – zupełnie tak samo jak

niektórzy Amerykanie z  poboru. Często wietnamscy o cerowie byli

skorumpowani i  niekompetentni. W  większości z  konieczności

amerykańscy żołnierze pozostawali we własnym towarzystwie.

Kiedy nie uczestniczyli w  patrolach, trzymali się kompleksów

odgrodzonych drutem kolczastym. Jedli amerykańskie jedzenie,

kupowali amerykańskie produkty w  PX, oglądali amerykańskie

lmy i  słuchali amerykańskich piosenek w  radiu. Zniechęcano ich

do bratania się z  miejscowymi. Burdele za to cieszyły się wielką

popularnością. I  tak oto dla większości żołnierzy jedynymi

Wietnamczykami, jakich spotykali, byli zwiadowcy, tłumacze,

prostytutki, sprzątacze i  niewykwali kowani robotnicy pracujący

w  amerykańskich bazach lub drobni handlarze, sprzedający

zarówno legalne, jak i  nielegalne towary. Przedsiębiorczy

Wietnamczycy mieszali narzecze handlarzy ze slangiem

amerykańskich „trepów” i dodawali do tego ukute samemu zwroty:

„numbah ten” oznaczało najgorszy, „numbah one” najlepszy. To

prymitywne narzecze jedynie umacniało stereotypy, mimo że

handlarze mówiący łamanym angielskim mieli zdecydowanie lepsze

umiejętności językowe od swoich klientów. Większość Amerykanów

spoglądała na miejscowych podejrzliwie. Pogardliwy zwrot „gook” –

„żółtek” – odnosił się nie tylko do wroga, mówiono także o „naszych

żółtkach”. Nawet ci, którzy spoglądali na Wietnamczyków

łaskawszym okiem, traktowali ich protekcjonalnie, uważając, że

„dobre żółtki” to mili mali ludzie, którzy utknęli w  prymitywnej

przeszłości. Sojusz wietnamsko-amerykański był przesiąknięty

rasizmem.

Doświadczenia Coolicana były zupełnie inne. W  porównaniu

z  oddziałami ARVN, którym „doradzał”, to on był niedoświadczony.


Sam pomysł, że chłopak świeżo po college’u  z  przedmieść Filadel i

może coś doradzić na polu walki, był śmieszny. Wietnamscy

o cerowie, z  którymi służył Coolican, byli znacznie lepszymi

żołnierzami niż on sam – służyli na froncie od lat. Jedynym, co

mógł im zaoferować ze swojej strony, było radio Doezemy,

możliwość wezwania amerykańskiej artylerii i wsparcia z powietrza

– to kompletnie zmieniało sytuację na polu walki. Dlatego był dla

nich tak ważny – nie miało to żadnego związku z wiedzą, jaką mógł

się z  nimi podzielić. Bez jego radia był tylko wysokim żołnierzem

Marines, który ściągał na siebie ogień snajperów.

Zdanie sobie z  tego sprawy uczyło pokory. Coolican bronił

żołnierzy ARVN przed pogardą Amerykanów. Zanim zaciągnął się

do Marines, był kadetem Korpusu Szkoleniowego O cerów Rezerwy

(Reserve O icers’ Training Corps – dalej ROTC) w  St. Joseph’s

College. Wietnam był jego celem – był idealistą, naprawdę wierzył

w  sens kon iktu. Dorastał, ufając starszym, i  akceptował, że jak

pokolenie jego ojca walczyło w  Europie, na południowym Pacy ku

i w Korei, by bronić amerykańskiego stylu życia, tak jego pokolenie

musi teraz walczyć z  komunizmem. Przemówienie inauguracyjne

Kennedy’ego z  frazą o  „przekazaniu pochodni nowemu pokoleniu”

naprawdę go przekonało. Ukończył szkolenie podstawowe i piechoty

w  czasie letnich wakacji i  po uzyskaniu dyplomu tra ł do służby

jako podporucznik. Jego doświadczenia w  Wietnamie, gdzie służył

już prawie rok, jedynie pogłębiły jego oddanie sprawie i  karierze,

którą wybrał. Był w miejscu, w którym chciał i musiał być.

Drogi Doezemy i  kapitana rozeszły się pod koniec 1967  roku.

Coolican poprosił o  przeniesienie do Hac Bao (Czarnych Panter) –

elitarnego oddziału ARVN, znanego z  zaciętości i  umiejętności –

i  otrzymał zgodę. Byli dobierani indywidualnie i  gdy nie walczyli

w  dżungli, nosili wyróżniające się czarne mundury. Generał Ngo

Quang Truong, dowódca 1  Dywizji ARVN  w  Mang Ca, bazie

w  północnowschodnim narożniku cytadeli w  Hue, używał ich jako

siły uderzeniowej.
Dla Doezemy zmiana ta oznaczała, że jego służba w  linii

dobiegała końca. Po rozstaniu z  Coolicanem najpierw tra ł do

małego amerykańskiego kompleksu na przedmieściach Hue,

a następnie do bazy MACV. Nadal pracował jako radiooperator, lecz

teraz robił to w  towarzystwie Amerykanów. Ulice były dość

bezpieczne – w  sercu tego ruchliwego miasta można było odnieść

wrażenie, że wojna to tylko pomniejszy kon ikt gdzieś hen, na

dzikich rubieżach tętniącego życiem Południowego Wietnamu.

Konwoje regularnie kursowały pomiędzy miastem a  bazą Marines

w  Phu Bai, oddaloną o  niespełna trzynaście kilometrów na

południe, oraz do znajdującej się dalej większej bazy w  Da Nang.

Amerykańskie łodzie regularnie przybijały do południowego brzegu

Huong i  wracały. Wojna w  poprzednich latach tak rzadko dotykała

dawnej stolicy Wietnamu, że służba w  bazie tutaj była uważana za

odesłanie na tyły.

Miał teraz dużo wolnego czasu i  wiele okazji, by go wykorzystać.

Restauracje, gdzie mógł się cieszyć nowo poznanym wietnamskim

jedzeniem, bary, muzea, parki, a nawet atrakcje historyczne: groby

dawnych cesarzy i bogato dekorowany pałac królewski. Plaże Morza

Południowochińskiego znajdowały się tylko kilka kilometrów na

wschód. Doezema próbował używać tej odrobiny wietnamskiego,

jakiej nauczył się wraz z  Coolicanem. Czasami w  nocy korzystał ze

swojego radia i  dzwonił do kapitana, który nadal rozbijał się po

prowincji razem z  Hac Bao – urządzali sobie wtedy pogawędki jak

za dawnych czasów. Chłopak z  farmy w  Michigan gładko odhaczał

ostatnie dni jego przygody, czekając niecierpliwie na powrót do

prawdziwego życia. Miał przyjaciół, którzy zatrzymywali się na dwa

lub trzy dni w jego pokoju. Łatwo było im zauważyć, że Wietnamka,

która go sprząta, jest zauroczona wysokim blondynem z  Ameryki,

który traktuje ją z  szacunkiem, a  nawet próbuje mówić w  jej

języku.

Jeszcze jedna rzecz w  Doezemie była wyjątkowa: miał

wietnamskich przyjaciół. Jednym był dwunastoletni chłopak,


którego rodzina mieszkała niedaleko pierwszej bazy w  Hue,

w  której Doezema stacjonował. Chłopak nazywał się Quy Nguyen

i  mieszkał w  wielkim domu z  otoczonym płotem ogrodem tuż za

miastem. Był najstarszym z  siedmiorga braci i  sióstr. Doezema

i  jego kumple jeździli do domu Nguyenów ze słodyczami, gdzie

uczyli dzieciaki podstaw angielskiego i  zabierali na przejażdżki

jeepem. W  zamian za to mogli się cieszyć wielkimi wietnamskimi

posiłkami, które zawstydziłyby kucharzy z  żołnierskiej stołówki.

Doezema powiedział Quyowi, że niedługo będzie wracał do domu –

położył na stole swój zegarek i kamerę i powiedział mu, żeby wybrał

sobie prezent. Quy wybrał kamerę.

List z 21 stycznia do jego braci Ardisa i Billa pokazuje, jak bardzo

Doezema tęsknił za domem, ale też jak wspaniałe miał poczucie

humoru:

No i  znów jest niedziela i  muszę pracować cały dzień. Całkiem

uroczy ten dzień. Komory [sic] znów gryzą jak oszalałe. Ciągle

jeszcze nie mieliśmy tego sezonu deszczowego i  chłodniejszej

pogody, o  której tyle nam mówili. Jak dla mnie spoko – chociaż

nie ma co ukrywać, że już się cieszę na tony śniegu w domu.

Ostatniej niedzieli po południu Bob [Mignemi] i  ja

pojechaliśmy do domu mojego kumpla w Hue i spędziliśmy tam

trochę czasu. Wczoraj po południu był alarm szkoleniowy

w  bazie – jest tu tylko 1/3 ludzi, więc i  tak nie miało to

większego sensu.

Już 10.00 i  schodzi do nas teraz sporo spóźnionych raportów

o  działaniach w  ciągu nocy. Głównie małe potyczki: zasadzki,

które wpadły w zasadzkę, udając się na miejsce zasadzki. Mamy

tu teraz w  okolicy brygadę z  1  Dywizji Kawalerii Powietrznej –

Viet Cong dwa razy się zastanowi, zanim się na coś odważy. Phu

Loc [amerykańska baza na południe od Phu Bai] nadal od czasu

do czasu jest pod ostrzałem. Dookoła jest pełno gór, więc trudno

tam zlokalizować wroga.


Udało mi się pójść wczoraj do kina. Tęsknię za domem, jak

oglądam lm z  „okrągłymi oczami”. Już niedługo, zostało mi

czterdzieści osiem dni. Przyjeżdża do nas ostatnio sporo

nieopierzonych i  teraz to moja tura może się pośmiać. Trudno

mi sobie wyobrazić, jak to będzie, gdy wrócę – wiem tylko, że

będzie wspaniale. Już nie mogę się doczekać, ostatnio powrót

śni mi się w  kółko. Nie jestem jedyny – trzech chłopaków też

wkrótce jedzie do domu i  gadamy o  tym bez przerwy. Ernie

Barbush jest z  Pittsburgha i  jedzie do domu 20  lutego. Bob

Mignemi jest z  Nowego Jorku i  jedzie 1  marca. Ja jadę wkrótce

po Bobie. Ernie zrzuci kamasze dopiero w  lipcu, ale Bob i  ja

będziemy wolni w  tym samym czasie. To  też będzie szczęśliwy

dzień.

Jak tam się wszyscy mają? Mam nadzieję, że dobrze.

Wyobrażam sobie, że niewiele jest do roboty w  tym zimnie. Czy

dach nad podjazdem jest gotowy i  czy dobrze funkcjonuje?

Przynajmniej dzięki niemu nie będzie na podjeździe tyle śniegu.

Co tam jeszcze nowego? Dawajcie znać! U  mnie wszystko

w  porządku, tylko za domem tęsknię, no ale to się wkrótce

zmieni.

No, to by było na tyle. Do zobaczenia wkrótce. Wasz brat,

Frank.

30  stycznia zostało mu już tylko trzydzieści dziewięć dni. Tego

wieczoru oczekiwał wizyty starego przyjaciela – Coolicana.

Jednostka Hac Bao, do której był przydzielony, dostała kilka dni

wolnego z  okazji ofensywy Tet, więc miał zamiar wpaść na chwilę

do amerykańskiej bazy. Planowali urządzić grilla, napić się piwa

i  pogawędzić. To miała być ostatnia okazja dla Doezemy, by go

zobaczyć przed powrotem do domu.


 

SPIZZERINCTUM

W  piątkowy poranek 17  listopada 1967  roku prezydent Lyndon

Baines Johnson zjadł śniadanie w  łóżku. Nawet w  szlafroku był

imponującym mężczyzną. W  pokoju włączone były trzy telewizory,

każdy nastawiony na inną stację. Dzwoniły telefony. Sekretarze

przynosili wiadomości i  dokumenty do podpisania. Przy łóżku

siedział generał William Westmoreland, też w  szlafroku, i  jadł

śniadanie z tacy, w tym samym czasie rozmawiając z prezydentem.

„Westy”, jak na niego mówiono, był z  siebie zadowolony. Jego

długi marsz przez szczeble amerykańskiej armii doprowadził go

tutaj: oto zajadał śniadanie z  prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Nie był jedynie najważniejszym generałem LBJ, był jego kluczowym

sojusznikiem, zaufanym zausznikiem, a  przynajmniej tak się czuł.

Johnson był w  tym dobry – łatwo wywoływał u  swoich rozmówców

takie uczucie. Westmorelanda zawezwał z  Sajgonu, gdzie ten

dowodził amerykańskim wysiłkiem militarnym – MACV.

Generał i  jego żona, Kitsy, oraz ich dwunastoletnia córka

Margaret zostali zakwaterowani w  Białym Domu.

Pięćdziesięciotrzyletni były harcerz z Południowej Karoliny nie palił,

nie pił i nie przeklinał. Najmocniejszą frazą w jego słownictwie było

dad gum – coś w rodzaju odpowiednika „o rany boskie!” w dialekcie

z  Południa USA[7]. Skończył West Point i  był dowódcą oddziału

artylerii w  drugiej wojnie światowej. Potem szedł już tylko w  górę.

Po tym, jak miał wygrać wojnę – o czym był absolutnie przekonany

– mówiono, że mógłby nawet kandydować na prezydenta. To były

dni pełne chwały – razem z  Kitsy poprzedniego dnia zjadł kolację


z  prezydentem i  przywódcami demokratów w  Kongresie. Potem

Johnson zaszedł na górę, by gawędzić do późna. Rozwiązał krawat,

zarzucił nogi na stół. Zanim państwo Westmoreland poszli spać,

zestawili razem dwa łóżka w  ich sypialni. I  tak telefon, który

zazwyczaj stał na stoliku między nimi, wylądował pod łóżkami.

Kiedy więc prezydent zadzwonił rankiem z  niespodziewanym

zaproszeniem na śniadanie, czterogwiazdkowy generał musiał się

przeczołgać pod łóżko i odebrać telefon na czworakach.

„Tak, panie prezydencie. Tak, już się obudziłem, panie

prezydencie. Nie ma najmniejszego problemu, panie prezydencie.

Zaraz będę na dole, panie prezydencie”[8].

Nawet w  szlafroku „Westy” wyglądał tak, jak powinien wyglądać

generał: wysoki jak wycior od armaty, wysportowany,

o  kwadratowej szczęce. Jego krótko przycięte włosy posiwiały już

na skroniach, lecz jego gęste brwi nadal były ciemne – w  efekcie

spojrzenie miało w  sobie coś z  orła. Johnson spotkał go w  West

Point, gdzie Westmoreland był superintendentem. Po  tym, jak

w  1964  roku podjęto brzemienną w  skutkach decyzję

o  zwiększeniu amerykańskiej obecności w  Wietnamie, Johnson

wybrał generała na dowódcę operacji. Minęły trzy lata i  przez

wzloty i upadki – oraz ciągłe prośby o więcej oddziałów – „Westy” ze

spokojem i  uporem przepowiadał zwycięstwo. Wojna była ciężka,

lecz szła zgodnie z planem – od triumfu do triumfu. Było to zgodne

nie tylko z  jego własną osobowością w  stylu „wszystko się da”, lecz

także z  panującym w  całych siłach zbrojnych USA podobnym

duchem, który okazał się skuteczny w  drugiej wojnie światowej

i  w  Korei. W  końcu amerykańską armię nie bez przyczyny uważa

się za najlepszą armię w historii ludzkości.

Jeśli ktoś miałby stworzyć model generała, który ma dowodzić

w bitwie, to „Westy” wyglądał jak ów model właśnie. Nawet bez tych

wszystkich gwiazdek, medali i  plakietek z  jego munduru galowego

tak właśnie wyglądał, wiedział o  tym i  był z  tego bardzo dumny[9].

Bycie przywódcą w dużym stopniu to popisywanie się, „Westy” więc


nigdy nie odpuścił okazji, by dawać pokaz pewności siebie, siły

i determinacji. Szczególnie ta ostatnia cecha, tak kluczowa na polu

bitwy, była trudna do pokazania poza nim. „Westy” i  na to miał

sposoby – w  czasie dowodzenia West Point kazał wywiesić

z  „achterdeku”, balkonu nad stołówką kadetów, z  którego

wygłaszano ważne komunikaty, transparent z  napisem

„SPIZZERINCTUM”. Kadeci spoglądali na transparent, drapali się

po głowach i sprawdzali słowo w słownikach. Mało kto je znał – był

to kolokwializm z  Południa Stanów oznaczający mieszankę wigoru

i  rozsądku. Określał człowieka stojącego twardo i  z  podniesionym

czołem w  obliczu przeciwności. Superintendent „Westy” chciał, by

każdy jego kadet się nim wykazywał.

Odwaga w  obliczu przeciwności była także de niującą cechą jego

służby jako dowódcy MACV. Nie była to najwyższa pozycja

w  amerykańskim wojsku, lecz oznaczała odpowiedzialność za

prowadzenie wojny – była więc najważniejsza. Westmoreland

odpowiadał przed admirałem Ulyssesem S.  Grantem Sharpem,

dowódcą sił na Pacy ku, stacjonującym na Hawajach, który z kolei

odpowiadał przed generałem Earle Wheelerem, szefem Połączonych

Sztabów. Ci dowódcy chronili „Westy’ego” przed wątpliwościami

i  krytyką płynącymi z  Waszyngtonu – nie żeby on takiej ochrony

potrzebował. Im głośniejsi byli jego przeciwnicy, tym pewniejszy był

swojej racji. W  1966  roku, przemawiając w  Manili, podsumował

swój postęp w  wojnie i  zauważył wielką poprawę współczynnika

zabitych – liczbę poległych żołnierzy przeciwnika przypadających

na jednego zabitego żołnierza koalicji. Podkreślał także sukcesy na

każdym kroku: „Liczba żołnierzy nieprzyjaciela, którzy poddają się

w  czasie bitwy, także wzrosła. Liczba rannych pozostawionych na

polu bitwy, a  niezabranych do lazaretów, także wzrasta. Liczba

uchodźców, którzy wolą bezpieczeństwo pod ochroną rządów od

dominacji Viet Congu, także rośnie. Dopływ informacji

o  przeciwniku pozyskiwanych od mieszkańców wsi rośnie każdego

tygodnia”[10]. W  lipcu 1967  roku powiedział: „Przez ostatnie dwa


lata odnotowaliśmy regularny postęp, szczególnie widoczny

w  ostatnich sześciu miesiącach”[11]. W  drodze do Białego Domu,

gdy wysiadł z  samolotu w  Honolulu, powiedział reporterom, że

wysiłek wojenny jest „bardzo, bardzo optymistyczny. W ciągu moich

czterech lat w  Wietnamie nigdy nie czułem się tak

optymistycznie”[12].

W  zaproszeniu, które przyszło pod koniec roku, nie chodziło

wyłącznie o  pogawędki z  prezydentem; trzeba było się wykazać

odrobiną właśnie tego „spizzerinctum”. Johnson uznał, że Ameryce

przyda się solidna porcja optymizmu zaserwowana przez

Westmorelanda. Protesty towarzyszyły teraz każdemu publicznemu

wystąpieniu prezydenta, a  krytycy w  Kongresie nie dawali nawet

chwili wytchnienia: w  jego własnej partii pojawiły się głosy, że

należy mu odebrać możliwość ubiegania się o  pełną drugą

kadencję. Klan Kennedych nie dawał mu spokoju w  sprawie

Wietnamu – senator Robert  F.  Kennedy także wyraził chęć

kandydowania na prezydenta – a to przecież oni właśnie wpakowali

go w  cały ten ambaras. Zapłacimy każdą cenę, poniesiemy każdy

ciężar, do jasnej cholery! Jeden po drugim członek dawnej ekipy

Camelot go opuszczał – nawet Bob McNamara, cudowne dziecko

JFK (i  LBJ także), sekretarz obrony i  jeden z  głównych teoretyków

„wojny ograniczonej” oraz adwokat zaangażowania się w Wietnamie

od samego początku.

Johnson miał już tego serdecznie dość. Postanowił walczyć –

zaplanował tygodniową zaprawę narodu. Ameryka była krajem,

który nadal szanował swoich generałów. Stalowy optymizm i  orla

postawa „Westy’ego” miała być widoczna przez cały tydzień

w  wywiadach i  przemowach – w  szczególności zaś w  czasie

kluczowego wystąpienia za cztery dni w  sanktuarium

wewnętrznego wroga – Narodowym Klubie Prasy.

Prezydent prywatnie przyznawał, że jest już zmęczony wojną.

Czuł, że znalazł się przez nią w  pułapce – nie zaczął tej całej

eskapady, odziedziczył ją po trzech poprzednich prezydentach.


W  początku lat pięćdziesiątych Harry Truman wysłał uzbrojenie,

doradców i pomagał w szkoleniu Francuzów (wówczas kolonialnych

panów Wietnamu), którzy walczyli z  nacjonalistycznym ruchem

znanym jako Viet Minh. Francuzi powoli tracili kontrolę nad

krajem, lecz następca Trumana, Dwight Eisenhower, odmówił

wysłania amerykańskich oddziałów bojowych (jego wiceprezydent,

Richard Nixon, był tej koncepcji zwolennikiem), lecz zdwoił

transporty broni i  liczbę doradców. Francuzi musieli się wycofać

z kraju w 1954 roku po szokującej porażce w bitwie pod Dien Bien

Phu. Podpisali z  Viet Minhem umowę w  Genewie, dzięki której

Wietnam odzyskał niepodległość, lecz został tymczasowo

podzielony wzdłuż siedemnastego równoleżnika. Viet Minh i  jego

przywódca Ho Chi Minh, założyli swoją stolicę w Hanoi, Sajgon zaś

stał się siedzibą oddzielnego rządu wspieranego przez Francuzów.

Umowa z  Genewy przewidywała wybory w  1956  roku w  celu

zjednoczenia kraju, lecz gdy stało się jasne, że komunistyczny rząd

Ho ma przytłaczające poparcie w  kraju – Eisenhower później miał

oszacować, że jeśli wybory odbyłyby się w  1954  roku, to rząd

komunistyczny otrzymałby osiemdziesiąt procent głosów[13] –

prezydent Wietnamu Południowego Ngo Dinh Diem wycofał się

z  obietnicy wyborów. Stany Zjednoczone, które nie były stroną

traktatu z  Genewy, nadal popierały Diema, a  Viet Minh, świeżo

przekształcony w  Viet Cong, rozpoczął walkę partyzancką,

wspierany przez regularną Armię Północnego Wietnamu. Większość

obserwatorów nie dawała Diemowi większych szans w  tej walce,

lecz jako że Hanoi było jednopartyjnym państwem

komunistycznym, Sajgon zaś o cjalnie demokracją, ta wojna

domowa w odległych Indochinach nabrała dla niektórych znaczenia

światowego. Następca Eisenhowera, John  F.  Kennedy, rozpoczął

swoją kadencję od takiej oto wzniosłej obietnicy: „Niech każdy

naród, niezależnie od tego, czy życzy nam dobrze, czy źle, wie, że

zapłacimy każdą cenę, poniesiemy każdy ciężar, stawimy czoła

każdej przeciwności, pomożemy każdemu przyjacielowi i  damy


odpór każdemu wrogowi, byle tylko zapewnić przetrwanie

i  zwycięstwo wolności”. Wietnam stał się polem walki o  realizację

tej obietnicy. W  liście do Diema z  1961  roku Kennedy napisał:

„Jesteśmy gotowi pomóc Republice Wietnamu chronić jej

społeczeństwo i zachować jej niepodległość”.

Po tym, jak zacznie się już udzielać pomocy wojskowej, trudno

jest ją ograniczyć. Nawet niewielka liczba amerykańskich żołnierzy,

niezależnie od tego, jak ograniczona miałaby być ich misja, musi

być odpowiednio chroniona i  zaopatrzona. Pod przywództwem

Kennedy’ego korpus doradczy znacznie się powiększył, w miarę jak

budowano bazy, porty i składy, które miały zakwaterować, wyżywić

i  zapewnić wsparcie dla tych, którzy byli bezpośrednio

zaangażowani. Potem nadeszło zabójstwo Kennedy’ego

i prezydentura Johnsona – gdy naród pogrążony był w żałobie, LBJ

zdecydował się kontynuować ambitną politykę zamordowanego

prezydenta i  zaadaptować ją jako swoją własną: reformy

ekonomiczne, program kosmiczny oraz właśnie Wietnam. Jakby to

wyglądało, gdyby nagle przerwał najambitniejszy plan prezydenta

męczennika w  walce z  komunizmem? Johnson znacznie zwiększył

liczbę wysłanych do Wietnamu oddziałów w  1964  roku, podwoił

pobór i  mianował „Westy’ego” dowódcą całej operacji. Następnego

roku wydał zgodę na bezlitosną kampanię bombardowań

Północnego Wietnamu, argumentując, że nie jest to „zmiana celu

[…], ale jedynie zmiana, której w  naszej ocenie cel wymaga”.

Później, w tym samym jeszcze roku, wydał zgodę, by amerykańskie

oddziały zaangażowały się bezpośrednio w  walkę w  terenie,

twierdząc, że nie oznacza to eskalacji wysiłku wojennego – choć

było ewidentne, że tak właśnie jest[14]. W ciągu piętnastu lat i przez

kadencje czterech prezydentów wojna w  Wietnamie przeistoczyła

się z  mało ważnej, peryferyjnej misji doradczej w  kon ikt

o  znaczeniu narodowym. Johnson w  1965  roku powiedział: „Jeśli

zostaniemy wyparci z  Wietnamu, to żaden już naród nie uwierzy

w  amerykańskie obietnice ani w  amerykańską ochronę”[15]. Rok


później, w  1966, w  Wietnamie stacjonowało trzysta osiemdziesiąt

pięć tysięcy amerykańskich żołnierzy. Na swoich barkach dźwigali

teraz większość ciężaru walki, a  Johnson spekulował, że

zwycięstwo może wymagać niemal podwojenia tej liczby[16].

Liczba ta, wśród której znajdowali się Jim Coolican i  Frank

Doezema, osiągnęła pół miliona, gdy „Westy” przyjechał do Stanów

Zjednoczonych na swoją pokazową wizytę. Amerykańskie oddziały

walczyły dobrze i  odważnie od ponad trzech lat. Były wysoce

mobilne, dobrze wyszkolone, wspierane przez absolutnie

kontrolujące przestrzeń powietrzną lotnictwo, miały lepsze

uzbrojenie i  wydawałoby się niekończące się zasoby amunicji,

paliwa i  ludzi. Sama logistyka tego wysiłku – zaopatrzenie

w żywność, ubiór, amunicję i paliwo oraz zapewnienie kwaterunku

i  tym podobne – wymagała pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy[17].

Zginęło ponad dziewiętnaście tysięcy Amerykanów. Republika

Południowego Wietnamu stała się de facto amerykańską kolonią.

Jednak pomimo tak wielkich o ar we krwi i  kapitale, ledwo co

udało się powstrzymać postęp sił komunistycznych, a  nie je

pokonać. W  kwietniu 1967  roku Johnson wysłał generała

Creightona Abramsa do Wietnamu jako zastępcę „Westy’ego”.

Abrams, słynny dowódca czołgowy z  drugiej wojny światowej, miał

więcej doświadczenia w  polu niż wszyscy inni wyżsi stopniem

o cerowie w  armii USA i  niektórzy interpretowali jego mianowanie

na to stanowisko jako wyraz tego, że LBJ nie był w  pełni

zadowolony z  postępów „Westy’ego”.  Biały Dom zaprzeczał[18]. Jak

stale powtarzał wciąż liczniejszy chór krytyków wojny, potężny

wzrost liczby amerykańskich żołnierzy w  Wietnamie zdołał

osiągnąć tylko jeden cel: więcej zabitych.

Taka była niewygodna prawda, lecz „Westy” w  pełni się z  nią

zgadzał. Poległych na polu bitwy można liczyć, a  generał, jako że

sam siebie postrzegał jako nowoczesnego menadżera – ulepionego

z  tej samej gliny co McNamara – wielce wierzył danym. Potra ł

hipnotyzować publikę wykresami i  liczbami oraz świetnie


przygotowanymi wyjaśnieniami – porządkował chaotyczny wysiłek

wojenny w  doskonale uporządkowane kategorie i  łatwe do

zapamiętania „fazy”. „Westy” uwielbiał fazy. Liczba zabitych była

jego ulubionym wskaźnikiem. Był wyraźny i  ostateczny, dawał

szansę na coś, co wydawało się niemożliwe do odrzucenia, i  tak,

powoli, stał się on substytutem strategii. Misje planowano, a  ich

sukces mierzono nie na podstawie tego, jak udało im się

zrealizować dobrze zde niowany cel, lecz opierając się na liczbie

strat wroga[19]. We wspomnianym już przemówieniu z  Manili

powiedział: „Stosunek strat w  bitwie jest coraz bardziej korzystny

dla naszej strony. Zeszłego stycznia wynosił nieco powyżej dwóch

do jednego, lecz teraz wzrósł już do sześciu do jednego na naszą

korzyść”[20]. „Westy” twierdził, że stosunek strat był tak bardzo

korzystny dla sprzymierzonych, że w  końcu zmusi on Hanoi do

załamania się.

A  Johnson zaczął w  to wierzyć. Na regularnych brie ngach

wojennych najpierw zawsze pytał o  straty. Przechwalał się, że jego

generał w  Wietnamie zabijał tysiące żołnierzy wroga za każdego

straconego Amerykanina: „Wykonał doskonałą robotę; każdy, kto

tracąc czterystu ludzi, dorwie dwadzieścia tysięcy, jest cholernie

dobry!” – powiedział prezydent reporterowi „Washington Star”

Jackowi Hornerowi, gdy ten zaczął pytać o  wyniki generała

w początku 1968 roku[21].

Jednak stawało się coraz bardziej jasne, że liczby, które

przedstawiał „Westy”, to bzdura. Sam w  nie wierzył – nie był

pierwszym generałem, który przyjmował tylko te statystyki, które

chciał usłyszeć – lecz liczby te były produktem niezwykle

skomplikowanej biurokratycznej konstelacji złożonej

z  południowych Wietnamczyków, północnych Wietnamczyków

i  Amerykanów. Prawdę wypaczano na każdym kroku i  to nie tylko

z  powodu propagandy, lizusostwa, własnej korzyści, pochlebstwa

czy też myślenia życzeniowego. W  Hanoi nikt nawet nie udawał, że

chodzi o  prawdę – „faktami” było wyłącznie to, co służyło misji


partii. Amerykańscy dowódcy mieli niby trzymać się znacznie

wyższych standardów. Dokładne dane były niezbędne do

skutecznego planowania wojny i w przeciwieństwie do Hanoi strona

amerykańska znajdowała się na każdym kroku pod bacznym

okiem niezależnych mediów. Jednak w  praktyce sytuacja miała się

inaczej – każdy dowódca polowy miał swój interes w  tym, by

zawyżać lub nawet kompletnie zmyślać straty wroga. W ten sposób

oceniano ich wyniki, co stało się przyczyną jednego z największych

tego typu przekrętów w  historii. Każdy wiedział, co się święci.

Niektórzy z  wyższych stopniem dowódców starali się temu

przeciwdziałać, lecz praktyka ta była tak rozpowszechniona – i  tak

trudna do udowodnienia – że niewielu (jeśli w  ogóle) o cerów

kiedykolwiek za nią ukarano[22]. Nikt na stanowisku wystarczająco

blisko pola walki nie traktował tych liczb poważnie, lecz „Westy” był

na tyle daleko, by przyjmować je za dobrą monetę. Był ostatnim

o cerem w  długim szeregu raportujących dowódców. Absurdalne

straty wroga i  stosunek tych strat do jego własnych miały być

dowodem jego doskonałego przywództwa. Sprzedawał je

Johnsonowi, który z kolei przedstawiał je Amerykanom jako świętą

prawdę.

Cóż jednak, jeśli straty, które wyraźnie były na korzyść

Amerykanów, miały tak naprawdę odwrotny efekt? Co, jeśli

amerykańskie bomby i  pociski jedynie wzmacniały komunistyczny

opór, skłaniając dziesięciu rekrutów do wstąpienia w  jego szeregi

na miejsce każdego poległego? Harrison Salisbury z  „New York

Timesa” napisał serię wpływowych artykułów w  grudniu

1966  roku, donosząc wprost z  Północnego Wietnamu, gdzie na

własne oczy mógł się przyjrzeć potężnym zniszczeniom dokonanym

przez amerykańskie bombardowania. Salisbury pisał, że

zniszczenia i śmierć miały niewielki wpływ na ekonomię kraju i tak

naprawdę jedynie zachęcały ludność do dalszej walki. W  ostatnim

artykule z  serii Salisbury napisał: „Podstawowe pytanie brzmi: czy

to wszystko do takiego stopnia uderzyło w  Wietnamczyków


z  Północy, że są gotowi przerwać walkę? Ich odpowiedź na to

pytanie: absolutnie nie! Spodziewają się – jak mówią – że ich

zadanie stanie się jeszcze dużo trudniejsze, nim nadejdą lepsze

czasy”[23].

Wnioski Salisbury’ego nie były zaskoczeniem dla realistów

w  rządzie. W  tajnym raporcie Rand Corporation dla Pentagonu,

wykonanym w  1966  roku, można było przeczytać, że pomimo

trudów i  braków w  żywności, jakie powodowały amerykańskie

bombardowania Północy, „brak jest dowodów na nagłe bądź też

postępujące pogorszenie lub załamanie sytuacji ekonomicznej […].

Jeśli zaś chodzi o  wpływ wojny na morale ludności i  administrację

rządową, to można przypuszczać, że w  ostatecznym rozrachunku

są one korzystne dla reżimu. Szczególnie bombardowania

spowodowały dość strat cywilnych i  zniszczeń, by wspomóc rząd

w  szerzeniu antyamerykańskiej propagandy, lecz nie dość, by

doprowadzić do załamania nastrojów lub apatii”[24]. Raport CIA

z  1968  roku podsumowywał sytuację podobnie: „Wojna

i  bombardowania zaszkodziły ekonomii Północnego Wietnamu,

czyniąc kraj zależnym od zagranicznej pomocy. Jednakże, ponieważ

kraj i  tak znajdował się na relatywnie prymitywnym stadium

rozwoju gospodarczego i  dlatego, że bombardowania prowadzono

z  licznymi ograniczeniami, szkody ekonomiczne były niewielkie.

Podstawowe potrzeby ludności są w  większości wypełniane

lokalnie. Importy z krajów komunistycznych pozwoliły Północnemu

Wietnamowi wyrównać straty w  produkcji przemysłowej, a  także

wypełnić potrzeby powstałe w wyniku wojny”[25].

Dla jastrzębi takich jak Curtis LeMay, który był jednym

z  architektów skutecznych kampanii bombardowań Europy

i  Japonii w  drugiej wojnie światowej, odpowiedzią miało być więcej

jeszcze większych bomb. Powiedział, że Stany Zjednoczone powinny

postawić Hanoi ultimatum, a  jeśli dostaną odpowiedź odmowną,

„zbombardować ich z  powrotem do epoki kamienia łupanego”.

Johnson zdawał sobie sprawę z  tego, że użycie pełni dostępnych


mu środków mogło się skończyć wciągnięciem Chin i  Związku

Radzieckiego w  wojnę, lecz wcale się tak bardzo nie hamował. Na

Północny i  Południowy Wietnam zrzucono do początku 1968  roku

więcej bomb niż na Europę w  całej drugiej wojnie światowej, trzy

razy więcej niż na Pacy ku i  dwa razy więcej niż w  Korei[26].

Recepta LeMaya brzmiała całkowicie rozsądnie dla tych – być może

stanowiących większość – Amerykanów, którzy uważali, że czas już

po prostu zmieść reżim Ho Chi Minha z powierzchni ziemi.

McNamara sprzeciwiał się eskalacji, lecz nie dlatego, że kierowała

nim moralność czy też chęć uniknięcia trzeciej wojny światowej.

Zaczął po prostu uważać, że tej wojny nie da się wygrać. Przez

ponad rok prywatnie cały czas to powtarzał. W  tajnej notatce do

Johnsona z  1966  roku rekomendował, by spowolnić wysyłanie

oddziałów i  ograniczyć ich liczbę. Wierzył, że potężne

zaangażowanie militarne z  poprzedniego roku „spowolniło

komunistyczną inicjatywę”, lecz jego szczegółowa analiza nawet

tych danych, którym nie można było do końca wierzyć, wskazywała

gorzką prawdę. „Nie widzę sposobu, by zakończyć wojnę

w najbliższym czasie”, napisał. „Nie udało się złamać morale wroga

– najwyraźniej dostosował się do naszej taktyki powstrzymania go

od zwycięstwa w  polu i  zamiast tego przyjął strategię związania

naszych sił i  przeczekania (strategię opartą na erozji naszej

narodowej woli). Wie, że nie byliśmy w  stanie, i  wierzy, że nie

będziemy w  stanie, przełożyć naszych sukcesów w  polu na

«produkty końcowe» – złamanie morale wroga i  polityczne sukcesy

GVN [rządu Wietnamu]”. Z  zadowoleniem odnotowywał wysokie

straty wroga, „przyjmując nawet przesadę w  raportach”, i  nazywał

szlaki in ltracyjne konstruowane przez rząd w  Hanoi

„jednokierunkowymi szlakami ku śmierci”.

„A  jednak nie widać oznak nadchodzącego załamania morale

wroga i  wydaje się, że jest w  stanie więcej niż zastępować straty

w ludziach” – pisał McNamara. Straty wyrównywano zarówno przez

wysyłanie na Południe żołnierzy regularnej armii tymi


„jednokierunkowymi szlakami”, jak i  poprzez werbunek

w Południowym Wietnamie[27].

Sekretarz obrony wiedział także, że więcej większych bomb na

niewiele się zda. Był zwolennikiem kampanii bombardowań

w  1964  roku, ponieważ wierzył, że spowolni ona marsz armii

Północy i  przerzut broni na południe oraz zada dość strat, by

zmusić Hanoi do negocjacji i  zakończenia wojny. Jednak poza

stratami w  ludziach i  materiale bomby nic nie zmieniły. Północ

zaliczyła wzrost gospodarczy między rokiem  1965 a  1966.

W  1967  roku faktycznie doszło do załamania, na które wpłynęły

bombardowania, lecz zostało ono więcej niż wyrównane przez

pomoc z ZSRR[28]. Przerzut żołnierzy na południe nie zwolnił i szedł

krok w krok za amerykańską eskalacją. McNamara, najwyższy bóg

statystyki, nie mógł już dłużej walczyć z  własnymi danymi[29].

Bombardowania poniosły porażkę – było to widać czarno na

białym.

Jak zbombardować kogoś z  powrotem do epoki kamienia

łupanego, jeśli pod względem rozwoju przemysłu wcale im do niej

niedaleko? Północny Wietnam był społeczeństwem rolniczym,

któremu brakowało wielkich rezerw energii, sieci transportowej

i  infrastruktury przemysłowej, znanej z  bardziej rozwiniętych

krajów. Z  wojskowego punktu widzenia brakowało tu po prostu

celów. Wysadzone drogi i  mosty były prędko naprawiane. Przecięte

linie wysokiego napięcia spinano ponownie. Zniszczone elektrownie

zastępowano tysiącami niewielkich generatorów. Fabryki były tak

małe, że ich niszczenie dosłownie się nie opłacało. W  tajnym

raporcie dla amerykańskich senatorów z  1967  roku McNamara

tłumaczył, że dotychczas zbombardowano na Północy ponad dwa

tysiące celów i  że pozostało pięćdziesiąt siedem możliwych do

zidenty kowania – żaden z nich nie dość ważny, by ryzykować życie

pilota i  samolot, a  nawet koszt bomb. Jednym z  nich była fabryka

opon, która produkowała trzydzieści opon dziennie. Systematyczne

bombardowanie dżungli, w  której chowała się większość armii


Północnego Wietnamu, dawało w  rezultacie śmiertelność na

poziomie… dwóch procent. A koszty były zatrważające. Do stycznia

1967  roku nad Północnym Wietnamem zestrzelono ponad

dziewięćset samolotów. Dwustu pięćdziesięciu pięciu pilotów

straciło życie, a  niemal taka sama liczba dostała się do niewoli,

gdzie trzymano ich w  okrutnych warunkach. Analiza zysków

i strat, w której tak się specjalizował McNamara, była jasna.

Porażka kampanii bombardowań stała się zagadką dla tych,

którzy wciąż byli dumni z  najpotężniejszego lotnictwa świata.

Dziennikarz Don Oberdorfer tak przedstawił przesłuchanie przed

komisją wysokiego stopniem dowódcy przez kongresmana

George’a Andrewsa z Alabamy:

„Czy macie dość ekwipunku?” – spytał kongresman.

„Tak” – odparł o cer.

„Czy macie dość samolotów?”

„Tak”.

„No to dlaczego nie możecie sobie poradzić z takim małym krajem

jak Północny Wietnam? Czego wam do tego potrzeba?”

„Celów. Potrzeba nam celów” – padła odpowiedź[30].

W  czasie wizyty na lotniskowcu, przeprowadzonej, by

podziękować pilotom i  zachęcić ich do dalszej walki, LBJ przez

przypadek podsłuchał młodego pilota skarżącego się gorzko

w  czasie narady. „Musimy przejść przez najgorszy ostrzał

przeciwlotniczy w  historii ludzkości, i  po co?” – zapytał,

nieświadomy, że prezydent i jego doradcy znajdują się w sąsiednim

pomieszczeniu i  wszystko słyszą. „Żeby rozwalić jakiś

czterometrowy drewniany mostek, który oni i tak odbudują w kilka

godzin później?”[31]

Straty w  ludziach były zatrważające. Każdego tygodnia około

tysiąca mieszkańców Północnego Wietnamu ginęło lub odnosiło

ciężkie obrażenia w  wyniku amerykańskich bombardowań. Ta rzeź

oburzała cały świat. W  przejmującej antywojennej przemowie

w kwietniu 1967 roku dr Martin Luther King Jr., laureat Pokojowej


Nagrody Nobla i osobowość na skalę międzynarodową, nazwał swój

własny kraj „największym źródłem przemocy na świecie w  dniu

dzisiejszym”[32]. Stany Zjednoczone były coraz bardziej izolowane.

Przez dwie dekady cieszyły się statusem symbolu walki o  wolny

świat, lecz teraz coraz częściej stawały się celem krytyki zarówno

za granicą, jak i  w  kraju. Coraz więcej prominentnych

intelektualistów i  przywódców religijnych określało kampanię

bombardowań jako barbarzyńską. Wojsko może pogardzać opinią

publiczną i  jej sympatią, lecz demokracja nie zniesie wojny bez jej

poparcia, a moralne oburzenie rosło z dnia na dzień.

W  notatce do prezydenta McNamara rozprawił się z  mitem

o  skuteczności bombardowań: „Jest absolutnie jasne, że

zbombardowanie Północy w  stopniu wystarczającym do wywarcia

presji politycznej, ekonomicznej i społecznej na Hanoi jest możliwe,

lecz nigdy nie zostanie zaakceptowane przez nasze społeczeństwo,

ani też przez opinię międzynarodową; wiąże się także z  poważnym

ryzykiem otwartej wojny z Chinami”[33].

McNamara został poinformowany przez prezydenta pod koniec

1967  roku, że zostanie zwolniony – na osłodę został mianowany

szefem Banku Światowego. W  opinii Johnsona „zupełnie

zmiękł”[34]. Prezydent postanowił okopać się na swojej pozycji. Jak

zauważył Oberdorfer, „potraktował to osobiście. Prywatnie nazywał

swoich krytyków «prostaczkami», mieli oni być «uciekinierami»,

pozbawionymi «jaj»”. Na wojnę Stany poszły w  celu powstrzymaniu

postępu komunizmu i LBJ nie miał zamiaru z dążenia do tego celu

się wycofać. Pomimo przekonującej analizy McNamary

bombardowania trwały w najlepsze[35].

Śmierć i  trudy wojny nie złamały morale Hanoi, lecz

amerykańskie straty z  pewnością miały wielki wpływ na sytuację

w  kraju, gdzie z  każdą metalową trumną rósł sprzeciw wobec

wojny. W  początku 1968  roku wojnę w  Wietnamie opisywano

w  Ameryce z  dwóch skrajnych pozycji – huraoptymizmu

Waszyngtonu i MACV oraz zniechęcenia prasy.


W  opinii LBJ szlachetny wysiłek, jakim była obrona demokracji

i  wolności Południowego Wietnamu, nie został zrozumiany przez

reporterów i  wydali oni już w  sprawie wojny wyrok. W  ich opinii

Wietnam był katastrofą, powoli niszczył amerykańską duszę.

Richard Harwood – żaden tam pacy sta, były żołnierz Marines,

który był ranny w  czasie szturmu na Iwo Jimę, a  następnie został

dziennikarzem i  redaktorem „Washington Post” – napisał krytykę

obowiązującej narracji o  stratach wroga we wrześniowym felietonie

zatytułowanym Coś w  tej wojnie się nie zgadza. Zauważył rosnące

niespójności w narracji prezentowanej przez „Westy’ego”. „Znacząca

część korespondentów w  Wietnamie uważa i  donosi, że wojna idzie

źle, że nie ma szans na zwycięstwo i  że wysiłki pacy kacji

mieszkańców wietnamskiej wsi są nieskuteczne”[36]. Podobnego

zdania było coraz więcej z  tych, którzy śledzili wojnę z  bliska,

w tym wielu członków administracji Johnsona.

Jonathan Schell w  sierpniu tego samego roku napisał jedne

z  najbardziej przerażających i  wpływowych tekstów o  wojnie

w  Wietnamie dla „New Yorkera”, ukazujące próbę oczyszczenia

dwóch prowincji Południowego Wietnamu z  wpływów Viet Congu.

Schell opisał, że cała strategia opierała się głównie na niszczeniu

wiosek i  spędzaniu mieszkańców do pilnie strzeżonych obozów.

Było to po prostu nieskuteczne. Kiedy poprosił o  zgodę na wizytę

w  jednej ze „spacy kowanych” wiosek wraz ze swoim tłumaczem,

poinformowano go, że żadna z  nich nie jest dość bezpieczna.

Dziennikarz opisywał także rasizm amerykańskich żołnierzy,

którzy przechwalali się torturowaniem i  mordowaniem jeńców,

wyrzucaniem podejrzanych o  członkostwo w  partyzantce ze

śmigłowców oraz strzelaniem do cywilów z powietrza – przechwalali

się, że potra ą odróżnić Viet Cong od rolników nawet z  góry.

W  rzeczywistości mało kto potra ł zrobić to nawet na ziemi.

W  tekście Schella znalazło się także miejsce dla odważnych

i  idealistycznych Amerykanów, którzy próbowali zachować się

przyzwoicie. Schell jednak nie krył się ze swoim negatywnym


stosunkiem do wojny i  podsumował swój reportaż stwierdzeniem,

że cały wysiłek wojenny w Wietnamie był źle zaplanowany, brutalny

i w ostatecznym rozrachunku okazał się porażką.

Ameryka nie była przyzwyczajona do tego typu reportaży z wojen.

Kiedy David Halberstam, korespondent „New York Timesa”, przybył

do Sajgonu w  1962  roku i  zaczął zadawać niewygodne pytania

w czasie swojego pierwszego wywiadu z ambasadorem USA Fritzem

Noltingiem, tenże zerwał się z  krzesła, chwycił Halberstama za

ramię i  wyrzucił go z  biura[37]. W  poprzednich kon iktach

korespondentów uważano za część ekipy.

Takiego samego podejścia spodziewano się także w  Wietnamie

i  tłumaczy to, dlaczego dziennikarzom wolno było odwiedzić

dowolne miejsce, do którego mogli zorganizować sobie transport.

Reporterzy przyłączali się do kolumn wojskowych i  tra ali

bezpośrednio na front. Często to, co tam zastawali, różniło się

znacznie od o cjalnych raportów nie dlatego, że młodzi o cerowie

byli mądrzejsi od dowódców, lecz dlatego, że na froncie mieli

odwagę mówić prawdę. Wielu korespondentów było w  tym samym

wieku co porucznicy, kapitanowie i  majorzy w  polu, w  tym samym

wieku co ci, którzy walczyli i  umierali. Ludzie w  takiej sytuacji

zawsze stawiają mądre, trudne pytania podające w  wątpliwość to,

w jaki sposób są wykorzystywani. Rzadko mają możliwość zadać te

pytania swoim dowódcom. Amerykańscy reporterzy przywieźli je ze

sobą do Sajgonu. Halberstam zadawał właśnie takie pytania

Noltingowi, gdy ten wyrzucił go z  biura. Z  czasem wyżsi stopniem

dowódcy stawali się coraz bardziej zacięci i  coraz mniej godni

zaufania. Tak powstała „przepaść zaufania”. Codzienne brie ngi

w Sajgonie nazywano „Fantazjami na podwieczorek”.

Przez pryzmat doniesień prasowych wojna coraz bardziej

zaczynała przypominać tragiczny bezsens. Program Strategicznych

Osad, znany po prostu jako pacy kacja, zmarnował całe lata

i  miliony dolarów, przeganiając ludzi z  ich domów do „obszarów

chronionych”. Osady przypominały bardziej więzienia niż wioski,


otoczone fosami i  płotami, z  posterunkiem dowódcy przy bramie,

patrolowane przez miejscową milicję. W  założeniu miały izolować

ludność od Viet Congu, lecz w  większości przypadków Viet Cong

i  ludność oznaczały tę samą grupę. Każdy, kto choć trochę

rozumiał Wietnam, wiedział, że tego typu polityka nie ma sensu.

Dla miejscowych była obrazą. Przodkowie byli kotwicą, która

sytuowała Wietnamczyków w  konkretnym miejscu. Rodziny

konstruowały rozbudowane świątynie w  swoich domach, by

uhonorować przodków – matki i  ojców, dziadków, wujów i  ciotki.

W  takim społeczeństwie dom i  społeczność nie były tylko

przypadkowym miejscem – jak to się często zdarza w  Stanach –

lecz zobowiązaniem i  tożsamością. Nie dziwi więc, że wymuszone

przesiedlenia stały się znienawidzone, a  w  „spacy kowanych”

osadach pełno było agentów Viet Congu. Cała ta polityka

przypomniała tragiczne w  skutkach zamysły Stalina i  Mao. Grupa

operacyjna „Oregon”, opisana przez Schella, stała się okrutną

parodią, pozostawiając mieszkańcom wybór między znoszeniem

ataków we własnych domach albo, jak opisał to korespondent UPI

Neil Sheehan, „pewny głód, brud i  choroby w  obozach dla

uchodźców”[38].

Politykę tę zarzucono w  1963  roku i  w  ciągu następnych pięciu

lat większość mieszkańców wróciła do dawnych domów. W  tym

czasie MACV zmieniło taktykę i  utworzyło agencję znaną jako

Wsparcie Operacji Cywilnych i  Rozwoju Rewolucyjnego (Civil

Operations and Revolutionary Development Support – CORDS),

która wysyłała specjalne patrole wojsk Południowego Wietnamu

i  jednostek amerykańskich. Celem tych patroli było wykorzenienie

Viet Congu i  zdobycie wsparcia dotychczas prześladowanych

obywateli. Jednak przygotowanie tych patroli było coraz

trudniejsze, w  miarę jak rosła skala amerykańskiego

zaangażowania w Wietnamie. Zarzucono roztropność. Całe obszary

oznaczono jako strefy, gdzie można strzelać bez rozkazu. Kiedy

reporter CBS Morley Safer doniósł o  żołnierzach Marines


aresztujących stu pięćdziesięciu starszych mieszkańców wioski

Cam Ne w  1965  roku, a  następnie palących ich domy – naród był

w  szoku. Johnson zadzwonił ze skargą – lecz nie do dowództwa

piechoty morskiej, lecz do dyrektora CBS[39].

„Westy” traktował te doniesienia jako „plugawe i  wypaczające

prawdę”. Uważał, że są one zakorzenione w  „z  góry narzuconym

obrazie” wojny. Pogardzał dziennikarzami, którzy po jednej krótkiej

wizycie w  Wietnamie „wypisywali autorytatywne artykuły

o sytuacji, strategii i taktyce, jaką mamy niby stosować”[40]. Jednak

jego krytyka ignorowała fakt, że reporterzy tacy jak Schell, Safer,

Sheehan czy inni po prostu oddawali wiernie poglądy walczących

żołnierzy lub też pokazywali ich w akcji. Ich doniesienia były z całą

pewnością prawdziwe i  przerażające. Coraz częściej w  oczach

publiki to właśnie te artykuły stawały się obrazem wysiłku

wojennego.

„Pacy kacja to wielkie rozczarowanie” – pisał w  tajnej notatce do

prezydenta z  października 1966  roku McNamara. „Przyniosła

odwrotne skutki […]. Kontrolujemy niewiele więcej populacji (jeśli

w  ogóle); polityczne struktury Viet Congu mają się świetnie

w  większej części obszaru kraju, dając wrogowi ogromną przewagę

wywiadowczą; nigdzie nie zapewniamy pełnego bezpieczeństwa

(nawet za naszymi własnymi liniami i  w  Sajgonie); na wsi wróg

niemal kompletnie kontroluje sytuację w  nocy […]. W  skrócie

znaleźliśmy się – z  punktu widzenia tej ważnej wojny o  wsparcie

populacji – w nie lepszej, o ile nie w gorszej sytuacji”[41].

Reporterzy, którzy podróżowali po kraju, sami dobrze mogli się

o  tym przekonać. Dla wietnamskich rolników przyłączenie się do

jednej ze stron oznaczało stanie się pewnym celem dla drugiej. Viet

Cong nie był grupą wierzących w  idee wojowników ze stronic

amerykańskiej propagandy antywojennej. Opierał się na rządach

terroru. Nawet niewychylanie się, próby pozostania neutralnym, nie

gwarantowały bezpieczeństwa, ponieważ podejrzewano wszystkich.

A  ostrzał artylerii nie wybierał. Jeśli istniała ideologiczna


podstawa, która miała w  miarę szerokie poparcie, to był nią

nacjonalizm, który dla większości mieszkańców oznaczał, że chcieli

być pozostawieni sami sobie. W  starciu o  to, kto miał większe

prawo do reprezentowania tej idei, zdecydowanie wygrywali

Północny Wietnam i Ho Chi Minh, który walczył o niepodległość od

tak dawna, że większość Wietnamczyków nie pamiętała nawet

początków jego działalności. Przynajmniej rząd w  Hanoi walczył

w swoim własnym imieniu.

Nacjonalistyczną kartę w  biogra i Ho Chi Minha próbowano

obalić. Dzieci w  Południowym Wietnamie uczono, że nie chciał on

stworzyć niepodległego Wietnamu, lecz zlikwidować go jako

państwo i  oddać pod kontrolę przyszłego światowego rządu

komunistycznego. Mówiono im, że przyszłość, jaką szykuje im Ho,

składa się z  „trzech nie”: nie dla rodziny, nie dla państwa i  nie dla

religii. Niektórych ta propaganda przekonała, lecz był to wyjątkowo

tani chwyt, który nie mógł przekonać większości, a  zwłaszcza

rodzin, które walczyły po stronie Ho i  Viet Minhu w  wojnie

z  Francją. Skuteczność kadr Viet Congu wyróżniała się na tle

niekompetencji biurokratów z  Sajgonu. Analiza RAND Corporation

wykazała, że poparcie dla Viet Congu rosło samo z  siebie.

W  podsumowaniu raportu napisano, że „wojna rewolucyjna na

Południu jest toczona i  przegrywana jednocześnie” przez rząd

Thieu. Stany Zjednoczone poparły niekompetentną stronę

kon iktu. Robert Komer, prowadzący program CORDS, powiedział

amerykańskiemu ambasadorowi Ellsworthowi Bunkerowi

w  początku stycznia 1968  roku, że siły Thieu po prostu mogą nie

być w  stanie sprostać wyzwaniu, jakie postawili przed nimi

komuniści[42].

Przy okazji ponownej wizyty w  Wietnamie w  1967  roku

Halberstam, który już nie był korespondentem „New York Timesa”,

został zaproszony na kolację w  Sajgonie do rezydencji ambasadora

Bunkera. Poproszono go o  wnioski z  wizyty i  opinię o  postępie

wojny. Jak sam napisał później we wstępie do swojego bestsellera


The Best and the Brightest, Halberstam powiedział wówczas, że

wojna znalazła się w impasie:

Był to jednak impas, który służył jednej ze stron, ponieważ my

w  którymś momencie musieliśmy wrócić do domu. Nasi

wojskowi nie rozumieją, dodałem, że to Hanoi kontroluje tempo

tej wojny i  może albo prowadzić do konfrontacji i  eskalować

przemoc, albo się powstrzymać, lizać rany i  deeskalować,

w  zależności od tego, czego potrzebuje w  danym momencie […].

Jego [Bunkera] generałowie przypominali wszystkich

zachodnich generałów od czasów Francuzów, którzy znaleźli się

tam przed nimi. Nie tyle toczyli niewłaściwą wojnę, ile znaleźli

się na niewłaściwej planecie. Ich zdolność kontrolowania tej

wojny była ograniczona, ich umiejętności były odpowiednie do

innych wojen w  innych miejscach i  z  kilkoma zaledwie

wyjątkami, podobnie jak Francuzi przed nimi, nie doceniali

odwagi, siły, wytrzymałości i  dynamiki politycznej, która

napędzała miejscowe siły, z którymi walczyli.

Stany Zjednoczone być może nie miały kolonialnych ambicji takich

jak państwa europejskie, lecz z  pewnością były równie

rasistowskie. Johnson nazwał Wietnam „brudnym zadupiem,

małym, czwartorzędnym krajem”[43]. Stany Zjednoczone

przejmowały się większymi problemami – po wysłaniu swej

potężnej armii nie brały nawet pod uwagę porażki. Jeśli nie dało się

osiągnąć sukcesu poprzez małe zaangażowanie, można było zawsze

zainwestować więcej. I  więcej. I  jeszcze więcej. Więcej miało dać

Stanom zwycięstwo. Chodziło przecież o  pokonanie komunizmu.

Większość Amerykanów nadal popierała ten cel – sondaże

z  1967  roku nadal wykazywały znaczące poparcie dla wojny jako

takiej. Spadało za to poparcie dla sposobu, w  jaki Johnson wojnę

prowadził. Amerykanie zdawali się w pełni zgadzać z koniecznością

prowadzenia działań w Wietnamie, lecz chcieli, by skończyły się tak


szybko i tak bezboleśnie, jak to tylko możliwe[44]. Zbrodnie wojenne

opisywane przez Schella oraz innych reporterów były przez

„Westy’ego” uznawane za nieodłączną część wysiłku wojennego na

taką skalę. Później napisze, że spośród dwóch milionów

Amerykanów, którzy służyli w  Wietnamie, większość była

honorowa, lecz zdarzyły się pewne „przypadki przemocy wobec

cywilów”[45]. Rozrzewnieni aktywiści i  dziennikarze zawsze

rozdmuchiwali takie przypadki. Według „Westy’ego” na wojnie po

prostu zawsze dzieją się rzeczy nieprzyjemne.

Przed końcem 1967 roku ruch antywojenny stał się znaczącą siłą

polityczną. Na początku sprzeciw wobec wojny napotkać można

było wyłącznie w  przewidywalnych kręgach: zatwardziałych

pacy stów, lewicowych radykałów oraz przeciwników zbrojeń

nuklearnych. Byli oni wielkimi pasjonatami sprawy i  potra li

zorganizować wielki publiczny teatr wokół tematu. Philip Berrigan,

były ksiądz katolicki, oraz trzech innych radykalnych pacy stów

zostało aresztowanych w  październiku 1967  roku po tym, jak

wylali krew na dokumenty poborowe w  sądzie federalnym

w  Baltimore. Była to mieszanka ich własnej i  zwierzęcej krwi.

W  tym samym miesiącu około czterech tysięcy ludzi przybyło na

ekumeniczne nabożeństwo w  Nowym Jorku, gdzie po wysłuchaniu

znanego „gołębia” Williama Sloana Co ina osiemdziesięciu siedmiu

poborowych spaliło swoje książeczki wojskowe. Pobór zmusił

młodych mężczyzn do określenia się w  stosunku do wojny

i  spowodował falę antywojennego aktywizmu na kampusach

uniwersyteckich. Lewicowe (w  szerokim znaczeniu tego słowa)

stowarzyszenie Studenci dla Demokratycznego Społeczeństwa

(Students for a  Democratic Society – SDS) założone w  1962  roku

nigdy nie cieszyło się masowym poparciem, lecz jego oddziały

pojawiły się na wielu kampusach w  kraju po tym, jak pobór

podwojono. Na protesty nie zawsze przychodziło wielu ludzi, lecz

zdarzały się cały czas. Coraz więcej wyższych rangą biurokratów

w  administracji Johnsona musiało korzystać z  ochrony w  czasie


publicznych wystąpień – czasami protestujący stanowili całkiem

poważne zagrożenie. W  listopadzie 1966  roku McNamara został

zaatakowany przez protestujących w czasie wizyty na uniwersytecie

Harvarda i  musiał zostać ewakuowany z  kampusu przez tunel

służący do dostaw żywności. Protest SDS  w  Chicago w  listopadzie

1967  roku, w  czasie wizyty sekretarza staniu Deana Ruska,

przyciągnął tysiące demonstrantów i doszło w tym czasie do aktów

przemocy. Trzy tygodnie później protesty pod hasłem „Powstrzymać

pobór” w  całym kraju doprowadziły do aresztowania sześciuset

ludzi[46]. W  tym samym miesiącu długoletni senator z  Minnesoty

Eugene McCarthy ogłosił, że będzie się starał o  nominację partii

demokratycznej w  starciu z  LBJ. Jego szanse jednak uważano za

bardzo niewielkie.

Sprzeciw wobec wojny stawał się modny. Wiele postaci życia

publicznego – intelektualiści, sportowcy, muzycy – zaczęło wyrażać

swój sprzeciw wobec wojny. Muhammad Ali, mistrz wagi ciężkiej

w boksie, został ukarany grzywną, pozbawiony tytułu i skazany na

karę więzienia za odmowę stawienia się na pobór. Carl Wilson,

członek zespołu The Beach Boys, został skazany z  tego samego

powodu. Dr Benjamin Spock, guru rodziców pokolenia baby boom,

stał się ważnym głosem w  kampanii przeciw wysyłaniu ich dzieci

na wojnę w  Wietnamie. Zaledwie na miesiąc przed wizytą

„Westy’ego” setki tysięcy protestujących pojawiły się na marszu

w  Waszyngtonie w  pierwszym (z  wielu, jak się miało okazać) tak

masowym sprzeciwie wobec wojny. Wielokrotnie nagradzany pisarz

Norman Mailer został aresztowany wraz z  setkami innych po na

wpół poważnej, na wpół komicznej próbie dokonania egzorcyzmu

Pentagonu. Mailer opisał później cały spektakl w  swojej słynnej

książce The Armies of the Night. Książka ta została nagrodzona

zarówno Nagrodą Pulitzera, jak i  Narodową Nagrodą Książki –

National Book Award. Nagrody te były także wyrazem sprzeciwu

wobec wojny w kręgach literackich i intelektualnych.


„Westy” pogardzał tymi wysiłkami i  traktował je jako

antypatriotyczne, słusznie swoją drogą zauważając, że pomagały

one Hanoi[47]. Wspierające wojnę „jastrzębie” nie potra ły pojąć, jak

mały, pozbawiony potęgi militarnej kraj może zmusić Amerykę do

remisu. Każdy artykuł, który przeczył tezie o  amerykańskiej

przewadze, był uważany za błędny. W  styczniu 1968  roku

prowojenny felietonista Stewart Alsop cytował „jednego z  głównych

doradców prezydenta do spraw Wietnamu” – prawdopodobnie

chodziło o samego „Westy’ego” – który miał powiedzieć, że „za kilka

miesięcy wszyscy – nawet najbardziej cyniczni i  sceptyczni

reporterzy w  Sajgonie – będą musieli przyznać, że wygrywamy tę

wojnę”[48]. Stany Zjednoczone cieszyły się absolutną przewagą

w  powietrzu i  mogły prawdopodobnie zadać ostateczny cios. Za to,

że do tego nie doszło, oskarżano „wojnę ograniczoną”. W  opinii

„jastrzębi” Ameryka walczyła tylko jedną ręką.

Po listopadowym śniadaniu w  sypialni z  „Westym” Johnson

przedstawił pełną animuszu obronę swojej polityki w  Wietnamie

w  czasie konferencji prasowej w  Białym Domu. W  wyprasowanym

ciemnym garniturze i  okularach z  białymi oprawkami wyglądał,

jakby był pewny siebie. Zszedł nawet z podium, by znaleźć się bliżej

prasy. Bliskość była ważnym elementem jego taktyki. Poparcie dla

wojny zdawał się wyrażać całym sobą. Skarżył się na

„niepoprawnych optymistów” i  „naiwnych”, którzy wierzyli, że

Północny Wietnam skorzysta z  możliwości negocjacji, jeśli tylko

Stany Zjednoczone zaprzestaną bombardowań.

„Wszystkie te nadzieje, sny i  cali ci idealiści tylko zwodzą

i  zaburzają prawdziwy obraz sytuacji oraz osłabiają naszą pozycję”

– mówił.

Jeden z  reporterów rzucił łatwe pytanie: „Panie prezydencie,

w  świetle pańskich rozmów z  generałem Westmorelandem,

ambasadorem Bunkerem i innymi, jaka jest pańska ocena naszych

postępów i naszych szans w Wietnamie?”.


„Cóż, powtórzę tylko to, co oni sami mi powiedzieli, znajdują się

oni bowiem w  najlepszej pozycji, by ocenić sytuację na miejscu” –

odpowiedział. „Dodam także swoją ocenę ich pozycji. Po pierwsze,

uważam, że serce każdego Amerykanina powinno być pełne dumy

w  obliczu kompetencji i  umiejętności naszych dowódców

w Wietnamie. Wierzę, podobnie jak i sojusznicy, że nasi dowódcy są

najlepsi. Uważam, że są przykładem tego, co najlepsze w  USA –

prezentują doświadczenie, dobrą ocenę sytuacji, wyszkolenie

i  ogólną kompetencję. Trzykrotnie spotkałem się z  ambasadorem

Bunkerem i trzykrotnie z generałem Westmorelandem. Jeszcze tego

ranka, zanim tu przyszedłem, miałem okazję wypić z nim kawę.

Amerykanie, gdy przystąpią do jakiegokolwiek pojedynku –

nieważne, czy chodzi o  wojnę, wybory, czy mecz – zawsze chcą, by

jak najszybciej doszło do rozstrzygnięcia. Wejść i  wyjść. Chcą, by

wszystko szło o  tak” – powiedział, wznosząc lewą rękę wysoko nad

głową. „Przeciwnicy zaś mają szybko spadać o  tak” – kontynuował

nagle, spuszczając rękę. „Wojna w  Wietnamie nie jest tego rodzaju

wojną. […] W  wojnie partyzanckiej nie ma wielkich bitew każdego

dnia. To dla nas nowy rodzaj wojny. Nie idzie ona tak szybko […].

Poruszamy się raczej tak” – dodał, wznosząc powoli lewą rękę.

„A przeciwnicy tak” – kontynuował, powoli obniżając rękę, „zamiast

prosto do góry i  prosto w  dół. Czynimy postępy. Jesteśmy

zadowoleni z  naszych rezultatów. Zadajemy większe straty, niż

ponosimy. […] Dużo jednak nadal przed nami. Popełniono wiele

błędów. Idziemy dwa kroki do przodu i  cofamy się o  jeden. Nie jest

to sytuacja idealna. Często dostajemy tróję na szynach zamiast

szóstki. Jednak cały czas czynimy postępy. Jesteśmy z  tych

postępów zadowoleni. Każdy kraj w  tym regionie, który zdaje sobie

sprawę z  tego, co się dzieje, uważa, że Wuj Sam musi dotrzymać

słowa i  pozostać tam aż będzie możliwe zawarcie honorowego

pokoju”.

Całą swoją nadzieję pokładał w  „Westym”. Johnson nie tylko go

podziwiał – on go lubił. Kiedy udekorował generała Pękiem Liści


Dębowych, do jego Medalu Sił Lądowych za Wybitną Służbę,

odznaczeniem nadawanym za wyjątkową służbę dla narodu, wysłał

mu także ciepłą osobistą notatkę, napisaną własnoręcznie.

„«Westy», nigdy nie byłem tak pewien żadnego odznaczenia, jakie

wręczyłem. Jestem przekonany, że żadne nie było bardziej

zasłużone – być może z wyjątkiem tego, które w tej krótkiej notatce

pragnę przekazać Kitsey [sic] – za jej wytrzymałość, tolerancję

i  miłość, jaką cię obdarza, i  jej ciągłą gotowość towarzyszenia jej

dowódcy w  jego zadaniach. Mój podziw dla was obojga”. Generał

stał się kluczowym członkiem ekipy prezydenta.

Przemówienie „Westy’ego” przed Klubem Prasowym w tym samym

tygodniu było ważnym wydarzeniem w  „ofensywie sukcesu” LBJ.

Klub prasy w  Waszyngtonie był centrum mainstreamowego

dziennikarstwa, któremu przewodniczyli uprzejmi, w  większości

starsi reporterzy, redaktorzy i felietoniści, którzy wspięli się na sam

szczyt dziennikarskiej drabiny. Wielu z  nich pisało depesze

z  frontów poprzednich amerykańskich wojen. Teraz przed nimi

stanęła błyszcząca gwiazda amerykańskiej armii. Wielki

organizator miał zamiar zauroczyć ich wspaniałym pokazem,

w  którym wykresami planował zatłuc wietnamskich komunistów

na śmierć. W  typowej nowomowie „Westy” wyliczył najpierw długą

listę osiągnięć Fazy  I  i  Fazy  II  wojny. Wśród nich: „zepchnięcie

dywizji wroga na tyły lub zmuszenie ich do ukrycia się”,

„podniesienie strat wroga powyżej progu zastępowalności”,

„przeprowadzenie wolnych wyborów w  Południowym Wietnamie”,

„odkrycie i  zduszenie w  zarodku planów wojennych wroga, zanim

te mogły zostać wprowadzone w życie”.

Innymi słowy – wojna szła znakomicie.

„Wraz z  nadejściem 1968  roku rozpoczyna się nowa faza” –

powiedział. „Osiągnęliśmy ważny punkt – koniec działań widać już

na horyzoncie”.

Powiedział, że Faza III będzie się głównie opierać na wzmacnianiu

ARVN. Planowano się skupić na szkoleniu, dostarczaniu


nowoczesnej broni i  stopniowym powierzaniu

południowowietnamskiej armii coraz ważniejszych zadań aż do

momentu, gdy „staniemy się coraz bardziej zbędni”. „Westy” donosił

o  postępach na wszystkich frontach – Faza  III już trwała –

informując o  spadku poparcia dla komunistów wśród ludności.

Nieuczciwe wybory, które przywróciły do władzy prezydenta Thieu,

miały jakoby znacząco wpłynąć na społeczeństwo[49].

„Czynimy postępy” – podsumował. „Wiem, że życzylibyście sobie

honorowego i jak najszybszego przejścia do czwartej, ostatniej fazy.

Podobnie jak i nasi synowie oraz jak i ja sam. Mamy na to szansę –

nadzieje wroga spełzły na niczym. Z waszym wsparciem damy wam

sukces, który wpłynie nie tylko na Południowy Wietnam, lecz także

na każdy kraj rozwijający się na świecie”[50].

Zaproszenia na imprezę noworoczną w  amerykańskiej

ambasadzie w  Sajgonie opatrzono hasłem „Chodź zobaczyć

światełko na końcu tunelu”[51].

Następnego dnia na pierwszej stronie „Washington Post” znalazł

się nagłówek: KONIEC WOJNY JUŻ BLISKO – WESTY.

Oczywiście po drodze trzeba było liczyć się z  kilkoma

pomniejszymy problemami.

„Westy” był bardzo pewny siebie w  kontekście nadchodzącego

święta Tet. Przygotował dla wrogich oddziałów specjalną świąteczną

niespodziankę.

„Planujemy nadać z głośników na ziemi i w powietrzu w kierunku

oddziałów armii Północnego Wietnamu wyjątkowo sentymentalną

muzykę w  czasie święta Tet” – telegrafował do szefów sztabów na

kilka dni przed rozpoczęciem święta. „Wietnamscy młodzieńcy są

bardzo sentymentalnie nastawieni wobec swoich rodzin, a  Tet to

tradycyjnie czas spotkań rodzinnych. Żołnierze z oddziału PSY War

[Psychological Warfare – operacji psychologicznych] niedawno

napisali i  nagrali bardzo sentymentalną piosenkę. Wietnamczycy

mówią, że wyciska ona łzy tak bardzo, że nie chcą, by grano ją dla

oddziałów południowowietnamskich w  czasie Tet w  obawie przed


dezercjami. Będzie to jedna z  piosenek, jakie puścimy żołnierzom

Północnego Wietnamu w  regionie Khe Sanh-Con Thien w  czasie

Tet”[52].

Analitycy wywiadu donosili o  wzmożonej obecności wrogich

oddziałów i  zaopatrzenia wzdłuż szlaku Ho Chi Minha w  Laosie

i  Kambodży na jesieni 1967  roku. Aby stawić odpór tej

koncentracji, generał przerzucał coraz więcej amerykańskich sił do

I  Korpusu znajdującego się w  najbardziej wysuniętym na północ

spośród czterech sektorów wojskowych Południowego Wietnamu.

Spodziewał się potężnej ofensywy w  prowincji Quang Tri na

początku nowego roku, w  szczególności skierowanej przeciw małej

bazie Marines w  Khe Sanh. Seria północnowietnamskich ataków

w  regionie zastanawiała amerykańskich dowódców, ponieważ poza

stratami – w  większości północnowietnamskimi – niewiele z  nich

wynikało. „Westy” jednak rozgryzł zagadkę.

Koncentracja sił oznaczała, że wróg dokona frontalnego ataku na

Khe Sanh. „Westy” wierzył, że Hanoi nie miało sił ani możliwości,

by przeprowadzić ataki bardziej na południe i  dlatego zmuszone

było atakować wyłącznie regiony przygraniczne[53]. Khe Sanh

znajdowało się niedaleko strefy zdemilitaryzowanej i  granicy

z  Laosem. „Westy” zauważył, że dokładnie tę samą strategię

zastosował Viet Minh przeciwko Francuzom. W  świetlanym

przykładzie przygotowywania się na poprzednią wojnę generał

wierzył, że Północni Wietnamczycy będą próbowali odtworzyć ich

skuteczny atak na Dien Bien Phu z  1954  roku. To zwycięstwo

zmusiło Francuzów do opuszczenia Wietnamu i  doprowadziło do

podziału kraju[54]. „Westy” był zdeterminowany, by nie dopuścić do

powtórki z historii. Kiedy Khe Sanh zostało ostrzelane z moździerzy

21 stycznia, uznał to za początek wielkiej ofensywy.

„Uważamy, że rozpoczął się z  dawna oczekiwany atak na Khe

Sanh w  Południowym Wietnamie” – przekazał prezydentowi

McNamara w  rozmowie telefonicznej następnego ranka. „Doszło

tam do znaczącego ostrzału artyleryjskiego i  moździerzowego oraz


działania piechoty. Westmoreland wierzy, że jest w  pełni na ten

atak przygotowany. Nie mam nic do dodania”.

„Co? Czy wróg ponosi ciężkie straty?” – zapytał Johnson. „Wróg

tam, na miejscu. Wczoraj słyszałem w radio. Słyszałem o czterystu

pięćdziesięciu zabitych partyzantach z  Viet Congu i  siedemnastu

Amerykanach, i…”

„Panie prezydencie” – przerwał McNamara. „Ja, ja po prostu

jestem bardzo sceptyczny, jeśli chodzi o  skalę. Nasze raporty nie

wskazują, nie mówią… W  raportach mowa o  znaczących

działaniach, lecz nie wskazują one na dużą liczbę zabitych”[55].

W  ciągu kilku tygodni „Westy” skoncentrował niemal czterdzieści

procent swojej piechoty i  batalionów zmechanizowanych na

północy kraju. Zrobił to zarówno po to, by bronić Khe Sanh przed

ofensywą, jak i po to, by uniemożliwić Hanoi przejęcie tych samych

północnych prowincji, które zostały zajęte czternaście lat wcześniej,

co doprowadziło do francuskiej kapitulacji.

Był doskonale przygotowany. Szkopuł w  tym, że nie na wojnę

w Wietnamie, lecz na La Guerre d’Indochine.


 

Prezydent USA w latach 1963–1969 Lyndon B. Johnson,

odpowiedzialny za eskalację interwencji amerykańskiej w

Wietnamie
 

CESARSKA STOLICA

Zajęcie Hue miało być odważnym krokiem, najbardziej

dramatyczną w  skutkach akcją ze strony Hanoi w  Chien-tranh

Chong My (wojnie oporu przeciw Ameryce). Zaskoczyć nie tylko

Wietnam, lecz także cały świat. Atak, który Che Thi Mung i  inne

dziewczyny z  jej oddziału zamierzały pomóc przygotować – dzień

Tong-Tan-cong-Noi – miał być częścią wysiłku obejmującego cały

kraj, lecz to Hue stałoby się jego centrum. Wiele lat później,

Oberdorfer, główny kronikarz ofensywy Tet, napisał: „Plan działań –

jednoczesny atak z  zaskoczenia na niemal każde miasto,

miasteczko i  ważniejszą bazę wojskową w  Południowym Wietnamie

– był śmiały z  założenia i  doskonale wykonany. Jego skutki były

równie powalające”[56].

Atak planowano rozpocząć wczesnym rankiem w  środę,

31  stycznia, w  pierwszy dzień księżycowego roku i  Tet. Zazwyczaj

w  święta następowało zawieszenie broni – była to jedyna ulga

w  ciągłej krwawej rzezi. Rodziny zbierały się, by podsumować rok,

modlić się i  planować przyszłość, by wspominać zmarłych i  by

prosić Ong Tao (boga kuchni) o szczęście. Ci, którzy mogli sobie na

to pozwolić, przeciągali świętowanie na całe dnie, zbierając

wcześniej dość jedzenia, napojów i  fajerwerków. W  domach

wystawiano kwitnące czereśnie i  gałęzie oraz kolorowe latarnie –

podobnie jak w czasie świąt Bożego Narodzenia domy Amerykanów

pełne były błyszczących łańcuchów i choinek.

Ten rok jednak miał się rozpocząć nie radością, lecz śmiercią.

Hanoi przyłączyły siły Viet Congu w  regionie do czterech pełnych


pułków weteranów NVA. Każda z  tych jednostek liczyła ponad

tysiąc żołnierzy, którzy spędzili całe miesiące, maszerując na

południe wzdłuż zdradliwych górskich szlaków, by dotrzeć na swoje

pozycje. Do tego dochodziły oddziały milicji, rekrutowane i szkolone

w  mieście – miejscowi, jak Che, którzy dobrze znali teren

i  nadawali całej inwazji pozory lokalnego powstania. Podobne

akcje, chociaż na mniejszą skalę, zaplanowano dla miast od

Sajgonu[57], przez Da Nang, po Can Tho i  Nha Trang, a  także

w  wielu mniejszych miastach Południa. Zajęcie Hue miało być

wyraźnym komunikatem – być może nawet ostrzeżeniem – dla

obywateli Południowego Wietnamu i  Stanów Zjednoczonych, którzy

przestali wierzyć w zagrożenie ze strony Północy.

Hue było miastem o  znaczeniu zarówno praktycznym, jak

i  symbolicznym. To trzecie co do wielkości miasto Południowego

Wietnamu, liczące sto czterdzieści tysięcy mieszkańców,

i  prawdopodobnie trzecie najważniejsze miasto obu państw, po

Hanoi i  Sajgonie. Symbolicznie zaliczało się zarówno do Północy,

jak i do Południa. Było centrum wietnamskiej kultury i jego wpływ

przekraczał granicę. Hue było w  przeszłości siedzibą cesarzy oraz

centrum nauki i  wiary. Leżało na półwyspie utworzonym przez

zakole rzeki Huong. Początkowo znajdowała się tutaj wyłącznie

cytadela, potężna forteca zajmująca ponad pięć kilometrów

kwadratowych. Niezwykle grube obwarowania miały prawie osiem

metrów wysokości. W  rzeczywistości były to dwa mury odległe od

siebie o  osiem, dziewięć metrów, a  przestrzeń między nimi

wypełniona była ziemią. Na szczytach obwarowań znalazło się

miejsce dla domów, ogrodów, ścieżek i  strażnic. Chociaż

obwarowania w  kilku miejscach były zapuszczone, to nadal

sprawiały piorunujące wrażenie. Otaczała je fosa, nad którą

przerzucono tylko jedenaście wąskich mostów. Każdy z  nich

prowadził do bramy strzegącej przejścia zbudowanego na długo

przed pojawieniem się samochodów. Z  powietrza całe założenie


przypominało wielki kwadrat z niewielkim prostokątnym występem

w północno-wschodnim rogu, zwanym Mang Ca.

Ludzie z  Zachodu patrzą często na historię Azji jak na coś

rozległego i  tajemniczego, mającego swe źródła w  legendarnej

przeszłości. Brązowe, srebrne i rdzawe zacieki na czarnych murach

cytadeli z  pewnością potwierdzały ten stereotyp. Reporterzy często

opisywali cytadelę jako „starożytną” lub „średniowieczną”, mimo że

wcale nie miała tak długiej historii. Większość prawdziwie

starożytnych ruin Wietnamu znajduje się na północy, w  okolicach

Hanoi. Hue stało się stolicą dopiero w  1802  roku pod rządami

Nguyenów, którzy władali przez sto czterdzieści trzy  lata – szmat

czasu, lecz w  kontekście długiej historii Wietnamu zaledwie

mgnienie oka. W  historii kraju zdarzyły się znacznie ważniejsze

okresy dynastyczne. Najdłuższy z  nich był czas dynastii Hong

Bang, która władała ze swej siedziby w okolicach Hanoi od 2879 do

258 roku przed naszą erą, zanim na mapie pojawiło się imperium

rzymskie. Od V do XIV  wieku, gdy w  Europie trwały średniowiecze

i  renesans, krajem z  przerwami rządzili Chińczycy. Kiedy

Nguyenowie przejęli władzę i  zdecydowali się założyć swoją stolicę

w  Hue, przyjęli koncepcje wojskowe francuskiego architekta

Sébastiena de Vauban. Thomas Je erson był wówczas

prezydentem Stanów Zjednoczonych. Forteca w  Hue była równie

zachodnia, co i azjatycka i młodsza niż Biały Dom w Waszyngtonie

– chociaż znajdowała się w zdecydowanie gorszym stanie.

Jednak cytadela wyglądała, jakby była starożytną Troją. Jej mury

wznosiły się dramatycznie nad północnym brzegiem rzeki Huong,

niedostępne i  strome. Mniej więcej połowa populacji miasta

w  1968  roku mieszkała na jej obszarze, wielu w  pięknie

rozplanowanych dzielnicach, niektórych dość bogatych. Fortecę

wypełniały jedno- i  dwupiętrowe ceglane domy

z  czerwonopomarańczowymi dachówkami, początkowo

wybudowane dla cesarskich biurokratów. Wyższe z  domów miały

bogato zdobione balkony z  kutego żelaza. Wiele pomalowanych


zostało w  jasne pastelowe kolory, a  mieszkały w  nich

wielopokoleniowe rodziny. Był to wiejski styl życia zaimportowany

do miasta. Domy były otoczone przez wysokie kamienne mury, za

którymi często znajdowały się pięknie utrzymane ogrody.

W klimacie subtropikalnym rośnie wiele roślin, więc niektóre z tych

ogrodów były dość spektakularne z  małymi drzewkami,

bambusowymi zagajnikami, szerokolistnymi roślinami

o  egzotycznych kwiatach, wielkimi palmami i  stawami

wypełnionymi kolorowymi karpiami koi. Miasto jednak rozrosło się

poza cytadelę. Poza jej murami także znajdowały się dzielnice,

które rozwijały się wzdłuż prowadzących do niej dróg po obu

stronach rzeki.

W  południowej części fortecy znajdowały się pałac cesarski i  jego

ogrody, które otaczał oddzielny krąg murów. Cesarz Gia Long

zaprojektował tę część cytadeli zainspirowany Zakazanym Miastem

w  Pekinie. W  centrum pałacu znajdowała się sala tronowa

skonstruowana z  pięknie rzeźbionych drewnianych belek i  paneli,

ozdobionych pozłacanymi smokami. Na obszarze pałacu

znajdowały się także większe domy i  budynki, otoczone ogrodami,

jeziorkami i kanałami. Tutaj mieszkały kiedyś żony i dzieci cesarzy

z dynastii Nguyenów oraz ich dwór.

Jednak po cesarskiej dynastii nie było już śladu. Rodzina była

marionetką francuskich kolonizatorów, a  także bardzo krótko

japońskich okupantów w czasie drugiej wojny światowej. Po wojnie

Francuzi ponownie używali Nguyenów jako marionetkowych

przywódców, aż zostali wyparci przez Viet Minh. Cesarski następca

tronu Bao Dai był nacjonalistą, który abdykował po zakończeniu

japońskiej okupacji w  1945  roku i  dał swoje błogosławieństwo

rządom Ho Chi Minha. Zapewniło to przywódcy komunistów

świetną pozycję i  miało się okazać pokaźną przeszkodą, gdy Bao

Dai na krótko powrócił do władzy jako szef wspieranego przez

Francuzów rządu Południowego Wietnamu. Mimo prób między

rokiem  1949 a  1955 udawany cesarz nie zdołał pozbyć się opinii
intruza. Teraz Ho Chi Minh był narodowym przywódcą, a  Bao Dai

był uważany po prostu (i  słusznie) za agenta Francuzów. Jego

następcy w  Sajgonie, prezydenci Ngo Dinh Diem i  Nguyen Van

Thieu także byli uważani za intruzów. Nadal uznawano ich za

agentów, „marionetki”, jak określali ich propagandziści z  Hanoi,

z  tą tylko różnicą, że teraz pracowali dla Amerykanów, nowych

kolonizatorów Wietnamu. To była prawda. Mimo że zarówno Diem,

jak i  Thieu mieli zwolenników na Południu, to bez wsparcia

z zagranicy nie mieli szans pozostać przy władzy.

Chociaż wielkie cesarskie budowle, grobowce i  pałace popadały

w  ruinę, samo miasto Hue rosło i  cieszyło się dobrobytem. Sam

„wujek Ho” dorastał w  cytadeli, a  jego pierwsza szkoła znajdowała

się tuż za jej murami. Dzielnice wewnątrz murów pozostały

najbogatszymi w  mieście, przemysł zaś i  przedsiębiorcy przenieśli

się na południe, na drugi brzeg Huong. Wszystkie najważniejsze

budynki rządowe i  szkoły znajdowały się na obszarze o  kształcie

kwadratu, ograniczonym nie murami, lecz rzekami i  drogami.

Rzeka Huong była północną granicą tego obszaru. Na zachodzie

znajdował się kanał Phu Cam, który ciągnął się na południowy

wschód od Huong aż do autostrady numer  1. Tutaj szosa na drugi

brzeg kanału prowadziła przez most An Cuu[58]. Na północ od

mostu szosa docierała do południowego końca ulicy Ba Trieu, która

skręcała na północny wschód, w  stronę rzeki Huong. Ten trójkąt

przecinała droga, która w lepszych czasach prowadziła od Hanoi aż

po Sajgon, lecz w  czasie wojny stała się prawdziwym polem bitwy.

W  czasie wojny z  Francuzami północny odcinek tej dwujezdniowej

drogi stał się świadkiem tylu walk, że nazywano go La Rue Sans

Joie (Droga bez Radości). Większość trasy była na tyle podniesiona

w  stosunku do otaczającego ją terenu, że pozostawała ona

przejezdna nawet po tym, jak pola ryżowe po jej obu stronach

zostały zalane. W regionie Hue autostrada numer 1 ciągnęła się od

wielkiej amerykańskiej bazy w  Da Nang aż po Phu Bai. Pokonanie

tego odcinka zajmowało około półtorej godziny. Następnie od Phu


Bai droga skręcała na północ, do miasta, by mostem Truong Tien

przekroczyć rzekę Huong. Most zaprojektował w  1897  roku sam

Gustave Ei el, projektant znanej wieży w  Paryżu. Most o  sześciu

łukach ze stali był dość szeroki, by pomieścić dwie jezdnie

i chodniki. Po drugiej stronie mostu drogę blokowała cytadela. Aby

podążyć dalej, trzeba było albo ją objechać, albo dotrzeć przez

bramę Thuong Tu i wąskimi uliczkami dojechać do bramy An Hoa.

Most Truong Tien był jednym z  dwóch, które spinały brzegi

Huong. Drugi, bardziej na zachód, zwał się Bach Ho (kolejowy).

W obszarze trójkąta znajdowało się wiele mniejszych mostów, które

spinały brzegi kanałów i  odpływów prowadzących wodę rzeczną do

niezliczonych pól ryżowych otaczających miasto ze wszystkich

stron.

Hue było miastem pełnym ruchu i  miało podobną siłę

przyciągania co nowoczesne miasto takie jak Sajgon, lecz

jednocześnie zachowało coś z  ducha dawnego Wietnamu. Pagody

i  barokowe grobowce władców były prawdziwymi skarbami

architektury. Z  parku ciągnącego się wzdłuż południowego brzegu

Huong można było podziwiać sampany i  łódki rybackie leniwie

płynące po rzece wzdłuż murów cytadeli. Albo udać się stąd do

eleganckiego Cercle Sportif, wybudowanego w  czasach

kolonialnych klubu sportowego i towarzyskiego, przed którym stały

zaparkowane francuskie oldtimery, a  który w  środku wystrojony

i  prowadzony był jakby siedemdziesiąt lat kolonialnych rządów

nigdy nie dobiegło końca. Po drugiej stronie ulicy Le Loi znajdowały

się posiadłości, budynki handlowe, banki, poczta, więzienie

i  katolicka katedra – kościół Najświętszego Zbawiciela. Miasto było

niewielkie, lecz dobrze prosperujące i  otoczone aurą metropolii.

Stało się domem rosnącej w siłę klasy średniej, która w większości

uniknęła skutków wojny.

Rzeczywiście, Hue było jedynym miejscem w  całym Wietnamie,

którego prawie w  ogóle nie dotknęła wojna. Jego mieszkańcy nie

opowiadali się szczególnie po żadnej ze stron. Ho Chi Minh


wiedział, że mieszkający w  Hue katolicy, buddyści i  intelektualiści

nie są mu specjalnie przychylni, lecz zdawał sobie sprawę także

z  tego, że nie darzą rządu Thieu szczególną sympatią. Miejscowi

katolicy mogli być traktowani jako ostoja prezydenta, lecz niewielu

mieszkańców poza nimi popierało rząd. Korupcja i  twarda ręka

reżimu w  Sajgonie z  czasów Diema sprowokowały serię

buddyjskich samospaleń z  1963  roku – których zdjęcia zobaczył

cały świat – oraz ostrą krytykę intelektualistów z  uniwersytetu

w Hue. To właśnie te wydarzenia doprowadziły do zabójstwa Diema

w  tym samym roku. Protesty wygasły, lecz niechęć pozostała.

Buddyści spotykali się z ostracyzmem ze strony reżimu Thieu; broń

do obrony przed komunistami wydawano wyłącznie katolickim

wieśniakom. Buddyści i  większość intelektualistów w  Hue, nawet

jeśli sprzeciwiali się Ho Chi Minhowi, postrzegali Thieu i  jego rząd

jako kreaturę Stanów Zjednoczonych. Miasto było więc twardym

orzechem do zgryzienia zarówno dla Północy, jak i  dla Południa.

Mieszkańców pozostawiono raczej samym sobie.

W  rezultacie w  Hue stacjonowało niewiele oddziałów. W  styczniu

1968  roku w  mieście i  okolicach znajdowało się mniej niż tysiąc

żołnierzy ARVN i jeszcze mniej Amerykanów. W miarę zbliżania się

świąt duża część tych pierwszych coraz bardziej wyczekiwała

długich przepustek.

W  tym pokojowym mieście tradycją w  czasie Tet było puszczanie

po rzece małych papierowych łódeczek ze świeczkami w środku. Te

światełka płynące po Huong symbolizowały modlitwy o  zdrowie,

sukces, o  bliskich, którzy odeszli lub znajdowali się gdzieś daleko,

o  powodzenie w  interesach lub w  miłości, a  także o  koniec wojny

i  zabijania. Był to wspaniały spektakl, wielka otylla nadziei,

składająca się z tysięcy małych płomyków. W ciszy spływały wielką

rzeką, mijając światła nowoczesnego miasta na południu i  wysokie

czarne mury cytadeli na północy. Ludzie gromadzili się po obu

brzegach Huong, by cieszyć się przedstawieniem i  dodać swoje

własne płomienne łódeczki. Rytuał ten był symbolem Hue, gestem


pięknym i  spokojnym, wyrazem harmonii między żywymi

a  zmarłymi, wyrazem duszy Wietnamu. Jakże odległym od

koszmaru wojny.

Tego roku miało go zabraknąć.


 

BIMBER I KACZE EMBRIONY

Misja przerażała Nguyen Van Quanga. Nie otrzymał rozkazu,

złożono mu jedynie propozycję z  kategorii tych nie do odrzucenia.

Najwyższy stopniem o cer Viet Congu w  jego sektorze, Tran Anh

Lien, odbył z  nim rozmowę i  objaśnił potrzebę dostarczenia broni

do miasta.

– Myślisz, że sprostasz temu zadaniu? – zapytał Lien.

Hue pełne było tajnej policji i  donosicieli. Quangowi[59] udawało

się ich uniknąć przez całe lata. Rozpowszechniał materiały o walce

wyzwoleńczej i  gromadził podziemną partyzantkę. Rozrzucanie

ulotek lub krytykowanie reżimu mogło się dla niego skończyć

więzieniem; szmuglowanie broni – plutonem egzekucyjnym. Był

dumny ze swojej służby i  sukcesów w  rekrutacji członków milicji.

Oczywiście jego bojownicy nie mogli pozostać bez broni, lecz nigdy

nie myślał, że to on sam będzie musiał tę broń dla nich przemycić.

Na początku nie odpowiedział na pytanie Liena.

Dowódca spróbował innej drogi:

–  Czy znasz grupę, która mogłaby sprowadzić tą broń do miasta

dla was? – zapytał.

Quang wstał.

– Towarzyszu – powiedział. – To dla mnie bardzo trudna sytuacja.

– Wytłumaczył, że ryzykował już wiele przez swoje działania, lecz

szmuglowanie broni to zupełnie inna sprawa.

– Być może zdołam nakłonić kilku ludzi do przemycenia broni do

miasta, lecz jeśli o  mnie chodzi… – Przyznał, że nie miał zielonego

pojęcia, jak to zrobić.


–  W  takim razie, czy możesz przedostać się do miasta

w tajemnicy, unikając ludzi, których znasz? – zapytał Lien.

– Tak. Będzie to trudne, ale mogę to zrobić.

– W takim razie wrócisz i zorganizujesz grupę, która przemyci dla

ciebie broń – powiedział Lien. – Dostaniecie waszą broń i weźmiecie

udział w misji, zgoda?

Quang uciekł z  Hue, kiedy był uczniem liceum. Był w  jedenastej

klasie, chudawy – niewysoki nawet wedle wietnamskich

standardów – i żylasty. Mimo ledwie szesnastu lat był pełen energii

i  charyzmy. Przyciągał do siebie ludzi. Wywodził się z  rodziny

intelektualistów, którzy mieszkali w  cytadeli, niedaleko murów

cesarskiego pałacu. Jego ojciec pracował jako nauczyciel, a  ośmiu

wujów także było intelektualistami. Wszyscy byli też

nacjonalistami, którzy przyłączyli się do Viet Minhu w  1945  roku.

Dwóch z  nich zginęło w  walce. Młody Quang starał się im

dorównać.

W  liceum został wybrany sekretarzem samorządu. W  1965  roku,

gdy amerykańskie oddziały pojawiły się w  sercu Hue, kiedy po raz

pierwszy zobaczył obce czołgi i  pojazdy wojskowe przejeżdżające

przez most Truong Tien, poczuł impuls pchający go do walki. Aż do

tego momentu postrzegał rząd prezydenta Thieu jako niewłaściwy,

lecz przynajmniej wietnamski. Patrzył na wojnę jako na kon ikt

między dwoma frakcjami swojego własnego narodu, które różniły

się między sobą ustrojem. Kiedy związani z  ruchem wyzwoleńczym

koledzy nakłaniali go do przyłączenia się do walki z Amerykanami,

Quang odpowiadał: „Jak mamy walczyć z  Amerykanami, skoro

żadnych tu nie ma?”.

Nagle Amerykanie byli wszędzie. Pomogło to Quangowi podjąć

decyzję. Było jasne, że nie jest to tylko wojna domowa, lecz walka

o  niepodległość, nowy rozdział historii, w  której wzięli udział jego

ojciec i wujowie. Nadeszła jego kolej. Kiedy ogłoszono, że w mieście

pojawi się jeszcze więcej amerykańskich oddziałów, pomógł

zorganizować strajk protestacyjny uczniów. Razem z  kolegami


z  klasy organizował później inne pokojowe demonstracje. Kiedy

zauważył, że niewiele to daje, skontaktował się z  pozostającymi

w ukryciu przedstawicielami Viet Congu i dołączył do partyzantki.

Został wysłany na południe, do parku narodowego Bach Ma. Był

to piękny region, pełen wysokich zielonych gór i  pól tarasowych,

nieco na północ od Da Nang. Quang myślał, że obóz ruchu oporu

znajdować się będzie w  jakimś odległym i  ukrytym miejscu, lecz

okazało się, że mieści się on w samym centrum gęsto zaludnionego

obszaru. Quang często podróżował między Dinh Mon a Duong Hoa,

wioskami znajdującymi się niedaleko słynnego grobowca Gia Long.

Wioski te kontrolowane były przez rebeliantów i  z  punktu

widzenia Quanga miały być rodzajem laboratorium. Został przyjęty

jako wartościowy rekrut. Jego edukacja i  znajomość topogra i

miasta były rzadkością wśród Viet Congu – większość partyzantów

wywodziła się z  wiosek. Quang był pod wielkim wrażeniem

idealizmu i oddania sprawie wśród rebeliantów. Mężczyźni i kobiety

w  wioskach wywodzili się z  całego Wietnamu, zarówno z  Północy,

jak i  z  Południa. Nie tylko czuli gniew z  powodu obecności

Amerykanów, lecz przyświecała im także bardzo jasna wizja tego,

czym ich kraj miał się stać w przyszłości. Była ona wcielana w życie

w  wioskach, które stały się modelowymi komunami. Quang mógł

zobaczyć na własne oczy przyszłość, o którą walczył. Mimo braków

w  zapasach i  żywności bojownicy byli oddani długoterminowej

walce i absolutnie przekonani, że zwyciężą. Quang bardzo zrósł się

z  towarzyszami ze szkolenia. Cała grupa była edukowana

politycznie, a  także szkolona w  użyciu nowoczesnej rosyjskiej

i  chińskiej broni oraz starszego uzbrojenia przejętego od

Francuzów i Amerykanów.

Życie w obozie tak bardzo inspirowało Quanga, że rozkaz powrotu

do miasta po raz pierwszy pod koniec roku bardzo go załamał.

Wrócił do swojego liceum na jesieni, tym razem jako agent Viet

Congu. Był świetny w  rekrutacji. Wkrótce dziesięciu jego kolegów

z  klasy pracowało razem z  nim. Zaczęli publikować patriotyczną


gazetę „Hoc Sinh” (Studenci), której publikę stanowić miała

młodzież i  która starała się nie prowokować nguy. Drukowali ją na

maszynie marki Roneo, mimeogra e, powielaczu. Gazeta składała

się z  jednej karty papieru zadrukowanej z  obu stron i  złożonej na

pół. Drukowano wyłącznie „legalne” wiadomości – dla przykładu

raport z  walk między Amerykanami a  Viet Congiem pod Phu Bai.

Tego typu artykuł nie był sprzeczny z  żadnymi zasadami, lecz dla

uczniów liceum Quanga stanowił subtelny antyreżimowy przekaz.

Amerykanie zabijali Wietnamczyków. Kraj znajdował się pod obcą

okupacją i  niektórzy z  jego mieszkańców czynnie stawiali tej

okupacji opór.

Dzięki gazecie zdobywali nowych rekrutów, w  tym obsługujących

maszynę drukarzy. W  ostatniej klasie liceum Quang dowodził

podziemną komórką liczącą ponad trzydzieści osób. Jego sukcesy

nie pozostały niezauważone. Latem 1966  roku, gdy przygotowywał

się do drugiej rundy egzaminów wstępnych na uniwersytet w  Hue,

po raz pierwszy zauważył, że śledzi go policjant. Kiedy jego również

antyreżimowo nastawiony starszy brat został aresztowany

i  oskarżony o  sympatie komunistyczne, Quang dostał ostrzeżenie,

że będzie następny. Uciekł więc do wiosek rebeliantów.

Tym razem jednak nie został tam na długo. Miejscowy komisarz

poprosił go o  powrót do Hue pomimo zagrożenia aresztowaniem.

Tym razem miał otrzymać nowe imię i nazwisko oraz nowe papiery.

Miał unikać swojej dawnej szkoły i  dzielnicy. Jego celem była

wioska rybacka Kim Do na północny wschód od cytadeli. Zadanie

nadal było niebezpieczne. Od urodzenia mieszkał w  mieście

i w którymś momencie musiał wpaść na kogoś, kto go znał. Jednak

trwały przygotowania do czegoś wielkiego i  powiedziano mu, że

trzeba podjąć ryzyko.

Wprowadził się więc do domu rodziny Nguyen Ngu, która trudniła

się hodowlą kaczek – tysięcy kaczek. Pracował jako tutor dzieci

rodziny Nguyenów, a  nocą udawał się do miasta na spotkania ze

swoją komórką i  by pozyskać nowych rekrutów. Kilkakrotnie


prawie wpadł, jednak nigdy nie napotkał nikogo, kto by go

rozpoznał. Dzięki naturalnej charyzmie i  oddaniu dla sprawy

odnosił większe sukcesy, niż on sam czy też jego przełożeni się

spodziewali. Członkowie jego komórki sami także rekrutowali

nowych członków. Dzięki nim nawiązał kontakt z  dawnymi

przyjaciółmi z  uniwersytetu, którzy traktowali go teraz jak

bohatera. Oni także zdecydowali się mu pomóc. Wśród studentów

było teraz wielu sympatyków sprawy. Jego jednostka rozrosła się

i liczyła stu członków.

W nocy poruszał się po mieście na skuterze w hełmie z wizjerem.

Często podróżował z  dziewczyną, by sprawiać wrażenie, że jest po

prostu na randce. Pewnego dnia znalazł się w  kawiarni, do której

wkroczyła policja. O cer stanął tuż obok niego, przy barze. Serce

Quanga waliło jak oszalałe, lecz policjant po prostu go nie

zauważył. W  jego organizacji niewielu poza członkami oryginalnej

komórki wiedziało, kim jest. Udało mu się zrekrutować studentów,

nauczycieli, mnichów, robotników i  sklepikarzy; w  jednostce

znalazł się nawet jeden żołnierz ARVN. Najzdolniejszych wysyłał do

Bach Ma na szkolenie wojskowe i polityczne.

Jednostka Quanga była jedną z  wielu tego typu komórek

w  mieście. W  listopadzie 1967  roku, w  tym samym czasie, gdy

„Westy” bawił w  Waszyngtonie, Quang i  kilku innych dowódców

podziemnych komórek spotkało się w  bazie w  górach znajdującej

się około dwudziestu kilometrów na północny wschód od miasta,

w  dystrykcie Phong Dien. Tutaj po raz pierwszy dowiedzieli się

o  dniu Tong-Tan-cong-Noi. Plany były już zaawansowane.

Wzmocniony batalion NVA, liczący prawie tysiąc ludzi, został już

zgrupowany w  okolicach wioski La Chu[60] w  obszarze, który

Amerykanie oznaczyli wcześniej jako „bezpieczne osiedle” i  który

później opuścili. W  wiosce znajdowały się zbudowane przez

Amerykanów betonowe schrony i  budynki – doskonała kwatera

główna podarowana przez Wuja Sama. Miała służyć jak centrum

dowodzenia ataku na Hue.


Dzień Tong-Tan-cong-Noi został obmyślony jako jednoczesny atak

z  zewnątrz i  od środka; była to jednocześnie „ofensywa”

i  „powstanie”. Większość sił w  operacji miała stanowić NVA. Wraz

z nimi do walki zamierzały ruszyć oddziały Viet Congu, wiele z nich

dowodzonych przez o cerów NVA, których oddelegowano na

południe. Jedynymi faktycznie lokalnymi siłami Narodowego

Frontu Wyzwolenia były więc komórki takie jak ta Quonga. Ze

względu na znajomość miasta niektórzy z  przywódców komórek

służyli jako przedstawiciele partii lub komisarze po jego przejęciu.

Powiedziano im, że jest to wojna polityczna i dlatego powstanie było

ważniejsze niż ofensywa. Lokalni przywódcy tacy jak Tran Anh

Lien, który zrekrutował Quanga, mieli do odegrania ważną rolę. Ich

zadaniem było wywołać i  poprowadzić powstanie, a  następnie

nadzorować budowę nowego Wietnamu.

Siły Frontu miały w  sumie liczyć prawie dziesięć tysięcy ludzi.

Sam szósty pułk NVA składał się z  trzech regularnych batalionów

piechoty, każdy z nich dzielił się na trzy kompanie po dwustu ludzi.

Poszczególne kompanie liczyły po trzy plutony. Regularnym siłom

towarzyszyły elitarne jednostki komandosów, batalion artylerii

wyposażony w  wyrzutnie rakiet 122 mm oraz kompanie

specjalistyczne uzbrojone w  moździerze, ciężkie karabiny

maszynowe i  granatniki przeciwpancerne (typu B-40 lub nowsze,

B-41, które miały większą zdolność penetracji)[61]. Te połączone siły

nosiły różne mundury: regularni żołnierze NVA nosili

ciemnozielone uniformy wykonane w  Chinach i  charakterystyczne

korkowe hełmy tropikalne; oddziały Viet Congu nosiły mundury

w  kolorze khaki i  ewentualnie stare hełmy tropikalne; wielu było

ubranych po cywilnemu lub w  czarne piżamy[62] i  szorty, lub

połączenie obu tych strojów. Większość miała na wyposażeniu

płócienne plecaki, amunicję zaś i  racje żywnościowe wiązano

w  tubach z  tkaniny przewieszanych przez ramiona.

Najpopularniejszym obuwiem były sandały. Lokalni partyzanci

najczęściej nosili ubrania cywilne lub piżamy. Wszyscy przypinali


na lewym ramieniu kawałki czerwonej i  niebieskiej tkaniny na

białym tle.

Bojowników wspierały grupy cywilów. Był to rozbudowany system

wsparcia i zaopatrzenia, który w większości obsługiwali miejscowi –

tacy jak wiejska dziewczyna Che Thi Mung, która pomagała armii

tra ć do miasta, a  następnie, po rozpoczęciu walk, dostarczała

żywność i  amunicję, ewakuowała rannych do szpitali polowych,

kopała okopy i  chowała zmarłych. Oddziały Frontu nie

dysponowały siłą ognia porównywalną z  tą, którą dysponowali

Amerykanie czy ARVN. Nie miały także możliwości atakowania

i zaopatrzenia z powietrza czy z morza. Były jednak silnie związane

z lokalnymi społecznościami. Miały przywódców, którzy walczyli na

ich czele od lat. Dzięki temu mogły stawić czoła Amerykanom.

Wielu z nich było także doskonale wyszkolonych w taktyce piechoty

– obronie, ostrzale i  manewrach – i  potra ło zaskoczyć swoimi

umiejętnościami nawet najbardziej zaprawionych w  bojach

amerykańskich weteranów.

Wszystko było doskonale zaplanowane. Do końca 1967  roku

Front podzielił całą operację na setki konkretnych misji. Szczególne

i niezwykłe zadanie powierzono weteranowi Viet Congu, sierżantowi

Cao Van Senowi. Miał wykonać i  dostarczyć specjalną agę, która

zawiśnie na trzydziestoośmiometrowym maszcie na Ngo Mon,

monumentalnej trzypiętrowej platformie stojącej przed pałacem

cesarskim, koło południowego muru cytadeli. Stojący na

północnym brzegu Huong maszt był widoczny z całego miasta.

Wiele przygotowań poświęcono tej adze. Liczni mieszkańcy nie

byli jeszcze w  pełni przekonani do idei rewolucji. Flaga w  tak

widocznym miejscu miała przekazać ważny komunikat. Partia

chciała, by Tong-Tan-cong-Noi był dniem nie inwazji czy okupacji,

lecz wyzwolenia. Flaga partyjna – czerwona z  dużą żółtą gwiazdą

w  centrum – nie nadawała się do tego zadania. Był to symbol

Północnego Wietnamu przez wielu mieszkańców Hue postrzeganego

jako strona wojny domowej. Flaga Viet Congu, niebiesko-czerwona


z  żółtą gwiazdą, także nie była odpowiednia. Partyzanci stanowili

w  Hue mniejszość. Planiści partyjni chcieli agi, która mogłaby

symbolizować aspiracje samego Hue. Chodziło o  uznanie

faktycznych politycznych różnic między Północą a  Południem

i  o  ustanowienie neutralnego, niepodległego Południowego

Wietnamu, z  którym Hanoi mogło wynegocjować warunki

zjednoczenia. Hue było domem dla inteligencji, buddystów

i  katolików, więc politycznie poprawna aga powinna wyrażać

sojusz tych grup. Ostatecznie wybrano wzór z  żółtą narodową

gwiazdą w  centrum, o  czerwonym komunistycznym tle, lecz

z  dwoma niebieskimi pasami na górze i  na dole. Niebieskie pasy

symbolizowały inteligencję oraz grupy religijne miasta – buddystów

i katolików.

Wizja ta była nieco życzeniowa. Wysiłki Quanga i  innych

przyciągnęły licznych ochotników z  uniwersytetu, lecz byli to

niemal wyłącznie studenci, a  nie członkowie miejskiej inteligencji.

Większość Viet Congu stanowili rekruci ze wsi, jak Che i  inne

dziewczyny z  oddziału „Rzeka Huong”. Społeczność buddyjska

niemal zupełnie nie udzielała partyzantom wsparcia, poza jednym

wielebnym mnichem, Thich Don Hua, który był wielkim

zwolennikiem zjednoczenia. Katolicy byli do partyzantów wrogo

nastawieni i  zazwyczaj z  nimi walczyli lub przed nimi uciekali.

Wielką nadzieją ofensywy Tet było wywołanie fali nacjonalizmu,

która miała przekroczyć bariery ideologiczne, klasowe i religijne.

Sierżant Sen był doskonałym kandydatem do misji, mimo że

nigdy wcześniej nie podjął się podobnego zadania. Był niskim

mężczyzną o  szerokiej twarzy i  ciemnej karnacji. Urodził się

w  wiosce na północnych przedmieściach Hue. Prawą część jego

twarzy znaczyło wielkie szare znamię. Jego ojciec pracował

w  pałacu cesarskim i  zarówno on, jak i  matka Sena walczyli wraz

z  Viet Minhem. Teraz rodzina Sena, podobnie jak i  cały kraj, była

podzielona. Trzech jego braci służyło w ARVN, co jego ojciec uważał

za zniewagę. Sam Sen walczył z  Francuzami od 1950  roku – gdy


się zaciągnął, miał zaledwie siedemnaście lat. Kiedy podpisano

porozumienie genewskie w  cztery lata później, Sen i  inni

członkowie jego jednostki byli rozczarowani, lecz wierzyli, że

przewidziane na trzy lata później wybory doprowadzą do

zjednoczenia kraju. Wznosili w  geście pamięci o  tej obietnicy trzy

palce. Sen pozostał w  armii, przez dwa lata uczył się w  akademii

wojskowej na Północy. Kiedy Południowy Wietnam odmówił

przeprowadzenia wyborów, Sen został oddelegowany do Viet Congu

i  wysłany do swojego dawnego rewiru. Pomógł założyć bazę w  La

Chu i  brał udział w  małych potyczkach przeciw nguy

i  Amerykanom. W  miesiącach poprzedzających Tet wraz ze swoim

oddziałem komandosów trenował przekraczanie rzek nocą

i  wspinanie się na mury. Formowali ludzką piramidę, wysoką na

trzech ludzi. Ten na szczycie przerzucał linę przez mur, podciągał

się, przechodził na drugą stronę, a  następnie spuszczał linę dla

reszty.

Jednak Sen został zwolniony z  tych ćwiczeń wspinaczkowych, by

zająć się agą. Pozyskał odpowiedni materiał i  maszynę do szycia

oraz znalazł kobietę imieniem Le Thi Mai, która miała wykonać

agę. Była ona tak duża i ciężka, że potrzeba było dwóch mężczyzn,

by ją udźwignąć. Senowi towarzyszył dziennikarz i  operator

lmowy, którzy mieli udokumentować całą operację. Mieli

dostarczyć agę do Ngo Mon zaraz po zajęciu cytadeli i wciągnąć ją

na maszt, by każdy w  mieście o  poranku 31  stycznia wiedział, że

miasto zostało przejęte.

Ofensywa Tet była mistrzowskim przykładem konspiracji. Jeden

z o cerów marynarki wojennej USA nazwał ją później „logistycznym

cudem”[63]. Pod koniec jesieni 1967  roku regularne oddziały

zaczęły zajmować pozycje, przechodząc przez wioski i  wzdłuż szos.

Miejscowi rekruci regularnie przejeżdżali nocą przez osady

i  przedmieścia, by sprowokować psy do szczekania. Dzięki temu

nikt nie zwracał na ich ujadania uwagi, a  po pewnym czasie psy

przyzwyczaiły się do nocnych hałasów i  przestały na nie


reagować[64]. Nie dało się jednak zupełnie ukryć takiej masy ludzi.

Tego typu przerzuty wojska można było zachować w  tajemnicy,

tylko jeśli oddziały cieszyły się poparciem miejscowej ludności lub

jeśli ludność ta była na tyle neutralna w  stosunku do nich, że nie

miała zamiaru wszczynać alarmu.

W  listopadzie, po wizycie komisarza Liena, gdy Quang dowiedział

się o  planach ofensywy, poinformowano go, że jego grupa będzie

atakować bramę Chanh Tay – najbardziej na północ wysuniętą

bramę zachodniego muru. Było to kluczowe przejście w  murach,

wraz z  bramą Huu, ponieważ większość szóstego pułku NVA miała

nadejść z  tego kierunku. Od poprzedniej zimy komandosi ćwiczyli

alternatywne metody wejścia i  wyjścia z  terytorium fortecy.

W  murach znajdowały się plastikowe i  kamienne kanały

przeciwpowodziowe, niektóre wysokie na ponad dwa metry. Do

początku 1968 roku wszystkie je przebadano i mogły one stanowić

alternatywną drogę in ltracji.

Kompania Quanga miała dołączyć do regularnych oddziałów

NVA w nocy przed atakiem. Komandosi, którzy przeniknęli na teren

cytadeli, mieli zaatakować bramę Chanh Tay od środka i  otworzyć

oba wejścia. Następnie wkroczyć miały główne siły zdolne do

pokonania jakichkolwiek oddziałów ARVN, które pozostały

w  obszarze lub które ruszyły do kontrataku. Oddział Quanga miał

włączyć się do walki od środka, a  następnie zająć się zachęcaniem

mieszkańców do powstania.

Najpierw jednak Quang musiał swoich ludzi uzbroić. Ze

spotkania z  Lienem wyszedł bardzo zmartwiony. Szmuglowanie

broni go przerażało i  nie miał pojęcia, jak się zabrać do takiego

zadania. Po powrocie do Nguyenów całe dnie głowił się, co robić.

Państwo Nguyen zastępowali mu teraz rodziców: mówił do nich

„wujku” i  „ciociu”. Mieli łódkę, której używali do dostarczania

kaczek i jaj na miejski targ. Mogli na niej ukryć znaczną ilość broni

i amunicji, lecz Quang nie potra ł zebrać się na odwagę, by ich o to

poprosić. Sympatyzowali ze sprawą, lecz nie byli rewolucjonistami.


Jakże mógłby prosić ich o  podjęcie takiego ryzyka? Całymi dniami

i  nocami nie mógł jeść ani spać. Wreszcie pani Nguyen zauważyła,

jak bardzo jest zmartwiony, i poprosiła, by wyjaśnił, co się dzieje.

– Mów, może będę mogła pomóc.

Wyjaśnił, o co chodzi – przyjął misję, której nie mógł wykonać.

– Zrobię niemal wszystko, by ci pomóc – powiedział Nguyen Ngu.

– Lecz prosząc o to, wysyłasz mnie na śmierć.

Wzdłuż rzeki znajdowały się strażnice ARVN, gdzie sprawdzano

wszystkie ładunki. Jeśli strażnicy dobrze znali kupców, tak jak

Nguyenów, czasami przepuszczali ich bez kontroli. Jednak nie

zawsze. Rodzina czasami przygotowywała małe smakołyki –

gotowaną kaczkę i  hot vit lon, miejscową specjalność, kaczy

embrion ugotowany i  serwowany w  skorupce jajka – i  wraz

z  beczułką bimbru podarowywała je żołnierzom. Nie dawało to

jednak żadnej gwarancji. Nie można było przewidzieć, czy strażnicy

ot tak nie zdecydują się przeszukać łodzi.

Quang wycofał się ze swojego pomysłu. W  jego dzielnicy nie było

wielu towarzyszy, a  nie mógł sobie ze względów bezpieczeństwa

pozwolić na poszukiwanie konspiratorów zbyt daleko od domu. Dla

zachowania tajemnicy nie mógł także udać się do bazy Viet Congu

bez rozkazu powrotu – nie miał więc możliwości poproszenia Liena,

by ten zwolnił go z  zadania. Spędził tydzień poza domem

Nguyenów, próbując rozwiązać problem, lecz w  końcu się poddał

i wrócił zrezygnowany.

– Gdzie byłeś? – spytała pani Nguyen.

– Próbowałem znaleźć inny sposób dostarczenia broni do miasta –

odparł.

– Udało ci się?

Quang przyznał, że nie.

– To zbyt trudne – powiedział.

–  Myślę, że możemy ci pomóc – odparła pani Nguyen. W  czasie

nieobecności Quanga wraz z  mężem omówili sprawę i  krótko

mówiąc, namówiła go do wzięcia udziału w  akcji. W  łódce


przygotują drugie dno, gdzie będą mogli ukryć broń i  wyrzutnie

rakiet. Amunicję można było owinąć w plastik i ukryć w koszykach

z jajkami. Żołnierze zazwyczaj sprawdzali pojemniki i kosze długimi

laskami, lecz nie mogli tego zrobić z koszykiem jaj.

– Jak rozładujemy broń z łódki, bez zwracania na siebie uwagi? –

spytał Quang.

Nguyenowie opracowali plan. Ich towary nie były rozładowywane

na targu. Zazwyczaj łódka przybijała do nabrzeża, a  klienci po

prostu przychodzili bezpośrednio do nich. Quang musiał tylko

poinstruować swoich ludzi, by ci przez cały dzień kupowali z  łódki

jajka lub kaczki i  tak, kawałek po kawałku, rozładowali broń

i amunicję.

– To akurat najmniejszy problem – powiedziała pani Nguyen.

Quang zaszyfrował opis planu i wysłał go przez kuriera do Liena.

„Mamy plan i  kogoś, kto jest gotowy go wykonać”. W  kilka dni

później sam Lien pojawił się z wizytą u Nguyenów. Przyprowadził ze

sobą zastępcę dowódcy wszystkich oddziałów w  regionie Hue.

Wysłuchali wszystkich szczegółów planu i  uraczyli się wspaniałą

kaczką Nguyenów na kolację. Następnego ranka Ngu zaczął

budować drugie dno na swojej łódce.

Ustalonego dnia w styczniu Quang opuścił miasto wraz z Ngu, by

nadzorować ładowanie broni. Do schowka załadowano

kałasznikowy, granatniki oraz granaty. W  koszykach z  jajkami

rozmieszczono amunicję. Przyglądał się jak Ngu odbija od nabrzeża

i  rusza do miasta. Quang widział dobrze, jak zdenerwowany był

mężczyzna, zasugerował więc, by napił się trochę bimbru.

– Nie tyle, by się upić, lecz dość, by wyglądać na pijanego.

Twarz Ngu robiła się cała czerwona, jeśli napił się choć odrobinę.

Gdy dotarł do punktu kontrolnego, wyglądało więc na to, że był

nieźle wstawiony. Słaniał się i  pokrzykiwał, machał rękami

w  kierunku strażników, oferując im smakołyki i  błagając, by

pozwolili mu szybko przepłynąć:


–  Upiłem się i  chyba nie zdążę do Hue na czas! Moja żona mnie

zamorduje!

Quang czekał w  Kim Do cały dzień. Dopiero następnego

popołudnia dowiedział się, że jego „wujek” bezpiecznie odbył całą

podróż i  że jego ludzie odebrali ładunek. Jego oddział był teraz

uzbrojony. Nadal nie mógł uwierzyć w  to, co się stało. W  jego

mniemaniu cud udowodnił prawdę słów Ho Chi Minha, że partia

i  armia nie wystarczą. Prawdziwe zwycięstwo może nadejść tylko

przy wsparciu ludu. Oto Quang musiał się zmierzyć z  zadaniem

przekraczającym jego możliwości i  odwagę. To jego przyjaciel,

wujek Ngu, wybawił go z opresji. Broń dostarczył nhan dan, lud.


 

NHAN DAN

Niektórzy aktywiści w  Stanach idealizowali Ho Chi Minha i  jego

walkę, podkreślając nacjonalistyczny charakter jego działań

i  postrzegając LBJ jako wspólnego wroga. Jednak „jastrzębie”

w  ekipie prezydenta miały rację pod jednym względem: reżim

w  Hanoi był komunistyczny i  autorytarny. Nie chciał stać się

państwem satelickim Związku Radzieckiego, a  już w  szczególności

Chin. Zamiast tego zjednoczony kraj w  opinii Partii Pracujących

Wietnamu[65] miał się opierać na sowieckim modelu państwa

z  domieszką myśli Mao oraz idei rewolucji kulturalnej. Reżim

północnowietnamski był bezwzględny i  doktrynalny. Obiecywał

centralnie planowaną gospodarkę i społeczeństwo zarządzane przez

partię, w którym lojalność wobec reżimu miała być absolutna.

Żaden naród nie potra w  pełni pozbyć się myślenia

życzeniowego. Wedle swojej własnej logiki partia była jednocześnie

nhan dan, ludem, ergo cokolwiek zdecydowała partia, stawało się

automatycznie wolą ludu. Partia wierzyła także w  swoją własną

propagandę. Kiedy przygotowano plany ofensywy Tet, zakładano, że

atak na Hue i  na Wietnam Południowy będzie wyrazem woli ludu,

więc jednocześnie wierzono, że lud powstanie, by ten atak

wspomóc. Szalony optymizm „Westy’ego” bladł w  porównaniu

z  optymizmem partii. Prowadzony przez pierwszego sekretarza Le

Duana rząd w Hanoi, wbrew obawom bardziej ostrożnych członków

politbiura, był przekonany, że zwycięstwo jest blisko.

Plan zakładał, że przed ofensywą Tet dojdzie do serii ataków na

amerykańskie bazy na Południu – Khe Sanh, Da Nang, Con Tien,


Pleiku i inne. Zakładano także, że „Westy” przerzuci swoje oddziały,

by bronić baz, co spowoduje, że Sajgon, Can Tho, Nha Trang

i  dziesiątki innych południowowietnamskich miast będą bronione

tylko przez znacznie słabsze siły ARVN. Takim obrońcom połączone

siły Viet Congu i  NVA będą w  stanie z  łatwością stawić czoła.

Jednak logistyka całej operacji – przerzut sił Frontu na miejsce –

był trudnym zadaniem, którego w  niektórych wypadkach

początkowo nie przemyślano. Kiedy wielki wojskowy strateg, który

wygnał Francuzów z  Wietnamu, generał Vo Nguyen Giap, został

wysłany, by przedstawić plan dowódcom Viet Congu w  marcu

1967 roku, zaproponował ustanowienie centrum uderzenia na Hue

na równinie na południowy zachód od miasta.

–  Wszyscy umrzecie z  głodu – powiedział Dang Kinh, miejscowy

dowódca, z kamienną twarzą.

Wytłumaczył, że mieszkańcy tego regionu są rybakami i  nie

uprawiają ryżu. Aby wykarmić armię, potrzeba było stałych dostaw

ryżu.

Giap spytał, jaką część prowincji Thua Thien (w której znajdowało

się Hue) będzie w  stanie zająć proponowana grupa uderzeniowa.

Kinh odparł ironicznie, w  efekcie dając do zrozumienia, że nie ma

sensu go pytać – i  tak Hanoi podejmie własne decyzje bez

konsultacji z lokalnymi dowódcami.

–  Jestem tylko narzędziem – powiedział Giapowi. – Proszę

wskazać mi cel i ja go zaatakuję. Nie jestem w stanie odpowiedzieć

na pańskie pytanie.

Giap poinformował upartego dowódcę, że otrzyma do dyspozycji

pełen pułk NVA.

–  Panie generale, nasz okręg wojskowy nie jest w  stanie przyjąć

kolejnego pułku – odparł Kinh.

–  Dziwny z  pana człowiek – oznajmił Giap. – Wszyscy nasi

dowódcy proszą o  więcej jednostek, lecz gdy sztab oferuje panu

kolejny pułk, pan odmawia.


–  Jestem dowódcą partyzanckim – powiedział Kinh. – Jeśli

dostanę zbyt wielu żołnierzy, nie będę w stanie nimi dowodzić.

Hue nigdy nie było świadkiem większych walk, więc rzadko

myślano o nim w kategoriach wojskowych. Jednak miało ono dużą

wartość strategiczną. Wietnam jest krajem długim i  wąskim,

ciągnącym się prawie trzy tysiące kilometrów między Zatoką

Tonkińską a  Morzem Południowochińskim. Kraj był nieco szerszy

na północy przy granicy z  Chinami i  na południu, w  bagnistej

delcie Mekongu. W  centrum jednak był niezwykle wąski – jakby

ktoś mocno go ścisnął. Przejechanie samochodem w okolicach Hue

od plaży do górzystej granicy z  Laosem zajmowało mniej niż

godzinę. Zarówno autostrada numer  1, jak i  główna linia kolejowa

kraju, łącząca amerykańską bazę w  Da Nang ze strefą

zdemilitaryzowaną, przechodziły przez Hue. Rzeka Huong była

dość szeroka i  głęboka, by pozwolić na żeglugę dostarczającą

zaopatrzenie oddziałom na północ i południe od niej. Kontrola nad

Hue była kluczem do kontroli nad tymi szlakami. Mimo to zupełnie

co innego było główną przyczyną uderzenia na miasto. Chodziło

o  politykę. Zasadniczym polem bitwy z  punktu widzenia partii był

nhan dan. Jeśli okaże się możliwe wywołanie powstania i  lud

opowie się po stronie sił Frontu, to wojna dobiegnie końca.

Kinh nigdy nie wierzył, że do powstania naprawdę dojdzie, lecz

był dobrym żołnierzem i  jeśli dostał rozkaz do ataku, to atakował.

W  dyskusjach z  Giapem w  następnych dniach przyznał, że miasto

da się zająć i  że jeśli jego siły otrzymają wsparcie i  będą dobrze

rozlokowane, zdołają je utrzymać przez kilka dni. Uznał, że chociaż

będzie miał do dyspozycji dziesięć tysięcy ludzi, w  ciągu kilku dni

ARVN i  Amerykanie odpowiedzą siedmiokrotnie liczniejszymi

siłami, nie wspominając o  artylerii, wsparciu z  powietrza czy

czołgach. Długo nie da się wytrzymać takiego kontrataku,

a  wysokie straty są pewne. Jeśli chodzi o  plany bardziej na

południe, to powiedział Giapowi, że rząd w  Hanoi próbował

wywołać pożar, mając jedną zapałkę. Przywódcy partyjni odparli:


więcej niż zapałki nie potrzeba. Spodziewali się, że lud

Południowego Wietnamu powstanie, gdy tylko zobaczy siły Frontu

na ulicach. Rząd Thieu upadnie! Amerykanie nie będą mieli

wyboru i wrócą do domu[66].

Przywódcy w  Hanoi szerzyli propagandę i  żyli w  izolacji od

rzeczywistości. W  społeczeństwie północnowietnamskim nie było

głosów sprzeciwu, które mogły postawić tamę temu życzeniowemu

myśleniu. Partyjni funkcjonariusze byli pewni ostatecznego

zwycięstwa. Kilka lat wcześniej propagandziści twierdzili, że wojnę

można zakończyć szybko, zanim znaczące siły amerykańskie tra ą

do Wietnamu. Nic z  tego jednak nie wyszło – sytuacja na południu

uległa jedynie pogorszeniu. Na wsi nastroje były przychylne, lecz

w  wielkich miastach brakowało atmosfery poparcia dla Frontu.

Straty Viet Congu wzrosły radykalnie, spadała liczba nowych

rekrutów i  rosła liczba dezercji. Nikt poza kręgami partyjnymi nie

potra ł się odważyć na krytykę wielkiego planu, więc zrobił to ktoś

z wewnątrz.

Istniały dwa poglądy na wojnę. Pierwszy wzywał do cierpliwości

oraz rozwagi i  zakładał, że Ameryka mimo swojej przewagi nie

będzie w  stanie wytrzymać długiej wojny i  w  którymś momencie

zostanie zmuszona do podjęcia negocjacji i opuszczenia Wietnamu.

Takie podejście wspierały Chiny i  sam Ho Chi Minh, który po

doświadczeniach całego życia był niezwykle cierpliwy. Był on

jednak teraz słabym, schorowanym starcem liczącym

siedemdziesiąt siedem lat. W  Hanoi nie wiedziano, że pozostał mu

już tylko rok życia. Spędzał coraz więcej czasu w klinice w Chinach

– przebywał tam między połową września a  grudniem 1967  roku

i  po krótkiej wizycie w  Hanoi powrócił tam w  początku stycznia.

Pozostał aż do późnego kwietnia 1968 roku. Przez większość czasu,

gdy planowano i przeprowadzano ofensywę Tet, nie było go w kraju.

Zdołał przeżyć nie tylko swoich wrogów w  partii, lecz także swój

własny wpływ na nią. Nadal był Wujkiem Ho, ojcem narodu. Był

powszechnie szanowany na Północy i  poważany przez wielu na


Południu. Krótkie wiersze mu przypisywane były odczytywane przy

o cjalnych okazjach, lecz w  rzeczywistości pisał je specjalny

komitet propagandowy. Były łatwe do zapamiętania i  wyrażały

ducha walki, nawet jeśli faktycznie brzmiały jak propagandowa

grafomania. Jeden z nich był takiej treści:

Vi doc lap, vi tu do

Danh cho My cut

Danh chon Nguy nhao.

Dla naszej niepodległości i wolności

wyrzućmy Amerykanów

i obalmy nguy.

Jego wpływ był znaczący, lecz delikatny. Delikatny, bowiem jego

legenda i  sposób zachowania łagodziły przekaz partyjny. Ho był

postrzegany w  pierwszym rzędzie jako nacjonalista, a  dopiero

następnie jako komunista. W  pełni akceptował założenia partyjne,

lecz był także znany ze swojej pokory i  łagodności. Partia zaś była

bezwzględna. Przekonywanie ludzi do jej racji nie było priorytetem

– krytyków i  przeciwników więziono lub mordowano. Ho wiedział,

że na południu wielu sprzeciwia się Hanoi nie z  powodu jej

ideologii, lecz z  powodu jej metod. Ludzie byli świadkami tego, jak

Viet Cong więził lub mordował także przywódców, którzy nie

zgadzali się z  linią partii. Ho ciągle powtarzał, że zwycięstwo

i  zjednoczenie będą wymagały zdobycia poparcia mieszkańców

Południa. Wierzył, że wysiłek ten zajmie wiele lat i  że pewnie nie

uda się go zrealizować za jego życia.

Dla Ho celem wojny było zmuszenie Stanów Zjednoczonych do

negocjacji. Przy każdej okazji podkreślał, że jest gotów rozmawiać.

Jego mowa ogłaszająca wolność Wietnamu z  1945  roku była

częściowo oparta na amerykańskiej deklaracji niepodległości[67].

Był gotów rozpocząć negocjacje w  każdej chwili, a  nawet zaprosić


amerykańską delegację do siebie na herbatę, lecz w  tym samym

czasie powtarzał, że zwycięży, nawet jeśli walka zajmie „dwadzieścia

lat”[68].

Młodsi przywódcy partyjni byli mniej cierpliwi. Frakcja

prowadzona przez Le Duana chciała nie tylko zmusić Amerykanów

do negocjacji, lecz także wygrać wojnę. Jej członkowie byli

zdeterminowani przejąć inicjatywę. Politbiuro wydało zgodę na

plany wojenne na nadchodzący rok latem 1967  roku. Minister

spraw zagranicznych Nguyen Duy Trinh przewidywał, że przed

wyborami w  USA  w  listopadzie 1968  roku dojdzie do znaczącej

amerykańskiej ofensywy – być może nawet inwazji Wietnamu

Północnego. Taki ruch mógł na tyle wzmocnić Johnsona, że byłby

on w  stanie zakończyć wojnę na swoich warunkach. Le Duan

twierdził, że „musimy wprowadzić naszą aktywność militarną na

nowy poziom. Na poziom, którego Stany Zjednoczone nie będą

w  stanie znieść, co zmusi ich do zaakceptowania, że poniosły one

porażkę militarną i  znalazły się w  politycznej izolacji. Jeśli uda

nam się to osiągnąć, Stany Zjednoczone będą zmuszone wycofać

się z Wietnamu”[69].

Wzmaganie presji wydawało się interesującą strategią także

dlatego, że w  Stanach Zjednoczonych rósł na sile ruch

antywojenny. Politbiuro nie spodziewało się, że LBJ skapituluje,

lecz eskalacja wojny mogła zniweczyć jego szanse na reelekcję. Pod

względem wojskowym Amerykanie stanowili poważną siłę i  Hanoi

wiedziało, że mimo zapewnień „Westy’ego” o  zwiększaniu udziału

NVA  w  walkach, będzie on nadal rozbudowywał swoje siły.

W  1967  roku poprosił o  wysłanie do Wietnamu setek tysięcy

nowych żołnierzy i otrzymał zgodę na wysłanie czterdziestu siedmiu

tysięcy. Zagrożenie ze strony Ameryki będzie rosło – czekanie niosło

ze sobą poważne ryzyko. Podjęcie działań i  zadanie decydującego

o losach wojny ciosu mogło dać Hanoi przewagę[70].

„Dopóki nie odniesiemy takiego zwycięstwa, nie możemy wygrać

przy stole negocjacyjnym”, powiedział Trinh[71].


„Zwycięstwo” zostało zde niowane jako zadanie „ciężkich strat”

siłom amerykańskim, zniszczenie ARVN i  wywołanie powstania na

całym południu. Bardziej pragmatyczni przywódcy, jak Ho,

wiedzieli, że jest to mało prawdopodobne. Le Duan jednak wierzył,

że niepotrzebny jest absolutny sukces. Napisał: „Jeśli z  jakiegoś

powodu powstania w  miastach popadną w  kłopoty i  będziemy

musieli się wycofać, nie ma to znaczenia. Będzie to dla nas tylko

okazja do przećwiczenia zadań i  cenna lekcja, dzięki której lepiej

przygotujemy się na przyszłość. Siły zbrojne towarzysza Fidela

Castro trzykrotnie atakowały miasta, zanim udało im się odnieść

sukces. Jeśli wejdziemy do miast, a  potem będziemy musieli się

wycofać, nie ma się czego bać, bowiem cała wieś i  dżungle

w  górach należą do nas – sytuacja naszych sił w  tych obszarach

jest doskonała”[72].

Ho Chi Minh nie był do tej koncepcji nastawiony entuzjastycznie.

Podobnego zdania byli Chińczycy, którzy przypominali o  długiej

walce Mao. Uważali ofensywę Tet za przykład sowieckiej taktyki

i  znak, że partii było teraz bliżej do Moskwy niż do Pekinu[73]. Co

ważniejsze, kampanii przeciwny był także Giap. Le Duan zdołał

wygrać z  generałem wewnętrzną walkę o  przywództwo partii

w  1957  roku i  obaj byli w  nienajlepszych stosunkach. Wietnam

Północny był jednak krajem rządzonym przez komisarzy, a  nie

generałów: sarkazm dowódcy partyzantów Kinha był oparty na

prawdzie, o  czym Giap dobrze wiedział. Komitet Centralny przyjął

rezolucję numer  13 w  styczniu 1967  roku, wzywającą do

„przytłaczającego zwycięstwa” przed otwarciem rozmów ze Stanami

Zjednoczonym. Oznaczało to, że Le Duan nadal był u steru.

Giap tracił także kontrolę nad armią. Po śmierci generała

prowadzącego operacje na południu z  ramienia Hanoi latem

1967  roku na stanowisko to powołany został generał Van Tien

Dung, który przez wiele lat był podwładnym Giapa. Formalnie

w hierarchii nadal znajdował się poniżej Giapa, lecz zaczął się teraz

osobiście spotykać z  Le Duanem, by planować ofensywę Tet. Jego


ambicje rosły. Razem podjęli decyzję, jak ujął to historyk wojny

wietnamskiej Merle L.  Pribbenow, by „zaryzykować wszystko na

jeden rzut kością”[74]. Zaplanowano otwarty atak na miasta

Południowego Wietnamu. Główne siły NVA zamierzały związać

Amerykanów i  oddziały ARVN  w  ich bazach. Reszty miał dopełnić

lud.

Giap przestał przychodzić na posiedzenia komitetu planującego

ofensywę i  dał jasno do zrozumienia, że taka strategia do niczego

nie prowadzi. Kiedy politbiuro zaakceptowało rezolucję numer  14

w  grudniu, stary generał był poza krajem. Przed ofensywą Tet

pojechał do Moskwy, gdzie oglądał między innymi Jezioro łabędzie.

Nie chciał być widziany w  teatrze w  tym samym czasie, gdy jego

żołnierze ruszali do ryzykownego ataku, więc zaczekał z  wejściem,

aż na widowni zgasną światła[75]. Ho Chi Minh wstrzymał się przy

głosowaniu nad zaakceptowaniem planu[76], chociaż kiedy stało się

jasne, że zostanie on wykonany, poparł go przed samym powrotem

do Chin[77].

Zgodnie z  instrukcjami z  Hanoi regionalny komitet partii

w  okręgu Thua Thien-Hue podjął 3  grudnia decyzję

o  „skoncentrowaniu całej naszej siły i  intelektu na

przygotowaniach”. Ofensywa miała być „tajnym atakiem

z  zaskoczenia przeciw konkretnym celom”, po którym ludność

„przeprowadzi serię powstań, wesprze operacje wojskowe i  wymusi

powstanie rządu rewolucyjnego”. Jako jeden z  głównych celów

określono „zadanie ciężkich strat siłom USA i  satelickim

[sprzymierzonym]” oraz „pokonanie amerykańskiej strategii «wojny

ograniczonej»”[78].

Dopiero 15  stycznia podjęto ostateczną decyzję

o  przeprowadzeniu ofensywy w  wigilię Tet. Według Pribbenowa

partia rozpoczęła czystkę o cerów związanych z  Giapem[79].

Zduszono wszelkie głosy sprzeciwu. Propagandziści przejęli

kontrolę. Lud powstanie! Wojna dobiegnie końca! W  miarę jak


propaganda ta zaczęła docierać do zwykłych członków partii,

zapanował nastrój nadziei i fanatycznego oddania sprawie.

Nad wywołaniem tego nastroju i  szerzeniem propagandy

pracowały kadry ukryte w  obozach w  górach na zachód i  południe

od Hue. Niektórzy z  tych lojalistów czekali całe lata – większość

z  nich stanowili młodzi mężczyźni i  kobiety, przyzwyczajone do

trudów i napędzane idealizmem.

Poeta i  buddysta Nguyen Dac Xuan był oddany sprawie z  niemal

religijnym fanatyzmem[80]. Uciekł z  miasta w  1966  roku w  czasie

represji prezydenta Thieu wymierzonych w  buddystów. Po okresie

ukrywania się w  świątyniach przed tajną policją został zaproszony

przez przyjaciela do obozu Viet Congu w  gęsto zalesionych

wzgórzach. Xuan zamieszkał w obozie i chociaż nadal uważał się za

buddystę – był zwolennikiem Thick Nhat Hanha, mnicha z  Hue

i  aktywisty pokojowego, który uciekł do Stanów Zjednoczonych –

nieszczególnie przestrzegał zalecanego przez religię pacy zmu.

Odczuwał radość i  więź z  nowymi towarzyszami. Byli oddani

sprawie, dzielili się ryżem, śniąc o  wielkich ucztach, spali wtuleni

w  siebie dla ochrony przed chłodem i  wyobrażali sobie wspaniałą

wspólną przyszłość. Nie byli ślepi na czekające ich przeciwności –

te przeciwności jedynie inspirowały ich do walki. Byli przekonani

o czystości ich oddania sprawie i pewni sukcesu. Cóż takiego mogą

im zrobić Amerykanie? Jeśli zostaną zabici, to nie będzie to strata,

lecz wspaniała o ara, która jedynie podsyci ogień oporu. Razem

pisali wiersze oraz uczyli się na pamięć i analizowali poezję Ho. Na

mimeogra e Roneo wydawali propagandową gazetkę „Sztandar

Wyzwolenia”.

Mimo całego swojego oddania Xuan nie czuł się dobrze pod

wojskową dyscypliną. Z  powodu ciągłej obserwacji z  powietrza,

ważne było unikanie czegokolwiek, co mogło zdradzić pozycję

obozu. Kiedy Xuan i  jego towarzysze wycięli kilka drzew, by zrobić

miejsce na biuro ich gazety, dostali mocną reprymendę za

przerwanie ciągłości w  okrywie leśnej. Ogniska były zakazane


z obawy, że dym mógłby zdradzić ich pozycję, lecz noce były bardzo

chłodne. Xuan był przekonany, że żaden dym nie przedostanie się

przez gęste i  niskie chmury otaczające obóz w  deszczowych

miesiącach. W  sporej odległości od obozu przeprowadził mały

eksperyment – zapalił ognisko i  zauważył, że dym ciągnie się po

ziemi. Zadowolony z  jego wyniku rozpalił ogień w  biurze gazety.

Jego bezpośrednia przełożona przybiegła natychmiast w  panice.

Xuan opowiedział jej o swoim eksperymencie.

–  Nie znam się na nauce – odparła gniewnie. – Wiem jednak, że

zakaz rozpalania ognia jest zakazem, którego nie wolno lekceważyć.

Xuan tęsknił za domem w Hue i razem z przyjaciółmi wspinali się

czasami na wysokie drzewa, by spojrzeć z  oddali na miasto.

Wskazywał im wówczas jego dawną dzielnicę Dap Da i uniwersytet.

Dorastając, nigdy nie czuł się specjalnie związany z  miastem, lecz

na wygnaniu bardzo mu go brakowało. Kiedy po raz pierwszy

dowiedział się o Tong-Tan-cong-Noi, nie posiadał się z radości.

Dekret politbiura brzmiał: „W  całym Południowym Wietnamie

dojdzie do jednoczesnej wielkiej ofensywy – powszechne powstanie

doprowadzi do przejęcia władzy i  oddania jej w  ręce ludu. Główne

zasady ofensywy to: jednoczesne ataki, jednoczesne powstania;

insurekcje mają stanowić główną część ofensywy i  być

przeprowadzone głównie przez siły lokalne i siły na tyłach”[81].

Według o cjalnej historii wojny ich celem było „zniszczenie lub

rozproszenie marionetkowej armii i  marionetkowego rządu,

wyzwolenie wsi, uformowanie rewolucyjnego rządu, zabicie lub

zranienie jak największej liczby amerykańskich żołnierzy oraz

otoczenie i  odizolowanie sił amerykańskich, by nie mogły przyjść

z  pomocą marionetkowej armii […], odparcie kontrataków wroga,

zadanie mu ciężkich strat i obrona nowego rewolucyjnego rządu, by

stworzyć sprzyjające warunki do odniesienia ostatecznego

zwycięstwa”[82].

Stworzenie owych „sprzyjających warunków” oznaczało likwidację

wrogów, a  było ich niemało. Celami mieli się stać


południowowietnamscy biurokracji, żołnierze i  policjanci – „zbiry”,

„zdrajcy” i „kryminaliści” zgodnie z o cjalną propagandą. Ci, którzy

nie byli gotowi w pełni przyjąć rządów partii, mieli prędko przejrzeć

na oczy. Hue miało dołączyć do rewolucji – nieważne, czy tego

chciało, czy nie.

Dla Xuana oznaczało to powrót do domu. Razem z  innymi

drukował teraz ulotki, które miały zostać rozprowadzone po

wkroczeniu do miasta. Tłumaczyły one cele ofensywy i podkreślały,

że nie jest to inwazja z  północy, lecz narodowe powstanie.

Wyjaśniały, że Sojusz Sił Narodowych i  Pokojowych składał się

z trzech części: intelektualistów, przywódców religijnych i kadr Viet

Congu. Ulotki podkreślały także, że sukces operacji zależy od ludu,

nhan dan. To lud był przyszłością, pozwalał odrzucić przeszłość

i zrzucić jarzmo obcej okupacji.

Wraz z nowym rokiem nadejść miał nowy, niepodległy Wietnam.

Radosna atmosfera znalazła swój wyraz w  tomiku poezji. Xuan

kładł się do snu, wyliczając w  głowie sąsiadów, których odwiedzi,

tradycyjne potrawy, które zje, członków rodziny i  przyjaciół,

z  którymi się spotka. Spodziewał się wielkiej bitwy. Niektórzy

z  towarzyszy spisali testamenty. Chcieli zostać wybrani do

pierwszej linii ataku.


 

Nguyen Dac Xuan, poeta i buddysta, propagandysta Wietnamu

Północnego
 

ANDY I MIMI

Porucznik Andrew Westin wiedział, że szykują się kłopoty, gdy

żołnierzom kompanii Charlie wydano kamizelki przeciwodłamkowe.

„W całym Wietnamie jest tylko jedno miejsce, gdzie trzeba je nosić

cały czas” – napisał Westin do swojej żony Mimi. „Strefa

zdemilitaryzowana! Modlę się, byśmy tam nie tra li, lecz wygląda

na to, że wyślą nas właśnie tam. Czytałaś o  kłopotach Marines

w stre e?[83] Chyba chcą, żebyśmy im pomogli. Boję się”.

Westin pisał do Mimi niemal każdego dnia. Był jednym z  tysięcy

żołnierzy, którzy okazali się pionkami w  wielkiej strategicznej grze

„Westy’ego” – przegrupowaniu sił I  Korpusu. W  liście do domu

z października Frank Doezeme wspominał o „brygadzie z 1 Dywizji

Kawalerii Powietrznej”[84]. Była to jednostka Westina, 3  Brygada

1  Dywizji Kawalerii Powietrznej, która z  powodu wojskowej tradycji

znana była jako 7 Pułk Kawalerii. Westin służył w  5  Batalionie.

Siódemka była jednostką o  bogatej historii i  służyła w  każdej

wojnie toczonej przez USA  w  tym stuleciu. Przed służbą

w  Wietnamie stacjonowała w  Korei Południowej. Jej o cerowie

nosili żółte szaliki i  czarne kapelusze stetsony. Na lewym ramieniu

przyszyte mieli charakterystyczne żółte naszywki: tarczę

z  poprzecznym czarnym paskiem i  sylwetką konia w  prawym

górnym rogu. Konie należały już jednak do przeszłości. Kawaleria

powietrzna ruszała teraz do boju w  śmigłowcach, zazwyczaj

hueyach[85], które mieściły pełną drużynę; czasami używała także

nowych, potężnych dwusilnikowych chinooków[86], które mogły

przewieźć ponad pięćdziesięciu żołnierzy naraz. Kawaleria


powietrzna stanowiła kluczową część strategii „Westy’ego”.

W  wojnie bez jasnej linii frontu, gdy wróg mógł się pojawić

wszędzie, dawała ona tak niezbędną przewagę w  szybkości

i elastyczności.

Kompania Charlie składała się w  coraz większym stopniu

z  poborowych i  służyła głównie w  dolinie Que Son i  prowincji

Quang Nam, prowadząc operacje patrolowe zgodne z  założeniami

programu CORDS. Reporterka Denby Fawcett opisała te patrole

jako „bezduszne przeszukania wiosek”[87]. Widziała je na własne

oczy. Była odważną, młodą fotogra ą i  reporterką, pracowała dla

„Honolulu Advertiser”. Była niewielkiego wzrostu, wysportowana,

o  ciemnoczerwonych włosach spiętych w  kucyki. Towarzyszyła

jednemu z  bohaterów Westina, dowódcy plutonu strzelców,

porucznikowi Win eldowi Beckowi, w  czasie patrolu w  1967  roku.

Amerykanie tra li do wioski jak zwykle pełnej kobiet, dzieci

i starców. Ani jednego młodego mężczyzny.

„W  wioskach nigdy nie ma młodych mężczyzn w  wieku

poborowym” – pisał Westin. „Albo są już w  Viet Congu, albo kryją

się przed armią południowowietnamską”.

W  czasie patrolu, któremu towarzyszyła Fawcett, mieszkańcy

wioski nie chcieli współpracować. Ludzie Becka podpalili więc ich

stosy siana – doskonałą kryjówkę dla ludzi i  zapasów – oraz

brutalnie przesłuchali mieszkańców przy pomocy wietnamskiego

tłumacza.

„Dwóch chłopców w  czasie przesłuchania powiedziało, że są tu

tylko rolnicy” – napisała Fawcett. „Nie, nie należą do Viet Congu.

Nie, powtarzali chłopcy tłumaczowi, nigdy nie widzieli Viet Congu

w wiosce. Tak, nienawidzą Viet Congu”.

Jednej kobiecie z gromadką dzieci zagrożono ścięciem głowy, jeśli

nie ujawni, gdzie jest jej mąż. Z  zaciętą twarzą patrzyła w  oczy

przesłuchującego ją żołnierza i odkryła jego blef[88].

Westin dołączył do Siódemki latem 1967 roku i jak na razie wojna

z  jego perspektywy szła dobrze. Najgorsza była rozłąka z  Mimi –


Miriam, panieńskie nazwisko Peters – lubiącą zabawę drobną

blondynką, którą poślubił jedenaście miesięcy przed wyjazdem do

Wietnamu. Westin był radosnym, jasnowłosym, grającym na gitarze

metodystą z Benton Harbor w stanie Michigan. Był synem sędziego

okręgowego i  ukończył Adrian College, małą, prowadzoną przez

Kościół szkołę niedaleko Ann Arbor. Jego stopnie nie wystarczyły

na podjęcie studiów, a  i  tak nie był pewien, czy chciałby je podjąć.

Pobór się zbliżał, więc zdecydował się nie czekać. Armia dawała mu

większą szasnę wyboru własnej drogi, a  przynajmniej sprawiała

takie wrażenie. Starał się uniknąć Wietnamu. Ukończył szkołę

o cerską w  1966  roku jako podporucznik. Zaraz potem ożenił się

z Mimi, a miesiąc miodowy spędzili w drodze do Aberdeen w stanie

Maryland, gdzie został dowódcą grupy kadetów szkoły

zaopatrzenia. Westin był przekonany, że mu się udało – znalazł

posadę na uboczu, gdzie może przeczekać cały okres służby,

mieszkając razem z Mimi.

Ten wspaniały okres – wspaniały, bowiem Andy był szaleńczo

zakochany w  Mimi i  oboje uwielbiali seks – trwał mniej niż rok.

Armia nagle przeniosła go do Wietnamu. Miał dwadzieścia sześć

lat, do pierwszej rocznicy ślubu brakowało jeszcze kilku tygodni.

List, który tra ł na jego wygodne biurko w  Maryland, zaczynał się

od słowa „Gratulacje”.

Najpierw tra ł na dwa tygodnie szkolenia w  dżungli w  Panamie,

gdzie zaczął pisać listy do Mimi. Jego żona wróciła do Ypsilanti,

gdzie zamieszkała, nieszczęśliwa, u  swoich rodziców. Wysłał jej

żółwia, którego nazwała Andy. Jego listy oddają uczucia targające

młodym chłopakiem oderwanym od radosnego życia małżeńskiego.

Pełne są dziecięcych wręcz wyznań miłosnych – „kocham cię

szalenie, maleństwo moje, tytuniu moja kochana!” – oraz frustracji

z  powodu niespełnionego pożądania. Ostrzegł ją, że list wysłany

z okazji rocznicy może być „nieco pornogra czny, lecz postaram się

nie przesadzać”. Pod koniec pierwszego miesiąca w  Wietnamie był

tak napalony, że na dole jednego z listów narysował małego ludzika


z  wielkim penisem. W  kilka tygodni później znów narysował

ludzika, lecz tym razem penis rozciągał się na całą stronę –

podpisane smutnym „ja”.

W  czasie długiego lotu do zatoki Cam Ranh atmosfera

w  samolocie pełnym żołnierzy była poważna. Wreszcie docierali do

Wietnamu. Z  okien widzieli plaże, a  na zachód od nich

ciemnozielone rzędy wzgórz spowite mgłą i  niskimi chmurami.

Zaczęła się jego jednoroczna tura.

„Bardzo dziwnie się czułem, gdy samolot wylądował” – napisał.

„Panowała kompletna cisza, spadającą szpilkę dałoby się usłyszeć”.

Po kilku nudnych dniach w  Cam Ranh dołączył do swojej nowej

jednostki. Dostał słuchawki na czas lotu i  w  czasie podejścia do

bazy w  Pleiku usłyszał, jak pilot pyta operatora: „Hej, coś się tam

u was dzieje? Jakieś nadchodzące?”.

„Nie” – odparła wieża. „Tylko wychodzące”.

Westin posmutniał. Zdał sobie sprawę, że teraz zaczęła się dla

niego prawdziwa wojna.

Jednak po krótkim okresie adaptacji okazało się, że wojna nie

była aż tak zła, jak się spodziewał. Wyjaśnił Mimi, że jego batalion

składał się z  czterech kompanii strzelców – Alfa, Bravo, Charlie

i  Delta. W  każdej kompanii znajdowały się trzy plutony strzelców

i  jeden pluton moździerzy. Miał dowodzić plutonem moździerzy

kompanii Charlie. Dowodzić! Po przylocie został awansowany na

porucznika. Wydano mu broń, AR-15, karabinek w  większości

noszony przez o cerów. Początkowo Westin myślał, że mądrzej

będzie nosić M16 jak „wszyscy szeregowcy” na polu bitwy, lecz

pragnienie podkreślenia statusu wygrało. Nie nosił już żółtej

apaszki. Na karku miał teraz brązowy temblak, który gwizdnął

medykowi. Używał go do wycierania potu i  brudu z  twarzy oraz do

osłony nosa i  oczu, gdy śmigłowce wznosiły chmury pyłu.

Prowadził swój pluton do ataków z  powietrza. Na pole bitwy

przybywali po rozpyleniu defoliantów i ostrzale artylerii. Adrenalina

uderzała do głowy, gdy pędził w  otwartym oknie śmigłowca,


z  chłodną bryzą na twarzy i  potężną siłą ognia do dyspozycji. „To

niezła zabawa” – napisał.

Zupełnie inaczej przedstawiała się sprawa z  patrolami. W  ciągu

dnia było gorąco i  wilgotno, w  nocy zimno. Całymi godzinami

brodzili w  polach ryżowych, szli przez zagajniki palmowe

i  przedzierali się przez trawy sięgające ponad ich głowy. Zamiast

napięcia – monotonia. W  czasie jednego z  patroli znaleźli czaszkę.

Jego ludzie osadzili ją na patyku, założyli czapkę żołnierza NVA

i  wsadzili między zęby papierosa. Makabryczny, lecz jednocześnie

uspokajający widok – żołnierze czują się lepiej, patrolując obszary

bardziej niebezpieczne dla wroga niż dla nich samych. Za każdym

razem, gdy spostrzeżono żołnierza Viet Congu – nawet, gdy był to

fałszywy alarm – rozlegała się nieskoordynowana strzelanina,

dająca chwilową ulgę. Nie czuli, że coś osiągają. W  ciągu typowego

dnia cała dywizja, licząca ponad dziesięć tysięcy żołnierzy

i  patrolująca ogromny obszar, donosiła o  zabiciu dwóch lub trzech

członków Viet Congu. Westin zanotował, że w  takim tempie może

zlikwidują jeden batalion wroga w  ciągu roku. W  czasie swej

pierwszej potyczki czuł się zupełnie nie na miejscu, przerzucając

granaty za wysoką skałę niczym bohater lmu wojennego. „Co ja

tutaj robię?” – zastanawiał się. „Zupełnie nie myślałem o  tym, że

próbuję zabić drugiego człowieka, aż do momentu, gdy Viet Cong

wycofał się na wzgórza” – pisał do Mimi. „Kochanie, zupełnie mi to

nie przeszkadzało. To fakt, że mi to nie przeszkadzało, bardzo mi

przeszkadza, a  nie to, że w  ogóle strzelałem”. Z  zagrożenia zdał

sobie sprawę, gdy stracił jednego ze swoich ludzi. Nie próbował

załagodzić opisu w liście do Mimi: „Urwało mu głowę” – napisał.

Znajdowali się w  dolinie An Lao, gdy w  jednym z  tych

przedziwnych momentów tak charakterystycznych dla XX  stulecia,

odwiedził ich aktor Charlton Heston. Pluton obozował na

błotnistym terenie, gdy nagle pojawił się u nich jeden z najbardziej

znanych aktorów świata z  opaloną twarzą. Heston ubrany był

w  czysty mundur i  białą czapkę. Z  szerokim uśmiechem ściskał


ręce, gratulował, zachęcał. Podpisał nawet pocztówkę ze swoim

wizerunkiem z dedykacja dla Mimi.

W  dzień po tym spotkaniu Westin został przeniesiony do pracy

biurowej w  sztabie batalionu. Spędzał całe dnie w  podziemnym

schronie, którego ściany były wyłożone mapami pokrytymi folią.

Siedząc na tanim rozkładanym krześle kierował transportem

amunicji i  zapasów. Po kilku pokazowych protestach i  próbach

przekonania dowódców, że wolałby być ze swoimi ludźmi w dżungli,

bardzo starał się uniknąć tra enia z  powrotem. Jak sam pisał,

wolał pracę za biurkiem, niż żeby do niego „strzelano”. Doświadczył

dość walk, by udowodnić sam sobie, że jest swego wart, a i tak nie

miał zamiaru robić kariery w  armii. Nie musiał więc wyrabiać

„czasu w dowodzeniu”, jak ujmowała to wojskowa nowomowa, i był

bardzo poirytowany zasadami, które wymagały go do otrzymania

awansu.

„Za cholerę nie mam zamiaru zostać w wojsku” – pisał. „Nie mam

zamiaru nigdy więcej znaleźć się w  sytuacji, gdy ktoś będzie do

mnie strzelał. Nie znoszę tego. Chcę się stąd wydostać”.

Kiedy jednostce wydano kamizelki przeciwodłamkowe zdał sobie

sprawę, że w  najbliższej przyszłości jednak ktoś będzie do niego

strzelać. Znalazł się na froncie w  kilka tygodni później, lecz nie

w okolicy strefy zdemilitaryzowanej, jak się obawiał. Batalion został

wysłany do doliny Que Son, na południowy zachód od Da Nang.

Mimi dostała pewnego dnia list na pomiętym od wilgoci papierze,

w  którym Westin opisywał mgłę i  „kurtynę deszczu”. Ponownie

tłumaczył, dlaczego nie chce zostać w  armii po zakończeniu jego

tury. Pisał, że chciałby mieć „trochę udogodnień”, w Wietnamie zaś

miał „ZERO udogodnień”. Był przemoczony, nocą było mu zimno,

a  w  ciągu dnia niezwykle gorąco. Wciąż rysował ludziki z  wielkim

penisem.

W  jednym z  listów Westin opisywał słownictwo używane w  jego

nowym świecie. „SL” to strefa lądowania dla śmigłowców, która

zamieniała się w  punkt ostrzału, gdy rozstawiono wokół niej


artylerię. Nowe SL cały czas ustanawiano w  polu. Andy jedną

z nich nazwał SL Mimi.

Wieści z  10  października dały mu powód do uważania się za

szczęśliwca. Mały oddział Viet Congu przekopał tunel do samego

serca bazy batalionu – taka przynajmniej była o cjalna wersja

wydarzeń – i  zabił wszystkich poza dwoma żołnierzami w  budynku

dowództwa batalionu. Później oni także zginęli[89]. Żołnierz, który

zastąpił Westina za jego biurkiem, na jego rozkładanym krześle,

zginął.

Niedługo później Westin został dowódcą plutonu strzelców – jeden

z  o cerów został ranny i  go ewakuowano. Jego pluton zużywał

dużo amunicji, mimo że rzadko widział przeciwników.

„Dowództwo nad plutonem strzelców różni się bardzo od

dowodzenia plutonem moździerzy” – pisał. „Zamiast udzielania

wsparcia moździerzami innym oddziałom, teraz ja proszę

o wsparcie moździerzy”.

Skarżył się na nudę, gdy on i  jego ludzie musieli zostać w  jednej

z  SL przez kilka dni. Dzięki pobliskiej rzece mógł po raz pierwszy

od kilku tygodni się wykąpać. Wypucował się mydłem, zdzierając ze

skóry warstwy brudu, i  napisał do Mimi, że gdy skończył, ze

zdziwieniem skonstatował, że wcale nie jest taki opalony.

Dowództwo kompanii przejął w  końcu października kapitan Mike

Davison.

„Jest z  jednostek powietrznodesantowych, typ kadeta z  West

Point” – pisał Westin. To nie był dobry znak. Jak tłumaczył Mimi:

„Mamy tu już jednego byłego kadeta z  West Point w  kompanii, to

prawdziwy dureń. Nie znalazłby własnego tyłka z  atlasem w  ręku.

Nie lubię go”. Davison jednak, „wydaje się całkiem dobry. Oby tylko

nie był zbyt podjarany, bo to oznacza dużo chodzenia. Wydaje się,

że wszystko tam u niego pod denkiem w porządku”.

Wojna otaczała go teraz ze wszystkich stron. Czuł ją, nosił ją i żył

nią dzień i noc. Wypełniała jego oczy i uszy, wszędzie czuł jej smak.

Lęk przed znalezieniem się na linii ognia nie opuszczał go nawet we


śnie. Snu zaznawał niewiele, zwinięty na dziurawym dmuchanym

materacu w płytkiej dziurze w ziemi. Był to bardziej półsen. Jednak

przyzwyczajał się do rutyny. Tworzyły się przyjaźnie, razem się

śmiano i  dało się wyczuć ducha wspólnego wysiłku. Najmniejsze

przyjemności jak łyżka owoców z  puszki lub szansa wykąpania się

w  lodowatej rzece były niczym luksusy, coś, czym należało się

delektować.

Po miesiącu ciągłych patroli Westin napisał. „Moi chłopcy dorwali

wczoraj żółtka. Pierwszego od czasu, gdy dowodzę plutonem.

Doskonale. Zrobiłem zdjęcie. Wczoraj wysłałem rolkę lmu”. Wbrew

własnym oczekiwaniom poczuł, że jest prawdziwym wojownikiem.

W grudniu nastała pora deszczowa i okazała się większym wrogiem

niż Wietnamczycy. Dzięki wodzie zbierającej się dookoła jego

materaca znalazł wreszcie dwie dziury, które doprowadzały go do

szału przez ostatnie miesiące. Pewnego dnia napisał, że jego pluton

ostrzelał dwie kobiety z  Viet Congu. „Tylko jedna zginęła” – dodał.

Kiedy jego pluton tra ł pod ogień moździerzy, napisał, że „nigdy

w  życiu nie czuł się tak bezradny”. W  kilka dni później znów miał

okazję wykąpać się w lodowatej rzece i był tym faktem zachwycony.

Potem nadszedł czas na odpoczynek w  Da Nang, największej

bazie, jaką widział.

„Goście tam nawet nie zdają sobie sprawy z  tego, że tu toczy się

wojna!” – napisał. Showgirl z  Las Vegas o  świetnej gurze, którą

ledwo zakrywała, zrobiła sobie kilka zdjęć z  grupką napalonych

żołnierzy. Mimi była wściekła za te fotki.

Westin świętował nowy rok arami zamiast fajerwerków. Rozkaz

brzmiał „zero fajerwerków”, lecz nie można było oczekiwać od kilku

tysięcy ludzi na froncie, uzbrojonych po zęby we wszelkiego rodzaju

ładunki wybuchowe, że taki rozkaz wykonają. Ze szczytu wzgórza

on i  jego ludzie przyglądali się panoramie czerwonych i  zielonych

smugaczy oraz jasnym arom spadającym powoli na małych

spadochronach, zamieniających noc w  dzień. „Zupełne szaleństwo”


– napisał. „Strzelano z  każdego miejsca, gdzie stacjonowali

żołnierze”.

Jako dowódca plutonu pracował z  małą grupą zwiadowców

ARVN. Westin odmalował w  swych listach bohaterski obraz całej

czwórki. Kiedy jeden z  nich, były żołnierz Viet Congu, się żenił,

ludzie z jego jednostki zrzucili się na nowy zestaw naczyń ze sklepu

dla żołnierzy w  Da Nang. Westin pisał do Mimi: „On i  jego nowa

żona będą pewnie teraz obiektem zazdrości wszystkich

miejscowych żółtków”. Na początku 1968  roku minęła połowa jego

tury. Dni wydawały się być bez końca. Patrole. Kolejne patrole.

Obolałe stopy. Deszcz. Potyczki. Brak seksu.

„Niewiele się dzieje” – pisał do Mimi. „Znaleźliśmy żołnierza

NVA  w  schronie i  powiedzieliśmy mu, żeby się poddał. Odparł, że

będzie walczył do końca. Tak też zrobił”. Deszcz padał teraz tak

mocno, że pod jego ciężarem zapadały się dachy. „Jak wrócę do

domu, to nie ma zmiłuj, nigdy więcej nie zmoknę w ubraniu”.

Jego dywizja 22  stycznia została przesunięta na północ. Napisał

do Mimi: „Wyjmij mapę i  znajdź na niej Hue. W  pół drogi między

strefą zdemilitaryzowaną a  Da Nang. Będziemy działać w  tym

obszarze”.

Był to ważny ruch. Wyjaśnił Mimi, że po raz pierwszy dywizja

będzie skoncentrowana w  jednym miejscu. Był przekonany, że to

dobry znak – razem będą bezpieczniejsi.


 

BANH CHUNG I GIO CHA

Hue przygotowywało się na swoje ulubione święto, które miało

nadejść 30  stycznia, we wtorek. Nic nie zwiastowało nadchodzącej

burzy.

Rzeka Huong i  miejskie kanały, głębokie po styczniowych

deszczach, pełne były rybackich łódek i  sampanów. Drogi po obu

stronach rzeki tonęły w  powodzi pojazdów, a  centralny most

Truong Tien wypełniały małe samochody, ciężarówki, skutery

i  tysiące rowerów. W  korkach stały także jeepy i  amerykańskie

konwoje. Handlarze sprzedawali szykującym się na święta

mieszkańcom świeże warzywa, drób i  ryby z  łódek pływających po

błotnistych kanałach. Na mokrych chodnikach kupić można było

non la i  inne domowe przysmaki z  koszy i  koców przykrytych

plastikiem. Na uniwersytecie Hue studenci uczęszczali na zajęcia

i  czytali książki w  bibliotece na pierwszym piętrze budynku.

W  katolickich szkołach podstawowych uczniowie w  białych

mundurkach siedzieli w  rzędach, czekając na ostatni dzwonek.

Księżycowy Nowy Rok, najważniejsze święto chińskiego nowego

roku, popularne w  całej Azji Południowo-Wschodniej, zaczynał się

o  północy. W  setkach małych sklepików wzdłuż wąskich uliczek

całe rodziny pracowały, z  dziećmi u  stóp, reparując buty,

sprzedając ubrania, radia czy bimber lub podając klientom na

małych stolikach miski gorącej pikantnej zupy z  makaronem.

Gałęzie usiane różowymi kwiatami i  małe drzewka przywiązane

były do wielu skuterów i rowerów zmierzających prędko do domów,

by zdążyć udekorować je przed rozpoczęciem świąt. Za wysokimi


murami najwspanialszych domów służący zamiatali i pielili ogrody,

szykując je na święta. Sprzątaczki przygotowywały pokoje hotelu

Huong Giang, gdzie w  większości mieszkali Amerykanie i  inni

obcokrajowcy. Pociągi powoli przetaczały się po moście Bach Ho,

który można było zobaczyć z  okien szpitala i  z  siedziby władz

prowincji Thua Thien-Hue. Po drugiej stronie ulicy, na

południowym brzegu rzeki, barmani szykowali koktajle w  Cercle

Sportif, gdzie elita miasta lubiła spędzać popołudnia po prędkim

urwaniu się z  pracy. Późnym popołudniem było już ciemno – zimą

dni były krótkie, a niebo zawsze pokryte chmurami. Powoli zapalały

się kolorowe światła rozwieszone na drzewach i  rozciągnięte

w girlandach w poprzek ulic, oświetlające świąteczne dekoracje.

Tego popołudnia w  korku stał także Terry Charbonneau,

porucznik Marines. Siedział w  ostatniej ciężarówce konwoju

zmierzającego na północ. Wyjechali z  Phu Bai i  zmierzali do Camp

Evans, około dwudziestu kilometrów na północny zachód. Zgodnie

z  planem „Westy’ego” Camp Evans miał zostać zamieniony z  bazy

Marines na bazę US Army. Konwój Charbonneau zmierzał po

kolejną grupę Marines. Prowadził go kapitan siedzący w  pierwszej

ciężarówce.

Zarządzanie batalionem transportowym nie do końca spełniało

jego oczekiwania. Zgłosił się do Wietnamu na ochotnika po

ukończeniu college’u  w  Illinois, zainspirowany – czego później

trochę się wstydził – utworem Ballad of the Green Berets Barry’ego

Sadlera, hitem numer jeden w Ameryce w 1966 roku:

W domu młoda żona czeka

jej Zielony Beret już nie żyje.

Zginął za tych co dziś uciśnieni,

lecz ostatnią wolę ma:

Srebrne skrzydła przypnij

na naszego Syna piersi,


niech najlepszy będzie.

Niech i on zdobędzie Beret.

Marines nie byli zielonymi beretami, najbardziej elitarną jednostką

US Army, lecz Charbonneau się spieszył. Spędził rok na wymianie

we Francji i uważał się za kogoś o międzynarodowych horyzontach.

Uważał służbę w armii jako rodzaj służby publicznej – coś na miarę

Korpusu Pokoju, szerzącego ewangelię demokracji i wolnego rynku

na całym świecie. Charbonneau uważał, że Marines osiągają ten

sam cel innymi metodami. Najwięcej działo się teraz w  Wietnamie,

a dzięki korpusowi piechoty morskiej mógł tam tra ć najszybciej.

Jak na razie sprawy nie układały się po jego myśli: jego zadania

przypominały bardziej pracę w  rmie spedycyjnej. Cóż jest

romantycznego w  korku ulicznym? Wydawało się, że większość

narodu zmierza do domu na święta; niemal wszyscy mieli trzy lub

cztery pełne dni urlopu. Cały ruch na północ i  południe musiał

przejść przez miasto i  w  okolicach cytadeli wlókł się w  ślimaczym

tempie. Wyjeżdżając z Phu Bai, tra li na grupę zaprawionych walką

żołnierzy z  LRRP (Long Range Reconnaissance Patrol – Patrol

Rozpoznania Dalekiego Zasięgu, znany jako lurp), którzy chcieli

dostać się do Camp Evans. Była to doskonała okazja dla obu stron

– żołnierze dostali podwózkę, a  konwój – dodatkową ochronę.

Charbonneau nie spodziewał się żadnych kłopotów, lecz mimo to

się ucieszył, że dołączą do konwoju – zaprosił ich do swojej

ciężarówki. PRDZ byli prawdziwymi weteranami. Kiedy zupełnie

stanęli w  korku przed samą fortecą, niektórzy z  nich, z  pewnością

czując imprezową atmosferę w  mieście, spytali, czy mogą

wyskoczyć i kupić piwo.

–  Jasne – powiedział Charbonneau. – Nie obchodzi mnie, co

robicie, ale gdy korek się rozładuje, a  was zabraknie wtedy

w ciężarówce, to będzie wasz problem.

Kilku z  patrolu ruszyło w  stronę ogródka, w  którym wietnamska

rodzina rozsiadła się przy rozkładanych stolikach. Zapytali, czy


mogą kupić od nich piwo. Młodzi członkowie rodziny byli całkiem

chętni spełnić prośbę żołnierzy, lecz starszy mężczyzna im

przerwał.

Dukając po angielski powiedział:

– Nie, nie. Nie piwo. Teraz Tet. Piwo numer dziesięć. Wino numer

jeden!

Duże szklanki wypełniono trunkiem. Żołnierze przynieśli

podarunek z  powrotem do ciężarówki, gdzie rozdzielono go

sprawiedliwie między wszystkich.

Przy następnym postoju dzieci dały im trochę cukierków –

słodzonego ryżu zawiniętego w  kolorowy papier. Charbonneau był

podejrzliwy – krążyły opowieści o  słodyczach pełnych potłuczonego

szkła, specjalnie przygotowywanych dla Amerykanów – lecz

wietnamski tłumacz jednostki PRDZ zjadł kilka i oświadczył, że nic

w nich nie ma.

Wśród radosnych tłumów na ulicach od czasu do czasu

Charnonneau zauważał poważną i  skupioną twarz młodego

mężczyzny. Mimo wina i  słodyczy nie wszyscy byli tu przyjaźnie

nastawieni. Gdy dotarli do Camp Evans, było już ciemno,

a żołnierze LRRP mocno spali.

Dla mieszkańców Hue święto dopiero się zaczynało. Był to czas

spotkań rodzinnych. Tuy-Cam – szczupła i  modna młoda kobieta

z  Sajgonu – była bardzo szczęśliwa, że może zobaczyć swojego

młodszego brata, Longa, kadeta Południowowietnamskiej Akademii

Sił Powietrznych w  Yakang. Rodzina myślała, że przegapi on Tet,

ponieważ miał zostać wysłany do Teksasu na szkolenie, lecz

w  ostatniej chwili okazało się, że może przyjechać. Tuy-Cam była

najstarszą z  dziesięciorga dzieci. Jej bogata, dobrze sytuowana

rodzina żyła w  otoczonej murem posiadłości w  południowo-

zachodniej części Hue, niedaleko torów kolejowych. Jej ojciec, który

zmarł kilka lat wcześniej, był wysokim stopniem o cerem wywiadu.

Przewidział, pięć lat wcześniej, że do Południowego Wietnamu

przerzucone zostaną znaczne siły amerykańskie i  że dobra


znajomość angielskiego będzie niezbędna. Wysłał Tuy-Cam do

szkoły językowej w  Sajgonie. Kiedy Amerykanie przybyli, cała

rodzina na tym skorzystała. Teraz Tuy-Cam pracowała

w  amerykańskim konsulacie w  Da Nang. Jeden z  jej młodszych

braci, An, był porucznikiem ARVN, który właśnie ukończył

najlepszą akademię wojskową w  kraju. Po raz pierwszy od lat cała

rodzina zjechała się na święta.

Dla Tuy-Cam było to wyjątkowo ważne spotkanie. Tego wieczoru

na rodzinnej kolacji pojawić się miał także jej narzeczony, Jim

Bullington. Poznała go trzy lata wcześniej, pracując jako

recepcjonistka i  tłumaczka w  konsulacie amerykańskim w  Hue.

Tuy-Cam była drobniutka, Bullington zaś potężny, o  długich

ramionach i  nogach. Mówił z  wyraźnym akcentem z  Tennessee.

Miał szerokie czoło i  troszkę łysiał, co sprawiało, że wyglądał na

więcej niż dwadzieścia osiem lat. Nosił okulary o grubych czarnych

oprawkach, popularne wśród młodych w owym schyłkowym okresie

„ery Kennedy’ego”, które nadawały mu wygląd intelektualisty

z  elitarnego uniwersytetu. Nie ukończył jednak żadnej elitarnej

uczelni. Jako dziecko chorował na polio i  uwięziony w  czterech

ścianach swego domu został krótkofalowcem. Rozmowy z  ludźmi

z  całego świata poszerzyły jego horyzonty i  zachęciły do szukania

przygód za granicą. Był przerażony rasizmem w  jego stanie i  na

całym Południu. Ukończył Uniwersytet Auburn w  Alabamie i  jako

redaktor studenckiej gazety „Plainsman” wywołał niemałą

kontrowersję w  kolebce Konfederacji felietonem na pierwszej

stronie, w  którym zaatakował politykę segregacji rasowej. Na

trawniku przed budynkiem jego konfraterni studenckiej spalono

krzyż. Gubernator stanu, John Patterson, naciskał na rektora

uniwersytetu, by ten wydalił Bullingtona. Jim tra ł do gazet

krajowych i  stał się pomniejszym bohaterem ruchu praw

obywatelskich. Udało mu się przetrwać dzięki wsparciu Związku

Amerykańskich Profesorów Uniwersyteckich.


W  letnie wakacje pracował jako redaktor dla „Chattanooga

Times”, lecz po ukończeniu uniwersytetu w  1962  roku porzucił

dziennikarstwo dla pracy w  departamencie stanu. Przeniósł się do

Waszyngtonu, gdzie wziął udział w  marszu na Waszyngton i  był

wśród tłumów, które wysłuchały słynnego przemówienia I  have

a dream Martina Luthera Kinga  Jr. Swoją pasję dla zmiany świata

Jim przywiózł ze sobą do Południowego Wietnamu, gdzie tra ł

w  1965  roku, pełen entuzjazmu dla amerykańskiego wysiłku

w  celu powstrzymania komunizmu. Jednak obraz sytuacji, jaki

pozyskał, pisząc raporty z  prowincji Quang Tri dla programu

CORDS, był znacznie bardziej skomplikowany i  nieprzychylny.

Dużą częścią jego pracy była teraz ewakuacja i  relokacja

Wietnamczyków mieszkających w  stre e zdemilitaryzowanej, gdzie

McNamara chciał wybudować elektroniczną barierę, blokującą

in ltrację przez oddziały z  Północy. Bullington i  jego koledzy

uważali, że to bardzo głupi pomysł. Bariera nie miała szans

działać, a  jej wybudowanie prowadziło do wywołania kryzysu

uchodźczego. Nazywali ją ironicznie Linią McNamary, nawiązując

do nieskutecznej Linii Maginota, która nie zdołała ochronić Francji

w drugiej wojnie światowej.

W  Sajgonie Bullington w  naturalny sposób zbliżył się do grupy

korespondentów wojennych mieszkających w  hotelu Caravelle

i  chociaż jego poglądy na wojnę nie były aż tak zdecydowane jak

ich, to nie były znów tak od nich odległe. Razem z  Tuy-Cam

planowali pobrać się w  marcu, tuż przed powrotem Bullingtona do

Stanów. Miała to być ostatnia wizyta u  jej rodziny przed ślubem

i  wyjazdem. Przyjechał tego wieczoru razem ze swoim przyjacielem

Steve’em Millerem, który był o cerem US Information Service

(Amerykańskiej Służby Informacyjnej) w  Hue, i  Steve’em

Hauknessem, jednym z  amerykańskich kolegów Tuy-Cam

z  konsulatu w  Da Nang. Przyjechali international scoutem,

podobnym do jeepa samochodem, który pożyczył z  dowództwa

CORDS.
Kolacja była wspaniała i  dała okazję amerykańskim przyjaciołom

Tuy-Can, by spróbować tego, co najlepsze w  tradycyjnej kuchni

wietnamskiej: banh chung (kleistych placków ryżowych zawiniętych

w  ciemne liście bananowca), cha lua (kiełbasek z  szynki), xoi lac

(czerwonobrązowego ryżu z  orzeszkami ziemnymi), thit ga

(gotowanego kurczaka, serwowanego na sposób wietnamski –

z  głową) i  mut (kandyzowanych owoców). Wszystko to popijane

solidną porcją wina i piwa. Jeden z przyjaciół Bullingtona nie mógł

przyjechać, bowiem baza w  Da Nang znalazła się pod ostrzałem.

Plotkowano, że gorsze może dopiero nadejść. Jednak gdy jeden

z  wujków narzeczonej Bullingtona zapytał go o  nadchodzące

kłopoty, ten był raczej sceptyczny. Powiedział, że tego typu plotki

słychać było w  Quang Tri cały czas i  rzadko się sprawdzały.

Wypytał o  nie w  dowództwie CORDS i  chociaż wszyscy je słyszeli,

to nikt nie brał ich poważnie. Ataki komunistów stanowiły nie tyle

zagrożenie, ile raczej nieprzyjemność – utrzymywał.

W  czasie służby w  Wietnamie Bullington poznał smak

niebezpieczeństwa. Teraz, w  czasie święta, był szczęśliwy

i  ukontentowany. Zgodnie z  o cjalną narracją wszystko było pod

kontrolą, w szczególności w miastach. Poza tym, jak twierdził, miał

zamiar spędzić noc w  hotelu na terenie elektrowni po drugiej

stronie rzeki, gdzie pracował i mieszkał jego przyjaciel Albert Istvie,

francusko-wietnamski inżynier.

„Tam nikt mnie nie znajdzie”.


 

GWARDIA PAŁACOWA

W  miarę jak mijał ostatni dzień starego roku, Le Huu Tong

maszerował w  ciemności na przedmieściach Hue, ubrany w  swój

nowiutki mundur. Jego 6 Pułk Piechoty NVA liczył niemal dwa

tysiące żołnierzy i od dwóch dni obozował w górskiej bazie. Przeszli

długą i  ciężką drogę, by się tam dostać, i  te dwa dni dały im tak

wyczekiwany odpoczynek, dobre jedzenie, nowe mundury

i  wreszcie jasny cel. Jak każdy piechur większość czasu spędzał

w  niepewności, przestrzegając męczącej rutyny. Nigdy nie wiedział,

jak właściwie wygląda sytuacja, dokąd zmierza i po co. Tong zawsze

miał poczucie misji, lecz konkretne cele zdarzały się rzadko. Był

w  armii od pięciu lat – miał teraz dwadzieścia dwa lata. Pochodził

z Ha Nam, prowincji na południe od Hanoi. Od lat nie był w domu.

W  lipcu 1967  roku po kilku miesiącach walk w  Laosie 6 Pułk

Piechoty otrzymał rozkaz wymarszu na południe. Batalion Tonga,

liczący ponad czterystu ludzi, był ostatnim, który wyruszył.

Amerykańskie bombardowania zniszczyły większość dróg i mostów,

więc musieli się przedzierać przez lasy i  górskie szlaki,

w  większości nocą i  bez latarek. Czasami drogę wskazywały im

tylko świecące w  ciemności grzyby na pniach drzew lub świetliki,

które prowadzący kolumnę łapali i  trzymali w  rękach lub

rozgniatali na tyle swoich czapek. W  porze deszczowej małe

strumienie wzbierały nagle na ich drodze i  stawały się niemożliwe

do przejścia. Wówczas ci, którzy już się przeprawili, siedzieli

i  czekali, czasami całe dnie, aż wody opadną i  reszta będzie mogła

do nich dołączyć. Szli tak miesiącami przez góry, na których


zdobycie czasami potrzeba było całego dnia lub więcej – przełęcz

Nguyen Chi Thanh miała ponad tysiąc metrów wysokości – niosąc

całe zaopatrzenie w  plecakach. Plecak Tonga ważył około

czterdziestu kilogramów. Tong był członkiem drużyny

przeciwczołgowej i  musiał taszczyć granatnik oraz amunicję do

niego. Niektórzy nieśli jeszcze więcej. Każdy żołnierz miał ze sobą

racje na tydzień, dwie zmiany ubrań, moskitierę, mały koc

i  zwinięty nylonowy hamak. Na stopach mieli gumowe sandały

wykonane ze starych opon, które, jeśli szlak był błotnisty, ciągle

spadały im z  nóg. Wkrótce po wyruszeniu Tong zdjął swoje długie

spodnie – pijawki przyczepiały się do jego nóg, a  w  długich

spodniach nie zdawał sobie z tego sprawy aż do momentu, gdy były

już opite jego krwią. Żołnierze formowali kulki ryżu, które chowali

w  kieszeniach. Jedli je na zimno, czasami całymi dniami, dopóki

nie mogli rozbić obozu i  czegoś ugotować. Odpoczynek przychodził

rzadko, gdy docierali do jednego z  obozów wzdłuż szlaku, gdzie

czekały na nich słupy, do których można było przywiązać hamaki.

Bywało, że w  czasie tych postojów zabawiały ich podróżujące

zespoły propagandowe, przedstawiające sztuki teatralne

i  wykonujące piosenki ludowe ilustrujące ideały partii.

W zespołach tych często służył piękne dziewczyny.

Batalion Tonga poruszał się grupami. Jedna maszerowała

pierwsza, a inni czekali, czasami całe tygodnie, zanim ruszyli w jej

ślady. Kluczowe było uniknięcie spotkań ze znacznie lepiej

uzbrojonymi oddziałami amerykańskich żołnierzy. Po jednej

z  takich potyczek musieli na całe tygodnie wycofać się do Laosu.

Czekały ich także inne przeciwności. Wzdłuż szlaku amerykańscy

szpiedzy rozmieścili urządzenia nasłuchujące. Z  ich powodu

w  każdej chwili, bez ostrzeżenia i  zazwyczaj w  nocy, amerykańskie

samoloty bliskiego wsparcia Lockheed AC-130A zrzucały ary,

a  następnie rozpoczynały intensywny ostrzał z  karabinów

maszynowych, armat i  działek. Natomiast odrzutowce zrzucały na

nich napalm. Na szlaku znajdowały się także miny, nie większe od


ludzkiej pięści, które mogły urwać nogi. Po dotarciu do rzeki Ben

Hai, która płynęła przez strefę graniczną między Północą

a  Południem, batalion był tak przetrzebiony, że musieli się

zatrzymać i  czekać na posiłki. Potrzebowali ponad czterech

miesięcy marszu, z  przerwami takimi jak nad brzegami Ben Hai,

zanim dotarli do prowincji Ba Long, dołączyli do pozostałych

batalionów szóstego pułku i  założyli bazę, w  której mogli

przygotować się na to, co miało nadejść.

W  Ba Long spotkały ich oddziały Viet Congu. Tong został

o cjalnie członkiem Frontu i  zamienił czerwoną gwiazdę NVA na

czerwono-niebieską Viet Congu. Niedługo później napotkali

amerykańską kawalerię powietrzną i  stoczyli z  nią serię potyczek

trwającą prawie miesiąc, po czym ruszyli dalej na południe. Pod

koniec roku dotarli wreszcie do Quang Tri, nieco na północ od Hue.

Tuż przed Tet batalion Tonga zebrał się, by otrzymać rozkazy.

Dowódcy każdego pododdziału odczytali zadania na tą noc.

Wszyscy zamierzali wziąć udział w  wielkiej ofensywie, której celem

było wyzwolenie Hue – miasta, którego Tong nie widział nigdy na

oczy. Większość szóstego pułku miała zaatakować północną część

miasta – cytadelę. Planowano, że batalion Tonga dołączy do

elementów piątego pułku, który przeprawić miał się na drugi brzeg

rzeki i zająć bazę ARVN w Tam Thai – na południowym wierzchołku

„trójkąta”. Ich rozkazy odczytano na apelu. Zaczynały się od słów:

„Naprzód, aż do pełnego zwycięstwa”. Wzywały do walki armię

i lud:

Zgodnie z  rozkazami prezydium Komitetu Centralnego, Front

Wyzwolenia Południowego Wietnamu, wszystkie kadry partyjne

i  wszyscy członkowie Sił Wyzwoleńczych Południowego

Wietnamu mają ruszyć do ataku na bazy wroga, złamać wolę

walki imperialistycznych Stanów Zjednoczonych i  zmiażdżyć

marionetkowy rząd i  marionetkową armię, podnóżków Stanów

Zjednoczonych; mają oddać władzę ludowi, zupełnie wyzwolić


czternaście milionów mieszkańców Południowego Wietnamu

i  wypełnić swoje rewolucyjne zadanie: ustanowić demokrację

w  całym kraju. Będzie to największa wojna w  dziejach naszej

ojczyzny. Przyniesie zmianę, która odbije się echem na całym

świecie, lecz wymagać ona będzie także wielkich o ar.

Zadecyduje o  losie i  przetrwaniu naszej ojczyzny, zatrzęsie

posadami świata i  doprowadzi do upadku imperialistycznych

przywódców.

Wszyscy podnieśli ręce i  przysięgli: „Wszystko dla wyzwolenia Hue;

wszystko dla wyzwolenia Południowego Wietnamu”. Następnie

zaserwowano im świąteczną ucztę złożoną z  pierożków i  ryżowych

ciast Tet. Dostali menażki wypełnione herbatą. Zabawiały ich

zespoły propagandowe. Następnie, by podkreślić historyczny

moment, otrzymali nowe mundury w  kolorze khaki,

wyprodukowane w Chinach: kapelusze z szerokim rondem, koszule

z  płótna, czyste spodnie i  buty do kostki. Jasne wstążki

z  czerwonego i  niebieskiego materiału przypięto do ich lewych

rękawów – miało to symbolizować ich przynależność do Frontu.

Chciano, by nowe uniformy robiły wrażenie na mieszkańcach

Hue. Ludzie w  Południowym Wietnamie od lat słyszeli kłamstwa

o  Viet Congu i  NVA. Członków tych organizacji przedstawiano jako

niecywilizowanych, podobnych zwierzętom. Front miał więc zamiar

nie tylko wyzwolić Hue, lecz także je oczarować. Żołnierzom

dawano lekcje savoir-vivre’u i  musieli znać na pamięć dwanaście

zasad dobrego zachowania. Nie wolno im było niczego zabierać

mieszkańcom, mieli pomagać w  zamiataniu ulic, naprawiać

zepsute druty elektryczne i rury kanalizacyjne. Innymi słowy – być

pomocni. Mieszkańcom Hue zamierzali objawić się jako czysta,

zdyscyplinowana i  profesjonalna armia. Miała to być ich ostatnia

bitwa i  planowali ją wygrać. Chcieli wyglądać i  zachowywać się jak

zwycięzcy. Wielu z żołnierzy nigdy nie nosiło tak dobrych ubrań jak

teraz. Czuli się dumni i ważni[90].


Byli pewni ostatecznego zwycięstwa, gdy z  radością demontowali

obóz. Życie w  dżungli było ciężkie i  wreszcie dobiegało końca. Le

Kha Phieu, który wiele lat później miał zostać pierwszym

sekretarzem partii, wraz z  towarzyszami broni sikał na obozową

kuchenkę – mieli nigdy już tutaj nie wrócić[91].

Szósty pułk rozpoczął dziewiętnastokilometrowy marsz w  stronę

miasta o  zmroku. Było zimno i  mokro. Mieli ze sobą dwa razy

więcej amunicji niż zwykle. Na dwie godziny przed północą dotarli

do wezbranej rzeki Ke Van, która płynęła pod wysokimi zachodnimi

murami cytadeli. Na przeciwnym brzegu rozciągały się osiedla, tory

kolejowe, a  za nimi wysokie mury celu ich dzisiejszej operacji. Po

tej stronie znajdowały się cztery bramy – An Hoa, Chanh Tay, Huu

i  Nha Do – każdej z  nich bronił mały oddział ARVN, który miał

pecha, że jego żołnierzy wyznaczono do służby w święta.

Żołnierze Frontu rozebrali się do bielizny. Każdemu wydano

nylonową torbę, w  którą zapakowali mundur i  amunicję.

Przygotowano plastikowe i  bambusowe tratwy do

przetransportowania toreb i broni na drugi brzeg. Jeden po drugim

wślizgnęli się do zimnej rzeki. W niektórych miejscach miała prawie

dwadzieścia osiem metrów szerokości i silny prąd. Tong widział, jak

kilku jego towarzyszy utonęło. Nikt, nawet tonący, nie wydawał

żadnego dźwięku. Po drugiej stronie ubrali się ponownie. Tong

i  jego batalion skierowali się na południe. Setki innych ruszyły

w stronę fortecy.

Generał Kinh, o cer Viet Congu, który postawił się Giapowi

poprzedniej wiosny, musiał ewidentnie wywrzeć na nim wielkie

wrażenie – zostało mu bowiem powierzone przygotowanie planów

ataku na miasto. Front przyglądał się przegrupowaniom

„Westy’ego” z  zainteresowaniem. Zauważono, że ponad

sześćdziesiąt procent sił amerykańskich oraz NVA zostało

skoncentrowanych w  północnej części prowincji Thua Thien,

w okolicy Quang Tri i wzdłuż drogi numer 9, biegnącej ze wschodu

na zachód tuż na południe od strefy zdemilitaryzowanej aż do Khe


Sanh. Czarno na białym widać było, co martwiło „Westy’ego”

najbardziej. Hue było jednym z  najsłabiej bronionych punktów

w obszarze działania I Korpusu.

Na potrzeby wysiłku wojennego partia podzieliła Południowy

Wietnam na cztery strefy. Każdą z  nich zarządzała rada złożona

z  politycznych komisarzy i  wyższych stopniem o cerów. Dwie

najbardziej wysunięte na północ strefy, Quang Tri i  Thua Tien

(w  której znajdowało się Hue), zostały połączone latem 1967  roku,

by łatwiej było koordynować ofensywę. Nowa rada zreorganizowała

zarządzanie. Hue i  otaczający miasto obszar zostały oddane pod

kontrolę Le Tu Minha, zastępcy sekretarza partii całego północnego

regionu. Le miał kilku bliskich współpracowników, lecz Kinh był

najważniejszym z  nich. Dwie noce wcześniej Kinh wraz z  niewielką

grupą żołnierzy zszedł ze wzgórz i przez dżunglę dotarł na zachodni

brzeg Huong, gdzie ustanowił posterunek, z  którego mógł

obserwować atak. Plutony artylerii zostały rozmieszczone na

skałach wokół posterunku, generał zaś i  jego sztab zajęli małą

grotę, gdzie pracowali, jedli i  spali. Znajdowali się nieco ponad

dziesięć kilometrów od centrum miasta.

Wczesnym rankiem amerykańskie samoloty zrzuciły defolianty na

górę za ich plecami. Na oczyszczonym z  wegetacji obszarze

wylądowała grupa Amerykanów. Ludzie Kinha byli podenerwowani,

lecz on sam pozostawał zupełnie spokojny. Pogardzał

Amerykanami. Powiedział swoim ludziom, że Amerykanie to tylko

„gwardia pałacowa”.

– Nie odważą się zejść do stóp góry – powiedział. – Poruszają się

tylko samochodami i śmigłowcami.

Aby nękać amerykańskie oddziały, wysłał snajperów. Przez resztę

dnia oddział podchodził dość blisko, by strzelić, a następnie zbiegał

w  dół zbocza. Kiedy śmigłowce lądowały, by ewakuować rannych,

oddział wspinał się z powrotem i wznawiał ostrzał.

Późnym popołudniem jego ludzie donieśli Kinhowi, że na szczycie

wylądowała duża grupa śmigłowców. Kinh powiedział, że to


z  pewnością początek ewakuacji całej grupy bojowej i  że należy

wstrzymać ogień.

–  Dajcie im zabrać poległych i  się wycofać. Jak nie przestaniecie

strzelać, to chyba ogłuchnę!

Faktycznie – żołnierze zapakowali się do śmigłowców i  cały

oddział się ewakuował[92].

Jednym z  tysięcy zmierzających w  stronę fortecy był Nguyen Van

Quang, szmugler broni. Kilka dni przed Tet poinformowano go, że

nie poprowadzi swojego oddziału w  cytadeli. Bał się, że popełnił

jakiś błąd, lecz jego dowódcy zapewniali go, że nic takiego się nie

stało.

–  Mamy do ciebie duże zaufanie – powiedział sekretarz Lien. –

Przydzielono ci inną ważną misję. Musisz zrozumieć, że każdy

może dowodzić oddziałem złożonym z mieszkańców cytadeli, którzy

znają miasto. Jednak by wprowadzić do środka oddziały

z  zewnątrz, potrzebujemy kogoś takiego jak ty, kogoś, kto może

poprowadzić ludzi, którzy zupełnie się w nim nie orientują.

Quang miał poprowadzić grupę około czterystu żołnierzy

i zaatakować bramę Chanh Tay. W sztabie jednostki znajdowało się

dwunastu ludzi, w  większości o cerów. Quang był uznawany za

„o cera politycznego” lub komisarza. Był też z  całej grupy

najmłodszy.

Zgłosił się do głównych sił poprzedniego popołudnia ubrany

w  swoje cywilne ubrania i  poinformowano go, że będzie służył na

pierwszej linii. Na początku regularni żołnierze, których miał

prowadzić, patrzyli na niego podejrzliwie.

–  To wasz kapitan – poinformował żołnierzy ich dowódca. –

Poprowadzi pierwszą kompanię. Nie martwcie się, może i  wygląda

młodo, lecz nie jest amatorem.

Wraz z  innymi złożył przysięgę: „Umrzyjmy, by nasz naród mógł

żyć”.

Droga do bramy prowadziła wąskim mostem. Ponad nim wznosiła

się wieża z  karabinem maszynowym. W  środku Quang miał


poprowadzić połowę grupy do pasa startowego Tay Loc, a  druga

połowa miała się udać do pałacu cesarskiego i  wciągnąć tam na

maszt specjalnie przygotowaną agę.

Następnie Quang zamierzał wypełnić listę ważnych zadań: pomóc

wywołać powstanie, dowodzić oddziałem politycznym, którego

zadaniem było odnalezienie i  usunięcie wrogów ludu, a  także

zorganizować lokalny rząd rewolucyjny.

Nadchodził zmierzch. Quang zajął pozycję na czele swoich ludzi.

Za nim, wśród tysięcy przygotowujących się do ataku, znajdował

się Nguyen Dac Xuan, młody buddyjski poeta, teraz

propagandzista, który wracał do domu. On i  jego kompania także

wzięli udział w  tradycyjnej uczcie z  okazji Tet i  wkrótce po zmroku

otrzymali rozkaz wymarszu. Poruszali się w ciszy między drzewami

bananowca, coraz prędzej, im bliżej byli cytadeli. Xuan słyszał tylko

od czasu do czasu ciche uderzenia metalu o  metal – menażki

i  karabiny stukające o  siebie. Flary zrzucane rutynowo przez

amerykańskie samoloty pozwalały dojrzeć poruszającą się

w  mroku kolumnę. Żołnierze nieśli karabiny, moździerze,

granatniki, karabiny maszynowe, lornetki, noże i  narzędzia. Czuł

się częścią czegoś większego, czegoś ważnego. Czuł głęboki związek

z  historią swego kraju. Atak z  zaskoczenia przypomniał mu

o  podobnym fortelu zastosowanym w  osiemnastym wieku przez

cesarza Quang Trunga przeciw chińskim najeźdźcom. Jego własne

imię, którego nie znosił jako dziecko, bowiem tradycyjnie nadawano

je służącym, było podwójnie związane z  tym historycznym

wydarzeniem. Hue w  czasie ataku Quang Trunga nosiło nazwę

Xuan. Po raz pierwszy poczuł dumę z  powodu swego imienia.

Powoli zbliżali się do miasta – mógł już dostrzec czerwone światła

na antenach radiowych w Hue.

Kiedy dotarli do punktu tuż przed bramą Chanh Tay, nakazano

im kopać. Xuan i  jego kompania przygotowali okop na północ od

kanału Phu Cam. Psy z sąsiednich wiosek szczekały głośno. Pocisk

nagle przeciął nocne niebo i  eksplodował w  samym środku


oddziału, raniąc kilku żołnierzy. Xuana pokryła wzniesiona

wybuchem ziemia.

Na początku bali się, że zostali odkryci, lecz to musiał być

przypadek – więcej pocisków na nich nie spadło.


 

10

NIENAWIŚĆ WE KRWI

Che Thi Mung, dziewczyna, która spędziła całe miesiące,

szpiegując w  mieście, prowadziła oddziały przez poletka ryżowe.

Tego popołudnia została wezwana do rodzinnej wioski. Dopiero co

ruszyła w  swoją codzienną wyprawę z  domu w  Dap Da do źródła,

gdy zatrzymał ją jeden z  członków jej oddziału. Nadszedł ten

moment. Była zbyt podekscytowana, by się bać.

Rzuciła stągwie na ziemię i  ruszyła rowerem do swej wioski, lecz

tam powiedziano jej, że musi wrócić. Władze w  Sajgonie ogłosiły

dwudniowy rozejm z okazji Tet, który miał się rozpocząć o zmroku.

Normalne harmonogramy na posterunkach ulegną zmianie.

Przywódczyni całego oddziału, starsza siostra przyjaciółki Che,

Pham Thi Lien, chciała, by jej grupa wróciła do miasta

i  udokumentowała te zmiany. Rozejm oznaczał także zawieszenie

godziny policyjnej. Normalnie nikt by nie zauważył zniknięcia

dziewcząt z  dzielnic, w  których żyły od miesięcy, lecz przy

zniesionej godzinie policyjnej w przyjemnie chłodną styczniową noc

ich nieobecność mogła przyciągnąć uwagę.

Dziewczyny ruszyły więc na rowerach z  powrotem do miasta.

W  domu w  Dap Da Che ubrała się jak na wyjście do miasta –

w  tradycyjną ao dai, długą tunikę jedwabną noszoną z  szerokimi

spodniami i  wysokimi obcasami. Wraz z  dziewczyną z  jej dzielnicy

poszły zobaczyć chiński lm, Hatred in Blood, lecz Che nie potra ła

się skupić na fabule. Kiedy się skończył, usłyszała wybuchy. Wraz

z  przyjaciółką została zatrzymana przez patrol ARVN. Musiały


wracać do domu – jak twierdzili żołnierze – rozejm odwołano, na

ulicach wybuchały granaty.

Che wiedziała, jak brzmi wybuchający granat, i  zdawała sobie

sprawę, że odgłosy wybuchów to tylko fajerwerki, lecz udała

przerażoną i  prędko się oddaliła. W  domu zdjęła wysokie obcasy,

podwiązała poły ao dai i w ciemnościach dobrze znanymi ścieżkami

pobiegła przez poletka ryżowe do jej punktu zbornego.

Tam przywdziała robocze ubranie i  przygotowała się do

poprowadzenia oddziałów do miasta. Wydano jej broń. Większość

żołnierzy Frontu, których prowadziła, nigdy nie odwiedziła Hue.

Było to miasto znacznie większe, niż kiedykolwiek widzieli w życiu.

Che i jej towarzyszki podzielono na trzy grupy. Każda z grup miała

poprowadzić żołnierzy do wcześniej ustalonych punktów.

Zespół Che poprowadził batalion, około czterystu ludzi, przez

pola ryżu do miasta. Nie padł ani jeden strzał – nawet gdy przeszli

z  pól do gęsto zaludnionego miasta. Oddział zajął pozycje wkrótce

po północy w  sektorze Cho Cong, na południowym brzegu rzeki

Huong, u  podnóża mostu Truong Tien. Po drugiej stronie ulicy

znajdowała się akademia wojskowa. Oddział Cho Cong miał

zaatakować i  zająć różne cele w  tym sektorze i  zablokować

możliwość wejścia na most od południa. Natarcie miało się

rozpocząć o drugiej trzydzieści nad ranem.

Wszystkie te ruchy przyciągnęły niewiele uwagi. Uważny

obserwator mógłby zauważyć wiele. Pomimo prób zachowania

tajemnicy i  sympatii mieszkańców wobec Frontu dowództwo sił

amerykańskich w  Wietnamie otrzymało wiele sygnałów, że szykuje

się coś dużego. Jack Lo and, sierżant Marines przydzielony do

ARVN, złożył raport o  ataku bardzo dużych sił NVA na północny

zachód od miasta zaledwie kilka tygodni wcześniej. Było to

największe zgrupowanie wroga, jakie kiedykolwiek napotkał.

Zauważył także, że mieszkańcy okolicznych wiosek prosili o  worki

z  piaskiem dla wzmocnienia ich schronów, lecz nie chcieli

powiedzieć, skąd to nagłe zainteresowanie ich umacnianiem[93].


Doradca wojskowy Ty Cobb (zbieżność nazwisk ze znanym graczem

bejsbolowym przypadkowa) pracujący z  2  Batalionem Powietrzno-

Desantowym ARVN odkrył na tydzień przed Tet potężny skład broni

i  amunicji ukryty pod miastem[94]. Jednak te poszlaki nie

doprowadziły do niczego. Dwa tygodnie wcześniej generał Truong

poinformował swoich amerykańskich sojuszników, że Viet Cong

może przeprowadzić wyłącznie ataki na niewielką skalę

w  granicach miasta. Raport ten został przechwycony przez wywiad

Frontu ku uciesze generała Kinha. Był to dowód, że prowadzone

przez niego zgrupowanie sił nie zostało odkryte[95].

Jednak późnym wieczorem w  wigilię Tet Truong zmienił zdanie.

Jego szósty zmysł podpowiadał, że coś jest nie tak. Truong był

chudy, niski, garbił się i  miał wąskie ramiona – był dosłownie

przeciwieństwem „Westy’ego”. Chodził powoli, nieco chwiejąc się na

boki. Jego twarz była szeroka, naznaczona upływem czasu.

Zazwyczaj miał w  ustach papierosa marki Salem – jego oczy

zdawały się wiecznie przymrużone od papierosowego dymu. Kiedy

podnosił głowę, z  tymi przymrużonymi oczami, zdawał się patrzeć

na świat z lekką pogardą. Był jednak jednym z niewielu dowódców

ARVN, wobec których Amerykanie czuli pełen respekt.

W  przeciwieństwie do wielu, którzy dowodzili z  tyłów, którzy

zawdzięczali swoje pozycje rodzinnym koneksjom, którzy mieli

niewielkie umiejętności wojskowe, a  na stanowiska w  swoich

sztabach mianowali krewnych i  znajomych i  którzy cieszyli się

przywilejami – domami, samochodami, biurami – coraz większymi,

w miarę jak wspinali się po szczeblach kariery… w przeciwieństwie

do nich wszystkich Truong był dowódcą, który prowadził swoich

żołnierzy z  pierwszej linii i  był zarówno rozważny, jak

i  nieprzekupny. Żył jak żołnierz, w  takich samych warunkach jak

jego ludzie, a to egalitarne zachowanie podobało się amerykańskim

o cerom, którzy z  nim pracowali. Jeden z  nich, major  Norman

Schwarzkopf  Jr., który był doradcą Truonga, a  wiele lat później

miał zostać sławnym generałem, powiedział o  Truongu, że był on


„najwybitniejszym pod względem taktycznym dowódcą, jakiego

znał”[96]. Truong – jak się wydawało – miał szczególny instynkt do

przewidywania planów wroga.

Poprzedniego popołudnia wysunięte jednostki Frontu zostały

zauważone przez samolot zwiadu na przeprawie promowej przez

rzekę Ta Trach, na południowy zachód od miasta. Popełniły one

błąd i  pojawiły się na brzegu przed zapadnięciem zmroku. Na

punkt ten skierowano ostrzał artyleryjski, który trwał z  przerwami

aż do następnego ranka, lecz poza zabiciem kilkunastu żołnierzy

wroga, którzy na swoje nieszczęście znaleźli się na otwartym

terenie, niewiele to dało. Nadal nie wiedziano nic o siłach wroga ani

o  jego intencjach. Nie wysłano patrolu, by sprawdził sytuację na

miejscu. Zdarzenie to, wraz z  kilkoma innymi dziwnymi

doniesieniami, skłoniło Truonga do odwołania zawieszenia broni

w ostatniej chwili.

W  Sajgonie również doszło do podobnej zmiany kursu, chociaż

nie jest jasne, czy Truong o tym wiedział. „Westy” nalegał, by Thieu

odwołał zawieszenie broni i  południowowietnamski prezydent uległ

późnym wieczorem we wtorek. Jednak zgodnie z  tradycją

wszystkich polityków, by i  wilk był syty, i  owca cała, sztab

prezydenta nigdy nie nadał publicznie rozkazu o  odwołaniu

zawieszenia broni. „Westy” napisał później: „W  ostatniej chwili

wybuchło wielkie zamieszanie i  byliśmy zdegustowani

poczynaniami GVN [Government of Vietnam – Rządu Wietnamu],

który […] najzwyczajniej w  świecie rzucił wszystko i  pozostawił

sprawy samym sobie w  wigilię święta Tet”[97]. Rozkaz Truonga

dotarł do oddziałów zbyt późno, by w  pełni zmienić bieg wydarzeń.

Większość mieszkańców miasta, jak Che i  dziewczyny z  jej

oddziału, nigdy nie dowiedziało się o  nim, podobnie zresztą jak

większość żołnierzy pod komendą generała. Niewielka część

dywizji, która nie opuściła Mang Ca, została, lecz większość była

już rozproszona. Truong zdołał zebrać trzy bataliony w Hac Bao, by

objąć wartą kluczowe pozycje w  południowym Hue: siedzibę władz


prowincji, elektrownię i więzienie. Wysłał małe grupki żołnierzy dla

wzmocnienia jedenastu bram cytadeli.

Nie zignorowano więc znaków ostrzegawczych. Jednak nikt nie

zdawał sobie sprawy ze skali nadchodzącego natarcia. Żadnego

z  raportów nie uznano za powód do wielkiego alarmu, bowiem nie

wpisywały się one w przyjętą narrację. Amerykańskie wojsko samo

sobie opowiadało historię wojny: przeciwnik jest słaby; brak mu

wsparcia wśród ludności; poza niewielkimi grupkami powstańców

zdolnych do operowania wyłącznie na wsi praktycznie jest

w  Południowym Wietnamie nieobecny. Jeśli Hanoi zdecyduje się

przeprowadzić atak z  zaskoczenia, to dojdzie do niego w  jakimś

wysuniętym, odległym posterunku – jak Khe Sanh. W  ramach

pełnej buty narracji forsowanej przez „Westy’ego” nie było miejsca

na atak i  okupację drugiego największego miasta Południowego

Wietnamu przez siły wroga, nie mówiąc już o  atakach

z  zaskoczenia na inne miasta w  kraju. To się po prostu nie mogło

wydarzyć.

Ludzie Truonga uznali rozkaz z  ostatniej chwili jako przesadną

rozwagę swojego dowódcy. Gdy porucznik Tran Ngoc „Harry” Hue,

dowódca Hac Bao, dostał nowy rozkaz Truonga, miał ze sobą

zaledwie garstkę spośród swoich dwustu ludzi. Wysłał tych, którzy

nadal byli obecni, na nowe posterunki, by zadośćuczynić życzeniu

generała, a  swojemu kierowcy kazał się odwieść do domu

w południowo-zachodniej części cytadeli.

Wziął prysznic i  przebrał się w  cywilne ubranie. Była to jedna

z  rzadkich okazji, gdy mógł spędzić kilka dni z  żoną i  dziećmi,

uczcić przodków, niedaleko pochowanych, pożegnać stary rok

i  przywitać nowy. O  północy w  środę, u  początku nowego roku,

mieli całą rodziną zasiąść do wielkiej uczty.


 

11

PIĘKNA NOC

Kapitan Jim Coolican wrócił do Hue tego popołudnia razem z  Hac

Bao i bardzo się cieszył na krótki urlop. Przez ostatnie miesiące był

wraz ze swoją jednostką w  prowincji Quang Tri na północnym-

zachodzie.

W  drodze na południe miał niejasne poczucie, że coś się nie

zgadza. Na północ od miasta panował mniejszy ruch niż zazwyczaj.

Dzieci, które zwykle stały wzdłuż drogi, gdy przejeżdżał przez

wioski, gdzieś się pochowały. Na tyle go te oznaki zaalarmowały, że

gdy jego konwój zatrzymał się w Camp Evans, kazał swoim ludziom

zapakować na ciężarówki jednorazowe lekkie granatniki M72 LAW.

Zabrali ich około trzystu.

Jednak Coolican nie widział żadnych innych oznak kłopotów.

Dowództwo Hac Bao było zupełnie spokojne. Wydawało się, że

„Harry” niczym się nie przejmuje, a Coolican mu ufał.

Poza tym Coolican chciał w  czasie świąt trochę się odsunąć od

„Harry’ego” i  reszty jednostki. Jednym z  popularnych przesądów

w  czasie Tet było przekonanie, że pierwsza osoba, jaką spotka się

w  Nowy Rok, będzie zwiastunem tego, co się będzie dziać przez

następne dwanaście miesięcy. W wietnamskich domach każdy ruch

był więc w  pełni kontrolowany, by zapewnić szczęśliwe spotkania.

Coolican nie chciał zepsuć niczyich wróżb. Gdy obóz Hac Bao

opustoszał, wieczorem ruszył do kompleksu MACV. Tam czekały na

niego piwo, potrawy z  grilla i  dobrzy starzy przyjaciele – jak Frank

Doezema.
Tuż przed północą przejechał przez cytadelę i  opuścił jej teren

jedną z  południowych bram. Była to piękna noc i  zatrzymał

swojego jeepa, by przejść się po północnym brzegu rzeki Huong.

Podziwiał kolorowe światła na ulicach odbijające się w  rzece.

Wietnam przez dziewięć miesięcy jego tury był w większości gorący

i  wilgotny, lecz tej nocy powietrze było przyjemnie chłodne. Miasto

odpoczywało. Nie dało się zauważyć, że trwa wojna. Poczuł wielką

falę sympatii dla tego kraju i był z siebie dumny, że go broni.

Nie ma wątpliwości, że ten samotny amerykański żołnierz na

spacerze był obserwowany przez setki zdyscyplinowanych żołnierzy

kryjących się w  zaroślach wzdłuż brzegu rzeki. Żołnierzy

czekających na drugą trzydzieści, gdy miał się rozpocząć atak.


 

C Z Ę Ś Ć  I I

UPADEK HUE
 

31 stycznia 1968 roku
 

Miasto zostaje zaatakowane i  zajęte. Z  amerykańskiej bazy

w  Phu Bai, dwanaście kilometrów na południe, której dowódcy

nie mają pojęcia, co się stało, wysłane zostają dwie kompanie

Marines – nieco ponad trzystu ludzi – do walki z  dziesięcioma

tysiącami żołnierzy nieprzyjaciela. Rozpoczyna się bitwa.


 
 

FAJERWERKI

Pierwszy cios zadała grupa pięcioosobowych drużyn z  5  Pułku

Piechoty NVA, która sama siebie zwała Thanh doi Hue (Oddział

miasta Hue). Całe tygodnie spędzili w ukryciu w górach na zachód

od miasta, planując, w  jaki sposób można zniszczyć czołgi w  Tam

Thai, bazie wojsk pancernych ARVN znajdującej się około czterech

kilometrów od centrum Hue[98]. Stacjonowały tam dwa tuziny

czołgów typu M41 Walker Bulldog, wyprodukowanych w  USA.

Zaparkowane były za czterema liniami drutu kolczastego niedaleko

autostrady numer  1, nieco za południowym wierzchołkiem

trójkąta. Małe, przestarzałe czołgi nie miały szans w  starciu

z  nowoczesną bronią przeciwczołgową, lecz na ulicach Hue mogły

wyrządzić wielkie straty piechocie uzbrojonej w  większości

w karabiny. Zniszczenie ich było kluczem do sukcesu.

W  czasie przygotowań Nguyen Quang Ha i  jego drużyna żyli

w  dziurze w  ziemi przykrytej słomianym dachem, który czynił ją

niewidoczną z  powietrza. Niedaleko obozował cały batalion NVA,

który miał zająć bazę, gdy tylko oni zniszczą czołgi. Ha słyszał wiele

plotek o  tym, że nadchodząca bitwa miała doprowadzić do

zakończenia całej wojny. Jednak dla niego i reszty jego drużyny po

miesiącach spędzonych w  górach lub na szlakach w  dżungli

najważniejsze było to, że nadchodził wreszcie kres życia w  dziurze

w ziemi.

Ha nie był zawodowym żołnierzem. Jeszcze poprzedniego roku

pracował jako nauczyciel matematyki w  gimnazjum w  Bac Ninh,

wiosce na północ od Hanoi. Miał trzydzieści lat, był starszy od


większości swoich towarzyszy, a  jego dojrzałość i  wykształcenie

predysponowały go do specjalnego szkolenia. Spędził miesiące,

wspinając się, konstruując bomby, kryjąc się w  mokrych rowach

i  ucząc się sztuki kamu ażu oraz in ltracji. Nauczył się, jak się

schować i  poruszać bezszelestnie po otwartym polu. W  tym celu

musiał cały wysmarować się błotem i  czołgać się, zatrzymując co

kilkanaście centymetrów, znieruchomiały jak jaszczurka.

Przeczołganie się przez sto metrów mogło zająć większą część dnia.

Przecięcie drutu kolczastego w  Tam Thai bez wzniecenia alarmu

wymagało doskonałych umiejętności kamu ażu. O  zmroku

jednostka miasta Hue zjadła resztę swoich racji ryżu. Uznali, ze

potrzebują sił do walki, a  po zajęciu miasta i  tak będą mieli do

dyspozycji mnóstwo jedzenia.

Siły prowadzące natarcie zostały podzielone na dwie grupy –

jedna miała atakować od północy, druga od południa. Grupa

północna planowała zająć cytadelę oraz obszar dookoła niej. Grupa

południowa zamierzała wykonać podobne zadanie w  trójkącie.

W  sumie w  skład uderzających sił wchodziły cztery pułki piechoty

NVA (5, 6, 8 i  9) oraz osiem batalionów Viet Congu razem

z  miejscowymi powstańcami (jak grupa Nguyen Van Quanga).

Każdy z  tych dwudziestu czterech batalionów (w  każdym pułku

znajdowały się cztery bataliony o  różnej sile) dysponował

kompaniami wsparcia, zwiadu, komunikacji, operacji specjalnych,

artylerii oraz broni zespołowej.

Grupą północną dowodził major Nguyen Thu, weteran NVA. Miał

pod sobą 8 i  9  Pułk NVA oraz cztery bataliony Viet Congu wraz

z  ich kompaniami wsparcia i  miejscowymi partyzantami. Grupą

południową dowodził major Than Trong Mot, który prowadził w bój

5 i  6  Pułk NVA oraz cztery bataliony Viet Congu[99]. Naprawdę

nazywał się Than Trong Thoan i  walczył o  wyzwolenie swojego

kraju od ponad dwudziestu lat. Przyjął pseudonim „Mot”, który

oznacza „pierwszy”, bowiem jednostka, którą dowodził w  czasie

wojny z  Francuzami, była pierwszą w  101  Pułku NVA. Oboje jego


rodzice zginęli we francuskim więzieniu, prawdopodobnie

zamęczeni na śmierć. W  obu grupach bojowych aktywnie działali

komisarze, którzy mieli wywołać i  pokierować powszechnym

powstaniem.

Uderzenie na północy było trudniejsze i ważniejsze. Cytadela i jej

pałac królewski miały ogromne znaczenie kulturowe, a  Mang Ca

było najtrudniejszym do zdobycia celem w  mieście. W  Tay Loc, po

zachodniej stronie fortecy, znajdował się także pas startowy, który

miał ważne znaczenie taktyczne – jego zajęcie uniemożliwiłoby

przeciwnikowi przerzut ludzi i  zaopatrzenia. Major Thu służył

w  armii od dwudziestu dwóch lat i  walczył już w  wojnie z  Francją.

Nie zgadzał się z  planami partii wobec ofensywy. W  jego opinii nie

było żadnych szans na powszechne powstanie w Hue, przynajmniej

nie w  skali, jaką zakładała partia. Podobnie jak jego dowódca,

generał Kinh, Thu wiedział, że da się zająć miasto, lecz zdawał

sobie sprawę, że nie da się go długo utrzymać. W  jego opinii

możliwe było zniszczenie dywizji ARVN  w  Mang Ca oraz usunięcie

lokalnych struktur samorządowych przez zgarnięcie i  w  niektórych

wypadkach stracenie tych, którzy reprezentowali reżim Sajgonu.

Dało się to osiągnąć w  pięć, siedem dni. Wzbudzenie,

zorganizowanie i  poprowadzenie masowego powstania było

zadaniem na zupełnie inną skalę. Zajęłoby znacznie więcej czasu

niż tydzień, nawet jeśli nie trzeba by było przygotowywać się na

skoordynowany kontratak sił amerykańskich

i  południowowietnamskich. Po nadejściu kontrataku można było

już tylko utrzymywać pozycje. Mimo tych zastrzeżeń uważał, że

ofensywa ma sens. Uderzenie na Hue i  inne

południowowietnamskie miasta nie zakończy wojny, lecz po raz

pierwszy przeniesie wojnę na próg bogatych mieszkańców miast.

Walki na ulicach uderzą w  zaufanie dla reżimu Thieu i  podważą

amerykański wysiłek wojenny, który w  opinii Thu i  tak już się

chwiał. Bombardowanie północy nie osłabiło Hanoi. Uderzenie

w Amerykanów na lądzie, na obszarach, które jakoby kontrolowali,


dawało także szansę na zachwianie poparcia dla wojny w  samych

Stanach[100].

Poza Mang Ca głównym celem wewnątrz cytadeli były: pas

startowy (gdzie stacjonowała jednostka Hac Bao, oraz kompania

zaopatrzenia ARVN), pałac cesarski oraz maszt agowy Ngo Mon.

W  południowej części Hue głównymi celami była baza w  Tam Thai,

różne ważne budynki rządowe na ulicy Le Loi lub niedaleko

(siedziba władz prowincji, skarbiec, szpital, poczta, więzienie

i  stacja radiowa) oraz jedyna w  mieście baza amerykańska –

kompleks MACV. Dodatkowo istniała długa lista pomniejszych

celów, w  większości domów południowowietnamskich o cjeli

i  zwolenników reżimu, którzy mieli zostać aresztowani i  ukarani.

Małe jednostki saperów miały wysadzić mosty – Truong Tien, Bach

Ho (około półtora kilometra na zachód) oraz An Cuu na

południowym wierzchołku trójkąta. Ich wysadzenie mogło opóźnić

amerykański kontratak.

Niektóre komanda wkradły się do miasta już dzień wcześniej,

poruszając się kanałami lub wśród tysięcy mieszkańców

wjeżdżających i  wyjeżdżających z  miasta na święta. Kilku nosiło

mundury ARVN, dzięki czemu niezauważeni mogli się zbliżyć do

bram cytadeli i z zaskoczenia zaatakować strażników.

Niska mgła, w szczególności niedaleko rzeki i kanałów, pozwalała

dobrze ukryć ruchy jednostek. Che Thi Mung, prowadząc

kontyngent przez pola do miasta, nie mogła w  ciemności dojrzeć

końca kolumny. Poprowadziła żołnierzy przez pola ryżowe w  Thuy

Thanh do Thuy Van, a  następnie do Vi Da i  Dap Da, dzielnicy,

gdzie mieszkała w  czasie swojej misji. Oddział miał wznieść

barykadę na ulicy Ba Trieu, która stanowiła wschodni bok trójkąta

i prowadziła do Phu Bai.

Mai Xuan Bao był jednym z  członków grupy uderzeniowej. Był

weteranem komandosów i  służył wraz z  miejscowym batalionem

Viet Congu. Przygotowywali się do ofensywy przez większość

poprzedniego roku. Zgromadzili trzy tony żywności i  amunicji


w  specjalnym składzie. Zapasy transportowali tam w  małych

ilościach rzekami i  kanałami w  nocy na pospiesznie skleconych

bambusowych tratwach. Nie mieli pojazdów, więc gdy brakło

kanałów czy rzek, nieśli wszystko na własnych plecach,

w  wyprawach, które czasami trwały ponad tydzień. W  czasie tych

długich marszów mieli własny odpowiednik racji wojskowych: nieśli

specjalnie odurzone (by były cicho i  się nie ruszały) żywe świnie,

czasami ważące ponad dwieście kilogramów. Zwierzęta zabijano

i  jedzono w  czasie wyprawy. Tej nocy żołnierze mieli ze sobą po

dwieście naboi do karabinów i  dwa razy więcej granatów ręcznych

i  pocisków do granatników niż zwykle – dwadzieścia granatów

ręcznych i  osiem pocisków do granatników ręcznych na osobę. To

wszystko ważyło całkiem sporo. Aby przygotować się do walk

w mieście, ćwiczyli wspinanie się na mury i wybijanie w nich dziur.

Robili to wszystko, nie wiedząc dokładnie, co ich czeka. Tet

świętowali wcześniej, oglądając skecze w  wykonaniu

propagandowej trupy. Przypatrując się występom, zszywali

bandoliery i  wypełniali granaty prochem, tak zajęci tym, co się

działo na scenie, że ciągle kłuli się własnymi igłami. W  czasie

posiłku po występach nie mogli tak naprawdę cieszyć się

jedzeniem, bowiem ich usta i  nosy pełne były gorzkiego smaku

i zapachu prochu.

Z  obozu w  dżungli wymaszerowali późną nocą w  poniedziałek,

29  stycznia, w  stronę Truong Ha w  południowej części miasta.

W  czasie wymarszu jeden z  żołnierzy przez przypadek uaktywnił

amerykańskie urządzenie śledzące – nazywali je cay nhiet doi

(tropikalne drzewa), bowiem ich anteny były zakamu owane, by

przypominać gałęzie – i  spadł na nich ostrzał artyleryjski.

Większość jednostki uszła bez strat. Grupa Bao spała w  domach

w  Truong Ha od trzeciej nad ranem we wtorek do południa,

a  następnie przygotowywała się do wymarszu do Hue w  nocy. Bao,

czekając koło mostu Truong Thien, słyszał nieprzerwany stukot

maszyn w pobliskiej fabryce lodu.


Jego batalion miał zaatakować główny posterunek policji.

Specjalnie wybrana grupa komandosów, do której się zaliczał,

zamierzała wysadzić mur w budynku, tworząc w nim wyłom, przez

który planowano szturm. Po oczyszczeniu budynku miał on zostać

zajęty przez resztę jednostki.

Inny batalion zbliżał się do południowego Hue od zachodu. W  tej

jednostce służył Dang Dinh Loan, komisarz, który miał wkroczyć

do akcji po zajęciu miasta. Batalion poprzedniej nocy obozował na

polach w  okolicy grobowca Gia Longa. Ich wymarsz się opóźnił,

bowiem amerykański samolot zrzucił bombę niedaleko ich pozycji,

raniąc kilku ludzi. Musieli przekroczyć rzekę Ta Trach, lecz Loan

nie umiał pływać. Jego towarzysze sklecili więc tratwę z  drzewa

bananowca i  tym sposobem przeprawili go na drugi brzeg.

Kilkakrotnie w  czasie ich przemarszu niebo rozświetlały ary.

Wszyscy padali wtedy na ziemię i czekali w bezruchu. Znacznie ich

to spowolniło, lecz uniknęli dalszych ataków. Poruszali się

najciszej, jak potra li. Zza pól słyszeli odgłosy śpiewów, modlitw

i  bębenków towarzyszących buddyjskim obrzędom. Przeszli przez

pole kolendry, która wypełniła powietrze miłym, lekko pieprzowym

zapachem. Byli nieco spóźnieni, przyspieszyli więc kroku.

Ofensywę zamierzano rozpocząć ostrzałem artyleryjskim

z  zachodnich wzgórz w  stronę Mang Ca. Szturm Hue miał być

oczywiście tylko jednym z  wielu ataków tej nocy, ataków, które

miały porazić świat, lecz był niewątpliwie najważniejszym z  nich.

Kilka lat wcześniej sam „Westy” zapytany, co by zrobił, gdyby

dowodził północnowietnamskim wysiłkiem wojennym,

odpowiedział: „Zająłbym Hue”[101].

Mimo tego przywódcy Frontu byli pewni, że ich atak okaże się

kompletnym zaskoczeniem. Truong Sinh, o cer Viet Congu,

uważnie obserwował przerzuty wojsk amerykańskich

i  ARVN  w  poprzednich tygodniach i  było jasne, że zupełnie nie

spodziewają się one natarcia. Tej nocy on i  inni dowódcy Frontu

znajdowali się w centrum dowodzenia w bazie na górze Kim Phung,


na zachód od miasta. Używali oszczędnego kodu radiowego, by się

komunikować ze swoimi zwiadowcami bez wzbudzania podejrzeń.

Wiadomości przesyłano w  zakodowanych, trzyliterowych częściach.

Palili papierosy, grali w  karty i  delektowali się zarówno specjalnie

na tę okazje przywiezioną z  Hanoi imbirową marmoladą, jak

i  specjałami z  Hue – miejscową herbatą i  sezamowymi słodyczami.

Przed rozpoczęciem działań wysłuchali pozdrowień Wujka Ho

z okazji Tet[102].

Krótko przed wyznaczoną godziną ataku Ha i inni członkowie jego

jednostki podczołgali się pod drut kolczasty otaczający bazę Tam

Thai. Podważyli najniższą warstwę drutu i  jeden po drugim

przeczołgali się na drugą stronę. W  bazie panowała cisza –

rozstawiono kilku wartowników, lecz większość żołnierzy ARVN,

którzy nie wyjechali na święta, znajdowało się w  dwóch schronach

na północnym jej końcu. Czołgi zaparkowano w  równych rzędach.

Komandosi czołgali się od jednego do drugiego i  pod każdym

umieścili dwie paczki dynamitu – jedną w  gąsienicach i  jedną tuż

obok silnika. Ładunki wyposażono w  zapalniki, które można było

zdetonować na odległość. Następnie żołnierze wyczołgali się na

zewnątrz i czekali na rozpoczęcie ostrzału artyleryjskiego.

Część 6  pułku została zauważona, gdy przechodziła przez

cmentarz na północ od cytadeli. Grupa ta miała zająć wejście do

budowli, wspinając się na mur niedaleko bram Hau i An Hoa. Mały

posterunek ARVN zaczął do nich strzelać, a  z  Mang Ca generał

Truong nakazał oświetlić to miejsce arami. Jednak komandosi się

rozpierzchli i  ary oświetliły wyłącznie nagrobki[103].

Zaledwie kilka kilometrów na południowy zachód od miasta Terry

Egan, australijski doradca wojskowy służący razem z  plutonem

rozpoznania ARVN, zauważył regularnych żołnierzy NVA, w nowych

mundurach, przemykających w  stronę miasta. Było ich zbyt wielu,

by jego jednostka miała szansę ich zaatakować. Egan skrył się

w  ciemnościach, obserwując i  licząc. Było ich coraz więcej –

doliczył się dwóch pełnych batalionów, ponad czterystu ludzi.


Drogą radiową przekazał informację o  tej grupie do Mang Ca

i  krótko przed północą generał Truong wydał rozkaz

przeprowadzenia na miejscu rekonesansu z  powietrza. Niestety

mgła spowiła wszystko i  po dwóch godzinach pilot zameldował, że

nic nie zauważył[104].

Z  punktu obserwacyjnego na szczycie góry Chia Voi o  2.30 nad

ranem obserwator Frontu zameldował, że wszędzie panuje cisza.

„Światła elektryczne nadal się palą” – meldował. „Pojazdy wciąż

przekraczają most Truong Tien. Zielone i czerwone ary sygnałowe

co jakiś czas rozświetlają niebo”[105].

Poinformował, że na obszarach, gdzie znajdowała się większość sił

Frontu, brak było oznak alarmu i  poza rzadkim i  rozproszonym

ogniem karabinowym, który był w  okolicy zjawiskiem normalnym,

nie istniały przesłanki, by zakładać odkrycie ofensywy[106].

Piętnaście minut wcześniej komandosi donieśli, że dotarli na

szczyt murów otaczających cytadelę od północy i  są gotowi do

ataku na Mang Ca. Inne jednostki były już gotowe do ataku na

północne i  zachodnie bramy. Batalion Loana w  południowym Hue

miał opóźnienie, lecz maszerował teraz ze zdwojoną prędkością.

Żołnierze dookoła Tam Thai czekali na rozkaz wysadzenia czołgów.

Nadeszła i  minęła druga trzydzieści. Generał Kinh, który

przeniósł swoje stanowisko na szczyt Kim Phung, składał raporty

centrum dowodzenia co pięć minut. Nic. W  centrum grupa

dowódców Frontu była wyraźnie niespokojna. Kinh informował, że

na północ od miasta widać dwa „bardzo stare” śmigłowe samoloty

rozpoznawcze, które zrzuciły dwie zielone ary i  że po południowej

stronie miasta zauważono pięć czerwonych ar. Poza tym cisza.

Pokój dowodzenia także milczał. Jeden z  asystentów ze

słuchawkami w  jednej ręce i  ołówkiem w  drugiej wpatrywał się

w  tarczę swojego zegarka. Dowódca stał koło niego. Zazwyczaj był

osobą spokojną, lecz tym razem nerwowo kazał asystentowi

wywołać wysunięte posterunki.


– Czy coś widać? – pytał asystent. – Dlaczego nie otwarto ognia?

Czy są jakieś problemy?

–  Obserwuję sytuację – raportował zwiadowca. – Czekaj. Czekaj,

chwila…

Asystent wywołał przez radio drugiego obserwatora.

– Nie śpię. Patrzę na Hue. Światła w mieście nadal się palą. Niebo

puste. Nic się nie dzieje[107].

Rosło napięcie. Kinh się martwił. Czy coś się stało? Czy operacja

nadal jest utrzymana w  tajemnicy? Czy główne siły zgubiły drogę?

Czy ich przemarsz blokują siły wroga?[108]

Wtedy od strony Phu Bai dało się usłyszeć huk moździerzy. Potem

od strony Mong Ca, a  następnie całe miasto wypełnił odgłos

strzałów. Na początku dźwięki dochodziły z różnych miejsc, lecz po

chwili zlały się w kanonadę.

Jednocześnie zdetonowano dynamit pod czołgami w  Tam Thai.

Huk wybuchu był tak głośny, że usłyszeli go Marines w  Phu Bai,

odległym o wiele kilometrów. Jeden z komandosów, który nie zdołał

się wycofać wystarczająco daleko, zginął, a  kilku innych zostało

ranionych gorącymi stalowymi odłamkami. Czołgi płonęły na tle

nocnego nieba. Batalion wsparcia przystąpił następnie do szturmu,

przechodząc przez przygotowane przez komandosów otwory

w  drucie kolczastym. W  grupie szturmowej znajdowało się

czterdziestu sześciu żołnierzy z  wyrzutniami rakiet[109], w  tym Le

Huu Tong, który przybył do Hue po długim i  męczącym marszu

z północy. Zabito wszystkich żołnierzy ARVN, którzy w chwili ataku

byli poza schronami. Płomienie były tak gorące, a  smród prochu

i  płonącego paliwa tak silny, że atakujący musieli się na kilka

minut wycofać.

Widok z  Kim Phung był spektakularny. Le Tu Minh, najwyższy

tam stopniem dowódca, napisał później: „Niebo się rozświetliło się,

jakby wypełnione fajerwerkami. Było to niezwykle piękne”[110].

Zdobycie schronów zajęło jeszcze godzinę. Następnie baza

pogrążyła się w  ciszy. Gdy słuch żołnierzy się do niej przyzwyczaił,


mogli usłyszeć dochodzące z północy i południa odgłosy wystrzałów

i  eksplozji. Oddział poniósł niewielkie straty i  zadał obrońcom Hue

potężny cios. Tuż za bramą od strony autostrady numer 1 stał rząd

płonących czołgów, które jakoś zdołały się wydostać lub stały tam

zaparkowane już wcześniej. Zostały zniszczone granatnikami

przeciwpancernymi. Ich załogi zginęły. Jeden z  czołgistów został

wyrzucony siłą wybuchu przez właz – jego poczerniały, pozbawiony

nóg tors leżał na przedzie czołgu. Wkrótce potem, gdy generał

Truong wezwał na pomoc swej bazie w Mang Ca czołgi, z Tam Thai

nie nadeszła żadna odpowiedź[111].

Poza bazą znajdowało się jedenaście czołgów i  kilka pojazdów

opancerzonych. Ich załogi, zaskoczone nagłą kanonadą w trójkącie,

zaczęły się posuwać na północ w  stronę mostu Truong Tien.

Znalazły się pod ciężkim ostrzałem niedaleko centrum trójkąta.

Czołg dowódcy został bezpośrednio tra ony, a  on sam zginął.

Większość kolumny zdołała dotrzeć do niedalekiego kompleksu

MACV. Niektóre czołgi dojechały do mostu – ich załogi zaparkowały

tam i  zabarykadowały w  swoich maszynach. Inni czołgiści po

prostu uciekli i  pozostawili swe czołgi na ulicy, niektóre z  nadal

włączonymi silnikami.

Grupa, której zadaniem było zajęcie południowej części miasta,

praktycznie nie napotkała oporu w  trójkącie. W  siedzibie policji

oddział Bao za pomocą materiału wybuchowego dokonał wyłomu

w  zewnętrznym murze i  zdobył budynek. Weszli do środka tak

prędko i  w  takiej sile, że po kilku niecelnych strzałach wartownicy

po prostu uciekli. Regularne oddziały zajęły budynek, a komandosi

przeszli do swego następnego celu kilka kwartałów dalej. Po drodze

wpadli na mały oddział ARVN, który pędził na pomoc w  obronie

więzienia, i  doszło do krótkiej wymiany ognia, po czym obie strony

się wycofały. Kilku ludzi Bao było rannych, w  tym ich przewodnik.

Bez niego nie mogli znaleźć drogi. Nikt z  nich nie pochodził z  Hue

i  wszystkie dzielnice wyglądały dla nich tak samo, w  szczególności

w  nocy. W  zamieszaniu pozostawili za sobą rannych, a  bez


przewodnika nie mogli do nich wrócić. Bao był bardzo zmartwiony

sytuacją, lecz nie mogli ani iść naprzód, ani się wycofać. Schronili

się w jednym z budynków kwartału na południe od rzeki i czekali.

Batalion porucznika Hoang Anh De, który wziął udział w  ataku

na Tam Thai, wkroczył do trójkąta, nie napotykając żadnego oporu.

Ich marsz opóźniło kilka czołgów ARVN stojących przed mostem An

Cuu i  musieli najpierw znaleźć łodzie, by się przeprawić na drugą

stronę, otoczyć je i  zniszczyć. Saperzy zamontowali pod mostem

ładunki wybuchowe, które zostały zdetonowane, lecz nie zdołały

zburzyć konstrukcji.

Hoang był weteranem ARVN, miał trzydzieści sześć lat i  został

wysłany na południe, by dowodzić batalionem Viet Congu. Był

ubrany w  prosty czarny strój z  niebieskimi i  czerwonymi paskami

tkaniny przypiętymi do ramienia. Nie nosił o cerskich insygniów.

W  walce stracił już dwóch swoich najlepszych przyjaciół: o cera

politycznego jego jednostki, który towarzyszył komandosom

w  rajdzie na bazę czołgów i  tam zginął, oraz zwiadowcę, który

poległ niedaleko mostu. Obaj służyli z  nim od lat i  tak jak on byli

o  ponad dekadę starsi od większości swych podwładnych. Ich

utrata bardzo dotknęła Hoanga. Kazał przenieść ich ciała do

pagody Tu Dam w  południowo-zachodnim Hue, która służyła jako

kwatera polowa Frontu, by zostały pochowane z honorami.

Do centrum oddział dotarł później niż zaplanowano i  większość

celów wzdłuż ulicy Le Loi została już zajęta. Jedynym wyjątkiem

była siedziba radia, gdzie amerykańscy o cerowie, w  większości

piloci, stawiali opór przez około piętnaście minut, po czym uciekli

do schronów znajdujących się pod sąsiednim hostelem. Dopiero

gdy ludzie Hoanga rozpoczęli atak na więzienie i  na kompleks

MACV napotkali poważniejszy opór. Hoang się zorientował, że brak

im siły ognia, by zdobyć te pozycje – zajął przewidziane dla niego

cele zbyt szybko i  musiał pozostawić w  zajętych kwartałach część

swoich ludzi.
Na północ od rzeki, w  cytadeli, toczyły się poważniejsze walki.

Atak prowadzony przez majora Thu skupił się w  większości na

północnych i  zachodnich bramach. Mang Ca zostało silnie

ostrzelane z  moździerzy, a  następnie zaatakowane przez siły, które

przedostały się albo ponad, albo pod północnym murem. Skala

ataku zaskoczyła generała Truonga – była większy niż cokolwiek,

co dotychczas widział. Jego osłabione siły musiały stawić czoła

wrogowi o  przeważającej sile ognia i  liczebności. Bitwa trwała do

rana – siły ARVN odpierały kolejne ataki wroga.

Po zachodniej stronie sześć drużyn przebranych w  mundury

ARVN i  uzbrojonych w  karabiny podeszło blisko wartowni przy

bramie Chanh Tay (tej na północno-zachodnim rogu forty kacji),

a  następnie otworzyło ogień. Do otwarcia drzwi użyto materiałów

wybuchowych, a  Nguyen Van Quang, organizator milicji,

poprowadził pierwszy atak.

Krzycząc „Do ataku!”, Quang przebiegł przez ciemne przejście

prowadzące do cytadeli, strzelając ze swojego karabinu. Nikt nie

odpowiedział ogniem. Komandosi używali czerwonych latarek, by

dać znać o  swoich pozycjach. Według ich raportów wszyscy

wartownicy z ARVN albo zostali zabici, albo uciekli.

Przy każdej z  bram toczono walki, lecz do najcięższych doszło

przy bramie Huu, znajdującej się dalej na południe od Chanh Tay.

Przy bramie Huu czterdziestoosobowy oddział szturmowy musiał

zaimprowizować nowy plan ataku. Początkowo zamierzano

wślizgnąć się niezauważenie przez rurę wodociągową tuż przed

Mang Ca, lecz ta okazała się zablokowana przez drut kolczasty.

Przed rozpoczęciem ataku oddział obszedł północno-zachodni

narożnik obwałowań i  minął bramę Chanh Tay. Żadna grupa

uderzeniowa nie była przydzielona do ataku na bramę Huu od

wewnątrz, więc oddział nie miał innego wyboru, jak uderzyć wprost

na wroga. Karabin maszynowy zamontowany na bramie obejmował

swym zasięgiem wąski most prowadzący nad fosą. Po każdej

stronie miał on niski mur, sięgający zaledwie do kolan. Atak


z  zaskoczenia był jedyną nadzieją, ale nie było na to szans, gdyż

całe miasto huczało już od strzałów. Pierwsza grupa, która

próbowała przebiec przez most, została zmieciona ogniem karabinu

maszynowego. Dwie trzecie żołnierzy, w  tym ich dowódca, zostało

zabitych lub ciężko rannych. Ci, którzy przetrwali, wycofali się

i  rozpoczęli długą, bezskuteczną wymianę ognia z  załogą bramy.

Zginęło jeszcze więcej atakujących. W  desperacji kilku członków

oddziału przeczołgało się przez mostek wzdłuż niskich murków.

Zdołali dotrzeć aż do zamkniętych żelaznych drzwi, dokładnie pod

pozycją karabinu umieszczonego na szczycie. Podminowali drzwi

i  zdołali uskoczyć na boki przed wybuchem. Detonacja rozerwała

bramę i  udało się im wbiec do środka. Gniazdo karabinu

znajdowało się teraz pod ostrzałem zarówno z  zewnątrz, jak i  od

wewnątrz. Ostatecznie zostało uciszone strzałem z  granatnika.

Przeżyło tylko czternastu członków szturmującego oddziału[112].

Jednym z  tych czternastu był Nguyen Duc Thuan, doświadczony

komandos NVA. On i  jego ludzie, gdy już dostali się do środka,

zupełnie się pogubili. Nie planowali w  tym miejscu wkroczyć do

cytadeli, a  ich przewodnik zginął w  ataku. Podzielili się na dwie

grupy, jedna miała dotrzeć do pasa startowego, a  druga,

z  Thuanem na czele, dotrzeć do pałacu i  masztu agowego.

W  chwilę potem tra li na starszego mężczyznę z  parasolem, który

zmierzał do ołtarza przodków, by tam modlić się z  okazji Tet.

Przerażony kłaniał się przed nimi i prosił, by go oszczędzili.

–  Nie, nie, my jesteśmy żołnierzami wyzwolenia – zapewniał go

Thuan. – Przybyliśmy tu, by wyzwolić lud. Nie masz się czego

obawiać. Poprowadź nas tylko do pałacu i masztu.

Stary człowiek poprowadził ich więc ulicami na południe. Po

drodze zaskoczyli i  pojmali żołnierza ARVN, który usłyszawszy

strzały, pospieszył, by dołączyć do swojej kompani w  Tay Loc.

Starszemu mężczyźnie podziękowano i  pozwolono odejść. Więźnia

zaś związano i kazano mu poprowadzić oddział. Thuan zażądał, by


zabrał ich do pałacu cesarskiego, który według słów starca

znajdował się niedaleko.

Minęli zaledwie kilka kwartałów, gdy zaczęła się kanonada.

Thuan poczuł uderzenie w kolano i skoczył w bok, ciągnąc za sobą

więźnia. Widział, że nie są nawet w  pobliżu pałacu. Pojmany

żołnierz wciągnął ich w pułapkę.

– Gdzie, do diabła, jesteśmy? – spytał gniewnie Thuan.

– To moja kompania – odpowiedział więzień.

– Jaka kompania?

– Kompania zaopatrzenia.

–  Miałeś nas zabrać do pałacu! Dlaczego zabrałeś nas do swojej

kompani?

Okazało się, że był to zwykły błąd. Pałac cesarski po wietnamsku

to dai noi, lecz Thuan pochodził z północy i miał nieco inny akcent.

Więzień usłyszał więc dai doi, co oznacza „kompanię”.

Strzelanina dobiegła końca, z  ulicy wyparto przeciwnika. Thuan

obejrzał swoje kolano, krwawiło. Kula przeszła na wylot z  przodu

kolana, pod rzepką, lecz nie uszkodziła stawu. Mógł nadal iść,

a  nawet oprzeć się na tra onej nodze. Zawiązał więc ciasno wokół

rany kawałek tkaniny i  razem ze swoim małym oddziałem ruszył

na południe. Złapali innego mężczyznę, strażnika miejskiego, który

lepiej rozumiał ich północny akcent i poprowadził ich do celu.

Grupa Quanga dotarła do pasa startowego, gdzie okopali się Hac

Bao. Pobliska kompania zaopatrzeniowa była łatwiejszym celem.

Quang znał w niej jednego z żołnierzy, który jako student pracował

z  nim przed laty. Wcielono go do ARVN, lecz Quang nadal

utrzymywał z  nim kontakt i  napisał do niego list, w  którym prosił

go, by mimo munduru nguy nadal „miał rewolucję w  sercu”.

Wezwał go teraz po imieniu przez megafon, by przekonał swoich

kolegów, że jego oddział jest otoczony i  powinien się poddać.

Kompania złożyła broń.

Quang odnalazł przyjaciela wśród więźniów i  oddał mu jego

pistolet.
–  Nie – odparł mężczyzna. – Daj mi swojego kałasznikowa. Jeśli

mi ufasz, sze e, to będę walczył u twego boku i cię chronił.

Został z Quangiem aż do końca bitwy[113].

W  całym mieście mieszkańcy byli wstrząśnięci wybuchem walk.

Niektórych kanonada zerwała z łóżek, inni, którzy jeszcze nie poszli

spać, byli zaskoczeni. Całą noc grali w  karty, pili i  rozmawiali.

Wielu pomyliło pierwsze strzały ze świątecznymi fajerwerkami.

Jednak tam, gdzie strzały padały blisko, nie było wątpliwości. Tran

Thi Thu Van, pisarka i  poetka[114], która przyjechał do Hue

z Sajgonu, by wziąć udział w pogrzebie ojca, i została, by pomodlić

się za niego w  czasie Tet, spała w  domu rodzinnym. Znajdował się

on na tyle blisko Tam Thai, by nie mieć wątpliwości, że w  mieście

wybuchła bitwa. Każda detonacja otwierała i zamykała drewniane

okiennice. W  małym domu wraz z  nią przebywała większość jej

rodziny. Z brzęczeniem w uszach zsunęła się ze swego drewnianego

łóżka i  przerażona przykucnęła wtulona w  grupkę jej braci,

wujków, ciotek, kuzynów, siostrzenic i  siostrzeńców ściśniętych na

środku pokoju. Wygaszono świeczki i  kadzidełka palące się na

ołtarzu przodków. Zdawało się, że strzały dochodzą ze wszystkich

stron.

Piętnastoletni Le Ngoc Thinh ukrył swoją rodzinę w  spływie

kanalizacyjnym. Jego przyjaciel przybiegł do domu, krzycząc, że

„oni” nadchodzą, a  wszyscy wiedzieli, kim są „oni”. Rura miała

ponad trzydzieści pięć metrów długości i  około półtora metra

wysokości. Ukryło się tam tak wielu ludzi, że ciężko było oddychać.

Dorośli szeptem rozmawiali o  Viet Congu, a  każdy nasłuchiwał

odgłosów strzelaniny.

Dwunastoletni Le Cong Thanh z  okazji święta nie poszedł spać

tak wcześnie jak zwykle. Razem ze swoją rodziną mieszkał

niedaleko kościoła katolickiego poza murami cytadeli, koło bramy

Truong Dinh – północno-wschodniego przejścia, które prowadziło

prosto do Mang Ca. Ojciec Le, Le Van May, był kapitanem ARVN,

lecz miał teraz przepustkę i spędzał święta z żoną i dziewięciorgiem


swych dzieci oraz liczną rodziną. Mieli dość jedzenia na tydzień

i  zebrali się bardzo wcześnie rano wokół ołtarza przodków, by

rozpocząć świętowanie. Stół wyłożony był o arami, kwiatami,

jedzeniem, słodyczami i świeczkami. Jednak ich modlitwy przerwał

odgłos strzałów i  wybuchów. Le zobaczył zielone linie przecinające

niebo – ślady po pociskach smugowych. Wybuchy słychać było już

z bliska i razem z rodziną wbiegł z powrotem do domu. Jego ojciec

zamknął drzwi i  kazał dzieciom wejść pod duże drewniane łóżko.

Wyglądało na to, że o pobliski posterunek policji toczy się zawzięta

bitwa. Po chwili Le podczołgał się do drzwi i  wyjrzał przez dziurkę

od klucza. Zobaczył żołnierzy przemykających przed ich domem,

chudych, w  czarnych uniformach i  okrągłych hełmach. Jego ojciec

wyszeptał: „Viet Cong”. W  szkole uczono ich, że Viet Cong składał

się dosłownie z  małp żyjących w  lesie. Le był zaskoczony, że nie

mają ogonów.

Tran Huy Chung miał jedenaście lat. Jego rodzina, świętująca Tet

jak wszyscy, żyła poza cytadelą, niedaleko Mang Ca. Zanim

rozpoczęła się strzelanina, kilku żołnierzy Frontu spytało go

o  drogę do bazy ARVN. Pomógł im. Mieli krótkie spodnie i  nieśli

plecaki oraz wyrzutnie rakiet. Mówili z  silnym północnym

akcentem. Kiedy zaczęła się bitwa, jego rodzina została w  domu,

lecz on sam schował się w  rowie na pobliskim placu budowy. Nie

rozumiał, co się dzieje. Wczesnym rankiem wspiął się na drzewo

i  stamtąd zobaczył rozbłyski i  wybuchy walk na pasie startowym

Tay Loc. Chung słyszał, że komunistyczni żołnierze byli

bezwzględni i  źli. Jednak później tego samego dnia, gdy skończyła

się kanonada, niektórzy z  tych właśnie żołnierzy bawili się z  nim

i  innymi dziećmi. Potem zaczęły się aresztowania członków

lokalnych władz.

Strzały obudziły także „Harry’ego” Hue, dowódcę Hac Bao, w jego

domu rodzinnym. Hue był przysadzistej budowy i  miał szeroką

twarz z głęboko osadzonymi małymi oczyma. Był zaciętym i bardzo

kompetentnym dowódcą, którego umiejętności były zdecydowanie


wyższe niż jego stopień. Jego przyzwyczajone do odgłosów bitwy

uszy nie miały problemów z  rozpoznaniem źródła hałasu –

szturmujące siły wroga zbliżały się od strony bram. Hue zebrał

trójkę swoich dzieci i  swych rodziców w  rodzinnym schronie.

Następnie wsiadł na rower swego ojca i  zaczął pedałować tak

szybko, jak to możliwe, w stronę Tay Loc. Był zadziwiony widokiem

żołnierzy NVA na ulicach. Sam nie miał munduru, więc żołnierze

jak na razie go ignorowali. Zastanawiał się, czy powinien zawrócić.

Przynajmniej na początku będzie bezpieczniejszy ze swoją rodziną

jako cywil. Wiedział jednak, że nie zajmie im długo odkrycie, kim

jest. Jego obowiązkiem było dołączenie do własnych ludzi w  tym

trudnym momencie. Trzydziestu z  nich zostało w  koszarach przy

pasie startowym. Zwolnił, by nie zwracać na siebie uwagi,

i  wreszcie zaczął jechać za grupką żołnierzy NVA. Kiedy dotarł

w  okolicę Tay Loc, przyspieszył – niektórzy z  prowadzących

oblężenie próbowali do niego strzelać, lecz nie tra li. Jego ludzie

rozpoznali go nawet w ciemności.

Byli otoczeni i  znajdowali się pod ostrzałem moździerzy.

Rozmieszczeni w  schronach przed koszarami byli uzbrojeni

w  karabiny i  granatniki, które Coolican kazał im zabrać w  czasie

podróży na południe poprzedniego dnia. Tutaj, po przebiciu się

przez siły Frontu i  przedarciu przez bramy, znajdował się jedyny

poważny punkt oporu po zachodniej stronie cytadeli. Po

chaotycznej pierwszej godzinie strzały tymczasowo ustały. Nadal

spadały na nich pociski moździerzowe i  co jakiś czas padał strzał,

lecz wydawało się, że atakujący czekają na posiłki. Biorąc pod

uwagę liczbę żołnierzy wroga, jaką Hue widział na ulicach, należało

się spodziewać większego ataku. Nie była to odizolowana zasadzka.

Dało się usłyszeć intensywną wymianę ognia na północnym

wschodzie, od strony Mang Ca. Zapach i  smak kordytu wypełniły

powietrze. Kilku żołnierzy wroga dostało się do ich obozu i  udało

im się dwóch złapać. Związano im ręce i  wrzucono do dziury

w ziemi za schronami.
– Siedźcie tutaj – powiedział im Hue. – Róbcie, co wam każę. Nie

zabijemy was, jeśli będziecie się słuchać.

Niedługo potem w  dziurze eksplodował granat moździeżowy. Obaj

jeńcy zginęli.

Wieści z  innych części miasta nie napawały optymizmem. Pluton

wysłany do południowego Hue w  celu obrony więzienia prosił

o pomoc. W ostatniej wymianie radiowej porucznik nim dowodzący

poprosił Hue, by ten zaopiekował się jego żoną i  dziećmi. Drogą

radiową generał Truong kazał Hac Bao opuścić pas startowy

i  spróbować się przebić do Mang Ca. Generał uzbroił kucharzy,

urzędników i  robotników w  wojskowym szpitalu, by jakoś obsadzić

zajmowany przez siebie teren. Truong oceniał, że atakują ich dwa

bataliony. Wróg przeszedł przez mury w  wielu miejscach.

W  pewnym momencie siły Frontu zbliżyły się na nieco ponad

dwadzieścia metrów od biura Truonga, zanim zostały odparte.

Generał wzywał przez radio wszystkie jednostki w  regionie, by

przyszły mu z pomocą.

Niewiele mogło tę prośbę spełnić. W  ciągu kilku godzin dziesięć

z  jedenastu bram cytadeli znajdowało się w  rękach wroga. Jedyną

drogą dla sojuszników Truonga była brama Trai w  północno-

wschodnim narożniku, lecz kwartały tuż przed nią znajdowały się

już w rękach Frontu.

Porucznik Hue zdał sobie sprawę, że jego trzydziestu ludzi nie

utrzyma się długo na pasie startowym. Ich jedyną nadzieją było

przebicie się do Mang Ca i  skoncentrowanie tam wszystkich sił aż

do przybycia posiłków albo do momentu, gdy zdołają się wyrwać

z  oblężenia. Zebrał swoich ludzi. Niemal wszyscy, tak jak i  on,

pochodzili z  miasta. Nie owijał w  bawełnę. Przypomniał im, że

walczyli nie tylko o Wietnam Południowy, lecz także o swoje rodziny

i  swoje domy. Powiedział im, że są najlepszą jednostką 1  Dywizji

Piechoty ARVN i jeśli ktoś może uratować Hue, to tylko oni.

– Hac Bao! – krzyknął.


Jego ludzie odparli chórem i  ruszyli za nim. Większość z  nich

dobrze znała ulice cytadeli i  miała przyjaciół w  każdym kwartale.

Hue zauważył, że atakujący nie byli jeszcze równomiernie

rozmieszczeni w  całym mieście. Wydawało się, że byli

skoncentrowani w  kilku głównych celach i  po ich zdobyciu się

okopali. Pozwalało to jak na razie przejść przez kilka dzielnic.

Cywile, którzy rozpoznali mundury Hac Bao, pomogli im ominąć

niebezpieczne punkty.

Niedaleko Mang Ca zaskoczyli wroga, zachodząc go od tyłu. Hac

Bao zdołali przebić się do tylnej bramy kwatery głównej. Po

przebiciu się do środka zmienili balans sił – zaskoczeni nagłym

wzmocnieniem sił przeciwnika żołnierze Frontu się wycofali.

Front musiał sobie radzić z  opóźnieniami. Batalion porucznika

Tang Van Mieu zgubił się na przedmieściach miasta po tym, jak

miejscowy przewodnik uciekł. Niski wzrostem dowódca batalionu

dotarł do cytadeli ze swoimi setkami żołnierzy o  jeden dzień

później. Dzięki szczęściu i  stanowczemu oporowi kwatera generała

Truonga nadal więc nie została zdobyta. Na razie.

Po drugiej stronie cytadeli kolano Nguyena Duc Thuana miało się

całkiem nieźle. Nadal będąc pod wpływem adrenaliny, nie czuł

bólu. Dołączyło do nich więcej ludzi, którzy przeszli przez bramę

Chanh Tay. Przed pałacem się podzielili. Dwie drużyny, które

spotkały się z  ich jednostką, weszły do samego pałacu, prędko

obezwładniając nielicznych wartowników. Na zmianę siadali na

tronie cesarza. Thuan zaś i  jego ludzie ruszyli do masztu

agowego.

Potężnego masztu broniło siedmiu żołnierzy. Seria z  karabinu

maszynowego zabiła jednego z  ludzi Thuana, lecz inni prędko

dotarli na drugie piętro konstrukcji. Wartownicy strzelali do nich

z trzeciego. Powoli skradali się w górę po schodach, w każdej chwili

spodziewając się serii z karabinu. Jednak gdy dotarli na szczyt, ów

był pusty. Wartownicy uciekli.


Znaleźli żółtą agę Południowego Wietnamu u  podstawy masztu.

Najwyraźniej wciągano ją każdego ranka i  opuszczano o  zmroku,

lecz wartownicy nie kłopotali się, by ją od masztu odpiąć i  złożyć.

Thuan i jego ludzie odcięli ją i pocięli nożami na kawałki.

Teraz czekali na ich specjalną agę.

Sierżant Cao Van Sen dotarł do nich dopiero po ponad godzinie,

razem z  dwoma niosącymi agę pomocnikami. Przyprowadził ze

sobą także dziennikarza i  operatora kamery, którzy mieli być

świadkami tego historycznego momentu. Była ósma rano, gdy

wciągnęli agę na maszt.

Niewielu ją z  początku zauważyło. Poranek był mglisty i  ludzie

z Ngo Mon nie mogli dostrzec drugiego brzegu rzeki Huong. Jednak

wkrótce błękitno-czerwona aga z  żółtą gwiazdą widoczna była nie

tylko w Hue. Zobaczył ją cały świat.


 

Widok współczesnego Hue


 

KOMPLEKS

Kiedy zaczęła się kanonada, Frank Doezema odbywał służbę

wartowniczą w północno-zachodniej wieży kompleksu MACV.

Zazwyczaj, nawet w  ciągu dnia, gdy ulice pełne były ludzi

i  samochodów, było to strasznie nudne zadanie. Wieża miała

okrągłą platformę wznoszącą się około siedmiu metrów nad ziemią,

otoczoną drewnianą barierką i  przykrytą blaszanym dachem.

Dawała dobry widok na centrum. Pod nią znajdowała się ulica Duy

Tan, stanowiąca część autostrady numer  1 przebiegającej przez

miasto. Patrząc na północ, w  jasną noc, dawało się dostrzec

dwupiętrowy budynek uniwersytetu, most Truong Tien i po drugiej

stronie rzeki mury cytadeli. To jednak nie była jasna noc. Pod

wieżyczką, tuż obok bramy wjazdowej, znajdowało się gniazdo

ogniowe zbudowane z  worków z  piaskiem, w  którym w  ciągu dnia

znajdowali się wartownicy. Wielu doradców zjechało do miasta na

wakacje, więc plac pełen był zaparkowanych pojazdów. Jim

Coolican przyjechał kilka godzin wcześniej. Ciepło przywitał się ze

swoim dawnym radiooperatorem, po czym Doezema wrócił na swój

posterunek.

Frank nie miał wątpliwości, co słyszy. Wiedział, jak brzmi

kałasznikow. Jego odgłos miał wyższy ton, brzmiał bardziej

mechanicznie niż M16, który z  kolei wydawał dźwięk głębszy,

cięższy. Nie dało się także pomylić charakterystycznego „pum!”

strzelającego moździerza, ani też dźwięku eksplozji, gdy granat

tra ał.
Natychmiast zobaczył żołnierzy NVA na ulicach – całe setki.

Większość – jak się zdawało – zbierała się w  okolicy uniwersytetu

Hue. Kiedy ruszyli naprzód z karabinami i granatnikami, Doezema

powitał ich serią z  karabinu maszynowego[115]. Ci, którzy nie

zginęli, zbierali rannych. W  kilka minut później zaatakowali

ponownie. I  tym razem odparł ich serią z  karabinu. Wokół karku

zawiązał sobie biały ręcznik, sprawdził swoją broń i czekał.

Strzelanina wyrwała cały kompleks z  półsnu. Niektórzy

z  czterystu ludzi w  nim zgromadzonych byli weteranami, jak

Coolican czy Doezema, lecz większość nie miała dużego

doświadczenia. Nie byli szczególnie zgraną jednostką. Kompleks był

uważany za placówkę na tyłach, punkt przesiadkowy dla o cerów

piechoty i  Marines pracujących z  1  Dywizją Piechoty ARVN. Na co

dzień załogę stanowili głównie urzędnicy, kucharze, kierowcy,

o cerowie zaopatrzenia i  żołnierze przydzieleni do sztabu

pułkownika George’a Adkissona, który przejął dowodzenie zaledwie

kilka dni wcześniej. Dopiero uczył się swojej roboty – jego zadaniem

było koordynowanie relacji między generałem Truongiem a  MACV.

Adkisson przeprowadził w  kompleksie ćwiczenia z  obrony,

o  których pisał Doezema w  liście do domu. Poprzedniego

popołudnia pułkownik dowiedział się o  rozkazie Truonga

wzywającym jego ludzi do powrotu na stanowiska, lecz jeśli

podobne rozkazy wydano w amerykańskim dowództwie w Sajgonie,

to nie spowodowały one szczególnego wzmocnienia obrony

w kompleksie.

Żołnierze ruszyli na pozycje. Adkisson wyszedł ze swojej kwatery

po tym, jak ubrał się pospiesznie. Dwa granaty moździeżowe

uderzyły w  dach, a  chwilę później kolejne dwa spadły na

dziedziniec. Jeden tra ł w zbiornik paliwa jeepa, który zamienił się

w  kulę ognia. Pułkownik wrócił do środka. Jego pierwszą myślą

było, że stadion piłkarski po drugiej stronie ulicy jest atakowany,

a  kompleks znalazł się pod ostrzałem przez przypadek[116]. Po


pierwszych uderzeniach z  moździerzy i  seriach oddanych przez

Doezemę na chwilę zapanował spokój.

Dach dosłownie spadł na majora  Franka Bretha. Breth wczołgał

się do kabiny prysznicowej, ściskając w  ręku karabin. Drugie

uderzenie zerwało z  su tu kafelki – jeden z  nich rozciął majorowi

czoło. Częściowo przysypany i  krwawiący Breth na chwilę

spanikował, ale zdał sobie sprawę, że nic złego mu się nie stało[117].

Wyczołgał się z  gruzów i  wyszedł na dziedziniec, gdzie spotkał

Coolicana. Obaj obiegli kompleks, by się upewnić, że wszystkie

pozycje są obsadzone i zaopatrzone w amunicję. Jeśli miał nadejść

kolejny atak, to były kluczowe minuty. Kazali młodemu

porucznikowi Steve’owi Lampowi zorganizować Marines, którzy nie

stacjonowali normalnie w  bazie, w  kompanię o  jasnym łańcuchu

dowodzenia. Następnie Coolican pobiegł do schronu po

południowej stronie kompleksu, który został tra ony z  moździerza.

Pięciu pilotów śmigłowców, którzy byli w  środku, zostało rannych.

Pomógł wynieść ich na noszach do nagle pełnego lazaretu. Był tu

tylko jeden lekarz, Stephen Bernie, który miał ręce pełne roboty.

Coolican dołączył następnie do Bretha w obchodzie kompleksu. Co

jakiś czas Doezema puszczał krótką serię ze swojej wieży. Obie

wieżyczki były obsadzone, lecz natarcie szło na razie tylko od

frontu. Żołnierze zajęli gniazda ogniowe zbudowane z  worków

z  piaskiem znajdujące się przed ogrodzeniem. Od południowo-

wschodniej strony rozciągało się duże otwarte pole, lecz poza nim

budynki dokoła kompleksu dawały przeciwnikowi wiele okazji do

ukrycia się. Jeśli wróg nadszedłby z  kilku kierunków naraz,

kompleks zostałby prędko zajęty. Dało się słyszeć wiele eksplozji

i  strzałów dochodzących z  oddali. Wyglądało na to, że całe miasto

zostało zaatakowane.

Doezema znów otworzył ogień z  wieżyczki. Strzelał, gdy pocisk

z granatnika tra ł w dach. Karabin zamilkł.

Coolican pobiegł do wieżyczki i wspiął się na wąską platformę, by

ponownie obsadzić pozycję. Pocisk rozerwał blaszany dach, którego


kawałki spadły wprost na Doezemę. Coolican odnalazł swojego

przyjaciela mocno pociętego i ciężko krwawiącego. Jedną nogę miał

prawie urwaną. Kiedy próbował znieść Doezemę po drabinie,

przerzuciwszy go przez ramię, ta kończyna uniemożliwiła im

zejście. Coolican nie miał wyboru. Położył przyjaciela na podłodze.

Z  ręcznika, który Doezema nosił na karku, wykonał opaskę

uciskową. Wstrzyknął dwie pełne strzykawki mor ny i  swoim

nożem wojskowym odciął nogę. Następnie przerzucił go przez ramię

i zniósł na ziemię.

Położył rękę na piersi przyjaciela i  schylił się. Nie był pewien, czy

z powodu mor ny Doezema może go usłyszeć.

– Frank, zabierzemy cię stąd – powiedział. – A jak wrócę do domu,

to przyjadę cię odwiedzić w Kalamazoo. Muszę iść.

Pobiegł po jeden z  granatników, które zabrał poprzedniego dnia,

wziął też kilka taśm amunicyjnych do karabinu maszynowego

i wrócił na wieżyczkę.

Breth wspiął się na dach głównego budynku, po północnej stronie

kompleksu. Poniżej widział żołnierzy wroga wypełniających ulice

sąsiedniego kwartału i  zaczął ich ostrzeliwać ze swojego karabinu.

Wartownicy ze schronu przed główną bramą także prowadzili

ostrzał. Mieli dość celów. Na oczach Bertha, który znajdował się

zbyt daleko, by ostrzec załogę, żołnierz Frontu przebiegł ulicę

i  wrzucił granat do środka schronu. Eksplozja uciszyła karabiny.

Berth przeszedł na ogień ciągły i rzucił kilka granatów.

James Mueller zerwał się z  łóżka w  takim tempie, że w  jednym

z schronów wewnątrz kompleksu znalazł się w bieliźnie i klapkach,

kamizelce przeciwodłamkowej i  hełmie. Na północ od schronu

znajdował się metalowy płot i  strzelali do wszystkiego, co ruszało

się poza nim. Jedna z  serii tra ła arę umocowaną w  drucie

kolczastym, która rozświetliła noc. Wszędzie dookoła słuchać było

strzały, eksplozje i  krzyki rannych. Mueller wypatrywał celów po

drugiej stronie ulicy i modlił się[118].


W  bunkrze po południowo-wschodniej części kompleksu George

W.  Smith przykucnął w  ciemności, próbując rozpoznać po

dźwiękach, jaką bronią dysponuje przeciwnik. Widać było zielone

pociski smugowe, zazwyczaj kojarzone z  Viet Congiem. Bardziej

doświadczony Marines obok niego pomógł mu rozpoznać różne

rodzaje broni. Dla Smitha wszystko to było nowe i przerażające. Był

kapitanem piechoty, lecz do jego zadań należała koordynacja

oświadczeń prasowych oraz wizyt dziennikarzy u  Adkissona

i generała Truonga. W Hue był od niedawna. Pozostanie w bunkrze

nie wydawało się dobrym pomysłem. Jeśli wróg dostałby się do

kompleksu – a  niewiele do tego brakowało – jeden granat mógł

zabić całą załogę. Kiedy dyskutował o  tej kwestii z  innymi, bardzo

blisko wybuchł pocisk z  granatnika i  usłyszeli jęki rannego

wzywającego sanitariusza. Pozostanie w  bunkrze miało też

najwyraźniej dobre strony. Sprawę rozwiązano za nich – dostali

rozkaz zajęcia konkretnych pozycji obronnych dookoła

dziedzińca[119].

Smith znalazł się na drugim piętrze jednego z  budynków wraz

z  kapitanem Marines. Nigdy nie był w  walce i, ku swemu

zaskoczeniu, czuł więcej podekscytowania niż strachu. Był nader

czujny i  ciągle przeszukiwał wzrokiem ulicę i  budynki poniżej –

zupełnie jak nauczono go w czasie szkolenia w Fort Benning. Nadal

było ciemno i nie widział żadnego ruchu.

Wydawało się, że po silnym pierwszym uderzeniu wróg

zdecydował się wycofać. Amerykanie myśleli, że przerwa długo nie

potrwa, lecz okazało się, że byli w  błędzie. Bardzo zaskoczyło to

Coolicana, który doskonale rozumiał, w  jak ciężkiej pozycji się

znajdują. Skorzystał z  przerwy, by zejść z  wieżyczki i  wywołać Phu

Bai przez radio. Jak na razie, zameldował, kompleks jest

bezpieczny. Potrzebują pomocy, lecz sytuacja nie jest tragiczna.

Ważniejsza była ewakuacja rannych, takich jak Doezema. Nie miał

szans, jeśli prędko nie tra do szpitala. Czy dowództwo może

przysłać śmigłowiec medyczny? Kazano mu czekać i  zapytać


później. W  całym regionie doszło do ataków z  zaskoczenia

i  śmigłowców brakowało. Obiecano mu, że gdy tylko jakiś będzie

wolny, zostanie wysłany. Coolican zaczął szukać pozycji na

lądowisko. Kompleks nie wchodził w grę – nie było tu dość miejsca.

Znalazł mapę miasta i  zauważył, że dwa kwartały na północ, na

południowym brzegu Huong, odrobinę na wschód od mostu Truong

Tien, znajdowała się przystań dla łodzi. Między nią a  ulicą Le Loi

znajdował się park Doc Lao – duża, płaska przestrzeń. Problem

polegał na tym, że w  budynkach i  na ulicach otaczających park

widzieli wielu żołnierzy wroga. Czy można więc tam bezpiecznie

ewakuować rannych?

Coolican nie wiedział, co się dzieje w  najbliższej okolicy. Doszło

tam do wielu walk. Niektórzy żołnierze amerykańscy rozsiani po

mieście, jak ci w  stacji radiowej, desperacko prosili o  pomoc. Jeśli

w  mieście było tylu żołnierzy NVA i  Viet Congu, to gdzie się

podziali? Czemu nie przystępują do następnego szturmu na

kompleks? Była to jedyna ważna baza amerykańska w  całym

mieście.

Prawda była prozaiczna – zbyt rozciągnięty batalion porucznika

Hoanga, który z  taką łatwością zajął trójkąt, po prostu się nie

odważył. Nie pojawiły się obiecane dwa bataliony wsparcia. Jeden

z  nich tra ł na zacięcie broniony posterunek Montagnardów na

południowy wschód od miasta i  został tam związany walką; nie

mógł dotrzeć do miasta aż do poranka. Drugi się zgubił. Hoang tak

prędko zdołał zająć przydzielony mu teren, że musiał za sobą

pozostawić wielu ludzi, by obsadzić zdobyte pozycje. Nie

dysponując wystarczającą liczbą żołnierzy do kolejnego szturmu,

obsadził okoliczne budynki. Nie widział powodu do pośpiechu.

Głównym celem szturmu na Hue było wywołanie powstania. Jeśli

do tego dojdzie – a  z  pewnością przekonają się o  tym niebawem –

Amerykanie nie mieli szans[120].

Patowa sytuacja utrzymała się aż do poranka, kiedy wygasła

większość potyczek. Na północy wciąż słychać było strzały, lecz


dookoła kompleksu panowała cisza. Pierwszy dzień Tet rozpoczął

się zimnym, mokrym porankiem. Ulice były puste. Amerykanie,

którzy spędzili długą noc na swoich pozycjach, byli zmęczeni,

zziębnięci i zdezorientowani.

Nikt nie wiedział, co się stało. Miasto zostało zajęte.

W  przeciwieństwie do innych szturmów w  kraju, w  tym małego

ataku na Sajgon, który przyciągnął uwagę świata na kilka

następnych dni, Hue padło. Generał Truong i  bohaterscy Hac Bao

nadal stawiali opór w  Mang Ca, lecz reszta cytadeli wpadła w  ręce

wroga. W  trójkącie Front zajął siedzibę władz prowincji, stację

radiową, skarbiec, pocztę, szpital, uniwersytet i  niemal każdy inny

ważny budynek. Twardzi obrońcy więzienia z  ARVN byli na skraju

kapitulacji. W  więzieniu znajdowały się tysiące osadzonych,

z  których wielu było członkami lub sympatykami Viet Congu.

Można ich było uzbroić dzięki zajętym przez Front magazynom

broni i amunicji.

Fred Drew, chudy i  wysoki porucznik piechoty w  okularach,

dzielił schron z  trzema innymi żołnierzami poza kompleksem,

w wąskiej uliczce na północny wschód od niego. W nocy nie doszło

do bezpośrednich ataków na ich pozycję, lecz zostali ostrzelani

z  lewej strony, w  kierunku głównej wieżyczki strażniczej,

a  kilkakrotnie rzucono w  nich granatami. Nikt w  schronie nie

został ranny. Ostrzeliwali się, lecz przez większość czasu nie mogli

nawet zobaczyć, kto ich atakuje. Drew skonstruował prymitywny

re ektor z  lampy pojazdu podłączonej do baterii, by móc

obserwować ulicę, i  raz czy dwa razy zobaczył kogoś stojącego

w  wysokiej trawie po drugiej stronie, strzelającego w  stronę

wieżyczki. Odpowiedzieli ogniem w  tamtym kierunku. Teraz,

w szarawym świetle poranka zobaczyli ciała.

Nagle z  trawy po drugiej stronie ulicy wstał mały chłopiec. Był

cały przemoczony, stał po kostki w  wodzie. Wyglądał na jakieś

dwanaście lat. Trzymał ręce za plecami.


Drew ledwie liznął języka wietnamskiego. Krzyknął więc do

chłopca, by ten podniósł ręce nad głowę. Chłopak wykonał

polecenie. W  jednej z  nich trzymał granat. Drew kazał mu go

rzucić, a  gdy chłopak tego nie zrobił, porucznik strzelił na prawo

od niego. Wtedy chłopak rzucił granat na lewo, w błotnistą kałużę.

Granat eksplodował. Siła wybuchu przewróciła chłopca, lecz po

chwili wstał, mokry, lecz cały. Było to dziwne zakończenie

przerażającej nocy.
 

POTĘŻNY PYTON

Przybyli. Niektórzy wykrzykiwali partyjne hasła. Większość

stanowili mężczyźni, lecz były wśród nich i  kobiety. Całe tysiące

ludzi. Wylegli na mosty, przeszli przez bramy cytadeli, opanowali

aleje i  uliczki. Wzdłuż rzek i  kanałów płynęli sampanami. Brzegi

rzeki na przedmieściach miasta usiane były małymi plastikowymi

i  bambusowymi tratwami, których użyli, by przeprawić swoją

amunicję i  broń na drugi brzeg. Przybyli na jeepach i  motocyklach

– żołnierze północnowietnamscy w  ich nowych, czystych, zielonych

mundurach, Viet Cong w  kolorze khaki lub czarnym. Wszyscy

uzbrojeni.

Większość uważała, że są tutaj już na dobre. Naprawdę wierzyli

w sprawę, wyobrażali sobie, że to, co się dzieje w Hue, zdarzyło się

także w  innych miastach Południowego Wietnamu – ostatni akt

wojny.

Radio Wyzwolenia, głos Hanoi, w  całym kraju nadało apel –

i ostrzeżenie:

Mieszkańcy, nadszedł czas, by zmyć hańbę narodową i  sięgnąć

po wolność. Każdy musi powstać i  zaatakować kryjówki kliki

Thieu-Ky [Ky był wiceprezydentem] i  obalić sprzedajny

i  zdradziecki rząd. Musimy natychmiast ustanowić rząd

rewolucyjny, ustanowić rewolucyjne siły zbrojne i  organizacje

patriotyczne. Należy ukarać i  aresztować wszystkich sługusów

kliki Thieu-Ky oraz obcych mocarstw, a  także pomóc

rewolucyjnym siłom zbrojnym wypełnić ich obowiązki.


Wzywamy o cerów, żołnierzy i  policjantów reżimu w  Sajgonie,

by opowiedzieli się po stronie ludu i  przekazali swoją broń oraz

amunicję rewolucyjnym siłom zbrojnym.

Wzywamy wszystkich, którzy zboczyli ze słusznej ścieżki, by

się przebudzili. Ci, którzy uznają swoje błędy i  będą gotowi się

wykazać, otrzymają wybaczenie od rewolucji. Ci zaś, którzy

będą chcieli rewolucji się przeciwstawić, zostaną ukarani […].

[…] Mieszkańcy, chcemy wyzwolenia spod niewoli oraz

dyktatorskiego i  autorytarnego reżimu. Nie chcemy bezrobocia

i  bankructwa. Nie chcemy przeszkód w  naszych narodowych

aspiracjach. Jesteśmy zdeterminowani osiągnąć nasze cele

każdym kosztem […].

[…] Naprzód, razem! Rewolucja może być pewna zwycięstwa!

Niech żyje niepodległy, demokratyczny, pokojowy i  neutralny

Wietnam Południowy![121]

Odnieśli poważne straty przy bramach cytadeli i  wokół Mang Ca

i  niewielkie w  okolicy kompleksu MACV, lecz poza tymi punktami

miasto po prostu wpadło im w  ręce. Le Tu Minh, ich główny

dowódca, ocenił, że zajęcie Hue zajęło tylko trzy godziny. Jeden

batalion Viet Congu, posuwający się wzdłuż ulicy Ly Thuong Kiet,

która biegła na północny zachód przez centrum trójkąta, zaskoczył

sześciu policjantów siedzących w  dwóch samochodach. Jeden

z  nich, widząc mężczyzn w  mundurach, zamachał i  przywołał ich,

myśląc, że są z ARVN. Policjanci zostali aresztowani. Powiedzieli, że

większość załogi ich posterunku wyjechała do domu na święta[122].

Głównym centrum dowodzenia Frontu była wioska La Chu, na

północny zachód od miasta. Jednak kwaterę polową w  Hue

urządzono w  bogato zdobionej pagodzie Tu Dam, słynnej wieży

z  XVII  wieku, wykonanej z  lekko pomarańczowej cegły i  stojącej

w  południowo zachodniej części miasta. Historyczne znaczenie

pagody dawało jej pewną ochronę przed bombardowaniem. Po

zajęciu miasta dowódcy Frontu zebrali się tam, by zacząć planować


jego obronę. Mimo szybkiego sukcesu spodziewali się kłopotów.

W  ogniu walki siły Frontu zużyły dużo amunicji. Musieli zacząć ją

oszczędzać – zaopatrzenie stało się teraz priorytetem. Le wysłał

pilną prośbę do Hanoi o  więcej amunicji. Nie udało im się zająć

dość słabo obsadzonej pozycji generała Truonga z  zaskoczenia

i  było mało prawdopodobne, że uda im się to przed przybyciem

posiłków. Podobnie wyglądała sytuacja z kompleksem MACV, który

pod koniec dnia miał dysponować dwukrotnie większymi siłami.

Były to stracone szanse, lecz jeśli sprawy potoczą się pomyślnie,

nie miało to znaczenia. He kazał swoim ludziom dalej szturmować

więzienie i  zająć kościół Phu Cam, centrum katolickie, które, jak

powiedział, „może nam sprawić kłopoty”. Przewidywał, że

amerykański kontratak, gdy do niego dojdzie, będzie trudny do

odparcia. Wszelkie plany wycofania się – doradzał – trzeba trzymać

w  tajemnicy przed ludnością, bowiem mogą one odwieść od idei

powstania[123].

Wracając ze spotkania, major  Than Trong Mot, dowódca obszaru

południowego, został przez jeden ze swoich batalionów zaproszony

na ucztę celebrującą zwycięstwo w  jednej z  pobliskich szkół

podstawowych. Żołnierze zestawili razem ławy w  stołówce

i  przykryli je białą tkaniną. Wszystko uginało się od jedzenia

„podarowanego” przez mieszkańców. Inny, mniejszy stół zastawiono

butelkami wina, także „podarowanymi”.

Mot stłukł wszystkie butelki wina swoją laską i  z  krzykiem kazał

swoim gospodarzom wracać na posterunki.

– Nadchodząca bitwa będzie waszą ucztą! – krzyczał[124].

Na stopniach prowadzących na rynek Ben Ngu po zachodniej

stronie trójkąta Nguyen Dinh Bay (który używał pseudonimu Bay

Khiem), nowo mianowany szef służby bezpieczeństwa na

południową część Hue, wygłosił przemówienie do specjalnie

zebranych na tę okazję mieszkańców miasta. Był w średnim wieku.

Poprzednio pracował na kolei, pochodził z  Hue, lecz teraz z  dużą

rodziną mieszkał w  Hanoi. Głos mu drżał, gdy wskazywał na


wielką, powiewającą agę. Wzywał ludzi, by pomagali, by bronili

i wspierali żołnierzy Frontu i by uczestniczyli w przygotowaniach do

odparcia kontrataku Amerykanów i  nguy. Obiecał tym, którzy

pomogą, wiele dobrego, i  przestrzegał tych, którzy nie staną po

stronie Frontu. Obiecał, że „nie rozczaruje ludu”. Rozprowadzono

propagandowe ulotki. Odpowiedź tłumu go rozczarowała. Słuchali

go w  ciszy, jakby otrzymywali instrukcje. Nie było klaskania ani

aplauzu. W ciszy powrócili do domów[125].

Południowi Wietnamczycy nadawali własne komunikaty. Front nie

dysponował samolotami ani śmigłowcami, więc nawet gdy

opanowali jakiś teren, nie byli panami powietrza nad nim.

Z  głośnika zamontowanego na samolocie ARVN nadeszła

wiadomość, że wrogi batalion został pokonany, a  jego dowódca,

porucznik Tang Van Mieu, schwytany.

Tang stał z  grupą swoich o cerów, kiedy przeleciał nad nimi

samolot. Jeden z  nich dotknął ramienia dowódcy, jakby chciał się

upewnić, że ten nadal z nimi jest. Wszyscy nieźle się z tego uśmiali.

Tang dopiero docierał do miasta ze swoim batalionem po tym, jak

zgubił się wczesnym rankiem. Miał dopiero dwadzieścia pięć lat,

lecz był popularnym dowódcą: charyzmatycznym, zdolnym i dobrze

znanym. Miał za sobą sześć lat doświadczenia walk w  Laosie[126].

Był niewielkiego wzrostu i  otoczony grupą o cerów wyglądał jak

chłopiec wydający rozkazy. Chociaż on i  jego oddziały przeszły

przez całe tygodnie szkolenia politycznego – w tym, jak radzić sobie

z mieszkańcami miasta i jak zorganizować ich do walki[127] – to nie

uczestniczył w planowaniu samej ofensywy. Był skupiony wyłącznie

na wypełnieniu misji. Przed wymarszem otrzymał trzy koperty,

które miał otworzyć w  ustalonym porządku w  konkretne dni.

Dopiero przy ostatniej, którą otworzył w  wigilię Tet, dowiedział się,

że Hue jest jego celem. Jego batalion miał odegrać kluczową rolę

w obronie pozycji zajętych przez Front.

Radio nadające z  Hanoi ogłosiło ustanowienie nowego

rewolucyjnego rządu w Hue.


„Wielu w Hue otwarcie zrzuciło jarzmo kliki Amerykanów i Thieu”

– głosił prezenter radiowy. W  innym programie padły następujące

słowa: „Rozpoczęliśmy walkę i  wygrywamy. Zwyciężymy”.

Podziemne stacje wzywały ludność do powstania i  przyłączenia się

do „z dawna wyczekiwanej ofensywy”[128].

W  poczcie wewnątrz cytadeli wzniesiono maszt komunikacyjny

i  nadawano stamtąd przemówienia partyjnych komisarzy.

Z mocnym północnym akcentem, natychmiast rozpoznawalnym dla

mieszkańców Hue, jeden z  nich ogłosił „wyzwolenie” miasta.

Ostrzegał, że Amerykanie są „bardzo uparci”, więc by obronić swoją

wolność, mieszkańcy będą musieli powstać[129].

Poeta i  propagandzista Nguyen Dac Xuan był tymi wezwaniami

oczarowany. Później porównał armię schodzącą bezszelestnie z  gór

do „potężnego pytona”. Na pole bitwy dotarł bardzo prędko – łuski

po nabojach koło bramy Chanh Tay pod jego sandałami ciągle

jeszcze były gorące. Spodziewał się zdecydowanej wymiany ognia,

może nawet obawiał się, że zginie, lecz nikt nie strzelał. Przeszedł

przez mgłę i  dym obok towarzyszy zabitych w  czasie pierwszego

szturmu, obok ciał żołnierzy ARVN. Musiał się powstrzymać, by nie

uklęknąć i nie ucałować ziemi.

Wszędzie widział oznaki triumfu. Ulice pełne były żołnierzy

w  różnych mundurach. Ci, którzy mundurów nie mieli lub dopiero

dołączyli do walki, owinęli sobie wokół głów lub karków czerwone

apaszki. Podobnie jak Xuan byli młodzi: młodzi Wietnamczycy

biorący w  swoje ręce los kraju i  swoją przyszłość! Dla niektórych

weteranów Viet Congu, od jakiegoś już czasu na wygnaniu, była to

okazja do łzawych spotkań z  dawno niewidzianymi przyjaciółmi

i  rodziną. Flaga na Ngo Mon była dla Xuana szczególnie znacząca.

Gdy był dzieckiem, maszt stanowił dla niego szczególny punkt

odniesienia. Nauczył się rozpoznawać porę dnia przez pozycję

słońca w  stosunku do niego. Teraz wydawało mu się, że samo

niebo wysławia ich zwycięstwo[130].


Tego ranka nie było widać słońca. Xuan uznał agę za pierwszą

rzecz, jaką spotkał w  Tet, i  nie mógł liczyć na potężniejszą wróżbę.

Zapowiadała nie tylko wspaniały rok, lecz także świetlaną

przyszłość całego jego narodu. Był tego pewien – spełniły się jego

sny. Będzie mógł zapamiętać ten dzień jako najpiękniejszy dzień

swojej młodości. Wierzył, że inni myśleli tak jak on – że takie

uczucie wypełnia pierś każdego lojalnego mieszkańca wyzwolonego

miasta. Nie są już marionetkami! Lud zwyciężył!

Razem z  towarzyszem wskoczył do zarekwirowanego jeepa

i  pojechali w  stronę jego dawnej dzielnicy, która znajdowała się

niedaleko bramy Thuong Tu. Bardzo chciał zobaczyć swoich

rodziców i  spodziewał się, że powitają go jak bohatera. Niektórzy

z  jego znajomych byli zszokowani, widząc go razem z  żołnierzami

Frontu. Jako członek ruchu buddyjskiego odrzucał przecież

komunizm równie zdecydowanie, co i  rząd w  Sajgonie. Był tak

oddany swojej wierze, że u szczytu represji przyłączył się do „grupy

samobójczej”. Jednak Xuwan w  swoich szortach, czarnej koszuli

i  czerwonej opasce, mimo że nadal uważał się za buddystę, był

przede wszystkim uczniem wujka Ho[131]. W  miarę jak zbliżali się

do jego dawnej dzielnicy, zaczął poznawać młodych ludzi na

ulicach. Też nosili czerwone opaski. Nie wiedział, że byli aktywnymi

członkami rewolucji, lecz teraz zobaczył, że byli jego towarzyszami.

Oświeciło ich! Jeden z nich powiedział mu, że krążyły plotki, jakoby

Xuan zginął, więc teraz wyglądało to, jakby powrócił z  martwych.

Xuanowi wydawało się, że śni.

Jednak zauważył także, że drzwi i  okna wielu domów są

zamknięte. Niektórzy wywiesili agi, by pokazać swoje wsparcie dla

zwycięzców – północnowietnamską, czerwoną z  żółtą gwiazdą lub

buddyjską z  sześcioma kolorowymi paskami, niebieskim, żółtym,

czerwonym, białym, pomarańczowym i  paskiem zbiorczym, by

pokazać swoją opozycję wobec reżimu w  Sajgonie – lecz poza tym

niewiele było oznak publicznego zaangażowania. Ludzie wydawali

się ostrożni. Odcięto w  mieście prąd i  wodę, trzeba było więc udać
się do miejskich studni – na ulicach było więc trochę osób. Jednak

ci, których Xuan spotkał, unikali go i  zajmowali się swoimi

sprawami. Zdyscyplinowane bataliony NVA kopały okopy i wznosiły

barykady. Gdy jechali przez miasto, Xuan z  megafonu nawoływał

ludzi do wyjścia na ulice. Ci, którzy pracowali dla marionetkowego

reżimu, zostaną przyjęci z  otwartymi ramionami i  będą równo

traktowani – obiecał. Jeśli popełnili przestępstwa i  szczerze za nie

odpokutują, wszystko zostanie im zapomniane. Dostaną szansę

dokonania bohaterskich czynów, by odpłacić za swoje zbrodnie.

Xuan i  jego towarzysz zatrzymali się przed pałacem cesarskim,

gdzie ów towarzysz wygłosił przemowę. Zebrał się mały tłumek.

Towarzysz powiedział, że powstanie nowy rząd i  ludzie będą mogli

wybrać swoich przywódców. Ostrzegł o  nadchodzącym kontrataku

i  zachęcał mieszkańców, by kopali własne schrony pod

domami[132].

Jednak Xuan czuł w kościach, że żadnego kontrataku nie będzie.

Wola ludu, gdy tylko zostanie odpowiednio zorganizowany

i  poinstruowany, zmiecie przed sobą wszystko. W  nadchodzących

dniach zgromadzą takie poparcie, że nikt nie zdoła ich złamać.

Waszyngton i  Sajgon z  ich armiami i  bombowcami, i  okrętami,

zdziwieni, po prostu się wycofają. Będą prosić o pokój.


 

POPOŁUDNIOWE WALKI ULICZNE

–  Coś się szykuje – powiedział żołnierz Marines, który obudził

Gordona Batchellera wczesnym rankiem w Phu Bai.

Batcheller ubrał się prędko w  ciemnościach. Był zdenerwowany.

Jako kapitan Marines przejął niedawno dowodzenie kompanią

Alpha 1/1[133]. Jak wielu innych młodych o cerów uważał, że jego

oddział jest używany w  zły sposób. Batcheller był uderzającym

mężczyzną, byłą gwiazdą uniwersyteckiego futbolu amerykańskiego

w  Princeton. Był wysoki, o  szerokich ramionach, ogolonej głowie

i  wąsie, który zakręcał nieco do góry. Był synem admirała

i  zawodowym żołnierzem. Miał dwadzieścia osiem lat i  był to jego

pierwszy posterunek bojowy, a  zarazem najważniejszy szczebel

w  karierze. Zgłosił się do Wietnamu na ochotnika. W  Bostonie

zostawił żonę i  dwójkę dzieci. Spędził całe miesiące jako o cer

operacyjny i  szkolący bataliony, zanim wreszcie otrzymał

dowództwo własnej kompani. Od  czasu objęcia dowództwa miesiąc

wcześniej był przerzucany po całym obszarze I  Korpusu[134]. On

i  jego stu sześćdziesięciu  ludzi większość czasu spędzili w  Quang

Tri, gdzie wypełniali luki w  liniach obronnych, pełnili służbę

wartowniczą na mostach i ustawiali blokady na droga czy górskich

przełęczach. Rzadko widzieli wroga. Gdziekolwiek lądowali,

Batcheller wysyłał małe patrole na rekonesans. Nie wiedzieli

jednak, gdzie wroga szukać, i  rzadko byli w  jednym miejscu dość

długo, by się tego nauczyć. Wróg zastawiał na nich zasadzki

i  pułapki – Batcheller miał wrażenie, że się z  nimi bawi.

Powiedziano mu, że zostanie w  Quang Tri, co miało oznaczać, że


będzie miał szansę zyskać trochę czasu na ocenę sytuacji. Może

zadać trochę strat przeciwnikowi. Jednak gdy tylko się tego

dowiedział, otrzymał rozkaz przerzutu do Phu Bai.

W  Phu Bai, co do zasady, nie było niczego złego. Była to duża,

płaska baza niedaleko autostrady numer  1, otoczona poletkami

ryżu. Ludzie Batchellera byli zachwyceni. W  Con Tien spali

w  dziurach w  ziemi, owinięci w  poncha. Tutaj mieli drewniane

baraki[135] z łóżkami polowymi, ciepłe jedzenie i prysznice. Czasami

można było dostać nawet zimne mleko i  lody. Za kilka dni mieli

jechać do Hue, by pełnić służbę wartowniczą przy punkcie

załadunkowym marynarki. Zadanie to bardziej podobało się

żołnierzom niż ich dowódcy. Miał to być cichy posterunek

w  centrum miasta – znacznie lepsza metoda przetrwania roku

w  Wietnamie niż przedzieranie się przez bagna i  dżunglę

w  poszukiwaniu kłopotów. Obiecano im kilka dni odpoczynku

w pierwsze dni Tet, a następnie mieli ruszyć na północ.

Jednak szturm ten plan zniweczył. Eksplozje w  bazie czołgów

w  Tam Thai przyciągnęły uwagę wszystkich. Z  całego kraju

spływały raporty o  starciach i  walkach. Na ich bazę także zaczęły

spadać pociski z  moździerzy. Więcej było w  ich wypadku strachu

niż bólu – przypominały zwykłe nękające ataki Viet Congu. Jednak

kolejne raporty nie pozostawiały wątpliwości – w  mieście działy się

złe rzeczy.

Nad cytadelą tego ranka zestrzelono śmigłowiec – musiał lądować

awaryjnie, a właściwie dokonać kontrolowanego rozbicia w Tay Loc.

Członkowie załogi przeżyli, ale byli ranni. Dołączyli do oblężonej

kompanii zaopatrzenia ARVN. Wezwali pomoc. Wezwanie usłyszał

Frederick Ferguson, pilot hueya. Wyrzucił ze swojego śmigłowca

wszystko, co nie było przymocowane, i  przeleciał nisko i  szybko

nad rzeką – i  skręcił w  prawo koło masztu agowego, gdzie

zauważył z  zaskoczeniem agę z  wielką żółtą gwiazdą. Pod ciężkim

ostrzałem wylądował na pasie startowym. Ledwo zmieścił się koło

punktu obrony zestrzelonej załogi. Na ziemi był tylko kilkanaście


sekund – zabrał załogę i  wznosząc się, niemal stracił kontrolę nad

śmigłowcem. Eksplozja granatu z  moździerza zakręciła maszyną.

Ferguson zdołał opanować maszynę, lecz zboczył z  kursu, czym

rozczarował swojego strzelca, który bardzo chciał zniszczyć agę

wroga w  drodze powrotnej. Maszyna była podziurawiona

odłamkami i  kulami i  trzęsła się tak bardzo, że Ferguson nie mógł

odczytać nic z  kokpitu. Jego przepustnica padła zupełnie i  miał

zerowe ciśnienie oleju, gdy dotarł do Phu Bai. Przeleciał kilkanaście

centymetrów nad drutem kolczastym otaczającym bazę i wylądował

swoją rozpadającą się maszyną w piasku[136].

Ewidentnie Tet Mau Than zabrał się prędko do roboty. Foster

LaHue, generał o wyjątkowo trafnym nazwisku, przejął dowodzenie

nad bazą zaledwie kilka tygodni wcześniej. Został mianowany

dowódcą Grupy Uderzeniowej X-Ray, nowo utworzonej z  1

i  5  Pułku Marines[137], by wzmocnić amerykańską obecność

w  północnych prowincjach. Łańcuch dowodzenia ciągnął się od

Westmorelanda do jego zastępcy, generała Abramsa, którym

podlegało pięć dowództw regionalnych. Najbardziej wysunięty na

północ był I  Korpus pod dowództwem generała porucznika

Roberta  E.  Cushmana. Poza Grupą Uderzeniową X-Ray Cushman

otrzymał także 1  Dywizję Kawalerii Powietrznej (w  której służył

Andy Westin), którą dowodził generał major John J.  Tolson,

stacjonującą teraz w bazie Evans.

LaHue rozpoczął swoją karierę jako dowódca plutonu na

południowym Pacy ku. Brał udział w lądowaniach w Nowej Georgii

i  na Wyspach Admiralicji. W  wojnie koreańskiej dowodził

batalionem. Miał pięćdziesiąt lat i  był ważnym graczem

w  najpotężniejszej armii świata – był przyzwyczajony wygrywać.

Miał wszelkie powody, by uważać, że ani NVA, ani Viet Cong nie

stanowią dla jego Marines konkurencji – gdy tylko jego chłopcy się

rozpędzą, pokażą, na co ich stać.

Grupa Uderzeniowa X-Ray nie była jeszcze do końca sformowana.

Stały sztab LaHue jeszcze nie dotarł na miejsce, a  z  powodu


biurokratycznego zamieszania niektórzy członkowie jego

tymczasowego sztabu nie dostali wypłaty od ponad miesiąca. Było

jeszcze dużo luk do wypełnienia – duża część jego o cerów nie

dotarła jeszcze do Phu Bai. Mimo że dla chłopaków Batchellera

baza wydawała się luksusowym hotelem, to na kwaterę generała

była zdecydowanie zbyt skromna. W  niektóre dni z  braku dostaw

świeżych produktów stołówka wydawała zapakowane racje –

tzw.  racje  C[138]. Grupie Uderzeniowej X-Ray daleko było do

doskonale naoliwionej maszyny wojennej. Wywiad, którym

dysponował LaHue, także odbiegał od ideału. Kiedy rankiem

zaczęły się kłopoty, generał miał tylko ogólne pojęcie o  tym, co się

dzieje. Był jednak przekonany, że może odzyskać inicjatywę siłami,

które miał do dyspozycji.

Batcheller dostał rozkaz załadowania swojej kompanii na

ciężarówki i  natychmiastowego wymarszu na południe. Urlop dla

jego ludzi się nie zmaterializował. Mieli zabrać ze sobą tylko to, co

niezbędne. Jednostka ARVN  w  drodze do Da Nang potrzebowała

ich pomocy. John Ligato nie miał nawet czasu wysuszyć swoich

skarpetek. Był szeregowcem z  południowej Filadel i, który został

wyrzucony z  college’u  za zbyt mocne imprezowanie. W  obliczu

poboru zaciągnął się do Marines po długiej imprezie pełnej wódki

wypitej z  kolegami. Obudził się z  dokumentami potwierdzającymi

zaciąg, lecz nie pamiętał, że je podpisał. Od kilku dni chodził

w  mokrych butach, więc gdy tylko dotarł do swego łóżka, zdjął je,

uprał i  wyżął swoje skarpetki i  powiesił je do wyschnięcia. Nadal

były mokre. Powiedziano mu, że wrócą do południa, więc je

zostawił. Wziął ze sobą tylko jeden bandolier z amunicją.

Jechali w  ciemności, konwój ciężarówek wypełnionych

zmęczonymi i  podenerwowanymi żołnierzami. Kolumnę zamykały

dwa M42 Duster – samobieżny system przeciwlotniczy na podwoziu

gąsienicowym z  dwoma sprzężonymi armatami 40 mm, z  których

każda mogły wystrzelić 120 pocisków na minutę[139]. Viet Cong

nazywał je Ognistymi Smokami, ponieważ w  akcji wyglądały, jakby


pluły ogniem. W  kolumnie znajdowały się także dwa M45

quadmonty – Marines nazywali je potocznie Quad- fties – była to

standardowa ciężarówka M34 z  zamontowanymi na niej czterema

sprzężonymi wielkokalibrowymi karabinami maszynowymi M2

Browning kalibru 0.50 cala (12,7 mm). Karabiny umieszczone były

w  stalowej wieżyczce, która mogła obracać się o  360 stopni

i teoretycznie wystrzelić na minutę 2300 pocisków. Żołnierze jechali

w  sześćdziesiątkach szóstkach – ciężarówkach pomalowanych

w  zielono-brązowy kamu aż o  płaskiej metalowej pace

i  zdejmowanych drewnianych barierkach, które dawały raczej

złudną ochronę. Barierki służyły bardziej do zabezpieczenia

ładunku przed zsunięciem się.

Jechali dwie godziny przez wilgotną, ciemną noc, aż zatrzymali

się w  zupełnej dziczy. Nie było śladu jednostki ARVN, której mieli

pomóc. Batcheller nie był pewien, gdzie jest – nie dostał nawet

mapy terenu.

Wtedy jego dowódcy z  Phu Bai, w  swej wielkiej mądrości, kazali

mu zawrócić i  jechać w  przeciwnym kierunku, przez bazę i  przez

Hue, autostradą numer  1 aż do punktu na północy, gdzie mieli

przyłączyć się do jednostki piechoty. O  poranku zawrócili więc

i około 8.30 rano, ponad cztery godziny po tym, jak zostali zerwani

z  łóżek, wjechali do Phu Bai przez południową bramę. Przez bazę

tylko przejechali – było jasne, że nikt z  dowództwa nie ma pojęcia,

co się dzieje ani co się ma wydarzyć. Batcheller nie był do końca

pewien, gdzie mają tra ć, lecz doszedł do wniosku, że Morze

Południowochińskie znajduje się zaledwie kilka kilometrów na

wschód. Jeśli zawsze będą je mieli po prawej stronie, to

przynajmniej będą zmierzali we właściwym kierunku. Kiedy już

dotrą gdziekolwiek, gdzie niby mieli dotrzeć, ktoś będzie przecież

miał mapę, myślał.

Mike Anderegg znajdował się dalej na północ na autostradzie nr

1. Kierował samobieżnym miotaczem ognia M67[140], nazywanym

potocznie Zippo[141] (nazwa zaczerpnięta od benzynowej zapalniczki


Zippo produkowanej w  USA od 1932  roku przez rmę American

Zippo Manufacturing Company z Bradford w Pensylwanii – przypis

BK). Został on zbudowany w  oparciu o  czołg M48 Patton III, lecz

zamiast armaty kalibru 90 mm miał zamontowany miotacz ognia

M7-6. Razem z  nim jechał jeszcze jedne Zippo i  dwa czołgi M48

Patton. Zmierzali do lądowiska łodzi w  Hue, gdzie mieli wpakować

się na barki i zostać przetransportowani dalej na północ. Anderegg,

osiemnastoletni kapral z  Ann Arbour, Michigan siedział w  Phu Bai

od miesięcy, wracając do zdrowia po ataku malarii i  dezynterii.

Kiedy nie dochodził do zdrowia, budował schrony z  worków

z  piaskiem. Co jakiś czas musiał uskakiwać przed pociskiem

moździerzowym, lecz generalnie walki raczej nie doświadczył.

Cieszył się, że teraz wreszcie dokądś zmierza.

Jednak gdy pojazdy zbliżały się do południowego wierzchołka

trójkąta, oczom załóg ukazały się płonące czołgi stojące przed bazą

ARVN  w  Tam Thai. Był to widok dla Anderegga przerażający

i  otrzeźwiający zarazem – w  szczególności spalony i  poczerniały

tors czołgisty na przedzie czołgu. Zatrzymali się i  zaczęli

zastanawiać nad następnym posunięciem. O cer załadunkowy

Marines, podpułkownik Ed LaMontagne, który złapał z  konwojem

podwózkę, stał się zgodnie z  zasadami ich dowódcą. Nie podobał

mu się widok zniszczonych czołgów i  dla bezpieczeństwa

zadecydował się wrócić do Phu Bai, gdzie tra li w  momencie, gdy

do bazy wjeżdżał konwój Batchellera. O cerowie skonsultowali się

ze sztabem LaHue i  dostali nowy, tym razem wspólny cel. Mieli

teraz udać się do kompleksu MACV, który był już wówczas

oblężony. LaMontagne powiedział, że zna drogę.

Znów ruszyli na północ, tym razem bardziej ostrożni. Batcheller

stał za wieżyczką jednego z  czołgów. W  pewnej odległości od drogi

zauważył postacie, które uznał za żołnierzy wroga. Czołgi były

łatwymi celami bez osłony piechoty, która mogła zapobiec zbliżeniu

się wroga na niebezpieczną odległość. Kazał więc swoim ludziom

zejść z  ciężarówek – które i  tak nie dawały znaczącej osłony.


W  mżawce Marines w  swoich kamizelkach przeciwodłamkowych,

hełmach i  brudnych zielonych mundurach zaczęli iść obok, przed

i  za czołgami. Ich kapitan szybko jednak zmienił zdanie, gdy kilku

ludzi zostało tra onych przez snajperów. W ciężarówkach mogli się

poruszać szybciej. Wrócili więc na paki, a  część wspięła się na

czołgi. Przyspieszyli.

Niedaleko przed nimi znajdował się most An Cuu. Miał wielkie

dziury spowodowane wybuchami ładunków, które nie zdołały go

zburzyć. Ostrożnie przeprawili się przezeń i  wkrótce za nim tra li

na ulicę obsadzoną z  dwóch stron niskimi, dwupiętrowymi

budynkami. Przypominała on Batchellerowi miasteczko z westernu.

Prześcignęli przez ulicę, ostrzeliwując się zaciekle, i byli zaskoczeni

skalą ostrzału, jaka ich spotkała.

Pocisk z  granatnika eksplodował koło czołgu, na którym jechał

Batcheller, i  poczuł na skórze spadające odłamki. Kiedy dotarli do

końca, Batcheller zauważył, że jego radiowiec, który jechał tuż

obok niego, zniknął. Wybuch musiał zmieść go z  czołgu. Oparty

o  wieżyczkę był jeden z  jego ludzi[142] – nie miał nóg. Jego dolne

członki ucięło coś gorącego, co zamknęło rany, więc nie krwawił.

Niewiele to jednak pomogło – był martwy. Na całej drodze leżeli

martwi i  ranni Marines – ich koledzy próbowali ściągnąć ich

w  bezpieczne miejsce. Któryś nie miał kończyn, lecz wciąż żył,

wrzeszcząc przeraźliwie.

Jeden z  Marines, James Brockwell, poczuł, jakby został tra ony

kijem bejsbolowym. Uderzenie ścięło go z  nóg. Był ranny w  nogi,

w kark i w prawą rękę.

– Dasz radę iść?! – krzyknął do niego Batcheller.

–  Tak – odparł Brockwell. „Nie mam innego wyboru” – pomyślał.

W kilka minut później poczuł się słabo i zemdlał[143].

Po wyjechaniu z  feralnej ulicy ogień przeciwnika osłabł, więc ci,

co nadal byli na nogach, zeszli z  ciężarówek i  rozproszyli się wokół

kolumny. Powoli podeszli w  stronę dużego ronda. Na dojeździe do

owego ronda autostrada numer  1 wiodła nasypem wysokim na


mniej więcej trzy metry. Po obu jego stronach rosły ozdobne

drzewa. Droga była zupełnie odsłonięta, lecz nie brakowało

możliwości ukrycia się, jeśli się wiedziało, z której strony nadejdzie

ostrzał. Płaskie pola ryżowe rozciągały się na wschód i  zachód.

Z  obu stron nie dojrzeli żadnego zagrożenia. Szli więc naprzód,

Batcheller za prowadzącym czołgiem.

Po lewej stronie ronda znajdowała się stacja benzynowa Esso,

a  za nią, dość daleko w  polu, rząd dwupiętrowych ceglanych

domów. Na rondzie stało sześć czołgów ARVN i  opancerzony

transporter piechoty, pozostałości kolumny

południowowietnamskiej. Wszystkie były puste. Większość została

poważnie uszkodzona, lecz jeden z  czołgów nadal był na chodzie.

Jack Rushing i Terry Strassburg wspięli się do środka.

– Umiesz jeździć czołgiem? – spytał Strassburg Rushinga.

–  Do cholery, potra ę jeździć wszystkim, co ma kierownicę –

odparł Rushing, lecz nie miał okazji udowodnić swych

umiejętności, ich sierżant kazał im wysiąść.

Nadal znajdowali się na rondzie, gdy zaczęła się strzelanina.

Żołnierz idący za Batchellerem padł na ziemię, trzymając się za

nogę. Kapitan zrobił dokładnie to, przed czym przestrzegano go na

szkoleniu. Zamiast sprawdzić, z  której strony padają strzały,

i  położyć ogień zaporowy, podbiegł do rannego. Chwycił go za

kołnierz kamizelki przeciwodłamkowej i  podciągnął go w  stronę

najbliższego drzewa. Wtedy padła następna seria, zabijając rannego

i zwalając kapitana z nóg.

Przewrócił się i  padł na pień drzewa, zaplątany w  drut kolczasty.

Został tra ony przez trzy pociski w  prawą nogę i  rękę. Rana

w  nodze była najgorsza. Kula przeszła na wylot, łamiąc kość

i  pozostawiając potężną dziurę. Batcheller spojrzał na swoją

rozerwaną kończynę. Nie widział tryskającej krwi, lecz biorąc pod

uwagę wielkość rany, był pewien, że szybko się wykrwawi. Jego

prawe przedramię było rozcięte od nadgarstka do łokcia i  zwisało

bezwładnie. Zaplątany w drut kolczasty, nie mógł się ruszyć. Kazał


swoim ludziom trzymać się z  daleka, nie chciał, by popełnili ten

sam błąd.

Jeden z  Marines już jednak ten błąd popełnił. Mike Fitzgerald

z  Dubuque w  stanie Iowa, lat dwadzieścia dwa, z  przyciętą krótko

blond czupryną i  okularami w  grubych plastikowych oprawkach

klęczał na drodze, opierał pośladki na stopach; był martwy, lecz

wciąż wyprostowany. W głowie miał dziurę po pocisku.

Batcheller wrzeszczał do swego sierżanta, Johna Canleya, że jest

on teraz dowódcą. Wtedy zdał sobie sprawę, że nie pozostało mu

już nic innego do zrobienia. Spojrzał w  górę na szare poranne

niebo wyzierające zza gałęzi i zaczął się modlić.

–  Alfa Sześć [dowódca kompani] padł! – krzyczeli do siebie

żołnierze rozstawieni wzdłuż drogi. – Alfa Siedem [Canley]

zrozumieliśmy!

Większość strzałów dochodziła z  domów na polu, lecz

pojedynczych strzelców dało się także zauważyć na poletkach

ryżowych po obu stronach drogi. Ta sama grupa, która

zaatakowała ich poprzednio, najwyraźniej przesunęła się naprzód

i  rozbiegła. Teraz otaczała ich z  obu stron. Dustery i  Quad- fties

prowadziły ciągły ogień, lecz było tu po prostu zbyt wiele celów.

Ludzie z  trzeciego plutonu leżeli na ziemi. Alfredo „Freddy”

Gonzalez, chudy, dwudziestojednoletni sierżant z  Teksasu, który

przejął dowodzenie nad plutonem, stał ukryty za drzewem i  ich

obserwował. Dał im znak, że będą atakować.

„O kurwa, wszyscy tutaj zginiemy” – pomyślał Donald Floyd. Jego

karabin się zaciął. Uderzał kolbą o  ziemię, aż feralny pocisk

wyskoczył z komory. Bill Purcell, dziewiętnastoletni strzelec, był tak

przerażony, że nagle poczuł potrzebę wypróżnienia.

Domy, w  których chronili się ich przeciwnicy, znajdowały się po

lewej stronie. Gonzalez nie miał zamiaru szturmować ich

bezpośrednio. Najpierw chciał przerzucić swoich ludzi do rowu po

przeciwnej stronie drogi, następnie prędko ruszyć na północ

i  wydostać się poza zasięg karabinów maszynowych wroga. Wtedy


mieli szansę dostać się na północną ankę domów, biegnąc przez

pole. Przedostanie się na właściwą stronę drogi i  przejście na

północ było najtrudniejszą częścią operacji. Danowi Winkelowi

wydawało się to samobójstwem. Z  jego perspektywy nawet

wychylenie głowy oznaczało śmierć.

„Gunny” Canley dołączył do ich grupy.

– Chcecie żyć wiecznie? – spytał.

„Szczerze mówiąc, tak!” – pomyślał Rushing. Jednak po tym, jak

Gonzalez policzył do trzech, razem z  innymi żołnierzami plutonu

zerwał się i  zaczął biec. Przemierzając odsłoniętą drogę, Winkel

czuł się jak kaczka na polowaniu. Kiedy dostali się na drugą

stronę, musieli biec w błotnistej wodzie, co znacznie ich spowolniło.

Buty Purcella tonęły z  każdym krokiem. Kiedy noga Rushinga

wpadła po kolano, przewrócił się. Obok niego padli Marty Marquez

i Strassburg. Marquez, który znalazł się miedzy dwoma kapralami,

został tra ony w skroń i był martwy.

– Nic nie możemy dla niego zrobić – powiedział Purcell.

Rushing zabił jednego żołnierza NVA po swojej lewej stronie,

a  następnie podczołgał się do Donalda Moora, który leżał tra ony

pięć razy, w tym w obie stopy.

–  Zabieraj się stąd – powiedział Moore. – Jeśli zobaczą, że żyję,

strzelą do mnie jeszcze raz[144].

Wtedy tra ony został Winkel. Biegł i  padł. Poczuł, jakby ktoś

uderzył go maczugą w  nogę. Wpadł w  wodę w  rowie i  nie mogąc

wstać, patrzył, jak inni go mijają.

Mimo strat ogień zaporowy z  Quad- fties i  Dusterów pozwolił

plutonowi Gonzaleza przedostać się przez pole i  dotrzeć na ankę

rzędu domów. Sierżant wszedł do środka jako pierwszy i  jego

oddział musiał zupełnie zaskoczyć przeciwnika, bowiem wyszedł

stamtąd z naręczem karabinów i wielkim uśmiechem na twarzy.

W  tym momencie ponad połowa kompani Alfa była albo martwa,

albo ranna. Anderegg patrzył przez wizjer swego czołgu jak Marines

padali na prawo i  lewo. Pojazdy nie mogły się ruszyć – jeśli


pojechałyby do przodu lub cofnęły, przejechałyby rannych na

drodze. Dwa karabiny w  maszynie Anderegga były w  ciągłym

użyciu.

Wtedy nadeszła pomoc. Od tyłu, w  jeepie, nadjechali

podpułkownik Marcus Gravel, dowódca ich batalionu, ze swoim

o cerem operacyjnym majorem Walterem Murphym oraz

kapelanem Richardem Lyonsem. Za nimi ciągnął się cały konwój

ciężarówek. Gravel zebrał go razem i  ruszył na północ, gdy tylko

usłyszał o sytuacji w Hue.

Wkrótce po tym, jak kompania Batchellera przejechała przez

bazę, dowództwo Grupy Uderzeniowej X-Ray zdało sobie sprawę

z  tego, że sytuacja jest poważna. Po wyjeździe Batchellera Gravel

uznał, że razem z  grupą Marines powinien wzmocnić siły generała

Truonga w cytadeli. Wtedy – szczęśliwy zbieg okoliczności – do bazy

wkroczył kapitan Chuck Meadows.

Kompania Golf Meadowsa nie należała do grupy Gravela –

podlegała II  Batalionowi 5  Pułku Marines, pod dowództwem

podpułkownika Erniego Cheathama. Była jednak na miejscu i była

dostępna. Licząca stu sześćdziesięciu Marines kompania wracała

właśnie ze wzgórza niedaleko bazy. Kiedy rozpoczął się ostrzał

z  moździerzy, spędzili całe godziny, wypatrując pozycji wroga

i  nakierowując na nie artylerię. Wykonali także kilka patroli, lecz

nic nie udało im się znaleźć. Ludzie Meadowsa udali się na

śniadanie i  krótki odpoczynek, ich kapitan zaś poszedł złożyć

raport. Gravela spotkał po raz pierwszy.

Pułkownik był bardzo przystojnym mężczyzną, o  czarnych, lekko

siwiejących na skroniach włosach. Roztaczał wokół siebie

atmosferę powagi. Wielu o cerów Marines popisywało się swoją

siłą. Radośnie wyzywający, miażdżyli uściskiem dłoni, traktowali

swoich ludzi i  wszystkich innych szorstko. Jednak Gravel był inny.

Był życzliwy, religijny – bardzo mocno zakorzeniony w  swej

katolickiej wierze – i wrażliwy. Był bardzo opiekuńczy wobec swoich

ludzi. Miał w zwyczaju mówić: „gdy tylko jeden z moich Marines się
zadrapie, ja krwawię”. W  przeciwieństwie do innych dowódców

batalionów znał imiona swoich ludzi – co nie było łatwe przy prawie

ośmiuset żołnierzach i  ciągłej rotacji. Gravel zajmował przez

większość swojej kariery pozycje sztabowe. 1 batalion był dla niego

okazją, by poprowadzić ludzi w boju.

O cerowie uścisnęli sobie ręce.

– Chuck – zaczął Gravel – chcę, żebyś wpakował swoją kompanię

na te ciężarówki. – Wskazał ręką rząd pustych pojazdów stojących

na zewnątrz. – Jedziemy do Hue. Wrócimy po południu.

Mimo że jego ludzie byli na misji całą noc, Meadows był chętny do

pomocy. Miał dwadzieścia siedem lat i  bardzo się starał

o  dowodzenie kompanią. Widać było, że spieszy mu się do walki.

Pochodził z  Beaverton w  stanie Orgeno, ukończył tamtejszy

uniwersytet i  planował zostać zawodowym Marines. Był

rozczarowany swoją pierwszą turą w  Wietnamie w  1965  roku,

podczas której brał udział w  niewielu akcjach. Teraz, z  własną

kompanią chciał jak najszybciej wziąć udział w  walce. Miał lekko

odstające uszy, krótko obcięte włosy i  nosił wydane przez Korpus

Marines standardowe okulary w  czarnych plastikowych

oprawkach. W  portfelu nosił portret żony, Missy, i  córki, Marianne

– obie ubrane w  różowe kreacje. Polityka go nie interesowała. Był

żołnierzem Marines. Trwała wojna. Tyle.

Jego ludzie przyjęli nowe rozkazy dobrze. Spodziewali się, że

zostaną wysłani na południe, gdzie trwały ciężkie walki. Zamiast

tego jechali do miasta – wyglądało to na znacznie lepszą opcję. Po

tygodniach w  dżungli wracali wreszcie do cywilizacji. Hue znane

było z  dobrego jedzenia i  pięknych dziewczyn. Musieli poradzić

sobie z  jakąś małą grupką Viet Congu, lecz byli przekonani, że

potem będą mieli czas dla siebie. Gravel sprawiał wrażenie, że cała

misja była jak mała wycieczka. Gdy znalazł swego przyjaciela

Murphy’ego, popularnego w  jednostce o cera ze Staten Island,

absolwenta Wagner College, który zanim zgłosił się na ochotnika

do Wietnamu, prowadził szkolenia z  burzenia i  wysadzania


w Quantico, oraz jezuitę Lyonsa, spytał: „Chcecie jechać do Hue na

odrobinę popołudniowych walk ulicznych?”.

Meadows kazał ludziom zabrać tylko niezbędne rzeczy. Zaraz za

bramą zauważył, że coś jest nie tak – na autostradzie numer  1 nie

było nikogo. Zazwyczaj w czasie Tet droga o tej porze była już pełna

ludzi. Teraz nie było tu nawet kurczaków. Następnie minęli

wypalone czołgi ARVN. Nieco dalej na drodze widać było ciała

i  plamy krwi, w  miejscu, gdzie konwój Batchellera stoczył ciężką

potyczkę. Na poboczu leżały zwłoki kobiety, już sztywne, lecz z ręką

wciąż wyciągniętą w górę.

Zatrzymali się nagle, gdy dojechali do pozycji kompanii Alfa,

toczącej ciężki bój na odkrytej drodze. Jeep Gravela wpadł w  lekki

poślizg. Wszyscy wyskoczyli z  pojazdów i  zaczęli szukać

schronienia. Meadows, wyskakując z  ciężarówki, zauważył lufę

karabinu maszynowego opartego o  niski mur po drugiej stronie

pola trzciny. Ustawił swoich ludzi w  rowie po przeciwnej stronie

drogi i  wskazał im pozycję karabinu maszynowego. Następnie

ruszył naprzód, by zobaczyć, co się dzieje.

Wszędzie padały strzały. Dustery i  Quad- fties nadal prowadziły

ciężki ostrzał. Większość ognia przeciwnika – jak się zdawało –

dochodziła z  południowego zachodu. Na drodze, na poboczu, na

polach, wszędzie leżeli ranni i  polegli. Gdy kompania Meadowsa

ruszyła do walki, Lyons zabrał się do roboty. Podczołgiwał się

w  błocie do rannych żołnierzy, pocieszał ich i  uspokajał. Czasami

musiał udzielić ostatniego namaszczenia. Nie mógł dotrzeć do tych,

którzy leżeli na drodze – było to zbyt niebezpieczne. Kiedy Lyons

zobaczył Batchellera zwiniętego w  kłębek, zaplątanego w  drut

kolczasty i  opartego o  pień drzewa, zapominał o  swej duchowej

misji. Chwycił leżący na ziemi karabin i zaczął się czołgać w stronę

kapitana, strzelając seriami w  stronę poletka ryżu po drugiej

stronie. Batcheller machał do niego, by zawrócił.

– Tylko ściągniesz ich ogień! – ostrzegał.


Gravel wysłał swego kierowcę z  powrotem do jeepa i  kazał mu

podjechać maszyną w  stronę kapitana. Dzięki temu czterech

Marines wreszcie mogło do niego dotrzeć. Szeregowy Michael Ker

był przerażony, widząc swego przyjaciela Fitzgeralda klęczącego na

drodze z  dziurą w  głowie. Razem z  Johnem Ligato, tym, który

zapomniał skarpetek, i  dwoma innymi żołnierzami uklękli przy

kapitanie. Na ziemi rozciągnęli poncho. Batcheller dał Kerowi swój

nóż bojowy.

– Użyj tego – powiedział. – Mnie już raczej nie będzie potrzebny.

Kery rozciął ubranie kapitana, dzięki czemu mógł go uwolnić

z  drutu kolczastego. Położyli go na poncho. Batcheller poczuł,

jakby zaraz miał zwymiotować. Jego prawa noga zwisała

bezwładnie – teraz była już tylko workiem krwi i kości.

Ligato zobaczył, jak Batcheller robi się cały biały i  zamyka oczy.

Był przekonany, że kapitan umiera. Podnieśli go i  ruszyli biegiem.

Jeden z ludzi się potknął – kula przeszła mu przez łydkę.

– Nie upuśćcie mnie! – krzyczał Batcheller.

„Umiera, lecz nadal wydaje rozkazy” – pomyślał Ligato.

– Wszystko OK? – spytał żołnierza tra onego w łydkę.

– Tak, dam radę.

Posadzili Batchellera za jeepem, a  Ker usztywnił mu nogę

trzonkiem łopaty.

Meadows skorzystał z ognia zaporowego swoich ludzi i pobiegł do

stacji Esso na rondzie. Tutaj znalazł przyklejoną do ściany mapę

miasta. Zerwał ją i zabrał ze sobą.

Gravel zauważył, że żołnierze wroga przemieszczają się po drodze

za nimi, i bał się, że ich odetną. Kazał zapakować rannych na jedną

ciężarówkę, a  poległych na drugą. Krwawiący żołnierze, niektórzy

bez nóg, przytomni lub półprzytomni, zostali prędko załadowani na

samochód. „Gunny” Canley, który miał twarz zranioną odłamkiem,

przytaszczył Patricka Fraleigha, szeregowca, którego osłonił

własnym ciałem. Zabrał się do opatrywania jego ran, lecz mimo

wysiłków szeregowiec skonał.


–  Żegnaj, żołnierzu – powiedział Canley. Owinął go w  poncho

i  położył na pace ciężarówki z  innymi martwymi. Jeden z  Marines

został tra ony w  kostkę, gdy pomagał ładować rannych, więc sam

też zapakował się na ciężarówkę.

Canley stał obok pojazdu i obserwował sytuację.

– „Gunny”, na ziemię! – krzyczał Ker. – Tra ą cię!

–  Zanim padnę na ziemię, to już mnie tra ą – odparł. – Mogę

przynajmniej przyjrzeć się temu, co się tutaj dzieje.

Ciężarówki zawróciły do bazy. Anderegg wyjrzał przez wizjer

swego czołgu i  zobaczył, jak krew leje się z  pak ciężarówek niczym

mleko z  bańki. Poczuł, że robi mu się niedobrze. Wtedy dowódca

czołgu przed nim, który siedział we włazie, został tra ony w  kark.

Czołg Anderegga skierował wieżyczkę w  stronę katolickiej kapliczki

po ich lewej stronie, skąd myśleli, że padł strzał, i swym karabinem

maszynowym zrównali ją z ziemią.

Ciężarówki zakręciły i  z  pełną prędkością ruszyły naprzód. Kiedy

przejeżdżały przez ulicę, gdzie toczyły się ciężkie walki, ci, co mogli

jeszcze strzelać, pruli z  karabinów ile wlezie. Bitwa o  Hue dopiero

się zaczynała, lecz dla Batchellera i  wielu innych, którzy wyjechali

z  Phu Bai zaledwie godzinę wcześniej, dobiegła już końca. Każda

dziura w  drodze i  każdy zakręt był piekłem i  kapitan spodziewał

się, że w każdej chwili zostaną tra eni.

Gravel i  Meadows patrzyli, jak dwie ciężarówki znikają w  oddali.

Znaleźli się w  starciu znacznie większym niż się spodziewali. Na

mapie ze stacji benzynowej sprawdzili swoją pozycję i  zdali sobie

sprawę, że znajdują się całkiem blisko kompleksu MACV. Przed

nimi zaczynała się już miejska zabudowa Hue. Jednak patrząc

w  tamtą stronę, widzieli także wielu żołnierzy wroga. Przez cały

czas swojego pobytu w  Wietnamie Meadows z  rzadka tylko widział

członków Viet Congu czy NVA. Ci, który spotkał, byli kiepsko

uzbrojeni, ubrani w  łachmany. Ci, którym teraz stawiał czoła, byli

doskonale wyekwipowani i najwyraźniej mieli mnóstwo amunicji.


Konwój ruszył naprzód, lecz opór przeciwnika stężał. Jeden

z  czołgów został tra ony i  kiedy Ker wraz z  Jimmym Crookiem

wspięli się na niego, by wyciągnąć rannych, pocisk niemal urwał

Crookowi rękę i  zrzucił go na ziemię. Jeden z  członków oddziału

zawiązał Crookowi opaskę uciskową, przywiązał rękę do klatki

piersiowej i wpakował go na czołg.

Gravel trzymał ich cały czas w  ruchu. Porzucił swojego jeepa –

byłby w  nim zbyt łatwym celem – i  obawiając się, że wróg przejmie

jego radio, wydał rozkaz załodze jednego z czołgów M48 Patton, aby

zniszczyć jeepa. Pocisk do armaty czołgowej kalibru 90 mm ważył

20 kg i był długi na metr. Jeden strzał zmiótł jeepa w pył.

Gdy zbliżali się do dużego skrzyżowania, ostrzał wzmógł się

jeszcze bardziej. Ludzie skoczyli do rowów i  za czołgi oraz

ciężarówki. Wrogi karabin maszynowy znajdował się w  schronie po

prawej stronie drogi – dawało mu to kompletną kontrolę nad

skrzyżowaniem. Dwa plutony utknęły w rowie.

Jeden z  żołnierzy, szeregowiec z  południowej Filadel i, John

Ligato, uznał, że zginie. Pociski tra ały w  wodę dokoła niego,

wznosząc małe fontanny. Wkopał się głębiej w  błoto, jego

pozbawione skarpetek stopy przemokły i  marzły w  wojskowych

butach. Ogarnął go strach. Nic, żadne szkolenie nie mogło go

przygotować na taką sytuację: hałas, krew, wrzaski, ciała, ryk

karabinów ze wszystkich stron. Starał się leżeć bez ruchu,

zajmować tak mało miejsca, jak to tylko możliwe. Całe jego ciało

krzyczało: „uciekaj!”. Ale dokąd? Ruch oznaczał śmierć. Nawet jeśli

uda mu się przetrwać pierwsze sekundy, to dokąd ma niby

uciekać? Jedyna możliwa droga prowadziła na wschód i  do tyłu,

jednak i  ona wiodła przez otwarte pola ryżowe – żadnego

schronienia przez całe kilometry.

Jednak w  tym samym momencie zobaczył coś niezwykłego.

Niektórzy żołnierze nadal jeszcze funkcjonowali. Canley i  Gonzalez

czołgali się w  stronę karabinu maszynowego. Wydawało się pewne,

że zostaną tra eni. Freddy Gonzalez zaskoczył go szczególnie.


Nigdy by się tego po nim nie spodziewał. Był chudym, wesołym

Teksańczykiem, który mimo niskiego wzrostu grał w  szkolnej

drużynie futbolu amerykańskiego. Zachowywał się trochę jak

macho, lecz było jasne, że to tylko na pokaz. On i  Canley zdawali

się zupełnie niedotknięci strachem. W  czasie poprzedniej szarży

Ligato widział, jak Canley, zupełnie spokojny, wyniósł z  pola bitwy

Fraleigha pod ciężkim ostrzałem wroga. Ligato zastanawiał się, jak

w  ogóle ktoś może zrobić coś takiego?[145] Kiedy Gonzalez i  Canley

znaleźli się dość blisko, wezwali kolegów do postawienia ognia

zaporowego, a  następnie wstali. Wstali! Rzucili granaty na gniazdo

i  ruszyli na nie, strzelając seriami. Karabin maszynowy zamilkł.

Ligato podziwiał ich obu do końca życia.

Konwój jednak nadal nie mógł się ruszyć. Na wieży pobliskiego

kościoła katolickiego znajdował się jeszcze jeden karabin

maszynowy wraz z obserwatorem, i ciągle ich ostrzeliwał. Rozsiane

po drodze kompanie Alfa i  Golf nie odważyły się wrócić do swoich

pojazdów. Jednak pozostanie na tej pozycji także było

niebezpieczne. Jeden z  czołgów powoli wymierzył swoje działo

i  jednym tra eniem zmiótł szczyt wieży. Czołgom nie wolno było

strzelać w  mieście bez pozwolenia. Po strzale dowódca, Eddie

Dailey, spokojnie zapytał przez radio, czy może strzelić w kierunku

iglicy. Uzyskał odpowiedź odmowną. Wzruszył tylko ramionami.

Jego załoga była pod wielkim wrażeniem.

LaMontagne, który rozpoznał zdecydowanie bardziej miejski

krajobraz i  który był już wcześniej w  kompleksie MACV,

zaproponował Gravelowi, że weźmie dwa czołgi i  ruszy do przodu.

Miał szansę sprowadzić pomoc.

Baza powitała czołgi LaMontagne’a  aplauzem. Zupełnie jakby

kawaleria zjechała ze wzgórz. Jednak po chwili rozmowy z dowódcą

kompleksu Adkissonem stało się jasne, że to odsiecz potrzebowała

odsieczy.

Kim Coolican, Frank Breth i  Fred Drew wzięli kilka ciężarówek

i  zebrali grupę ochotników gotową ruszyć razem z  LaMontagne’em


na odsiecz. W  czasie jazdy autostradą numer  1 napotkali na

znaczący opór. Gravel i  Meadows wraz z  resztkami kompanii Alfa

i  Golf nie byli daleko od kompleksu MACV. Pod drogą przebiegała

wielka metalowa rura odwadniająca, w  której wielu żołnierzy

znalazło schronienie. Dodatkowy ogień zaporowy postawiony przez

odsiecz pozwolił Marines znów się ruszyć. Wpakowali się na

ciężarówki; ci wciąż sprawni pomagali rannym. Dan Winkel był

jednym z  tych rannych, których dosłownie wyciągnięto z  rowu

i  wrzucono na pakę. W  czasie krótkiej jazdy do kompleksu

MACV  widzieli wiele ciał na zachód od drogi – od strony, w  którą

kierowali większość ognia. Sugerowało to, że wróg dysponuje

ogromną ilością ludzi – ostrzał prawie w  ogóle nie zmalał. Konwój

wreszcie przejechał przez główną bramę kompleksu – rozbity cień

dwóch oddziałów, które wyruszyły z  Phu Bai, w  kilka godzin

wcześniej.

W  tym czasie do kwatery głównej Grupy Uderzeniowej X-Ray

dotarły dwie ciężarówki z  rannymi i  poległymi. Kapitan Batcheller

został przeniesiony do szpitala, gdzie stracił przytomność[146].

Żołnierz, którego próbował uratować „Gunny” Canley, Patrick

Fraleigh, został wraz z  innymi ciałami umieszczony w  kostnicy.

W  pewnym momencie przechodzący obok sanitariusz usłyszał, jak

przemawiają do niego umarli.

– Dzień dobry, żołnierzu – powiedział Fraleigh.

–  On żyje! Mamy tutaj żywego! – krzyknął sanitariusz i  Fraleigh

natychmiast został zabrany na salę operacyjną[147].

Była trzecia po południu. Pokrwawieni Marines kompanii Alfa

i  Golf doświadczyli więcej niż przez cały swój dotychczasowy pobyt

w  Wietnamie. Bob Lauver, sierżant dowodzący jednym z  Quad-

fties, wystrzelił dziesięć tysięcy pocisków. Musiał wymienić lufy

kilku ze swoich karabinów.

A dzień nie dobiegł jeszcze końca.


 

Pułkownik Gordon Batcheller, w Hue w randze kapitana dowodził

kompanią Marines
 

IDIOTYCZNA MISJA

Dowódca Grupy Uderzeniowej X-Ray w  Phu Bai nadal nie

rozumiał, co się dzieje. Znane mu potyczki z  wrogiem nie były

porównywalne w  skali do tego, co się działo. Raporty

o  napotkanych kompaniach Viet Congu czy NVA, nie mówiąc już

o  batalionach czy pułkach, były tak rzadkie, że uważano je za

legendy. Zasadzki i  szybkie ataki ze strony małych oddziałów Viet

Congu – raporty o  tym napływały teraz z  całego kraju. Donoszono

także o  ataku, przewidywalnie nieudanym, na ambasadę

amerykańską w  Sajgonie. W  miarę jak mijał dzień, generał LaHue

był więc coraz bardziej rozczarowany, że dwie kompanie, które

wysłał do zaprowadzenia porządku w  mieście, nie wykonały

swojego zadania.

Marines nie wahają się w  walce – taka jest lozo a całego

korpusu. W  czasie wojny, jeśli wróg jest na tyle głupi, żeby się

pokazać, Marines będą go ścigać, aż go dorwą, bez względu na to,

jak ryzykowne to zadanie. LaHue chciał, żeby jego żołnierze się

ruszyli. Kiedy kapitan Coolican po tym, jak sytuacja dokoła

kompleksu nieco się uspokoiła, wezwał wsparcie artylerii

i  z  powietrza – do czego był szkolony w  czasie pracy z  Hac Bao –

powiedziano mu, dość chłodnym tonem, że przesadza.

Generał najwyraźniej nie mógł zrozumieć, dlaczego ponad

czterystu ludzi – wzmocnionych teraz przez trzystu w  pełni

uzbrojonych Marines, którym towarzyszyły cztery czołgi Patton,

kilka czołgów ARVN, dwa Dustery i  dwa Quad- fties, dowodzone

przez podpułkownika Marines – nie jest w  stanie zrównać z  ziemią


wszystkiego między ich kompleksem a  pierdoloną cytadelą

i  uratować biednego generała Truonga. Potrzebowali nie posiłków,

ale kopa w  dupę! Postanowił więc im owego kopa zaserwować.

Gravel otrzymał rozkaz zabrania się do roboty.

Był gotów to zrobić, chociaż wydawał się przerażony. Jego młodsi

o cerowie uważali, że ten rozkaz to szaleństwo. Pułkownik

Adkisson powiedział mu, że to bez sensu. Dowódca kompleksu,

absolwent West Point i weteran drugiej wojny światowej, uważał, że

ich pozycja nadal nie jest zabezpieczona. Byli otoczeni, wróg miał

przewagę liczebną – chociaż nikt nie wiedział dokładnie, jakimi

siłami dysponuje. Nie miał zamiaru roztrwonić swoich ludzi

i zaatakować cytadeli.

Wewnątrz schronu na dziedzińcu, wykonanego z  worków

z  piaskiem, który służył za punkt dowodzenia, Gravel i  Adkisson –

najwyżsi stopniem o cerowie armii i  Marines w  bazie – kłócili się

w  najlepsze. Adkisson, wysoki, poważnie wyglądający o cer

o  siwiejących włosach, powiedział pułkownikowi Marines, że jego

dowódcy z  Grupy Uderzeniowej X-Ray nie mają zielonego pojęcia

o  sytuacji. Gravel wiedział doskonale, że to prawda. Nikt

w  kwaterze głównej nie rozumiał, co się dzieje. Bitwa na

autostradzie numer  1 przekonała go, że wróg dysponuje znacznie

większymi siłami, niż zakładano. Jednak był to pierwszy raz, gdy

znalazł się w  walce – a  przygotowywał się na to przez całą swoja

karierę – i  nie miał zamiaru być oskarżonym o  tchórzostwo. Nie

chciał odmówić wykonania bezpośredniego rozkazu, nawet jeśli

sam uważał go za idiotyczny[148].

Adkisson powiedział Gravelowi, że będzie sam. Jego ludzie nigdzie

się nie ruszą.

Na usprawiedliwienie dowódców z  Phu Bai trzeba dodać, że

otrzymywali sprzeczne raporty. W  pewnym momencie sam

Adkisson przekonywał ich, że cytadela jest bezpieczna[149], raport

tra ł zresztą do wojskowej rozgłośni radiowej, która go nieco

podkolorowała: Hue, według jej biuletynu, było wolne od sił


przeciwnika. Audycja jednocześnie zadziwiła i  rozbawiła

Amerykanów otoczonych w kompleksie MACV. Prawda była taka, że

nikt nie wiedział dokładnie, co się dzieje w  mieście. Pewne było

jedynie, że wróg jest wszędzie.

Jednak jakiekolwiek siły czekały na nich poza kompleksem, na

razie postanowiły się wycofać. Coolican dowiedział się, że

śmigłowce, które miały ewakuować rannych, są w  drodze. Razem

z  majorem Murphym i  „Gunnym” Canleyem oraz innymi Marines

z  kompani Alfa przetransportowali rannych dwa kwartały na

południe, na brzeg rzeki Huong. W  tym samym czasie dwa czołgi

zapewniały im osłonę. Na brzegu znaleźli dwa czołgi ARVN, których

załogi miały iść generałowi Truongowi na pomoc. Żołnierze tkwili

bowiem bez inicjatywy wewnątrz pojazdów.

Kiedy tylko Marines zdołali zabezpieczyć teren, śmigłowiec typu

Sea Knight[150] marynarki wylądował, dostarczył amunicję

i  ewakuował najciężej rannych, w  tym Doezemę. Następnie

wylądował drugi śmigłowiec i powtórzył procedurę.

Po tym, jak drugi śmigłowiec wystartował, Murphy, Coolican,

Canley, Breth i  kilku innych zebrało się za jednym z  czołgów, by

omówić, w  jaki sposób można lepiej zabezpieczyć ten obszar. Ich

dyskusję przerwał głośny huk po drugiej stronie rzeki. Odwrócili

się i  zobaczyli zmierzającą w  ich stronę rakietę. Wszystko

wydarzyło się zbyt szybko, by mogli zareagować, lecz dość wolno –

prędkość wskazywała na broń starszego typu – by mogli zobaczyć,

jak pocisk się zbliża, mija ich i  eksploduje, uderzając o  mur

budynku po drugiej stronie ulicy i urywając znaczny jego kawałek.

Rozpoczęła się chaotyczna strzelanina – Amerykanie celowali

w  drugi brzeg rzeki, a  Wietnamczycy odpowiadali ogniem. Obie

strony były zbyt od siebie oddalone, by zadać jakieś straty,

a  dodatkowo siły Frontu ukryte były w  budynkach i  za murami.

Był to raczej moment, gdy obie strony sobie ulżyły. Breth i  jeden

z  jego ludzi wspięli się na wieżyczki czołgów ARVN i  obsadzili

karabiny maszynowe. Oba miały pełne magazynki. Breth wycelował


w  drugi brzeg i  widział, że tra a, jednak w  tym momencie

skończyła mu się amunicja. Zaczął walić pięścią we właz,

zakładając, że wewnątrz jest więcej nabojów, lecz załoga czołgu

odmawiała otwarcia go.

Przyciągnięte wymianą ognia dwie łodzie patrolowe

amerykańskiej marynarki prowadzone przez Jerry’ego

Irvine’a  popędziły po rzece ze wschodu i  ostrzelały północny brzeg

z karabinów maszynowych. Dało to szansę na lądowanie trzeciemu

śmigłowcowi, który wywiózł ostatnich ciężko rannych.

Było późne popołudnie. Amerykanie nieco powiększyli swój stan

posiadania w  południowym Hue. Kontrolowali kompleks MACV

oraz mały przyczółek na południowym końcu mostu Truong Tien.

Było tutaj nieduże nabrzeże oraz nowo ustanowiona strefa

lądowania. Obie w  nadchodzących dniach miały się okazać

kluczowe. Amerykanie kontrolowali także kluczową centralę

radiową po przeciwnej stronie ulicy od kompleksu, dwa kwartały

na południe. Front, mimo dokładnego planowania operacji, po

prostu ją przegapił. Umożliwiała bezpośrednią i  zakodowaną

łączność między generałem Truongiem w  cytadeli, kompleksem

i  Phu Bai. Marines zaczęli kopać okopy dokoła nabrzeża i  strefy

lądowania. Czołgi skierowały działa na północ, lecz wroga po

drugiej stronie nie było widać. Ciągnęły się tam tylko budynki,

park i wysokie mury fortecy.

Gravel dostał rozkaz wymarszu. Miał uwolnić otoczony pluton

Hac Bao broniący więzienia, siedem kwartałów na zachód, oraz

wysłać oddział na drugą stronę mostu Truong Tien do cytadeli, by

pomóc generałowi Truongowi.

Gravel poprosił Coolicana[151], by ten poprowadził odsiecz

więzienia.

– Dlaczego w ogóle chcesz to zrobić? – zapytał kapitan.

Gravel odparł, że po prostu tak musi być.

–  Gwarantuję ci, że NVA już zajęło więzienie – powiedział mu

Coolican. – Jeden z  moich dowódców plutonu [jednostki Hac Bao


wysłanej tam wcześniej] rozmawiał ze mną przez radio. Powiedział

mi, że zaatakowano ich już dwa razy, że nie mają amunicji i że NVA

szykuje się już do następnego ataku. Dodał, że kiedy skończy tę

rozmowę, zniszczy radio. NVA kontrolują więzienie. Po co tam iść?

– Ponieważ takie mamy rozkazy – odparł Gravel.

– No to powiedz mi, co się stanie, jak tam pójdę i zostanę odcięty?

Kto przyjdzie mi z odsieczą?

Gravel nie miał na to odpowiedzi. Coolicanowi wydawało się, że

jest niepewny, wykończony doświadczeniami tego dnia. W  starciu

z  wrogiem działał zdecydowanie, lecz teraz wyraźnie walczył

z myślami.

– Pułkowniku – powiedział Gravel – to nie jest dobry pomysł.

– Musimy.

– Nie, nie musimy.

– Taki mam rozkaz.

– No to powiedz im, do cholery, że nie możesz tam iść! – krzyczał

Coolican.

Gravel spróbował. Wywiązała się dość ostra wymiana zdań

z  jednym z  o cerów sztabowych LaHue. Każda mała amerykańska

jednostka, która oddaliłaby się o  więcej niż dwa kwartały od

kompleksu, musiała liczyć się z  odcięciem i  kompletnym

zniszczeniem. Nie mieli pojęcia o  siłach, jakimi dysponuje

przeciwnik – za mostem lub w cytadeli. Wiedzieli, że wróg ma dość

ludzi, by trzymać w  oblężeniu generała Truonga. Szturm dwóch

pozycji bez żadnej wiedzy był szaleństwem. Protesty Gravela

przekazano wyżej. Otrzymał jednosłowną odpowiedź:

„Kontynuować”.

Misję odbicia więzienia po prostu porzucono. Coolican odmówił.

Jednak kompania kapitana Meadowsa miała podjąć się drugiej

misji – przejścia przez most i dostania się do wnętrza cytadeli przez

bramę Thuong Tu na jej południowo-wschodnim narożniku.

Gravel oraz Meadows i  jego kompania ruszyli ciężarówkami do

parku. Ci, którzy widzieli ostrzał z  północnego brzegu, uważali, że


próba przekroczenia mostu to samobójstwo. Widzieli każdy możliwy

rodzaj broni w  użyciu, od pistoletów i  karabinów, po ten wielki

czarny i  powolny pocisk (najprawdopodobniej wystrzelony z  57-

milimetrowego działa bezodrzutowego, konstrukcji pochodzącej

jeszcze z  drugiej wojny światowej, montowanej na trójnogu). Po

drugiej stronie mostu znajdowało się przynajmniej jedno gniazdo

karabinów maszynowych. Front nie próbował zająć południowego

przyczółku mostu, lecz był gotów stawić opór każdemu, kto

spróbuje go przekroczyć.

Szybko przygotowany plan zakładał, że dwa plutony ludzi

Meadowsa, około stu Marines, przejdą przez most za jadącym na

przedzie czołgiem i  zniszczą gniazdo karabinów maszynowych.

Reszta kompani dołączy do nich na ciężarówkach, a  pierwsze dwa

plutony ruszą do przodu i  w  lewo, wzdłuż ulicy Tran Hung Dao,

która ciągnęła się równolegle do rzeki po północnej stronie. Tą

drogą dotrą do ulicy Thuong Tu, która prowadziła do bramy o  tej

samej nazwie. Wewnątrz cytadeli droga prowadziła wprost do Mang

Ca. Na mapie wszystko wyglądało prosto – mniej niż półtora

kilometra wybrukowanej ulicy.

Jednak plan zaczął się sypać, jeszcze zanim zaczęto go wcielać

w  życie. Wróg próbował wysadzić most tego ranka. Nie udało się,

lecz cała konstrukcja była poważnie uszkodzona. W  nawierzchni

widać było dziury na wylot. Gravel obawiał się, że czołg taki jak

Patton będzie za ciężki. Próbował nakłonić załogi lżejszych czołgów

ARVN, lecz te stanowczo odmówiły. Kompania Golf musiała więc

przejść most sama.

Czołgi i  działa prowadziły ogień zaporowy, pod którego osłoną

Meadows i  jego ludzie ruszyli lekkim biegiem. Kapitan nacierał

wraz ze swoim drugim plutonem. Most wybrzuszał się w  centrum,

więc w  pierwszej połowie widzieli tylko niebo i  szare mury fortecy.

Wysoko nad nimi, po lewej, ponad zachodzącym słońcem,

powiewała wielka niebiesko-czerwona aga z  żółtą gwiazdą. Wróg

czekał z  ostrzałem, aż większość obu plutonów przekroczy punkt


centralny, lecz potem rozpoczął kanonadę. Kule odbijały się od

stalowej konstrukcji i  asfaltu. Granaty eksplodowały, zwalając

z  nóg całe grupy ludzi. Dziesiątka prowadząca natarcie padła

niemal natychmiast – dwóch z  nich było martwych. Jeden

z Marines został tra ony w głowę, która niemal eksplodowała. Inni

parli naprzód.

Fred Drew i John Ligato patrzyli z przerażeniem na całą sytuację

z  południowego brzegu. Czyj to był pomysł? Ostrzał z  ich odległej

pozycji nie miał większego sensu, lecz mimo to strzelali.

Oddział prowadzony przez Barneya Barnesa był pierwszym, który

zdołał dotrzeć na drugą stronę. Ustawili karabin maszynowy, by

móc ostrzelać schron wroga, lecz ich strzelec zginął niemal

natychmiast. Inny z  Marines, Lester Tully, podczołgał się dość

blisko schronu, by cisnąć do środka granat. Był to doskonały rzut

– eksplozja uciszyła karabin maszynowy.

Za nimi szeregowy John Higgins napotkał pierwszy raz ranę

z  odmą opłucnową. Żołnierz, któremu pomagał, miał dziurę po

lewej stronie klatki piersiowej, która bomblowała krwią za każdym

razem, gdy próbował oddychać. Higgins obrócił go na drugą stronę

w  poszukiwaniu rany wylotowej, lecz żadnej nie było. Wziął jedną

ze swoich racji i  użył opakowania z  celofanu posmarowanego

maścią antybiotykową jako opatrunku. Następnie owinął klatkę

piersiową rannego bandażem tak ciasno, jak tylko mógł[152].

Meadows pozostawił część swojego plutonu, by utrzymali

północny przyczółek, a  resztę pod porucznikiem Mike McNeilem

wysłał do budynków po drugiej stronie ulicy. Była to dzielnica

handlowa. W  rzędzie budynków stało kino – właśnie leciał w  nim

włoski western pod tytułem Tempo di Massacro (Czas masakry) –

tytuł, który wydał się Meadowsowi w  tym momencie zarówno

makabryczny, jak i adekwatny. Na kilka chwil strzały ustały.

Za Meadowsem i  jego ludźmi przez most przeprawili się major

Murphy i  ksiądz Lyons z  posiłkami. Obaj – o cer i  ksiądz –

doskonale wpływali na swoich ludzi. Byli starsi niż dowódcy


plutonów i  kompanii i  dawali ludziom poczucie spokoju oraz

pewności siebie pod ostrzałem. Grupa, którą prowadzili, znalazła

się pod ciężkim ostrzałem z budynków i bunkrów stojących między

rzeką a  murami cytadeli. Pięciu żołnierzy Frontu obsadzających

schron, który zniszczył Tully, zostało rozdartych eksplozją. Jeden

wciąż oddychał, lecz gdy kapral znający wietnamski chciał go

przesłuchać, zmarł. Ranni i  martwi Amerykanie na moście zostali

zabrani ciężarówką na południowy brzeg. Towarzyszył im ksiądz

Lyons.

Meadows nacierał na zachód, w  stronę ulicy prowadzącej do

bramy. Było późne popołudnie i  słońce świeciło im w  oczy. Kiedy

dotarli do drogi i  skręcili za róg, napotkali ciężki ostrzał ze szczytu

południowego muru – granatników, granatów, karabinów

maszynowych. Prowadzący oddział próbowali schronić się

w  budynkach po obu stronach drogi, lecz drzwi i  okna były zabite

deskami. Trzech ludzi Meadowsa zginęło na rogu. Dowódca

drużyny, kapral Glen Lucas, któremu zostało już tylko dziesięć dni

w  Wietnamie[153], leżał bez ruchu na drodze. Szeregowy Donald

Kirkham ruszył mu na pomoc – Lucas nagle się poruszył,

wskazując mu ręką, by zawrócił. Szeregowiec go zignorował i  po

chwili leżał już na ziemi z przestrzelonym gardłem[154].

Na rogu skrzyżowania znajdowała się apteka. Meadows wysłał

tam oddział z  karabinem maszynowym. Kazał im, jeśli to możliwe,

wspiąć się na dach. Przebiegli ulicę, wybili drzwi i zdołali się dostać

na górę. Jednak kapitan zauważył, że cały wysiłek nie ma sensu.

Przed wielką bramą znajdowała się fosa, nad którą prowadził wąski

mostek. Nad bramą, w  kamiennej wieży, pełno było żołnierzy

wroga. Mogli ostrzelać każdego, kto spróbowałby się zbliżyć.

Widział nieprzyjacielskie posiłki nadchodzące drogą od

południowego wschodu. Bez ognia zaporowego lub wsparcia

z  powietrza i  artylerii nie było szans, by jego niewielka grupa

zdołała dokonać szturmu cytadeli i  nie zostać zmasakrowana.

W  czasie wymiany ognia z  doskonale ukrytymi żołnierzami wroga


nad bramą kapitan raportował do Gravela: „Przeciwnik ma

przewagę w ludziach i sprzęcie”.

Pułkownik, potwornie naciskany z  góry, początkowo był

przeciwny, lecz Meadows wiedział, co musi zrobić. To była

katastrofa, sytuacja mogła się tylko pogorszyć. Jego ludzie padali

jak muchy. Z setki, którą zabrał ze sobą, ponad połowa była ranna

lub martwa: siedmiu zabitych i czterdziestu pięciu rannych. Gravel

wiedział, ze Meadows ma rację. Widział leżących na ziemi Marines.

Meadows podjął samodzielną decyzję o  wycofaniu się do mostu.

Najpierw musiał zgarnąć wszystkich swoich ludzi. Rzucił granaty

dymne na ulice, co pozwoliło ściągnąć dwóch rannych, Lucasa

i  Kirkhama. Kilku Marines było pod ostrzałem i  nie mogło się

wycofać. Rannych i  zabitych było zbyt wielu, więc jeden z  Marines

odpalił na styk ciężarówkę zaparkowaną na poboczu i  użyli jej do

ewakuacji. Meadows i  jego sierżant Lou Heidel policzyli ludzi

i  okazało się, że jednego nadal brakuje. Gerald Kinny,

osiemnastoletni szeregowiec z  Toledo w  stanie Iowa, mający

ośmioro rodzeństwa, leżał na ulicy ponad czterdzieści metrów dalej.

Meadows zignorował ciężki ogień i  pobiegł po Kinny’ego. Będący

pod wpływem adrenaliny, z  karabinem w  jednej ręce chwycił

Kinny’ego za pas i  pociągnął. Biegnąc tak szybko, jak się dało,

trochę doniósł, a  trochę dociągnął go do ciężarówki[155]. Kinny

zmarł w drodze powrotnej.

Z  południowej strony mostu Gravel widział, że odwrót może być

równie krwawy co atak. Zbyt wielu było rannych, by znieść ich

z mostu. Skontaktował się przez radio z pułkownikiem Adkissonem

i  zażądał więcej ciężarówek. Żadnych nie dostał. Pułkownik

powiedział Gravelowi, że szturm na most to szaleństwo i  że jego

ludzie zostają w  bazie. Gravel poprosił więc o  pomoc ludzi

strzegących strefy lądowania nad rzeką.

– Pomożecie? – zapytał jednego z kierowców Quad- fties sierżanta

Lauvera.
Lauver i  jego załoga widzieli, jak Marines zostali zmasakrowani

na moście. Ich pojazd był w większości nieopancerzony, więc próba

jego przekroczenia wydawała się równie szalona jak ta, której

podjęła się kompania Golf. Jednak po drugiej stronie leżeli ranni.

Miał to być najtrudniejszy moment całego osiemnastomiesięcznego

pobytu Lauvera w  Wietnamie. Przez resztę życia ciągle o  nim

myślał. Czuł, że nie ma szans wrócić ze swoją załogą, jeśli spróbują

przekroczyć most. Nie dostał rozkazu – to była w  całości jego

własna decyzja. Spojrzał na swoich ludzi i wzruszył ramionami.

– Jedziemy – powiedział.

Razem z  nimi wyruszył sklecony naprędce konwój ratunkowy

złożony z  ciężarówki kierowanej przez ochotnika z  Coolicanem na

siedzeniu pasażera, jeszcze jednej ciężarówki z  „Gunnym”

Canleyem i  księdzem Lyonsem oraz kilku odpalonych na styk

samochodów.

Wycofujący się przez zasłonę dymną ludzie Meadowsa nadal

znajdowali się w  trudnej sytuacji. Widzieli już na moście dziwną

kolumnę ratunkową. Canley i  ksiądz Lyons zatrzymali się na

północnym przyczółku i  zaczęli się ostrzeliwać. Lauver zdał sobie

sprawę, że w  pośpiechu popełnił błąd. Można było strzelać

z  karabinów Quad- fties ponad kabiną, lecz kompletnie ogłuszało

to kierowcę. Powinni byli przekroczyć most, jadąc tyłem. Dopóki nie

dotarli na drugą stronę, mógł tylko strzelać na boki, co niewiele

dawało.

Jednak gdy tylko dotarł na drugą stronę i  obrócił się tyłem do

wroga, zaczął zasypywać pozycje przeciwnika salwami ze swoich

karabinów. Nolan Lala, kierowca ciężarówki jadącej za nim,

obsadził karabin maszynowy na jej pace i  dołączył do ostrzału.

Dało to Canleyowi, Lyonsowi i  innym dość osłony, by mogli zacząć

znosić rannych. Meadows i  jego ludzie wspięli się na ciężarówki.

W  czasie chaotycznego ładowania – Coolican nazwał to później

„pożarem lasu” – pocisk z  granatnika odbił się od błotnika

ciężarówki i eksplodował. Wśród powalonych na ziemię był Murphy.


Mały szrapnel dostał się za jego kamizelkę przeciwodłamkową

i  zrobił mu dziurę w  klatce piersiowej. Kapelan został tra ony

w  udo i  rękę – zapalniczka w  kieszeni odbiła przynajmniej część

odłamków. Szeregowy Lala i  Quad- fties strzelali jak szaleni i  pod

ich osłoną krwawiący konwój zdołał się wycofać z mostu i wrócić do

kompleksu MACV. Quad- fties Lauvera była ostatnim pojazdem,

który zjechał z mostu[156].

Tak jak przewidywano, atak kompani Golf zakończył się

kompletnym askiem. Zginęło dziesięciu Marines, pięćdziesięciu

sześciu było rannych. Meadows stracił prawie jedną trzecią swojej

kompanii. Wielu z  nich, w  jego opinii, bez sensu. W  drodze

powrotnej z  mostu konwój zabrał ze sobą doktora Doana Van Ba,

chirurga ARVN, który ukrywał się w  mieście, lecz widząc ich

kolumnę, wybiegł im na spotkanie ubrany w  swój mundur

i  czerwony beret. Miał się on okazać niezwykle pomocny

w lazarecie kompleksu.

Szpital polowy zajmował trzy pokoje na tyłach. Steve Bernie był

dwudziestoośmiolatkiem o grubych okularach. Dopiero co ukończył

akademię medyczną w Ohio. Zarządzał teraz kompletnym chaosem.

W  hełmie o  trzy numery za dużym, z  opuszczoną głową,

w rękawiczkach całych we krwi. Sam był ranny – tra ł go szrapnel,

gdy stał przed lazaretem, a obok wybuchł pocisk z moździerza. Pod

opatrunkiem z  gazy na jego ramieniu rosła plama krwi, lecz

pracował dalej. Dopóki nie zaczęła się bitwa, zajmował się głównie

katarami i  bólami brzucha. Teraz jego lazaret wyglądał jak

pogotowie ratunkowe wielkiego miasta w  czasie katastrofy

naturalnej. Dr  James Back dojechał tutaj z  Phu Bai i  obaj młodzi

lekarze musieli przeprowadzać poważne operacje – niektóre z  nich

pierwszy raz w  życiu. Wszędzie pełno było krzyczących Marines

o  uciętych lub prawie urwanych członkach. Co kilka minut ktoś

przestawał oddychać mimo prób resuscytacji[157].

Z  łóżka polowego w  przedsionku szpitala major Murphy, którego

rana nie wyglądała na poważną, podtrzymywał na duchu swoich


ludzi. Poprosił o długopis i kartkę, by napisać list do żony. Poprosił

też o  swego przyjaciela, księdza Lyonsa, przywołując go do siebie,

gdy wnoszono go do szpitala.

Co jakiś czas śmigłowce medyczne lądowały w  parku. Potężnym,

dwusilnikowym Sea Knightom trudno było wylądować bezpiecznie –

stawały się łatwym celem. Piloci często zawieszali swoje maszyny

poza zasięgiem ognia karabinów, podczas gdy dwie łodzie patrolowe

marynarki kładły zaporę ogniową na północnym brzegu. Następnie

śmigłowiec prędko wlatywał w  strefę lądowania, gdzie szybko

wyrzucano z  niego amunicję i  brano na pokład rannych – czasami

bez dotykania ziemi. Wymiana trwała czasami zaledwie trzydzieści

sekund i  towarzyszył jej ostrzał z  obu stron rzeki Huong. Kiedy

było już ciemno, żołnierze kierowali śmigłowce na lądowisko,

używając latarek. Trzeba było być bardzo ostrożnym i  kierować je

wyłącznie w  górę. Jeśli błysk skierowany był gdziekolwiek indziej,

stawałeś się łatwym celem. Coolican nadzorował większość tej

operacji, jeżdżąc tam i  z  powrotem między kompleksem a  strefą

lądowania[158].

Krótko przed zachodem słońca zatrzymał się w  lazarecie, by

sprawdzić, jak się ma Murphy. Służyli razem w Stanach i Coolican

podziwiał sposób, w  jaki starszy o cer radził sobie zarówno ze

swoimi przełożonymi, jak i  ze swoimi podwładnymi. Potra ł być

stanowczy, jeśli wymagała tego sytuacja, lecz nawet szeregowych

traktował jak równych sobie. Bill Ehrhart, kapral, trzymał

w  schronie rozkładówkę „Playboya”, na której rozrysował

„kalendarz krótkoterminowy” – każdy kwadracik oznaczał dziesięć

dni jego tury w Wietnamie, która kończyła się 5 marca 1968 roku.

Kiedy nowy dowódca kompani, kapitan, zauważył kalendarz,

powiedział kapralowi, że to „niewłaściwe” i  natychmiast musi

zostać zdjęte. Murphy natychmiast interweniował: „Kapitanie, to

jest mój kalendarz krótkoterminowy. Kapral Ehrhart go tylko dla

mnie przechowuje”. Faktycznie, ich tury kończyły się tego samego

dnia i  Ehrhart naprawdę doceniał ten gest. Major był w  porządku.


Małe gesty takie jak ten budowały zaufanie i  przywiązanie

żołnierzy. Murphy był na pierwszej linii przez niemal cały pierwszy

dzień walk, mała rana w  jego boku nie wyglądała źle i  major

zachowywał się, jakby nie była poważna. Coolican żartował, że

może jest na tyle poważna, by przynajmniej na jakiś czas zwolniono

go ze służby na froncie, lecz nie rozbawiło to Murphy’ego.

– Nie, nie, to nic takiego – powiedział major.

–  Zaraz ląduje następny śmigłowiec – powiedział mu kapitan. –

Muszę tam iść. Wyciągniemy cię stąd.

–  Jim, trochę mi niewygodnie – powiedział Murphy. – Mógłbyś

mnie przewrócić na drugą stronę.

Coolican pomógł mu położyć się na boku. Murphy nie powiedział

mu, że posłał po księdza Lyonsa, by ten udzielił mu ostatniego

namaszczenia. Wiedział, że jego rana jest bardzo poważna. Kiedy

Coolican wrócił po niego niedługo potem, major już nie żył.

Wykrwawił się w wyniku krwotoku wewnętrznego[159].

Phu Bai nadal naciskało na Gravela, by zaczął działać. Generał

Truong i  jego ludzie zyskali trochę czasu, wycofując się do

bunkrów i tuneli oraz wzywając ostrzał artyleryjski na swoje dawne

pozycje. To zaskoczyło atakujących, którzy ponieśli straty i  się

wycofali. Po całym mieście rozrzucone były jeszcze małe grupki

Amerykanów: radiooperatorzy, administratorzy, o cerowie CIA

i  inni. Niektórzy, jak ci w  centrali radiowej, znajdowali się zaledwie

kilka kwartałów od kompleksu, a  ich pozycje były poważnie

zagrożone. Gravel spróbował w  nocy zająć pobliskie biuro CORDS,

lecz nawet ze wsparciem czołgów po kilkuset metrach musiał się

wycofać. Ostrzał prowadzony przez wroga uczynił ulice

nieprzejezdnymi. Gravel był w  żałobie po stracie swego przyjaciela

Murphy’ego, wściekły na Adkissona i  porażony głupotą nacisków

na ruszenie do ataku w  obliczu takiej przewagi wroga. Kompania

Alfa liczyła już tylko około pięćdziesięciu ludzi. Kompania Golf

praktycznie nie istniała. Coolican miał dość rannych dla każdego

lądującego śmigłowca. Martwi czekali – ułożeni w  plastikowych


workach przed lazaretem – Marquez, Kinny, Lucas, Kirkham,

Murphy i  inni. Do bazy dotarła wiadomość, że Frank Doezema

zmarł na stole operacyjnym.

Tej nocy z  budynków dokoła kompleksu wróg rzucał obelgi

i wyzwiska po angielsku.

– Umrzecie, Marines!

– Pierdolcie się, Marines!

Sierżant Gonzalez namawiał Ligato, by na nie odpowiedział.

–  Umiesz trochę po wietnamsku – powiedział Gonzalez. –

Odpowiedz im.

Umiejętności językowe Ligato okazały się niewystarczające, więc

krzyknął po angielsku:

– Pierdolcie się, NVA!

Wszyscy się zaśmiali.

– Bardzo dobrze – powiedział Gonzalez[160].

Hue padło w  jeden dzień. Nikt po amerykańskiej stronie nie

zdawał sobie jeszcze sprawy ze skali porażki. Zgodnie z  tradycją

pierwsze spotkanie w  poranek Tet miało być wróżbą na cały rok.

Jeśli to prawda, to los Hue był przesądzony. Pierwszym gościem

miasta była śmierć.

Amerykańscy dowódcy nadal nie rozumieli, co się stało, nawet po

długim i  krwawym dniu walk. Kapitan Meadows miał wrażenie, że

generał LaHue po prostu nie chciał przyjąć prawdy do wiadomości.

Dla amerykańskich dowódców tak skuteczna i  tak prędka

ofensywa była po prostu niewyobrażalna. W  ich opinii NVA i  Viet

Cong po prostu nie były do tego zdolne. Ofensywa Tet, potężny,

doskonale skoordynowany wysiłek wojenny, którego celem padło

ponad sto celów w Południowym Wietnamie, w tym większość stolic

regionalnych, była szokiem. Jednak większość sukcesów wroga

prędko spełzło na niczym. Całą ofensywę MACV prędko uznało za

bezsensowną. Żołnierze wroga w  większości miast utrzymali się na

swoich pozycjach zaledwie kilka godzin, chociaż w  kilku miejscach

w  Południowym Wietnamie – Kontum, Ban Me Thout, Phan Thiet,


Can Tho i Ben Tre – walki trwały jeszcze kilka dni. W Sajgonie siły

Frontu uderzyły na ważne cele: dowództwo armii i  marynarki,

pałac niepodległości, amerykańską ambasadę i  rozgłośnie radiową

– z  której atakującym, zanim wszyscy zostali zabici, udało się

nawet nadać wiadomość od Ho. Jednak nigdzie szturmujące

oddziały nie zdołały osiągnąć trwałych zdobyczy. Chociaż ofensywa

Tet była niezwykłym przykładem planowania w sekrecie i dowodem

na to, że wróg mógł uderzyć na niemal każdy cel, jeśli tego chciał,

to „Westy” uznał całą operację za dowód słabości Hanoi. Nigdzie

w jego analizie nie było miejsca na siły tak dobrze wyszkolone i tak

liczne jak te, które zaatakowały Hue. MACV  w  Sajgonie i  generał

LaHue w  Phu Bai po prostu nie wierzyli, że miasto zostało zajęte.

Raporty, które przeczyły analizie na najwyższym szczeblu, były po

prostu ignorowane. Nie dawano posłuchu spanikowanym krzykom

żołnierzy pierwszy raz mierzących się z prawdziwą bitwą. W obliczu

założeń amerykańskich dowódców prawda nie miała szans.

W  tajnej depeszy wysłanej tej nocy do generała Wheelera, szefa

połączonych sztabów, jak zawsze optymistyczny „Westy” napisał:

„Wróg dysponuje mniej więcej trzema kompaniami [około pięciuset

ludźmi] w cytadeli Hue”[161].

Pomylił się. O dziewięć i pół tysiąca.


 

C Z Ę Ś Ć  I I I

BEZSENS I UPÓR
 

środa–czwartek

Od 31 stycznia do 2 lutego 1968 roku


 

Pod agą zwycięstwa powiewającą nad cytadelą komisarze

zabierają się do budowy ich nowego państwa, nadając

propagandowe audycje i ścigając członków sajgońskiego reżimu.

Ofensywa Tet szokuje cały świat. Reporterzy spieszą do miasta,

zdając sobie sprawę, że będą świadkami wielkiej bitwy.


 
 

RYŻ IR8

Gene Roberts był w  Wietnamie od mniej niż miesiąca. Po krótkim

pobycie w  Hongkongu w  końcu grudnia, gdzie wynajął mieszkanie

dla swojej żony, Susan, i  dzieci, poleciał do Sajgonu, gdzie objął

stanowisko szefa biura „New York Timesa”.

Roberts to powoli się wysławiający południowiec z  Pikeville

w  Północnej Karolinie. Był niski, miał ciemną czuprynę i  grube

brwi. Pozostawał tak zwodniczo wstydliwy i  powolny, że czasami

łatwo było zapomnieć o  jego obecności. Okazało się, że to

w  większości tylko poza, którą specjalnie wytrenował przez całe

lata pracy dla gazet. Jego ojciec, pastor, publikował małą

cotygodniową gazetę – czasami zabierał syna ze sobą, gdy

sprzedawał prenumeratę w zamian za kilka kurczaków. Po krótkiej

służbie w  armii Roberts podjął pracę w  „Goldsboro News-Argus”

w hrabstwie Wayne, gdzie przemierzał wieś w poszukiwaniu historii

dla jego bardzo popularnej serii reportaży Przemierzając wieś

w  hrabstwie Wayne. Roberts charakteryzował się „komfortowym

stylem bycia”. Ludziom w  jego obecności rozwiązywały się języki

i  pisał o  wszystkim, co go interesowało lub bawiło. Raz wspomniał

o  batacie, który wyglądał jak Charles de Gaulle. „New York Times”

zaczął szukać doświadczonych reporterów obeznanych z Południem

i  o  południowym akcencie, by ci zajęli się ruchem praw

obywatelskich. Roberts prędko dostał pracę i  spędził całe lata na

pierwszej linii, często ryzykując życiem. Dziennikarze pracujący dla

gazet z  Północy byli często uważani za wrogów segregacjonistów,

nawet jeśli mówili z  lokalnym akcentem. W  czasie wizyty na wiecu


Ku Klux Klanu Roberts i grupa innych reporterów ledwo co uciekła

przed atakiem zakapturzonych zbirów. Nauczył się więc nie

przyciągać uwagi. Raz złapał podwózkę na demonstrację w obronie

praw obywatelskich w karawanie.

Miał trzydzieści pięć lat i  jako weteran „New York Timesa” został

wyznaczony na szefa wpływowego wietnamskiego biura gazety.

Niewiele było bardziej prestiżowych pozycji. David Halberstam

dostał Pulitzera za swoją pracę w  Sajgonie. Częściowo dlatego, że

jego artykuły tak często przeczyły o cjalnej narracji

z  Waszyngtonu; malutkie biuro gazety (liczące zaledwie cztery

osoby) na ulicy Tu Do było dumą całej redakcji.

Gazeta wielokrotnie sprowadziła na siebie gniew prezydenta

Johnsona, podważając jego wojenne komunikaty, była jednak zbyt

ważna, by ją po prostu zignorować. Zanim Roberts wyruszył objąć

swoje stanowisko, przeszedł przez serię kursów orientacyjnych na

najwyższym szczeblu w Waszyngtonie. W większości ich celem było

wywołanie na dziennikarzach wrażenia, że przywódcy kraju wiedzą

znacznie więcej o  sytuacji w  Wietnamie niż oni sami. No

i  oczywiście pokazanie im, jak doskonale ma się sytuacja.

Reporterzy, którzy się nie wychylali, dostawali przecieki. W  tym

duchu Roberts dostał szansę na ekskluzywny materiał w  czasie

„sesji przygotowawczej” z  Waltem Rostowem, specjalnym

asystentem Johnsona do spraw bezpieczeństwa narodowego.

I  cóż to był za przeciek! Rostow powiedział Robertsowi, że wojna

się skończyła. Stany Zjednoczone wygrały. Jasne, będzie jeszcze

kilka „nieznaczących potyczek”, lecz coś, co zwało się ryż IR8,

załatwiło już całą sprawę. Ludzie po prostu jeszcze o  tym nie

wiedzieli. Rostow był jednym z  niezwykle inteligentnych młodych

naukowców, których do Białego Domu ściągnął Jack Kennedy po

zwycięstwie wyborczym w  1960  roku. Był niezwykle uprzejmy

i  wrażliwy, chodzący przykład wyrażenia „zapięty pod szyję”.

Zawsze na miejscu, zawsze doskonale ubrany, zdyscyplinowany,

pewny siebie. Miał szerokie czoło, rzadkie włosy, ciasno zawiązany


krawat i  krochmaloną białą koszulę o  kołnierzyku ze spinką.

Patrzył na Robertsa przez swoje okulary w  przezroczystych

plastikowych oprawkach: był człowiekiem, który wie. Miał

doskonałe CV: Yale, stypendium Rhodesa, posada profesora historii

Ameryki na Oksfordzie. Jego karierę akademicką na krótko

przerwała służba w OSS, poprzedniczce CIA w czasie drugiej wojny

światowej. Innymi słowy był nie tylko jajogłowym. Niestety dawał

się łatwo przekonać do dziwnych pomysłów[162]. Bardzo wierzył

w  walkę z  komunizmem przez rozwój gospodarczy[163]. Tłumaczył

więc Robertsowi, że już niedługo produkcja ryżu na własny użytek

w  Wietnamie po prostu eksploduje. Fundacje Forda i  Rockefellera

razem opłaciły badania nad projektem prowadzonym na Filipinach.

Był to genetycznie zmody kowany ryż, który przy odpowiednim

chemicznym nawożeniu dawał ogromne plony. Miał zawojować

świat, lecz najpierw zmienić nie do poznania ekonomię

Południowego Wietnamu. Rolnicy mieli stać się bogaci. Mogli teraz

zbierać plony nie raz, ale dwa razy w  roku. Rewolucja

komunistyczna to przeszłość, teraz czas na „zieloną rewolucję”, jak

mówił Rostow.

– Miej oczy otwarte, nadchodzi ryż IR8 – doradził[164].

Nikt inny na szkoleniach nie uważał, że wojna się skończyła. CIA

miało bardziej ostrożny ogląd sytuacji i  tam Roberts dowiedział się

trochę więcej. Towarzyszył mu waszyngtoński reporter „New York

Timesa” Hedrick Smith i  razem udali się na brie ng szefa sekcji

Azji Południowo-Wschodniej. Niedawno doszło do intensywnej

bitwy na centralnych wzgórzach niedaleko Dak To i  siły

amerykańskie ogłosiły zwycięstwo. „Westy” nazwał bitwę

„początkiem wielkiej porażki wroga”[165]. Smith zapytał, czy takie

stwierdzenie jest uzasadnione.

– Istnieje pięć powodów, by uznać to wydarzenie za zwycięstwo –

powiedział analityk. Następnie je wymienił. W  czasie gdy Smith

robił notatki, Roberts zauważył cień uśmiechu na twarzy analityka.


–  A  czy są jakieś powody, by uznać, że to nie było zwycięstwo? –

zapytał.

–  Istnieje siedem takich powodów – odparł analityk bez

najmniejszego uśmiechu.

Kiedy Roberts wylądował w Sajgonie w końcu stycznia, na froncie

niewiele się działo. Był w  biurze nowy i  nie miał dość

doświadczenia, by wysłać trzech weteranów, którzy dla niego

pracowali, na zadania – sam więc wyruszył napisać reportaż.

Postanowił sprawdzić przeciek, który ujawnił Rostow. Lubił

podążać za opowieściami, których nikt inny nie sprawdzał. Poza

tym, jeśli faktycznie wojna została wygrana, chciał być pierwszym,

który o  tym napisze. Jako były autor serii Przemierzając wieś

w  hrabstwie Wayne był doskonałym reporterem do napisania tej

historii. Wybrał się do „spacy kowanej” części kraju, gdzie rząd

Thieu urządził dożynki ryżu IR8.

Tam spotkał miejscowych rolników, którzy siedzieli i  żuli źdźbła

trawy, czekając na początek festiwalu. Razem ze swoim tłumaczem

Roberts – który czuł się tutaj jak ryba w  wodzie – usiadł koło nich

i  sam zaczął żuć trawę. Zaczęli rozmawiać. Po paru minutach

słuchania Roberts poprosił swojego tłumacza, by ten zapytał:

– Jakie są wasze doświadczenia z ryżem IR8? Co o nim sądzicie?

Kilku rolników zaczęło odpowiadać jeden przez drugiego,

nerwowo i przekrzykując się nawzajem. Trochę to trwało.

– Co powiedzieli? – zapytał Roberts tłumacza.

– Mówią, że mają wątpliwości co do ryżu IR8 – odparł.

–  Nie – zaprotestował Roberts. – Przetłumacz dokładnie, co

powiedzieli. Nie wyglądali na spokojnych.

Tłumacz wydawał się zażenowany.

– Powiedzieli: „Pierdolić ryż IR8!”.

Powiedzieli także, że ich ojcowie uprawiali ryż, ich dziadkowie, tak

samo zresztą jak i  ojcowie ich dziadków. Każdy wietnamski rolnik

od zarania dziejów uprawiał ryż, tak jak oni uprawiają ryż, i żaden
ekspert nie będzie im tłumaczył, jak mają uprawiać ryż. Co więcej,

ich metody są doskonałe.

–  Poza tym – kontynuował tłumacz – mówią, że ryż IR8 dziwnie

smakuje.

– Co w takim razie robią na dożynkach poświęconych IR8?

Rolnicy wytłumaczyli, że z  rana żołnierze z  karabinami przegonili

ich z poletek. Wsadzono ich do autobusów i zawieziono na dożynki.

Dla nich nowy ryż był jak „wolność” oferowana przez reżim

w Sajgonie: narzucona i z dziwnym posmakiem.

Roberts miał przed sobą mnóstwo roboty, lecz ta historia była

niezłym początkiem. Wrócił do Sajgonu w  wigilię Tet i  razem

z  Charlesem Mohrem udał się do klubu, który zwyczaj mieli

odwiedzać południowowietnamscy o cerowie. Mohr, były reporter

„New York Timesa” w  Wietnamie, przyleciał specjalnie, by pomóc

Robertsowi się zadomowić. Wytłumaczył mu, że klub był dobrym

miejscem, by się przyjrzeć ekscesom uprzywilejowanych

funkcjonariuszy reżimu. Poza tym koktajle dawali tam całkiem

niezłe. Kiedy wracali po północy, minęli biuro telegra czne

i reporter, który właśnie z niego wychodził, powiedział im, że doszło

do ataku na Da Nang i  że sytuacja wygląda poważnie. Roberts

popędził natychmiast na lotnisko Tan Son Nhut, by złapać samolot

na północ.

Był na jego pokładzie, gdy oddział Viet Congu zaatakował

ambasadę amerykańską w  Sajgonie – w  dzielnicy, którą właśnie

opuścił. Oddział szturmowy wybił dziurę w  murze kompleksu

ambasady i  próbował się dostać do nowego, sześciopiętrowego

budynku, który miał zamiar wysadzić w  powietrze. Budynek ten

był symbolem – został otwarty kilka miesięcy wcześniej jako

przykład długofalowego zaangażowania się Ameryki w  Wietnamie.

Atakujący nigdy do niego nie wtargnęli. Zginęło ich około tuzina,

kilku aresztowano. Życie straciło także czterech kierowców

ambasady i  trzech cywilów. Jeden wartownik z  Marines i  czterech

policjantów wojskowych także poległo. Mieli też kilkunastu


rannych. Było to wydarzenie szokujące, lecz w  żadnym stopniu

katastrofalne. W  okolicy jednak zgromadziło się mnóstwo

amerykańskich reporterów i  kamer, więc następnego dnia to

właśnie szturm na ambasadę okazał się główną wiadomością

w  gazetach w  Stanach. Był jednym z  kilku tego typu rajdów

w stolicy, z których niektóre były bardziej skuteczne. W sumie dały

one prasie w  Sajgonie dość materiału do pracy. Wydawało się, że

Roberts przegapił najważniejszy materiał dnia.

Raporty o  ofensywie Tet dotarły do Białego Domu jeszcze we

wtorek po południu. Rostow wszedł na spotkanie między

prezydentem a  jego doradcami do spraw polityki zagranicznej

i powiedział:

–  Zostaliśmy poinformowani, że nasze siły są pod ciężkim

ostrzałem z  moździerzy w  Sajgonie. Pałac prezydencki, nasze BOQ

[Bachelor O icers’ Quarters – Kwatery O cerów Kawalerów],

ambasada i samo miasto zostały ostrzelane.

– To może być bardzo poważne – powiedział Johnson.

– Tak, mam nadzieję, że nie zaatakowano rezydencji ambasadora

Bunkera – powiedział sekretarz stanu Dean Rusk.

– Co możemy zrobić, żeby ich odeprzeć? – zapytał prezydent.

–  Miasto takie jak Sajgon jest łatwe do zin ltrowania –

wytłumaczył generał Wheeler. – Ludzie mogą tam wnieść amunicję

i  moździerze. Mogą dokonać ostrzału i  uciec. Nie można tego

w  całości powstrzymać. To tak jak próbować powstrzymać rabunki

w Waszyngtonie. […] To poważny wysiłek, którego celem jest wielka

awantura w święto Tet.

– To jest problem PR-owy, a nie wojskowy – ogłosił McNamara[166].

Kiedy Roberts dotarł do Da Nang, dowiedział się, że opowieści

o  potężnym ataku na bazę były przesadzone. Wszystko szło tutaj

po staremu. Zaatakowano kilka okolicznych wiosek, ale nie było

o  czym donosić, w  szczególności w  porównaniu z  wydarzeniami

w  Sajgonie. Jednak Roberts zorientował się, że kroi się coś

poważniejszego bardziej na północ, w  Hue. Marines wysyłali tam


posiłki. Wysłano tam już dwie kompanie, a  następna miała lecieć

rankiem. Jeśli dostanie się do Phu Bai, ma szansę się z  nimi

zabrać.
 

ICH TAM JAK MRÓWEK

Dla poetki i pisarki Tran Thi Thu Van, która przyjechała z Sajgonu

do Hue na pogrzeb ojca, pierwsze godziny Tet były długie

i  przerażające. Razem z  bliskimi ukrywała się w  rodzinnym domu

niedaleko bazy czołgów w  Tam Thai, słuchając odgłosów

strzelaniny i eksplozji. Żołnierze Frontu przechodzili w dużej liczbie

przed ich domem. Nagle domownicy usłyszeli walenie w drzwi.

–  Otwórzcie drzwi! Otwórzcie drzwi![167] – krzyczał głos po

wietnamsku.

Mąż Tran, Tran Da Tu, pracował dla rządu w  Sajgonie, w  dziale

zajmującym się rozwojem wsi, mógł więc zostać przez siły

komunistyczne uznany za zdrajcę. Jednak przed drzwiami nie stali

żołnierze. Kiedy jej kuzyn otworzył drzwi, zobaczył, że na zewnątrz

stoi ich wuj wraz ze swoją dużą rodziną i  innymi ludźmi z  jego

wioski. Ich okolicę ostrzelano – szukali schronienia.

Całą dużą grupą schronili się teraz w  głównym pokoju. Coś

uderzyło nagle w dach i zerwało dachówki. Kawałki su tu odpadły.

Rodzina rzuciła się na podłogę, mokrą i  obrzydliwą. Nocnik,

którego używali od zeszłego wieczoru, przewrócił się. Tran znalazła

się na podłodze w  kałuży ekskrementów. W  ustach miała

fragmenty tynku.

Dokoła niej dzieci płakały, a  dorośli się kłócili. Czy powinni

uciekać, czy zostać? Tran miała nadzieję, że walki ustaną do rana,

lecz było już widno, a  sytuacja nie uległa zmianie. Słyszeli dalekie

odgłosy moździerzy dochodzące od strony amerykańskiej bazy

w  Phu Bai. Jeden z  jej kuzynów zauważył w  panice, że dwoje jego


małych dzieci się zgubiło. Wybiegł i  wkrótce potem wrócił wraz

z  nimi, ledwo unikając aresztowania. Powiedział, że został

zatrzymany przez trzech żołnierzy Viet Congu, dwóch z  nich

rannych. Błagał ich, by pozwolili mu znaleźć dzieci. Zapytali go,

kim jest z  zawodu. Odpowiedział, że stolarzem, więc puścili go

wolno.

Nieco później ostrzał zmalał na tyle, że rodzina Tran mogła

wreszcie opuścić dom. Drzewa w ich ogrodzie były całe postrzelane

– niektóre gałęzie zostały po prostu odcięte salwami. Bambusowy

żywopłot między ich ogródkiem a torami kolejowymi został zupełnie

wycięty. Na trawie widać było ślady zaschłej krwi. Tran podeszła do

zbiornika z  wodą w  ogrodzie, by napić się i  umyć twarz. Tam,

razem z  innymi członkami rodziny, zobaczyła amerykański konwój

na autostradzie numer  1. Z  przodu jechały czołgi, prowadząc

kolumnę ciężarówek wypakowanych amerykańskimi Marines[168].

–  Wszyscy zostańcie na swoich miejscach – powiedział starszy

brat Tran. – Bądźcie cicho. Nie biegnijcie w ich stronę, bo pomyślą,

że jesteście z Viet Congu i zabiją was od razu.

Rodzina wróciła do środka, a  Amerykanie zajęli pozycje w  ich

ogrodzie. Na razie nikt nie strzelał. Dwóch żołnierzy weszło do

domu i  jeden z  nich, w  pomieszanym wietnamskim zażądał

„dowodów osobistych”. Rodzinie zrozumienie, o  co mu chodzi,

zajęło trochę czasu. Tran znalazła swój i chciała go dać żołnierzom,

lecz oni byli wyłącznie zainteresowani dowodami mężczyzn.

Wszystko wydawało się w  porządku i  żołnierz podziękował im po

wietnamsku. Gdy tylko wyszli z domu, rozpoczęła się strzelanina.

Wywiązała się krótka, lecz zacięta potyczka. Tran usłyszała krzyki

i  jęki amerykańskich żołnierzy. Rodzina znów rzuciła się na

podłogę. Pociski odbijały się od dachu a  dwa duże drzewa

w  ogrodzie zostały powalone przez głośne eksplozje. Dom po

drugiej stronie ulicy stanął w  płomieniach. Matka Tran kazała

wszystkim spakować ich rzeczy, obawiając się, że ich dom także

ogarnie pożar. Wtedy strzały ustały. Amerykanie wrócili na drogę


i przygotowali się do odjazdu. Jeden z nich podniósł rękę z kilkoma

wzniesionymi palcami oznaczającymi liczbę poległych.

Wkrótce rodzina usłyszała kolejne strzały, tym razem dochodzące

z  większej odległości. Niedługo potem dwie amerykańskie

ciężarówki z  dużą prędkością przejechały przez autostradę

numer 1, a ich pasażerowie strzelali w każdym kierunku[169].

Po tym, jak Amerykanie odjechali, wróciły siły komunistyczne.

Jeden z  siostrzeńców Tran, żołnierz ARVN, który przyjechał do

rodziny na święta, wrócił zasapany z  małego rekonesansu wzdłuż

drogi.

– Ciociu, wrócili i  jest ich tam jak mrówek – powiedział. Wieszali

agi niedaleko An Cuu i  przez głośniki wzywali ludzi do wyjścia

z  domów i  przyłączenia się. Przed cytadelą wywiesili wielką agę

i  zajęli całe Hue. Ulice miasta wydawały się opuszczone – widać

było na nich tylko żołnierzy.

Tran wiedziała, że jej rodzina musi uciekać. Dom zbudowany

przez jej ojca był duży, lecz nie dość duży, by zmieścić ich

wszystkich, a  pewnie nadejdzie jeszcze więcej osób. Przeszukali

więc kwatery służących w  poszukiwaniu jedzenia i  zaczęli

dyskutować o  tym, dokąd uciekać. Amerykańska baza znajdowała

się niedaleko na południe. Udanie się tam oznaczało jednak

konieczność przedarcia się przez ciężkie walki w ich wiosce. Musieli

uciekać. Spakowali swoje rzeczy i  ruszyli do domu jej starszego

brata w Tu Dam, około trzech kilometrów na północny zachód.

Reszta dnia była zwiastunem koszmarnych następnych tygodni.

Rodzina szła raz w  jednym, raz w  drugim kierunku, uciekając

przed ostrzałem. Najpierw podróżowali z grupą innych uciekinierów

idących na północny zachód. Udało im się minąć grupę żołnierzy

Frontu strzegących mostu na kanale, lecz już po kilku godzinach

musieli zawrócić, gdy inna grupa zaczęła do nich strzelać. Jeden

wściekły żołnierz Frontu powiedział im, że nie mają prawa

opuszczać domów. Spróbowali innej drogi. Szli przez cały dzień,

mijając śmierć i  zniszczenia. Tra li do centrum miasta, przez ulicę


Le Loi aż do mostu Truong Tien, skąd znów musieli uciekać.

Wreszcie, tuż przed zmrokiem, razem z  tysiącami innych znaleźli

schronienie w  kościele Najświętszego Zbawiciela, zaledwie kilka

kwartałów na południe od rzeki Huong. Życzliwy ksiądz starał się

tam znaleźć miejsce dla wszystkich uchodźców.

Po południu pierwszego dnia Le Van Hoi i  jego rodzina musieli

zakwaterować pięciu żołnierzy Frontu. Hoi miał dobrą robotę –

pracował dla rmy budowlanej jako menadżer i  mógł zapewnić

dobre życie swojej żonie i  dzieciom. Mieszkali niedaleko mostu

Bach Ho w  zachodnim Hue. Chociaż nie został bezpośrednio

zatrudniony przez reżim, to jego pozycja i  wielkość jego domu

czyniły go podejrzanym dla okupantów. Jednak młodszy brat Hoi

pracował w  jednej z  politycznych komórek Viet Congu i  mógł mu

pomóc. Dzięki jego pomocy zamiast tra ć na „reedukację”, zostać

przymusowo wcielonym do jednostki partyzanckiej lub być

zmuszonym do kopania okopów, albo transportowania żywności

i  amunicji dla okupantów Hoi, miał pomóc wieszać rewolucyjne

plakaty i  agi. Był za to bardzo wdzięczny. Tej nocy pozwolono mu

także wrócić do domu, do rodziny, która przygotowywała właśnie

posiłki dla pięciu gości.

Po nocy spędzonej wraz z  rodziną i  sąsiadami w  wielkiej rurze

odpływowej Le Ngoc Thinh przypomniał sobie, że o  czymś

zapomniał. Jego rodzina ruszyła w  stronę budynku nad rzeką

o  poranku, lecz piętnastoletni Thinh, wbrew ich żądaniom, pobiegł

w przeciwnym kierunku – do ich rodzinnego domu.

Okazało się to jeszcze bardziej niebezpieczne, niż spodziewali się

jego rodzice. Thinh został ostrzelany i  musiał szukać schronienia.

Dokoła padały kolejne strzały. Ktoś zawołał:

– Kto tam?!

Thinh rozpoznał ten głos. Był to żołnierz ARVN, który mieszkał

w  jego dzielnicy. Kiedy odpowiedział mu i  oznajmił, kim jest,


żołnierz go przeprosił. Wymienili się informacjami. Dziewczyna,

w  której Thinh był sekretnie zakochany, została zabita. Siedziała

przy biurku w  domu, odrabiając lekcje, gdy przez dach wpadł

granat i  eksplodował w  jej pokoju. Thinh nigdy nawet z  nią nie

rozmawiał, lecz jej śmierć bardzo go zasmuciła. Iść dalej było zbyt

niebezpiecznie. Zawrócił i pobiegł dołączyć do swej rodziny.

Tran Toi też miał piętnaście lat. Jego ojciec był głównym

sanitariuszem w  szpitalu wojskowym w  Mang Ca i  całą rodziną

mieszkali pod północnymi murami fortecy, za rzeką Dao. Razem

z bliskimi i sąsiadami wczołgali się do schronu pod ich domem, by

ukryć się się przed ostrzałem. Jednak po tym, jak dym wypełnił

najpierw dom, a  potem i  sam schron, uciekli do pobliskiego

kościoła katolickiego. Jego rodzice zostali w domu, by zająć się jego

niepełnosprawnym wujem. Kiedy Toi i  jego rodzeństwo dotarli do

kościoła, był on już pełen ludzi. Brakowało już miejsca. Musieli

więc ruszyć z powrotem i wrócić do domu. Ukryli się pod drzewami

na zewnątrz aż do ranka.

Tego czwartkowego poranka, 1  lutego, bitwa nadal trwała

w okolicach Mang Ca, więc Toi i jego rodzeństwo pomaszerowali na

zachód, w  stronę sierocińca, który mógł im dać schronienie.

Strzały – jak się zdawało – dochodziły z  każdej strony, trudno więc

było stwierdzić, gdzie jest bezpiecznie. Kryli się za murami

i w dziurach wyrwanych w nawierzchni przez eksplozje, przebiegali

z  jednej kryjówki do drugiej. W  miarę jak posuwali się naprzód,

dołączało do nich więcej ludzi. Mieszkańcy uciekali masowo. Toi był

przerażony tym, co widział. Rozczłonkowane ciała żołnierzy

NVA  wisiały na drucie kolczastym u  szczytu murów cytadeli.

Zginęli w  wyniku eksplozji zdalnie sterowanych min. Dokoła bram

było jeszcze więcej ciał.

Sierociniec też okazał się pełny. Toi i jego bracia nie mieli wyboru

– zawrócili i pomaszerowali w stronę domu.

 
Nguyen Van Ty zobaczył agę z  żółtą gwiazdą o  świecie. Nie spał

całą noc, słuchając BBC  w  nadziei, że zorientuje się, co się dzieje.

Dom Ty znajdował się przed bramą Nha Do, w  południowo-

zachodnim narożniku cytadeli, bardzo blisko masztu agowego Ngo

Mon. Mieszkał w  dobrze zbudowanym dwupiętrowym domu, który

służył jak dom pokazowy dla materiałów budowlanych, które

sprzedawała jego rma. Ty dostarczał beton i  kamienie do budowy

dróg i  budynków. Zarządzał otyllą łodzi i  ciężarówek, która

dostarczała materiały z  wykopów w  Phu Bai i  innych miejsc na

place budowy. Była to praca pożyteczna dla obu stron i  stał się

ekspertem w nawigowaniu między dwoma frakcjami – w większości

przez unikanie pracy w  obszarach spornych. Starsza siostra Ty,

Quen, działała w Viet Congu. Pracowała dla jednego z regionalnych

dowódców, więc Ty wiedział już wcześniej, że coś dużego szykuje się

w Tet.

W  dniu, w  którym zajęto miasto, dom Ty został zarekwirowany

przez batalion ARVN, który ustanowił tu swoją kwaterę główną.

Większość mieszkańców dzielnicy uciekła, lecz Ty i  jego rodzina

zostali. Jak i inni nie był pewien, gdzie jest bezpieczniej. Postanowił

więc grać na dwa fronty. Batalion ARVN liczył początkowo

osiemdziesięciu ludzi, lecz w  ciągu dnia ich liczba wzrosła do

dwustu. Obsadzili dzielnicę, w  której mieszkał Ty, tuż pod murami

fortecy. Został z  nimi, lecz wysłał także wiadomość swojej siostrze,

której obiecał przekazać informacje o swoich „gościach”.

Ty ukrył się w  swoim domu, gdy oddziały ARVN próbowały

zaatakować platformę, na której znajdował się maszt agowy,

i  zostały odparte. Wielu żołnierzy poległo przy tej próbie.

Nadzorował przygotowanie posiłków dla dowódców batalionu –

karmił żołnierzy z  własnych zapasów. Drugiego dnia jego siostra

przyszła się z  nim spotkać i  została aresztowana przez żołnierzy

ARVN. Powiedziała żołnierzom, że kwatera główna znajduje się

w domu jej brata, więc przyprowadzili ją do niego.


– Panie Ty, kim jest dla pana ta pani? – zapytał generał Ton That

Dinh, dowódca jednostki.

– To moja starsza siostra – odparł Ty.

Dinh puścił ją wolno. Ty opowiedział Quen o  wszystkim, co

widział, ze szczegółami – ilu ludzi miał Dinh i  jak jego jednostka

poniosła porażkę przy szturmie na platformę. Kiedy odchodziła,

ostrzegł ją, by nie wracała. Było to zbyt niebezpieczne. Zresztą to

samo powiedział nieświadomy jej misji Dinh.

– Prowadzimy bitwę, a pani tutaj przychodzi ot tak – powiedział. –

Musimy podejrzewać, że jest pani członkinią sił rewolucyjnych.

Cywil nie zrobiłby tego, co pani.

Mimo tych ostrzeżeń Quen wróciła dwa dni później. Znów została

aresztowana. Dinh był wściekły.

–  Powiedziałem, że masz tu nie wracać! I  tak podejrzewałem, że

jesteś rewolucjonistką. Jak śmiesz wracać?

– Błagam, moja rodzina została zastrzelona – powiedziała Quen. –

Wielu ludzi zginęło w  mojej dzielnicy [mieszkała na północ od

cytadeli]. Jedno z moich dzieci zginęło, dwoje jest rannych.

Ty zapytał Dinha, czy siostra może wziąć ze sobą nieco lekarstw.

Dinh znów ją ostrzegł:

–  Nie możesz już tam wrócić – powiedział. – Jeśli rewolucjoniści

cię zobaczą, zastrzelą cię. Jeśli Amerykanie zobaczą kogoś, jak

przechodzi przez most [Quen, by wrócić do domu, musiała przejść

przez most Bach Ho pod północnym murem], także cię zastrzelą.

Ty spytał, czy może zabrać siostrę z  powrotem łodzią. Dostał

zgodę, więc wyładował łódź ryżem, a  wartownikom z  ARVN

powiedziano, że mają go przepuścić. Brat i  siostra odwiedzili więc

lokalne dowództwo Frontu, gdzie złożyli raport o siłach Dinha.

Wkrótce po powrocie Ty z tej wyprawy siły Dinha wymaszerowały.

Kazano im dostać się do Mang Ca. Ty był zmartwiony – poprosił

generała, by ostrzegł go przed wymarszem. Pomógł im, karmił ich

i  dał im schronienie – siły rewolucyjne z  pewnością uznają go za

zdrajcę. Dlatego razem z  żoną ubrali się w  stare ubrania i  wraz


z  dziećmi uciekli. Znaleźli przyjaznego im kapitana promu i  wraz

z nim zakotwiczyli na wodzie. Ich łódź była jedną z piętnastu, które

spędziły dziesięć dni obok wyspy Hen, przeczekując walki.

Po tym, jak odszedł, jego siostra wróciła po raz trzeci.

Prawdopodobnie otrzymała rozkaz zdobycia kolejnych informacji

i  porcji ryżu od jej brata. Znalazła się w  środku potyczki między

siłami Frontu a  łodziami patrolowymi amerykańskiej marynarki.

Została zastrzelona dwieście metrów od jego domu.

Perspektywa komunistycznej okupacji miasta była szczególnie

alarmująca dla rodzimy Tuy-Cam, pracowniczki amerykańskiego

konsulatu w  Da Nang, narzeczonej Jima Bullingtona. Mieli piękny

dom i  ogród, więc wiedzieli, że skupią na sobie uwagę. Zmarły

ojciec Tuy-Cam był wysokim stopniem o cerem wywiadu reżimu

w  Sajgonie. Jej dwóch młodszych braci szkoliło się na o cerów

ARVN. Ukrywali się na strychu i  ich obecność, nie wspominając

nawet o  pracy, jaką wykonywała Tuy-Cam, była wielkim

zagrożeniem.

Tuy-Cam obudziła się wczesnym rankiem. Ze snu wyrwał ją krzyk

płaczącej kobiety w  ogródku. Razem z  resztą rodziny spędziła noc

w  ich domu koło torów kolejowych w  południowo-zachodnim Hue.

Poszła spać o  pierwszej nad ranem po uczcie z  okazji Tet. Jej

narzeczony, Bullington, odjechał na drugi brzeg Huong do

elektrowni, gdzie zatrzymał się u  swojego przyjaciela Alberta

Istviego. Dwóch innych Amerykanów – Steve Miller i  Steve

Haukness – wróciło do domu Millera. Kobieta w jej ogródku uciekła

z pobliskiej wioski. Żołnierze Frontu zabrali jej męża.

– Jest tylko rolnikiem – powiedziała. – Nie zrobił nic złego.

Kilka godzin później ktoś głośno zapukał do drzwi domu. Rodzina

Tuy-Cam, słysząc strzały w  całym mieście, schroniła się na

pierwszym piętrze i czekała.

U  drzwi stało czterech żołnierzy Frontu w  gumowych sandałach,

czarnych koszulach i  korkowych hełmach. Weszli do środka


i przyjrzeli się całej grupie.

– Czy wszyscy są tutaj? – zapytał jeden.

– Tak – odparła matka Tuy-Cam.

– Ktoś się ukrywa?

– Nie.

Żołnierze zażądali, by wszystkie dziewczyny i  kobiety ustawiły się

po jednej stronie pokoju, a  mężczyźni i  chłopcy po drugiej.

Dowódca oddziału powiedział rodzinie, że są reakcyjnymi

zdrajcami, którzy pomogli sprzedać Wietnam Amerykanom. Żyło im

się dobrze, lecz teraz będą cierpieć. Przyłożył pistolet do skroni

siostry Tuy-Cam i zmusił ją do poprowadzenia przeszukania domu.

Sprawdzili również strych.

– Nikogo tu nie ma – powiedziała. – Możecie mnie zastrzelić, jeśli

uważacie inaczej. – Uwierzyli jej na słowo.

Kobiety zabrano na most Nam Giao. Inna grupa żołnierzy zabrała

chłopców i  mężczyzn. Także innych zabrano na most, w  tym kilku

Amerykanów, kobiet i  mężczyzn, którzy pracowali dla

Międzynarodowego Wolontariatu [International Voluntary Services

– IVS] organizacji, która zatrudniała świeżo upieczonych

absolwentów do pracy w  szkołach w  Wietnamie. W  większości byli

to pacy ści, część z  nich odmawiała służby wojskowej, i  byli

zaangażowani w  prace podobną do tej, którą prowadził Korpus

Pokoju. Jedną z  nich była kobieta, którą Tuy-Cam poznała

wcześniej, Anne Hensley. Wydawała się bardzo opanowana, biorąc

pod uwagę okoliczności. Żołnierze mieli kłopot z  przesłuchaniem

Amerykanów i  spytali, czy ktokolwiek mówi po angielsku. Hensley,

która wiedziała, że Tuy-Cam doskonale posługuje się angielskim,

spojrzała jej w  oczy i  powoli potrząsnęła głową, jakby chciała dać

jej do zrozumienia: nie możesz im powiedzieć. Amerykanów

zabrano.

Rodzinę trzymano na moście wraz z  innymi przez sześć godzin.

Jeden z  młodych komisarzy wygłosił mowę. Powiedział, że Ho Chi

Minh przybędzie do Hue, gdy tylko wyzwolenie Południowego


Wietnamu dobiegnie końca. Ogłosi budowę wielkiej fabryki

tekstyliów, która zapewni pracę. Nie dało się wyczuć szczególnego

entuzjazmu. Rozprowadzono ulotki zawierające „dziesięć punktów”

nowego reżimu. Pośród nich znajdował się punkt o  tym, że ci,

którzy pomogą w  wyzwoleniu, zostaną wynagrodzeni; ci, którzy

pracowali dla marionetkowego reżimu, ale się poddadzą,

skorzystają z  amnestii; ci zaś, którzy poprowadzą oddziały Frontu

do amerykańskich i  południowowietnamskich składów broni, będą

„wielce chwaleni”.

–  Dobrze, teraz możecie wrócić do domów – zakończył przemowę

komisarz.

Poinformowano ich, że każdej nocy dziesięciu lub jedenastu

żołnierzy zgłosi się do ich domów na kolację. Rodzina podjęła

decyzję, że zarówno Tuy-Cam, jak i  jej bracia, powinni się ukryć.

Zamieszkała więc w  rodzinnym schronie, ukryta pod łóżkiem

i otoczona workami ryżu. Spędziła tam wiele dni. Dwóch chłopców,

których zabrano – jej najmłodszy brat i kuzyn – wróciło następnego

dnia.

Po drugiej stronie rzeki, w  elektrowni, Bullingtona obudził ostrzał

z  moździerzy. Usiadł na łóżku i  w  oddali usłyszał ogień karabinów.

Wszystko słychać było z  dużej odległości, więc po prostu znów

zasnął. Obudził się rankiem, ubrał i  wyszedł z  budynku. Z  drugiej

strony dziedzińca jego przyjaciel Istvie, gestykulując, kazał mu

wrócić do środka.

Tak zrobił i czekał w pokoju. Zachodził w głowę, co się dzieje. Miał

chiński pistolet, który dostał jako prezent. Nigdy z niego nie strzelił

– trzymał go jako suwenir. Teraz uznał, że będzie musiał użyć go

jako broni. Rozpracował, jak go użyć, i  załadował. Położył obok

siebie na łóżku i  czekał, nasłuchując, co dzieje się na zewnątrz,

zbyt przerażony, by nawet wyjrzeć za okno. Po kilku godzinach

wygrały jednak nuda i  ciekawość. Musiał się dowiedzieć, co jest

grane. Przeszedł na drugą stronę dziedzińca. Znów zobaczył


swojego przyjaciela Istviego w  drzwiach budynku naprzeciw,

gestami każącego mu wrócić do środka. Bullington go zignorował.

–  Co ty tutaj robisz? – wyszeptał Istvie. – Powiedziałem, że masz

zostać w  środku. Oni są tutaj, Północni Wietnamczycy są tu,

wszędzie dookoła. Lepiej wracaj szybko do tego pokoju i  się

stamtąd nie ruszaj!

Wysoki Amerykanin wrócił przez dziedziniec do swojego pokoju.

Istvie był pół Wietnamczykiem, pół Francuzem i siły komunistyczne

nie uważały go za niebezpiecznego. Nie musiał się ukrywać, lecz

Bullington był w  niebezpieczeństwie. Został w  swoim pokoju aż do

późnego popołudnia. Zdał sobie sprawę, że samochód, który

pożyczył z  biura CORDS, miał na boku insygnia amerykańskiej

agencji rozwoju międzynarodowego. Było to jak ogłoszenie, że

w okolicy znajduje się ważny Amerykanin.

W kilka godzin później ktoś zastukał do drzwi. Bullington zamarł,

lecz zdał sobie sprawę, że NVA prawdopodobnie by nie pukało.

– Czy to ty, Albert? – zapytał.

On sam – z kanapką z szynką i ciepłym piwem.

–  Masz szczęście – powiedział Bullingtonowi. Elektrownia pełna

żołnierzy Frontu. Budynki dokoła dziedzińca kompletnie

obsadzone, a  on przeszedł przezeń dwa razy! Jeśli ktoś mógł

uchodzić za modelowy przykład Amerykanina, to właśnie

Bullington.

– Wydaje mi się, że zajęli wszystko – powiedział Istvie. – Całe Hue.

Nie możesz tu zostać. Jeśli cię znajdą, to źle się to skończy dla nas

obu.

– A gdzie ty się podziejesz? – spytał Bullington.

Istvie jeszcze tego nie rozgryzł. Powiedział, że wróci za kilka

godzin i  zapuka dokładnie cztery razy. Bullingtona czekały teraz

ciężkie chwile. Zrozumiał, że jego życie było teraz w  rękach

człowieka, którego przecież nie znał aż tak dobrze. Jeśli Istvie

zostanie przyłapany na udzielaniu schronienia Amerykaninowi, to

on i  jego rodzina zostaną uznani za zdrajców. Istvie brał więc na


siebie ogromną odpowiedzialność. Na ile można było zaufać czyjejś

dobrej woli? Bullington czuł się okropnie – z jego powodu przyjaciel

znalazł się w trudnej sytuacji.

Kiedy Istvie wrócił, było już ciemno. Powiedział, że zabierze

Amerykanina do katolickiego księdza, Marie Cressoniera, który

mieszkał dwa kwartały dalej. Zdecydowali się zaczekać, aż

okupujący elektrownie żołnierze zasiądą do kolacji. Istvie następnie

sam przejdzie przez dziedziniec, a jeśli nie będzie problemów, to da

Bullingtonowi sygnał, by za nim poszedł.

Istvie zauważył pistolet i doradził, by Bullington go zostawił.

– Nic ci to nie pomoże – powiedział. – Jest ich ponad setka. A jeśli

go przy tobie znajdą, źle się to skończy dla nas obu.

O  szóstej Istvie wrócił i  zapukał cztery razy. Bullington patrzył,

jak jego przyjaciel przechodzi przez dziedziniec, jednak się nie

zatrzymuje i nie daje mu sygnału.

Istvie wrócił pół godziny później. W  oknie pobliskiego budynku

stał żołnierz Frontu i  Istvie nie chciał ryzykować – ktoś o  wzroście

Bullingtona był łatwy do zauważenia. Tym razem jednak Albert

przeszedł przez dziedziniec i  dał sygnał. Amerykanin zebrał się

w  sobie i  przemaszerował przez otwartą przestrzeń. Serce mu

waliło. Starał się iść normalnym, nonszalanckim krokiem, jakby

był u  siebie. Może zostanie uznany za Francuza? Jego francuski

był całkiem niezły – nauczył się go w  szkole językowej służby

dyplomatycznej. Nikt go nie zauważył. Istvie wyprowadził go bramą

w tylnym murze domu. Bullington czekał w wychodku kilka minut,

podczas gdy przyjaciel sprawdzał teren. Następnie obaj przeszli

przez okno budynku i zeskoczyli do ogródka sąsiedniego domu.

Cressonier spotkał się z  nimi u  tylnych drzwi. Przedstawił

Bullingtona młodszemu księdzu, ojcu Pierre’owi Poncetowi, który

uciekł przed ostrzałem w  Khe Sanh. Cressonier, który był dość

wysoki, dał Bullingtonowi jedną ze swoich sutann. Krótka rozmowa

po francusku zdecydowała, że jeśli zostaną przyłapani przez Front,

Bullington będzie udawał kanadyjskiego księdza. Jego francuski


był niezły, lecz akcent okazał się niewystarczający. Doszli do

wniosku, że będą musieli udawać tylko przez dzień lub dwa.

–  Możesz tu zostać tak długo, jak potrzebujesz – powiedział

Cressonier. – Jednak jestem pewien, że Marines odbiją cały ten

obszar jutro lub pojutrze i będziesz bezpieczny.

Wielu Amerykanów i Europejczyków rozsianych po Hue nie miało

tyle szczęścia. Steve Miller i  Steve Haukness zostali aresztowani

tego poranka w domu Millera. Ciało Millera znaleziono później, jego

ręce związano z tyłu. Strzelono mu w potylicę na polu za katolickim

seminarium, którego budynków Front używał do gromadzenia

więźniów. Szczątki Hauknessa znaleziono sześć lat później.

Wszyscy obcokrajowcy byli w  niebezpieczeństwie. Trzej niemieccy

lekarze, którzy uczyli w  akademii medycznej, zostali rozstrzelani

wraz z  żoną jednego z  nich. Dwóch francuskich misjonarzy

z  zakonu benedyktynów, mimo narodowości, także zostało

zabitych; jednego zastrzelono, a  drugiego pogrzebano żywcem.

Weteran służby dyplomatycznej Philip Manhard został aresztowany

w  willi w  mieście. Nieco wcześniej zadzwonił do MACV  w  Sajgonie

i  poinformował, że jego dom jest otoczony. Razem z  czterema

amerykańskimi pracownikami rmy budowlanej został

przewieziony przez miasto, przesłuchany i  zabrany na długi,

wyczerpujący marsz do Hanoi. Razem z  nimi pojmano pracownika

CIA Eugene’a  Weavera, którego aresztowanie s lmowano. Film

pokazano później w CBS. Wszyscy byli więzieni aż do roku 1973.

Inni stawiali opór. Ponad dwudziestu amerykańskich doradców

wojskowych, w większości techników z lotnictwa i piechoty, wysłało

wiadomość, że są otoczeni i  uwięzieni. Zajęli pozycję przy oknach

i  drzwiach, gotowi się bronić, aż przyjdzie pomoc. Około trzech

tuzinów innych Amerykanów – cywilów, dyplomatów, pracowników

CIA i  wojskowych – znajdowało się w  różnych miejscach w  mieście

tego ranka. Chris Jenkins był w  cytadeli. Przyleciał do Hue, by

odwiedzić przyjaciół w  czasie świąt. Dwudziestoczteroletni


ladel jczyk pracował w  Dalat, mieście między Hue a  Sajgonem,

dla IVS. Jego przyjaciele ukryli go pod łóżkiem.

Wśród Amerykanów, których Tuy-Cam widziała na moście, była

Marjorie Nelson, wysoka i  chuda lekarka, nosząca modne w  owym

czasie okulary o  błyszczących oprawkach i  o  ostrych końcach.

Razem z  nią była jej przyjaciółka Sandra Johnson, która uczyła

w  liceum w  Hue. Obie kobiety trochę mówiły po wietnamsku.

Nelson była w  odwiedzinach u  swojej przyjaciółki nauczycielki.

Zostały zabrane do obozu w górach, gdzie strażniczki wyglądały na

zszokowane, że obie, w  przeciwieństwie do amerykańskich

żołnierzy, umieją mówić w  ich języku. Zostały zasypane pytaniami

o życie w Ameryce, o to, czy mają mężów lub chłopaków.

–  Jak gotujecie w  Ameryce? Używacie drewna czy węgla? –

zapytała Nelson jedna z żołnierek.

Lekarka zaoferowała, że pomoże. W  obozie było wielu rannych,

lecz powiedziano jej, że jest też dość wietnamskich lekarzy

i  sanitariuszy. Obu kobietom kazano napisać listy wyrażające ich

poglądy na wojnę; obie sprzeciwiały się amerykańskiej interwencji;

obie pisały szczerze[170].


 

Walki w Hue, Marines


 

CZYLI CHCESZ TRAFIĆ DO WIETNAMU?

Mike Downs, dowódca kompanii Foxtrot[171] pracował bardzo ciężko

na to, by mieć szansę poprowadzić swoich ludzi do walki. Ukończył

Holy Cross College i  miał dwadzieścia siedem lat. Jak większość

o cerów Marines chciał tra ć na front. Bez doświadczenia w bitwie

nie miał szans na awans.

Downs był doskonałym kandydatem. Prowadził pluton strzelców

oraz pluton szturmowy; potem był zastępcą o cera operacyjnego

batalionu; dowodził kompanią na Okinawie i  w  Camp Pendleton;

ukończył Amphibious Warfare School w  Virginii. Jednak po tym,

zamiast tra ć do Wietnamu, dostał kolejne ciche stanowisko na

Okinawie. Życzliwie nastawiony przełożony zapisał go na kurs

zwiadu w  Pendleton, by nie mógł zgłosić się na objęcie swojego

stanowiska na Okinawie. Oznaczało to, że w  ogóle już nie będzie

musiał tam jechać, i  powiedziano mu, że w  takim razie niemal na

pewno dostanie kompanię w  Wietnamie. Jednak po zakończeniu

kursu – przydatnego szkolenia w  nawigacji na lądzie oraz

koordynacji wsparcia z powietrza i artylerii – został poinformowany

przez sierżanta, że po raz kolejny pominięto go przy przydzielaniu

pozycji na froncie. Znów dostał przydział na Okinawę.

– Jaja sobie robicie – powiedział Downs. – Przyjechałem tu zrobić

ten kurs, żeby nie jechać na Okinawę. Ja już byłem na Okinawie.

Odfajkowane. Chcę jechać do Wietnamu.

Sierżant chwilę się zastanawiał.

– Czyli chcesz tra ć do Wietnamu?

– Pewnie.
Sierżant powiedział mu, że najpierw będzie musiał pojechać na

Okinawę, lecz obiecał, że postara się mu pomóc załatwić przydział

do Wietnamu. Słowa dotrzymał. Po wylądowaniu na Okinawie

Downs otrzymał krótki brie ng, po czym został wezwany przez

sierżanta administracyjnego, który myślał, że przekazuje złe wieści.

–  Pańskie rozkazy zostały zmody kowane. Został pan teraz

przydzielony do 1 Dywizji Marines w Wietnamie.

Downs zrobił wszystko tak, jak trzeba, gdy przejął dowodzenie

kompanią Foxtrot jesienią 1967  roku. Zebrał wszystkich swoich

o cerów i  najważniejszych podo cerów razem i  powiedział im, że

wiedzą więcej o tym, jak się walczy w Wietnamie niż on. Powiedział,

że będzie polegał na ich radzie. Weterani byli zawsze ostrożnie

nastawieni do nowych dowódców – mieli tendencję do bycia

młodymi, energicznymi i  pełnymi chęci. Downs właśnie taki był,

a mogło to oznaczać ciężką pracę i spore zagrożenie.

Na początku 1968  roku Downs miał już spore doświadczenie.

Jego kompanię zdjęto z frontu koło Phu Bai w środę, 31 stycznia –

tuż przed tym, jak miała pomóc wykończyć okrążony batalion NVA.

Dowódca Downsa, podpułkownik Ernie Cheatham[172], doskonale

dowodził jedną ze swoich kompanii, Hotel, dzięki czemu batalion

NVA musiał się wycofać. Patrząc na mapę, Cheatham zobaczył, że

batalion wycofuje się w  stronę rzeki Truoi, która była zbyt szeroka

i  zbyt głęboka, by się przez nią przeprawić. Rzeka płynęła

z  grubsza w  północno-wschodnim kierunku od spektakularnych

zielonych szczytów i  wodospadów lasu Bach Ma do Morza

Południowochińskiego, gdzie uchodziła mniej więcej w  połowie

drogi między Hue a  Da Nang. Tuż przed pozycją Cheathama rzeka

skręcała na zachód, co oznaczało, że jeśli jego ludzie będą

wystarczająco szybcy, by zablokować ich odwrót, cały batalion NVA

zostanie uwięziony. Była to niesamowita okazja.

Sprowadził kompanię Downsa, by wspomogła kompanię Hotel

w  zepchnięciu wroga w  stronę rzeki, a  kompanii Echo kazał

zabezpieczyć ich ankę. Operacja się udała. Młodzi dowódcy


kompanii mieli wrażenie, że wszystko poszło jak na manewrach.

Pułkownik podał im na talerzu oddział wroga, który od miesięcy

nękał ich zasadzkami, ostrzałem z  moździerzy i  pułapkami.

Marines dysponowali przewagą ognia, której rzadko mieli okazję

używać. Walka z  Viet Congiem i  NVA przypominała często

strzelanie z  armaty do much. Teraz wróg był otoczony. Cały

batalion! Tylko że nic z tego nie wyszło.

Cheatham dostał rozkaz, żeby się wycofać. Poinformowano go, że

jego czwarta kompania, Golf pod Chuckiem Meadowsem, została

wysłana do Hue i  że dowódcy Grupy Uderzeniowej X-Ray w  Phu

Bai chcieli dwóch więcej – natychmiast. Zniweczyło to plany

pułkownika. Cheatham był wściekły i  wywołał dowództwo przez

radio, by dać temu upust. Jego znakiem wywoławczym było

Rockmat Six.

– Czy wy sobie w ogóle zdajecie sprawę z tego, co się tutaj dzieje?!

– krzyczał. – Mamy ich na tacy!

–  Nie przejmujcie się, Rockmat Six. Tam, dokąd was wysyłamy,

jest ich więcej, niż się spodziewacie[173].

Jego o cerowie byli rozczarowani i  wściekli, sam Cheatham

wydawał się załamany. Skarżył się później: „Gdzieś tam siedzi

dowódca batalionu NVA, który do końca życia będzie opowiadał

historie o najgłupszym skurwysynie, z jakim przyszło mu walczyć”.

Kompania Foxtrot miała się udać bezpośrednio od Phu Bai,

a  następnego dnia dołączyć w  Hue do kompanii Golf. Kompania

Hotel zaś przejść do mostu na autostradzie numer  1, a  stamtąd

zostać przetransportowana na północ następnego dnia.

Cheathamowi kazano pozostawić na miejscu kompanię Echo, by ta

mimo wszystko spróbowała podjąć walkę z  przeważającymi siłami

wroga.

Przyjechały ciężarówki i  ludzie Downsa zostali zabrani do Phu

Bai. Nie wzięli ze sobą swoich plecaków – żywności, amunicji,

suchych skarpet, rzeczy osobistych, których miało im bardzo

brakować w  następnych tygodniach. Szeregowy Frasier wspominał


później widok swojego plecaka, ustawionego w  równiutkim rzędzie

wraz z innymi na krańcu pola. Nigdy go już więcej nie zobaczył.

Kompania Foxtrot spędziła jedną noc w  Phu Bai, a  wczesnym

rankiem – w  czwartek, 1  lutego – ruszyła do Hue. Downsowi

powiedziano, że jego ludzie zostaną śmigłowcami

przetransportowani do kompleksu MACV, gdzie mają podjąć

operację, która potrwa około jednego dnia. Bombardowania

z powietrza i artyleria nie wchodziły w grę. Miasto było uważane za

ważny obszar historyczny i  zakładano, że jeśli ktokolwiek zacznie

coś tam burzyć, to będzie to ARVN. Jego ludzie mieli używać broni,

którą nosili ze sobą – karabinów i  karabinów maszynowych. Mieli

zabezpieczyć kompleks, uratować Amerykanów kryjących się po

mieście, a  następnie wrócić. Downs przekazał rozkazy swoim

dowódcom plutonów.

– Zabierzcie ekwipunek – powiedział swoim ludziom sierżant Paul

Tinson. – Jedziemy do Hue, by odratować kompanię Golf. Wpadli

w  gówno po uszy. Zabierzcie tylko kamizelki przeciwodłamkowe

i niezbędny ekwipunek – wrócimy na kolację[174].

Wzięli więc ze sobą amunicję i  jedną puszkę racji typu  C na

głowę, i zebrali się tego ranka na pasie startowym, skąd śmigłowce

typu Sea Knight miały im zafundować lot trwający dwadzieścia

minut. Trzeba ich było transportować w  turach. W  każdej turze

żołnierze siedzieli wzdłuż przedziału transportowego śmigłowca na

swoich hełmach – co chroniło ich klejnoty przed odłamkami, które

mogły przebić podłogę. Nad miastem śmigłowce wisiały wysoko,

czekając na ogień zaporowy, po czym szybko schodziły niżej

w  kierunku północno-zachodnim nad rzeką Van Duong. Potem

skręcały ostro w  lewo w  miejscu, gdzie rzeka wpadała do Huong.

W tym momencie odbijały w bok. W czasie jednego z lotów dało się

słyszeć głośne metaliczne bam! bam! bam! kul przebijających

kadłub. Jeden z Marines rzucił się na podłogę. Strzały nagle ustały

i gdy śmigłowiec wyrównał lot, wszyscy zaczęli się z niego śmiać.


–  Z  czego się śmiejecie, do cholery? – spytał. – Byłem po prostu

szybszy od was wszystkich[175].

Ostrzał z  karabinów był rzadki, lecz reagowano nań nerwowo.

Jeden ze śmigłowców przywiózł do miasta dziennikarzy, z  których

tylko niektórzy wysiedli, gdy wylądował. Ku uciesze Downsa reszta

została na pokładzie i wróciła do Phu Bai.

Kyoichi Sawada i  Mike Morrow byli wśród tych, którzy wysiedli.

Sawada był sławny: za swoje zdjęcia z  Wietnamu dwa lata

wcześniej zdobył Pulitzera. Morrow był zupełnym amatorem. Tra ł

tu jakby przypadkiem. Był wysoki, chudy, o  gęstej czuprynie

kasztanowych włosów. Nosił okulary w  czarnych oprawkach.

Studiował w  Dartmouth College historię chińsko-amerykańskiej

dyplomacji i  próbował się nauczyć chińskiego. Dostał się na letni

kurs na Tajwanie. Lato się skończyło, a  on chciał zostać. Czuł, że

jego chiński stale się poprawia, i  dostał pozwolenie od swojego

profesora, by zagościć tam trochę dłużej, zanim wróci ukończyć

licencjat. Jednak Morrow przesadził – rok później dowiedział się,

wciąż będąc na Tajwanie, że stracił status studenta. Jego rodzice

wysłali mu bilet powrotny, lecz wiedział, że w  tej sytuacji pewnie

tra do armii.

Morrow sam nie wiedział, jaki jest jego stosunek do wojny, lecz

zajmował się Azją i  Wietnam go fascynował. Istnieje jednak duża

różnica między ciekawością a  przekonaniem. Nie był przeciwny

wojnie, ale nie wierzył też w  nią na tyle, by w  niej walczyć.

Zdecydował się więc nagle zamienić swój bilet do domu na bilet do

Sajgonu, gdzie tra ł na wizie turystycznej z  sześćdziesięcioma

dolarami w  kieszeni. Był przerażony. Miał ze sobą adres wujka

swojego kumpla w  Cho Lon, lecz nie miał pojęcia, gdzie to jest ani

jak tam tra ć. Na lotnisku w  Sajgonie zorientował się, że jego

angielski jest tutaj równie pomocny co jego chiński. Powiedział, że

ma zamiar pracować jako dziennikarz, i  został wsadzony

w  autobus do hotelu Caravelle, gdzie mieszkała większość

amerykańskich dziennikarzy. Było już ciemno, gdy tam dotarł, i nie


miał pojęcia, czy Sajgon po zmroku jest bezpieczny. Wszedł do

środka i  zapytał, ile kosztuje noc. Okazało się, że trzydzieści pięć

dolarów – więcej niż połowę wszystkich jego funduszy. Był jednak

zdesperowany, więc się zameldował. Nie odważył się wydać

kolejnych pieniędzy, więc nic nie zjadł. Spać też nie mógł.

Wczesnym rankiem przypomniał sobie nazwisko korespondenta

„Baltimore Sun”, Boba Erlandsona, dla którego pracował jako

tłumacz na Tajwanie. Znalazł jego adres w  Sajgonie – hotel

Caravelle. Zadzwonił do niego z hotelowego telefonu.

– Zejdź na dół – powiedział Erlandson. – Zjedz z nami śniadanie.

Morrow natychmiast zszedł do pokoju reporterów i zapukał.

– Wchodź, wchodź! – krzyknął Erlandson. Na stole stała kawa.

Reporter „Baltimore Sun” pomógł chłopakowi zorientować się

w  sytuacji. Zabrał go do biura UPI, skąd dostał list polecający,

wedle którego był o cjalnym fotografem UPI. Dostał lm w  zamian

za to, że da UPI pierwszeństwo wyboru zdjęć. Jeśli jakieś będą

dobre, dostanie dziesięć dolarów za każde. Następnie napisał do

„Dartmouth Daily News”, gazety z  miejscowości Hanover w  stanie

New Hampshire. Zaoferował im korespondencję z  Wietnamu

w  zamian za o cjalny list stwierdzający, że jest ich

korespondentem. Gazeta odpowiedziała. Z  tymi dwoma listami

mógł dostać przepustkę prasową od MACV, która dała mu

dokładnie taki sam dostęp do transportów wojskowych, jakim

cieszyli się profesjonalni reporterzy. Umiał po chiński, więc napisał

kilka artykułów o  Cho Lon, chińskiej enklawie, gdzie zresztą

zamieszkał z  wujkiem swego przyjaciela. Artykuły opublikowano

w  „Washington Post”, a  Morrow nagle o cjalnie został

dziennikarzem, wolnym strzelcem współpracującym z  kilkoma

amerykańskimi gazetami. Znalazł się w  delcie Mekongu na łodzi

patrolowej marynarki, gdy ta została zatopiona przez ogień wroga,

i  musiał zostać wyłowiony z  rzeki, więc zanim tra ł do Hue,

wiedział już trochę, jak wygląda wojna.


Jednak czegoś takiego jak Hue nie widział jeszcze nigdy. Gdy

przyjechał, nie miał jeszcze pojęcia, że dzieje się tam coś wartego

opisania. Poprzedniego dnia utknął w  bazie lotniczej Quang Tri.

Stamtąd próbował się dostać do miasta, by spędzić święta

z  przyjaciółmi z  IVS, wśród nich z  dr  Marjorie Nelson i  Sandrą

Johnson. Tam, na pasie startowym, jakby znikąd, spadł przed nim

na ziemię pocisk z  karabinu maszynowego. Potoczył się pod same

jego nogi. Najwyraźniej przebył długi dystans, zanim spadł na

ziemię. Nadal był gorący, gdy został podniesiony. „Może to

korzystna wróżba” – pomyślał Morrow i schował pocisk do kieszeni.

Zdołał dostać się na pokład śmigłowca do Phu Bai i  gdy wysiadł,

zobaczył Sawadę – którego podziwiał – wsiadającego do śmigłowca

razem z kompanią Downsa. Zapytał, dokąd lecą.

– Do Hue – odparł Sawada.

Zapytał dowódcę plutonu, czy też może się zabrać. Dowódca

gestem wskazał mu, by wskoczył na pokład. Morrow był w  szoku,

gdy wylądowali pod ostrzałem.

Gene Roberts też przyleciał do miasta w  jednym z  Sea Knightów

wraz z  kolejnymi ludźmi Downsa. Szybko przebiegł wraz z  nimi,

pod ostrzałem, dwa kwartały dzielące ich od kompleksu MACV.

Większość Marines była zaskoczona faktem, że znaleźli się

w  mieście. W  Wietnamie widzieli tylko bazy wojskowe, poletka

ryżowe i  dżunglę. Tu napotkali wysokie budynki, szerokie ulice,

samochody i ciężarówki, parki, bary, restauracje, piękne domy. Nie

mieli jednak czasu na zwiedzanie. W  pełni zdyscyplinowani

uformowali się wokół śmigłowca, by zapewnić ogień zaporowy,

a następnie przebiegli przez park Doc Lao i ulicę Le Loi. Tam zajęli

pozycje wzdłuż jednego z  budynków. Dokoła padały strzały,

rykoszetowały od chodnika i  uderzały o  ściany, wznosząc małe

chmury tynku i  pyłu, które wypełniały ich nosy i  usta, gryzły

w oczy.

Kiedy czekali, Dan Carter zobaczył, że fotograf wycelował w niego

aparat. Kiedy jego grupie kazano przejść do kompleksu, spojrzał


w  jego obiektyw – może jego rodzice go zobaczą! – i  wtedy się

potknął. Jego hełm i  broń spadły na ziemię. Wstał i  spróbował

dogonić swój oddział. Na ulicy, przed bramą obozu, stał czołg. Gdy

Carter schylił się pod jego armatą, ta wystrzeliła, niemal zwalając

go z nóg. Z brzęczeniem w uszach cofnął się o kilka kroków.

Dowódca czołgu spojrzał na niego z wieżyczki i przeprosił:

– Jeśli chcesz, możesz teraz wejść do środka – powiedział[176].


 

OSIĄGNIĘTO KOMPLETNĄ KONSTERNACJĘ

Ofensywa Tet była na pierwszych stronach gazet w  Stanach

Zjednoczonych, lecz przedstawiano ją głównie jako serię

nieskutecznych ataków z  zaskoczenia w  całym kraju. „New York

Times” w  czwartek umieścił na swoich łamach artykuł autorstwa

Mohra z  Sajgonu, opisujący głównie rajdy na stolicę. Towarzyszyło

mu zdjęcie martwego amerykańskiego żołnierza na transporterze

opancerzonym oraz zdjęcie całego stosu ciał żołnierzy Viet Congu

przed budynkiem stacji radiowej. Mohr pisał o  „punktach oporu”

w  całym kraju i  dodał, jakby na boku: „Viet Cong nadal okupuje

część Hue”[177].

Chris Jenkins, pracownik IVS ukrywający się w cytadeli, usłyszał

tę samą historię o  „punktach oporu” w  radiu sił zbrojnych USA.

Jego wietnamscy gospodarze powiedzieli mu, że żołnierze Frontu są

wszędzie.

O cjalna ocena sytuacji ze strony rządu

południowowietnamskiego i  MACV głosiła, że wróg poniósł ciężkie

straty w  zamian za wątpliwe korzyści „psychologiczne”[178]. Wedle

wszelkich raportów nieprzyjaciel nie zajął żadnego terytorium.

Mohr cytował Westmorelanda po tym, jak generał odwiedził

podziurawiony kulami budynek ambasady w  Sajgonie, mówiącego,

że wysiłki wroga spełzły na niczym i  że próbował on osiągnąć

„masową konsternację w Południowym Wietnamie”.

„Jest jasne, że w  Południowym Wietnamie udało się wywołać

masową konsternację” – napisał Mohr[179].


Gene Roberts zdawał sobie jednak sprawę, że szykuje się coś

znacznie większego i  że nikt nie chce tego przyznać. Powiedziano

mu, że aga Frontu powiewa nad cytadelą, lecz z  kompleksu

MACV, gdzie zbierał informacje, nie widział dalej niż na kwartał lub

dwa w  każdym kierunku. Obserwował południowowietnamskie

samoloty zrzucające bomby na miasto. Marines na dachu głównego

budynku kompleksu co jakiś czas strzelali do celów po drugiej

stronie ulicy. Sam kompleks nie był bezpośrednio atakowany, lecz

patrole, które wychodziły poza jego obszar, były zmuszone zawrócić

wkrótce po przekroczeniu bramy. Nastroje wewnątrz były

zaskakująco spokojne. Słyszał historie o  tym, jak Frank Doezema

sam jeden uratował kompleks poprzedniej nocy. Nikt nie mówił

tego na głos, lecz reporter „New York Timesa” powoli zdawał sobie

sprawę, że baza jest otoczona.

Początkowo miał zamiar spędzić kilka dni, badając sytuację na

miejscu, lecz teraz zdał sobie sprawę, że musi natychmiast wysłać

jakąś korespondencję. Wietnam był dwanaście godzin do przodu

w  stosunku do Stanów. W  Nowym Jorku piątkowa gazeta była już

składana do druku. Roberts, by zdążyć z  tekstem na sobotnie

wydanie, musiał wysłać go przed następnym porankiem. Jeśli

zostanie w  Hue, będzie musiał przedyktować cały artykuł przez

telefon do biura w Sajgonie. Jednak kompleks dysponował zaledwie

dwoma liniami telefonicznymi i  obie były ciągle w  użyciu przez

wojskowych. Aby opowiedzieć światu, co się dzieje w  mieście,

będzie musiał wrócić do Phu Bai.

W  czwartek, niecałą dobę po rozpoczęciu ofensywy, front

ustabilizował się na północy i  południu. Kompania Hac Bao wraz

z  ludźmi generała Truonga ustabilizowała linię obronną Mang Ca.

O  północy otrzymali oni posiłki – oddział ARVN

przetransportowano tam śmigłowcami. Załogi amerykańskich Sea

Knightów, które wykonały misję, wiele ryzykowały. Nad cytadelą,

zaledwie siedemdziesiąt metrów nad ziemią, wznosiła się gruba

chmura, a  pod nią wisiała gęsta mgła. Piloci lądowali pod


ostrzałem z karabinów i moździerzy. Po zaledwie jednej turze, która

dostarczyła połowę posiłków Truonga, pozostałe loty zarzucono[180].

Większość oddziałów ARVN (z  których wiele i  tak było nieobecnych

z powodu świąt[181]) nie mogło dostać się do cytadeli – wróg okopał

się we wszystkich bramach. W południe w piątek jeden batalion[182]

zdołał się przedrzeć do środka. Dzięki powietrznemu wsparciu

amerykańskich śmigłowców batalion podpłynął po Huong na

trzech dżonkach i  przebił się przez północnowschodnią bramę,

Trai.

Zanim posiłki dotarły, słabo rozumiejący sytuację wewnątrz

miasta generał LaHue namawiał Truonga, by ten oczyścił cytadelę

z  sił przeciwnika. Wietnamski dowódca ledwo mógł bronić własnej

bazy. Mimo to LaHue kazał pozostawić działania wewnątrz cytadeli

w  rękach ARVN, Marines zaś, których wysłał z  Phu Bai, mieli

skoncentrować swoje wysiłki na południe od rzeki, w trójkącie.

– Oczywiście kontrolujemy południową część miasta – powiedział,

niezgodnie z  prawdą, reporterom. – Nie sądzę, by [wróg] miał

możliwości zaopatrywania swoich oddziałów. Gdy zużyją to, co

przynieśli ze sobą, będą załatwieni[183].

W  rzeczywistości jednak Front ustanowił linie zaopatrzeniowe

ciągnące się aż do ich obozów w  górach na północnym zachodzie.

Kontrolował wszystkie zachodnie i północne bramy cytadeli, niemal

całe południowe Hue oraz obszar na zachód i  południowy zachód

od miasta. Front ustanowił szpitale polowe, regularne posiłki

i  dostawy amunicji oraz żywności. Jego kontrola nad miastem

stężała. Liczący sześciuset ludzi batalion prowadzony przez

porucznika Tang Van Mieu, który miał jakoby zostać pojmany,

dotarł wreszcie do miasta i  wkroczył do cytadeli przez bramę

Chanh Tay. Następnie został skierowany do walki o  pas startowy.

W  trójkącie siły Frontu miały przewagę liczebną dziesięć do

jednego.

Kapitan Meadows, którego kompania została zdziesiątkowana na

moście Truong Tien, miał prawdopodobnie najlepszy ogląd sytuacji.


Ponownie dostał rozkaz poprowadzenia wraz ze swoją przetrzebioną

kompanią Golf kolejnego ataku w  czwartek rano. Mieli się przebić

przez siedem kwartałów w  kierunku wschodnim i  dołączyć do

szturmu na więzienie. Był to rozkaz niemożliwy do wykonania.

Siedem kwartałów? Nikomu jeszcze nie udało się przejść więcej niż

jednego lub dwóch.

Niemal cudem Front nie dał rady zająć centrum

komunikacyjnego, gdzie utknęli piloci. Centrum pozwalało na

bezpieczną komunikację między Mang Ca, kompleksem MACV

i  Phu Bai. Niestety przepływ informacji zazwyczaj szedł z  góry na

dół zamiast na odwrót. Skuteczne i bezpieczne środki komunikacji,

jak te używane w  Wietnamie, uczyniły z  tego kon iktu pierwszą

wojnę, w której odlegli od pola walki dowódcy mogli interweniować

w  bitwie niejako „na żywo” – a  to nie zawsze był dobry pomysł.

Generał LaHue i  jego sztab w  Phu Bai patrzyli na mapy i  stamtąd

decydowali, co było ważne i  możliwe do wykonania. Nie mieli

pojęcia o  sytuacji na miejscu. Wszelkie próby przekazania do

kwatery głównej informacji o  trudnej pozycji sił sprzymierzonych

w mieście były zagłuszane przez ciągły strumień rozkazów.

Gravel zaprotestował przeciw ponownemu wysłaniu kompanii Golf

do walki, lecz został zignorowany. Tak więc Meadows i  jego ludzie

ruszyli do szturmu. Dwa czołgi, które wzięli ze sobą, zostały tak

silnie ostrzelane tuż za bramą, że anteny i  cały ekwipunek na

zewnątrz maszyn zostały po prostu odstrzelone. W  czasie zaciętej

potyczki grupa przerażonych cywilów przebiegła przez ulicę

w  kierunku najbezpieczniejszego miejsca w  okolicy – kompleksu

MACV. Byli pierwszymi z  całego strumienia uchodźców, który miał

tra ć do bazy w ciągu najbliższych dni.

Golf posuwał się dalej. Kompania zdołała zająć kilka budynków

bezpośrednio po drugiej stronie ulicy, a  następnie podjęła

trzygodzinną walkę o  wejście na teren uniwersytetu. Meadows

stracił jeszcze więcej swoich ludzi, próbując zająć główny budynek

uczelni – obejmujący cały kwartał dwupiętrowy kompleks z  dużym


dziedzińcem. Zajęcie uniwersytetu dało Marines lepszą kontrolę

nad dużym skrzyżowaniem u  wjazdu na most Truong Tien.

Uczyniło to trasę między strefą lądowania a  kompleksem nieco

mniej niebezpieczną. Żołnierze musieli walczyć o  każdą salę

lekcyjną i  każde biuro, szukając ukrytych tam członków Frontu

i  pułapek. Budynek został zabezpieczony w  czwartek w  nocy.

Szybko wypełnili go szukający schronienia cywile. Wróg się

wycofał, lecz Marines nie wiedzieli jak daleko. Ze stu

sześćdziesięciu Marines, których Meadows zabrał na misję

poprzedniego dnia, zostało mniej niż stu. Mały amerykański

przyczółek w południowym Hue powiększył się o jeden kwartał.

O cerowie dowodzący nie mogli być już na tym etapie

nieświadomi tego, co się dzieje w  Hue, lecz niewiara ustąpiła

miejsca abnegacji. Mimo doświadczeń Meadowsa kompania Foxtrot

kapitana Downsa dostała rozkaz szaleńczego ataku zaraz po

przybyciu do kompleksu. Downsowi powiedziano, że w  mieście

znajdują się tylko pojedynczy uparci snajperzy ukryci

w  kwartałach dookoła kompleksu. Zadaniem kompanii miało być

uratowanie Amerykanów kryjących się w  centrum

komunikacyjnym kilka niebezpiecznych bloków dalej. Sierżant sił

powietrznych, który znał drogę do centrum, zaoferował, że ich

poprowadzi, więc Downs przyłączył go do drugiego plutonu, którym

dowodził porucznik Rich Horner.

Horner był przez swoich ludzi uważany za zbyt inteligentnego, by

być prawdziwym o cerem Marines. Pochodził z  Illinois i  po

otrzymaniu dyplomu inżyniera z Bradley University w Peorii dostał

pracę w  Kalifornii. Pracował dla North American Aviation nad

programem lotu na Księżyc. Był – dosłownie – inżynierem

rakietowym. Praca ta gwarantowała zwolnienie z  poboru, lecz

Horner, czując potrzebę wypełnienia patriotycznego obowiązku

i  szukając adrenaliny, zgłosił się do Marines. Wiedział, że skończy

się to zapewne wysłaniem do Wietnamu. Jego edukacja

i  doświadczenie czasami działały na niekorzyść – wielu Marines


uważało, że są sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Horner miał

dopiero dwadzieścia sześć lat, lecz jego poryta głębokimi bruzdami

twarz dawała mu poważny, profesorski wygląd. Jedynie umacniało

to opinię, że był z  niego bardziej myśliciel niż człowiek czynu.

Opinia ta została jedynie umocniona przez pomyłkę na początku

jego kariery w  kompanii Foxtrot – źle odczytał mapę i  poprowadził

swój pluton w  niewłaściwym kierunku. Zasłużył tym sobie na

przezwisko „Błędna Droga”. Wszystko to sugerowało

niekompetencję, zupełnie niesłusznie.

Żołnierze, którzy mieli więcej szczęścia, dostali przezwiska

wywodzące się od ich imion lub nazwisk. Przyjaciel Hornera,

dowódca trzeciego plutonu kompanii, porucznik Don Hausrath był

znany jako „Rat” – „Szczur” – od pierwszego dnia. Niski, rubaszny

i przysadzisty chłopak z Kalifornii, cztery lata młodszy od Hornera,

z  radością przyjął przezwisko, wypisując je na swoim hełmie zaraz

po wylądowaniu w  Wietnamie. „Szczur” dobrze pasował do

ulicznego wojownika.

Przezwisko Hornera nie tra ło na jego hełm. Jego ludzie go lubili,

lecz nie wahali się kwestionować jego rozkazów. Gdy pluton

przygotowywał się do wyjścia na ulice Hue, sierżant sił

powietrznych powiedział kapralowi Chrisowi Brownowi, który był

jednym z dowódców drużyny u Hornera:

–  Wiesz, widziałem już, jak inni próbowali przejść tą ulicą przez

cały dzień, i po prostu dostali w dupę. Dlaczego uważasz, że akurat

nam się uda?

Brown wzruszył ramionami.

– Takie są rozkazy.

Jednak im więcej Brown o  tym myślał, tym bardziej dochodził do

wniosku, że to całkiem uzasadnione pytanie. Poszedł porozmawiać

z Hornerem.

–  Nikomu się to jeszcze nie udało, poruczniku – powiedział

kapral. – Dlaczego niby ma się udać nam?


– Słuchaj, Brown, takie mamy rozkazy – odparł Horner. – Kazano

nam to zrobić, więc to zrobimy.

Jego pluton szedł jako pierwszy. Wyruszyli w klasycznej formacji,

dwie drużyny po każdej stronie ulicy i  jedna w  rezerwie. Drużyna

z  Brownem szła po prawej stronie, prowadzona przez Lou

Gasbarriniego, który zawsze nalegał, by iść na przedzie. Za nim był

Charlie Campbell, potem Brown, a  potem reszta. Za nimi szła

rezerwa i  grupa dowódcza: Horner, jego radiowiec i  sierżant sił

powietrznych. W  tylnym kontyngencie znalazło się także dwóch

fotografów, w  tym fotograf UPI Sawada[184], reporter AP  John

Lengel i  dwóch Marines. Maszerowali w  mżawce i  bez problemów

dotarli do rogu ulicy Tran Cao Van, gdzie zwolnili z  posterunku

kompanię Golf. Tam skręcili w  prawo i  zaczęli iść wzdłuż Tran

Cao Van, przy której stały jedno- i dwupiętrowe budynki. Po prawej

stronie znajdował się szeroki ceglany chodnik z  rzędem drzew

i  słupów telefonicznych, których druty zwisały aż do poziomu

dachów. Przed wieloma domami stały kamienne murki. Po lewej

stronie były krawężniki i  niskie murki ustawione przed rzędem

dużych, wystawnych domów, rosło też trochę trawy.

Strzelanina zaczęła się po mniej więcej dziesięciu metrach. Wróg

najwyraźniej czekał, aż cały pluton wyjdzie zza rogu i  zostanie

odcięty od wsparcia karabinów maszynowych i  ostrzału bunkrów

z  bazy. Gasbarrini padł pierwszy. Campbell przeskoczył za

kamienny murek i  schował się za nim. Brown ukrył się za jednym

z  drzew. Za nimi prowadzący pluton sierżant został tra ony

i  upadł. W  odpowiedzi na okrzyki z  prośbą o  pomoc szeregowy

Marines James Gosselin, zwany „Doc Goose”, popędził w dół ulicy.

Minął Browna i  ruszył w  stronę Gasbarriniego, lecz i  on został

tra ony. Upadł u  podstawy kamiennego murku w  sposób, który

sugerował, że jest już martwy. Jego hełm potoczył się po chodniku.

Za nim nadszedł William Henschel, sprytny szeregowiec z  Ohio,

który był członkiem drużyny Browna i  na ochotnika zgłosił się do

roli sanitariusza, gdy okazało się, że w  plutonie brakuje ludzi.


W ostatnich tygodniach Henschel uczył się od „Doc Goose’a”, czego

się tylko dało. Zdołał minąć Gosselina tylko o  kilka metrów, zanim

i  on został tra ony w  głowę. Potem padł radiowiec, Stan Murdock.

On też był już martwy.

Brown zaczął szukać schronienia. Biegł zygzakiem po chodniku,

gdy pocisk smugowy tra ł jego hełm i  zrzucił mu go z  głowy.

Przeskoczył przez ten sam mur co Campbell i  przez moment

pomyślał, że zginie, lecz jego głowa była cała. Obaj przesiedzieli za

tym murkiem całe godziny. Brown wychylał się czasami, by

przyjrzeć się temu, co się dzieje na ulicy.

– Nie rób tego! – powiedział Campbell.

– Czego?

– Nie wystawiaj tak głowy. Oni tylko na to czekają.

Ponad odgłosami strzałów Brown zawołał Gasbarriniego.

–  Ta, u  mnie wszystko w  porządku – odpowiedział sanitariusz. –

Tra li mnie w ramię, udaję martwego.

Za nimi znajdował się jeszcze jeden mur, wyższy, i  Brown zdał

sobie sprawę, że znacznie lepszym rozwiązaniem dla nich było

posuwać się obok ulicy, a  nie jej środkiem. Jego przyjaciel

Cristobal Figueroa-Perez robił to prawidłowo – posuwał się

naprzód, przeskakując murki, czołgając się, wyglądając, by

sprawdzić sytuację. Tylko że i on został tra ony w głowę.

Horner natychmiast porzucił jakąkolwiek myśl o  dalszym ataku,

lecz wyglądało na to, że nie ma też jak się wycofać. Na ulicy i  za

różnymi osłonami leżeli jego ludzie – martwi i ranni. Trzymali swoje

pozycje – całymi godzinami. Kapitan Downs był razem z  nimi – za

murem. Nie widział, z czym pluton ma do czynienia. Nawoływał do

Hornera, by ten szedł naprzód. Porucznik odkrzyknął, że nie ma na

to szans. Widział, że wróg mógł zająć dobrze ukryte pozycje

w całym kwartale – blisko i daleko, w budynkach, w schronach, za

kamiennymi murami oraz na dachach i  w  oknach wysokich

budynków. Próbował tak ustawić swoich ludzi, by znaleźć inną

drogę – włamując się do domów i  przeskakując mury – lecz każdy


ruch, tak jak ten Figueroa-Pereza, kończył się kolejnymi stratami.

Horner był przekonany, że nie wyjdą z tego żywi.

Wtedy za nimi pojawiły się dwa czołgi. Zastanawiano się, w  jaki

sposób można ich użyć, by kontynuować atak, lecz Downs wiedział,

że na nic się to nie zda. Czołgi same w  sobie były zbyt podatne na

ogień wroga, a  obstawa z  Marines skończy się tylko kolejnymi

stratami.

W trakcie akcji Downs odpowiedział na pytanie Lengela, reportera

AP. Kapitan był w  Hue dopiero od kilku godzin, lecz wiedział już,

z czym mają do czynienia.

– Tak to będzie wyglądać przy każdym domu, każdym kwartale –

powiedział. – Jeden człowiek może przygwoździć cały pluton.

Potrzebujemy wsparcia z  powietrza i  artylerii. Bez tego nic nie

zrobimy[185].

Po konsultacjach z Gravelem zdecydowano się poprowadzić czołgi

wzdłuż ulicy i  pod ich osłoną zebrać rannych, a  następnie się

wycofać. Horner potrzebował kilku minut, by wywołać dowódców

czołgów przez radio, po czym maszyny ruszyły. W  tym momencie

radiowiec Hornera, David Collins, został tra ony w kark i zginął.

Czołgi dotarły do miejsca, gdzie Brown i  Campbell chowali się za

murem. Jeden z pojazdów wjechał na chodnik i obaj Marines skryli

się za nim. Zabrali Henschela z  jego torbą sanitariusza i  wsadzili

go na czołg. Brown był przekonany, że chłopak nie żyje, lecz

wkrótce wyszło na to, że nie ma racji. Czołg ruszył naprzód

i  Henschel spadł na ulicę. Gdy maszyna się cofnęła, przejechała

mu po stopie i  krzyknął przeraźliwie. Zawiązano mu opaskę

uciskową na nodze.

Roberto DelaRivaVara był najbardziej wysuniętym z  oddziału po

lewej stronie ulicy. Czołgi jadące w  jego kierunku znalazły się

w  ogniu granatników przeciwpancernych. W  przeciwieństwie do

mniejszych, lżejszych czołgów ARVN Pattony mogły znieść taki

ostrzał, lecz odłamki raniły Marines. Horner został tra ony i upadł.
Odłamki raniły go w  lewą rękę i  dłoń. Nie czuł bólu. „Muszę być

pijany adrenaliną” – myślał, lecz wiedział, że nadszedł czas wynosić

się z  ulicy Tran Cao Van. DelaRivaVara wyglądał na martwego

i  Horner uznał, że nie warto ryzykować więcej strat, by znieść jego

ciało z  pola bitwy. Downs był niemal skłonny przyznać mu rację,

lecz się powstrzymał. Korpus Marines nie zostawiał poległych za

sobą. Kazał czołgom podjechać na tyle blisko, by jego ludzie mogli

ściągnąć ciało z  ulicy. Okazało się to jednak niepotrzebne –

DelaRivaVara, gdy tylko maszyny podjechały dość blisko, wstał

i dołączył do innych za czołgiem. Downs obiecał sobie, że już nigdy

nie zawaha się w takiej sytuacji.

Horner stracił przytomność wkrótce po tym, gdy jego pluton

wrócił do kompleksu MACV. Z  powodu ran został ewakuowany

z  Hue. Po tym, jak lekarze go pozszywali, spędził samotną noc

w  pokoju, leżąc na stole. Co jakiś czas ktoś przychodził sprawdzić

jego stan. Nadal nie czuł bólu[186].

Członkowie jego plutonu siedzieli na podłodze w  innym pokoju,

palili papierosy, rozmawiali o tym, co się stało, i próbowali to sobie

jakoś wytłumaczyć. Po jaką cholerę ich tam wysłano? Ludzie

omawiali stan członków plutonu. Wszyscy byli zgodni, że Cristobal

Figueroa-Perez jest w  złym stanie i  najprawdopodobniej nie

przeżyje[187].

Była to szczególnie ciężka strata dla Browna. On i Figueroa-Perez

byli ze sobą blisko związani. Kilka tygodni wcześniej, gdy pierwszy

raz od dawna dostali pocztę, Figueroa-Perez dostał list od żony.

Najgorszy z możliwych – odchodziła od niego. Pokazał go Brownowi,

który był dowódcą jego drużyny. Większość chłopaków była zbyt

młoda, by mieć żony, lecz Brown był odrobinę starszy – miał

dopiero dwadzieścia jeden lat, lecz czuł się starszy – i  miał żonę.

Historia ta zbliżyła obu żołnierzy, mimo że ograniczony angielski

Portorykańczyka i  Browna totalna nieznajomość hiszpańskiego

utrudniały im konwersację.
Brown nie potrzebował dużo tłumaczeń, by zrozumieć, że list ten

zadał jego przyjacielowi okropny cios. Brown poznał swoją żonę,

Madeline, w  Brooklinie, w  Nowym Jorku. On pochodził z  Ohio

i  zaciągnął się do Marines w  1964  roku, zaraz po liceum.

Początkowo był wartownikiem w  Brooklyn Naval Yard. Madeline

miała dziewiętnaście lat, pochodziła z  Brooklynu i  pracowała przy

biurku dla wielkiej rmy ubezpieczeniowej na Manhattanie, między

59  ulicą a  Madison Square Garden. Wydawało jej się, że prowadzi

niezwykłe życie. Wieczorami była wraz z  przyjaciółkami

wolontariuszką w  klubie dla żołnierzy w  jej dzielnicy. Tam też

poznała Chrisa. W  klubie zespoły grały najnowsze hity rock and

rolla, a dziewczyny tańczyły ze sobą, chyba że któryś z żołnierzy był

na tyle odważnym, by poprosić którąś z  nich do tańca. Brown był

odważny i  niezły był z  niego tancerz. Miał duże oczy i  gęste brwi.

Nosił też dłuższe włosy niż większość Marines – zachodziły mu aż

na czoło. Zaręczyli się w  grudniu 1965  roku i  pobrali rok później.

Brown miał jeszcze rok do odsłużenia, gdy dostał przeniesienie do

Wietnamu. Była to najgorsza możliwa wiadomość. Pisali do siebie

trzy lub cztery razy w tygodniu.

Brown mógł więc doskonale zrozumieć, przez co przechodzi jego

przyjaciel.

– Wiesz – powiedział Figueroa-Perezowi – zabiorę cię do kapelana.

Doszedł do wniosku, że jego przyjacielowi przyda się

profesjonalna rada. U  kapelana próbował bezskutecznie załatwić

mu trochę urlopu, by Figueroa-Perez mógł się nieco pozbierać.

Teraz i  tak nie miało to znaczenia – niewierna pani Figueroa-Perez

dostanie teraz pewnie, ku irytacji Browna, dziesięć tysięcy dolarów

wypłaty zadośćuczynienia za śmierć jej męża.

Wszyscy Marines byli zarówno zszokowani, jak i  pod wrażeniem

Sawady, japońskiego fotografa. Wydawało im się dziwne, że

w  samym środku tego piekła pracowali także reporterzy


i  fotografowie[188]. Utwierdzało ich to w  przekonaniu, że tra li

w sam środek czegoś wielkiego.

Mike Morrow, wolny strzelec, który tra ł do Hue jakby przez

przypadek, wyruszył z innym patrolem tego dnia. Nie zaszli daleko,

lecz w  samym środku strzelaniny zobaczyli białego mężczyznę

biegnącego w  ich kierunku. Był to Steve Earhardt, jeden

z  członków ekipy IVS, którego chciał odwiedzić Morrow. Ukrywał

się od dwóch dni. Powiedział reporterowi, że Nelson, Johnson i inni

zostali pojmani. Morrow zdał sobie sprawę, że jeśli zdążyłby do Hue

na czas, też pewnie spotkałby go taki los. Następnego dnia znalazł

się na pokładzie jednego z  śmigłowców ewakuujących rannych do

Phu Bai, lecz zaplanował, że jeszcze wróci. Może i  nie był

doświadczonym reporterem, ale potra ł rozpoznać okazję do

napisania niesamowitego reportażu.

Żołnierze jednak nie mogli tego piekła tak po prostu opuścić.

Brown spędził noc na podłodze pokoju w  głównym budynku

kompleksu, bijąc się z  myślami. Był przerażony. Strach zaczął się,

gdy zaczęto strzelać do ich śmigłowca lądującego pod ogniem

wroga. Zdał sobie sprawę, że do strachu się przyzwyczaił – bardzo

go to zaskoczyło. Strach stracił na znaczeniu, bowiem stał się

wszechobecny i czuli go wszyscy. Nadal tu był, lecz gdy zdano sobie

sprawę, że nic nie można z nim zrobić, przestał mieć aż taki wpływ,

po prostu stał się częścią rzeczywistości. Brown w  myślach

analizował wydarzenia poprzedniego dnia. Co zrobiłby inaczej?

Pamiętał, co myślał, w chwili gdy Henschel padł na ulicę: to koniec.

I  gdy czuł się zbyt sparaliżowany strachem, by się ruszyć, lecz

z jakiegoś powodu właśnie wtedy ruszył do przodu. Zupełnie jakby

jego mózg i  jego ciało pędziły w  przeciwnych kierunkach – jego

mózg mówił: „zostań”, jego ciało zaś: „uciekaj”. Ciało wygrało, a on

przeżył. Miał szczęście, lecz instynkt także odegrał swoją rolę. Teraz

czuł bardziej frustrację niż strach. Jak można wydać rozkaz do

ataku w  takich warunkach? Ludzie ginęli na lewo i  prawo,

a  wydawało się, że dowództwo nie ma pojęcia, co się dzieje. Nie


zmrużył oka tej nocy. Połowa oddziału poszła spać, połowa zaś

została na nogach, lecz Brown, nawet gdy zmrużył oczy, nie mógł

przerwać pędzącego przez głowę potoku myśli.

Jego dowódca wyciągnął podobne wnioski o  wydarzeniach

poprzedniego popołudnia. Kapitanowi Downsowi kazano tego

wieczoru przygotować ludzi do kolejnego ataku na więzienie,

odległe o  niemożliwe do przebycia siedem kwartałów. Nawet jeśli

nie wiedziałby, co się przytra ło Meadowsowi, to był przecież na

ulicy ze swoimi ludźmi i  potra ł czytać mapę. Więzienie stało obok

siedziby władz prowincji – droga do niego prowadziła przez ten

kompleks – i  Gravel zasugerował Downsowi, by ten zabrał swoich

ludzi właśnie tam i  użył tego miejsca jako przyczółku. Rada ta

ignorowała oczywiście fakt, że było niemal niemożliwe dostać się do

budynku władz prowincji. Był on niemal pięć razy dalej niż

dystans, jaki udało się komukolwiek pokonać w  południowym Hue

przez ostatnie dwa dni. Downs zapytał kilku doradców

wojskowych, którzy dostawali raporty od swoich sojuszników

z  ARVN, czy ktokolwiek skonsultował ten plan z  oddziałami

w  budynku władz prowincji. W  odpowiedzi usłyszał, że na dachu

budynku znajdują się już północnowietnamskie gniazda karabinów

maszynowych, a przed nim powiewa aga Viet Congu.

Powiedział Gravelowi, że ten rozkaz to szaleństwo. Podobnie jak

i  inne był to pomysł z  Phu Bai, więc pułkownik czuł się

w  obowiązku go wypełnić. Downs wywołał przez radio sierżanta

Eda Van Valkenburgha i kazał mu przygotować ludzi.

Jednak im bardziej Downs zastanawiał się nad tym ruchem, tym

bardziej był przekonany, że to głupi pomysł. Gravel poprosił

o  zezwolenie na złożenie dokładnego formalnego raportu

tłumaczącego całą sytuację wraz z  prośbą o  odwołanie rozkazu.

Gravel wysłał raport i  krótko potem dowództwo Grupy

Uderzeniowej X-Ray wycofało się z tego pomysłu.

Gdy Downs zadzwonił do sierżanta Van Valkenburgha, by kazać

mu odwołać przygotowania, sierżant odczuł ulgę. Powiedział


kapitanowi:

–  Bałem się, że wrócimy na ulicę, na której walczyliśmy tego

popołudnia.

–  „Gunny” – odparł Downs – przy tym, gdzie mieliśmy iść dziś

w nocy, ulica z tego popołudnia to bułka z masłem.

Gravelowi kazano odesłać do Phu Bai pojazdy, które dostarczyły

kompanie Alfa i  Golf poprzedniego dnia. Ciężarówki załadowano

martwymi i  rannymi. Konwój ruszył autostradą numer  1

w  eskorcie czterdziestu Marines i  dwóch Quad- fties. Meadows

wysłał z  konwojem swojego najbardziej doświadczonego dowódcę

plutonu, porucznika Billa Rogersa. Powiedział mu, że jeśli wrócą

do Phu Bai, to ma on w  ostrych słowach wytłumaczyć dowódcom

Grupy Uderzeniowej X-Ray, co się dzieje w Hue.


 

PISMAKI I NAJMĘŻNIEJSZA KOBIETA NA ŚWIECIE

Gene Roberts wydostał się z Hue ostatnim śmigłowcem w czwartek

wieczorem, 1  lutego o  zmroku. Na podłodze maszyny leżeli ranni

Marines, a  wzdłuż burt ułożone były worki z  ciałami. Siedział

dosłownie na zmarłych, a  w  obu rękach trzymał kroplówki dla

ciężko rannych leżących pod jego stopami.

Informacje, jakie wydostawały się z  Hue, były niedokładne.

W  piątek rano „Washington Post” opublikował artykuł złożony

z  depesz prasowych, który mówił o  upartej grupie tysiąca

bojowników Viet Congu w  mieście. Nie był to raport z  pola bitwy,

a  liczebność wrogich sił była znacznie zaniżona, lecz prawidłowo

donosił, że niemal całe miasto zostało zajęte przez przeciwnika.

Tekst sugerował także, że wróg nie ma większych szans go

utrzymać[189].

Artykuł Robertsa miał być pierwszym opisującym skalę tego, co

się stało, i  pierwszym, który oparty był na bezpośredniej relacji.

Opublikowany został na pierwszej stronie „New York Timesa”

w sobotę.

WRÓG KONTROLUJE HUE

Siły przeciwnika oceniane na pięć batalionów – Marines

kontrolują dwa kwartały w mieście

Hue, Wietnam Południowy, 2  lutego – bataliony wroga odparły

wielokrotne ataki czołgów Marines oraz


południowowietnamskich samolotów i  nadal w  całości

kontrolują starożytne miasto Hue.

O  zmroku Marines kontrolowali zaledwie dwa kwartały

pogrążonego w  dymie wystrzałów miasta. Siedem batalionów

Armii Południowego Wietnamu nieskutecznie próbowało

wyprzeć siły Wietnamu Północnego i  Viet Congu z  cytadeli –

XIX-wiecznej fortecy zbudowanej dla ochrony cesarskiego

pałacu.

Zacięty opór wroga zaskoczył armię Południowego Wietnamu.

Jeszcze wczoraj wietnamscy dowódcy w tym obszarze mówili, że

siły przeciwnika w  Hue są słabe, źle zaopatrzone i  że poddadzą

się przy pierwszej sojuszniczej ofensywie.

Dziś jednak taka ocena sytuacji uległa zmianie. „Siły

nieprzyjaciela w  historycznej cytadeli liczą najprawdopodobniej

pięć batalionów”, głosił komunikat południowowietnamskiego

miejscowego dowództwa. Komunikat poświęcił walkom w  Hue

więcej miejsca niż jakiejkolwiek innej potyczce toczącej się

w kraju[190].

Był to raport z  pierwszej ręki, dzięki czemu można mu było

bardziej zaufać. Opierając się na źródłach o cjalnych, Roberts

donosił, że siły wroga liczyły „pięć batalionów”, około dwóch tysięcy

żołnierzy. W  rzeczywistości było ich pięć razy więcej, lecz był bliżej

prawdy niż autor któregokolwiek wcześniejszego raportu.

W  artykule uchwycił szerzące się uczucie desperacji: „Rodzice

ściskają dłonie swych dzieci i  przemykają jakby przylepieni do

ścian budynków. Kiedy docierają do otwartej przestrzeni –

skrzyżowania lub luki między domami – biegną szybko i  skaczą za

pierwszy mur, jaki znajdą”. Dał jasno do zrozumienia, że bitwie

daleko było jeszcze do końca: „Wróg okupuje doskonałe pozycje,

więc przed Marines i  siłami Wietnamu Południowego roztacza się

perspektywa długich walk o  każdy dom. W  kilku miejscach w  Hue

odległość między siłami sprzymierzonymi a  przeciwnikiem jest


bardzo niewielka, co z  pewnością uczyni bitwę zaciętą. Sytuację

dobrze oddaje scena z  wczoraj, gdy chudy sierżant Marines stał

przy ceglanej kolumnie na skrzyżowaniu” – był to żołnierz, który

wskazał drogę Robertowi i ludziom Downsa, gdy wyszli z śmigłowca

– „machając rękami niczym policjant z  drogówki. Swoim ludziom

kazał zająć pozycje za niskim betonowym murem. Nasi na lewo,

mówił do każdego mijającego go żołnierza, wróg na prawo”.

Efekt zaskoczenia w  Hue przekroczył wszelkie oczekiwania. Nie

chodziło o  to, że obrońcy nie byli przygotowani. Atak był tak

zaskakujący, że wywołał w  sprzymierzonych dowódcach niewiarę –

śmiertelną w  skutkach niewiarę. Rozkazy ataku dla Meadowsa na

bramę Thuong Tu lub dla Downsa na więzienie to był tylko

początek. Wielu młodych Amerykanów miało zginąć lub odnieść

ciężkie rany w następnych tygodniach, zanim ich dowódcy pogodzili

się z rzeczywistością.

Nie chodziło o  to, że dowódcy nie dysponowali odpowiednimi

informacjami. Pierwszego dnia ofensywy Tet Walt Rostow wysłał

prezydentowi Johnsonowi notatkę dołączoną do porażającego

raportu CIA. Notatka brzmiała: „Panie prezydencie, oto bardzo złe

wieści z Hue. Sprawdzę te informacje z „Westym”, gdy uda mi się go

złapać przez telefon”.

Raport zaś brzmiał [podkreślenia MB]:

1. Sytuacja oddziałów sprzymierzonych najwyraźniej pogorszyła

się znacznie 31 stycznia.

2. Według amerykańskiego urzędnika, który przeleciał nad

miastem późnym wieczorem 31  stycznia oraz otrzymał

informacje od amerykańskich dowódców w  Hue miasto

znajduje się w większości pod kontrolą komunistów.

3. W  czasie lotu urzędnik zauważył duży rynek po północnej

stronie rzeki Song Huong w  płomieniach oraz pomniejsze

pożary po południowej stronie rzeki. Wzdłuż drogi nad rzeką


po południowej stronie trwała wymiana ognia. Strzały padały

także w okolicy pasa startowego w cytadeli.

4. Urzędnik zdołał wywołać przez radio kilka jednostek w  tym

obszarze i  poinformowano go, że wróg zajął siedzibę władz

prowincji w  mieście i  że na całym obszarze znajduje się wielu

członków Viet Congu. Urzędnik nie był w  stanie skontaktować

się z  kompleksem MACV ani z  siedzibą CORDS. Zauważył

batalion ARVN zmierzający do Hue od północnego zachodu.

Batalion ów używał artylerii, by przebić się do miasta.

5. Według wiadomości z biura doradcy C-2 w kompleksie MACV

w  Hue, otrzymanej przez dowództwo I  Korpusu w  Da Nang,

kompleks MACV oraz kwatera główna 1 Dywizji w cytadeli Hue

są jedynymi „znanymi” punktami oporu przed Viet Congiem

w mieście. Podobno kompania Marines próbowała przekroczyć

most drogowy z  południa na północ, lecz została odparta

z ciężkimi stratami[191].

6. Brak innych źródeł informacji mogących potwierdzić

powyższy raport[192].

Ten całkiem dokładny raport, który „Westy” z pewnością przeczytał,

został uznany za fałszywy. Generał nadal utrzymywał, publicznie

i  prywatnie, że siły wroga w  Hue są nieliczne i  łatwe do

opanowania. W  depeszy do Waszyngtonu nadanej tej samej środy,

31 stycznia, błędnie raportował, że w mieście znajdują się zaledwie

trzy kompanie wroga (od pięciuset do sześciuset ludzi)[193]. Później

tego samego dnia donosił: „Północno-wschodnia i  południowo-

zachodnia część cytadeli są nadal częściowo okupowane i  mamy

informacje o  ciężkich walkach”. W  rzeczywistości „północno-

wschodnia” część, Mang Ca, była jedynym obszarem cytadeli

nieokupowanym przez przeciwnika. „Westy” – jak się wydaje – miał

bardzo wątły obraz sytuacji mimo powyższego raportu. Zazwyczaj

tego typu meldunki były wysłane bezpośrednio do Waszyngtonu

i  do Westmorelanda. Dowódca był bardzo niezadowolony, że nie


tra ały wyłącznie do niego. Nie znosił analiz, które podważały jego

wizję sytuacji, i raczej ich nie rozpowszechniał[194].

W  pierwszych dwóch dniach ofensywy Tet generał nadal

utrzymywał, że prawdziwy atak wymierzony będzie w Khe Sanh.

„Ciągle monitoruję sytuację w  okolicy Khe Sanh” – depeszował.

„Wróg ma w  regionie znaczne siły, których jeszcze nie rzucił do

walki”. Dodał także: „Należy się spodziewać rozpoczęcia znaczącej

ofensywy nieprzyjaciela w  obszarze od Khe Sanh do strefy

zdemilitaryzowanej w  najbliższym czasie”. Dla Westmorelanda

spodziewana bitwa o  odizolowaną bazę Marines stała się taką

obsesją, że faktyczne walki w  Hue, Sajgonie i  dziesiątkach innych

miast Południowego Wietnamu były dlań wyłącznie odwróceniem

uwagi. Dziesięć dni po rozpoczęciu ofensywy nadal depeszował do

dowództwa połączonych sztabów, utrzymując, że jego obsesja na

punkcie Khe Sanh nie jest pomyłką: „Chociaż istnieje możliwość, że

koncentracja sił nieprzyjaciela w  obszarze Khe Sanh jest dywersją,

to uważam to za mało prawdopodobne. [Wróg] zainwestował zbyt

dużo sił i  środków w  ową koncentrację, by uznać teorię o  dywersji

za prawdziwą”[195]. W  tym czasie Westmoreland – jak się wydawało

– kompletnie ignorował największą bitwę ofensywy Tet, a  być może

całej wojny, która toczyła się w Hue. Przeciwnik miał tam przewagę

liczebną, a  jego siły zmagały się z  poważnymi problemami. Jego

ludzie ginęli.

Trudniej było ignorować rzeczywistość z  Phu Bai, gdzie docierały

wciąż nowe transporty martwych i  rannych. Docierali oni przez

nieregularne loty śmigłowcowe, gdy tylko kiepska widoczność

pozwalała pilotom wylądować w parku Doc Lao, lub też konwojami

ciężarówek. Lekarze ustawili punkty selekcji rannych na pasie

startowym i tuż za główną bramą.

W  czwartkowe popołudnie generał LaHue przekazał dowództwo

nad siłami w  mieście dowódcy pułku, pułkownikowi Stanleyowi

Hughesowi i  obiecał mu więcej ludzi i  sprzętu. Dotarcie do

kompleksu MACV zajęło Hughesowi dwa dni. Do tego czasu baza


wypełniona już była tysiącem pięciuset żołnierzami. Wraz

z  Hughesem do kompleksu dotarł podpułkownik Ernie Cheatham,

którego kompanie Golf i  Foxtrot już walczyły w  mieście. Wkrótce

miała do nich dołączyć trzecia kompania – Hotel. Ich zadaniem

miało być wyparcie przeciwnika z południowej części Hue.

Jednak potrzeba będzie wielu dni, by stało się to możliwe.

Roberts podjął starania, by wrócić do Hue, gdy tylko jego artykuł

został wydrukowany, lecz teraz miał już konkurencję. Zanim

opublikował swój tekst, o  zwycięstwie trąbiło tylko Hanoi, lecz

Północny Wietnam często publikował fantastyczne doniesienia.

„New York Times” potwierdził teraz plotki o  sytuacji w  Hue na

pierwszej stronie. Wszyscy wiedzieli, że to prawda: „uwięzieni

Marines”, „dymiące miasto”, „pięć batalionów wroga”. W  dawnej

fortecy toczyła się wielka bitwa. Nagle wszyscy reporterzy z  całego

kraju chcieli się tam dostać.

Po trzech latach coraz to większego zaangażowania Amerykanów

w Wietnamie cały kraj był pełen korespondentów z różnych agencji

z  całego świata. Weterani reportażu walczyli o  najświeższe

wiadomości z  amatorami. Większość z  tych amatorów to ludzie

młodzi, niektórzy całkiem utalentowani, wielu ambitnych

i  odważnych – czasem nawet lekkomyślnych. Wczesnym rankiem,

w  piątek, 2  lutego, było ich tylu w  centrum prasowym I  Korpusu

w  Da Nang, że zaczynali działać Marines na nerwy. Gdy tylko

śmigłowiec lądował z  kolejną grupą rannych, cały tłum

dziennikarzy chciał się dostać na jego pokład, by załapać się na lot

powrotny do miasta. Czekali na pasie startowym razem z lekarzami

selekcjonującym rannych. Pułkownik Marines dowodzący centrum

prasowym miał już tego dość. Zadął w  swój gwizdek i  wrzasnął do

dziennikarzy: „Uspokójcie się, do kurwy nędzy!”[196].

W  tłumie reporterów znajdował się także Sam Bingham, fotograf

i  wolny strzelec, który niedawno ukończył Yale. Sam zapłacił za

bilet do Wietnamu, bowiem chciał się przekonać na własne oczy, co

się tutaj dzieje. Kiedy wylądował śmigłowiec, zaczął robić zdjęcia


wyładowywanym rannym, aż pułkownik złapał jego aparat i udzielił

mu ostrej reprymendy za „robienie zdjęć, gdy żołnierze umierają”.

Bingham pomógł dźwigać nosze, aż śmigłowiec się opróżniał. Starsi

stażem reporterzy nie pomagali – uważali, że mają prawo

i  obowiązek w  pierwszym rzędzie dokumentować to, co się dzieje.

Niektórzy rzucili kilka niecenzuralnych słów w  stronę pułkownika

lub pokazali mu środkowy palec.

Roberts spędził noc w  punkcie pomocy batalionu, a  rankiem

zgłosił się ponownie na pas startowy. Pułkownik był teraz wściekły.

Ogłosił, że żaden dziennikarz nie tra nigdzie bez eskorty Marines

na całym obszarze I  Korpusu, który ciągnął się od strefy

zdemilitaryzowanej aż na południe do Da Nang. Roberts próbował

protestować – istniały przecież zasady na coś takiego. Dziennikarz

był zaangażowany w  tłumaczenie swojej pozycji, gdy nagle dość

dojrzale wyglądający sierżant chwycił go z  ramię. Roberts odwrócił

się w  jego stronę, spodziewając się kłopotów, lecz sierżant

powiedział tylko: „Nie oponuj. Po prostu weź mnie jako eskortę”.

Tak też Roberts zrobił. Kiedy wreszcie mieli okazję porozmawiać,

sierżant przedstawił się jako John R. King „nocny portier i redaktor

w  „Bergen Record”. Był weteranem drugiej wojny światowej i  walk

w  Korei, który zgłosił się na ochotnika do programu wysyłającego

emerytowanych podo cerów do Wietnamu na rok. King załatwił

Robertsowi miejsce w  konwoju ciężarówek, który miał niedługo

ruszyć do Hue. Miał zabrać do miasta porucznika Rogersa, jego

pluton oraz ochotników z  Phu Bai. W  momencie odjazdu konwój

złożony z  czterech ciężarówek był pełen dziennikarzy. Był tu

Bingham, który odzyskał swój aparat, oraz radosna francuska

dziennikarka i  fotogra a Catherine Leroy, która miała zadziwić

wszystkich.

Leroy siedziała obok niego. Była młodą kobietą o  bardzo drobnej

posturze – ważyła zaledwie czterdzieści dwa kilogramy i  miała

ledwie metr pięćdziesiąt wzrostu. Miała blond włosy, często brudne,

spięte w  gruby kucyk. Wylądowała w  Sajgonie dwa lata wcześniej


bez żadnego doświadczenia z  jedną leicą w  ręku. Mówiła szybko

i  poruszała się równie szybko. Bardzo uradowało ją, że znalazła

Amerykanina, który mówi po francusku, więc gadała w  najlepsze.

Bingham nieco bał się wjechać w sam środek bitwy, lecz Leroy była

tym uradowana. Opowiadała mu swoje wojenne historie

i  podciągnęła nogawkę spodni, by pokazać rany od odłamków.

Bingham uznał, że jest najmężniejszą kobietą, jaką spotkał.

Marines widzieli tylko blondynkę w  mundurze i  bojowych butach,

z  aparatami zwisającymi u  szyi i  uroczym francuskim akcentem.

Towarzyszył jej François Mazure, niebieskooki i  brodaty

dziennikarz Agence France Presse.

W  tym samym konwoju znajdowało się dwóch „pismaków” –

korespondentów wojennych Korpusu Marines, Steve Berntson

i  Dale Dye. Obaj byli sierżantami piechoty morskiej i  mieli dość

nietypowe zadanie. Byli „wojskowymi dziennikarzami” lub raczej

specjalistami od wojskowego PR-u, których zadanie sprowadzało

się do pisania artykułów o  żołnierzach. Byli przydzieleni do

Information Services O ice – Biura Służb Informacyjnych (dalej

ISO) – i  mieli za zadanie opisywanie wojny tak samo jak

w  wypadku dziennikarzy cywilnych, chociaż raczej z  naciskiem na

pozytywne informacje. Mogli jeździć wszędzie i  robić wszystko, co

chcieli, byle tylko napisać artykuł, więc znali Wietnam lepiej niż

zwykli Marines i  byli znacznie bardziej niezależni. Podobnie jak

dziennikarze podróżowali po kraju, szukając gorących tematów,

lecz w  przeciwieństwie do cywilnych reporterów nie wpadali do

trudnych regionów tylko na chwilę. Często dołączali do jednostek,

brali w  ręce karabin i  walczyli razem z  nimi. Zapewniało im to

zarówno szacunek, jak i lepszy dostęp do żołnierzy. Marines w polu

zazwyczaj byli i  tak bardzo życzliwi wobec dziennikarzy. Miło było

pomyśleć, że twoje zdjęcie czy imię tra do gazety w  domu. Może

rodziny je zobaczą. Jednak uważali cywilnych reporterów za

dyletantów, wojennych turystów, którzy wpadali na chwilę, by

poczuć ekscytację bitwą, i  uciekali następnym śmigłowcem[197].


Niektórzy żołnierze byli sceptyczni wobec motywacji dziennikarzy,

szczególnie tych zagranicznych. Marines zauważyli tendencję do

przedstawiania Amerykanów jako przegranych, jako „tych złych”

w  całej wojnie. Pismaki nie donosiły na swoich i  nie obgadywały

żołnierzy w swoich artykułach.

Dye miał na swojej kamizelce przeciwodłamkowej rysunek

autorstwa legendy magazynu „Mad” Alfreda E.  Neumana, nad

którym napisał: „Co, ja mam się martwić?”. Berntson miał na

swojej kamizelce dwa napisy: swoje nazwisko i  przezwisko:

„Opowiadacz”. Niektórzy korespondenci wojenni na swoich

kamizelkach nosili podobizny bohatera komiksów – Snu y’ego

Smitha (czasami mianem snu y określano młodych stażem

żołnierzy). Obaj dużo podróżowali i  ciągle pisali, więc byli wśród

ludzi dobrze znani, a  nawet szanowani. Znali wojnę lepiej niż

którykolwiek cywilny korespondent. Niektórzy z  nich, tak jak

Bernston, byli nawet ranni w  boju i  odznaczeni. Ich artykuły

ukazywały się w  gazecie Marines „Sea Tiger” oraz w  „Stars and

Stripes”, niezależnej gazecie, która zajmowała się głównie

amerykańskimi siłami zbrojnymi.

Berntson szukał opowieści nie tylko smutnych, lecz także

wesołych. Napisał artykuł o  Nathanielu Weathersie, zabitym, gdy

granat z  moździerza tra ł go podczas sprawdzania przewodów

komunikacyjnych w  Quang Tri. Ale przedstawił również historię

szeregowca z  Phong Dien, który znalazł się pod ostrzałem

z  moździerzy, gdy załatwiał się do metalowej beczki na wpół

wypełnionej dieslem, o drewnianej pokrywce z dziurą w środku. Po

tym, jak siła eksplozji zrzuciła go z  beczki i  wylądował na ziemi

cały umorusany jej zawartością, zażądał, by zanim tra do

szpitala, został wpierw umyty!

Zdarzały się też inne historie, okropne, których nie opisywał

w  artykułach. Pewnej nocy dowódca drużyny, którego dobrze znał,

wpadł na pułapkę, która rozcięła mu brzuch. Jego wnętrzności

wylały się na zewnątrz i na chwilę przed tym, jak skonał, próbował
włożyć je do środka, w panice krzycząc do Berntsona: „Pomóż mi je

włożyć do środka! Pomóż mi je włożyć!”.

Artykuły pismaków często wydawano cywilnym korespondentom,

którzy je redagowali i wysyłali do Stanów. Oznaczało to, że czasami

tra ały do małych gazet w  całym kraju. Wystarczyło wspomnieć

o  mieście rodzinnym żołnierza – o  czym Berntson zawsze pamiętał

– i  można było być niemal pewnym, że artykuł wyląduje w  jego

lokalnej gazecie. Zazwyczaj te artykuły nie były podpisane, lecz

Marines pamiętali, kto je napisał. Berntsonowi czasami dziękowali

żołnierze w dżungli.

–  Hej, „Opowiadaczu”! – mówili. – Ty kłamliwy dupku! Coś ty za

głupoty o  mnie powypisywał? Wiesz co? Moja własna matka

wycięła to z  gazety i  mi przysłała! Teraz myślą, że jestem jakimś

pieprzonym bohaterem, i  chcą mi piwo stawiać, jak wrócę do

domu!

Lepiej było to od nich usłyszeć niż przeczytać swoje nazwisko

w  artykule. Dowódcy wychodzący na patrol, na którym miało się

dziać, mówili:

– Ściągnijcie mi tu „Opowiadacza”. Będzie gorąco.

Berntson zaczął pisać w  ostatniej klasie liceum w  Park River

w  Północnej Dakocie. Dostawał dziesięć centów za jeden cal

kolumny tekstu w  „Walsh County Press”. Nie poszedł od razu do

college’u  i  wiedział, że czeka go pobór. Zaciągnął się więc sam, by

skorzystać z  opcji dwuletniej. Szkolił się na strzelca karabinu

maszynowego, lecz po ukończeniu kursu odkrył, że nie bardzo mu

się ta robota podoba – ciągle był brudny, a  karabiny okazały się

ciężkie i głośne. Podniósł więc rękę i zapytał, jak mógłby się od tego

wymigać. Został wysłany do o cera przydziałowego. Wyszło na to,

że jeśli chce być kimś innym niż strzelcem karabinu maszynowego,

to musi się zapisać na kolejne dwa lata. Cóż takiego chciałby

robić? Berntson wiedział, że chce pisać i robić zdjęcia. Powiedziano

mu, że w  Korpusie Marines nie ma takiej opcji. Wiedział, że to

nieprawda, bowiem każda baza miała swoją gazetę i  on te gazety


czytał. Uparł się. Zaciągnął się więc na dodatkowe dwa lata i zaczął

pomagać w  wydawaniu gazety w  bazie lotnictwa Marines El Toro

w  Kalifornii. Jednak tak naprawdę chciał tra ć do Wietnamu.

Czytał historie o  Wietnamie znacznie ciekawsze niż te, które sam

pisał, zresztą najczęściej dotyczyły generałów w  upstrzonych

medalami mundurach. Wydawało mu się, że będzie opisywał

porywające bitwy i  nagłe ruchy wojsk. Jednak gdy wreszcie dotarł

na wojnę, okazało się, że jego zadaniem jest znalezienie

szeregowca, który coś tam zrobił ciekawego, upewnienie się, że

dobrze zapisał jego nazwisko, i  dodanie miasta rodzinnego. I  to

wszystko.

Nosił standardowy zielony notes. W  środku dumnie podpisał go

swoim nazwiskiem i opatrzył dumnym napisem: KORESPONDENT,

WIETNAM 67–68. Poniżej wpisał numer swojej jednostki ISO

i  hasło ISO: PIERWSI NA MIEJSCU! A  I  TAK NIC NIE WIEDZĄ! Na

następnej stronie wpisał numery seryjne dwóch aparatów, które

mu wydano – asahi i  canona oraz numer seryjny swego pistoletu.

W  lutym 1968  roku minęło już osiem miesięcy jego pobytu

w  Wietnamie i  potra ł odróżnić dźwięk eksplozji mówiący:

„Natychmiast padnij na ziemię!” od takiego, który dawał do

zrozumienia: „Nic się nie dzieje, można iść dalej”. Bał się, ale

potra ł nad strachem panować.

Ofensywa Tet zaczęła się zaraz po jego przyjeździe do Phu Bai

i zgodnie z hasłem wpisanym w jego notesie nawet dwa dni później

nadal nie miał pojęcia, co się dzieje. Udał się do namiotu

zaopatrzenia, gdzie sierżantem był jego przyjaciel Roger Doss. Doss

znalazł mu łóżko polowe na tyłach, między pudłami. Berntson

napisał kilka krótkich artykułów, wziął gorący prysznic, zjadł coś

ciepłego i  wypił tyle dżinu, ile tylko dał radę. Snuł się po obozie

w czwartek, skacowany, gdy nagle zauważył, że sytuacja zrobiła się

poważna. Zobaczył kilku Marines wspinających się na paki

ciężarówek, które właśnie przyjechały z  Da Nang, i  powiedziano

mu, że jadą wprost do Hue. W  mieście podobno roi się od


snajperów i trzeba wysłać posiłki. Zignorował całą sprawę i spędził

kolejną noc w namiocie.

Następnego ranka ktoś zajrzał do namiotu i  powiedział, że

szukają ochotników do walki w  Hue. Berntson pomyślał: „Co,

u  diabła!”. Był już raz w  mieście, z  Dye’em. Mieli tam wspólnego

znajomka, który pracował w  centrum komunikacyjnym sił

powietrznych. Zjedli smaczną kolację w restauracji niedaleko rzeki.

Pomyślał, że odrobina cywilizacji mu nie zaszkodzi – może i  jego

kumpel nadal tam jest. Zabrał swój ekwipunek i  wspiął się na

ciężarówkę, gdzie zobaczył Dye’a.

Zatrzymali się w  jakiejś wiosce, by zabrać dwa tuziny Rangersów

ARVN. Francuscy reporterzy, Leroy i  Mazure, wysiedli i  powitali

cywilów głośnym Bonjour! Chcieli prędko dać do zrozumienia, że

nie są Amerykanami. Strzałów było coraz więcej, w  miarę jak

zbliżali się do miasta, lecz do kompleksu MACV dotarli wszyscy, i to

bez żadnych rannych. Ostrzelano ich kilkakrotnie, a  Marines

odpowiedzieli ogniem.

Roberts trzymał głowę nisko. Popędzili przez most An Cuu, który

jakimś cudem nie został jeszcze zniszczony przez siły Frontu. Po

drugiej stronie niewiele widzieli przez szczeliny w  drewnianej pace

ciężarówki i  nie mogli się zorientować, czy strzelają Amerykanie,

czy wróg. Poczuł, jak pojazd się zatrzymuje. Marines wyskoczyli

i zajęli pozycje bojowe. Uznał, że to kolejna przeszkoda na drodze –

nigdy jeszcze nie jechał z  Phu Bai do Hue i  nie był pewien, ile

czasu zajmuje droga – lecz gdy sam wyszedł z  ciężarówki,

zorientował się, że są już z  powrotem w  bazie MACV. Zaczął

wypytywać o  kompanię Foxtrot, z  którą przyleciał tu poprzedniego

dnia. Powiedziano mu, że większość z niej została ranna lub zabita

i całą kompanię ewakuowano, co było przesadą.

Berntson był zszokowany tym, co zobaczył, gdy dotarł do

kompleksu. Umiał rozpoznać niebezpieczną sytuację. Na ulicy

przed bazą leżały ciała żołnierzy wroga. W  środku ciała

Amerykanów, przykryte płachtami, były ułożone w stosy – worki na


ciała się po prostu skończyły. Cała baza wyglądała na poważnie

poobijaną. Było tu już pełno żołnierzy, a następni mieli tu tra ć już

niedługo – kompania Hotel, prowadzona przez kapitana Rona

Christmasa. Golf miała nadal około stu ludzi, a  Foxtrot – ponad

dwustu. Razem z  kompanią Hotel dawało to trzy oddziały plus

resztki kompanii Alfa  1/1 Batchellera, teraz dowodzonej przez

„Gunny’ego” Canleya. Do tego dochodził kontyngent piechoty pod

pułkownikiem Adkissonem oraz wszyscy spędzający święta w  Hue

doradcy wojskowi.

Podjęto wysiłki, by jakoś tą masę żołnierzy zorganizować. Poza

murami kompleksu nadal ciągle było słychać strzały. Marines

ustanowili na dachach pozycje strzeleckie i  ciągle ostrzeliwali

z  nich okoliczne cele. Żołnierze wydawali się jakby zrelaksowani,

przyzwyczajeni już do stanu ciągłej bitwy. Ktoś załatwił wielką

przenośną lodówkę pełną coli i  radio, z  którego mieli właśnie

wysłuchać relacji z  rozegranego przed miesiącem meczu futbolu

amerykańskiego z  cyklu Senior Bowl – dorocznego meczu gwiazd

ligi uniwersyteckiej. Słychać było pogawędki i  reakcje na nagranie

z radia przerywane strzałami.

Poza ściskiem i  dziwną „normalnością”, jaka zapanowała

w  kompleksie, Roberts nie zauważył, by sytuacja przez ostatnie

dwa dni znaczącą się poprawiła. Marines nadal byli otoczeni

i  kontrolowali bardzo niewiele terytorium poza bazą. Ciężarówki,

z  którymi tu przyjechał, natychmiast zawróciły do Phu Bai, by

odebrać kompanię Hotel. Marines i  Rangersi ARVN, którzy właśnie

przyjechali, zostali prędko rozstawieni na nowych pozycjach.

W  takim ścisku jeden dobrze wcelowany moździerz mógł zadać

katastrofalne straty, więc żołnierzy starano się rozlokować po

całym obszarze bazy.

Bingham dołączył do grupy Marines wysłanej na zewnątrz przez

główną bramę. Nieśli drabiny i  haki – cokolwiek mieli zamiar

zrobić, wyglądało interesująco. Schronił się z  nimi w  okopie


niedaleko południowego brzegu Huong, gdzie czekali na czołgi,

które miały im zapewnić osłonę.

Czekając tam, Bingham ze zdziwieniem znalazł książkę,

francuskie[198] tłumaczenie austriackiego pisarza Stefana Zweiga.

Pisarza, który zawsze go interesował. Był więc pochylony nad

książką, gdy doszło do głośnej eksplozji – później dowiedział się, że

był to pocisk z  moździerza – i  zobaczył krew, swoją krew,

bryzgającą na otwarte strony książki. Padł na ziemię. Szrapnel

tra ł go w  oko, przeszedł przez policzek, szczękę i  kark –

przecinając arterię – i  wylądował w  jego gardle. Poczuł, jak czyjeś

ręce chwytają go mocno, zrywają jego aparat i ubranie i jak zostaje

wrzucony na pakę ciężarówki. Krwawił mocno i  nie mógł mówić.

Nie czuł bólu. Wokół jego głowy ciasno zawiązano bandaż, by

ograniczyć krwawienie. Był przytomny, lecz teraz nic nie widział.

Poprosił o  kartkę i  ołówek. Zapisał swoje imię i  nazwisko, grupę

krwi, a pod spodem dodał: „wolny strzelec”.

Wyciągnięto go z ciężarówki i położono na noszach.

–  Ten tutaj jest w  kiepskim stanie – ktoś powiedział. – Nie może

mówić, ale cię słyszy. Jeśli będzie miał problem, zamacha ręką.

Roberts, który właśnie zapalił papierosa – nie zdążył jeszcze

nawet zdjąć plecaka – zobaczył, jak Bingham jest niesiony na

noszach. Był w  szoku. Fotografa poznał w  drodze do bazy. Byli tu

przecież dopiero kilka minut. Poszedł za nim, powtarzając, że jest

tutaj z nim. Młody zapisał na kartce nazwisko i adres dziewczyny –

nie chciał, by jego rodzice wiedzieli, że jest ranny, ale chciał, by

dziewczyna wiedziała. Roberts wziął kartkę i  obiecał przekazać jej

wiadomość.

Leroy i  Mazure gdzieś się zapodziali. Dwójka francuskich

dziennikarzy wyślizgnęła się w  czasie jednego z  postojów konwoju.

Przebrali się z  mundurów w  ubrania cywilne, wynajęli tandem

i  pojechali nim do miasta na własną rękę. Nie chcieli, by uznano

ich za żołnierzy, i  każdemu, kogo spotkali, mówili: Phap bao chi

bale! – „francuska prasa z Paryża!”.


Nikt nie zwracał na nich szczególnej uwagi. Nieliczni, których

widzieli, nawet na nich nie patrzyli. Znajdowali się w  obszarze

kontrolowanym przez komunistów, zaledwie kilka kwartałów na

północ od kanału Phu  Cam,  i  mieszkańcy nie chcieli być widziani

z  dwoma białymi – niezależnie od ich narodowości. Niedaleko było

słychać strzały. Udali się na rynek i  stamtąd widzieli

południowowietnamskie samoloty zrzucające bomby na cytadelę.

Stary człowiek wskazał im drogę do kościoła Najświętszego

Zbawiciela, potężnego budynku z  białego kamienia o  wielkim

przedsionku i  wysokiej, stożkowej iglicy. Wewnątrz znaleźli tysiące

cywilów, w  większości kobiety, dzieci i  starców – rodziny, które

koczowały tu od kilku dni między ławkami. Ludzie byli głodni.

Niektórzy byli ranni. Dzieci płakały i  krzyczały, gdy tylko gdzieś

niedaleko dało się słyszeć eksplozję. Ranni cywile leżeli na

podłodze za głównym marmurowym ołtarzem kościoła.

Wśród tych uchodźców znajdowała się Tran Thi Thu Van, pisarka

z  Sajgonu, z  rodziną. Dotarli tutaj po całym dniu marszu w  środę.

Tran z  ciekawością obserwowała dwójkę francuskich dziennikarzy.

Dla niej Leroy wyglądała na zagubioną, a  jej towarzysz, Mazure,

brodaty i  roztargniony, jakby dopiero co wyszedł z  lasu. Dwójkę

natychmiast otoczyły dzieci i  ciekawscy, lecz gdy Leroy podniosła

aparat, by zrobić kilka zdjęć, tłum natychmiast się wycofał.

– Prasa, prasa – powiedział szybko Mazure.

Kiedy Leroy zwróciła aparat w  stronę Tran i  jej rodziny, brat Thai

wstał i odwrócił się plecami.

–  Co za małpa – odezwał się do innych po wietnamsku. – Robić

zdjęcia w takiej chwili.

Leroy nie rozumiała jego reakcji. Uśmiechała się, by niejako

zneutralizować groźny wyraz twarzy niektórych uchodźców. W kilka

minut później dało się słyszeć strzały przed kościołem i  ludzie

zaczęli panikować.

– Viet Cong nadchodzi! – ktoś krzyknął.


Wśród ławek dało się słyszeć nerwowe szepty. Jeśli żołnierze

Frontu wejdą do kościoła i  pomyślą, że dwójka francuskich

reporterów to Amerykanie, z  pewnością zabiją wszystkich

uchodźców.

– Zabierzcie ich stąd! – krzyknął jeden z cywilów.

– Zniszczcie aparat! – powiedział inny.

– Nie pozwól im tu zostać – ktoś poprosił księdza[199].

Mazure powtarzał cały czas Phap bao chi bale!, lecz niewiele to

dało. Mówiący po francusku ksiądz wytłumaczył Leroy

i Mazure’owi, że ludzie bali się towarzystwa kogokolwiek z Zachodu,

nawet Francuzów, z powodu możliwej reakcji sił Frontu.

–  Nie daliśmy tu wstępu żołnierzom, nieważne którym –

powiedział ksiądz. – Odsyłaliśmy ich za każdym razem, mówiąc, że

to jest miejsce dla cywilów[200].

Pozwolił im spędzić noc w jego pokoju[201].


 

Gene Roberts z „New York Timesa”


 

RYDWAN NADJEŻDŻA

Kapitan Christmas i  jego kompania Hotel[202] ruszyli z  bazy w  Phu

Bai dopiero po drugiej po południu, w  piątek, 2  lutego. Jechali do

Hue jako posiłki dla przetrzebionej kompanii Alfa Batchellera.

Z  nimi jechał także następca rannego kapitana, porucznik Ray

Smith.

Christmas rozmawiał z  kilkoma rannymi z  kompanii Golf

i  Foxtrot, wiedział więc, że konwój niemal na pewno znajdzie się

pod ostrzałem w  czasie jazdy autostradą numer  1. Kazał każdemu

ze swoich ludzi zabrać dodatkową amunicję i  jechać z  bronią

gotową do strzału i  lufą skierowaną na zewnątrz. Zakazał także

swoim ludziom jechania w  kabinach koło kierowców. Konwój liczył

dwanaście ciężarówek w  obstawie Quad- fties. Sytuacja w  Hue

zaczęła być wreszcie traktowana poważnie. Christmas dostał także

dwa Dustery i  dwa przedziwne lekkie czołgi z  sześcioma armatami

106-milimetrowymi każdy. Miały się później okazać jednymi

z najbardziej użytecznych pojazdów w bitwie.

Był to pojazd M50 Ontos, od greckiego słowa oznaczającego

„rzecz”, częściowo dlatego, że były niewyobrażalnie brzydkie. Ontos

był niewielkim samobieżnym niszczycielem czołgów na podwoziu

gąsienicowym, wyposażonym w  działa bezodrzutowe – po trzy na

każdej stronie. Posiadał trzyosobową załogę: mechanika-kierowcę,

działonowego oraz ładowniczego. Pierwotnie został zaprojektowany

jako system przeciwpancerny dla US Army. Jednak ta odrzuciła

jego konstrukcję, gdyż uchodzący z  tyłu działa płomień po

wystrzale był niezwykle niebezpieczny dla tych, którzy znajdowali


się za pojazdem. Do tego dochodził problem z ładowaniem – załoga

musiała wysiąść z  lekko opancerzonego pojazdu i  ładować działa

na zewnątrz. US Army uznała, że pojazd niesie ze sobą więcej

zagrożenia dla tych, którzy go używają niż dla wroga. Został jednak

przyjęty przez Marines. Ontos był szybszy i  zwrotniejszy niż czołg

M48 Patton i  miał większą siłę ognia. Mógł wystrzelić salwą lub

ogniem pojedyńczym sześć pocisków kumulacyjnych, a  to

oznaczało, że był zdolny burzyć budynki i  wybijać dziury nawet

w najgrubszych murach z kamienia – a takich w Hue było wiele.

Ron Christmas był wysoki, miał kwadratową szczękę i liczył sobie

trzydzieści siedem lat. Pochodził z  Yeadon w  stanie Pensylwania,

niedaleko Filadel i. Miał w  swoim życiu kontakt ze śmiercią

i  cierpieniem, jeszcze zanim ruszył na wojnę. Mając dziesięć lat,

został przez matkę wysłany, by obudził swojego starszego brata.

Znalazł go martwego – brat zmarł na śmiertelną chorobę płuc.

Jeszcze w  liceum Christmas dołączył do ochotniczego oddziału

straży pożarnej i często miał do czynienia z wypadkami i pożarami.

Pewnego razu musiał się wczołgać pod pociąga, który przejechał

dwójkę nastolatków. Był najmłodszy w całym oddziale, lecz to jemu

przypadło zadanie pozbierania ich rozczłonkowanych ciał. Był

dumny ze swoich robotniczych korzeni. Wyglądał twardo – miał na

twarzy, po prawej stronie, szramę po wypadku samochodowym

ciągnącą się od ust po ucho. Był jednak także pierwszym

członkiem rodziny, który poszedł do college’u. Dostał się – ze

stypendium – na Uniwersytet Pensylwanii. Dołączył do programu

ROTC, ponieważ wiązało się to z  pięćdziesięciodolarowym

comiesięcznym stypendium – dla niego prawdziwą fortuną. Po

zapisaniu się do programu zaczął myśleć o  Marines. Na początku

nie sądził, że zostanie zawodowym wojskowym, lecz zorientował się,

że jest w tym fachu całkiem dobry. Po kilku latach, spoglądając na

słońce zachodzące w  turkusowe wody Morza Karaibskiego

z  pokładu okrętu wojennego pomyślał: „Kogo ty tu próbujesz

oszukać? Uwielbiasz tę robotę!”. I  został. Kiedy tra ł do Hue, był


już weteranem, doświadczonym dowódcą w pełni oddanym karierze

w Marines.

Ray Smith był jednym z  dwóch poruczników kompani Alfa

zmierzających do Hue. Pochodził z  Oklahomy i  zaciągnął się do

Marines na ochotnika, bo szukał jak najszybszego sposobu, by

tra ć do Wietnamu. W  czasie szkolenia podstawowego ktoś coś

w nim zauważył i zamiast wysłać go wprost na front, oddelegowano

go do szkoły o cerskiej. Służył w  kompanii Alfa jako dowódca

plutonu od roku i  po tym, jak kapitan Batcheller został ranny,

mianowano go dowódcą oddziału. Drugim porucznikiem był

Donald Perkins z  Winnetka w  stanie Illinois, który nie był tak

entuzjastycznym o cerem jak Smith, lecz mimo to byli dobrymi

przyjaciółmi. Perkins był nieco bardziej zadziorny. Lubił żartować

ze swoimi ludźmi i  lozofować. Raz zapytał Smitha, bez powodu, co

według niego dzieje się po śmierci. Nie chodziło mu o  religię. Było

to raczej pytanie meta zyczne. Nie doszli do żadnej konkluzji, lecz

Smith nigdy nie zapomniał o  tej rozmowie. Perkins był

obserwatorem artylerii, co oznaczało, że jego zadaniem była

koordynacja ostrzału z ziemi i z powietrza. Był bardzo oddany swej

pracy, lecz pomimo swego lozofowania – niczemu innemu.

Konwój tra ł oczywiście na ostrzał wroga w  drodze na północ.

Jedna z  ciężarówek wpadła w  lej po bombie, co wyrzuciło część

ludzi na drogę. Perkins był jednym z  nich. Zginął, gdy tył

ciężarówki, podniesiony po uderzeniu, opadł na niego i  go

zmiażdżył.

Po dotarciu do kompleksu Smith przejął dowództwo trzech

plutonów kompanii Alfa od „Gunny’ego” Canleya. Miał poprowadzić

drugi pluton sam, a  pierwszy pluton oddał porucznikowi Rickowi

Donnelly’emu.

–  „Gunny”, chcę, żebyś przejął trzeci pluton – powiedział

Canleyowi.

– Gonzalez ma trzeci pluton – odparł Canley.


Dokonania „Freddiego” Gonzaleza w  poprzednich dniach,

a  w  szczególności jego samotna szarża przez otwarte pole, gdy on

i  Canley podczołgali się, by zniszczyć gniazdo karabinów

maszynowych, zaskarbiły mu wielki szacunek. Mimo swego

młodego wieku chudy sierżant z  Teksasu zasłużył sobie na wielkie

poważanie wśród ludzi. Smith nic o  tym nie wiedział i  dalej

naciskał na Canleya.

– Wiem, wiem, „Gunny”. Ale on jest jeszcze młody i  będę czuł się

lepiej, jeśli to ty przejmiesz pluton.

Canley odpowiedział mu, tym razem odrobinę głośniej:

– Gonzalez ma trzeci pluton.

–  „Gunny”, rozumiem, ale ja chcę, żebyś to ty przejął trzeci

pluton.

Sierżant, Afroamerykanin, był człowiekiem niezbyt gadatliwym

i  był znany z  bezwzględnego przestrzegania reguł, lecz tym razem

nie miał zamiaru ustąpić. Wygłosił nawet krótką mowę, co

zszokowało Smitha – nigdy nie słyszał, by Canley wypowiedział tyle

słów na raz.

–  Poruczniku, Gonzalez ma trzeci pluton – powiedział. – Jeśli

przetrwam tę bitwę, to zadbam o  to, żeby dostał, co mu się należy

za to wszystko, co dla nas zrobił. Jeśli pan porucznik sobie życzy,

żebym dołączył do trzeciego plutonu, chętnie to zrobię. Ale trzecim

plutonem dowodzi Gonzalez.

Smith zdał sobie sprawę, że Canley wie znacznie więcej o tym, co

się dzieje, niż on sam i  że jako nowy dowódca kompani będzie

potrzebował Canleya u  swego boku znacznie bardziej niż sierżant

Gonzalez. „Gunny” niczego tego nie powiedział wprost, lecz dał to

wyraźnie do zrozumienia.

Gonzalez utrzymał trzeci pluton, a  Canley został starszym

sierżantem u Smitha.

Kapitan Christmas spotkał się z  Meadowsem i  Downsem. Trzech

młodych dowódców kompanii było przyjaciółmi. Walczyli razem

i  ufali sobie – swojej odwadze, umiejętnościom i  ocenie sytuacji.


Cieszyli się, że do największej bitwy, do jakiej przyszło im tra ć

w  życiu, szli razem. Żaden z  nich nie znajdował się pod

szczególnym wrażeniem Gravela, który w  tej chwili był ich

dowódcą. W  ich opinii zawiódł jednostkę. Wysłał Meadowsa

i Downsa na misje, które były skazane na porażkę. To nie do końca

tylko jego wina, ponieważ był pod dużym naciskiem z góry i skarżył

się na wydane mu rozkazy dobitnie i ciągle. Jednak bycie dowódcą

oznaczało, że trzeba też umieć się postawić. Nie można od swoich

ludzi oczekiwać pójścia na misję, w którą samemu się nie wierzyło,

a Gravel robił to ciągle od kilku dni. Ludzie wiedzieli, gdy źle się ich

traktowało. To nie były ćwiczenia, każda decyzja była decyzją

o  życiu i  śmierci. Były to najważniejsze rozstrzygnięcia, jakie

przyszło podejmować dowódcom. Jeśli wiedziało się więcej niż szef,

dzięki oglądowi sytuacji z  frontu, to należało się postawić. Protesty

były niewystarczające: jeśli trzeba było, to należało odmówić

wykonania rozkazu. Mogło to skończyć czyjąś karierę – to

z  pewnością kończyło czyjąś karierę – lecz należało to

zaakceptować, bowiem chodziło o  rzeczy ważniejsze, o  życie twoich

ludzi. Prawdziwy dowódca wiedział, że w  pierwszej kolejności musi

zadbać nie o  siebie, ale o  swoich ludzi i  o  swoją misję. W  czasie

walki dowódca musiał nie tylko sam zrozumieć, dlaczego jego

ludzie mają ryzykować życiem, lecz także pomóc im to pojąć.

Ludzie są gotowi ryzykować życie i zdrowie, lecz muszą wiedzieć, że

ich o ara się liczy. I  muszą wiedzieć, że mają szansę na sukces.

Jeśli dowódca sam w  to wierzył, to mógł też przekonać swoich

ludzi. Problem polegał na tym, że ani młodzi dowódcy kompani, ani

Gravel w to nie wierzyli.

Ponieważ zarówno kompania Foxtrot, jak i  kompania Golf były

przetrzebione, zdecydowano, że to kompania Hotel zajmie budynki

uniwersytetu, których potrzebowano, by pomieścić rosnącą liczbę

Marines w  bazie. Christmas tej nocy zajął ze swoimi ludźmi

kompleks uniwersytecki.
Gene Roberts stworzył swój artykuł na przenośnej maszynie do

pisania, której taśma prawie zupełnie wyblakła. Kolejne słowa były

coraz bledsze. Sytuacja uspokoiła się na tyle, że mógł

przedyktować artykuł przez telefon wczesnym rankiem w  sobotę.

Jego druga depesza z  Hue wreszcie dała światu obraz tego, co

naprawdę się działo w  mieście, chociaż Roberts nie był zbyt

bezpośredni w  swych słowach. Artykuł ukazał się w  niedzielnym

wydaniu „New York Timesa”.

MARINES ZAJĘLI TRZECI KWARTAŁ W HUE

Posiłki wkraczają do miasta

32 amerykańskich cywilów zaginionych

Hue, Południowy Wietnam, 3  lutego. Amerykańscy Marines

kontrolowali dziś trzy kwartały miasta – o  jeden więcej niż

wczoraj. Ciągle też przedłużali trasy patroli wysłanych na

poszukiwanie wroga.

Christmas już w  budynkach uniwersytetu usłyszał, że dowódca

jego batalionu przyjedzie następnego dnia. Była to doskonała

wiadomość. Ernie Cheatham miał coś, czego tak bardzo brakowało

Gravelowi – gravitas.

Cheatham wyróżniał się w  tym obszarze. Był wysokim, potężnym

mężczyzną z  Long Beach w  Kalifornii. Miał ponad metr

osiemdziesiąt i  szeroki kark oraz ramiona przypominające

niedźwiedzia. Był naprawdę ogromny – jego nadgarstki

i  przedramiona były niezwykle grube. Jego głowa zdawała się

zupełnie wypełniać jego hełm, który na większości Marines zwisał

smętnie. Miał głęboki, gruby głos, który dało się usłyszeć nawet

w  środku bitwy. Niektórzy dowódcy Marines musieli ciągle

udowadniać, jacy z  nich twardziele – w  szczególności jeśli byli

o cerami. Cheatham nie musiał niczego udowadniać. Grał w futbol


amerykański na Uniwersytecie Loyola w  Los Angeles, a  następnie

wstąpił do Marines w  roku  1952. Po dwóch latach służby –

w Japonii i Korei – grał w linii defensywnej w zespołach Pittsburgh

Steelers i  Baltimore Colts. Jednak gdy się zorientował, że wypłata

z  NFL nie przychodzi już po końcu sezonu, ponownie dołączył do

Marines. Miał nadzieję zostawić futbol, lecz dowódcy handlowali

nim, by polepszyć pozycje drużyn swoich baz. Poskarżył się

swojemu przełożonemu, który przeniósł go na Alaskę – tak daleko

od futbolu, jak to tylko możliwe. Mimo że był imponującej postury,

wolał używać sprytu i intelektu. Jego sportowa przeszłość uczyniła

go jednak gwiazdą w całym korpusie, a jego sława utrzymywała się

nawet długo po tym, gdy przestał grać[203]. Na zawsze już pozostał

Wielkim Ernie. Używał postury na swoją korzyść, odgrywając rolę

wielkiego, przygłupiego zawodnika, lecz robił to bardzo sprytnie.

Dowódcy kompanii w  jego batalionie wiedzieli, że to tylko gra i  że

Cheatham był bardzo inteligentny. Miał doskonałe umiejętności

taktyczne i  wspaniałe, zdystansowane także wobec siebie samego,

poczucie humoru. Cheatham miał na podorędziu mnóstwo anegdot

z  czasów kariery zawodniczej i  żołnierskiej. Był dowódcą plutonu

w  wojnie koreańskiej. Dowodził zdecydowanie i  dzielnie. Kiedy już

jako dowódca batalionu dostał od młodszego o cera, kapitana

Johna Salvatiego, długi i  dokładny list ze skargami, wezwał go do

siebie i  na miejscu awansował. Lubił ludzi, którzy umieli się

konstruktywnie z nim nie zgadzać, i powołał Salvatiego do swojego

sztabu. Cheatham szanował innych i  za to też był szanowany.

Dowodził lekką ręką. Zawsze się upewniał, że jego ludzie rozumieją,

na czym ma polegać ich misja, a następnie pozwalał im ją wykonać

– interweniował tylko wtedy, gdy było to konieczne. Jeśli natomiast

musiał się postawić komuś wyżej, robił to zdecydowanie.

Przez cały ostatni piątek musiał się stawiać. Cheatham przejął

dowodzenie 2/5 zaledwie miesiąc wcześniej i  był wściekły, że de

facto zabrano mu cały batalion. Nadal nie pogodził się z  tym, że

zmarnowano okazję nad rzeką Truong – nie tylko dlatego, że jego


ludzie stracili okazję na zniszczenie całego batalionu NVA, lecz

także dlatego, że musiał tam zostawić jedną ze swoich kompanii,

Echo. Wróg miał nad nią przewagę liczebną i  taktyczną[204].

Decyzja ta była dla niego bez sensu. Jego pozostałe trzy kompanie

zostały wysłane do Hue w  częściach, bez planu i  bez

poinformowania, co je czeka. Tuż przed wyjazdem do miasta

Christmas zobaczył, jak Cheatham przybył do Phu Bai wściekły jak

osa. Był zdecydowany odzyskać swój batalion. Zażądał, by został

natychmiast wysłany do Hue. Trzy jego kompanie już tam są i  on

też tam powinien być. Prędko postawił na swoim.

Christmas był uradowany, gdy się o  tym dowiedział. Cheatham

gwarantował jasność i  porządek. Zbierze cały ten kontratak do

kupy i biada temu, kto spróbuje mu przeszkodzić.

Christmas wywołał przez radio Downsa i  Meadowsa, by podzielić

się z  nimi wieściami. Czuł, jakby przekazywał im wieści

o zbawieniu, o jakimś biblijnym wydarzeniu.

– Rydwan nadjeżdża – powiedział.

Nie trzeba było nic tłumaczyć. Obaj wiedzieli, co to oznacza.


 

C Z Ę Ś Ć  I V

KONTRATAK W TRÓJKĄCIE

I KATASTROFA W LA CHU


 

sobota–poniedziałek

Od 3 do 5 lutego 1968 roku
 

Bitwa trwa od trzech dni, a  amerykańskie

i  południowowietnamskie siły poczyniły niewielkie postępy,

mimo zapewnień Sajgonu i  Waszyngtonu, że Hue znajduje się

pod kontrolą sprzymierzonych. Dzięki przybyciu podpułkownika

Erniego Cheathama po raz pierwszy klaruje się jasny plan

odbicia trójkąta. W  tym samym czasie, pięć kilometrów na

północ od miasta, armia USA dołącza do bitwy, wysyłając

sześciuset ludzi na południe wzdłuż autostrady numer  1

w stronę cytadeli. Ich zadaniem jest przerwać linie zaopatrzenia

Frontu.
 
 

PLUSY I MINUSY

Do Hue tra ły już cztery kompanie Marines i  nie szło im najlepiej.

Było jasne, że miasto znajduje się w  rękach wroga i  że próba

odbicia go będzie drogą przez mękę.

Wyższe dowództwo nadal jednak udawało, że nic się nie dzieje,

mimo rosnących strat – około stu żołnierzy w  trzy dni[205]. Kiedy

jeden z  członków sztabu Grupy Uderzeniowej X-Ray w  Phu Bai

zasugerował Jimowi Coolicanowi przez telefon, że w  mieście może

się znajdować „kilka plutonów” sił wroga, kapitan Marines

odpowiedział mu: „Do cholery, ja samych trupów z  NVA mam tutaj

jeden pluton!”.

Generał Robert Cushman, dowódca I  Korpusu w  Da Nang,

zakazał bombardowania i ostrzału artyleryjskiego miasta w obawie

o jego historyczną zabudowę. Nie martwił się jednak aż tak bardzo

o  dziesiątki tysięcy uwięzionych w  mieście cywilów. Stwierdził, że

decyzję o  użyciu lotnictwa i  ciężkiej artylerii należy pozostawić

dowódcom ARVN[206]. Był to nie tyle wyraz troski, ile raczej dowód

na to, że najwyższe dowództwo nadal nie zaakceptowało faktu

znajdowania się Hue w rękach wroga. Zakaz zdjęto, gdy tylko zdano

sobie sprawę ze skali problemu. Brak postępów ze strony generała

Truonga w  cytadeli uznawano za typowe braki w  umiejętnościach

ze strony ARVN. Jednak brak postępów Marines osądzano znacznie

ostrzej. Uznano go za skutek złego dowodzenia. Siły zebrane

w  mieście były kombinacją różnych jednostek zebranych w  biegu

i  kiepsko skoordynowanych przez dowódcę kompleksu,

podpułkownika Gravela. Jego ciągłe protesty wobec rozkazów


rozwinięcia kontrataku uznawano po prostu za tchórzostwo. Fakt,

że za każdym razem – jak się okazywało – wychodziło na jego, nie

miał znaczenia. Może zdołałby przekonać dowódców w  Phu Bai,

gdyby został kompletnie pokonany, a  najlepiej jeszcze zginął,

próbując!

W  Sajgonie i  Waszyngtonie nadal utrzymywano, że ofensywa Tet

zakończyła się niepowodzeniem; że nie była zaskoczeniem. „Westy”

ją przewidział i  dlatego skończyła się porażką. Szef połączonych

sztabów, generał Wheeler, określił ofensywę jako przykład „taktyki

z  desperacji”. Powiedział, że nie zajęto żadnego większego miasta.

Podpierał się starym wytrychem „Westy’ego”: stratami.

„Ich straty są niezwykle ciężkie – powiedział Wheeler reporterom.

– [Komuniści] stracili w  ostatnich dniach sześć tysięcy dwustu

ludzi. My także ponieśliśmy pewne straty, lecz ich straty są

dziesięciokrotnie większe niż nasze”[207].

Powiewającą dumnie nad cytadelą agę komunistów określano

jako zwykły ruch PR-owy.

McNamara, zeznając później przed Komisją Sił Zbrojnych Senatu,

twierdził, że reorganizacja sił dokonana przez „Westy’ego” w  pełni

przewidziała i  zneutralizowała ruchy Hanoi. Twierdził, że Wietnam

Północny miał dwa cele i że obu nie udało mu się osiągnąć: „[Wróg]

może próbować zadać Południowemu Wietnamowi, USA i  siłom

sprzymierzonym dotkliwą porażkę militarną. Jestem przekonany,

że dobrze się na to przygotowaliśmy. Jeśli zaś nie uda mu się tego

celu osiągnąć, będzie próbował uzyskać zwycięstwo psychologiczne

lub propagandowe”.

W  niedzielę rano w  Meet the Press w  stacji telewizyjnej NBC

McNamara powiedział: „Jest jasne, że wojskowy cel operacji nie

został osiągnięty. Chodziło o  odciągnięcie amerykańskich

i  południowowietnamskich oddziałów od ofensywy Viet Congu i  sił

północnowietnamskich w  okolicach Khe Sanh. Drugorzędnym

celem było zajęcie i utrzymanie jednej z regionalnych stolic. W tym

sensie wróg poniósł porażkę. Nie udało mu się także osiągnąć


w  pełni celów psychologicznych, chociaż sądzę, że operacja ma dla

niego plusy i minusy pod względem psychologicznym”[208].

W  Hue Marines nie zastanawiali się nad psychologicznymi

„plusami i minusami”. Ciał przybywało.

Obsesja „Westy’ego” na punkcie Khe Sanh była doskonałym

prezentem dla Hanoi. Koncentracja sił NVA  w  okolicach to

podstęp[209]. Celem od samego początku były Hue i  inne miasta.

Westmoreland dał się tak bardzo podejść, że nawet po upadku Hue

ani on, ani jego przełożeni w  Waszyngtonie nie potra li tego

zauważyć, a  co dopiero się do tego przyznać. Amerykańscy

dowódcy nie doceniali wojskowych możliwości Hanoi od lat.

W  Stanach nie pojęto jeszcze pełni sukcesu wroga w  Hue,

ponieważ większość opisów ofensywy Tet skupiała się na Sajgonie –

częściowo dlatego, ze tam właśnie znajdowało się gros reporterów.

Rajdy w  mieście były oczywiście zaskakujące i  zakłóciły normalny

tryb życia, lecz nie przyniosły większych sukcesów. „Westy” nazwał

je „samobójczymi”. Zresztą w  podobnych słowach opisał wszystkie

inne ataki. Ofensywa Tet była katastrofą – dla przeciwnika. Cóż

z  tego, że siły wroga liczące ponad osiemdziesiąt tysięcy

zaatakowały ponad sto celów w  całym kraju. Teoria „Westy’ego”, że

Hanoi nie było w  stanie zebrać dość sił, by przeprowadzić ataki

w  głębi kraju, nie miała już racji bytu. Paradoksalnie jedyną

ważniejszą bazą, która nie została zaatakowana w  czasie Tet, było

Khe Sanh.

A  jednak „Westy” próbował sprzedać ofensywę jako zwodniczy

i  zdradziecki trik zrywający świąteczny rozejm (ten sam rozejm, do

którego odwołania nawoływał prezydenta Thieu sam „Westy”) przez

niehonorowego wroga. Nie zajęto żadnych miast. Do spodziewanego

„powszechnego powstania” nie doszło. Najważniejszy w  jego opinii

wskaźnik dawał pełny obraz sytuacji – straty wroga rosły z depeszy

na depeszę. W  czwartek było to pięć tysięcy osiemset, w  sobotę

dwanaście tysięcy[210]. Taka analiza sytuacji nie była wyłącznie

publiczną próbą zachowania twarzy czy też uniemożliwienia


odniesienia przez Hanoi zwycięstwa propagandowego. To była jego

prywatna analiza, którą przekazywał Wheelerowi w  regularnych

depeszach.

Pisząc o  Tet dziesięć lat później, Westmoreland wycofał się nieco

z  takiej oceny sytuacji. Niechętnie przyznał, że Tet odniosła

„ograniczony sukces” nagłośniony przez „apokaliptyczny”

komentarz prasowy. „Miało się wrażenie, że prasa była uradowana

faktem, że Viet Cong wreszcie coś osiągnął i  że USA oraz

Południowy Wietnam znalazły się w trudnej pozycji” – napisał[211].

W  czasie bitwy jednak brak było nawet cienia takiej oceny

sytuacji. W  kilka dni po rozpoczęciu ofensywy prezydent Johnson

nazwał ją „porażką”[212].

Doniesienia prasowe, takie jak artykuły Robertsa w  „New York

Timesie”, a  wkrótce i  w  innych gazetach, jasno pokazywały, że to

nieprawda, lecz ludzie u władzy traktowali teraz wszystko, co pisały

gazety, z  wielkim sceptycyzmem. Korespondenci wojenni stali się

wtedy tak przeciwni wojnie, że w  opinii polityków po prostu starali

się odmalować jak najgorszy obraz sytuacji. Było w  tym nieco

prawdy. W  Sajgonie na przykład początkowe raporty rozdmuchały

skalę ataków – większość z  nich niesłusznie donosiła, że

członkowie Viet Congu dostali się do samego budynku ambasady.

Do tego dochodziło jeszcze szokujące zdjęcie szefa policji

Południowego Wietnamu, Nguyena Ngoc Loana, strzelającego

w  głowę zakutego w  kajdanki więźnia. Zdjęcie zrobiono

w momencie śmierci, twarz o ary wygięta w grymasie bólu i szoku.

Nie zwracano uwagi na to, że ów więzień tego samego ranka

dokonał egzekucji wielu ludzi z  zimną krwią[213]. Samo zdjęcie

opowiadało prostszą, bardziej brutalną historię, która została

entuzjastycznie przyjęta przez przeciwników wojny.

Raporty prasowe wpisywały się w  retorykę przeciwników wojny.

Tego samego tygodnia senator Eugene McCarthy, który próbował

zdobyć demokratyczną nominację na kandydata na prezydenta,

cytował artykuły o Tet, by oskarżyć administrację o oszustwo.


„Znajdujemy się w  znacznie gorszej sytuacji niż dwa lata temu –

powiedział McCarthy reporterom w  Waszyngtonie. – Viet Cong

cieszy się zdecydowanym poparciem miejscowej ludności, a  tak

zwany program pacy kacji musi być kcją”. Wyśmiał twierdzenia

Johnsona, jakoby ofensywa była porażką. „Jeśli zajęcie części

amerykańskiej ambasady [do czego nie doszło] i  znacznej części

Hue […] jest kompletną porażką, to zgodnie z  tą logiką, jeśli Viet

Cong zająłby cały kraj, administracja twierdziłaby, że doszło do ich

kompletnego załamania”. Senator stwierdził, że amerykańskie

zwycięstwo w  wojnie było „nieosiągalne pod względem

wojskowym”[214].

W  sobotnim wstępniaku w  „Timesie” w  Londynie pisano: „Skala

i  śmiałość ataków Viet Congu na miasta Południowego Wietnamu

zaskoczyły Amerykanów i Południowy Wietnam kompletnie – mimo

zapewnień generała Westmorelanda, że koncentrację sił Viet Congu

monitorowano od miesięcy”[215].

Wysiłek wojenny nadal jednak cieszył się poparciem znacznej

grupy dziennikarzy. Jednym z  najważniejszych z  nich był Joe

Alsop, wieloletni felietonista „Washington Post”, który czasami

używał swojego statusu dziennikarza, by zbierać informacje dla

CIA. Nie zawsze był przychylny Johnsonowi, lecz nie widział

powodu, dla którego ofensywa Tet miała zniechęcić Amerykanów do

dalszego wysiłku w  Wietnamie. Według niego był to akt desperacji,

który porównał do ataków japońskich kamikaze pod koniec drugiej

wojny światowej. Dla niego Tet nie było niespodzianką. „Wszyscy

wiedzieli, że tego typu ukryte siły istnieją”, pisał Aslop,

niesłusznie[216].

Jakiekolwiek błędy popełniono przy opisywaniu sytuacji w  Hue,

zdjęcia i  artkuły z  miasta wyraźnie podważyły stwierdzenie, że nic

się tam nie dzieje. Napływ dziennikarzy do miasta gwarantował, że

bitwa będzie obserwowana i  opisywana z  niezależnego punktu

widzenia. Korespondent NBC  w  Pentagonie Robert Goralski

powiedział swoim widzom w czwartek wieczorem: „Komuniści może


i  nie wygrywają wojny, jak twierdzi Pentagon, ale nie wygląda też,

jakby ją przegrywali”[217].

Nawet Walter Cronkite zaczął brzmieć nieco niepewnie. Marszałek

senior telewizyjnych reporterów, którego CBS Evening News

narzuciło nowy standard dziennikarstwa telewizyjnego, było często

oglądane przez Amerykanów. Cronkite wiernie opisywał postępy

w  Wietnamie, ufając o cjalnym źródłom, i  pomniejszał rolę

wczesnych raportów przeciwnych o cjalnej narracji. Uznawał je za

rodzaj mody wśród młodych ambitnych reporterów w  Sajgonie.

Korespondenci tacy jak David Halberstam zyskiwali nowe uznanie

z  każdym opublikowanym krytycznym artykułem i  książką.

Antywojenny przekaz miał w  sobie coś modnego, co irytowało

Cronkite’a. Jednak sam był korespondentem w  czasie drugiej

wojny światowej i  nie potra ł zupełnie zignorować pracy młodych

reporterów na linii frontu. Jego własna stacja telewizyjna często

podważała pełne buty raporty „Westy’ego”. Kiedy więc pierwsze

raporty o ofensywie Tet dotarły teleksem do centrali CBS w Nowym

Jorku w czwartek, 1 lutego Cronkite wyrwał je z maszyny i pobiegł

do swoich producentów.

„Co się dzieje, do cholery?” – domagał się odpowiedzi. „Myślałem,

że wygrywamy wojnę”.

Tej nocy powiedział swoim widzom, że w  Hue i  całym

Południowym Wietnamie toczą się „ciężkie” walki. We wtorek

ujawnił milionom Amerykanów: „Sojusznicy twierdzą dziś, że

złamali trwającą od pięciu dni komunistyczną ofensywę

w  Południowym Wietnamie, lecz depesze z  tego biednego kraju

przedstawiają inny obraz sytuacji”[218].

Publicznie prezydent Johnson trzymał się o cjalnej linii.

„Od kilku miesięcy wiedzieliśmy, że komuniści przygotowują

potężną zimowo-wiosenną ofensywę – powiedział prezydent na

piątkowej konferencji prasowej. – Mamy precyzyjne raporty

o rozkazie Ho Chi Minha regulującym przebieg ofensywy[219]. Część

z niej jest zwana tam powszechnym powstaniem […]. Najważniejszy


jest fakt, że planowane powszechne powstanie poniosło porażkę.

Komunistyczny przywódcy liczyli na powszechne wsparcie

w [zaatakowanych] miastach. Okazało się, że mają go albo niewiele,

albo nie mają wcale […]. Zaciętość i  zdradliwość ataku, przemoc

oraz brak troski o  najprostsze elementy ludzkiej natury wielu

mogły zaszokować. Jednak możliwości przeciwnika zostały

przewidziane, przygotowaliśmy się na nie i odpowiedzieliśmy”.

Prywatnie, w  sesji z  reporterami poza protokołem tego samego

dnia, Johnson nie był już tak pewny siebie. Ze swoim typowym

chłopskim urokiem prezydent przyznał, że Tet mogła zaskoczyć

śpiącego sierżanta z piwem w ręku i rozpiętym rozporkiem, a może

nawet z  kobietą na kolanach, lecz „Westy” był doskonale

poinformowany i  prezydent był z  jego przygotowań zadowolony[220].

Zaczynał jednak powoli się zastanawiać, dlaczego nie doszło do

ataku na Khe Sanh.

Max Frankel, szef waszyngtońskiego biura „New York Timesa”,

zapytał prezydenta, czy przypadkiem nie było tak, że nie docenił

generała Giapa.

– Ja zawsze przeceniam Giapa – powiedział Johnson. – Wiemy, co

zrobił z  Francuzami. Jest bardzo zdolny. Nie wiem, co się stanie.

Poprosiłem szefów połączonych sztabów, by napisali mi list

potwierdzający, że są gotowi na atak na Khe Sanh.

– Co pańskim zdaniem myśli Ho? – zapytał Frankel.

–  Nie wiem – odparł Johnson. – Uważałem, że do 3  lutego

mogliśmy się już spodziewać rozpoczęcia potężnej ofensywy [na Khe

Sanh]. Co Ho myśli, tego nie wiem. Zapewne uważał, że ludzie

powstaną. Nie powstali. Było dużo sporadycznych ataków. Takiej

zaciętości się nie spodziewaliśmy.

Prezydent następnie odczytał dziennikarzom na głos słynny

akapit z  The American Crisis Thomasa Paine’a: „Oto czas próby

ludzkich dusz. Niedzielny żołnierz i  przypadkowy patriota w  czasie

tego kryzysu uciekną przed służbą swemu krajowi […]”. Johnson

miał tendencję do teatralnych zachowań i  był zdeterminowany


przekonać naród do wojny. Jednak poruszające słowa Paine’a,

które nieco patetycznie zacytował poprzedniego tygodnia w  swojej

depeszy ambasador Ellsworth Bunker[221], zupełnie nie pasowały

do sytuacji. Paine wzywał Amerykanów, by ci zjednoczyli się

w  obliczu wojny o  przetrwanie ich własnego narodu. Nie można

było oczekiwać, że w  ten sam sposób zadziałają na dziennikarzy

weteranów. Wojna w  Wietnamie była wątpliwym przedsięwzięciem

od samego początku. Próbowano przekonać społeczeństwo, że pod

względem wojskowym nie stanowi ona szczególnego wyzwania.

Johnson miał rację, że mieszkańcy Południowego Wietnamu nie

posłuchali wezwania Wujka Ho do powstania, lecz nawet wiara

prezydenta w  sukces zaczynała się chwiać. W  odpowiedzi na

pytanie w czasie konferencji prasowej prezydent przyznał: „Każdego

dnia kładę się spać z  myślą, że poniosłem porażkę, bowiem nie

zakończyłem kon iktu w  Wietnamie. Są chwile, gdy jestem

rozczarowany i  mam wątpliwości”. Jego zięć, kapitan Marines

Charles Robb, miał niedługo tra ć do Wietnamu i  Johnson

próbował przekonać swoją córkę Lyndę, że wróci bezpiecznie.

Jednak czasami z  nerwów budził się w  środku nocy. Swemu

staremu przyjacielowi, generałowi Matthew Ridgway’owi, byłemu

szefowi sztabu armii, Johnson skarżył się, że „niemal każda opcja,

jaką mamy, jest gorsza niż to, co już robimy”. Ridgway po powrocie

do domu powiedział żonie: „Prezydent jest załamany, zmęczony,

bardzo zmartwiony i bardzo szczery”[222].

Hue jasno pokazywało, jak błędne były zapewnienia „Westy’ego”

dotyczące Południowego Wietnamu. Bardzo niewielka część miasta

nie znajdowała się jeszcze w  rękach wroga. Bitwa trwała od trzech

dni i  generał LaHue miał wrażenie, że teraz wszystko się zmieni.

Generał Truong dostał posiłki w Mang Ca i był gotowy do uderzenia

na obszary kontrolowane przez wroga wewnątrz cytadeli. Ernie

Cheatham miał niedługo dotrzeć do południowej części miasta

i  dać kopa w  tyłek siłom Gravela. Jednak trzeba było wziąć pod

uwagę jeszcze jeden element. Niezależnie od wielkości sił


przeciwnika w  Hue, jego linie zaopatrzenia przebiegały na zachód

i  północ od miasta. W  tym kierunku będzie się także wycofywał.

Zanim siły sprzymierzone mogły podjąć próbę zakończenia tej

bitwy, musiały najpierw odciąć linie zaopatrzenia i  zamknąć

okrążenie. Temu zadaniu poświęcono całą brygadę kawalerii

powietrznej – około trzech tysięcy ludzi.

Misja przypadła generałowi Johnowi Tolsonowi, dowódcy

1  Dywizji Kawalerii Powietrznej. Przed rozpoczęciem ofensywy Tet

Tolson przenosił właśnie swoją jednostkę do Camp Evans, a  jeden

z  jego batalionów został przerzucony do małego posterunku ARVN

niedaleko autostrady numer  1, zwanego PK-17. Miał

przemaszerować jedenaście kilometrów w stronę miasta i zniszczyć

wszelkie jednostki wroga, jakie przyjdzie mu napotkać.

Miała to być walka w  otwartym polu, a  nie na zatłoczonych

ulicach miasta. W  takiej walce armia była szczególnie skuteczna.

Przewidywano, że cała operacja zajmie tylko kilka godzin.


 

TFP

Teren na północ od Hue był piaszczysty i  płaski. Autostrada

numer 1 biegła równolegle do brzegu Morza Południowochińskiego.

Na zachodzie, w  pewnej odległości, znajdowały się zielone wzgórza

i  odległe góry centralnych wyżyn, gdzie komuniści umiejscowili

swoje ukryte obozy. Po obu stronach znajdującej się na

podwyższeniu drogi leżały pola ryżu i  trzciny cukrowej – płaski

krajobraz przerywany tylko nielicznymi rowami, kanałami i małymi

cmentarzami, a  co jakiś czas także wioskami otoczonymi

drzewami. Cmentarze były świeżo przyozdobione z okazji Tet.

Charles Krohn, o cer w  jednym z  batalionów Tolsona, opisał

Camp Evans, leżący dwadzieścia cztery kilometry na północ od

Hue jako „dziurę – pozbawioną drzew, błotnistą i  po prostu

brzydką”[223]. Obóz był także wielki i  głośny. Stanowił ważny węzeł

komunikacyjny – śmigłowce lądowały tu dwadzieścia cztery godziny

na dobę, wszędzie słychać było trzask radiostacji, szczęk

generatorów i  odgłosy jeepów oraz ciężarówek przewożących ludzi

i  zapasy. Przez większość czasu trzeba było krzyczeć, by zostać

usłyszanym.

Był to nowy dom dla dużej części dywizji Tolsona, około piętnastu

tysięcy żołnierzy. Marines w  większości opuścili bazę a  kawaleria

powietrzna zajęła ich miejsce. Dywizja składała się z trzech brygad,

każda z trzech batalionów po cztery kompanie, zazwyczaj liczących

około stu dwudziestu ludzi[224]. Dwa z  batalionów Tolsona miały

zostać przerzucone do Hue: II  Batalion z  12 Pułku Kawalerii

dowodzony przez podpułkownika Dicka Sweeta oraz V Batalion z 7


Pułku Kawalerii dowodzony przez podpułkownika Jamesa

Vaughta[225].

Trzeci batalion miał osłaniać Camp Evans. Wszystkie trzy

przybyły tam w tym samym tygodniu i ich żołnierze zajęci byli teraz

malowaniem na pojazdach i  wyposażeniu godła dywizji – czarnej

głowy konia na tle żółtej tarczy normańskiej. W  czasie

świątecznego rozejmu oczekiwali kilku cichych dni, podczas

których mogli się zadomowić i  zorganizować. Zamiast tego jednak

czekało ich niezbyt miłe powitanie.

„Zostaliśmy ostrzelani z  moździerzy ostatniej nocy” – napisał

Andy Westin do swojej żony Mimi, czekającej na niego w  Ypsilanti.

Pluton Westina był częścią batalionu Vaughta.

Około czterdziestu pocisków. Zaczęli nas ostrzeliwać wczesnym

rankiem, gdy pojawiła się mgła i  nasze śmigłowce nie mogły

zobaczyć, skąd strzelają. Jest około czterdziestu rannych.

Pociski wylądowały po drugiej stronie strefy lądowania – daleko

ode mnie. Mój schron był już całkiem niezły, lecz razem z moim

RTO obłożyliśmy go workami z  piaskiem, pogłębiliśmy

i  wzmocniliśmy. Jutro położymy bardzo gruby dach. Nazwałem

go „Kurzy Raj”.

Porucznik, który nadal rysował w  listach do domu swoją postać

z  wielkim penisem, był bardzo podekscytowany faktem, że Mimi

wysłała mu numer „Playboya”. On i  inni w  kompanii Charlie mieli

za zadanie ochronę „źródła” – miejsca, gdzie pompowano wodę

z  pobliskiego strumienia, ltrowano, by usunąć bakterie i  insekty,

a  następnie transportowano do pobliskich pryszniców. Mogli wziąć

pierwszy prawdziwy prysznic od miesięcy. Westin doszedł do

wniosku, że są gorsze miejsca, gdzie można tra ć.

Niestety wieści o  wielkiej bitwie w  Hue zepsuły nastroje. Generał

Tolson wydał nowe rozkazy trzeciej brygadzie na kartce wyrwanej

ze swojego notesu:
 

1. Odciąć miasto od zachodu i  północy, oprzeć prawą ankę na

rzece Song Huong [sic][226].

2. Zniszczyć siły wroga próbujące wzmocnić cytadelę Hue lub

z niej uciec.

Westin pisał do Mimi:

Dziś w wiadomościach usłyszysz pewnie o wielkiej bitwie w Hue.

Jeśli będzie jeszcze większa, to ja pewnie także do niej dołączę.

Nasza kompania jest gotowa do wymarszu. Mamy kamizelki

przeciwodłamkowe, maski przeciwgazowe i sporo amunicji. Sam

niosę czterysta nabojów i  dwa granaty moździerzowe. Jesteśmy

kompletnie wypakowani. Wolałbym nie jechać, lepszy ze mnie

kochanek niż żołnierz.

Tego wieczoru udali się do PK-17, posterunku, którego nazwa

wywodziła się od dystansu na autostradzie numer  1. Tolson

zrezygnował z  desantu śmigłowcowego w  pobliżu cytadeli po tym,

jak jeden z jego śmigłowców szturmowych Bell AH-1G Cobra został

zestrzelony w  czasie misji rozpoznawczej przed północnym murem

w piątek, a jej załoga ledwo uszła z życiem[227]. Poza tym jego ekipy

mechaników i te zajmujące się tankowaniem nie dotarły jeszcze do

Camp Evans, więc nie mógł utrzymać śmigłowców zbyt długo

w  powietrzu. Jego ludzie musieli dotrzeć do miasta na piechotę.

Batalion Sweeta miał iść pierwszy.

Pułkownik Dick Sweet poświęcił życie armii. Był weteranem wojny

w  Korei i  odznaczał się charyzmą, lecz mimo wszystko wielu

uważało go za aroganckiego „małego Napoleona”, niskiego

i  wysportowanego, doświadczonego, dobrze znającego się na

taktyce i  pewnego siebie. Kiedy przejął dowództwo kilka tygodni

wcześniej, zapytał swoich dowódców kompanii, co chcieliby robić


w  przyszłości. Kapitan Bob Helvey, jak to miał w  zwyczaju, nie

owijał w bawełnę.

– Chciałbym mieć pańską robotę, panie pułkowniku – powiedział.

Niektórych dowódców mogłoby to wytrącić z  ròwnowagi lub

przynajmniej zdziwić, lecz Sweet tylko się uśmiechnął.

– OK, teraz wiem, co muszę wiedzieć.

Helvey nie był do końca pewien, co jego nowy dowódca przez to

rozumiał, lecz pojął, że nie był na niego wściekły. W wojnie należało

zakładać, że podkomendni są w  stanie wykonać twoją robotę

w  każdej chwili, więc ambicje Halveya były nie tylko odważne, lecz

także całkiem na miejscu. Sweet nie przejmował się młodym

o cerem i  wkrótce Helvey przekonał się dlaczego. „Arogancki”

pułkownik doskonale wiedział, co robi.

Od służby w  polu Sweet był dość opalony. Mówił dużo i  szybko.

Był także niezwykle porządnym człowiekiem. W  nocy czasami

można było usłyszeć, jak nagrywa pełne miłości wiadomości swojej

żonie i  dzieciom na kasetach, które następnie wysyłał do domu.

Jednak czasami potra ł być bardzo surowy. Pewnego dnia wysłał

kapitana Crohna, swojego o cera wywiadu, na rundę po całej

bazie, by sprawdzić, czy jego ludzie przestrzegają rozkazu o zakazie

zakasywania rękawów – zakrywanie ramion ograniczało liczbę

ukąszeń komarów, a  przez to i  ryzyko malarii. Kiedy Krohn

zasugerował, że narzucenie takiego rozkazu w  warunkach takiej

wilgotności i  temperatury może zostać uznane przez żołnierzy za

idiotyzm, Sweet odparł, że jeśli odmówią wykonania takiego

prostego rozkazu w bazie, to tym bardziej nie będzie można na nich

polegać w walce. Jeśli rozczarowało się go, to od razu o tym mówił,

prosto w  twarz. Jednak Sweet potra ł być także zabawny, na

przykład gdy udawał Tolsona, którego nie lubił, idealnie oddając

piskliwy głos generała i  jego ciągłe machanie rękami. Z  typowym

brakiem szacunku (i  typowym rasizmem, wszechobecnym w  armii)

Sweet nazywał Tolsona „najgłupszym białym w  całej armii”. Mówił

także otwarcie o rzeczach, których bali się przyznać inni o cerowie.


Był bardzo szczery w  kwestii masturbacji, którą uważał za

konieczne ujście. Nazywał ją „waleniem manekina”.

Podkomendni Sweeta podzielali jego pogardę dla Tolsona, co

jedynie zwiększało ich sympatię dla pułkownika. Słuchał ich

pomysłów i  dzielił się swoimi. Uważał na przykład, że wojna

w  Wietnamie przerosła już taktykę stosowaną przez „Westy’ego”

i  resztę MACV. Tak chwalona taktyka kawalerii powietrznej, jego

własnej jednostki, polegająca na desancie śmigłowcami małych

jednostek w  kluczowych punktach oporu, była w  jego opinii już

przestarzała. Sprawdzała się dobrze w  walce z  małymi, szybko

poruszającymi się jednostkami Viet Congu. Armia amerykańska

mogła przerzucać przytłaczającą liczbę jednostek szybciej niż

jakakolwiek inna armia na świecie. Przypływ adrenaliny, gdy

schodziło się na strefę lądowania z  towarzyszącym ogniem

zaporowym – Helvey opisywał to jako „życie na ostrzu noża, trzy

metry nad ziemią” – czynił służbę w  oddziałach kawalerii

powietrznej ekscytującą. Jednak niezależnie od tego, jak skuteczna

i  wspaniała była to taktyka, Sweet już od dłuższego czasu

zauważył, że wróg powoli zaczynał stosować konwencjonalne

metody walki lądowej. Rewolucja, mówił swoim o cerom, wkraczała

w  nową fazę, bardziej tradycyjnej ofensywy. Więcej regularnych

oddziałów NVA maszerowało na południe i  były one doskonale

przygotowane do bitew na dużą skalę.

Pułkownik Sweet miał zamiar być równie dobrze przygotowany.

Jego poprzednik zginął zaledwie kilka tygodni wcześniej, gdy

śmigłowiec, z  którego dowodził, został zestrzelony. Sweet wolał

dowodzić z ziemi, ramię w ramię ze swoimi ludźmi – w staromodny

sposób, zupełnie tak samo jak dowodził swoim plutonem w  Korei.

Dzięki temu mógł widzieć to samo, co widzieli jego przeciwnicy,

z  tej samej perspektywy. W  bitwie chodziło nie tylko o  manewry

i  pozycje; chodziło w  nich także o  ludzi. Dowódca musiał wiedzieć,

co jego ludzie czują, co myślą. Nie można było spojrzeć im w  oczy

z trzydziestu metrów nad ziemią.


W  wypadku misji, jaką teraz otrzymali, spodziewał się lekkiego

oporu i  długiego marszu, lecz był ostrożny. Otrzymywał raporty

o  dużej koncentracji sił NVA  w  tym obszarze. Uznano je za

nieprawdopodobne, lecz nie miał zamiaru ich ignorować. Jeśli

raporty były prawdziwe, Sweet uważał, że jego batalion i  tak

poradzi sobie z  czymkolwiek, co przyjdzie mu napotkać. Wiedział,

że musi jak najszybciej dostać się do Hue. Jego największą troską,

którą dzielił się ze swoimi o cerami, było to, w jaki sposób uniknąć

ostrzału własnych sił, gdy już dotrą do miasta.

Miejsca w  śmigłowcach było niewiele, więc kazał zostawić plecaki

w  Camp Evans – poncza, swetry, skarpetki, koce, nadmuchiwane

materace, saperki, jedzenie i  tym podobne. Pożałował tej decyzji

niemal natychmiast, ponieważ gdy dotarli do PK-17, zdał sobie

sprawę, że jeśli skoncentruje swoje siły w  małej bazie, uczyni je to

bardzo łatwym celem dla moździerzy. Rozbili więc obóz poza bazą.

Jego ludzie spędzili mokrą i  bardzo zimną noc bez żadnej osłony –

temperatura spadła do pięciu stopni Celsjusza. Jeden z  żołnierzy

wyciął dziurę w worku po ryżu i użył go jako płaszcza. Inni wciskali

gazety i  słomę ryżową pod kamizelki przeciwodłamkowe – było

cieplej, ale swędziało jak cholera. Żołnierze siedzieli po dwóch

w  małych okopach i  przytulali się do siebie, by zachować choć

trochę ciepła. Bateria moździerzy z  bazy ARVN  wystrzeliła nad ich

pozycją pocisk fosforowy i  jeden z  żołnierzy, Manuel Silva, dostał

w  nos małym fragmentem łatwopalnej substancji. Krzyczał,

próbując ją zetrzeć, i został tak mocno poparzony, że trzeba go było

ewakuować śmigłowcem przed świtem[228]. Wyruszyli w drogę przez

pola ryżowe spowite zimną mgłą w  sobotę rano, niosąc tylko broń

i  amunicję, rozstawieni w  luźnym szyku. Sweet trzymał ich z  dala

od drogi, przewidując, że przeciwnik mógł ją zaminować lub

rozstawić zasadzkę. Nocą przeprowadzono nalot na oddział wroga

znajdujący się między nimi a  Hue i  podano, że zabito trzydziestu

siedmiu żołnierzy wroga – coś więc tam na nich czekało.


Szare chmury wisiały tak nisko, że widzieli tylko na odległość

połowy poletka ryżu. Sweet zdecydował się prowadzić swoich ludzi

po zachodniej stronie drogi. Maszerowali bez osłony z  powietrza

i  bez osłony artylerii. W  idealnej sytuacji marsz taki jak ten

poprzedzałyby śmigłowce szturmowe i  ostrzał artylerii. Niestety

pogoda opóźniła dostarczenie baterii dział do Camp Evans, a wielu

śmigłowcom brakowało paliwa.

Batalion rozstawiony został w  kształt diamentu – w każdym rogu

jedna kompania, niemal czterystu ludzi obejmujących szeroki

teren. Maszerowali przez pola ryżowe i  ich buty głośno mlaskały

przy każdym kroku. W  kamizelkach przeciwodłamkowych

i  z  uwieszoną zapasową amunicją wyglądali na większych niż

w  rzeczywistości – większość z  nich była chudymi nastolatkami.

Szkolenie, musztra i  trudy obozowania i  patroli tak ich odmieniły,

że ich własna matka by ich nie poznała. Nosili zużyte zielone hełmy

i  wyblakłe zielone kamizelki przeciwodłamkowe. Poza pasami

z  amunicją, do których wielu żołnierzy przytroczyło skarpetki

wypchane racjami, nieśli także bandoliery napakowane dodatkową

amunicją do karabinów z  uwieszonymi granatami. Szli szybkim

tempem z  bronią gotową do strzału. Niewysokiemu żołnierzowi,

takiemu jak Theodore Wallace, który dorastał w  Harlemie, trudno

było dotrzymać kroku. Jego sierżant zwolnił i zaczął iść obok niego.

– Wiesz, Wallace, snajperzy wroga często strzelają do tych, którzy

maszerują z tyłu.

Wallace przyspieszył, przestraszony, mijając żołnierzy z  prawa

i lewa, aż jeden z nich zapytał:

– Człowieku, a gdzie ty się pchasz?

– Muszę nadgonić za resztą kompanii – powiedział Wallace.

– Do cholery, tu jest straż przednia. Kompania idzie tam z tyłu.

Carl DiLeo – wysoki, osiemnastoletni chudzielec z  Trenton

w  stanie New Jersey – służył w  plutonie moździerzy. Niósł

piętnastokilogramową podstawę moździerza przywieszoną do

pleców, pod której wagą aż się uginał. Wyrzucono go z  liceum


w  ostatniej klasie, zaledwie przed rokiem. Wychował się w  trudnej

dzielnicy, gdzie Włosi często bili się z  Afroamerykanami, którzy

mieszkali zaledwie kilka kwartałów dalej. Każda ze stron próbowała

udowodnić drugiej, jakie z nich twardziele. DiLeo miał gęste czarne

włosy i  nosił okulary przeciwsłoneczne nawet w  szarawe dni, a  już

szczególnie jeśli zobaczył gdzieś aparat fotogra czny.

Dowódca drużyny David Dentinger nie obawiał się potyczki

w  czasie tego marszu. Było ich zbyt wielu, by wróg mógł ich

zaatakować. Wietnamce zazwyczaj atakowały i  uciekały: nigdy nie

spotykało się ich w  dużej grupie. Był zadowolony, że Sweet

maszerował wraz z  nimi. Dentinger miał cyniczne podejście do

o cerów. Uznał, że skoro Sweet i  jego sztab maszerują z  nimi, to

znaczy, że są bezpieczni[229].

Sweet wyznaczył trasę, która biegła przez małe zalesione obszary

i wioski – starał się unikać otwartego terytorium tak bardzo, jak to

możliwe. Przeszli przez jedną wioskę – w zasadzie kilka słomianych

chat zebranych razem – i  widzieli tam wszędzie agi Północnego

Wietnamu. Mieszkańcy musieli być tam dosłownie chwilę wcześniej

– z  ognisk wciąż unosił się dym – i  żołnierze widzieli, jak niektórzy

z  nich uciekają. Dwie kobiety krzyknęły z  ostrzeżeniem: Beaucoup

Viet Cong! Beaucoup Viet Cong! W  oddali widzieli wioski Que Chu

i  La Chu – zostali ostrzeżeni, że mogą się tam znajdować oddziały

wroga. Sweet zmienił ich trasę, by je ominąć. Przez radio poprosił

o  pocisk dymny z  baterii artylerii w  Camp Evans – dym miał

oznaczyć cel, jeśliby musieli poprosić o  ostrzał z  pocisków

wybuchowych. Powiedziano mu jednak, że działa wciąż nie dotarły.

Ani Sweet, ani Tolson nie wiedzieli jednak, że La Chu było także

centrum dowodzenia całego ataku Frontu na Hue. Wioskę osłaniał

cały pułk NVA, prawie pięć tysięcy żołnierzy[230]. Sweet musiałby

obejść wioskę znacznie szerszym łukiem, by uniknąć sił o  takiej

liczebności. Batalion maszerował wprost w poważne kłopoty.

Z  ciężkich chmur zaczął padać deszcz. W  sporej odległości

widzieli poświatę i  czarny dym unoszący się nad Hue. Ludzie


znaleźli się w  marszowym rytmie tak dobrze znanym piechocie –

śpiąc i  czuwając jednocześnie. Nogi poruszały się jakby same,

głowa zaś rozmyślała lub nawet popadała w  płytki sen. Krohn

warknął na jednego ze swoich ludzi za gwizdanie melodii piosenki

(What a Day for a) Daydream. Nie był w nastroju.

Cała jednostka wybudziła się jednak, gdy żołnierze usłyszeli

w  pobliskim lasku ogień snajpera. Zwiadowca jednego z  plutonów

został tra ony w  głowę i  zginął na miejscu. Snajper zabił jeszcze

dwóch ludzi, a  potem widziano, jak wyskoczył ze swojego okopu

i uciekł. Był zbyt szybki, by ktokolwiek zdołał go namierzyć i oddać

strzał. W  miarę jak posuwali się dalej, napotykali coraz większy

ostrzał[231]. Wallace’owi wydawało się, że brzmiało to jak brzęczące

wokół jego głowy pszczoły. Zaczął się od nich odganiać i  wtedy

zauważył, że wszyscy jego kumple leżą płasko w  błocie. Rzucił się

na ziemię. Po chwili prowadząca kompania zaraportowała oddział

wroga w  pobliskim lasku i  rozpoczęła się wymiana ognia. Wróg

strzelał celnie – zaczekał, aż batalion znajdzie się w  zasięgu,

a  następnie zaczął prowadzić niski i  śmiertelnie skuteczny ostrzał

koszący. Sweet i  jego sztab rzucili się szukać osłony w  pobliskiej

kępce drzew, ale że nie było gdzie się schować, większość ludzi po

prostu padła na ziemię. Pociski przelatywały im nad głowami

z  mrożącym krew świstem. Ci na najbardziej odsłoniętych

pozycjach musieli leżeć tak płasko, że ich twarze były wciśnięte

w  błoto. Juan Gonzales był jednym z  niewielu żołnierzy niosących

radiostację na plecach, co czyniło go gotowym celem. Pociski

tra ały w  wodę zaledwie kilka metrów od jego twarzy. Sierżant

obok niego krzyczał: „Pozbądź się tego!”. Gonzales wyzwolił się

z  zaczepów radiostacji i  podczołgali się razem w  kierunku małego

cmentarza, gdzie skryli się za nagrobkami.

Gonzales pochodził z  Teksasu i  należał do elitarnego zespołu

Path nder Team 229, którego żołnierze działali zazwyczaj

samodzielnie. W  sposób skryty i  brawurowy operowali za liniami

wroga, gdzie wyznaczali stref lądowania dla śmigłowców. Prowadząc


łączność za pomocą sporych radiostacji, które ze sobą nosili,

kierowali śmigłowce na strefę lądowania. Zespoły Path nder nie

były przypisane do żadnej konkretnej jednostki, lecz przydzielane

czasowo do oddziałów wyruszających na misje. Zatem Gonzales

i jego kumple spędzali niemal cały czas w polu. Nosili duże zestawy

słuchawkowe, co jednocześnie uniemożliwiało używanie hełmów.

Dlatego też zakładali czarne czapki z  daszkiem, które były

jednocześnie symbolem ich statusu. Byli z nich bardzo dumni – za

zły obyczaj uważano, nawet pod ostrym ostrzałem przeciwnika,

wymienić czapkę na hełm. Nie lubili także rozstawać się ze swoimi

radiostacjami – ich głównym narzędziem pracy. Gonzales zdjął

swoją bardzo niechętnie i nie miał zamiaru bez niej odejść.

DiLeo starał się leżeć tak płasko jak to możliwe i  z  wielkim

niepokojem obserwował pobliską grupę dowodzenia. Nie był

jedynym wpatrzonym w  o cerów, oczekującym na jakieś rozkazy,

jakiś sposób wydostania się stąd. Sądząc z  ich gestów, pułkownik

i jego sztab byli pogubieni i zaskoczeni. Najwyraźniej ktoś spieprzył

rekonesans. Mijały godziny. DiLeo zauważył, jak Sweet rozmawia

nerwowo przez radio, jednak nie dostali ani wsparcia z  powietrza,

ani artylerii.

Zaczął się ostrzał z moździerzy wroga i nadal trwał ogień koszący

karabinów maszynowych. W  miarę jak mijały kolejne minuty,

ludzie zaczynali rozumieć, że jeśli nie chcą skończyć jako cele, jak

na strzelnicy, to będą musieli się ruszyć.

Nie byli do tego przyzwyczajeni. Amerykańska piechota w  polu

funkcjonowała w  pełnej symbiozie ze wsparciem z  powietrza

i  artylerią – to był ich as w  rękawie. W  PK-17 znajdowały się dwa

duże wietnamskie działa, lecz uważano je za niedokładne i nikt nie

znał wietnamskiego na tyle, by pokierować artylerzystów. Nisko

wiszące chmury uniemożliwiały atak z  powietrza. Sweet próbował

nawet wywołać przez radio Phu Bai, by poprosić baterię Marines

o  wsparcie ogniowe, lecz mu odmówiono. Piloci myśliwców byli

gotowi ruszyć do walki, lecz nie mogli zejść dość nisko, by


skutecznie wycelować. Piloci śmigłowców nie mogli niczego

zobaczyć, dopóki niemal nie zeszli nad samą ziemię. Musieli albo

szybko zejść nisko i  liczyć na to, że im się poszczęści, albo

zaryzykować wiszenie nad ziemią w  zasięgu ognia przeciwnika,

zanim uda im się odnaleźć cel. Mimo to Sweet zdołał dostać dwa

śmigłowce wsparcia Bell UH-1E Huey. Ludzie usłyszeli, jak

nadlatują, i  poczuli pierwszy przypływ nadziei. Gonzales nie mógł

skorzystać ze swojej radiostacji, by precyzyjnie nakierować ogień

śmigłowców, co było bardzo frustrujące. Maszyny leciały tak nisko,

że mógł poczuć gorąc bijący od ich wyrzutni rakiet, gdy otworzyły

ogień. Jeden z  hueyów przez przypadek wycelował w  niewłaściwy

lasek, gdzie zabił jednego i  ranił czterech ludzi Sweeta, zanim

skierowano go na właściwą, bardziej odległą kępkę drzew. Jednak

mimo ostrzału z  rakiet i  karabinów maszynowych z  śmigłowców

było jasne, że to nie wystarczy. Oddział nadal był osaczony.

Sweet rozmawiał przez radio z  pułkownikiem Hugh Campbellem,

dowódcą brygady, tłumacząc mu w  mocnych słowach, że

jakakolwiek próba kontynuowania nacierania bez wsparcia

z  powietrza lub artylerii nie jest dobrym pomysłem. Ze swojej

strony Campbell był pod wielkim naciskiem Tolsona, by jak

najszybciej wprowadzić brygadę do Hue. Generał chciał, by drugi

batalion został przerzucony śmigłowcami na południowy zachód od

cytadeli, lecz Campbell odrzucił tą sugestię z tego samego powodu,

dla którego Sweet był teraz przygwożdżony – braku wsparcia

z  powietrza i  artylerii. Udało mu się w  tej sytuacji wygrać tylko

dlatego, że batalion Sweeta miał dotrzeć do miasta już niedługo.

Pułkownik upierał się, żeby plan ten zrealizowano.

–  Zaatakujecie natychmiast! – powiedział Campbell Sweetowi,

a  następnie, używając swojego znaku wywoławczego, zakończył

rozmowę: – Warmaster bez odbioru![232]

Nie można było dalej dyskutować. Ludzie dookoła Sweeta słyszeli,

jak mówi, „Zrozumiałem, bez odbioru” i  wiedzieli, co ich czeka.

Kapitan Helvey pomyślał: „Jeśli to możliwe, to damy radę. Jeśli to


niemożliwe, to szarża zostanie zapamiętana na wiele lat i  zapisze

się w historii pułku”. Trzeba było ruszać od razu, póki w powietrzu

nadal krążyły dwa hueye. Sweet kazał swoim ludziom przygotować

się do szarży na lasek. Kapitan Krohn musiał się wysikać, lecz

zamiast tego załadował swój karabin i  pistolet. Kiedy nadszedł

rozkaz, wstał i pobiegł razem ze swoimi ludźmi.

– Naprzód! – rozkazał Sweet.

– Idziemy! – nadeszła odpowiedź.

Czterystu ludzi wstało jak jeden mąż i ruszyło do ataku. Było ich

zbyt wielu, by wróg mógł ich wszystkich pokonać, lecz niejeden

został tra ony już w momencie, gdy wstał. Nie było innego wyboru

niż przeć naprzód. Niektórzy się zatrzymywali, by podnieść innych

i  ponieść ich dalej. Wszyscy byli doświadczonymi żołnierzami i  nie

dawali po sobie poznać paniki. Gonzales strzelał krótkimi seriami.

Dentinger biegł i  modlił się. DiLeo, z  ciężką płytą moździerza na

plecach, czuł, jakby poruszał się w  zwolnionym tempie. Założył, że

zostanie tra ony. Spędził niemal każdy dzień swojej tury

w Wietnamie w polu. Był całkiem dobry z matematyki i biorąc pod

uwagę, ile widział już śmierci i  poważnych ran, doszedł do

wniosku, że jego szanse wydostania się z  kraju żywym lub bez

poważnej rany są żadne. Początkowy paraliżujący strach zamienił

się teraz w  akceptację. W  takich chwilach zdawał sobie sprawę

z  powagi sytuacji. Biegł. Próbował pędzić zygzakiem i  zderzył się

z  żołnierzem biegnącym obok niego. Obaj upadli; DiLeo poczuł,

jakby został zwalony na ziemię w  meczu futbolu amerykańskiego.

Wstał i  znów zaczął biec. Miał tylko nadzieję, że zostanie zabity

szybko i bezboleśnie.

Kiedy razem z  pięcioma innymi dotarł do linii drzewa, zobaczył

trzy okopy. Wydawały się puste, lecz w  pierwszym odkryli trzech

żołnierzy NVA, którzy chcieli się poddać. Zostali zastrzeleni. Dwóch

kolejnych wyskoczyło z  następnego okopu i  zaczęło biec. Ich także

zastrzelono. W  trzecim okopie nie było nikogo. DiLeo wskoczył do


środka, był wycieńczony i  zaskoczony, że nadal żyje. Strzały

chwilowo umilkły.

Gniazdo karabinu maszynowego, które ich przygwoździło,

wydawało się teraz bardzo nieznaczące. Ośmiu żołnierzy wroga

zabito, a czterech wzięto do niewoli. I to wszystko. Dziewięciu ludzi

Sweeta zginęło, czterdziestu ośmiu było rannych. Gonzales

wskoczył do okopu i  znalazł tam rękę oraz kawałek mózgu.

Wyrzucił je i zadomowił się w dziurze.

Zdobyli dwieście metrów. Dwieście metrów otwartego terenu.

Teraz i  tak znów utknęli. Szeregowy Wallace znalazł się obok

żołnierza tra onego w krocze. Dostał mor nę na ból, lecz to nie był

jedyny z jego problemów.

–  Powinienem po prostu stąd wyjść i  dać się zastrzelić –

powiedział.

– Nie, nie – mówił Wallace. – Twoje życie jest cenne.

–  Ted, co ja mam niby zrobić? – zapytał. – Nie mogę wrócić do

domu w tym stanie.

–  Jasne, że możesz. Nadal żyjesz, a  życie to nie jest tylko seks,

OK? To tylko dziesięć procent. Ludzie go przeceniają i robią z niego

wielkie halo, ale musisz się po prostu nauczyć uprawiać seks

inaczej. Kto wie, może będą cię znali w  dzielnicy jako pana

oralnego!

Szeregowiec zaśmiał się wbrew sobie.

– Będziesz bardzo popularny – powiedział Wallace.

Niemal natychmiast znaleźli się pod ogniem snajperów

z  następnej linii drzew otaczającej La Chu. Znów zostali

przygwożdżeni, tym razem nieco bliżej wioski. W radiowym raporcie

do Campbella znacznie zawyżyli liczbę zabitych przeciwników, nie

chcąc przyznać, jak niewiele udało im się osiągnąć tak wielkim

kosztem. Jak zauważył później Charlie Baker, o cer operacyjny

Jamesa Vaughta: „Wróg ledwo co został draśnięty”[233].

Podobnie jak Marines w  Hue zostali rzuceni do ataku na masę

przeciwnika. Uczyli się na bardzo krwawych błędach. Sobota


kończyła się okrążeniem trzech głównych jednostek wojsk

sojuszniczych: ARVN  w  Mang Ca, Marines w  południowym Hue,

a teraz batalionu piechoty w lasku na północny zachód od miasta.

Nowa pozycja Sweeta była w  dalszym ciągu ostrzeliwana

z moździerzy. Dentinger widział, jak jeden z członków jego drużyny

został tra ony w  ramię i  padł na ziemię. Sanitariusz plutonu,

młody Amerykanin chińskiego pochodzenia z  Pasadeny

w  Kalifornii, Hoi Tin „Tony” Lau, pobiegł mu na pomoc

i  natychmiast został zabity. Padł na rannego żołnierza, który się

spod niego wyczołgał i zdołał zejść z drogi. Dentinger i dwóch ludzi

z  jego drużyny zlokalizowało pozycje snajperów w  okopie przed

nimi. Kiedy czołgali się w  jego kierunku, snajper nagle przestał

strzelać. Dotarli dość blisko, by rzucić granaty do okopu i go zabić.

Kiedy obejrzeli jego karabin, zobaczyli, że w  komorze utknął

pocisk.

Gonzales, któremu jak na razie nic się nie stało, nie był tak

wściekły na pomysł szarży jak inni. Był pogodzony z koniecznością

ryzykowania swoim życiem. Taką miał pracę. Rok wcześniej, gdy

utknął w  bazie na tyłach i  bardzo chciał tra ć na front, zanim

skończyła się jego trwająca rok tura, zdołał się dostać do zespołu

Path nderów. Zagroził samemu dowódcy swojego batalionu.

–  Nie wiesz, kim jest Henry B.  Gonzalez? – zapytał. Henry

Gonzalez był słynnym teksańskim kongresmanem i, jak jasno

wynikało z  innego zapisu jego nazwiska, nie był w  żaden sposób

spokrewniony z  Juanem. – To  mój wuj i  jeśli nie dostanę

przeniesienia do jednostki Path nderów, to mam zamiar do niego

napisać. Przyjechałem do Wietnamu, żeby walczyć!

Nigdy się nie dowiedział, czy jego dowódca mu uwierzył, ale

groźba podziałała. Gonzales, w  swoim pokrwawionym okopie

i w czarnej czapce, był dokładnie tam, gdzie chciał być.

Jednak nie było to dobre miejsce. Bronili małej kępki drzew na

skraju poletka ryżu, a przed nimi znajdowały się znaczące i dobrze


okopane siły wroga. Co gorsza, prędko się zorientowali, że wróg ich

otoczył, odcinając drogę, którą tu przybyli.

–  Jak niby mamy się wydostać z  tego pieprzonego miejsca? –

zapytał jeden z ludzi.

To Pieprzone Miejsce. Zdobyty ciężkim kosztem lasek tuż przed La

Chu miał być od tego momentu znany jako TFP (This Fucking Place

– To Pieprzone Miejsce)[234].
 

Śmigłowiec transportowy dostarcza zaopatrzenie dla V Batalionu 7

Pułku Kawalerii
 

WIELKI ERNIE

W  nocy przed wyjazdem do Hue Ernie Cheatham miał okazję

zrobić coś, na co dowódca polowy rzadko ma szansę. Mógł

pomyśleć. Zdołał dostać się do kwatery głównej w  Phu Bai

w  piątkowe popołudnie, 2  lutego, i  dostał z  powrotem swój

batalion. Generał LaHue kazał mu ruszyć do miasta w  sobotę, co

oznaczało, że miał długie popołudnie i  wieczór, by się zorientować,

co się dzieje, i zaplanować swoje dalsze ruchy.

To, czego się dowiedział, tylko bardziej go zdenerwowało. LaHue

przerzucał Marines – w  tym jego żołnierzy – do miasta w  małych

grupkach od trzech dni. Najpierw Alfa  1/1 Gordona Batchellera;

potem trzy kompanie Cheathama, Foxtrot (Mike Downs), Golf

(Chuck Meadows) i  Hotel (Ron Christmas). Rzucał ich do ataku na

wroga, którego liczebność i pozycje nadal były nieznane. Oczywiście

kończyło się to krwawą łaźnią. Tuziny ludzi Cheathama zginęły lub

tra ły do lazaretu, niektórzy w  bardzo złym stanie, i  tra ało ich

tam coraz więcej z  każdą mijającą godziną. Grupa Uderzeniowa X-

Ray upierała się wcześniej, że w  Hue znajduje się tylko kilku

snajperów. Teraz mówiono o  kilku kompaniach – około

czterystu ludziach.

– Chcę, żeby zaatakował pan przez całe miasto i  wyparł stamtąd

NVA, a  jeśli chce pan więcej [informacji], to może pan być pewien,

że ich pan nie dostanie! – powiedział mu pułkownik Stan Hughes,

dowódca 1  Pułku Marines, który miał się udać z  Cheathamem do

miasta następnego dnia, by przejąć dowództwo od

rozczarowującego Gravela. – Proszę się tam dostać i  zabrać do


roboty, a ja ze swojej strony obiecuję pomóc, jakkolwiek będę mógł.

Ma pan wolną rękę i  jeśli będą jakieś naciski z  góry, to ja się nimi

zajmę[235].

W  takich okolicznościach Cheatham mógł założyć, że wróg ma

w mieście znaczne, dobrze zaopatrzone i okopane siły. Nie wiedział

dokładnie, jak liczne i  w  co uzbrojone. Nie znał nawet ich intencji.

Wiedział tylko jedno – dojdzie do zaciętej bitwy. Postanowił więc się

na nią przygotować[236].

Ani on, ani jego Marines jeszcze nigdy nie walczyli w mieście – nie

byli też w  tym przeszkoleni. Ostatni raz US Marines Corps miał

szansę stoczyć dużą bitwę miejską w  Seulu w  roku  1950 – zacięte

starcie, które trwało ponad miesiąc i  kosztowało życie przeszło

czterystu pięćdziesięciu żołnierzy[237]. Cheatham wiedział, że razem

z  5  pułkiem podróżowało kilka skrzynek podręczników taktyki

i  strategii i  postanowił z  nich skorzystać. Znalazł dwie książki,

które mogły mu pomóc: Combat in Built-Up Areas (Walka w  terenie

zabudowanym) oraz An Assault on a  Forti ed Position (Szturm na

uforty kowane pozycje). Postanowił zrobić sobie przyspieszony

kurs. Wydawało się, że kluczowe jest trzymanie się z  dala od ulic.

Mury i  budynki były jednocześnie przyjacielem i  wrogiem. Był to

rodzaj środowiska, w  którym można było być w  śmiertelnym

niebezpieczeństwie w  jednym miejscu i  zupełnie bezpiecznym pół

metra dalej. Należało zacząć od znalezienia bezpiecznej pozycji,

a gdy szło się naprzód, należało iść przez mury, a nie dookoła nich

lub ponad nimi. Wybijało się dziury we wszystkim, co stało na

drodze. Kiedy napotkało się wroga w  bunkrze lub budynku,

należało go zrównać z  ziemią, zagazować lub spalić. Następnie

wysyłało się piechotę, by posprzątała teren. Wiedział, że w  Hue są

czołgi i  że Christmas zabrał ze sobą dwa samobieżne niszczyciele

Ontosy, lecz to by nie wystarczyło do wykonania wyznaczonego im

zadania. Zaczął więc szukać odpowiedniej broni. Kazał swojemu

zastępcy Johnowi Salvatiemu, teraz majorowi Salvatiemu, zebrać

wszystkie ręczne wyrzutnie rakiet M20 Super Bazooka ze zbrojowni


w  Phu Bai; i  to nie granatniki jednorazowego użytku M72 LAW,

które teraz miała na wyposażeniu piechota, lecz te cięższe,

pamiętające wojnę koreańską, które wystrzeliwały potężne,

czteroipółkilogramowe pociski, które mogły wybić dziurę w każdym

murze i  niszczyć czołgi, jeśli udało się je tra ć w  odpowiednim

miejscu z  tyłu. Kazał także zabrać każde bezodrzutowe działo M40

kalibru 106 mm. Cheatham chciał wszystkie, jakie zdołałby dostać

– Salvatiemu udało się zebrać sześć. Były to te same samobieżne

działa, które montowano na niszczycielu Ontosie – do ich

uniesienia potrzeba było kilku silnych ludzi. Strzelały

wybuchowymi pociskami 106-milimetrowymi, które ważyły niemal

po dziesięć kilogramów i  generowały potężny podmuch. Cheatham

zebrał dostępne w  bazie lekkie pojazdy transportowe M274 ½-ton

4×4 Utility Platform Truck zwane potocznie mułami, aby przewieźć

działa bezodrzutowe. Muły były wielkości wózka golfowego, szybkie,

zwrotne z  napędem na cztery koła oraz ładownością pół tony,

idealne, aby transportować sto szóstki. Zarówno bazooki, jak i  sto

szóstki były starą bronią, sprawdzoną i skuteczną, lecz zbyt ciężką,

by regularnie jej używać w  Wietnamie. Patrole na polach ryżowych

lub w  dżunglach rzadko napotykały pojazdy opancerzone lub

uforty kowane pozycje. Większość patroli poruszała się piechotą,

więc lepiej było używać lekkich, jednorazowych granatników M72

LAW lub granatów. W  magazynach znajdowało się więc sporo

starszej broni. Cheatham kazał także Salvatiemu zabrać granaty

gazowe, maski przeciwgazowe, miotacze ognia i  cały zapas

materiałów wybuchowych C4, jaki uda mu się znaleźć[238]. Musiało

to zająć trochę czasu, więc Salvati został w  Phu Bai jeden dzień

dłużej.

Nowy konwój odsieczy uzyskał gotowość do wyjazdu koło

południa. Był spory. Najwyższym stopniem o cerem na pokładzie

był Hughes. Większość jego pułku nie dotarła jeszcze do Phu Bai,

gdy rozpoczęła się ofensywa. Kiedy jego zastępca znalazł go kilka

dni wcześniej siedzącego w  małym namiocie z  łóżkiem polowym


i  zapytał, gdzie znajduje się jego punkt dowodzenia, Hughes

odparł:

– Oto on[239].

Miał do dyspozycji tylko część batalionu. Kolejna jego część,

kompania Alfa 1/1, poniosła znaczne straty pierwszego dnia bitwy.

Hughes miał sprowadzić drugą kompanię, Bravo, następnego dnia.

Po dotarciu do Hue miał przejąć formalnie dowództwo nad

kompleksem, lecz to przede wszystkim Cheatham i  jego trzy

kompanie miały wziąć na siebie ciężar walki.

„Rydwan” nadjeżdżał z  pełną pompą. Wraz z  nim wracał pluton

kompanii Golf, prowadzony przez porucznika Billa Rogersa,

emisariusza, którego do Phu Bai wysłał poprzedniej nocy kapitan

Meadows, oraz zestaw ciężkiej broni zebrany przez Cheathama.

Sześć mułów M274, każdy z  jedną sto szóstką, zostało

załadowanych na ciężarówki wraz dwoma dodatkowymi Dusterami.

Ciężarówki wiozły także amunicję, granatniki, maski

przeciwgazowe i inne zapasy. Na końcu konwoju jechały ciężarówki

wyładowane ochotnikami – żołnierzami, którzy wykonywali

bezpieczne zadania na tyłach, a chcieli tra ć na front.

W  pierwszej ciężarówce razem z  Hughesem jechał Alvin Webb,

reporter UPI, i  John Laurence, reporter CBS, razem z  kamerzystą

Keithem Kayem, który przysiadł na metalowej pace ciężarówki

i  balansując swoją wielką kamerą, lmował Hughesa. Marines

w  ciężarówce byli bardzo zadowoleni, że będą mieli szanse znaleźć

się w  wiadomościach, w  szczególności zaś gdy się dowiedzieli, że

Laurence pracuje dla Waltera Cronkite’a. Chcieli także wiedzieć,

dlaczego telewizja tak interesuje się Hue.

– Czy wiecie coś, czego my nie wiemy? – zapytał jeden.

– Dokładnie, co się dzieje w Hue? – spytał inny.

– Wiecie tyle samo co my – powiedział im Kay.

Marines byli zaskoczeni, że dziennikarze z  własnej woli i  bez

broni jechali z nimi w sam środek bitwy[240].


Tym razem wyprawa na północ odbyła się bez żadnych

niespodzianek. W  pewnym momencie na końcu konwoju wybuchła

strzelanina, lecz Cheatham prędko zdał sobie sprawę, że to

strzelają niezdyscyplinowani żołnierze w  ostatnich ciężarówkach.

Kazał swojemu kierowcy przyspieszyć i  gdy tempo wzrosło, ostrzał

zamilkł. Konwój wjechał do kompleksu MACV około pierwszej po

południu.

Gravel tak się nakręcił, tłumacząc Cheathamowi sytuację, że ów

powiedział mu wprost, żeby się uspokoił. Przytłoczony

okolicznościami pułkownik został w mieście jako dowódca znacznie

uszczuplonego batalionu[241], który miał zostać wzmocniony

w  nadchodzących dniach. Hughes kazał mu koordynować swoje

decyzje z  Cheathamem, osłaniać strefę lądowania i  nabrzeże oraz

kontynuować próby zabezpieczenia autostrady numer  1 na

południe od kompleksu, by zabezpieczyć przyszłe konwoje

i poszerzyć obszar pod amerykańską kontrolą.

Porucznik Ray Smith wysłał pluton swojej kompanii Alfa na

zachód. Misją plutonu miało być uratowanie uwięzionej drużyny

łaczności sił powietrznych, która nadal była otoczona i  się

ukrywała. Pluton natra ł jednak na taki sam opór jak jednostki

przed nim i  zawrócił. Zginęło dwóch Marines, a  czterech zostało

rannych. Po czterech dniach walk byli nadal zaskoczeni skalą

oporu. Porucznik Rick Donnelly, którego pluton znajdował się na

pierwszej linii, donosił, że sam stadion broniony jest przez

przynajmniej pełen batalion.

Cheatham ustanowił swój punkt dowodzenia na uniwersytecie.

Stamtąd miał zamiar nacierać na zachód, lecz potrzebował stałego

dopływu amunicji i zaopatrzenia z kompleksu oraz drogi ewakuacji

rannych. Gravel powiedział Billowi Ehrhartowi, jednemu ze

zwiadowców w batalionie, by ów znalazł jakieś pojazdy. Szeregowiec

razem z  kumplem zabrali jeepa o cerowi lotnictwa, grożąc mu

bronią – załadowali nawet pocisk do strzelby dla efektu. Do tego

udało im się zebrać dwa jeepy ARVN, minibusa volkswagena,


peugeota oraz vespę – która była bezużyteczna do transportu, ale

sprawiała wielką frajdę! Ta przedziwna zbieranina pojazdów wraz

z  mułami miała stanowić kluczową część nadchodzącej

kontrofensywy.

Na uniwersytecie Cheatham ponownie spotkał dowódców swoich

trzech kompanii. Z  zachodniej strony uniwersytetu, z  drugiego

piętra, rozciągał się widok na kluczowy odcinek ulicy La Loi, pełen

okupowanych przez przeciwnika budynków rządowych. Widać stąd

było aż po kanał Phu Cam.

Przez mżawkę Cheatham mógł obserwować większość odcinka –

obszar długi na jedenaście kwartałów i  szeroki na osiem. Rzeka

Huong znajdowała się po jego prawej stronie. Pierwszym celem był

kamienny budynek po drugiej stronie ulicy – skarbiec prowincji.

Był wysoki na dwa piętra i  otoczony niskim ceglanym murem, na

którym stało żelazne ogrodzenie. Głównej bramy broniły wielkie

żelazne drzwi, przez co sprawiał wrażenie wielkiego banku. Jego

wysokie okna – te na pierwszym piętrze zakończone łagodnymi

łukami – stanowiły doskonałe pozycje strzeleckie podobnie jak

i  małe otwory w  szerokim, bogato zdobionym gzymsie tuż pod

dachem. Skarbiec znajdował się o rzut kamieniem od uniwersytetu

i  miał stanowić pierwsze wyzwanie. Siły Frontu mocno go

uforty kowały i  Cheatham nie mógł posunąć się dalej na zachód,

nie zajmując go. Atak na budynek miał być testem zaplanowanej

przez niego taktyki.

Obok skarbca, na południe od niego, stał budynek poczty – także

wybudowany z  kamienia. Każdy kwartał za nimi składał się

z  podobnie imponujących budynków – między innymi więzienia

i siedziby władz prowincji. Na wszystkich powiewały komunistyczne

agi i  każdy z  nich był trudny do zdobycia. Wszystkie stały po

południowej stronie ulicy La Loi – po północnej znajdowała się

tylko promenada i  płynęła rzeka Huong, co oznaczało, że prawa

anka Cheathama była dość dobrze zabezpieczona – i pozostawały

wystarczająco daleko od dział przeciwnika na północnym brzegu


rzeki. Cheatham planował rzucić na zachód trzy kolumny liczące

po kompanii każda – Christmas na prawej ance, Downs w środku,

a  kompania Alfa Smitha na lewej ance. Mieli oni zająć mniejsze

budynki w  kwartałach bezpośrednio na południe. Kompania Golf

Meadowsa, która została tak strasznie przetrzebiona przy próbie

szturmu na most, miała stanowić rezerwę.

Sale wykładowe na obu piętrach uniwersytetu wyglądały, jakby

przeszła przez nie burza. Okna były potłuczone, biurka

poprzewracane, książki i  papiery porozrzucane. Marines na

ścianach porobili gra iti: „Pierdolić komunizm!”, „Śmierć

Wietnamcom!”, „Koniec zajęć”[242].

Cheatham wybrał jedną z  nich na swoje centrum dowodzenia,

a  jego kapitanowie zajęli krzesła przed nim niczym studenci.

Zaczęli pracować nad szczegółami planu – w  jaki sposób użyć

czołgów, mułów, sto szóstek, moździerzy i  granatników. Nigdy

wcześniej czegoś takiego nie robili.


 

KOCHAM TYCH PIEPRZONYCH MARINES

Po spędzeniu całej nocy w  katedrze w  otoczeniu zmęczonych

uciekinierów francuscy dziennikarze Catherine Leroy i  François

Mazure zostali poproszeni o  opuszczenie budynku. Ksiądz, który

udzielił im schronienia, bardzo ich przepraszał, lecz ich obecność

przerażała tych, którzy schronili się w kościele.

Mały chłopiec, jeden z  pomocników księdza, zaoferował, że

poprowadzi ich do bazy Amerykanów znajdującej się zaledwie kilka

kwartałów od nich. Droga będzie ryzykowna. Leroy wsadziła

przepustkę z  MACV do swojego biustonosza i  spytała Mazure’a:

„Czy moje piersi wyglądają dziwnie?”. Wyrzuciła swoje wojskowe

buty, a  ksiądz dał jej swoje klapki pod prysznic. Z  komży wycięli

białą agę i  przygotowali dwa duże znaki z  napisem Phap bao chi

bale (Francuska prasa z Paryża) i przypięli je do swoich koszul[243].

Zatrzymano ich niemal natychmiast. Powtarzali, że są

francuskimi dziennikarzami, lecz żołnierze Frontu nie byli pod

szczególnym wrażeniem tego faktu. Zabrano im aparaty i  związano

ręce. Żołnierze nie byli w  stanie przeczytać listu, który

dziennikarze dostali od księdza, lecz nie wyrządzono im krzywdy.

Zostali zabrani do domu innego Francuza, dyrektora zniszczonej

elektrowni, któremu pozostanie w  czterech ścianach doradził

przyjacielski o cer Frontu. Kiedy o cer wrócił, kazał rozwiązać

Leroy i  Mazure’a  i  oddać im ich aparaty. Powiedziano im, że siły

Frontu kontrolują całe miasto i  że odnoszą teraz zwycięstwa

w całym Południowym Wietnamie.


Otrzymali zgodę na fotografowanie jego ludzi. W  oddali słychać

było strzały, gdy Leroy i  Mazure uwieczniali zadowolonych

zwycięzców, którzy pozowali w  przeróżnych bitewnych postawach –

udając, że rzucają granaty, strzelają zza płotu lub szturmują

zdobyty czołg ARVN. Tylko jeden żołnierz nie chciał, by mu robić

zdjęcie. Zażądał, by Leroy oddała mu lm z aparatu – więc zupełnie

spokojnie przekazała mu pustą rolkę lmu. Kiedy wrócili do domu

Francuza, Mazure powiedział mieszkającemu tam o cerowi (żona

gospodarza służyła za tłumaczkę):

–  Musimy wrócić do Paryża z  naszym reportażem, więc trzeba

nam już iść.

Chłopiec zaprowadził ich z  powrotem do katedry, gdzie

opowiedzieli swoją historię księdzu. Skoro zostali gorąco przyjęci

przez żołnierzy Frontu, to i  uciekinierzy przyjęli ich teraz ciepło.

Dostali nieco jedzenia, zanim ruszyli w drogę do kompleksu MACV.

Tym razem napotkali drużynę zaskoczonych Marines, którzy

odeskortowali ich bezpiecznie do celu.

Przybyli do kompleksu w  momencie, gdy do bazy wjechał wielki

konwój, a  wraz z  nim pojawili się ich przyjaciele John Laurence

i  Keith Kay. Leroy rzuciła się Laurence’owi na szyję i  ucałowała

w oba policzki.

–  Mój Boże, jak się cieszę, że was widzę! – powiedziała po

angielsku z  silnym francuskim akcentem. – Kocham tych

pieprzonych Marines. Uratowali mi życie!

Opowiedziała im swoją historię.

–  Wiesz, John, nigdy jeszcze się tak w  życiu nie bałam –

powiedziała. – Mówię prawdę. Serio. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek

znów była tak szczęśliwa na widok tych pieprzonych Marines.

Jej dramatyczne fotogra e miały tra ć na okładkę magazynu

„Life” dwa tygodnie później – rzadka okazja przyjrzenia się

szczęśliwym twarzom wroga; wroga, który w  dniu wydania

magazynu desperacko już walczył o utrzymanie się w Hue.


W  kompleksie kilka tysięcy Marines upchanych było na obszarze

wielkości jednego kwartału. Brakowało wody i  z  jakiegoś powodu,

zamiast dostać wodę w  butelkach, dostarczono im duże palety

ciepłej oranżady, którą wszyscy wkrótce znienawidzili. Budynki

w  okupowanym przez nich kwartale były dość mocno ostrzelane.

W  dachach koło otoczonych workami z  piasku pozycji było pełno

dziur. Na dziedzińcu panował spory ruch – wjeżdżały konwoje,

szybko się rozładowywały i  ruszały albo z  powrotem do Phu Bai,

albo do strefy lądowania na brzegu rzeki. Ciała na ulicach były

nabrzmiałe i wyglądały tak okropnie, że nie przypominały już ludzi.

Co jakiś czas na kompleks spadały pociski z  moździerzy, więc

każdy próbował pozostawać w  ukryciu na tyle, na ile było to

możliwe. Mike Anderegg, osiemnastoletni kierowca Pattona, który

jechał w  pierwszym środowym konwoju, spędził niemal cały czas

w  swoim czołgu. Podobnie postępowała większość załóg

czołgowych. Jedli, pracowali i  spali w  stalowych wnętrzach. Kiedy

musieli się załatwić, sikali i wypróżniali się do hełmów, a następnie

po prostu otwierali właz pod siedzeniem kierowcy i  wyrzucali

zawartość na zewnątrz. Wnętrza czołgów były ciasne, brudne

i  śmierdziały, lecz wydawało się, że są najbezpieczniejszymi

miejscami na świecie. Czołgiści byli przekonani, że mają znacznie

więcej szczęścia niż piechociarze. Przynajmniej nie musieli biegać

po ulicach pod ostrzałem. Trzech z  czterech członków załogi miało

peryskopy – kierowca, działonowy i  dowódca czołgu. Ładowacz nie

miał pojęcia, co się dzieje na zewnątrz. Siedział tylko na swoim

małym siedzeniu i przeładowywał działo po każdym strzale. Zapach

kordytu i  dym od wystrzału trzeba było usunąć, więc włączał

wentylator, który dowódca czołgu zawsze kazał mu natychmiast

wyłączyć, bowiem nie mógł z  jego powodu usłyszeć radia. Podczas

większości misji powietrze w środku było tak obrzydliwe, że prawie

nie dało się oddychać. Starali się poruszać tak dużo, jak to tylko

było możliwe, bowiem jeśli zostawali zbyt długo w  jednym miejscu,

ściągali na siebie ogień granatników przeciwpancernych. Pociski B-


41, jeśli tra ły w  odpowiednie miejsce, mogły przebić pancerz

i  eksplodować w  środku. Jeśli do tego by doszło, nie mieli szans.

Pattony były największymi czołgami na ulicy – o pancerze cały czas

waliły pociski. Czasami napięcie, hałas i  zapach powodowały, że

chciało się już tylko krzyczeć.

Anderegg czuł się okropnie. Poza wszystkim, co się działo, miał

też wrażenie, że wszystko spieprzył. To on kierował czołgiem, który

przejechał nogę szeregowca Henschela, i  czuł się winny. Wszystko

wydarzyło się wtedy, gdy jego pojazd podjechał ulicą Cao Van, by

uratować odcięty pluton porucznika Hornera. Ranni byli ładowani

na jego czołg, gdy zostali nagle tra eni kilka razy z  granatników

przeciwpancernych. Jednoczesne eksplozje uniosły

czterdziestopięciotonowy pojazdy na tyle, by zrzucić biednego

Henschela na ulicę. Siła uderzenia była tak wielka, że Anderegg

i  jego współtowarzysze byli kompletnie omamieni. Kiedy kilka

sekund później zostali tra eni ponownie, jego dowódca zaczął

krzyczeć: „Do tyłu! Do tyłu!”, co Anderegg natychmiast zrobił

i przez co nieświadomie zmiażdżył stopę biednego Henschela.

Następnego dnia to Anderegg został ranny. Jego czołg chronił

strefy lądowania, czekając na nadlatujący śmigłowiec. Był

znudzony, więc włożył kamizelkę przeciwodłamkową i  złamał

podstawową zasadę – wyszedł z  czołgu, by pogadać z  jednym

z piechociarzy. Usłyszał uderzenie pocisku moździerzowego i poczuł

ból w gardle. Szrapnel rozciął mu przełyk. Marines podnieśli kolegę

i  załadowali na muła z  innym rannym. Anderegg był w  szoku.

W  szpitalu polowym tra ł od razu na stół. Doktor Ba, chirurg

ARVN, nie zdjął nawet jego kamizelki ani nie zabrał mu broni.

Szybko go obejrzał, uspokoił i  dał zastrzyk z  mor ny. Następnie

wyjął mu kawał metalu z  karku. Anderegg usłyszał jego brzęk

o  nerkę chirurgiczną. Został zabandażowany, opisany i  odstawiony

do korytarza. Mor na sprawiła, że kręciło mu się w głowie, a świat

spowiła gęsta mgła. Powiedziano mu, że zostanie ewakuowany

następnym śmigłowcem i  po pewnym czasie został odwieziony


z powrotem do strefy lądowania, gdzie wraz z innymi rannymi tra ł

na pokład śmigłowca. Ów wystartował, zachwiał się i  zaczął

wypełniać dymem, po czym znów wylądował. Anderegga i  innych

zdjęto z pokładu.

–  Zaraz przyleci następny – powiedział mu jeden z  Marines. –

Zapakujemy cię na niego, musisz chwilę poczekać.

Perspektywa ta jakoś nie bardzo go radowała, więc pomyślał sobie

„Pierdolić to”, schował znacznik wydany mu przez doktora do

kieszeni i pomaszerował z powrotem do bazy, gdzie wślizgnął się do

swojego czołgu.

Potem już tylko raz z  niego wyszedł – gdy żołnierze idący w  jego

eskorcie wybiegli z  budynku w  stanie wielkiego poruszenia. Jeden

z  nich płakał. Inny oparł się o  drzewo i  wymiotował. Anderegg był

ciekawy. Wewnątrz znajdowała się rodzina – starsza para, dwie

kobiety i dwie małe dziewczynki. Zostali porąbani na kawałki. Krew

zaschła i trudno było powiedzieć, od jak dawna tam leżeli. W całym

pokoju śmierdziało.

Na początku czołgi były użyteczne głównie dla efektu i  jako

ruchoma zasłona. Załogom zakazano strzelania z  armat,

a  w  wypadku „zapalniczek Zippo” z  miotaczy ognia bez zgody

z  samej góry. Jednak po tym, jak został ranny, z  głową i  karkiem

całym w  bandażach niczym mumia, Anderegg złamał tą zasadę.

Pluton, który eskortował, znalazł się pod ostrzałem z  pobliskiego

budynku. Wściekły porucznik, który znajdował się niedaleko od

niego na ulicy, wrzeszczał:

– Strzelaj, strzelaj!

–  To jest pieprzone Zippo! – odkrzyknął dowódca czołgu Charlie

West. Dwa rodzaje czołgów wyglądały dokładnie tak samo, lecz

w tym momencie porucznikowi było wszystko jedno.

– Strzelaj, do cholery! – wrzeszczał.

Anderegg, działonowy, znalazł się między dwoma sprzecznymi

rozkazami. „Pieprzyć to” – pomyślał. Sam skompresował napalm

w zbiorniku i podpalił go, wysyłając dziewięćset ton płynnego ognia


wprost na budynek. Spłonął niczym zapałka. Ktokolwiek znajdował

się w  środku, usmażył się błyskawicznie. Piechociarze byli

zachwyceni, lecz gdy Anderegg wrócił do kompleksu, jego dowódcy

oszaleli. Został głośno, kompletnie i  bezwzględnie zmieszany

z  błotem. Nie próbował się bronić i  niewiele go to obchodziło. „Co

oni mogą mi zrobić? Mam przestrzelony kark – nadal bolało jak

cholera – i  utknąłem w  tej dziurze otoczony przez ludzi, którzy

próbują mnie zabić! Moje życie nie może być gorsze”. Poza tą

reprymendą nigdy nie został ukarany.

Wszyscy przyzwyczaili się do zapachu śmierci. Na ulicach

i  chodnikach pełno było martwych cywilów i  żołnierzy. Cały

kompleks śmierdział trupem. Śmierdział także krwią, dymem

i kordytem. Przez te wszystkie dni nikt nie powiedział Andereggowi,

co się tak naprawdę dzieje i  dlaczego, nie miał więc pojęcia

o  sytuacji w  mieście. Siedział tylko w  swoim śmierdzącym czołgu

i  czekał, aż ktoś mu powie, co ma robić. Kiedy mu kazano, jechał

na misję. Wszędzie, dokąd przyjeżdżali, do nich strzelano.

Jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa wewnątrz czołgu zniknęło,

gdy jego przyjaciel, dowódca czołgu Bobby Hall, zginął. Hall często

wyglądał przez właz i  pocisk z  granatnika dosięgnął go

bezpośrednio z  góry – najprawdopodobniej strzelano do niego

z  dachu. Hall, liczący dwadzieścia jeden lat kapral z  Lynchburg

w  stanie Virginia, studiował wietnamski w  nadziei, że zostanie

tłumaczem. Anderegg go podziwiał.

Podobnie zresztą jak i  inni członkowie załogi. Hall był rozważny

i  wesoły, nawet w  najgorszych chwilach. Potra ł też uspokoić

swoich kolegów. Pewnego razu Carl Fleischmann, jego kierowca,

patrząc przez peryskop, zobaczył, jak jeden z  Marines został

tra ony w  głowę i  po prostu się zaciął. Żołnierz padł na plecy

z  uśmiechem na ustach, a  następnie spod jego hełmu zaczęła

płynąć krew. Fleischmann nie potra ł oderwać wzroku, aż Hall

powiedział do niego delikatnie: „Carl, on nie żyje”. Dzięki temu

wrócił do rzeczywistości. Pocisk, który tra ł Halla, rozerwał go na


strzępy. Szrapnel rozharatał mu twarz. Czołg dymił. W  obawie, że

maszyna eksploduje, Fleischmann wydostał się na zewnątrz.

Pomógł wyciągnąć na zewnątrz Halla i  jeszcze jednego rannego

członka załogi. Obu umieszczono na mule. Hall krwawił ob cie

i  Fleischmann pojechał wraz z  nim. Dowódca trzymał go mocno,

jedną ręką dotykał lewego ramienia, drugą zaś ściskał jego prawą

rękę. Fleischmann nie mógł patrzeć na rozrytą na kawałki twarz

Halla. W  bazie lekarz i  sanitariusz już po jednym spojrzeniu

potrząsnęli przecząco głowami. Nie mogli go uratować.

– Trzymaj go, aż odejdzie – powiedział lekarz.

Hall nie puścił, a Fleischmann nie chciał go zostawić. Przeżył noc

i odszedł o poranku. Po jego śmierci Fleischmann wrócił do czołgu,

uprzątnął krew i wszedł do środka.

Mimo dyskomfortu coraz liczniejsza załoga kompleksu dawała

poczucie bezpieczeństwa. Nikt nie martwił się już, że baza zostanie

zdobyta przez wroga. Udało się także przywrócić poczucie

porządku. Życie wróciło na rutynowe tory. Poza Marines w  bazie

było też coraz więcej uchodźców oraz psów, które w  głodnych

watahach przemierzały ulice. Przypętała się nawet gęś. Marines

spoglądali na nią niepewnie. Nawet po przybyciu kucharzy z  Phu

Bai bez elektryczności nie było możliwe przygotowania dużej porcji

ciepłego jedzenia, a  mięso w  zamrażarkach powoli tajało. Jeden

z  kucharzy, Frank Crum, zdołał uruchomić kuchenkę z  pomocą

generatora i  ugotował wszystkie steki naraz. Tego wieczoru

żołnierze przemierzali bazę, gryząc kawałki mięsa i  rzucając kości

psom. Crum żartował, że ugotował steki tylko po to, by oszczędzić

gęś[244].

Nic z  tego nie stanowiło szczególnego problemu. Marines byli

przyzwyczajeni do trudów, do życia w  polu, a  poza tym mieli duże

zapasy standardowych racji. Zawartość paczki podgrzewali nad

podziurawioną puszką, w  której palił się mały kawałek C4. Nad

puszką można było także zagotować wodę. Każdego wieczoru

żołnierze handlowali różnymi rodzajami jedzenia z  racji –


najcenniejsze były owoce i  ciasto, szynka zaś i  fasola znajdowały

się na szarym końcu.

Część kompleksu kiedyś mieściła mały francuski garnizon

i  w  jednym z  budynków znajdowała się duża wspólna łazienka

z  toaletami, urynałami i  wspólnymi prysznicami. W  prysznicach

i  w  toaletach nie było wody, więc wypełniały się szybko

ekskrementami i okrutnie śmierdziały. Było zbyt niebezpiecznie, by

opuścić kompleks i  wykopać latryny (Marines nazywali je

„głowami”), więc radzono sobie, jak się da. Żołnierz wspinał się na

szczyt kabiny i  dodawał swoją „porcję” do zgromadzonej góry.

W  końcu, w  niektórych toaletach znajdowały się góry odchodów

wysokie na kilka metrów.

W  wielu pokojach na piętrze stały piętrowe łóżka, lecz niewielu

ludzi chciało tam spać. Ostrzał z  moździerzy oznaczał, że

bezpieczniej było spać na parterze. Ludzie spali na zmianę

w  stołówce, rozkładając płachty kartonu lub, jeśli mieli szczęście,

nadmuchiwane materace, by osłonić się nieco od zimnej podłogi.

Palili papierosy, tytoń, a  czasami marihuanę, wymieniając się

informacjami, próbując zrozumieć, co się dzieje. Żaden z  żołnierzy

nie znał treści komunikacji radiowej z  Phu Bai, a  ich dowódcy

mówili im niewiele. Każdy mógł polegać wyłącznie na swoich

doświadczeniach z tego dnia; dokąd tra ł, co zobaczył i co usłyszał.

Każda historia była częścią większej układanki i  w  nocy próbowali

złożyć ją w całość. „Co się tam, do diabła, stało?”, „Dokąd wysyłają

nas jutro?”, „Czy tam, dokąd cię posłali, było bardzo źle?”,

„Dlaczego nie mamy wsparcia artylerii?”, „Gdzie jest ten i  ten?”,

„Co się stało z  tamtym?”, „Gdzie go tra li?”, „Czy z  nim źle?”.

Jednak brakowało im kompletnego oglądu sytuacji, co rodziło

strach i  wątpliwości. Chris Brown, którego pluton został niemal

wybity pierwszego dnia, był przekonany, że jego dowódcy nie mają

pojęcia, co robią, i  dlatego po prostu marnują ludzkie życie. Po

wszystkich stratach w  środę, w  dniu, w  którym zginął jego


przyjaciel Cristobal Figueroa-Perez, nie posunęli się nawet o  metr.

„I po co to wszystko?”

Czołgista Brad Goodin, który przez większość czasu był naćpany,

leżał w nocy ukryty pod czołgiem, lecz tak, by głowa mu wystawała

i  mógł patrzeć w  górę. Pewnej nocy stacja radiowa Armed Forces

Vietnam Network nadawał utwór Love Is Blue Francuza Paula

Mauriata – w owym czasie wielki hit. Melodia była senna i powolna

i, w  szczególności gdy Goodin był naćpany, dawała surrealistyczne

muzyczne tło dla koncertu świateł, jaki widać było na nocnym

niebie. Flary wybuchały nad chmurami, wystrzeliwane przez lecące

wysoko maszyny, a  następnie powoli spadały na ziemię na

spadochronach, jak pijane gwiazdy, zostawiając za sobą

powyginany ślad białego dymu. Ich niebieskawe, nieco nierealne

światło odbijało się od nisko wiszących chmur. Pociski smugowe,

zielone i  czerwone, przelatywały przez niebo niczym spadające

gwiazdy, a ich lot czasem oświetlała odległa eksplozja. Dla Goodina

spektakl ten był uspokajający i dodawał mu sił.

Reporter Gene Roberts i jego eskorta – sierżant King – także spali

na raty razem z  Marines w  stołówce. Powietrze w  Hue było tak

wilgotne, że nigdy nie było się zupełnie suchym, a noce były zimne.

Niewielu dobrze spało. Żołnierze przewracali się z  boku na bok,

klęli i  rozmawiali przez całą noc. Roberts leżał i  słuchał tych

rozmów w  ciemnościach, czasami próbując zrobić z  nich notatki.

Był wzruszony postawą tych ludzi. Byli bardzo młodzi, lecz

jednocześnie bardzo zdyscyplinowani i  inteligentni. Większość

z  nich spokojnie przyjmowała trudy i  niebezpieczeństwa. Jeden

z  Marines opowiadał o  swojej dziewczynie, która czekała na niego

w  Battle Creek w  stanie Michigan. Gadał i  gadał, opisując jego

ostatni dzień w  domu i  to, jak razem ze swoją dziewczyną poszedł

na długi popołudniowy spacer.

–  To była najlepsza godzina mojego życia – powiedział

rozmarzony[245].
Drugiej nocy ich pobytu King zdołał zorganizować łóżka dla nich

obu. Roberts nadawał teraz codziennie relacje z Hue i zauważył, ku

swemu przerażeniu, że taśma w  jego maszynie do pisania była

kompletnie zużyta. King powiedział, że w  pobliskich budynkach

biurowych muszą być jakieś maszyny do pisania i  jeśli taśmy nie

będą pasować do tej Robertsa, to po prostu zabiorą jedną maszynę

ze sobą. Przebiegli więc przez odcinek ulicy uważany za dość

bezpieczny razem z jednym żołnierzem, który zgodził się im pomóc.

Wracali, Roberts z  maszyną do pisania pod pachą, gdy żołnierz,

który im towarzyszył, został postrzelony. Pocisk tra ł jego

kamizelkę przeciwodłamkową i  go przewrócił, lecz nie stało mu się

nic poważnego. Resztę drogi przebiegli. Roberts ustawił maszynę

na stole i  wsunął kartkę, gotów wrócić do pracy, lecz zauważył, że

klawisze były całe w  wietnamskim alfabecie. Maszyna była dla

niego bezużyteczna. Przez resztę pobytu pisał swoje artykuły

odręcznie i dyktował je przez telefon do biura w Sajgonie.

Al Webb, reporter UPI, napisał swój pierwszy artykuł z  Hue

w niedzielną noc, 4 lutego, odręcznie, skryty pod kocem i używając

podświetlanego długopisu.

„Byłem zbyt młody na drugą wojnę światową, lecz starsi ode mnie

opowiadali mi o  walkach ulicznych we Włoszech, Francji

i  w  Niemczech – pisał. – Sytuacja tutaj jest podobna, może nawet

gorsza”[246].

Powoli z otaczających kompleks kwartałów wychodzili ukrywający

się Amerykanie. Donald Bradley, specjalista od wodociągów, ukrył

się na strychu ponad jego mieszkaniem i przez trzy dni obserwował

oddział NVA prowadzący ogień z  moździerzy tuż przed jego

budynkiem. Kiedy pocisk wybił dziurę w  dachu, zszedł ze strychu

i  w  desperacji postanowił przedostać się do bazy MACV. Udało mu

się pozostać niezauważonym niemal do samego końca, gdy to

ukryta drużyna ARVN ostrzelała go z  karabinu maszynowego i…

nie tra ła.


Bezpieczny w  środku, popijając kubek zimnej kawy, Bradley

opowiedział Robertsowi:

– Mój Boże, jakie ja miałem szczęście. Wszyscy mieli okazję mnie

wykończyć, lecz nikomu się nie udało. Najwyraźniej muszę być

kuloodporny[247].

W  poniedziałkowy poranek pluton z  kompanii Foxtrot wreszcie

uratował dwudziestu dwóch amerykańskich doradców i  dwóch

cywilów uwięzionych w  centrum łączności amerykańskich sił

powietrznych. Marines musieli się przebić przez ciężki opór wroga,

lecz udało im się wydostać bardzo wdzięcznych uwięzionych. Byli

otoczeni od kilku dni i  odpierali kolejne ataki przeciwnika,

strzelając z  okien. Spodziewali się, że lada moment ich budynek

zostanie wzięty szturmem.

Do budynku, ostrożnie, podeszła drużyna Marines prowadzona

przez sierżanta Jima McCoya. Nie byli pewni, czy to faktycznie jest

dom, w  którym ukrywają się Amerykanie. McCoy i  Dan „Arkie”

Allbritton stanęli po obu stronach drzwi.

–  Spróbuj otworzyć – polecił McCoy Allbrittonowi. – Jeśli nie są

zaryglowane, otwórz szeroko, a ja coś wrzucę do środka.

Zamiast tego Allbritton zastukał do drzwi i  z  mocnym

południowym akcentem zapytał:

– Czy jest ktoś w domu?

– Jesteście Amerykanami? – padło w odpowiedzi pytanie.

Większość uwięzionych służyła w  siłach powietrznych, lecz byli

tam także żołnierze armii i  cywile. Od środka, przed samymi

drzwiami, zbudowali schron. Wrodzona uprzejmość Allbrittona

uratowała im życie.

Roberts postanowił z  nimi porozmawiać, gdy dotarli do

kompleksu. Byli mocno wstrząśnięci i  część z  nich dla

bezpieczeństwa umieszczono w  zabezpieczonym bunkrze. Reporter

przecisnął się między workami z  piaskiem i  wszedł do ciemnego

schronu.
– Jestem Gene Roberts z „New York Timesa” i chciałbym usłyszeć

waszą historię – powiedział.

–  Hej – odparł jeden z  ludzi. – Czy ty przypadkiem nie pisałeś

felietonów do „Goldsboro News-Argus”?

Nazywał się Roy Jones i  jako chłopiec rozprowadzał tą gazetę na

rowerze. W  Wietnamie był doradcą technicznym w  jednym

z programów rozwojowych.

–  Zaczynało nam brakować jedzenia – powiedział. – Jedliśmy

jedną rację na łebka dziennie i  znaleźliśmy nieco skażonej wody,

którą piliśmy po przegotowaniu[248].

Zbierali wodę z kałuż i gotowali ją, by mieć coś do picia.

–  Ależ się ucieszyłem na widok tych Marines – powiedział Joe

Hamilton, szeregowiec piechoty. – Myślałem, że już po nas.

Ukrywająca się niedaleko od nich grupka Amerykanów nie miała

tyle szczęścia. Tego samego dnia porucznik Marines James

DiBernardo, który prowadził wojskową stację radiową i  telewizyjną

w  Hue, podjął próbę przedostania się do kompleksu razem

z  sześcioma członkami swojej ekipy. Przez pięć dni ukrywali się

dwa kwartały od swojego studia, w  budynku otoczonym wysokim

murem – ich studio zostało zajęte już pierwsze dnia.

W  poniedziałkowy poranek, 5  lutego, usłyszeli na zewnątrz głosy

Amerykanów, lecz zaraz potem zostali zaatakowani. Oddział wroga,

który zaczął ich ostrzeliwać, jechał zdobycznym czołgiem ARVN.

W  czasie potyczki wróg podpalił dach domu, w  którym się

ukrywali. W  wyniku eksplozji DiBernardo został ranny w  prawą

rękę. Zdali sobie sprawę, że nie utrzymają się na tej pozycji, więc

postanowili się przebić do kompleksu – niestety zaraz otoczyło ich

około dwudziestu żołnierzy wroga. Dwóch ludzi DiBernardo zostało

zabitych, on zaś postrzelony i  ranny ponownie. Razem

z  pozostałymi czterema, także rannymi, zostali wzięci do niewoli.

Zabrano ich do pobliskiej świątyni buddyjskiej, gdzie ich rany

zostały opatrzone przez znajdujące się w niewoli pracownice IVS: dr

Marjorie Nelson i Sandrę Johnson. W niewoli spędzili pięć lat[249].


 

UCIECZKA

Z okopu do okopu w TFP w niedzielny poranek niosła się wieść, że

są otoczeni. Batalion kawalerii powietrznej pułkownika Dicka

Sweeta był rozmieszczony w  okopach na małym, bezużytecznym

skrawku wietnamskiej ziemi, którą zdobyli tak wielkim kosztem.

Cały obszar usiany był drzewami i  sięgającymi do piersi krzakami,

więc nie można było kontrolować całej pozycji z  jednego punktu.

Sierżanci plutonów biegali od okopu do okopu i  sprawdzali stan

ludzi oraz dystrybuowali amunicję. Na północ i  zachód od nich

ciągnęła się kręta linia drzew. Kilka mniejszych szlaków i  jeden

większy biegły przez środek ich pozycji. Za linią drzew na

wschodzie znajdował się oddział wroga. Pole ryżowe, przez które

przeprowadzili szarżę, rozciągało się na północ i  zachód i  tam też

już znajdował się wróg.

Wewnątrz opanowanego przez Amerykanów terenu stała mała

kamienna chatka, w  której Sweet ustanowił swoje centrum

dowodzenia. Ustawił swoich ludzi tak, by pola otaczające ich

pozycję znajdowały się w  krzyżowym ogniu. Jakakolwiek szarża

w  nich wymierzona, chociaż prawdopodobnie zakończy się

sukcesem, będzie dla wroga bardzo bolesna. Kapitan Krohn ocenił,

że otwarta szarża NVA będzie przeciwnika kosztować około tysiąca

ludzi – miał nadzieję, że wróg nie zamierza takiej ceny zapłacić[250].

Wietnamczycy jednak prowokowali małe ataki na próbę,

w  wybranych punktach, które prowadziły do zaciętej wymiany

ognia. Tu i tam ludzie Sweeta musieli się wycofać. Opuszczali swoje

okopy i  kopali nowe w  pewnej odległości – gleba była tutaj


piaszczysta i  łatwa do kopania. Wróg zajmował ich stare okopy

i tak powoli tracili pozycje.

Mgła była tak gęsta, że nawet w południe obie strony nie widziały

się dobrze z  odległości dwudziestu metrów. Mimo to śmigłowce

nadleciały, by ewakuować rannych i  martwych. Major William

Scudder, zastępca dowódcy batalionu, zebrał tyle amunicji

i  granatów, ile się dało znaleźć w  Camp Evans, oraz dwieście

pięćdziesiąt par suchych skarpetek – nie dość dla wszystkich, ale

grupa szczęśliwców była bardzo zadowolona z  prezentu. Scudder

złamał zasadę zabraniającą transportu amunicji w  czasie misji

ewakuacyjnych i  medycznych i  dostarczył ją osobiście w  sobotnie

popołudnie. Wszystkie trzy śmigłowce były nieźle podziurawione,

lecz udało im się wrócić do Camp Evans. Krohn patrzył, jak

ładowane było ciało Tony’ego Lau, młodego sanitariusza. Przed

rozpoczęciem marszu miał okazję trochę z  nim pogadać. Lau

okazał się wesołym i  oczytanym chłopakiem. Jego ojciec prowadził

sklep spożywczy i  gawędzili o  tym, jak najlepiej przyrządzić

wołowinę z imbirem – Lau zdecydowanie znał się na rzeczy.

Nawet najmniejsze ataki powodowały ostrą wymianę ognia,

większą nawet niż weterani z  jednostki mieli okazję doświadczyć.

Atak zaczynał się od pykania pojedynczego M16, do którego

dołączały następne; potem dało się słyszeć wyższy dźwięk AK-47,

a  następnie rozrywający ryk karabinów maszynowych. Kanonada

osiągała poziom porównywalny wyłącznie z  demonstracjami siły

ognia, które żołnierze mieli okazję oglądać w Fort Benning. Pomimo

transportu amunicji batalionowi zaczynało brakować nabojów już

o  zmroku. Kontrolowany przez nich obszar się kurczył. Snajperzy,

ciągłe ataki i  ostrzał z  moździerzy wydawały się skazywać ich na

porażkę. Mokre powietrze pełne było zapachu kordytu.

–  Walczyłem z  Chińczykami w  Korei – powiedział Sweet – lecz

nigdy jeszcze nie doświadczyłem czegoś takiego![251]

Krohn próbował o  tym wszystkim nie myśleć. Skupiał się na

swoich zadaniach – czyścił karabin. Starał się w  głowie określić


liczebność wroga oraz momenty, gdy będzie można się wyczołgać

i  wysikać. Wyżsi żołnierze nawet nie próbowali. Sikali w  puszki po

racjach i  wyrzucali ich zawartość za okopy. Alkohol był zakazany,

lecz Krohn miał ze sobą nieco brandy – „syropu na kaszel” –

w  małych buteleczkach po lekach, które wcisnął w  kieszenie na

amunicję. W  nocy rozdzielał innym o cerom kawę rozpuszczalną.

Pomagała przetrwać chłód. Krohn był przekonany, że ludzie

w  czasie bitwy wpadali w  panikę, jeśli zaczynali za dużo myśleć.

W  lmach wojennych zawsze zapominano o  czekaniu i  o  wysiłku,

jaki trzeba było włożyć, aby za dużo o tym wszystkim nie myśleć.

W Camp Evans nadal jeszcze nie zdawano sobie sprawy z trudnej

sytuacji, w  jakiej znalazł się batalion Sweeta – było to zgodne

z  niedowierzaniem, jakie spotkało raporty o  sytuacji w  Hue.

Podobnie jak generał Marines LaHue, generał piechoty Tolson nie

chciał wierzyć w  raporty Sweeta z  pierwszej ręki. Jego zdaniem

było niemożliwe, by NVA mogło związać bitwą pełen batalion

amerykańskiej piechoty! W  niedzielę po południu drugi z  trzech

batalionów w  brygadzie Tolsona, ten dowodzony przez Vaughta,

został przerzucony do PK-17 i  Sweet otrzymał dość agresywnie

pewny siebie komunikat od dowódcy siostrzanego batalionu:

–  Przepędźcie ich w  naszą stronę, a  my rozniesiemy ich na

strzępy! – powiedział Vaught.

Sweetowi odebrało mowę. Jakim cudem Vaught lub ktokolwiek na

tyłach mógł uważać, że on tu może kogokolwiek przepędzać? Jego

ludzie walczyli o życie!

Cam Evans miał też swoje własne kłopoty. Normalne szlaki

zaopatrzeniowe z  Da Nang zostały przerwane, bowiem przeciwnik

kontrolował Hue, więc trzeba było wszystko transportować drogą

powietrzną. Oznaczało to braki benzyny, żywności i  innych

podstawowych produktów. NVA ciągle ostrzeliwało bazę z  rakiet.

Tolson zaczynał się załamywać. Kompletnie pękł, gdy rakieta wroga

tra ła skład amunicji, wyzwalając serię eksplozji i  pożar w  obozie.

Generał pojawił się w  swoim centrum operacyjnym roztrzęsiony,


gadał bez ładu i  składu i  musiał zostać odprowadzony do swojej

kwatery przez jednego z  o cerów sztabowych. Wyszedł stamtąd

nieco później, najwyraźniej uspokojony[252].

Dywizyjna bateria artylerii w Camp Evans nadal nie była gotowa.

W  sobotę do PK-17 przetransportowano śmigłowcami dwie 105-

milimetrowe haubice, lecz w  obawie przed ogniem wroga dokoła

posterunku chinooki zrzuciły wielkie działa około trzystu metrów

od niego, na polu. Tam też stały, gdy batalion Sweeta szturmował

linię drzew wokół TFP. Cztery kolejne haubice dowieziono do PK-17

następnego dnia dzięki o cerowi artylerii, który zignorował rozkaz

zakazujący używania autostrady numer  1. Kapitan Dane Maddox,

dowódca baterii w  PK-17, pożyczył ciężarówki od ARVN i  zdołał

ściągnąć dwie haubice z  pola. Wieczorem w  sobotę posterunek

dysponował sześcioma haubicami, które szybko wystrzeliły

wszystkie dostępne im czterysta pocisków.

Nie było to decydujące dla bitwy, lecz bardzo podniosło na duchu

otoczony batalion Sweeta. Pola dokoła nich eksplodowały. Wróg nie

wiedział, że ta jedna salwa to wszystko, czym Amerykanie w  tej

chwili dysponowali, więc była nadzieja, że ostrzał odwiedzie ich od

generalnego szturmu, którego wszyscy tak się obawiali. Kilka

pocisków eksplodowało wewnątrz TFP, lecz nikomu nic się nie

stało. Przez kilka następnych godzin panowała cisza. Żołnierze byli

zmoknięci i  zmarzli. Tylko nielicznym udało się zasnąć. Kilka

pocisków z  moździerzy eksplodowało przed trzecią nad ranem,

a  następnie, niedługo po świcie, rozpoczął się potężny ostrzał.

Krohn oceniał, że spadło na nich około dwustu pocisków i  tym

razem ponieśli straty.

Oberwał szeregowy Carl DiLeo. Razem z  sierżantem Bobem

Hopkinsem siedzieli w  okopie, w  którym zabili trzech próbujących

się poddać żołnierzy NVA. Odciągnęli ich ciała nieco na bok.

Następnie sami zajęli okop, trzymając się blisko siebie dla

zachowania ciepła. O  świcie w  sobotę zauważyli, że ich sytuacja

znacznie się pogorszyła.


Kanonada trwała prawie bez przerwy. Niemal wszystkie rosnące

niżej gałęzie drzew zostały odstrzelone. DiLeo i  Hopkins siedzieli

w  pozostałościach ogródka. Niedaleko nich stał kamienny stół

z  grubymi nogami i  kilka krzeseł. Ich okop znajdował się w  długiej

linii z  innymi, oddalonymi od siebie o  mniej więcej dwanaście

metrów. Dostali rozkaz utrzymania pozycji, obserwowania linii

drzew przed nimi i strzelania do wszystkiego, co się rusza.

Wróg podjął kilka prób ataku i  za każdym razem został odparty.

Mijały godziny. DiLeo w  każdej chwili spodziewał się potężnej

szarży i  próbował cały czas patrzeć na linię drzew, lecz

niebezpiecznie było nawet wychylić głowę. Sądząc z  liczebności

wroga, ich pozycja nie miała szans. A  to nie było nawet najgorsze.

Najgorsze były moździerze, których pociski ciągle na nich spadały.

Wróg prowadził regularny ostrzał z  pozycji znajdującej się tylko

kilkaset metrów od nich. DiLeo słyszał krótkie puk!, a  następnie

pszszsz gdy pocisk nabierał wysokości. Jeśli spojrzał w  górę, mógł

nawet zobaczyć, jak zwalniał tuż przed szczytowym punktem

trajektorii. Od tego momentu nie wydawał żadnego dźwięku. Wisiał

niczym czarny punkt na szarym niebie przez jedno długie

uderzenie serca, niczym wybita w  górę piłka na telewizyjnej

powtórce w  zwolnionym tempie. Eksplozja przypominała kopniaka,

nawet jeśli nie doszło do niej zbyt blisko. A  dochodziło. Otwierało

się usta i  czasami krzyczało ze strachu – co pomagało zachować

bębenki w całości. Przypominało to piekło, śmiertelną loterię, gdzie

czekało się na swoją kolej. Jeśli nie wychylałeś się ze swojej dziury,

wszystko było w  porządku, chyba że moździerz wylosował twój

numer i pocisk wylądował dokładnie na twojej głowie.

To właśnie przytra ło się dobremu przyjacielowi DiLeo, Waltowi

Loosowi i  jego towarzyszowi z  okopu, Russellowi Kephartowi. Byli

w  okopie obok. Rozniosło ich, starło w  pył. DiLeo patrzył na

spadający pocisk lecący bezpośrednio na ich okop. W  jednej

sekundzie w  nim siedzieli, żyli i  oddychali, myśleli, a  pewnie i  się

modlili, zupełnie jak on sam. Chwilę potem dwóch młodych ludzi,


sierżantów armii amerykańskiej, duma ich miasteczek – Perryville

w  Missouri i  Lewiston w  Pensylwanii – zamieniło się w  obłok

różowej mgły. Mikroskopijne kawałki krwi, kości, tkanek, mięśni

i  mózgu wzniosły się w  powietrze, opadły i  pokryły wszystko

i  każdego w  okolicy. Ta mgła – ich fragmenty – spadła i  na DiLeo.

Gdy wytarł krwistą maź z  oczu, zobaczył, że cały jest nią pokryty.

Następnie nadeszło kolejne puk! i następne pszszszsz.

Wiedział, że jego jedyną nadzieją było mieć szczęście i  trzymać

głowę nisko. Nawet jeśli nie potra ł ocenić wzrokiem, gdzie spadnie

następny pocisk, nie potra ł się oprzeć potrzebie wyglądania

z  okopu. I  pewnie dlatego DiLeo został tra ony w  głowę. Pocisk

uderzył go w  hełm i  DiLeo padł nieprzytomny. Hopkins, w  panice,

wyskoczył z  okopu. Pobiegł w  stronę kamiennego stołu, lecz także

został tra ony w głowę. Niestety nie w hełm, lecz w czoło. Zginął na

miejscu.

DiLeo leżał nieprzytomny przez, jak policzył, mniej więcej dwie

godziny. Jeden z  sierżantów, biegnący od okopu do okopu

i  sprawdzający stan ludzi, zobaczył go leżącego, lecz wciąż

oddychającego. Wezwano sanitariusza, który go wybudził.

W hełmie DiLeo miał dziurę, lecz pocisk tylko drasnął jego czaszkę.

Głowa mu spuchła i bardzo go bolała, lecz stracił niewiele krwi. Nie

spotkał się ze współczuciem.

– Musisz utrzymać swój posterunek, inaczej linia obrony zostanie

przerwana! – powiedział ostro sierżant.

Wielki atak nadszedł po południu w  niedzielę. Odparcie go

kosztowało ich niemal całą dostępną amunicję. Zginęło jedenastu

ludzi, pięćdziesięciu jeden zostało rannych. Batalion miał teraz

połowę swojego nominalnego stanu. Brakowało sanitariuszy. Co

kilka godzin przez resztę dnia śmigłowiec pod ciężkim ostrzałem

obniżał lot, zawisał tuż nad ziemią i  ładowano na niego rannych.

Medycy musieli decydować, kogo wysłać z powrotem do bazy; nigdy

nie wiedzieli, który huey będzie ostatnim. O  zmroku jedenastu

nieszczęśliwych leżało jeden obok drugiego, niektórzy już martwi,


inni uznani za zbyt ciężko rannych, by przetrwać. Jeden

z  żołnierzy, który został tra ony w  pierś, wydawał z  siebie okropne

odgłosy, podczas gdy jego płuca powoli wypełniały się krwią.

Wreszcie przestał. Niektórzy ludzie nie mogli dłużej znieść napięcia.

Krohn musiał powstrzymać jednego żołnierza, który biegł w panice,

krzycząc, że oślepł. Pocisk drasnął go w  brwi. Krohn wytarł krew

z  jego oczu, którym nic się nie stało, i  go uspokoił, a  następnie

poprowadził z  powrotem na pozycję. Sweet patrzył, jak jeden

z  żołnierzy uciekł, rzucając się do wnętrza śmigłowca na stos

rannych, gdy maszyna startowała[253]. Już i  tak przeciążony

śmigłowiec zachwiał się, lecz wyrównał lot i zdołał się oddalić.

Gdy zapadł zmrok, Juan Gonzales miał już tylko jeden

magazynek do swojego karabinu i  dwa do pistoletu. Było tak

ciemno, że ledwo widział rękę wyciągniętą przed swoją twarzą.

To ciemność miała ich uratować. Po tym, jak ostatni ładunek

rannych wyleciał o  zmroku, Sweet zaczął planować wyłamanie się

z  okrążenia. Jego dowódcy postawili go i  jego ludzi w  niemożliwej

sytuacji. Bataliony lekkiej piechoty w  Wietnamie – takie jak jego –

opierały się na wsparciu z  powietrza i  artylerii. Bez tych dwóch

elementów znajdowały się w  poważnych kłopotach, jeśli tra ły na

przeważające siły wroga. W  Wietnamie zdarzało się to rzadko, lecz

teraz właśnie znaleźli się w  takiej sytuacji. Ofensywa Tet nadeszła

w  idealnym dla przeciwnika momencie. „Westy” przerzucał właśnie

armię do Camp Evans i  wyprowadzał stamtąd Marines, więc obóz

znalazł się w przejściowej sytuacji i był znacznie osłabiony. Przez to

i przez pogodę batalion Sweeta został odcięty.

Nie mógł wypełnić powierzonej mu misji – przebić się przez La

Chu aż do zewnętrznych murów cytadeli – lecz nie chciał zawrócić.

Jak by to wyglądało? Jaki komunikat wysłałoby Marines

walczącym w  mieście? II  Batalion 12  Pułku Kawalerii Powietrznej

spietrał?[254] Taka hańba już na zawsze zapisałaby się w  jego

historii.
Sweet zebrał swoich o cerów i  przedstawił im możliwe

alternatywy: zostać i  walczyć, wycofać się do PK-17 lub uciec

i  przegrupować się z  dala od La Chu, by kontynuować marsz

w  stronę Hue. Poprosił o  opinie. Zgodnie z  chwalebną tradycją

amerykańskiej kawalerii zostać i  walczyć do ostatniego żołnierza

miało z  pewnością heroiczny posmak, lecz niewiele było

entuzjazmu dla takiej opcji. Dla wszystkich zebranych stało się

jasne, że rozumieją sytuację znacznie lepiej niż Tolson lub

Campbell, lub ktokolwiek wyżej od nich. Poza ewakuacją rannych

i jednym ostrzałem artyleryjskim dywizja w ogóle im nie pomagała.

A  jednak wycofanie się do PK-17 również nie brzmiało najlepiej.

Nieważne – uzasadniony czy nie – odwrót to odwrót. Jeśli mają się

przebić, to lepiej wybrać trzecią opcję.

Postanowili ruszyć tej nocy, zmierzając do wzgórz na

południowym zachodzie. W  ten sposób mogli kontynuować marsz

w  stronę cytadeli, mimo że ich batalion był znacznie osłabiony.

Jeśli nie napotkają nadmiernie licznych sił wroga na wzgórzach,

mieli szansę wykonać misję. Decyzja ta miała jedną smutną

konsekwencję. Nie mieli szans zabrać ze sobą swoich poległych –

musieli pochować ich tutaj, na miejscu, w płytkim grobie.

Później tego samego popołudnia Sweet wysłał zakodowaną

wiadomość do pułkownika Campbella: „Jeśli będziemy

kontynuować naszą misję i próbować zaatakować Hue przez […] La

Chu, zostaniemy wybici. Jeśli będziemy dalej bronić naszej pozycji,

powoli nas wykończą. Jeśli opuścimy obecną pozycję i  zajmiemy

taką, której łatwiej będzie bronić, możemy o ankować przeciwnika

i  przeszkodzić w  realizacji jego planów. Doradzam, abyśmy to

zrobili”[255].

Campbell zastanawiał się nad decyzją, skonsultował ją

z  Tolsonem i  ostatecznie dał zgodę, lecz umył ręce, jeśli chodziło

o  konsekwencje, jakby chciał powiedzieć: „OK, ale nie mówcie

nikomu, że to był mój pomysł”. Powiedział, że nie będzie

odpowiedzialny, jeśli manewr się nie uda i  że jeśli zdołają uciec,


będą zdani sami na siebie. Sweet i  jego ludzie uznali odpowiedź

Campbella za irytującą[256].

Wkrótce po tej wymianie zdań kapelan batalionu, Dan Clem,

zrobił czarno-białe zdjęcie kapitana Helveya. Kompania Alfa

kapitana miała podjąć próbę wydostania się z oblężenia. Na zdjęciu

widać chudego mężczyznę o  okrągłej twarzy i  tygodniowym

zaroście. Brud na jego twarzy i  rękach powoduje, że jest niemal

tego samego koloru co jego mundur. Ma karabin w  prawej ręce.

Jego kamizelka przeciwodłamkowa jest rozpięta, a  dookoła karku

ma opatrunek, który służy mu do wycierania potu i brudu. W jego

torbie na amunicję widać zwiniętą mapę; z  paska zwisają mu

granaty, magazynki i  kabura na pistolet; racje ma przerzucone

w  skarpecie przez ramię. Na nadgarstku kompas. Wygląda na

spokojnego i zdeterminowanego, nawet… szczęśliwego.

W okopach prędko rozeszła się wieść, że będą się przebijać. DiLeo

poczuł… Ulgę? To zbyt mocne słowo. Poczuł przypływ nadziei,

szalonej nadziej. Przez ostatnie dwa dni widział tak wiele. Pomagał

nieść rannych do śmigłowców. Widział kolegę, który pomógł mu

przetrwać zimne i mokre noce w okopie leżącego martwego z dziurą

w  czole. Widział dwóch żołnierzy, z  których jeden był jego dobrym

przyjacielem, dosłownie startych w  pył, ich zamienione w  różową

mgłę szczątki pokryły jego ubranie i twarz. Został tra ony, lecz jego

rana nie była poważna. Poczuł – nie „zrozumiał” lub „pomyślał”,

lecz właśnie „poczuł” – jak ulotne jest życie i  jak w  jedną chwilę

może się skończyć. I  koniec – po prostu już go nie będzie. Ta

zmiana sposobu myślenia była drobna, lecz miała wielkie

konsekwencje. W  pewnym momencie przestał się bać śmierci czy

okropnych ran; po prostu zaczął się tego spodziewać. Jeśli nie od

pocisku z nieba to od szrapnela takiego jak ten, który wybił dziurę

w  jego hełmie. A  teraz ktoś im powiedział, że mają szansę uciec.

Może przeżyje! Był to pierwszy przebłysk nadziei od dwóch dni.

Cieszył się bardzo. Wiedział, że jakakolwiek próba wyjścia

z  oblężenia będzie niebezpieczna, być może tragiczna w  skutkach,


lecz był na to gotowy. To jego szansa. Wszystko było lepsze niż

czekanie w  tej dziurze i  zastanawianie się, o  czym to ma niby

myśleć w  swoich ostatnich chwilach na ziemi. Lepiej umrzeć,

próbując przetrwać, niż czekając na śmierć od moździerzowego

pocisku.

Przygotowania do ucieczki rozpoczęły się o  zmroku. Pracując

w  swoich okopach wystarczająco głęboko, by pozostać

niezauważonym, ludzie używali gałązek i  szmat, by zbudować

polowe manekiny, dzięki którym obserwujący ich przeciwnicy będą

myśleli, że nikt nie wyszedł z  umocnień. Była to bardzo kiepska

próba, lecz mogła dać im kilka cennych minut. Zebrano broń

i ekwipunek rannych i martwych, a także podłożono podeń ładunki

wybuchowe. Cały sprzęt, który zamierzano zabrać, trzeba było

związać sznurkami, by nie stukał o  siebie. Nikt nie miał prawa

strzelić w  czasie marszu bez wyraźnego rozkazu od dowódcy

kompanii, nawet jeśli znajdą się po ostrzałem. Jednym z  rozkazów

był także „zakaz palenia”, co wywołało salwę śmiechu – od

poprzedniego dnia nie mieli już żadnych papierosów. Płytki grób

dla ich jedenastu poległych wykopano w  kraterze po eksplozji

jednego z  pocisków moździerzowych. Na grobie zostawili notatkę,

kiepsko napisaną po wietnamsku, o  tym, że pod spodem są tylko

martwe ciała, bez broni i amunicji.

Tego samego popołudnia kapitan Lewis Je ries, o cer dowodzący

artylerią batalionu, był wreszcie w  stanie donieść, że jego bateria

w  PK-17 jest gotowa do akcji. Do sześciu już stacjonujących

w posterunku haubic doszły dwie kolejne, większe haubice. Były to

samobieżne haubice M110 kalibru 203 mm, które należały do

największych w arsenale US Army. Strzelały pociskami odłamkowo-

burzącymi, które miały prawie metr długości i  podczas eksplozji

tworzyły lej o głębokości i średnicy metra. Je ries rozpoczął ostrzał

na około dziesięć minut przed rozpoczęciem akcji. Początkowo

ogniowe wsparcie artylerii było prowadzone z  przerwami – rodzaj

ognia prowadzonego normalnie przez jednostkę, która chce


zabezpieczyć swoją pozycję. Nagła nawała artyleryjska mogła

wzbudzić podejrzenia. Ostrzał miał być wykonany pociskami

z  białym fosforem oraz pociskami odłamkowo-burzącymi –

powietrze było mokre, więc ciężka biała chmura dymu miała

zawisnąć nad pozycją batalionu.

Koordynacja dwustu ludzi w  nocy była sporym wyzwaniem

samym w  sobie, lecz wykonanie manewru bez latarek i  w  zupełnej

ciszy, przechodząc przez linie wroga po nieznanym terenie –

terenie, który mógł się aż roić od pułapek i  min, pełnego kraterów

po ostrzale artylerii – czyniło próbę jego wykonania niemal szaloną.

Nie było jednak wątpliwości, że to absolutnie konieczne. O cerowie

batalionu zebrali się wokół Sweeta, by zaplanować trasę. Sweet

znał się na rzeczy – w szkole piechoty w Fort Benning uczył nocnej

taktyki. Amunicję i  racje żywnościowe rozprowadzono po równo

wśród dwustu ludzi, tak by każdy niósł taką samą ilość.

Tuż po siódmej, kiedy było już zupełnie ciemno, wycieńczeni

żołnierze wyszli z okopów i uformowali dwie ciasne kolumny blisko

środka ich pozycji. Były to dwie długie linie liczące po stu ludzi

każda. Kompania Alfa Helveya ruszyła pierwsza, prowadzona przez

zwiadowcę Hectora Comacho. Zgodnie z  podręcznikiem działań

piechoty idący za nim sierżant Henry Paschal miał liczyć, jak

daleko zaszli, wiążąc supeł po każdych trzystu krokach, co

oznaczało, że przebyli sto metrów. Dla DiLeo ich formacja

wyglądała jakby w tańcu konga – każdy żołnierz trzymał tego przed

sobą, idąc do przodu, tyle że w  zupełnej ciszy. Rannych nosili na

zmianę na plecach. Najpierw maszerowali na północ, przez pole

ryżowe, które przebyli dwa dni wcześniej. Sweet zauważył tam małą

przerwę w  linii wroga, szeroką na jakieś siedemdziesiąt pięć

metrów. Kiedy już przez nią przeszli, planowali skręcić na

południowy zachód. Grunt był tutaj tak błotnisty, że czasami nogi

zapadały im się aż po kolana. Jeśli ktoś się przewrócił, inni

przewracali się także. Rozkaz był jasny: jeśli ktoś upadł, a kolumna

posunęła się już dalej, trzeba było leżeć i  czekać aż do świtu.


Oczywiście wtedy było się już samemu, otoczonym przez wroga.

Theodore Wallace obiecał sobie, że w  żadnym wypadku nie

upadnie. Wszyscy w  jednostce wiedzieli, że jeśli wpadną na minę

lub arę, to już po nich. Byli ustawieni na otwartym polu niczym

skazańcy przed plutonem egzekucyjnym.

Przez pierwsze kilka minut marszu w  ciemności dźwięk dwustu

par butów mlaskających w błocie i dźwięki wydawane co jakiś czas

przez stukający ekwipunek zdawały się niezwykle głośne.

W  pewnym momencie ludzie usłyszeli kliknięcie pocisku

wprowadzanego do komory karabinu. Pojedynczy, lecz tak

charakterystyczny klik! Wszyscy odwrócili się w  tym kierunku,

czekając, aż zacznie się rzeź.

DiLeo doskonale wiedział, co usłyszał, a  reakcja innych żołnierzy

jedynie potwierdziła, że sobie tego nie wyobraził. Żołnierz wroga

zauważył ich w  ciemnościach. DiLeo zaczął się zastanawiać, co by

zrobił na miejscu tamtego. Przed nim stała kolumna złożona

z  setek ludzi. Jeśli wystrzeli, to zawiadomi swoich i  Amerykanie

zostaną wybici na miejscu, lecz tym samym popełni samobójstwo.

Każdy karabin z  kolumny zostanie w  niego wycelowany. DiLeo

doszedł do wniosku, że na jego miejscu nie strzelałby, lecz

wyczołgał się i  sprowadził pomoc – i  wydawało się, że to właśnie

zrobił. Po nerwowej i  długiej chwili ciszy kolumna znów ruszyła

naprzód. Nikt nie strzelił.

Szli z  przerwami. Kiedy ktoś się potknął lub zatrzymał, wszyscy

za nim musieli się także zatrzymać; kiedy puścił tego idącego przed

nim, ów dawał sygnał, że kolumna musi się zatrzymać. Przód

kolumny czekał wtedy na resztę żołnierzy. Nikt nie spał porządnie

od kilku dni, więc gdy się zatrzymywali, niektórzy z  nich zasypiali,

stojąc, i  budzili się, dopiero gdy kolumna ruszała naprzód. Jeden

z  żołnierzy przez przypadek nacisnął spust swojego granatnika.

Broń była przygotowana na takie wypadki – granat eksplodował,

dopiero gdy przebył określony dystans, więc nie wybuchł. Uderzył


tylko w  błoto z  głośnym bum!, które dało się usłyszeć na całym

polu. Nic się jednak nie stało. Szli dalej.

Kiedy dotarli do małego cmentarza po przeciwległej stronie pola,

mogli nieco odetchnąć. Przeszli przez pierwszą linię wroga. Sweet

skręcił teraz na południowy zachód. Doszli tędy do rzeki, szerokiej

na piętnaście metrów. Comacho wszedł w  nurt, by znaleźć bród,

lecz niemal natychmiast zanurzył się prawie po czubek głowy.

Wrócił, płynąc. Metodą prób i błędów znaleźli punkt dość płytki, by

się przeprawić. Każdy, kto miał mniej niż metr osiemdziesiąt,

musiał odchylić głowę do góry i  podskakiwać, by utrzymać nos

i usta ponad wodą. DiLeo był wysoki i po raz pierwszy od wielu dni

poczuł, że ma szczęście.

Kiedy przeszli przez rzekę, opuszczona przez nich pozycja, TFP,

wybuchła wielką kanonadą. Jerry McLain zobaczył, jak wybuchają

ary, które rozmieścili dookoła swoich okopów na linkach,

i  oświetlają szturmujących pustą pozycję żołnierzy. Chwilę potem

doszło do potężnego wybuchu – ładunki ułożone pod porzuconym

ekwipunkiem eksplodowały, po czym zaczął się ostrzał artylerii[257].

Kapitan Je ries skontaktował się z  USS Lynde McCormick,

niszczycielem dysponującym pięciocalowymi działami, który stał na

kotwicy na Morzu Południowochińskim kilka mil morskich na

wschód od ich pozycji. Poinformowano go, że może wystrzelić nawet

pięćset pocisków, co było rekordową liczbą pocisków wystrzeloną

przez amerykański niszczyciel jednego dnia[258]. Ostrzał z  okrętu

zaczął się powoli, lecz po krótkiej przerwie przeszedł w  istne

pandemonium. Kapitan Je ries miał nadzieję, że do tego czasu

przeciwnik zupełnie zajmie ich pozycje, wystawiając się na ogromne

straty. Bateria z  PK-17 wystrzeliła setki pocisków. Z  punktu

widzenia żołnierzy z  kolumny Sweeta ich dawna pozycja otulona

mgłą rozświetloną ogniem wyglądała jak krąg piekielny.

Maszerowali przez całą noc, w  pewnym momencie przechodząc

niecałe cztery kilometry od północnych murów cytadeli, na tyle

blisko, że gdy w  powietrzu pojawiały się ary, widzieli rzucane


przez nie cienie. Sweet wysłał przez radio pilną prośbę, by

zaprzestać ich wystrzeliwania, i  faktycznie po kilku minutach ary

ustały.

O  świcie w  poniedziałek dotarli do wzgórz. Otoczeni wielkimi

narzutowymi głazami, w  ciągłej mżawce i  pod szarym niebem,

mogli wreszcie odetchnąć. Udało im się. W  okolicy nie było widać

sił przeciwnika, a  głazy stanowiły świetną osłonę. Krohn poczuł

radość, którą później porównał z  doświadczeniem niemal

religijnym. Nie było to jakieś wielkie zwycięstwo, lecz doskonale

przeprowadzony manewr. Ludzie Sweeta byli mu wdzięczni za jego

umiejętności – uratował im życie.


 

WISZĄC WROGOWI U PASA

Major John Salvati dotarł do kompleksu MACV o  dziesiątej rano

w  niedzielę, 4  lutego, w  konwoju ochotników Marines razem

z  lekarzem marynarki, który miał pomóc trzem wycieńczonym

medykom w szpitalu polowym kompleksu.

W  czasie drogi do Hue mijali opuszczony skład amunicji ARVN,

gdzie za drutem kolczastym coś przyciągnęło uwagę Salvatiego.

Zeskoczył z  ciężarówki, by się lepiej przyjrzeć. Pierwszego dnia

ofensywy skład został zajęty przez siły Frontu, lecz brakowało im

zarówno ciężarówek, jak i  czasu, by wszystko stamtąd zabrać.

Salvati zauważył przedmioty, które przypominały plastikowe

plecaki, prostokątne pojemniki w uprzęży. Widział je na Kubie dwa

lata wcześniej – były to miotacze gazu łzawiącego E-8. Salvati

dobrze je pamiętał, bowiem gdy zobaczył je po raz pierwszy, nie

miał pojęcia, do czego służą, i  musiał sprawdzić w  podręczniku,

czym są. Kiedy otworzyło się pokrywę, wyrzutnia wyglądała jak

blok twardego plastiku z  szesnastoma otworami. W  każdym

otworze znajdował się granat z  gazem łzawiącym. Te, które znaleźli

tego ranka, były w pełni załadowane – w każdej lu e znajdowały się

cztery granaty kalibru 35 mm. Jeśli rozgryzłby, w  jaki sposób ich

użyć, mogły być niezwykle przydatne w ataku na duży budynek.

Kiedy dotarł do Hue, siły amerykańskie kontrolowały zaledwie

blok terenu czterysta na czterysta metrów, którego centrum

stanowił kompleks MACV i  który sięgał dwa kwartały na północ

w  stronę uniwersytetu i  parku Doc Lao ze strefą lądowania

i nabrzeżem. Patrole zapuszczały się na południe, wschód i zachód


od kompleksu, głównie po to, by ratować uwięzionych

Amerykanów, lecz docierały zaledwie na odległość kilku kwartałów

i  musiały zawrócić. Na tym małym obszarze wszędzie widać było

ślady walki. Na mokrych ulicach pełno było fragmentów murów

i  cegieł. Rozniesione wybuchami śmieci, głównie meble i  papiery,

leżały wszędzie. Na ulicach stały opuszczone pojazdy, wiele z  nich

wypalonych, rowery i  gałęzie. Gdzieniegdzie leżały ciała cywilów

i  żołnierzy wroga, napuchłe i  szare. Smród był nie do zniesienia.

Przejście przez ulice było niebezpieczne, bowiem w  wyższych

budynkach rozmieszczeni byli snajperzy wroga.

Ten mały obszar pełen był Marines, cywilów i  żołnierzy ARVN.

Między rzeką a  kompleksem panował ciągły ruch – trzeba było

transportować żywność, amunicję, leki i  bandaże oraz ewakuować

rannych i  zabitych. Ciężarówki i  niezwykle przydatne pojazdy

z  napędem na cztery koła – muły – przebijały się przez kałuże

i  błoto, pędząc między strefą lądowania, nabrzeżem a  punktem

dowodzenia na uniwersytecie, gdzie trwały przygotowania do ataku

na zachód. Ciągle trwała kanonada i  co jakiś czas słychać było

eksplozje z  wnętrza cytadeli, gdzie generał Truong rozpoczął swój

kontratak z  Mang Ca. Jego ludzie zaczęli się przemieszczać

w  stronę zachodniej strony fortecy wzdłuż jej północnych murów.

Przed cytadelą major Ton That Dinh i  jego batalion ARVN

próbowali bezskutecznie przełamać linię wroga niedaleko Ngo Mon.

Jednak z punktu widzenia trójkąta walki te zdawały się być bardzo

odległe.

Na południe od rzeki porucznik Viet Congu Hoang Anh De i  jego

batalion[259] okopał się w  całej dzielnicy, którą planował

zaatakować Cheatham. Podczas gdy obaj dowódcy mieli do

dyspozycji podobne siły – około dwóch tysięcy żołnierzy każdy –

Cheatham miał większą siłę ognia, a  przetrzebiony batalion

pułkownika Gravela dawał mu dodatkową przewagę[260]. Jednak

Hoang także miał swoje atuty. Jego ludzie znajdowali się na

pozycjach obronnych i  byli dobrze osłonięci. Miasto z  jego


budynkami, domami i murkami dawało wiele okazji do ukrycia się.

Ludzie Cheathama musieli atakować, co oznaczało, że zmuszeni

zostali wystawić się na widok przeciwnika. Hoang dysponował

także świeżymi, niezmęczonymi oddziałami i, jak na razie,

znacznymi zapasami amunicji. Stracił niewielu ludzi, zajmując

swoją pozycję i  otrzymał znaczne posiłki po zdobyciu więzienia

Thua Thien w piątkową noc. Większość uwolnionych więźniów była

członkami Viet Congu lub jego sympatykami i  wiedziała, gdzie

można znaleźć zapasy amunicji ARVN, więc łatwo było ich uzbroić.

Hoang miał gniazda karabinów maszynowych i  drużyny

z  granatnikami przeciwpancernymi w  schronach, a  jego strzelcy

rozstawieni byli po całym terenie.

Swoja strategię przeciwstawienia się nadchodzącemu

kontratakowi nazwał bam vao that-lung dich (wisieć wrogowi

u pasa) i miał dzięki niej nadzieję zneutralizować przeważającą siłę

ognia Amerykanów. Marines zazwyczaj najpierw bombardowali

i  ostrzeliwali linie wroga za pomocą artylerii. Przez „wiszenie

u  pasa” Hoang rozumiał trzymanie swoich ludzi tak blisko linii

wroga, że ostrzał taki byłby dla Amerykanów zbyt niebezpieczny –

nie wierzył raportom, według których jankesi będą się bali użyć

ciężkiej broni w  mieście. Jego batalion rozstawiony był w  dwóch

elastycznych i nieregularnych liniach obrony – jedna po przeciwnej

stronie ulicy od Marines i  druga dwa kwartały dalej. W  czasie

ataku pierwsza linia obrony miała ustąpić w  jednym miejscu

i  trzymać się twardo w  innych. Jej zadaniem było odpieranie

ataków tak długo, jak będzie to możliwe, po czym należało się

wycofać do drugiej linii obrony. Jeśli atakującym Marines nie uda

się zająć i  utrzymać kwartału, z  którego właśnie wyparli

Wietnamczyków – a  zazwyczaj tak właśnie było – ludzie Hoanga

mieli tam wrócić w  nocy, zawsze starając się przywrócić linię

obrony po przeciwległej stronie ulicy. Jeśli wszystko odbyłoby się

zgodnie z  planem, to Marines musieliby atakować uzbrojeni

wyłącznie w  broń ręczną, co wyrównałoby jego szanse. W  takiej


walce Hoang uważał, że jego ludzie mają przewagę.  Większość

z  nich była weteranami o  znacznie większym doświadczeniu  niż

Marines i  dopóki zdołali utrzymać swoje linie zaopatrzenia, mogli

się bronić dniami, a  może i  tygodniami, zadając Amerykanom

ogromne straty.

Z  konieczności dowódcy wojskowi są realistami i  Hoang zdawał

już sobie sprawę, że planowane „powszechne powstanie” nie dojdzie

do skutku. Część mieszkańców poparła ofensywę, a  inni nie

protestowali, gdy kazano im kopać okopy, nosić zaopatrzenie

i  gotować (nie wyrażając głośno swoich poglądów), brakowało

jednak wielkiej fali poparcia dla sił Frontu. Mieszkańcy Hue albo

uciekli, albo się ukrywali. Dokoła pełno było ludzi w  szoku na

widok tego, co się stało. Uchodźcy pędzili na wieś, jeśli tylko mogli

się tam dostać, lub ukrywali się w  miejscach, które uznawali za

bezpieczne: w  kościołach, za liniami Frontu lub za liniami

Amerykanów niedaleko kompleksu MACV i  uniwersytetu. Nie

popierali żadnej ze stron, po prostu próbowali przeżyć. Trzymali się

blisko linii frontu z  tego samego powodu, dla którego Hoang

trzymał się blisko Marines, by uniknąć bombardowań. Nie miał

więc wątpliwości, że nie da się utrzymać Hue. Jednak miał zamiar

zmusić Amerykanów do zapłacenia wysokiej ceny za odzyskanie

miasta[261].

Dla Cheathama odbicie Hue było najważniejszym wyzwaniem,

z jakim przyszło mu się zmierzyć w czasie piętnastu lat służby. Był

świadkiem rezultatów nieskoordynowanych prób kontrataku.

W  nocy przed jego przyjazdem kapitan Downs próbował

zaatakować skarbiec i  nie udało mu się nawet dostać na ulice

przed budynkiem. Kapitan został w  czasie tej próby lekko ranny –

szedł tuż za prowadzącym natarcie plutonem porucznika

Hausratha, by móc na własne oczy obserwować natarcie

i  reagować na posunięcia przeciwnika. W  czasie strzelaniny

szrapnel tra ł go w  prawe udo. W  piątkową noc udał się do

lazaretu, by opatrzyć ranę i  dostać zastrzyk przeciwtężcowy.


Następnie w  swoim skrupulatnym dzienniku dodał swoją własną

osobę do listy dwudziestu „rannych w  akcji” w  jego kompanii tego

dnia.

Gene Roberts także obserwował tę próbę z  budynku

uniwersytetu. Eskortujący go sierżant King wytłumaczył mu, że

stosowana tu była taka sama taktyka jak w  czasie wojny w  Korei,

w której walczył jako młodzieniec. Jedna drużyna prowadziła ogień

zaporowy podczas gdy druga biegła przez ulice w  stronę

atakowanego budynku. Tylko teraz zamiast zwykłych karabinów

mieli przeciw sobie broń automatyczną. Z  AK-47 można było

strzelać zarówno ogniem ciągłym, jak i  pojedynczym. Jeden

żołnierz weń uzbrojony mógł zająć pozycję na piętrze

i  z  wystarczającym zapasem amunicji blokować drogę całej

kompanii przez kilka godzin[262].

Porucznik Hoang stacjonował wewnątrz budynku skarbca z setką

żołnierzy. Ulica była w  zasięgu ognia krzyżowego – od karabinów

maszynowych, przez granatniki, po zwykłe karabiny – i  do

budynku skarbca po prostu nie dało się podejść. Z czasem Marines

odkryli, że na ich lewej ance, w  szkole podstawowej La Loi,

znajduje się gniazdo karabinu maszynowego, który mógł objąć całą

ulicę przed budynkiem. Jeszcze więcej karabinów znajdowało się

w  budynku sanepidu na ich prawej ance. Potężne stalowe drzwi

skarbca bez problemu przeciwstawiały się ich granatom. Wszystkie

budynki wzdłuż głównej ulicy były do siebie podobne – solidne

konstrukcje pamietające czasy Francuzów o  murach grubych na

pół metra. Francuzi zbudowali je w  taki sposób, by chronić się

przed gorącem. W  Wietnamie było niewyobrażalnie gorąco latem

i  grube mury pozwalały nieco schłodzić wnętrza budynków. Żadne

karabiny, granaty ani rakiety nie mogły się przez te mury przebić.

Za wysokim do kolana murem i żelaznym ogrodzeniem znajdowali

się strzelcy. Na dachu i w otworach w gzymsie umieszczono pozycje

strzeleckie, podobnie jak i w każdym oknie na pierwszym i drugim

piętrze. W doskonale zakamu owanych miniokopach wzdłuż muru,


jak wkrótce mieli się przekonać Marines, znajdowali się snajperzy –

więc ktokolwiek dostał się na dziedziniec, był także ostrzeliwany od

tyłu.

Do czołgów, które wyjechały na ulice, strzelano tak intensywnie,

że ich załogi były kompletnie ogłuszone. Cheatham nazwał je

„pijanymi od uderzenia”[263]. Po pierwszej nieudanej próbie

przekroczenia ulicy w  sobotę, 3  lutego, dwóch Marines leżało

godzinami na środku ulicy. Wayne Washburn był śmiertelnie ranny

i  powoli umierał. William Barnes, który pobiegł mu na ratunek,

został tra ony w  głowę i  zginął natychmiast. Barnes,

osiemnastoletni szeregowiec z  Battle Creek w  stanie Michigan,

dotarł do Hue tego samego dnia. W  walce przetrwał tylko kilka

minut. Nikt go nie znał. Po śmierci Barnesa wróg mógł miłosiernie

dobić Washburna, lecz zamiast tego trzymał go tam jako przynętę,

czekając, aż ktoś znów spróbuje go uratować. Pamiętając, że

Roberto DelaRivaVara nadal żył, chociaż spisano go już na straty,

Downs nie miał zamiaru zostawić dwóch ludzi na ulicy. Kazał

wstrzymać ary tej nocy i  w  ciemnościach udało się ściągnąć obu

mężczyzn z ulicy. Washburn nadal żył, lecz zmarł następnego dnia.

Walki w  mieście były śmiertelne w  skutkach i  stanowiły dla

większości Marines nieznane terytorium. Być może najgorsze było

to, że nie dało się obserwować niczego na większy dystans. Można

było obserwować drugą stronę ulicy lub pobliski budynek, lecz nic

więcej. Wietnamczycy budowali mury wokół wszystkiego. Szczyty

murów często wyłożone były potłuczonym szkłem, więc niełatwo

było się na nie wspiąć. Trudno było zgadnąć, z  której strony

dochodził ostrzał, bowiem dźwięk, podobnie jak i  kule, odbijał się

od ścian. Na wsi jakoś można było się zorientować, skąd dochodził

strzał, lub zauważyć błysk lufy. Tutaj nigdy nie było wiadomo, gdzie

jest wróg, i nie można było czuć się bezpiecznie.

Bardzo działało to żołnierzom na nerwy. David Tyree czuł się

bezpiecznie tylko raz – gdy jego oddział zajął dom, a  on znalazł się

w  środku, plecami do ściany, gdy inni walczyli przed budynkiem.


Miał dziewiętnaście lat i  był szeregowcem z  Zachodniej Wirginii,

którego znudził college, więc rzucił studia i zapisał się do Marines.

Nuda codziennego życia w  korpusie okazała się jeszcze gorsza niż

szkoła, a  już zupełnie nie był przygotowany na niebezpieczeństwo.

Tutaj, w Hue, całymi dniami starał się przeżyć i nie spietrać. O śnie

już nawet nie pamiętał – miał szczęście, jeśli zdołał się zdrzemnąć

dwie godziny. I  w  noc, i  w  dzień było mu zimno. Kamienne mury

absorbowały chłód, a tylko opierając się o nie, można było liczyć na

odrobinę bezpieczeństwa. W  pewnym sensie Tyree miał szczęście,

gdy w  sobotę szrapnel odbił się od ściany i  przeciął mu twarz,

łamiąc nos. Inny odłamek przebił mu nadgarstek. Żołnierz obok

niego odniósł znacznie cięższe rany, w obie nogi, i po tym, jak Tyree

zaniósł go do muła w  celu ewakuacji, samemu mocno krwawiąc,

jemu także kazano się zabierać. Śmigłowcem wrócił do Phu Bai,

razem z  ciałami Washburna, Barnesa i  innymi rannymi. Spędził

tam kilka dni w cieple, po czym wrócił do miasta.

Amerykańscy żołnierze nazywali członków Frontu „Charlie”

i „Charlie” cały czas się ukrywali. Marines czasami mogli zauważyć

przebiegające wzdłuż okna lub ściany sylwetki i  to wszystko.

Wydawało się, że wróg jest wszędzie. Cięższe bazooki, które

przywiózł Cheatham, bardzo pomogły – potra ły wybijać

w  ścianach dziury na tyle duże, by przeszli przez nie ludzie,

chociaż czasami trzeba było strzelić dwa lub trzy razy. Kiedy

zaatakowali w  niedzielę, 4  lutego, pod dowództwem Cheathama,

dzięki bazookom mogli w  kilku miejscach przeć naprzód, nie

wychodząc na otwarty teren. Nie dało się jednak uniknąć

przechodzenia przez ulice.

Brak postępów w  sobotę, po przybyciu Cheathama, polepszył

nastrój pułkownikowi Gravelowi. Zarówno „Wielki Ernie”, jak

i  pułkownik Hughes przybyli do miasta pełni odwagi i  pewności

siebie i  traktowali Gravela jak chodzącą porażkę. Teraz sami mogli

zaznać gorzkich realiów walki w Hue[264].


Marines z  kompanii 2/5 zajęli na noc budynki w  kompleksie

uniwersyteckim. Niektórzy ludzie zajęli klasy i  używali palników

z  laboratorium chemii, by podgrzewać racje żywnościowe. Zdołali

trochę się zdrzemnąć, wyczyścić broń i  przygotować mentalnie na

nadchodzący dzień. W  sali muzycznej kilku żołnierzy grało dla

zabawy do późna w nocy bardzo kiepską i niemelodyjną muzykę.

Kompania Hotel Christmasa zdołała zająć dwa budynki

w  kompleksie sanepidu w  sobotę po południu, lecz ponieważ

Downs nie zdołał przejść na drugą stronę ulicy, znajdowali się tam

na bardzo odsłoniętej pozycji. Dlatego o zmierzchu Cheatham kazał

im wycofać się do kompleksu uniwersyteckiego. Marines niechętnie

oddali zdobyty po ciężkich walkach budynek. Dla Cheathama był

to kolejny dowód na to, że potrzeba lepszej taktyki i koordynacji.

Razem ze swoimi kapitanami dyskutowali do późna w  nocy,

zmieniając plany. Młodzi o cerowie byli sfrustrowani – ich taktyka

zupełnie się nie sprawdzała. Od Wielkiego Erniego oczekiwali

czegoś nowego. Przywiózł do miasta de facto mobilną baterię

artylerii. Działa 106-milimetrowe i  bazooki oraz cztery moździerze

miały solidnie ostrzelać budynek skarbca. Czołgi – dać osłonę

atakującym. Zadaniem mułów było dowiezienie sto szóstek tam,

gdzie były najbardziej potrzebne. Ostrzał zamierzano kierować

głównie na gniazda karabinów maszynowych lub by wybijać dziury

w murach. Moździerze miały ostrzeliwać dachy, aż się zawalą. Była

to taka sama taktyka jak w przypadku bombardowania z powietrza

– po prostu przy takich środkach potrzeba było więcej czasu, zanim

skutki staną się widoczne. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem,

obrońcy budynków będą martwi, ranni lub nieprzytomni, gdy

Marines ruszą do ataku.

W  czasie gdy pozostali dowódcy prowadzili rozmowy,

major Salvati rozstawił cztery miotacze E-8 na ulicy na południe od

budynku uniwersytetu, odchylając je na podstawach niemal

pionowo – budynek skarbca znajdował się zaledwie pięćdziesiąt


metrów dalej. Salvati nie był pewien, czy zadziałają, i  chciał się

skonsultować z Downsem.

–  Nie zamierzam ci przeszkadzać – powiedział kapitanowi

i  wytłumaczył, że chciałby wypróbować miotacze przed ostateczną

szarżą.

Downs był gotów spróbować czegokolwiek.

– Upewnij się, że wszyscy twoi ludzie mają maski przeciwgazowe –

powiedział Salvati.

Skarbiec wyglądał na niemożliwy do zdobycia, lecz w  nocy liczba

jego obrońców znacznie zmalała. Marines nie wiedzieli, że Hoang –

widząc jak wielkie siły gromadzą się po drugiej stronie ulicy –

zdecydował się wycofać większość obrońców. Tego ranka skarbca

i  budynku poczty bronił tylko jeden pluton, około trzydziestu

ludzi[265]. Nadal mieli zamiar prowadzić zacięty opór. Snajperzy

wciąż czekali na przeciwnika na dachu, na strychu i w pokojach na

drugim piętrze. Na niższych piętrach rozstawione były karabiny

maszynowe. Wciąż obsadzone były zakamu owane okopy na

dziedzińcu, w  każdym karabin i  granatnik. Gniazdo karabinu

maszynowego w  szkole podstawowej nadal działało, a  ludzie

Hoanga ponownie zajęli budynki na prawej ance, które Christmas

musiał porzucić.
 

Sierżant John „Gunny” Canley, za dowodzenie kompanią Marines i

uratowanie kilku rannych żołnierzy odznaczony w 2018 roku

Medalem Honoru
 

SZKOŁA JOANNY D’ARC

Kontrofensywa Cheathama w  niedzielę była pierwszą z  trzech

wielkich bitew, jakie miały się okazać konieczne dla odbicia Hue –

walki o  cytadelę znalazły się w  impasie, podobnie jak próby

dotarcia do miasta od północnego zachodu przez siły kawalerii

powietrznej.

W  trójstronnym ataku koordynowanym przez pułkownika

Hughesa Smith miał uderzać pierwszy. Jego oddziały były

najbardziej wysunięte do tyłu w  kompleksie MACV. Zgodnie

z koncepcją ataku miał wyruszyć wcześnie i zająć pozycję na ance

skarbca, przejmując budynki w  kwartałach na południe od niego.

Batalion Cheathama miał stanowić trzon sił atakujących. Downs

miał iść w centrum, Christmas zaś ubezpieczać jego prawą ankę.

Cele na drodze Smitha nie wydawały się tak dobrze bronione jak

skarbiec. Największym budynkiem w  tym kwartale było liceum

imienia  Joanny D’Arc, którego kompleks składał się z  dwóch

budynków w  kształcie litery  L, otaczających dziedziniec z  dużym

drzewem pośrodku. Przed tymi budynkami znajdowała się

niewielka kaplica katolicka, a  za kompleksem stała szkoła

podstawowa z  gniazdem karabinu maszynowego, które tak bardzo

dało się Marines we znaki w sobotę. Celem Smitha było zająć swoją

pozycję w  późnych godzinach porannych, kiedy to rozpocząć miał

się główny atak na skarbiec.

O świcie Smith ruszył do natarcia. Jego trzeci pluton, dowodzony

przez Alfredo Gonzaleza, żylastego sierżanta, którego odwaga dała

mu dowództwo nad oddziałem, zaatakował kaplicę. Był to piękny


budynek zwieńczony kopułą i  iglicą. Wnętrze podparte było

kolumnami i  wysokimi łukami. U  drzwi umieszczono ładunek

wybuchowy i  gdy je wysadzono, kilku Marines wbiegło do środka

i prędko musiało się wycofać. Większość żołnierzy wroga uciekła ze

środka przez tylne drzwi, lecz kilku zostało u  powały, skąd rzucali

na dół granaty, które zmusiły pierwszą drużynę do wycofania się.

Gary Eichler czekał na swoją kolej, lecz jego karabinek się zaciął.

Zaledwie kilka minut wcześniej chciał strzelić do wrogiego żołnierza

znajdującego się w oknie na drugim piętrze budynku po przeciwnej

stronie ulicy, lecz po naciśnięciu spustu nic się nie wydarzyło. Była

to jego własna wina. Kilka tygodni wcześniej wymienił standardowy

rygiel swojego M16 na kuśny chromowany. Jak się okazało,

chromowane mechanizmy ryglowe może i  wyglądały świetnie, lecz

ich używanie było fatalne w  skutkach. Łuszczyły się, a  złuszczone

fragmenty niszczyły karabinek od środka. Jego mechanizm zawiódł

go w  najgorszym momencie. By mieć z  czego strzelać, wziął od

kolegów tyle granatników M72 LAW, ile tylko dał radę unieść.

Po drugiej stronie ulicy Gravel, pobożny katolik, nie był pewien,

co powinien zrobić. Jeśli w  kaplicy nadal znajdowali się strzelcy

wroga, trzeba będzie ją zburzyć. Niechętnie skierował sto szóstkę

i  swój pluton moździerzy na budynek. Patton także wycelował weń

swoim wielkim działem. Po tej salwie iglica zwaliła się na kopułę

i zniszczyła kaplicę[266].

Eichler wszedł do zrujnowanego kościoła, strzelając z  granatnika

do wszystkiego, co wyglądało jak pozycja wroga, kompletnie

niszcząc wnętrze budynku. Ławki pokryte były resztkami iglicy

i  kopuły. W  tylnej ścianie, za wielkim krucy ksem, pełno było

dziur. Strzelanie do rzeźb i  stacji drogi krzyżowej wydawało się

Eichlerowi, wychowanemu jako katolik, bluźnierstwem.

Zdecydował się wybierać swoje cele ostrożniej. Dostał się do

okrągłej przestrzeni za podniesionym nieco ołtarzem i  zaczął

strzelać do uciekających przez tylne drzwi żołnierzy wroga.


Marines wkrótce zajęli ruiny kościoła. Zdobycie dwóch budynków

szkolnych okazało się jednak trudniejsze. Na dziedziniec można się

było dostać z  północy i  z  południa. Ludzie Smitha zdołali zająć

wschodni budynek bez większego oporu, lecz najwyraźniej zgodne

to było z  planem przeciwnika, bowiem gdy tylko zajęli nowe

pozycje, znaleźli się pod zaciętym ostrzałem z  zachodniego

budynku. Jedynym sposobem przejścia między budynkami, które

stały naprzeciw siebie, było wyjście na otwarty dziedziniec. Ludzie

porucznika Hoanga rozstawili umocnione pozycje karabinów

maszynowych, które obejmowały wyjścia z  budynków oraz

dziedziniec. Nie dało się ich więc łatwo ostrzelać ze wschodniego

budynku.

Ludzie Smitha utknęli tutaj na całe godziny. Za każdym razem,

gdy ktoś próbował ustanowić pozycję strzelecką na zewnątrz, był

tra any przez przeciwnika. „Gunny” Canley kilkakrotnie narażał

życie, by znieść rannych z  powrotem do budynku. W  tym czasie

Cheatham próbował przez radio wywołać dowódców jednostek

Smitha, zastanawiając się, gdzie, do cholery, jest jego porucznik –

chciał już rozpocząć główny atak.

Bombardowanie skarbca się rozpoczęło, pociski z  moździerzy

eksplodowały już na dachu. Pierwsza podjęta przez Salvatiego

próba użycia wyrzutni E-8 zakończyła się porażką – pasek do

spustu się zerwał. Salvati wziął więc do pomocy specjalistę od

inżynierii w  batalionie, prawdziwego czarodzieja mechaniki,

porucznika Richarda Squiresa, znanego jako „Iskra”. Przyszedł

z  nakręcanym korbą polowym telefonem, który podłączył do

mechanizmu spustowego kablem. Kiedy zakręcił korbą, wyrzutnie

strzeliły jak fajerwerki na czwartego lipca, wysyłając w  powietrze

sześćdziesiąt cztery granaty z  gazem łzawiącym w  kilka minut.

Stworzyło to potężną chmurę, która osiadła na budynku skarbca

i jego okolicy.

Część gazu wiatr skierował na południe. Smith miał tylko

trzydzieści siedem masek przeciwgazowych dla stu czterdziestu


ludzi. Było to uciążliwe, lecz kiedy rozpoczął atak na solidnie

uforty kowany zachodni budynek, doszedł do wniosku, że gaz to

całkiem niezły pomysł. Zapytał przez radio, skąd się wziął, i Salvati

powiedział mu, że w  bazie znajduje się jeszcze więcej wyrzutni.

Smith wysłał żołnierza, by jedną przyniósł. Wydał maski

przeciwgazowe pierwszemu plutonowi. Miał zamiar zagazować

zachodni budynek, a  następnie wysłać pluton w  maskach przez

dziedziniec.

Wyrzutnia dotarła wraz z  małym podręcznikiem wyglądającym

jak komiks. Zgodnie z  instrukcjami Smith wyregulował podpórkę.

Chciał początkowo umieścić wyrzutnię na dziedzińcu, lecz wyjście

na zewnątrz było zbyt niebezpieczne. Wypchnął więc ją za drzwi,

używając bambusowego kija. Dziedziniec wyłożony był kafelkami,

więc wyrzutnia łatwo się prześlizgnęła. Wycelował ją w  stronę

budynku naprzeciw. Kucając w  przejściu, pociągnął za sznurek

i  wyrzutnia ruszyła. Myślał, że wszystkie granaty zostaną

wystrzelone naraz, lecz zamiast tego wylatywały jeden po drugim.

Pierwsze dwa tra ły w  wyznaczony cel, lecz odrzut zakręcił

wyrzutnią na śliskich kafelkach. Jeden z  dwóch następnych

uderzył Smitha w  pierś i  przewrócił. Wyrzutnia kręciła się po

kafelkach, wysyłając gaz na wszystkie strony. Kilka poleciało

w  stronę kompleksu. Więcej eksplodowało nad wschodnim

budynkiem. Kiedy wreszcie zamilkła, porucznik był ranny i  nie

tylko zrzucił gaz łzawiący na własnych ludzi, lecz także na punkt

dowodzenia po drugiej stronie ulicy – Hughesa, Gravela i  innych

jego przełożonych. Ci, którzy nie mieli masek, wyjęli wyściółkę

hełmów, zamoczyli ja i  zawiązali wokół twarzy. Niektórzy pobiegli

w stronę kompleksu, szukając schronienia.

Na szczęście dla porucznika za chmurę gazu nad kompleksem

obwiniano wiatr, który poniósł te wytworzoną przez Salviniego znad

skarbca. Smith ze zranionym ciałem i  ego potrzebował trochę

czasu, by zebrać swoją kompanię. Dostał jedną ze sto szóstek,

którą jego ludzie wnieśli na drugie piętro i  ustawili w  oknie. Stąd


zaczęli strzelać w róg budynku po drugiej stronie, w miejsce, gdzie

miał uderzyć pierwszy pluton. Za trzecim strzałem siła gazów

wylotowych zawaliła podłogę. Było już popołudnie. Kompania Alfa

utknęła, a Cheatham był wściekły.

Wymiana ognia na dziedzińcu trwała, a  kompania Alfa ponosiła

kolejne straty. Bill Hu stracił kciuk. John Ligato obwiązał jego

rękę i  bojąc się, że towarzysz dozna szoku, próbował go

rozśmieszyć.

– Wiesz, Hu , no ty to już raczej stopa nie złapiesz– powiedział.

Nic to nie dało, Hu się nie roześmiał.

– Przynajmniej jak wrócisz do kraju, to nie będą mogli powiedzieć,

że coś robisz z palcem w dupie, prawda?

„Freddie” Gonzalez, którego bohaterstwo w  drodze z  Phu Bai

wywarło na wszystkich wielkie wrażenie, ponownie spróbował wziąć

sprawy w  swoje ręce. Zebrał kilka granatników LAW i  z  sześcioma

pod pachą i jednym na ramieniu usadowił się w pokoju na drugim

piętrze. Z  dużego okna, z  którego dało się widzieć budynek za

drzewem na dziedzińcu, wystrzelił w  stronę jednego z  gniazd

karabinów maszynowych. Następnie szybko rzucił się na podłogę.

Przez okno wleciała rakieta i  eksplodowała na tylnej ścianie.

Gonzalez odczekał chwilę, wychylił się ponownie i  wystrzelił

następną. Zrobił to trzy razy i  dzięki temu namieszał na tyle, by

jego ludzie mogli przejść na drugą stronę i  wejść do zachodniego

budynku. Niestety odpowiedź przeciwnika po trzecim strzale

nadeszła szybciej, pocisk z  granatnika tra ł go w  brzuch

i eksplodował. Jego obrażenia były potężne.

Sanitariusz Jim O’Konski dotarł do niego jako pierwszy. Wiedział

od razu, że Gonzalez nie przeżyje. Jego wnętrzności wisiały na

zewnątrz i  został niemal przecięty wpół. Oparł go o  ścianę i  zaczął

się zastanawiać, co może dla niego zrobić. Jego oczy były

zamknięte i  cicho jęczał. Sanitariusz dał mu zastrzyk z  mor ny,

pochylił się i  zaczął mu recytować do ucha Ojcze nasz. Dotarł do

„daj nam dzisiaj”, gdy obok eksplodował kolejny pocisk


z  granatnika. O’Konski nie mógł już nic więcej dla niego zrobić,

więc zostawił go w  spokoju. Jeden z  kumpli Gonzaleza przyszedł

potrzymać go za rękę. Inny sanitariusz dał mu kolejny zastrzyk

z mor ny. Gonzalez już się nie obudził.

Jego śmierć była wielkim ciosem dla ludzi kompanii Alfa 1/1. Był

świetnym dowódcą i wydawał się niezniszczalny.

Atak trwał całe popołudnie. Po zdobyciu przyczółku w zachodnim

budynku Marines walczyli teraz z  żołnierzami Frontu po drugiej

jego stronie. Bito się o  każdy pokój. Pokryte krwią podłogi pełne

były ciał.

Jimmy Sullivan zatrzymał się przy zwłokach żołnierza Frontu

i  zaczął przeszukiwać jego kieszenie oraz ekwipunek. Porucznik

Smith podszedł do niego od tyłu.

– Jimmy, co ty wyprawiasz? – zapytał.

– Marines przeszukują ciała zabitych wrogów – powiedział.

–  Jimmy, nie mamy czasu na takie głupoty – odparł Smith. –

Skup się na zabijaniu.

Idąc do ataku, wszyscy wiedzieli, że wojna jest okropna, jednak

to, czego byli teraz świadkami, było gorsze niż cokolwiek, co

O’Konski sobie wyobrażał. Każdy w  którymś momencie zadawał

sobie pytanie, czasami nawet na głos: „Jak ja, do kurwy nędzy, się

w  to wpakowałem?”. W  którymś momencie zgodzili się służyć

w  armii, często bowiem nie mieli innego wyboru. Niemal wszyscy

byli dumni z bycia Marines, z lojalności i nieustępliwości, lecz nikt

nie wyobrażał sobie, że tra ą w  miejsce takie jak Hue. Dla

O’Konskiego cały argument walki w  Wietnamie opierał się na

wierze. Wierze, że demokratycznie wybrani przywódcy

i  doświadczeni dowódcy wojskowi wiedzieli, co robią, że ryzykują

życiem żołnierzy dla czegoś, co ma jakieś znaczenie. Dla czegoś, co

nie tyle warte było jego cierpienia i o ary, ile wręcz jej wymagało.

Miał nadzieję, że to prawda, lecz nie był tego do końca pewny.

Uważał, że Ameryka nie powinna brać udziału w  tej wojnie, że on

nie powinien brać udziału w  tej wojnie. Kochał pokój – w  ogóle nie
powinno go tutaj być. Traktował swoją wiarę katolicką bardzo

poważnie, co wieczór odmawiał różaniec. Chciał zostać dentystą,

lecz ze względu na chorobę opuścił większość zajęć w roku i z tego

powodu musiał się zgłosić przed komisję poborową. Za wszelką

cenę starał się uniknąć Wietnamu. Najpierw próbował dostać się

do lotnictwa, lecz gdy oczekiwanie na decyzję się przedłużyło,

zgłosił się do marynarki. Jeśli się siedzi na okręcie, to się raczej nie

lata z  karabinem po dżungli, prawda? Jednak kiedy

odpowiedzialny za przydział podo cer zauważył te wszystkie zajęcia

z  nauk ścisłych na jego świadectwach z  college’u, wysłał go na

szkolenie dla sanitariuszy i  w  kilka miesięcy później jako medyk

O’Konski tra ł wraz z  Marines do Wietnamu na linię frontu, gdzie

łatał poranionych żołnierzy. Musiał nawet nosić karabin, chociaż

nigdy go nie użył.

Razem z  drugim sanitariuszem starali się zachować własną

tożsamość. O’Konski trzymał w  plecaku białą czapkę marynarza

i  czasami nawet ją nosił, by podkreślić, że nie był członkiem

korpusu, lub może by przekonać samego siebie, że jest kimś

innym. Jednak w  obliczu horroru wojny wszelkie różnice znikały –

zbyt wiele było zadań. Czołgał się z  pokoju do pokoju, by uniknąć

ostrzału nadchodzącego przez okna, spędzając większość

popołudnia na czworakach. Doświadczył dosłownie krwawej łaźni,

najpierw w krwi Gonzaleza, a potem innego żołnierza, którego obie

nogi urwane zostały poniżej kolan. Obwiązał kikuty opaskami

uciskowymi i dał wrzeszczącej o erze mor nę.

Później tego samego dnia znalazł się wraz z  grupą Marines na

małym dziedzińcu otoczonym z  trzech stron murami, gdy obok

eksplodował pocisk z  moździerza lub granat. Szybko zaczął

oceniać, którym rannym może jeszcze pomóc, a  którym nie.

Wyciągał odłamek z karku jednego z żołnierzy, gdy ktoś powiedział:

– Hej, doktorze, z buta płynie ci krew.

O’Konski spojrzał na dół i faktycznie, z rozciętego buta płynęła na

kafelki krew. Z jakiegoś powodu poczuł ją dopiero, gdy ją zobaczył.


 

NO I PATRZ, COŚ NAROBIŁ!

Główny atak Cheathama ruszył dopiero późnym popołudniem.

Smith nie zajął wyznaczonej pozycji i potrzeba było znacznie więcej

czasu, by ostrzał skarbca przyniósł efekty.

Reporter CBS John Laurence patrzył, jak grupa Marines wniosła

ważącą niemal pół tony sto szóstkę na drugie piętro budynku

uniwersytetu i  wycelowała ją z  okna w  stronę wielkich stalowych

drzwi skarbca. Postawili ją na stole i  z  trudem skierowali w  dół.

Kiedy już ją zrównoważyli i  wymierzyli, najpierw wystrzelili pocisk

smugowy z  karabinu umocowanego nad lufą, a  następnie

przygotowali się do strzału. Wszyscy mieli się odsunąć. Laurence

wyszedł z  pokoju i  obserwował dalej przez otwarte drzwi. Ekipa

zasłoniła uszy. Kiedy działo strzeliło, Laurence usłyszał dźwięk

podobny do gromu, który „wstrząsnął podłogą i  su tem, zerwał

tynk ze ścian i  sprowadził deszcz kawałków cegieł na działo i  ludzi

dokoła niego”[267].

Siła wybuchu przestraszyła, lecz jednocześnie uradowała

żołnierzy. Laurence nie widział, co udało się osiągnąć po drugiej

stronie, lecz same gazy wylotowe kompletnie zrujnowały klasę –

wyrwały drzwi i  wybiły dziurę w  podłodze, działo zawisło na jej

skraju. Załoga stała dokoła zdziwiona i pokryta pyłem. Wskazywali

na siebie nawzajem i śmiali się jak nastolatki.

– No i patrz, coś narobił! – powiedział jeden z nich[268].

Na dole Laurence zdołał wziąć Cheathama na bok

i  przeprowadzić z  nim wywiad przed kamerą, w  czasie gdy wciąż


toczyła się walka. Pułkownik rozmawiał z  Downsem, Christmasem

i Meadowsem o zakamu owanych okopach dookoła budynku.

– Musicie wykurzyć te szczury z dziur – powiedział im Cheatham.

– Zrozumiano?

Następnie zaczął odpowiadać na pytania Laurence’a. Cheatham –

jak się zdawało – był w  swoim żywiole. Był nieogolony i  pokryty

pyłem, na hełmie miał gogle. Wyglądał na spokojnego i skupionego.

Laurence i  operator Keith Kay ustawili go przed umieszczoną na

mule sto szóstką. Za nimi znajdował się sklep. Laurence trzymał

mikrofon pod podbródkiem Cheathama.

– Jakiego rodzaju walk można się tutaj spodziewać? – spytał.

– Dom po domu, pokój po pokoju – odparł Cheatham.

– Czyli walka toczyć się będzie o każdy centymetr?

– Tak, dokładnie tak.

– Czy spodziewał się pan takich walk w Wietnamie?

–  Nie, nie spodziewałem się. To pierwszy raz, gdy toczę walki

uliczne. Wydaje mi się, że to pierwszy raz, gdy Marines toczą walki

uliczne od czasu Seulu, czyli od roku  tysiąc dziewięćset

pięćdziesiątego.

Cheatham przerwał na chwilę, by pokierować drużyną Marines.

–  Co się stanie z  cywilami, którzy mogą się tam znajdować? –

spytał Laurence.

–  Cóż, mamy nadzieję, że nie napotkamy tam żadnych cywilów.

Jeśli jacyś tam są, to jestem niemal przekonany, że to tacy cywile,

których trzeba uznać za wrogów. Wiemy, że są tam pewne obszary,

gdzie znajdują się cywile przyjaźni nam, i  tych obszarów nie

będziemy ostrzeliwać.

– A inne?

–  Inne… cóż, jeśli ktoś tam jeszcze jest, to z  naszej perspektywy

należy do Charlie.

Kiedy skończyli i  się odsunęli, sto szóstka wystrzeliła. Gazy

wylotowe wzniosły wielką chmurę pyłu, rozbiły witrynę sklepu

i  wyrwały jej fragmenty na chodnik[269]. Dziesięciokilogramowy


pocisk wybił dziurę tuż poniżej linii dachu skarbca po drugiej

stronie ulicy.

Kiedy kompania Christmasa przeszła przez ulicę w  sobotę,

położyła najpierw zasłonę dymną, lecz mimo to natra ła na tak

samo silny ostrzał. Karabin maszynowy w  szkole podstawowej,

najprawdopodobniej kalibru 12,7 milimetra, sowieckiej produkcji,

mógł być zabójczy. Strzelcy przeciwnika nie musieli widzieć ludzi

Christmasa, by prowadzić skuteczny ogień. Nic się nie zmieniło –

karabin strzelał przez cały ranek i  wydawało się, że nie ma

sposobu, by go zagłuszyć. Moździerze były zbyt niedokładne;

znajdował się poza zasięgiem granatników; a  zanim można by było

do niego strzelić ze sto szóstki, trzeba by ją było wyciągnąć zza

osłony i wycelować, a jak Laurence miał okazję zobaczyć, celowanie

nią zajmowało mnóstwo czasu. Jej załoga nie miała szans tego

przeżyć.

Cheatham osobiście zajął się problemem. Podczołgał się w  stronę

słupa telegra cznego i  poczekał, aż karabin zacznie strzelać.

Używał zielonych pocisków smugowych, więc można było zobaczyć

trajektorię strzału. Cheatham zauważył, że kiedy karabin strzelał

na lewo, w stronę skarbca i ulicy przed nim, celował nisko, lecz gdy

strzelał w  prawo, w  stronę uniwersytetu, celował wysoko.

Sugerowało to, że pole widzenia strzelca było w  jakiś sposób

ograniczone po tej stronie przez coś, co zmuszało go do strzelania

wysoko. Jeśli miał rację w  tej ocenie, oznaczało to, że niedaleko

niego na ulicy znajdował się punkt, w  którym można było stanąć

i nadal znajdować się zbyt nisko, by móc zostać tra onym.

Wrócił na dziedziniec uniwersytetu i  obmyślił plan razem

z  dowódcą plutonu. Następnie zaryzykował własne życie, żeby

potwierdzić swoje obliczenia – to właśnie takie zachowanie zjednało

mu szacunek ludzi. Wyszedł na ulicę i  wystrzelił kilka nabojów

smugowych w  stronę karabinu maszynowego. Ów odpowiedział

ogniem, pociskami, które wyglądały z  daleka jak piłki bejsbolowe,

ale przeleciały nad jego głową. Upewniony w  ten sposób, kazał


załodze sto szóstki przewieźć działo na mule w  to samo miejsce

i wycelować w gniazdo[270].

W  tym samym czasie kapitan Christmas zebrał swoich ludzi do

kolejnej próby przejścia ulicy. Po doświadczeniach poprzedniego

dnia byli tą perspektywą przerażeni.

–  Wiem, co mam robić, sze e – powiedział jeden z  członków

obsługi sto szóstki. – Wie pan, jak wielki jest pocisk. Oni [załoga

wrogiego karabinu maszynowego] się schowają. I  wie pan, jak

wielka jest chmura gazów odrzutowych z  tego cudeńka. Może pan

kazać przebiec całej kompanii na drugą stronę ulicy, jeśli pan chce.

Christmas nie miał lepszego pomysłu. Jego ludzie czekali, aż

obsługa działa odliczy, i  po ostatnim „Jeden, zero, sześć, ognia!”

padł strzał. Pocisk przeleciał tak blisko plutonu Downsa, który

czekał za murem na ulicy, że chyba mógłby ich tra ć. Padło sporo

strzałów, gdy ludzie Christmasa ruszyli do ataku, lecz gazy

odrzutowe nieco ich ukryły. Co najważniejsze, zamilkły karabiny

maszynowe wroga.

Kompleks sanepidu został prędko zdobyty – znalazł się bowiem

także pod ostrzałem moździerzy i  granatów z  gazem łzawiącym.

Ludzie Hoanga wycofali się, gdy zobaczyli nacierających Marines,

i  trudno było dowódcom plutonów powstrzymać ludzi od ścigania

Wietnamczyków. Jedna drużyna, prowadzona przez kaprala

Roberta Hedgera, ruszyła naprzód i  wysadziła dziurę w  murze,

używając C4. Hedger niósł sporo pocisków do bazooki, lecz nikt

w  jego drużynie nie miał ze sobą wyrzutni. Padł tra ony w  kark

i  klatkę piersiową. Jego kolega Lyndol Wilson podczołgał się do

niego, zawołał sanitariusza i  prędko przekonał się, że chociaż

Hedger był żywy, miał niewielkie szanse na przetrwanie. Zaczął

więc strzelać ogniem automatycznym w  stronę pozycji wroga po

drugiej stronie ulicy, mimo że nic tam nie widział. Kiedy wystrzelał

wszystkie magazynki, wyciągnął pistolet i  także go opróżnił. Jego

szaleńczy ostrzał pozwolił członkom drużyny ściągnąć Hedgera –


jeden z  ludzi został tra ony w  nogę. Hedger zmarł wkrótce

potem[271].

Kompania Christmasa zajęła teraz pozycję pozwalającą osłaniać

od prawej anki Downsa, ten podjął więc decyzję o  ataku na

skarbiec. Strzał ze sto szóstki wybił stalowe drzwi z ościeżnicy, lecz

nadal stały w pionie – tra enie z bazooki dokończyło dzieła. Pluton

pod porucznikiem Hausrathem ruszył wtedy, w  maskach

przeciwgazowych, na drugą stronę ulicy.

Ronald Frasier znajdował się w  tej grupie. Razem z  resztą ludzi

z  jego plutonu czekał skryty za murem. Kiedy powiedziano im, że

będą szli na drugą stronę ulicy jako pierwsi, nikt nie pisnął ani

słowem. Frasier, dziewiętnastoletni kapral, był przerażony.

Poprzedniego dnia został ranny odłamkiem granatu. Szrapnel

przebił się przez udo i  wyszedł pośladkiem. Pozszywano go, lecz

ranę uznano za przypadek graniczny – niewystarczający na bilet

powrotny do Phu Bai. Teraz jednak rana bolała bardzo. Jego noga

i  pośladek były napuchnięte i  sztywne. W  powietrzu czuł zapach

gazu łzawiącego, dymu i  kordytu, a  dźwięk eksplozji i  strzałów był

ogłuszający. Rozkaz szarży wydawał się samobójczy, lecz Frasier

wiedział, że pójdzie. Jego kumple pójdą, to i on pójdzie. Widział, co

się stało Washburnowi i Barnesowi poprzedniego dnia, widział, jak

godzinami leżeli na ulicy, wiedział więc, czego się spodziewać.

Jednak mimo strachu i  bólu biegł, gdy kazano mu biec. Biegł

mimo kanonady przed nim i za nim, nieświadom już więcej tego, co

dzieje się dokoła, lecz bał się nadal wielkiego działa po lewej

stronie, które miotało pociski przez ulicę przez ostatnie dwa dni.

Miał na sobie maskę przeciwgazową, która jeszcze bardziej

ograniczała jego pole widzenia, więc biegł po prostu przed siebie.

Miał wrażenie, że porusza się szybciej niż kiedykolwiek, lecz nadal

był to najdłuższy sprint w jego życiu. Ku swojemu zdziwieniu zdołał

przebiec na drugą stronę ulicy, wraz z innymi z jego plutonu. Biegli

dalej – nie było tu żadnej taktyki. Biec i strzelać, ot, wszystko.


W samym środku tego szaleństwa porucznik Hausrath wspiął się

na murek, by móc wydawać rozkazy swoim ludziom i  przez to bez

sensu wystawił się na ostrzał wroga. Jim McCoy, sierżant jego

plutonu, zapamiętał to sobie. Niebezpieczeństwo powodowało, że

większość ludzi była przesadnie wręcz ostrożna, lecz w  rzadkich

przypadkach miało odwrotny efekt. Hausrathowi walki w  mieście

się podobały, według McCoya nieco za bardzo. Oczywiście była to

sprawa porucznika, lecz sierżant miał poczucie, że musi osłonić

swoich ludzi – i  siebie – przed nadmiernym entuzjazmem

porucznika.

Dan Allbritton, kapral z  Arkansas, był pierwszym u  drzwi

skarbca, które znajdowały się około trzech i  pół metra od bramy

kompleksu. Patton ostrzeliwał front budynku ze swojego karabinu

maszynowego i  Allbritton ledwo słyszał własne myśli. Rzucił przed

siebie granat łzawiący i  wszedł do środka, strzelając ogniem

automatycznym. W  środku nie było nikogo. Pierwsze piętro

wyglądało jak hall banku, z  okienkami i  ławkami. Wszędzie pełno

było kurzu, gazu i dymu. Wszędzie leżały banknoty – dongi, waluta

Południowego Wietnamu. Trudno było rozglądać się w  masce

gazowej, lecz prędko zauważył, że klatki schodowej, która miała

jakoby być tuż przed nim, gdy tylko wejdzie do środka, już tam nie

było.

Chuck Ekker, dowódca jego drużyny, wszedł do środka z  resztą

ludzi. Rozstawili się w  pomieszczeniu, szukając jednocześnie drogi

na piętro. Strzelano do nich spod dachu i  z  piętra przy każdej

próbie ataku, mieli więc podstawy przypuszczać, że wróg nadal

tam siedzi, lecz nie mogli znaleźć drogi do góry. Za ciężkimi

drzwiami po drugiej stronie hallu Allbritton usłyszał rozmowy po

wietnamsku. Drzwi były zamknięte. Przestrzelił je, a  inny Marines

ostrzelał je z karabinu maszynowego M60. Mimo to drzwi nawet nie

drgnęły, chociaż próbowali je też wyważyć. Umieścili pod nimi

granaty, wyciągnęli zawleczki i  pobiegli do tyłu. Eksplozja wyrwała

drzwi z zawiasów, lecz nadal stały – góra przechyliła się do środka,


lecz dół nadal stał na miejscu. Wrzucili do środka przez otwór na

górze jeszcze kilka granatów. Kiedy wreszcie zdołali wyrwać drzwi,

okazało się, że pomieszczenie za nimi jest puste. Drzwi podparte

były wielkimi odłamkami kamienia. W  środku pomieszczenia

znajdowała się spiralna klatka schodowa, a  na jej końcu otwarte

drzwi. Na górze znaleźli tylko jednego rannego żołnierza.

Ekker zebrał swoich ludzi w  pomieszczeniu na dole. Przez dziurę

w  stropie zobaczył kogoś, kto gestem pokazywał mu, by przesunął

się do tyłu. Pomyślał początkowo, że to Allbritton, lecz wtedy ten

ktoś rzucił do środka granat chińskiej produkcji, który

przypominał puszkę na kiju. Granat potoczył się po podłodze pod

stopy Ekkera. W panice próbował uciec, lecz za nim znajdowała się

ściana. Korytarz był wąski i  ludzie wpadali na siebie, próbując się

wycofać. Granat eksplodował, niszcząc kolbę karabinu Ekkera.

Szrapnel przeszedł przez jego lewą nogę. Jerry Dankworth, który

stał tuż za nim, został tra ony w obie[272].

Po drugiej stronie ulicy Hausrath wywołał przez radio Downsa, by

mu powiedzieć, że drużyna Ekkera musi się wycofać.

–  Nie! – krzyczał Downs przez radio. – Nie wycofywać się, do

cholery! Macie nacierać!

Ernie Weiss i  Mike Sowards znaleźli się wśród tych, którzy

musieli dalej przeszukiwać budynek. Weiss znalazł porzucone

przez wroga radio wraz z  agą NVA, którą zabrał na pamiątkę. Po

drugiej stronie budynku znajdował się mały dziedziniec, gdzie wraz

z  Sowardsem znaleźli czołgającego się rannego żołnierza Frontu.

Weiss nigdy nie widział wroga z bliska, więc wezwał pomoc.

– Mamy tutaj rannego Wietnamca! – powiedział.

Inny żołnierz podniósł swój karabin i zastrzelił rannego.

Koniec natarcia był niemal rozczarowujący. Budynek był tak

pełen dziur, że przypominał zużytą gąbkę. Jego obrońcy byli albo

martwi, albo uciekli, zanim Downs i  jego trzeci pluton zajęli

budynek. Nikt z Amerykanów nie zginął, lecz osiemnastu ludzi było

rannych. Hoang zgłosił stratę siedmiu żołnierzy[273]. W  pośpiechu


Front zostawił w  skarbcu broń i  amunicję. W  jednym z  budynków

kompleksu Marines znaleźli około trzydziestu ukrywających się

cywilów. Jeden nieźle mówił po angielsku i  przekonał ich, że cała

grupa utknęła tutaj od poprzedniego dnia. Puszczono ich wolno.

Drugi pluton Downsa ruszył więc do ataku na duży budynek

poczty tuż obok. Ten szturm okazał się łatwiejszy – ewidentnie

bombardowanie Cheathama i  gaz łzawiący Salvatiego sporo

pomogły. Wróg się wycofał.

A przynajmniej większość się wycofała. Po południowo-zachodniej

stronie poczty znaleźli schron z  ciężkimi stalowymi drzwiami na

obu końcach. Niektórzy z  Marines twierdzili, że strzelano do nich

stamtąd i  że widzieli żołnierzy przeciwnika tuż przed nim, lecz gdy

tam dotarli, okazało się, że obie pary drzwi są zamknięte. Schron

miał około sześciu metrów długości i  przysypany był ziemią, na

której rosła trawa. Po obu stronach miał także betonowe

przedsionki. Próbowali wysadzić drzwi bazooką, lecz nawet nie

drgnęły. Jeden z żołnierzy, który umiał nieco po wietnamsku, kazał

tym w środku się poddać. Nie padła żadna odpowiedź.

Chris Brown zauważył cztery małe otwory wentylacyjne w  dachu

schronu, wystające z trawy.

– Wrzućmy tam granaty z gazem łzawiącym – zaproponował.

Wycofali się więc i  zajęli pozycje dokoła schronu, a  David Kief

podbiegł doń i  wrzucił kanister z  gazem przez jeden z  otworów. Po

kilku momentach stalowe drzwi się uchyliły. Marines nie czekali,

by sprawdzić, czy ludzie w  środku chcą się poddać, i  otworzyli

ogień. Jeden strzelił z  granatnika do środka. Pocisk eksplodował,

a po chwili nadeszła druga, wtórna eksplozja. Po kilku momentach

ci, którzy mogli się jeszcze ruszać, zaczęli wychodzić ze schronu po

drugiej stronie. Zastrzelono ich jednego po drugim.

Wewnątrz i  na zewnątrz znaleźli ciała dwóch tuzinów ludzi.

W  środku Marines odnaleźli karabiny, karabin maszynowy,

granatniki przeciwpancerne i  ładunki wybuchowe. Ciała ułożono

na dziedzińcu – żołnierzy wroga było więcej, niż ktokolwiek z  nich


widział w  życiu, martwych lub żywych. Brownowi wydawało się, że

są dziwnie młodzi, niscy i  chudzi, aż nagle zrozumiał, że jego

koledzy w większości też byli młodzi i chudzi, no, może nieco wyżsi.

Wszyscy polegli nosili nowe, ciemnozielone uniformy. Niektórzy

z  Marines przystąpili do poszukiwania pamiątek – pistoletów,

karabinów, menażek, noży, lornetek, aparatów. Wysłali łupy do

kompleksu, gdzie ich przyjaciele je podpisali i  zapakowali na małą

ciężarówkę, która zabrała je do Phu Bai.

Jeden z  Marines, Reymundo Delarosa, otwierał poległym usta

i  sprawdzał ich zęby. Następnie wyjął z  kieszeni kombinerki

i  powyrywał zmarłym złote plomby. Nawet obyci w  bojach Marines

uznali to, co robił, za groteskowe.


 

SIEŃ PIEKIELNA NAD BRZEGIEM ACHERONU

O  zmroku walki przycichły. W  ruinach kaplicy ludzie Smitha

znaleźli dwóch księży, Belga i  Francuza, którym nic się nie stało.

Byli wściekli, że ich kościół został zniszczony. Gravel był zdziwiony,

że nadal żyli, w  szczególności biorąc pod uwagę ich czarny strój,

a  czerń większość z  jego ludzi uważała za kolor Viet Congu[274].

Uspokoili się na tyle, by stanąć z  przepraszającym ich

pułkownikiem do zdjęcia przed ruinami kaplicy.

Po tym, jak ludzie Smitha zajęli szkołę i  kaplicę, ruszyli naprzód

i  zajęli szkołę podstawową, gdzie sto szóstka Cheathama nie tak

dawno uciszyła karabin maszynowy. Kompania Alfa przygotowała

się do spędzenia tam nocy. Jej natarcie miało być najłatwiejsze tego

dnia, lecz okazało się najtrudniejsze. Smith zaczął atak ze stu

czterdziestoma siedmioma ludźmi. Stracił ponad połowę. Po

kolejnym dniu walk miał dowodzić już tylko siedmioma – stu

trzydziestu trzech rannych i siedemnastu zabitych.

Niedziela była dniem kluczowym, chociaż początkowo nie

zdawano sobie z tego sprawy. Zyskano niewiele terenu i zrobiono to

wielkim kosztem, lecz wysiłek ten zmienił sytuację w trójkącie.

Roberts w  artykule przedyktowanym przez telefon dla

poniedziałkowego „New York Timesa” wspominał o  niewielkich

zdobyczach terytorialnych: „O  zmroku Marines zajmowali osiem

kwartałów miasta, zyskując od wczoraj pięć” – donosił. „Stracili

ponad dwudziestu żołnierzy, co podniosło liczbę strat z  ostatnich

pięciu dni do stu pięćdziesięciu. Straty wroga określono jako

ciężkie”[275]. Dowódcy, z  którymi Roberts rozmawiał, nadal bardzo


nie doceniali siły wroga. Roberts pisał: „Najnowsze raporty zwiadu

mówią o  dziesięciu strategicznych pozycjach zajętych przez wroga

oraz pozycjach snajperów w  całym Hue”. Jeden o cer był pewien,

że bitwa zostanie wygrana, gdy tylko zmieni się pogoda i  będzie

można przeprowadzić naloty z  powietrza. „Kilku o cerów” oceniło

siły wroga na dwa tysiące ludzi. Mimo ogromnego niedoceniania sił

wroga w  mieście po pięciu dniach od rozpoczęcia ataków MACV

zaczynało powoli zdawać sobie sprawę ze skali czekającego ich

wyzwania. Roberts donosił: „Niektórzy o cerowie powiedzieli, że

silny opór wroga oznacza, iż bitwa o  Hue może się jeszcze ciągnąć

całe dnie, a może nawet tygodnie”.

Teren zdobyty tego dnia – Cheatham przeszedł na drugą stronę

ulicy, a  Smith zajął dwa kwartały – nie wyglądał szczególnie

powalająco na mapie, lecz był to pierwszy raz od pięciu dni, gdy

Marines faktycznie odnieśli jakiś sukces. Zmusili Front do

odwrotu. Cheatham dobrał właściwą taktykę i  odpowiednią broń.

Każdy kwartał między skarbcem i kanałem wymagał zaciętej walki,

lecz teraz sukces wydawał się możliwy. Pytanie brzmiało: ile będzie

on kosztował i jak długo będzie się trzeba o niego bić.

Kilkanaście kilometrów na północ pułkownik James Vaught

dotarł do PK-17 razem ze swoim V Batalionem z 7 Pułku Kawalerii,

który zaczął marsz na południe w  stronę La Chu ze wsparciem

artylerii, której tak bardzo brakowało Sweetowi. Na Morzu

Południowochińskim, kilkanaście kilometrów na wschód,

marynarka ustawiła na pozycji krążownik oraz niszczyciel[276]

i rozpoczęła ostrzał z ich wielkich dział celów na północ od miasta.

Rozpoczęła się zacięta walka o  odcięcie linii zaopatrzenia wroga –

drugi ważny front bitwy o Hue.

Wewnątrz cytadeli, na trzecim froncie, generał Truong także

czynił postępy. Jego ludzie zajęli bramę Chanh Tay w  północno-

zachodnim rogu obwarowań. Kontrolował teraz rzadziej

zamieszkaną północną część liczącej dziewięć kilometrów

kwadratowych fortecy, a  jego ludzie zdołali zająć sześć kwartałów


na południe od Mang Ca. Truong na papierze dysponował

poważnymi siłami[277], lecz były one w  praktyce znacznie

przetrzebione. Jeden z  jego batalionów liczył zaledwie czterdziestu

ludzi[278]. Przeciwnik nadal miał nad nimi przewagę i brakowało im

żywności oraz amunicji. Okopane przed nimi stały cztery

wzmocnione bataliony zdyscyplinowanego i  doświadczonego

przeciwnika.

Tego wieczoru kapitan Jim Coolican, który pomógł zorganizować

obronę kompleksu pierwszego ranka, wyruszył śmigłowcem wraz

z kilkoma innymi doradcami na drugą stronę rzeki do Mang Ca, by

dołączyć do ich wietnamskich jednostek. Tego samego wieczoru, na

południe od miasta, saperzy Frontu wreszcie zdołali wysadzić

w  powietrze most An Cuu. Przerwało to trasę autostrady numer  1,

co oznaczało wstrzymanie konwojów między Phu Bai a  miastem.

W  nadchodzących tygodniach, w  czasie najgorszych walk,

zaopatrzenie dla Marines docierało głównie przez nabrzeże i  strefę

lądowania w parku Doc Lao.

Porucznik Terry Charbonneau dotarł do Hue w  ostatnim

z  konwojów, który przedostał się przez most. Zatrzymał się nawet,

by sprawdzić, czy pod mostem nie znajdują się ładunki

wybuchowe. Nic nie zauważył.

Charbonneau utknął w  Camp Evans na kilka dni od czasu

przejazdu przez Hue w wigilię Tet. Śmigłowcem zdołał dostać się do

Phu Bai, a  następnie przekonał kapitana Marines dowodzącego

konwojem, by ten zabrał go ze sobą.

– Wiesz, tam się ostro biją – powiedział mu o cer.

Charbonneau dobrze o  tym wiedział i  właśnie dlatego chciał

dotrzeć do miasta, pragnął doświadczyć bitwy. Jednak to, czego

miał być świadkiem chwilę później, powinno było go zastanowić.

W tym samym czasie, gdy Charbonneau zgłaszał się na ochotnika,

Nolan Lala odmawiał dołączenia do konwoju. To Lala kilka dni

wcześniej rzucił się bohatersko w wir walki na moście Truong Tien,

gdy kompania kapitana Meadowsa musiała porzucić bezsensowne


natarcie na cytadelę. Lala, szeregowiec, podjechał ciężarówką do

północnego końca mostu i  osobiście karabinem maszynowym

osłaniał odwrót Meadowsa. Ludzie zawdzięczali mu życie. Został

ewakuowany dwa dni wcześniej z  dosyć niegroźną raną i  teraz

odmawiał powrotu do miasta. Lala był twardym chłopakiem,

redneckiem z Colorado, z którym trudno było sobie poradzić. Kilka

dni wcześniej w Hue został bohaterem, lecz teraz miał już dość[279].

Charbonneau chciał jechać.

–  OK, możesz się zabrać, będziesz odpowiedzialny za tyły –

powiedział kapitan.

O cer marynarki zapakował się na ostatnią ciężarówkę. W  jednej

z  nich jechały posiłki Marines, które świeżo dotarły do Wietnamu.

Nadal ubrani byli w  wyprasowane nowiutkie mundury i  nie mieli

hełmów.

– Dlaczego nie nosicie hełmów?! – zapytał Charbonneau.

Okazało się, że hełmów zabrakło. Zaopatrzeniowiec powiedział

im, że przy ciągłym dopływie rannych i  zabitych znajdą

w kompleksie MACV mnóstwo hełmów.

Charbonneau wsiadł do ciężarówki z  przyczepą, która zamykała

konwój. Z  początku nic się nie działo. Po przekroczeniu mostu An

Cuu eksplozja – granatu lub miny – zniszczyła jeepa kapitana,

raniąc go i  niemalże urywając stopę kierowcy. Kilka godzin później

lekarz w  kompleksie odjął ją jednym cięciem chirurgicznych

nożyc[280]. Charbonneau dowodził teraz konwojem. Dotarli do Hue

tego popołudnia, planując rozładować zapasy, amunicję oraz

posiłki i  natychmiast wrócić do Phu Bai. Kiedy się dowiedzieli, że

most został zniszczony, Charbonneau pogodził się z  faktem, że

zostanie tu na dłużej.

Nawet po sukcesach z  niedzieli przebywanie na ulicy w  okolicach

skarbca i  poczty nadal było niebezpieczne. Ernie Weiss ukucnął

przy murze niedaleko budynku uniwersytetu i  ostrzeliwał

przeciwnika po drugiej stronie ulicy. Kiedy się odwrócił, by wziąć

więcej amunicji, pocisk z  granatnika eksplodował na murze za


nim. Z  początku myślał, że go nie tra ł, lecz nagle poczuł, jakby

jego lewa ręka i  noga płonęły. Krwawił z  obu. Wczołgał się do

środka, by ostrzec swego sierżanta, Willarda Scotta, oraz resztę

plutonu.

–  Scotty, tam stoi drużyna z  granatnikiem przeciwpancernym –

powiedział. – Są w nas wstrzelani.

– Spoko – odparł Scott. – Zajmiemy się tym.

Gdy sierżant się już odwrócił, by ruszyć w drogę, Weiss spytał:

– Sądzisz, że się tu nie wykrwawię, jeśli nie dostanę sanitariusza?

Scott zawrócił, by zbadać Weissa, i  natychmiast zawołał

sanitariusza. Zapakowano go na jeepa, który wiózł innych rannych

do kompleksu MACV.

Lekarze rozcięli jego mundur i  zbadali rany. W  lewym boku miał

niemal pięćdziesiąt ran od odłamków i  fragmentów muru.

Większość z nich była przyżegnięta, więc nie krwawił znacząco.

–  Nie możemy tutaj tego wszystkiego wyciąć – powiedział mu

lekarz. – Musimy cię wysłać do Phu Bai.

Oczyścili jego rano najlepiej, jak się dało w polowych warunkach,

i  obandażowali go od karku do stóp. Dali mu coś na ból, lecz już

w  kilka godzin później jego ciało spuchło i  zaczęło strasznie boleć.

Nie mógł zgiąć lewego łokcia, a lewą nogą mógł tylko powłóczyć.

Niczym mumia osiemnastolatek czekał tej nocy nad rzeką Huong

w  stre e lądowania wraz z  innymi rannymi, martwymi

i  umierającymi. Ludzie jęczeli z  bólu. Niektórzy płakali.

Przypominało to brzegi Acheronu u  początku piekieł[281].

Odchodzące dusze leżały wzdłuż brzegu, czekając na transport.

Ranni na noszach odlecieli pierwszym hueyem. Kiedy drugi

i ostatni tej nocy wylądował, on także prędko wypełnił się rannymi

na noszach. Weiss, który czekał cierpliwie, razem z  mogącymi

chodzić rannymi, wzruszył ramionami i  zaczął kuśtykać w  stronę

kompleksu, lecz jeden ze strzelców z śmigłowca zawołał za nim:

– Hej, ty! Mamy dla ciebie miejsce!

– Gdzie? – spytał Weiss. Wnętrze śmigłowca było pełne rannych.


–  Tutaj, koło mnie – powiedział strzelec stojący w  drzwiach

maszyny.

– Wypadnę!

– Nie martw się, będę cię trzymał.

Weiss doszedł do wniosku, że ma wybór między zabraniem się na

pokład a  czekaniem na następny śmigłowiec, i  ta druga opcja

nieszczególnie mu odpowiadała. Wpakował się więc do środka.

Strzelec trzymał go za kamizelkę przeciwodłamkową, lecz jego nogi

wisiały na zewnątrz, gdy startowali. Pilot rozpoczął uniki

w  powietrzu i  nagle Weiss znalazł się w  pozycji, z  której patrzył

wprost na rzekę pod nim, wisząc tylko na trzymanej przez strzelca

kamizelce i  podskakując przy każdym nagłym zwrocie maszyny.

Bandaż wokół jego nogi się rozwinął i  zaczął powiewać na wietrze

jak tasiemka. Jego noga i  ręka okrutnie bolały. Wreszcie

śmigłowiec wyrównał lot. Gdy przelatywali nad wioskami, Weiss

słyszał, jak strzelano do nich z ziemi.

Kilka godzin później w  Phu Bai, po długim oczekiwaniu – lekarze

najpierw musieli się zająć przypadkami o  największej szansie na

przeżycie – z  krwawiącymi ponownie ranami i  w  okropnym bólu

Weiss znalazł się wreszcie na stole operacyjnym.

– No to będzie rzeźnia – powiedział doktor.

Nie brzmiało to dobrze. Szeregowy dostał miejscową narkozę, lecz

i  tak poczuł ostry ból przy pierwszym cięciu skalpelem. Ostrze

tarło o  metal w  jego ciele i  niemal zeskoczył ze stołu. Wrzeszczał,

płakał i  próbował uciec ze stołu. Nie mógł się powstrzymać. Dotarł

do limitu wytrzymałości na ból.

Dostał dożylnie demerol i  gdy ból ustał, po raz pierwszy od wielu

dni się odprężył. Poczuł, jak radośnie odpływa.


 

C Z Ę Ś Ć  V

PRZEJĘCIE TRÓJKĄTA
 

wtorek–poniedziałek

Od 6 do 12 lutego 1968 roku
 

Bitwa trwa już ponad tydzień, a  Front Wyzwolenia Narodowego

nadal kontroluje większość Hue. Cywile wychodzą na ulice,

szukając bezpiecznego schronienia. Batalion Marines

pułkownika Cheathama kontynuuje odbijanie trójkąta, budynek

po budynku, kwartał po kwartale. Na wsi na północny zachód

od miasta armia zatrzymała się w marszu do murów cytadeli. II

Batalion Kawalerii Powietrznej maszeruje tą samą drogą co

pułkownik Sweet, którego oddział musiał się wycofać po stracie

połowy ludzi. Armia zmierza do ostatecznego starcia z tysiącami

żołnierzy wroga stacjonującymi w wiosce La Chu


 
 

FLAGI KAPITULACJI, FLAGI PRZERAŻENIA

Nhan Dan, lud, nie miał dokąd uciekać. Zamiast wyzwolenia

komunistyczna armia ofensywą Tet przyniosła mu koszmar. Dla

niektórych ten krwawy horror rozpoczął się już pierwszego dnia,

lecz w  miarę jak bitwa wkraczała w  drugi tydzień, objął on swoim

zasięgiem wszystkich.

Początkowo nie brakowało chętnych konwertytów, gotowych

zasilić szeregi wierzących w rewolucję. Młodzi komisarze ogłosili, że

wojna jest prawie wygrana. Obywatele powstają nie tylko w  Hue,

mówili, lecz w  całym Południowym Wietnamie. Niepodległość

i  zjednoczenie są już blisko! Dla Xuana, poety-propagandzisty,

pierwsze dni były niczym sen. Na zatłoczonych ulicach pojawiły się

małe czerwone agi. Nawet ci z  jego przyjaciół, którzy nie byli

wielkimi zwolennikami rewolucji, dołączyli do wspólnego wysiłku.

W  jego politycznej kwaterze głównej w  budynku poczty w  cytadeli

trzy kolejki ludzi czekały na możliwość podpisania wyznań o  ich

przeszłych grzechach i  możliwość dołączenia do słusznej sprawy.

Niektórzy powiedzieli mu, że do tego skłoniły ich właśnie jego

przemówienia, że tra ł do ich serc.

Nguyen Van Quang, miejscowy organizator, który przeszmuglował

broń do miasta, a  następnie poprowadził żołnierzy przez bramę

Chanh Tay, wprowadził się do domu miejscowej rodziny. Rodzina

przygotowała wspaniałą ucztę dzięki zapasom przygotowanym na

święta i podzieliła się nią chętnie z młodym rewolucjonistą.

Wydawało się słuszne, że rewolucji na ulicach miasta przewodziła

młodzież. Przecież w  Chinach oddani sprawie młodzi ludzie


stanowili trzon Czerwonej Gwardii, która obróciła kraj do góry

nogami z  tzw. Czerwoną książeczką Mao w  ręku. W  całym świecie

w 1968 roku, jakby pod wpływem globalnej gorączki, młodzi ludzie

walczyli z  władzą i  domagali się zmian. Podczas gdy w  Stanach

Zjednoczonych i Europie „rewolucja” była pretekstem dla sprzedaży

nowych nagrań muzycznych, organizowania festiwali i  protestów

ulicznych, w  Azji była czymś jak najbardziej poważnym. Młodzi nie

tylko podważali autorytet starszych, lecz także odsuwali ich od

władzy, wypędzali, więzili i  w  wielu wypadkach mordowali, cały

czas utrzymując, że to młodzież właśnie jest przednią strażą

rewolucji, a  jej wiek gwarancją czystości. Z  de nicji patrzyli

w  przyszłość. W  Hue ta patrząca w  przyszłość straż przednia była

uzbrojona po zęby.

W  swoich opowieściach, piosenkach i  wykładach komisarze

przedstawiali lud jako źródło wszelkiej władzy i  cnót, lecz mimo to

wymagające nauki i  kierownictwa. Pewne rzeczy musiały ulec

zmianie. Dekadenckie wpływy Zachodu były wszechobecne, nie

tylko w  polityce. Modne fryzury i  krótkie spódniczki tak lubiane

przez popularne dziewczyny były niemoralne i  antywietnamskie,

podobnie jak bogactwo i  zgubne idee. Komisarze, z  poparciem

armii, przystąpili prędko do transformacji Hue na swój obraz.

Priorytetem była obrona miasta i  wszystkich zdolnych do pracy

skierowano do pomocy. Następnie trzeba było zająć się błędnym

myśleniem. Prowadzono publiczne wykłady o  siedmiu zadaniach

każdego członka partii oraz hasłach Wujka Ho, które należało

zapamiętać i wykrzykiwać jednym tchem. Front wydał bardzo ostre

zakazy rabowania i  plądrowania, lecz komisarze i  ich pomocnicy

rozumieli je na swój sposób. Uważali, że rewolucja wymaga

kon skaty tego, co potrzebne – żywności, zapasów i  kwater – oraz

tego, co im się podobało. Zabierali więc samochody, skutery

i  rowery. Mieszkańców Hue bardzo śmieszyli młodzi rewolucjoniści

próbujący nimi jeździć po mieście. Rozważnie akceptowano te

przypadki kradzieży.
Trzeba było zebrać, ugotować i  dostarczyć bojownikom żywność.

Kiedy miał nadejść kontratak, trzeba było sformować drużyny do

ewakuacji rannych i  chowania poległych. Wszędzie zaczęto kopać –

okopy, tunele i bunkry. Całe dzielnice zostały wkrótce poprzecinane

siecią tuneli i  podziemnych schronów. Brakowało broni dla

wszystkich, więc rodzinom kazano przyciąć bambusowe kije do

długości karabinów i  pomalować je na czarno. Po nadejściu

kontrataku mieli je skierować w  stronę samolotów, śmigłowców

i  oddziałów wroga. Dzięki temu Amerykanie mieli pomyśleć, że

wszyscy mieszkańcy Hue są uzbrojeni, lud jest zjednoczony i nie do

pokonania.

Brzmiało to dla większości ludzi jak samobójstwo. Wkrótce stało

się jasne, że chociaż mieszkańcy nie walczyli ze swoimi

wyzwolicielami, to też nie prowadzili powszechnego powstania. Po

pierwszych dniach okupacji wyszło na jaw, że plan wywołania

generalnej insurekcji spalił na panewce.

Komisarze starali się to wytłumaczyć. Atak opierał się na

zaskoczeniu, więc nie mogli przygotować nań mieszkańców. Swoje

nadzieje oparli na spontanicznym wybuchu poparcia, lecz

okupacja wywołała wyłącznie szok i  dezorientację. Podczas gdy

niektóre okoliczne wioski entuzjastycznie poparły Front, reakcja

w  samym Hue była bardzo ograniczona. Można było to częściowo

zrzucić na naturę miasta – było domem dla wielu dobrze

wykształconych i  obytych ludzi: profesorów, naukowców, artystów,

biurokratów i  biznesmenów. Wielu z  nich znajdowało się pod

wpływem zachodnich idei lub też bardzo korzystało z wyzyskiwania

mas. Jakkolwiek młodzi komisarze próbowali interpretować

sytuację, wyedukowani obywatele Hue nie byli pod szczególnym

wrażeniem poezji Ho i  jego haseł. Nawet ci, którzy z  sympatią

odnosili się do koncepcji zjednoczonego, niepodległego Wietnamu,

byli teraz pouczani przez komisarzy młodszych niż ich własne

dzieci. Niektórzy z  entuzjazmem dołączyli do rewolucji, lecz

większość wykazywała jedynie symboliczne poparcie, zamknęła się


w  domach lub po prostu uciekła. Wielu było przerażonych

widokiem wyzwolicieli.

Strach opanował miasto od pierwszego dnia. Ci, których uznano

za „wrogów ludu”, zostali siłą wyciągnięci z  domów. Zemsta

znajdowała się wysoko na liście priorytetów Frontu. Wydano rozkaz

przeprowadzenia „fali egzekucji wrogich bandytów, szpiegów

i członków tajnej policji”[282]. Nguyen Quang Ha, saper, który wziął

udział w ataku na bazę czołgów w Tam Thai, spędził następne dni,

nachodząc domy wrogów Frontu i  ścigając przeciwników

politycznych rewolucji. Front miał do dyspozycji niezwykle

dokładne listy miejsc i  ludzi, budynków rządowych, stacji

radiowych, domów Amerykanów, posterunków policji i  wojska,

domów o cjeli i  wyższych stopniem o cerów ARVN. Wśród nich

znajdowały się:

• kościół Phu Cam

• Wydział Prawa Uniwersytetu w Hue

• Xa, policjant z  Quang Tr, [który] mieszka na ulicy Thong Nhat

niedaleko skrzyżowania w kształcie litery Y, jeden lub dwa domy

od ulicy Le Van Duyet

• Soi, porucznik marionetkowej 1 Dywizji Piechoty, który mieszka

na ulicy Thong Nhat, niedaleko domu z kamienia i krawca

• Cao Tho Xa, okrutny tyran, pochodzący z  Phu O., z  wioski

Huong Chu w  dystrykcie Huong Tra. Porzucił swoją wioskę

i zamieszkał przy ulicy Thong Nhat niedaleko zachodniej bramy

Chanh Tay. […] W  nocy personel administracyjny z  okolicznych

wiosek śpi w jego domu.

• Van, kierowca autobusu na drodze Thuan An, który mieszka

na ulicy Thong Nhat (po stronie cytadeli przed domem Xa).

Personel administracyjny marionetkowego reżimu z  okolicznych

wiosek zbiera się w jego domu, by uprawiać hazard i spać.

• Zegarmistrz na ulicy Thong Nhat naprzeciw […] biura

rekrutacyjnego. Personel administracyjny z  okolicznych wiosek


śpi tam.

• Ho Thi Kim Loan, członkini prowincjonalnej grupy rozwoju

wiejskiego. Jej dom mieści się na ulicy Trinh Minh The

niedaleko stacji autobusowej Nguyen Hoang.

• Restauracja Lac Thanh przy ulicy Dinh Bo Linh, przed bramą

Thuong Tu. Agenci wroga i policjanci reżimu często tam jedzą.

• Sklep z  radiami Viet Tuyen, przy ulicy Tran Hung Dao pod

numerem  3. Właścicielem sklepu jest Ton That Vu, syn Ton

That Ke, członka partii Dai Viet [Nacjonalistycznej Partii

Wielkiego Wietnamu][283].

Lista miała dwadzieścia dwie złożone na maszynie strony. Wkrótce

czystki przybrały na sile. Na początku planowano aresztować tylko

najgorszych nguy. Dla idealistów takich jak Xuan lub Quang to nie

była zemsta, lecz sprawiedliwość. Młodzi ludzie z  megafonami

przemierzali ulice, domagając się, by sługusy marionetkowego

reżimu się ujawniły. Zapewniano, że ci, którzy się nie ujawnią,

zostaną odnalezieni. Tych, których można było „uratować”, czekała

reedukacja, tych zaś, którzy zaciągnęli no mau, „dług krwi”,

czekała zemsta. Wkrótce entuzjastyczni informatorzy chętnie

wskazywali domy „zdrajców”, a  czasami sami ich z  nich wyciągali.

Komisarze podjudzali ich, jak mogli.

Jak zawsze czystki wymknęły się spod kontroli. Hoang Thanh

Tung, komisarz, który pracował dla Viet Congu przez cztery lata,

wkroczył do miasta z  batalionami prowadzonymi przez Che Thi

Mung i inne członkinie oddziału „Rzeka Huong” i chociaż dotarł do

miasta tak wcześnie, zauważył, że na ulicach Hue zapanowała

zemsta. Specjalnością Tunga było przekonywanie żołnierzy ARVN,

by ci zmienili strony – edukował ich i  perswadował. Przekonanie

żołnierzy do zmiany stron było niezwykle przydatne dla rewolucji.

Spodziewał się znaleźć w  Hue wielu rekrutów, lecz zamiast tego

napotkał oddziały Viet Congu i  lokalną milicję dokonujące

egzekucji potencjalnych rewolucjonistów. W  południowym Hue


zetknął się z  dużą grupą więźniów czekających na sąd – żołnierzy,

cywilów i  kilku obcokrajowców (w  tym Amerykanów). Miejscowi

komisarze pracowali z  użyciem list spisanych po angielsku

i  francusku, w  językach, których nie rozumieli. Niektórzy

z  obcokrajowców pracowali w  elektrowni Hue, zarządzanej przez

SIPEA (Société Indochinoise Pour les Eaux et l’Électricité en

Annam). Akronim w ich papierach zawierał litery I oraz A, pierwszą

zaś sylabę wymawiano jako „si”, komisarze więc natychmiast

uznawali ich za członków CIA i odsyłali przed pluton egzekucyjny.

Tung pospieszył spotkać się z  organizatorem tej zbrodni, Tran

Quoc Phongiem.

–  Bracie Phong – powiedział mu – to nie jest w  porządku.

Partyzanci rozstrzeliwują niewłaściwych ludzi i tak nie może być.

– Co za głupoty wygadujecie? – spytał Phong.

– Partyzanci nie rozumieją po angielsku i  francusku – powiedział

Tuong. – Jestem studentem, dajcie mi listę.

Dostał zgodę na posortowanie jeńców, pytając ich, gdzie i  kiedy

się urodzili oraz gdzie pracowali, by się upewnić, że tylko właściwi

zostaną ukarani.

Po ośmiu dniach został wysłany na drugi brzeg rzeki Huong do

Gia Hoi, dzielnicy leżącej po drugiej stronie wschodniego muru

cytadeli. Tutaj znalazł masowe groby, obok których leżały ciała

zawinięte w  bambusowe koce. Wiele ciał. Wezwał przywódców

miejscowej kadry.

–  Zgodnie z  rozkazami miejskiego komitetu partii znajdujecie się

teraz pod moim przywództwem – powiedział im. – Macie się

troszczyć o miejscowych, a nie do nich strzelać!

Spotkał się z pojmanymi żołnierzami ARVN.

–  Teraz, kiedy tu dotarłem – powiedział – wyjdziecie z  tego żywi.

Nikt was nie zabije.

Podzielił jeńców na dwie grupy: tych, którzy albo zostali wcieleni

do armii z  poboru lub studiowali w  wojskowych akademiach oraz

tych, którzy sami zgłosili się do służby. Pierwszym wygłosił wykład


i puścił ich wolno. Drugich, przeznaczonych do reedukacji, zabrano

do obozów poza miastem. Nikomu się to nie podobało, nawet po

zapewnieniach Tunga. Nastroje w  mieście były bojowe,

w  szczególności po rozpoczęciu amerykańskiego kontrataku,

i ludzie umierali wszędzie dokoła. Tung zaoferował, że osobiście ich

odeskortuje. „Inaczej [miejscowi] zjedzą was żywcem”.

Maszerował przed kolumną jeńców z megafonem i gdy zbliżali się

do wioski, wygłaszał proklamację:

– Drodzy mieszkańcy tego wyzwolonego obszaru! Sugeruję, byście

pochwalili ducha tych braci-żołnierzy, którzy opuścili swoje

oddziały, by dołączyć do nas w lesie![284]

W  niektórych wypadkach ludzie postanowili skorzystać z  okazji,

by wyrównać osobiste rachunki. Prześladowania buddystów kilka

lat wcześniej doprowadziły do śmierci i  uszczerbku na zdrowiu

setek ludzi. Wielu musiało patrzeć, jak giną członkowie ich rodzin

lub jak ich bliscy tra ają do więzień, gdzie torturowała ich policja.

Pamiętali, kto był za te zbrodnie odpowiedzialny i kto był członkiem

rodzin tych katów. Poza osobistymi rachunkami sporo było także

głębokich podziałów religijnych i  politycznych. Nie brakowało także

prostych kon iktów między wioskami i  dzielnicami, które już

wcześniej potra ły doprowadzić do wybuchu przemocy. Całe

rodziny potra ły być podzielone z  powodu wojny – czasami jeden

syn popierał Sajgon, a  drugi Hanoi. „Wyzwolenie” Hue zawiesiło

rządy prawa, lecz także zwykłą ludzką przyzwoitość, dając szansę

na zemstę i wyzwalając głęboko ukryte pokłady barbarzyństwa.

W  niektórych dzielnicach lokalne społeczności zbierały się, by

wydawać wyroki – jakiż bowiem można sobie wyobrazić lepszy

wyraz nowego Wietnamu niż sądy prowadzone przez sam lud?

Najgorsze z  tych sądów odbywały się tam, dokąd wysłano Tunga,

w  Gia Hoi, gdzie tłumy zebrały się w  miejscowym liceum, by

osądzać mieszkańców, i  gdzie kary, wśród nich egzekucje,

wykonywano natychmiast, często przy akompaniamencie krzyków

i oklasków[285].
W  dzielnicy znanej jako Thoi Lai, tuż przed północnowschodnimi

murami cytadeli, do rewolucji przyłączył się znany przestępca. Mai

Van Ngu był miejscowym bossem ma i odpowiedzialnym za

kradzieże, wymuszenia i  morderstwa członków konkurencyjnych

gangów. Był już wcześniej aresztowany i skazany na więzienie, miał

więc na pieńku z policją i siłami ARVN. Po wyzwoleniu Ngu stał się

nowym człowiekiem – dosłownie. Zmienił imię na Hoa, stając się

Mai Van Hoa, i  był tak oddanym rekrutem, że prowadził specjalne

oddziały, których zadaniem było odnajdowanie kolaborantów.

W  niektórych wypadkach nie oddawał swoich celów pod sąd –

przeprowadzał egzekucje od razu w ich domach[286].

Nguyen Cong Minh i  jej rodzina mieszkali w  Vy Da. W  poranek

święta Tet Viet Cong chodził od domu do domu w  jej dzielnicy,

szukając zdrajców. Trzykrotnie zapukano do ich drzwi. Ojciec Minh

powiedział jej bratu i  wujowi, by uciekli tylnym wyjściem. Gdy

otworzył, żołnierze zażądali papierów całej rodziny i  zapytali ojca

Minh, jaki jest jego zawód. Odpowiedział im, że jest stary i niedługo

odchodzi na emeryturę, lecz pełni funkcję wiceprezydenta

dystryktu Trieu Phong w  Quang Tri, prowincji na północ od Hue.

Żołnierze spisali imiona i  nazwiska wszystkich obecnych w  domu

i odeszli.

Nieco później tego samego ranka wrócili po niego. Został zabrany,

lecz powrócił godzinę później. Powiedział, że przesłuchano go

w  szkole podstawowej w  Vy Da razem z  sześćdziesięcioma czy

siedemdziesięcioma innymi ludźmi. Żołnierze wrócili następnego

poranka i  cała historia się powtórzyła – przesłuchanie w  szkole

i  powrót do domu. Trzeciego dnia kazali mu spakować jedzenie,

ubrania i śpiwór. Poinformowali jego rodzinę, że nie będzie go przez

dziesięć dni – został wysłany do obozu reedukacyjnego.

Odjechał i  nigdy już nie wrócił[287]. Prawdopodobna śmierć ojca

Minh i innych dobrze ilustruje naturę czystek. Mordy były o cjalne,

przemyślane i skoordynowane.
Nguyen Huu Ai był uczniem liceum, mieszkającym w Vy Da. Jego

starszy brat służył w  ARVN, lecz nie było go w  mieście. Kiedy Viet

Cong przybył do ich domu, zabrano jego wujka i ciotkę. Pozwolono

im wrócić do domu, następnie zabrano drugiego dnia i  ponownie

pozwolono wrócić. Trzeciego dnia zabrano ich i  nigdy już nie

wrócili.

Terror opanował całe miasto. Szczególnie obawiano się dawnych

mieszkańców Hue, jak Xuan i  Quang, którzy znali sytuację

w  mieście. Znali nazwiska, twarze, zawody i  rodzinne historie.

Kojarzyli zwykłych ludzi, którzy z  różnych powodów mogli rodzić

podejrzenia. Wiedzieli, kto się czym zajmował w  ich dawnych

dzielnicach, i  dobrze zdawali sobie sprawę z  tego, kto korzystał na

kontaktach z reżimem w Sajgonie i Amerykanami – jak na przykład

rodzina Tuy-Cam. Ich pojawienie się w  dawnych dzielnicach

wywoływało panikę w  wielu domach. Ludzie mieli wrażenie, że ich

życie zależy od widzimisię uzbrojonych młodych fanatyków.

Quang, z  czerwoną chustą obwiązaną wokół głowy, był

pierwszego dnia wożony po ulicach cytadeli jeepem z  przytroczoną

aga Hanoi, nadzorując aresztowania wybranych nguy pracujących

w  administracji rządowej. Było to zadanie ponad umiejętności

dwudziestolatka. Trzy lata wcześniej był uczniem liceum

przygotowującym się do matury. Teraz, nadal niski i chudy, stał się

szefem. Swoją kwaterę główną założył w  dawnym pałacu

cesarskim.

Porucznik ARVN Lam Ung, który przydzielony był do jednostki

zaopatrzeniowej przy lotnisku, sam się zgłosił i  przyprowadził ze

sobą swoją żonę Lam Hai Luong oraz syna, który także służył

w ARVN. Quang zajmował miejsce za stołem, a oskarżeni zazwyczaj

siedzieli przed nim na krzesłach, lecz pani Lam zamiast tego stała

i  skrzyżowała ręce na piersi w  geście szacunku zazwyczaj

zarezerwowanym dla starszych.

– Chcę coś powiedzieć.


Quang poprosił ją, by rozkrzyżowała ręce. Był młodszy od jej

syna.

–  Jestem żoną – powiedziała. – I  matką. Ci dwaj – wskazała

swojego męża i  syna – są winni, i  wszyscy to wiedzą. Zaszkodzili

narodowi. Jako matka i żona błagam pana o łaskę.

Quang puścił ich wolno. Ojciec i  syn dziękowali mu wylewnie.

Dumny ze swojej łaskawości powiedział synowi:

– Twoja matka urodziła cię właśnie po raz wtóry.

Takie okazywanie względów było wyjątkiem i  Quang został nawet

za ten epizod skrytykowany.

–  Byli świadomi swoich błędów i  sami się zgłosili, nie było

potrzeby ich karać – bronił swojej decyzji. – Jaka matka nie

błagałaby o  łaskę, jeśli jej syn i  mąż znaleźliby się w  takiej

sytuacji? Nie chodzi tu o  jedną czy drugą stronę, lecz

o człowieczeństwo.

Wybaczył porucznikowi policji, który miał dziewięcioro dzieci. Nie

zgłosił się sam, lecz został aresztowany. Zgodnie z  zasadami

oznaczało to, że musiał zostać odesłany. Jednak Quang wziął pod

uwagę los jego żony i dzieci i powiedział mu:

–  Musisz żyć, by wychować dzieci. Wybaczam ci, bowiem twoje

dzieci są nadal bardzo młode. Twoich zbrodni nie można wybaczyć,

lecz ze względu na te dzieci puszczam cię do domu.

Wiedząc, że taka łaskawość zostanie z  pewnością zaraportowana

przez jego towarzyszy, Quang zdecydował się zaraportować ją

pierwszy. Odnalazł Tran Anh Liena, komisarza politycznego,

któremu podlegał, i wytłumaczył mu, dlaczego tak postąpił. Lien go

uściskał.

–  Masz dwadzieścia lat i  jesteś gotów poświęcić się w  walce –

powiedział Lien. – Jednak jesteś także prawdziwym komunistą.

Prawdziwy komunista właśnie w  taki sposób musi okazywać

człowieczeństwo.

Tego typu przykłady łaski może i  zrzucały ciężar z  sumień

dowodzących komisarzy, lecz na ulicach wyroki były zazwyczaj


znacznie surowsze. Biorąc pod uwagę kary za sprzeciw, nie dziwi,

że ludzie co do zasady byli skłonni okazywać oddanie nowemu

porządkowi. Szybko zmieniano front. Żołnierze ARVN odrzucali

Republikę Południowego Wietnamu i  dołączali do wyzwolicieli.

Xuan nazywał takich rekrutów Nghia binh – „Dywizją Prawych

Żołnierzy”. Wydali oni wielu swoich towarzyszy, którzy ukrywali się

lub próbowali udawać cywilów. Xuan uformował także Nghia binh

Canh sat „Dywizję Prawych Policjantów”, złożoną z  miejskich glin,

którym zaoferowano amnestię i  powrót do służby, jeśli wydadzą

swoich kolegów, którzy zdecydowali się ukryć. Trybunały terroru

miały pełne ręce roboty.

W  swoim pamiętniku Mourning Headband for Hue Tran Thi Thu

Van opisała młodego komisarza zwanego „Dac”[288] (później

wyjawiła, że był to Nguyen Dac Xuan, chociaż on sam temu

zaprzecza)[289], który przesłuchiwał mężczyznę imieniem Mau Ty

podejrzanego o kolaborację. Kazał mu wejść do okopu, gdzie został

publicznie upokorzony i  skazany na śmierć. „Dac” obiecał mu, że

zabije go powoli i  boleśnie. Mężczyzna błagał o  łaskę i  niektórzy

sąsiedzi dołączyli do jego próśb, mówiąc, że „osobista nienawiść”

przysłoniła osąd „Daca”.

– Nie, moja osobista nienawiść jest także nienawiścią wszystkich

moich przyjaciół – powiedział „Dac”. Jako narzędzie woli ludu, jeśli

czuł nienawiść, była to nienawiść całego ludu.

„Dac” bawił się mężczyzną. Wymierzył w  niego swój pistolet i  gdy

o ara zamknęła oczy, czekając na śmierć, strzelał obok jej uszu lub

ramion. Mau Ty krzyczał. Wreszcie go zabrano[290].

Niezależnie od tego, czy „Dac” był Xuanem, młody komisarz

widział, jak przed jego własnymi oczyma wizja świetlanej

przyszłości powoli zamienia się w  koszmar. W  drugim tygodniu

walk ginęło coraz więcej i  więcej jego towarzyszy. Xuan przekonał

młodą parę, swych przyjaciół, by dołączyli do walki. Mąż jednak

został zabity przez pocisk artyleryjski. Musiał pójść do jego żony,

która dopiero co urodziła ich pierwsze dziecko, i  poinformować ją


o  jego śmierci. Rewolucja stawała się coraz krwawsza i  na ulicach

zapanowała nienawiść. Xuan wierzył do pewnego stopnia

w  konieczność przeprowadzenia zemsty, lecz teraz miał okazję

patrzeć, jak zamienia się ona w rzeź[291]. Wszyscy byli podejrzani.

Xuan interweniował, gdy jego ludzie aresztowali cywila, który

monitorował transmisje radiowe. Był dobrze ubrany, wyrażał się

elegancko i  zapisywał notatki czymś, co przypominało kod.

Z pewnością musiał to być szpieg. Aresztowany mężczyzna nalegał,

by zabrać go do najwyższego dowódcy w  tym obszarze, którego

nazwisko znał. Xuan się zgodził. Okazało się, że był specjalistą od

komunikacji pracującym dla dowództwa Frontu[292].

W  obliczu tych zagrożeń wielu się ukryło i  postanowiło

przeczekać wojnę. Przewidywali, że okupacja nie potrwa długo.

Huynh Van Don mieszkał w  Vy Da. Sprzedawał benzynę na stacji

tuż przed posterunkiem policji na ulicy Hung Vuong. Miał

trzydzieści sześć lat i  od trzynastu lat prowadził swój biznes,

pracując każdego dnia od piątej rano do dziesiątej wieczorem.

Zasnął w wigilię Tet i obudził się w odmienionym mieście.

Zobaczył dwóch swoich przyjaciół, którzy służyli w  ARVN,

ubranych w  czarne koszule, hełmy i  czerwone chusty wyzwolicieli.

Wielu mieszkańców jego dzielnicy, którzy służyli w armii lub którzy

pracowali dla reżimu Sajgonu, uciekło natychmiast. Inni zostali

aresztowani. Don był przekonany, że nie musi się obawiać uznania

za zdrajcę – jego ojciec walczył po stronie Viet Minhu, do którego

dołączył w  1945  roku i  nigdy już nie wrócił. Jednak mimo

rewolucyjnej karty jego rodziny Don musiał się bronić. Pozwolono

mu wrócić do domu, lecz kazano się stawić ponownie po pięciu

dniach, by pomógł w  obronie miasta. Kiedy wrócił, kazano mu

kopać wraz z  innymi „ochotnikami” długi okop od rzeki Huong aż

do krawędzi miasta. Pokazano im nawet przedstawienie jednej

z  propagandowych trup teatralnych. Dan wiedział, że niedługo

nadejdzie kontratak, i obawiał się, że po pracy w okopach zostanie

wzięty przez Amerykanów za żołnierza Frontu. Po mieście krążyły


fałszywe pogłoski, że jednostki koreańskie pomagają Amerykanom

w  odbiciu miasta – uważano, że Koreańczycy brali udział

w masakrach wietnamskich cywilów[293].

Don już pierwszego dnia zaczął kopać schron dla swojej rodziny.

Między szychtami dla wyzwolicieli kopał w  domu. Jego schronienie

musiało być wystarczająco duże, by pomieścić siedmioro ludzi –

jego, jego żonę, czwórkę dzieci i  jego matkę. Wykopał dziurę

szeroką na metr i  długą na trzy i  pół. Wspólnie ścięli dwa drzewa,

w  tym jabłonkę z  rodzinnego ogrodu, i  z  pozyskanego drewna

zrobili deski do przykrycia schronu. Następnie deski przysypał

ziemią i  liśćmi. Kiedy walki zbliżyły się do jego dzielnicy, wspólnie

z rodziną przeniósł się pod ziemię.

Rodzina Le Cong Thanha – chłopca, który był zdziwiony, że

członkowie Viet Congu nie mają ogonów – przygotowała się na długi

pobyt w  domu. Mieszkali niedaleko rynku Dong Ba, tuż przed

bramą we wschodnim murze cytadeli. Ojciec Le, Le Van May,

żołnierz ARVN, powiedział swej dużej rodzinie – było ich razem

dwadzieścioro – że będą musieli się ukryć, być może na wiele dni.

Sprawdzili, ile mają jedzenia. Zebrali zapasy na święta, więc mieli

dość żywności na tydzień. Ojciec Le wytłumaczył rodzinie, że siły

Sajgonu i  Amerykanie wrócą i  że kiedy do tego dojdzie, w  mieście

rozgorzeje okropna bitwa.

– Musimy wykopać schron – powiedział.

Inni uciekli. Wydostanie się z cytadeli nie było łatwe. Mieszkańcy

nawigowali jakoś wokół okopów i  punktów kontrolnych,

przechodzili pod i  nad murami. Nic nie było pewne. Ucieczka była

uważana za równoznaczną z  przyznaniem się do winy lub

przynajmniej do bycia zdrajcą sprawy. Nawet jeśli udało się przejść

przez punkty kontrolne i  bramy, uniknąć ognia karabinów

i  ostrzału artyleryjskiego, dojść do kilku kontrolowanych przez

Amerykanów lub ARVN obszarów, to nie było gwarancji, że nie

zostanie się wziętym za członka Viet Congu. W  szczególności

Amerykanie byli znani z  tego, że nawet jeśli znali kilka słów po


wietnamsku, to strzelali, zanim zadawali pytania. Ulice pełne były

martwych cywilów. Kto będzie się przejmował jednym lub dwoma

kolejnymi wietnamskimi ciałami?

Zbyt wiele było sposobów, by zginąć. Sierżant Chuck Ekker,

którego drużyna poprowadziła natarcie na skarbiec, znajdował się

kilka dni później w  pokoju na piętrze pobliskiego budynku razem

z  innym żołnierzem. Nagle zobaczyli kogoś w  tradycyjnym

wietnamskim ubraniu niosącego garnek wypełniony ryżem. Doszli

do wniosku, że ta osoba – nie byli pewni, czy była to kobieta, czy

mężczyzna – może nieść jedzenie żołnierzom wroga. Zastrzelili ją

więc na miejscu, bez żadnych wątpliwości.

Nguyen Dang Khoa i  jego rodzina ukrywali się od wielu dni

w  domu niedaleko kompleksu MACV. W  miarę jak walki się

nasilały, żołnierze Frontu przez megafony zaczęli się domagać, by

poukrywani cywile wyszli ze swoich kryjówek. Cywilów zganiano do

pobliskiego budynku szkoły i  tam wychwytywano zdrajców. Jeden

z  synów Khoa pracował jako urzędnik w  samorządzie, więc cała

jego rodzina znajdowała się w  niebezpieczeństwie. Khoa był

najstarszy, był już dziadkiem, chudym, przygarbionym mężczyzną

o białej brodzie. Zaproponował, że wyjdzie na zewnątrz.

– Jestem już stary – powiedział.

Zawiązał białą koszulę na kiju i  wyszedł na zewnątrz, trzymając

ją wysoko. Jego rodzina przyglądała się nerwowo. Khoa zdołał

przejść niewielki kawałek drogi, gdy amerykański żołnierz Marines

kryjący się za bramą zawołał za nim, by się zatrzymał.

Staruszek nie słyszał już zbyt dobrze. Odwrócił się w  stronę

Amerykanina, zobaczył, że ów ma wycelowaną w  niego broń

i popełnił fatalny błąd. Zaczął biec. Został tra ony w plecy – pocisk

wyszedł brzuchem, rozlewając jego wnętrzności. Khoa zdołał się

doczołgać do drzwi – jego rodzina wybiegła mu pomóc.

– Najprawdopodobniej umrę! – powiedział.

Miały to być jego ostatnie słowa. Marines byli zszokowani swoją

pomyłką. Pomogli zanieść Khoa do liceum imienia  Joanny d’Arc


i położyli go tam na stole, gdzie zmarł[294].

Pomimo takiego niebezpieczeństwa setki, a  potem tysiące rzuciły

się do ucieczki, w szczególności po tym, jak walki stały się bardziej

zacięte. W Hue przed rozpoczęciem bitwy mieszkało sto czterdzieści

tysięcy ludzi i  ocenia się, że około osiemdziesięciu procent

zabudowy miasta zostało zniszczone lub uszkodzone w czasie walk.

Uchodźcy uciekali z  jednego miejsca do drugiego niczym mrówki.

W  południowym Hue tysiące uchodźców zbierało się w  miejscach,

które dawały choć odrobinę bezpieczeństwa – w  kościołach,

pagodach, budynkach publicznych. Nigdzie jednak nie było

bezpiecznie.

Tran, autorka Mourning Headband for Hue, która przyjechała do

miasta pochować swojego ojca i  utknęła z  powodu ofensywy,

spędziła kilka dni ze swoją rodziną w  kościele Najświętszego

Zbawiciela. Była wśród tłumu uchodźców, gdy francuscy reporterzy

tra li do kościoła kilka dni wcześniej. W  miarę jak walki

w  trójkącie się nasilały, a  front zbliżał się coraz bardziej, warunki

życia w  kościele stawały się nie do zniesienia. Nie było tu toalet.

Ludzie nie mieli wyboru i  musieli załatwiać swoje potrzeby na

zewnątrz. Od czasu do czasu do środka wpadała grupa żołnierzy

Frontu, uzbrojona po zęby i  szukająca osób z  ich list. Wokół bez

ostrzeżenia padały bomby. Strach i  żałoba doprowadzały ludzi do

szaleństwa. Tran widziała, jak martwe dziecko, którego ciało

zaczynało już gnić, zostało wyrwane z  ramion matki utrzymującej,

że ono nadal żyje. Starszy człowiek, który uciekł ze swojego

luksusowego domu, krzyczał w  pustkę, błagając wyimaginowanych

komunistycznych żołnierzy: „Proszę, panowie, nie, proszę, panowie,

bracia wyzwoliciele! Proszę, panowie, wyzwoliciele, proszę, nie

palcie domu, nie palcie domu!”[295].

Tran opisała później w  swojej książce, jak walki wokół nich na

przemian narastały i przygasały:

 
Teraz słychać już nie tylko pistolety, lecz także karabiny

maszynowe, strzelające salwami. Wydaje się, że i  duże działa

dołączyły do kanonady. Słychać brzęczący dźwięk, na podłogę

spada mnóstwo potłuczonego szkła. Wydaje się, że strzały

dochodzą zewsząd – z  przodu i  z  tyłu. Poznaję dźwięk B40-ek,

dźwięk kałasznikowów, dźwięki przeróżnych dział. Z  wielu stron

dochodzą nas dźwięki pękającego szkła. Słychać głośne krzyki.

Ludzie nawołują się nawzajem, krzycząc „hej! hej!”. Kolejny

głośny dźwięk i  szkło pada na posadzkę, po czym słychać

eksplozję i  ognista czerwona masa spada w  sam środek

kościoła. Cegły i  dachówki, dym, ciemność. Biec, biec i  byle

tylko nie umrzeć[296].

Uciekli do pałacu An Dinh, bogato zdobionego, trzypiętrowego

budynku, który był ostatnią rezydencją cesarza Bao Dai, lecz

i  pałac stał się celem ataku. Część dachu się zawaliła i  musieli

uciekać stamtąd w panice, pozostawiając za sobą większość rzeczy,

które zabrali z domu. Tran opisała później sceny na ulicach:

Grupa, która się do nas zbliża, składa się z  około stu osób;

przywódcami grupy jest kilku katolickich księży i  buddyjskich

mnichów. W  rękach mają agi z  białej, podartej tkaniny, agi

bezwarunkowej kapitulacji, agi przerażenia. Idą, a  potem

biegną niczym spieszące się dzieci. Za białymi agami

przywódcy i  ich podopieczni starają się sobie pomagać. Ludzie

niosący rzeczy na ramionach ledwo truchtają. Thai staje na

krawędzi drogi i podnosi rękę w pozdrowieniu:

„Ojcze, co się tam dzieje?”

Ksiądz potrząsa głową, w  kącikach jego ust widać białą ślinę.

Mnich niesie na rękach ranne dziecko, krew spada kroplami na

drogę; mnich wyciąga rękę i  macha, dając nam znak, byśmy do

nich dołączyli. Nie można się zatrzymać, to niebezpieczne.

Jednak mnich nic nie mówi. Grupa ludzi powoli przemieszcza


się przed nami, kobiety niosą dzieci w  ramionach, mężczyźni

niosą pakunki, dzieci truchtają obok nich. Poza tym wszystkim

muszą także nieść rannych. Mężczyzna ranny w  nogę próbuje

biec, podskakując i  kuśtykając. Od czasu do czasu pada na

ziemię, lecz wstaje. Ktoś ma niemal urwaną rękę – trzyma się

jego ciała tylko na luźnym płacie skóry. Komu innemu spuchła

głowa; jeszcze inny uchodźca ma przecięte czoło, na którym

widać małe krople krwi. Biegną w  poszukiwaniu schronienia za

tymi skrawkami białej tkaniny, z której zrobione są agi. Ludzie

jęczą, płaczą i  modlą się; ktoś zmawia chrześcijańską modlitwę,

inny wzywa niebiosa i Buddę[297].

Tran i jej rodzina ostatecznie schronili się w schronie pod kapliczką

przodków ich przyjaciela. Kiedy ostrzał artyleryjski z  Phu Bai

zaczął tra ać blisko ich schronienia, zebrali się razem w grupowym

uścisku, „by, gdy nadejdzie śmierć, umrzeć razem, w  jednej

grupie”[298].

Tuy-Cam, narzeczona Jima Bullingtona, który ciągle jeszcze

ukrywał się u  francuskich księży, schroniła się w  domowym

schronie, a  jej rodzina musiała gotować posiłki dla żołnierzy

wyzwolenia, czasami nawet sześć razy dziennie, dla grup liczących

od dziesięciu do dwudziestu pięciu ludzi. Jej starszy brat, o cer

ARVN, i  jej młodszy brat, kadet sił powietrznych ARVN, nadal

ukrywali się na strychu. Żołnierze byli grzeczni, a  rodzinie

powiedziano, że „po rewolucji” zostaną wynagrodzeni za żywność.

Kilka razy komisarze pojawili się w  domu, by przeprowadzić

trwające godzinę sesje indoktrynacyjne. Próbowali nakłonić

nastolatków z  rodziny, by ci dołączyli do innych pracujących

w  kwaterze głównej przy produkcji plakatów z  hasłami partyjnymi

oraz ag, lecz młodzi odmówili. Chociaż żołnierze Frontu

przeszukali dom kilka razy, nigdy nie tra li na strych i  nie

odnaleźli schronienia Tuy-Cam.


Kiedy zaczęły się amerykańskie bombardowania, ich dom

znajdował się niedaleko od miejsca, gdzie ukrywał się Bullington –

rodzina uciekła w  stronę swej rodzinnej wioski, około siedmiu

kilometrów na zachód.

–  Jesteśmy po stronie południowowietnamskiej – powiedział jej

brat. – Nie chcemy, żeby zabili nas Południowi Wietnamczycy!

Wzięli swoją osiemdziesięcioletnią babcię na barana i  wyruszyli.

Próbowali omijać miejsca szczególnie zaciętych walk i  te pełne

oddziałów wyzwoleńczych. Zdecydowali się zatrzymać na chwilę

odpoczynku w pagodzie, ale po drodze wpadli na patrol Viet Congu.

Składał się głównie z  miejscowych, więc niektórzy z  nich znali

rodzinę Tuy-Cam. Jeden z  nich natychmiast wskazał jej starszego

brata i  powiedział, że jest on porucznikiem ARVN. Zaczęli się

przyglądać jej młodszemu bratu.

– Nie jest jeszcze żołnierzem – odezwał się jeden z nich. – Jednak,

jak rozumiem, dołączył do sił powietrznych.

Obu zabrano. Tuy-Cam bardzo się o  nich bała, lecz nie odważyła

się błagać o  łaskę i  przez to przyciągnąć ich uwagę. Jeden

z członków patrolu wpatrywał się w Tuy-Cam. Ich oczy się spotkały

i  dziewczyna szybko odwróciła wzrok. Pracował jako murarz przy

budowie aneksu do ich domu. Znała go i  jego rodzinę bardzo

dobrze i  wiedziała, że wie o  jej pracy dla Amerykanów. Jednak nic

nie powiedział. Zdecydował się jej nie wydać i  rodzina mogła

kontynuować marsz w stronę pagody.

Na miejscu spotkał ich mnich, którego znali bardzo dobrze.

– Gdzie są dwaj bracia? – spytał.

Matka wytłumaczyła, że ich zabrano.

– Viet Cong wpatrywał się także w Tuy-Cam – powiedziała. – Boję

się o jej życie, dlatego tu jesteśmy.

Mnich powiedział, że Tuy-Cam będzie musiała opuścić rodzinę.

Pozostali mogą zostać w  pagodzie, lecz ona musi znaleźć

schronienie w  innym miejscu. Ukrył ją w  pobliskim schronie


niedaleko wielkiego posągu Buddy. Następnie ich zostawił, by

dowiedzieć się, co może zrobić dla dwóch braci.

Wrócił kilka godzin później, sam, potrząsając głową ze smutkiem.

Rodzinę zaproszono na posiłek razem z  mnichami, lecz nikt nie

był głodny. Zebrali się razem i  płakali, aż wreszcie podjęli decyzję

o powrocie do domu. Zabrali ze sobą Tuy-Cam. W drodze powrotnej

ponownie zostali zatrzymani, tym razem przez patrol ARVN.

Powiedziano im, że nie powinni wracać do domu: było to zbyt

niebezpieczne. Zamiast tego więc udali się na uniwersytet, który

Amerykanie zamienili w rodzaj centrum dla uchodźców.

Przydzielono im tam niewielką przestrzeń. Nie mieli nic do

jedzenia i nie było dość miejsca, by się położyć i przespać. Spędzili

tam kilka tygodni, jedząc cokolwiek, co udało im się zdobyć, jak

wszyscy inni.

To tam dowiedzieli się od młodego mężczyzny, który zdezerterował

z sił Frontu, że dwóch braci Tuy-Cam rozstrzelano[299].


 

Marines w trakcie walk w Hue


 

COŚ TAM SIĘ NIE ZGADZA

Prezydent Johnson nakłaniał „Westy’ego”, by w czasie ofensywy Tet

codziennie spotykał się z  reporterami i  przeciwdziałał negatywnym

opisom sytuacji w  Hue. Pierwszego dnia generał powiedział

dziennikarzom, że prawdziwym celem, wielką bitwą, na którą

czeka, jest Khe Sanh. Pomimo sprzecznych z  tą teorią dowodów

nalegał, że tak właśnie jest. Jeśli zaś chodziło o ataki na miasta, to

były one według niego aktem desperacji, samobójstwem – próbą

odciągnięcia uwagi.

O  Hue rzadko wspominano w  czasie tych konferencji. Na

początku „Westy” przyznał tylko, że „znaczne siły” wkroczyły do

miasta:

[Wróg] zajął teraz część miasta. Siły ARVN związały siły wroga

i  podjęły próbę oczyszczenia miasta z  jednostek przeciwnika

[…]. Podsumowując, szanowni państwo, druga faza kampanii

[przeciwnika] była odważna. Charakteryzowały ją zdradliwość

i  zwodniczy charakter. Wykazano się wielką pogardą dla

ludzkiego życia. Przyniosła znaczące zniszczenia w  wielu

miastach i  miasteczkach. Wróg zapłacił wysoką cenę […]. Jak

długo będzie w  stanie utrzymać takie tempo? Daję mu

możliwość utrzymania tej fazy kampanii przez kilka dni więcej.

Mamy jednak dowody na to, że zaczyna mu już brakować

sił[300].

 
Przez następne tygodnie „Westy’ego” wielokrotnie pytano o to, co się

dzieje, w  szczególności w  Hue, gdzie było wiadomo, że końca walk

nie widać. Jednakże jakkolwiek przedstawiał sytuację, generał nie

widział sukcesów wroga. Nie przyznał Hanoi prawa do

jakiegokolwiek udanego manewru. Nie było zaskoczenia. Nic nie

osiągnięto. Nie stracono żadnego miasta. Jego przeciwnik podjął

desperacką próbę i  poniósł porażkę. Straty były katastrofalne.

Przewidziano ruch nieprzyjaciela i  nie tylko go wyprzedzono, lecz

kompletnie zmiażdżono. Doskonała wiedza o  sytuacji opóźniła

także atak na Khe Sanh, przynajmniej na razie. Generał nie

udawał – według wszelkich raportów naprawdę wierzył w  te

wszystkie argumenty; nawet wówczas, gdy wielkość strat

amerykańskich w  Hue rosła, opinia publiczna zwracała się

przeciwko niemu, a jego kolejne zapewnienia co do przebiegu bitwy

okazywały się bezwartościowe. Nigdy jeszcze dowódca wojskowy nie

ignorował faktów tak ewidentnie.

Dwa dni po rozpoczęciu bitwy szefowie połączonych sztabów

poprosili go, by wytłumaczył znaczenie ofensywy Tet i  ocenił

sytuację. „Westy” znów podkreślał, że ataki w  całym kraju były

dywersją od głównego uderzenia na Khe Sanh. Zaczął codziennie

wysyłać prezydentowi raporty o  sytuacji bazy. Atak na Hue i  inne

miasta „mógł być dywersją, której celem było wprowadzenie sił

sprzymierzonych w  błąd i  odciągnięcie uwagi, a  może i  sił od

zagrożonego obszaru [Khe Sanh i strefy zdemilitaryzowanej]”. Ataki

na miasta „nie zostały podjęte siłami dość znaczącymi, by pozwolić

na ich kontynuację przez dłuższy czas. Większość ataków już się

skończyła”. „Westy” tłumaczył, że atak na Khe Sanh nadal jeszcze

jest prawdopodobny.

Atak na bazę tak bardzo go zajmował, że zastanawiał się nawet

nad użyciem broni chemicznej, a  nawet taktycznej broni jądrowej.

Tajna grupa planistyczna spotkała się na Okinawie w  dzień po

rozpoczęciu ofensywy Tet, by omówić taką możliwość. Plan nosił

kryptonim „Złamana szczęka”. Cel tego planu wytłumaczył doradca


wojskowy Johnsona, generał sił powietrznych Robert N. Ginsburgh

w  notatce do Wheelera: „Jeśli, pomimo oceny generała

Westmorelanda, sytuacja w  Khe Sanh stanie się dramatyczna,

będziemy musieli zastanowić się nad użyciem TACNUCS

[taktycznej broni jądrowej]”.

Generał Wheeler na dole dokumentu zanotował: „Uważać

i trzymać plany w sekrecie”.

Dwa dni później „Westy” wyraził swoją opinię. Był w  pełni gotowy

na użycie broni nuklearnej, jeśli sytuacja miałaby się pogorszyć.

Napisał do Wheelera:

„Użycie taktycznej broni jądrowej nie powinno być konieczne

w  obecnej sytuacji […]. Jednakże, jeśli sytuacja w  obszarze strefy

zdemilitaryzowanej zmieni się dramatycznie, powinniśmy być

gotowi użyć broni o  większej skuteczności przeciw

skoncentrowanym siłom przeciwnika. W  takich okolicznościach

wyobrażam sobie, że w  grę może wchodzić taktyczna broń jądrowa

lub środki chemiczne”[301].

Opinia publiczna dowiedziała się o  wszystkim, gdy senator

Eugene McCarthy, który prowadził kampanię jako alternatywny,

antywojenny, kandydat partii demokratycznej na prezydenta,

powiedział reporterowi na lotnisku w  Bostonie, że rozważa się

użycie broni jądrowej. O  „Złamanej szczęce” dowiedziała się

wcześniej senacka komisja spraw zagranicznych. Wieści

spowodowały ostrą reakcję na świecie i  natychmiastową serię

kłamstw, by zaprzeczyć istnieniu takiego planu. Rzecznik prasowy

prezydenta, George Christian, opisał wypowiedź McCarthy’ego jako

„fałszywą, nieodpowiedzialną i  nieuczciwą w  stosunku do sił

zbrojnych”[302]. Pentagon ruszył do akcji – 10 lutego admirał Sharp

wysłał ostrą notę do „Westy’ego”: „Natychmiast zaprzestać

planowania «Złamanej szczęki». Umieścić wszystkie materiały,

w tym wiadomości i korespondencję dotyczące planu, pod klauzulą

tajności. Poinformować cały personel posiadający dostęp do tego

projektu, że nie wolno ujawnić istnienia planu, ani też przyznać, że


kiedykolwiek tego typu projekt planowano lub też planować

zaprzestano. Należy zapewnić absolutną tajność zarówno tych, jak

i poprzedzających je działań”.

Prezydent Johnson zgodził się na użycie nad Khe Sanh COFRAM

(Controlled Fragmentation Munitions – amunicji kasetonowej).

Skutki jej użycia mogą być przerażające, broń tego rodzaju może

zabić tysiące żołnierzy wroga przez rozrzucenie znacznej liczby

mniejszych ładunków na dużym obszarze[303].

Jeśli zaś chodziło o  ataki na Hue i  inne miasta Południowego

Wietnamu, to „Westy” uważał te akcje za mało ważne. W jego opinii

przysporzyły one przeciwnikowi wielkich strat i  wywołały

„ekstremalną, czasami nawet bezsensowną agresję”.

Podobnego zdania był raport CIA dostarczony na biurko

prezydenta w  poniedziałek, 12  lutego. W  przeciwieństwie do

dokładnej analizy z  Hue sprzed kilku dni ta była bliższa punktowi

widzenia „Westy’ego”. Co ciekawe, raport przypisywał „potężne

błędy wywiadu” nie Amerykanom, ale komunistom:

Komuniści świetnie ukryli tak dobrze zorganizowany plan, lecz

należy im przypisać potężne błędy wywiadu. Dokumenty

przechwycone w  ostatnich czterech miesiącach, a  także

przesłuchania więźniów biorących udział w  ostatnich atakach

wskazują jasno, że Viet Cong planował zająć i utrzymać miasta,

spodziewał się powszechnego powstania i planował zainstalować

rząd rewolucyjny, co potwierdza przygotowanie gotowej do

użycia struktury administracyjnej Viet Congu w  większych

miastach. Wydaje się nieprawdopodobne, że oczekiwania Viet

Congu były tak rozbieżne z  rzeczywistością, lecz można podać

trzy czynniki, które to tłumaczą. Po pierwsze, komuniści byli

i  zawsze będą o arami swojej własnej doktryny, a  w  tym

wypadku podstawowymi przykazaniami było: „Im dłużej

walczymy, tym silniejsi jesteśmy” oraz „Im bardziej zajadły jest

opór przeciwnika, tym bliżej do jego upadku”, a także „Ludność


nas popiera i  gdy mieszkańcy miast będą mieli szansę powstać

po naszej stronie, nasze zwycięstwo będzie pewne”. Po drugie,

przywódcy byli ciągle dezinformowani przez niższe kadry […]. Po

trzecie, potrzeba odniesienia zwycięstwa po dwóch latach suszy

mogła spowodować zarzucenie zwyczajnej ostrożności[304].

„Westy” miał jeszcze jedno wytłumaczenie: „Ataki mogły być

zaplanowane jako pokaz siły, by przejąć kontrolę nad ludnością,

kontrolę, która powoli, lecz stale wymykała się z rąk przez ostatnie

kilka miesięcy. Wróg mógł uwierzyć, że wartość psychologiczna

i  propagandowa wynikająca z  możliwości uderzenia niemal

jednocześnie na tyle miast, miasteczek i  infrastrukturę kraju

będzie warta poniesionych kosztów”. Uznał jednak to

wytłumaczenie za mało prawdopodobne.

Jeśli zaś chodziło o  obecną sytuację, „Westy” pisał: „Wróg stracił

już ponad dwanaście tysięcy zabitych tylko w  okresie między

godziną szóstą 29  stycznia a  pierwszą 3  lutego”. Podkreślił, że

straty sił amerykańskich i ARVN stanowią zaledwie jedną dziesiątą

tej liczby. „Chociaż przeciwnik nadal walczy w  okolicy kilku miast

i instalacji to nie kontroluje ich i jestem pewien, że ich kontrolować

nie będzie po zaprzestaniu jego wysiłków […]. Jakikolwiek był cel

komunistycznych ataków z  zaskoczenia na tuzin miast i  baz

w Wietnamie, zakończyły się one katastrofą dla atakujących. Nadal

toczą się walki, a  komuniści być może mają jeszcze nierzucone

w  bój rezerwy. Jednak ich wysiłki, pomimo prób w  Hue i  kilku

innych miejscach, wydają się skazane na porażkę”[305].

We wtorek, 6  lutego, liczba strat wroga osiągnęła według

„Westy’ego” dwadzieścia jeden tysięcy i nadal rosła.

Pomimo prób przedstawienia ofensywy Tet jako katastrofy dla

komunistów prasa nie przyjmowała tej propagandy do wiadomości.

Obietnica złożona przez „Westy’ego” kilka miesięcy wcześniej,

jakoby koniec wojny zaczynał „być widoczny”, wydawała się teraz

absurdalna. „Washington Star”, przywołując osiągnięte przez Hanoi


zaskoczenie, cios dla obiecywanego przez rząd Thieu poczucia

bezpieczeństwa, wielki wzrost strat amerykańskich oraz koniec

przedstawiania przez „Westy’ego” obrazu wojny w  różowym świetle,

pisał w  piątek: „Jakież to niby ma być zwycięstwo? Wedle każdego

wojskowego standardu jest to przytłaczająca porażka”.

W  „Philadelphia Inquirer”, gazecie, która dotychczas popierała

wojnę, pisano: „Bezpieczne założenie, że rząd Południowego

Wietnamu zyskuje poparcie ludności, zostało kompletnie obalone

przez odważne ataki Viet Congu”.

George Romney, gubernator Michigan i  republikański kandydat

na prezydenta, powiedział dziennikarzom: „Jeśli to, co widzieliśmy

w ostatnim tygodniu, jest porażką Viet Congu, to mam nadzieję, że

nigdy nie osiągną zwycięstwa”[306].

W  czwartek, 8  lutego, senator Robert F.  Kennedy wygłosił

powszechnie dyskutowaną przemowę na spotkaniu autorskim

w  Chicago, która musiała podnieść i  tak już wysokie ciśnienie

Johnsona. Nazwał Wietnam „pogłębiającym się bagnem”. Johnson

dostał wojnę w  spadku po zabitym prezydencie Kennedym i  nie

żałował odniesień do niemal kanonizowanego JFK przy każdej

okazji, gdy mówił o  Wietnamie. Teraz jednak młodszy brat

prezydenta i  jego „następca tronu” objął kurs antywojenny.

Kennedy dotychczas starał się unikać odpowiedzi na wezwania, by

kandydować przeciw Johnsonowi w  nadchodzącym starciu

o nominację partii demokratycznej, pozostawiając McCarthy’ego na

polu bitwy. Zaledwie tydzień wcześniej „New York Times” w  swoim

wstępniaku napisał, że Kennedy odmówił poparcia McCarthy’ego,

ponieważ senator „wydaje się pewnym przegranym”[307]. Jednak

ofensywa Tet odmieniła losy McCarthy’ego. Spowodowała napływ

datków i  ochotników – studentów przeciwnych wojnie gotowych

telefonować w  imieniu senatora z  New Hampshire i  pukać do ich

domów, by przekonać do poparcia go. Zaczął wyglądać jak całkiem

poważny kandydat, może nawet początek całego ruchu. Przemowa


Kennedy’ego sugerowała, że być może zdecyduje się on

kandydować.

–  Czas na prawdę – zaczął. – Nadszedł czas zmierzyć się

z  rzeczywistością; zwycięstwo militarne nie wygląda na osiągalne

i  pewnie nigdy nie nadejdzie […]. Wydarzenia ostatnich dwóch

tygodni czegoś nas nauczyły – powiedział Kennedy. – Jeśli brak

nam innych powodów, to dla tych młodych Amerykanów, którzy

walczą tam teraz dziś, nadszedł czas inaczej spojrzeć na wojnę

w  Wietnamie […], a  pierwszym krokiem jest zmierzenie się

z  faktami. – Dodał, że Tet: – Nie jest jakiegoś innego rodzaju

zwycięstwem – a  następnie wyśmiał przesadne statystyki strat

„Westy’ego”: – Wydawać by się mogło, że niezależnie od zapewnień,

ilu członków Viet Congu i armii Północnego Wietnamu zabito, przez

jakiś cudowny wysiłek woli siły wroga pozostają takie same. [Mówi

się nam], że z  sześćdziesięciu tysięcy ludzi rzuconych do ataku na

miasta dwadzieścia tysięcy zginęło. Jeśli zaledwie dwóch żołnierzy

zostało ciężko rannych na każdego zabitego – a  jest to bardzo

ostrożne założenie – całe siły wroga zostałyby wykluczone z  walki.

Kto, w takim razie, walczy?[308]

W  Waszyngtonie w  tym samym tygodniu dr  Martin Luther King

Jr. spotkał się z  dwoma i  pół tysiącami przywódców religijnych na

dwudniowej sesji, która miała zaplanować kwietniowy marsz

łączący ruchy praw obywatelskich i antywojenny. King wziął udział

w  milczącym czuwaniu przeciw wojnie na cmentarzu narodowym

w  Arlington i  rozmawiał o  poprowadzeniu protestów na

nadchodzących za kilka miesięcy zjazdach zarówno partii

demokratycznej, jak i  republikańskiej[309]. Jego zabójca, James

Earl Ray, już go śledził i miał go zabić w Memphis zaledwie półtora

miesiąca później.

Sceptycyzm w  kwestii wojny był wyrażany nie tylko przez

protestujących. W  czasie rozmów towarzyszących regularnemu

śniadaniu prezydenta z  przywódcami partii demokratycznej

w  Kongresie we wtorek, 6  lutego, których treść zapisał doradca


Johnsona, senator Robert Byrd, sekretarz klubu parlamentarnego

demokratów w  Kongresie i  w  żadnym razie nie liberał, zapytał

o niedocenienie sił Viet Congu.

– To nie tak, że nie doceniałem Viet Congu – odparł Johnson. – To

nie są popychadła. Nie sądzę, żebyśmy dysponowali błędnymi

informacjami lub też nie docenili morale Viet Congu.

– Coś tam się nie zgadza – powiedział Byrd.

– Nasze informacje nie są błędne – upierał się Johnson.

– To nie oznacza, że Viet Congowi nie udało się odnieść sukcesu.

Ich celem było pokazanie, że mogą zaatakować w  całym kraju, i  to

też zrobili.

– To wcale nie był ich cel.

–  Mówiłeś, że Viet Cong traci morale – powiedział Byrd, który

grzecznie wycofał się z  osobistego ataku na prezydenta. – Kiedy

twierdzę, że ty mówiłeś, mam na myśli administrację.

–  Osobiście nigdy czegoś takiego nie powiedziałem – odparł

poirytowany prezydent. – Nie wiem też nic o  tym, by ktoś coś

takiego powiedział. Co według ciebie powiedzieliby Amerykanie,

gdybyśmy wysłali gdzieś nasze oddziały i stracili dwadzieścia jeden

tysięcy z  nich, jak teraz nasz przeciwnik? […] Uważam, że ta

krytyka nie jest wiele warta. Czytam te wszystkie przemowy […],

patrzę na wszystkich ludzi krytykujących naszą politykę w  całym

kraju. W czym niby mają rację? Teraz mówi się o złym zarządzaniu

wojną w  Wietnamie. Myślę, że błędów było bardzo niewiele.

Chciałbym, żeby Mike [Mike Mans eld z  Montany, głośny

przeciwnik wojny] wygłosił mowę o  Ho Chi Minhie. Nic nie jest

gorsze niż złamanie rozejmu podjętego na święta. Jednak nikt

nawet słowem nie piśnie o  Ho. Mnie nazywają mordercą, za to Ho

cieszy się świetną opinią.

Byrd, który był protegowanym Johnsona, powiedział, że nie chce,

by prezydent myślał, że osobiście się z nim nie zgadza, lecz uważał

za uzasadnione zadawanie pytań.

– Nie zgadzam się z tym, co mówisz – powiedział Johnson.


– Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że dysponowaliśmy dobrymi

informacjami – powiedział Byrd, trzymając się swojej linii.

–  […] osobiście uważam, że ponieśli poważną porażkę – oznajmił

Johnson. – Jednak wiedzieliśmy, że nie będzie powszechnego

powstania, i nie udało im się odnieść żadnego zwycięstwa[310].

Johnson udawał twardego, lecz sam był na tyle zmartwiony

podejściem Byrda, że tego samego dnia wyraził zaniepokojenie

w obecności doradców do spraw polityki międzynarodowej. Obawiał

się, że krytyka Byrda odzwierciedlała coraz bardziej powszechny

punkt widzenia.

–  Jeśli w  wojnie idzie dobrze, mieszkańcy Ameryki są z  nami –

doradzał Walt Rostow. – Jeśli idzie źle, są przeciw nam. Jedynym

sposobem, w jaki możemy na to odpowiedzieć, jest poprawa naszej

sytuacji militarnej. Myślę, że teraz to ludzie w  mundurach są

odpowiedzialni za to, jak powszechne otrzymamy poparcie[311].


 

PRZEJĘCIE

Cztery dni zajęło Wielkiemu Erniemu Cheathamowi przebicie się

do kanału Phu Cam. Były to długie i  krwawe dni. Trzeba było

walczyć o każdy ważniejszy budynek wzdłuż ulicy Le Loi, lecz kiedy

natarcie już się zaczęło, nie można go było powstrzymać. Był to

pierwszy poważniejszy amerykański sukces od czasu utraty

miasta.

Skuteczne przejęcie skarbca stało się wzorem. Cheatham

najpierw bombardował budynek lub kompleks moździerzami –

nazywał je „młotami”[312]. Następnie przychodziła pora na gaz,

czołgi, Ontosy, sto szóstki, granatniki, a  wreszcie, na końcu, na

Marines.

Porucznik Hoang Anh De i  jego ludzie zawzięcie bronili każdej

pozycji aż do rozpoczęcia bombardowania, po czym wycofywali się

na następną linię obrony. Gruzy po ostrzale artyleryjskim tworzyły

wiele nowych kryjówek.

Najważniejsze cele padały jeden po drugim: szpital, więzienie,

siedziba władz prowincji. Mniejsze starcia toczono w  domach,

szkołach, sklepach, garażach i  na dziedzińcach. Każdy krok

naprzód był kosztowny. W pierwszych dwóch dniach trzy kompanie

Cheathama pracował razem – Foxtrot przesunęła się na południe,

by zająć lewą ankę, Golf zaś na północ i zajęła pozycję w centrum.

Następnie kompania porucznika Smitha zastąpiła kompanię

Foxtrot, która poniosła ciężkie straty. Ludzi Smitha przesunięto na

północ, by mogli walczyć po prawej stronie ulicy La Loi. Gęste

chmury nadal uniemożliwiały ataki z  powietrza, a  bliskość pozycji


wroga czyniła użycie ciężkiej artylerii zbyt ryzykownym, lecz broń

sprowadzona przez Cheathama oraz opracowana przez niego

taktyka sprawdzały się doskonale.

Dawny zawodnik potra ł poznać dobrego obrońcę i  w  tej roli

postawił czołgi. Zbyt niebezpieczne było rozmieszczenie ludzi

dookoła nich, więc wysłał je same naprzód. Ontos był bardziej

podatny na ogień wroga, lecz mniejszy, szybszy i  miał większa siłę

ognia. Cheatham trzymał je za czołgami na początku ataku

każdego dnia. Ciężki ogień skierowany na czołgi ujawniał pozycje

przeciwnika. Cheatham następnie zupełnie spokojnie stał na ulicy

obok Ontosa – w  hełmie był niemal tak wysoki jak właz pojazdu –

i  wskazywał cele jego sześciu wielkim działom. Następnie pojazd

pędził przed czołgi, wstrzeliwał się pociskami smugowymi w pozycje

przeciwnika i rozpoczynał ostrzał. Ontos wychylał się tak bardzo do

tyłu po strzale, że wydawało się, jakby miał się przewrócić, lecz

następnie osiadał i na wstecznym pędził na tyły. Okazał się bardzo

przydatną bronią. Jego sześć dział potra ło zburzyć nawet

najgrubsze mury lub przynajmniej wybić w  nich duże dziury.

Z  czasem przeciwnik zaczynał uciekać, gdy tylko zobaczył pociski

smugowe z Ontosa. Niewielu czekało na właściwy pocisk[313].

Po zdobyciu skarbca walki były nadal trudne i  toczyły się wolno,

lecz Marines nie napotkali już oporu na taką skalę. Pomimo

mnóstwa broni i  amunicji zdobytych w  magazynach ARVN

i  opuszczonych posterunkach siłom porucznika Hoanga zaczynało

brakować zaopatrzenia. Nie przeprowadzał kontrataków, ani też nie

próbował o ankować Cheathama lub przerwać linii zaopatrzenia

między frontem a  kompleksem MACV, którym to szlakiem siły

pułkownika otrzymywały zapasy i  amunicję, a  ewakuowały

rannych i  zabitych. Braki amunicji zmusiły Hoanga do zajęcia

stricte defensywnych pozycji. Tracił ludzi równie szybko co Marines,

lecz przyjęta przez niego strategia wycofywania się na kolejne linie

obrony pozwoliła mu utrzymać jego siły w  całości. Wiedział, że nie

powstrzyma Marines. Czasami w  nocy wysyłał patrole nękające


Amerykanów, dzięki czemu znał ich pozycje przed natarciem

następnego dnia. Najgorszą częścią bitwy były bombardowania

z  moździerzy i  gaz łzawiący. Niektórzy z  ludzi Hoanga byli

wystawieni na tak duże ilość gazu, że oślepli i wymiotowali krwią.

Hoang otrzymał rozkaz kontynuowania walki. Przełożeni chcieli

uczynić z  jego oporu symbol. Pokazać, że są zdolni przeciwstawić

się Amerykanom, choć mieli oni większą siłę ognia i  mogli prędzej

skoncentrować duże oddziały. Często wyrażana przez Amerykanów

pogarda wobec wroga, który odmawiał walki w  polu, była

odczuwana także przez siły Frontu. Taktyka ataku i  ucieczki

odbijała się negatywnie na ich własnym morale. Tutaj w Hue mogli

raz na zawsze pokazać sobie samym i całemu światu, że byli gotowi

stawić czoła Amerykanom[314]. W  czasie, gdy pierwsza linia

walczyła, na drugiej towarzysze próbowali opracować najlepszą

strategię obrony, zajmując nowe pozycje strzeleckie, które

wykorzystywały układ kwartału, zakładając pułapki, kopiąc okopy

i  rozmieszczając ludzi na dachach i  w  oknach. Coraz bardziej

opierali się na snajperach w celu spowolnienia natarcia Marines.

Kiedy centrum dowodzenia Cheathama przesunęło się naprzód,

major Salvati postanowił zdobyć dla niego butelkę dobrej szkockiej,

ulubionego trunku pułkownika. Większość lepszych domów

w  południowym Hue miało niezłe zapasy alkoholu. Jedyną

przeszkodą były psy. Wiele rodzin pozostawiło na straży swoje psy,

więc Salvati strzelał do nich, by dostać się do środka.

W  nocy nadchodził czas na przegrupowanie, planowanie

następnego dnia i  być może krótki sen. Przewidywalny rytm bitwy

skutkował tym, co kapitan Christmas nazwał „wojną

gentlemanów”, jednak nie było w niej nic uprzejmego.

Niektórzy z  żołnierzy początkowo czuli się całkiem pewnie,

walcząc w  mieście. Mieli już dość insektów, gorąca, brudu

i  pijawek, które były plagą pól ryżowych i  dżungli. Walki w  mieście

wydawały się dobrą zmianą, dopóki nie spędzili w  Hue kilku dni.

W polu, kiedy znalazło się pozycję wroga, można ją było o ankować


– wysłać jedną drużynę na lewo, drugą na prawo. Środek otwierał

ogień, a  ankujące drużyny atakowały po bokach. Jeśli spróbowało

się to zrobić w  Hue, na otwartym dziedzińcu lub na ulicy,

ankujące oddziały zostałyby zdziesiątkowane.

Kiedy szkolili się z  ataku na budynki w  czasie kursu piechoty

w  Camp Lejeune lub Camp Pendleton, trenowali na prostej,

jednopiętrowej strukturze ze sklejki. Uczono ich ataku od góry do

dołu, ataku przez dach. Tutaj było to po prostu niemożliwe.

Budynki były zbyt wysokie, by dostać się na dach, i nie można było

podejść do nich dostatecznie blisko bez wystawienia się na ogień

przeciwnika. Budynki trzeba było zdobywać od dołu do góry.

Jakikolwiek oczywisty punkt umożliwiający wejście skazywał na

pewne samobójstwo. Drzwi i  okna były wstrzelane przez pobliskie

pozycje karabinów maszynowych i  granatników. Marines

przekonali się o  tym dość boleśnie. Trzeba było unikać drzwi

i okien. Używało się bazooki do wybicia dziury w murze i przez nią

wchodziło się do środka. Potem oczyszczało się parter, pokój po

pokoju i  wchodziło się na górę. Miało to dewastujące skutki dla

wyposażenia. Po otwarciu drzwi trzeba było natychmiast wsadzić

w  szparę lufę karabinu, by uniemożliwić ponowne ich zamknięcie.

Wrzucało się granat, a  po tym, jak eksplodował, wchodziło się do

środka, strzelając na wszystkie strony – zazwyczaj we dwóch,

czasami we trzech, jeśli pomieszczenie było duże. Pierwszy strzelał

na lewo od środka, drugi na prawa od środka a  trzeci w  su t, by

zneutralizować żołnierzy w  pokoju nad nimi. Czasami znajdowali

w  pokoju na górze martwego podziurawionego przeciwnika

tra onego piętnaście, dwadzieścia razy, jednak zdarzało się to

rzadko. Wróg niemal zawsze uciekał, nawet z  pięter powyżej.

Czasami znajdowali krwawe ślady prowadzące do okna. Po

oczyszczeniu budynku zazwyczaj mieli kilka chwil na złapanie

oddechu i małą eksplorację.

Nigdy nie wiedzieli, na co tra ą. Pułapki stanowiły znaczący

problem. Wietnamczycy byli w  tej dziedzinie prawdziwymi


geniuszami. Umieszczali amerykański granat – wydawało się, że

mają ich sporo do dyspozycji – w  puszce, wyciągali zawleczkę,

a  łyżkę blokowali tak, że trzymało ją wnętrze puszki. Następnie

umieszczano puszkę na szczycie drzwi. Po otwarciu drzwi puszka

spadała na ziemię, a  granat wyskakiwał i  eksplodował. Jeśli

Marines znaleźli ciało, szukali dowodów osobistych. Jeśli poległy

miał plecak, odsyłali go do sprawdzenia w  punkcie dowodzenia.

Strach przed pułapkami zrodził konieczność wydawania ścisłych

rozkazów zakazujących przesuwania ciał i  przeszukiwania

ekwipunku. Żołnierze, którzy lubili szukać suwenirów, czasami

uczyli się w  bólach przestrzegać tych rozkazów, jednak mimo

wszystko w końcu się nauczyli.

Niebezpieczeństwo jednak nie odstraszało najwytrwalszych

poszukiwaczy. Hastings Rigolette był tak chętny, że czasami trzeba

go było powstrzymać przed biegnięciem w  ogniu wroga w  stronę

poległych. W  jednym z  domów znalazł dwa piękne ciosy słonia

i  bardzo zgrabny sekretarzyk. Rigolette pochodził z  rodziny, która

lubiła piękne rzeczy; jego ojciec był jubilerem i kleił modele. W Phu

Bai Rigolette miał całą torbę wypchaną rzeczami, które chciał

zabrać ze sobą do domu. Bardzo pragnął kłów i  sekretarzyka, lecz

były zbyt wielkie, by je zabrać. Przeszukał więc szu ady. W  jednej

z  nich znalazł bardzo zgrabną ciężką niebieską koszulę do pracy,

która leżała jak ulał. Włożył ją natychmiast. Nocą w  Hue było

zimno, a  on miał pod kamizelką przeciwodłamkową tylko wilgotny,

brudny T-shirt. Miał na sobie tę koszulę kilka dni później, gdy

został poryty trzydziestoma trzema odłamkami, i  miał ją nadal

niemal pół wieku później, chociaż nieco przytył i  nie pasowała już

tak dobrze. Mimo to zakładał ją czasem, by sprawdzić, czy dziury

nadal są w tych samych miejscach co szramy po odłamkach.

Niektóre rzeczy odnalezione w  pokojach domów zostawały

z  żołnierzami na całe życie, lecz w  bardzo odmienny sposób. Eden

Jimenez oczyszczał budynek, wrzucając granaty do pokojów.

Czekał na wybuch, a  następnie wbiegał do środka i  strzelał, ile się


dało. Wszedł do jednego pokoju taką metodą i  okazało się, że

pomieszczenie jest zupełnie puste poza wysoką szafą, którą

zupełnie podziurawił. Otworzył ją pospiesznie, a  w  środku znalazł

młodą kobietę, którą ranił śmiertelnie, ściskającą małe dziecko

i  karabin. Jeden z  pocisków Jimeneza przebił jej gardło. Krwawiła

i  dusiła się jednocześnie. Wkrótce zmarła, wciąż ściskając dziecko,

które jakimś cudem uszło z  życiem. Przekazał je na posterunek

i  tra ło ono na tyły. Kiedy był już starym człowiekiem

mieszkającym w  Odessie w  stanie Teksas, niemal każdego dnia

myślał o  tej kobiecie i  jej dziecku. Dlaczego miała karabin? Czy

myślała, że pomoże jej się obronić? Czy myślała, że nikt nie spojrzy

do szafy? Kim była? Jak by się czuł, gdyby zabił też i  dziecko? Co

się z  tym dzieckiem stało? Czy powinien był sprawdzić, kto jest

w środku, zanim strzelił do szafy? Myślał o tym ciągle i było mu od

tych myśli niedobrze.

Bill Ehrhart oczyszczał pokój, gdy zobaczył nogi wystające spod

stołu. Spojrzał pod blat i zobaczył tam młodą parę, być może brata

i  siostrę, którzy musieli przeciągnąć tu stół spod okna i  schować

się pod nim dla bezpieczeństwa. Byli martwi już od dawna – ich

twarze były tak napuchłe, że ledwo dało się w  nich rozpoznać

ludzkie rysy.

Marines cały czas musieli się uczyć. Ekipy sto szóstek pojęły, że

mogą powalić cały dom jednym strzałem, jeśli tra ą bezpośrednio

nad frontowymi drzwiami, tym samym druzgocąc ścianę nośną

budynku. Żołnierze prowadzący ogień zaporowy zorientowali się, że

lepiej jest celować w  ramy okienne niż w  same okna. Pocisk, który

przeszedł przez okno – w  żadnym nie było już szkła – uderzał

w  ścianę za nim. Jednak te, które uderzały w  ramę, wysyłały

w  każdym kierunku odłamki kamienia, drewna i  metalu. Czasami

uderzenie zmieniało trajektorię kuli i  tra ała tego, kto krył się

z  boku lub pod oknem. Jakkolwiek było to trudne, kapitan Downs

nauczył się, żeby nie ściągać rannych i poległych z ulicy, dopóki nie

zajął domu lub dziedzińca po drugiej stronie. Kiedy atakowali


budynek, nauczyli się, by wstrzelić się najpierw we wszystkie

przewidywalne wyjścia przed rozpoczęciem szturmu. Marines

konkurowali ze sobą o  najlepsze pozycje. Pierwszego dnia natarcia

Josef Burghardt z  kompanii Alfa najspokojniej w  świecie zdjął

czterech żołnierzy wroga czterema strzałami, gdy ci uciekali

z  zachodniego budynku kompleksu liceum imienia Joanny

d’Arc[315].

Nieczęsto udawało się wziąć żołnierzy wroga do niewoli. Ludzie

porucznika Michaela McNeila wzięli do niewoli ośmiu ludzi

w jednym budynku. Większość rzuciła broń i podniosła ręce, kiedy

tylko zostali zapędzeni w  róg. Jeden jednak postanowił tak łatwo

się nie poddawać. Był snajperem w  mundurze ARVN, uzbrojonym

w  dwa karabiny – sowiecki SKS i  amerykański M1 – oraz osiem

grantów. McNeil wycelował pistolet maszynowy marki Thompson

w jego twarz, lecz snajper rzucił się na niego i próbował wyciągnąć

zawleczkę z  granatu przytroczonego do jego pasa. Został powalony

na podłogę, a  jego ręce związano za plecami. Więzień cały czas

próbował się wyrywać, gdy kilku Marines poprowadziło go w  dół

schodów[316]. Jeśli byłby to jeden z  Marines, podziwialiby taką

postawę. U  wroga jednak uważali takie zachowanie za przejaw

fanatyzmu.

–  Jest naprawdę ciężko – powiedział pułkownik Hughes

Robertsowi w poniedziałek, 5 lutego – lecz czynimy postępy.

Artykuł Robertsa z  tego dnia donosił o  największych dotychczas

postępach Marines. Liczący mniej niż dwa i  pół kilometra

kwadratowego obszar miasta, który teraz kontrolowali, miał kształt

klina. Roberts pisał, że zginęło trzydziestu żołnierzy, a  ponad

dwustu zostało rannych, tylko ostatniego dnia dwudziestu czterech

więcej[317].

Marines byli teraz rozciągnięci wzdłuż ulicy La Loi. Jedna grupa

obozowała w  muzeum. Kiedy Roberts wszedł do środka, zobaczył

Marines bawiących się długimi, ozdobnymi pikami stanowiącymi

część kolekcji. Przewracali i  tłukli wazy oraz inne przedmioty. Ci,


którzy zajęli stację radiową, odtwarzali płyty. Znaleźli tam pełno

nagrań z  dwoma piosenkami po każdej stronie, często różnych

artystów. Nad przedziwnie oświetlonym miastem popłynęły dźwięki

You’ve Lost That Lovin’ Feelin’ Righteous Brothers oraz All You Need

Is Love Beatlesów.

Jedyną drogą ewakuacji i  dostarczania zaopatrzenia były teraz

nabrzeże i  strefa lądowania. Wszystkie próby ustanowienia mostu

pontonowego, który mógłby zastąpić zawalony most An Cuu,

zostały odparte, więc drogi do Phu Bai nie udało się ponownie

otworzyć. Trzech o cerów Marines, major O.K.  Steele i  porucznicy

Allen Courtney oraz Peter Pace, przepłynęło przez kanał Phu Cam

w  nocy w  środę wraz z  siedemdziesięcioma pięcioma żołnierzami.

Steele miał zastąpić Salvatiego, Courtney miał dołączyć do

kompanii Alfa Smitha, a Pace do kompanii Golf.

Obie strony musiały sobie radzić z rzeszami uchodźców. Kwartały

między skarbcem a  kanałem były gęsto zaludnione. Kiedy

Cheatham powiedział reporterowi Johnowi Laurence’owi, że uważa

każdego przed jego pozycją za przeciwnika, nie wziął tego pod

uwagę. Na jego drodze znajdowało się wielu cywilów, a  regularny

ostrzał z  moździerzy zamienił ich życie w  rosyjską ruletkę.

Bezpośrednie tra enie w  dom lub schron z  cywilami w  środku

miało katastrofalne skutki. W  miarę więc jak front się do nich

zbliżał, cywile musieli kalkulować ryzyko. Jeśli uznawali

niebezpieczeństwo pozostawania w  ukryciu za większe niż ryzyko

ucieczki, uciekali. Cywile często korzystali z  okazji, by przebiec

przez ulicę, o  którą trwały walki, nawet jeśli nie byli pewni, po

której stronie będą bezpieczni. Hoang czasami uznawał ich za

pożytecznych – ich obecność spowalniała Marines i  wprowadzała

w ich szeregach zamieszanie.

Dzięki regularnemu i  uporządkowanemu natarciu Marines walki

przynajmniej zaczęły się odbywać wedle jakiegoś wzoru. Uchodźcy

szybko zrozumieli, że najbezpieczniejszym punktem w  mieście są

pozycje za liniami Marines, lecz dostanie się tam było niezwykle


niebezpieczne. O cjalnie Amerykanie robili wszystko, by pomóc

cywilom, lecz w  ogniu bitwy wielu żołnierzy – zmęczonych,

przestraszonych i  wściekłych – w  każdym Wietnamczyku widziało

zagrożenie. Uchodźcy pędzili w stronę amerykańskich linii zupełnie

przerażeni, trzymając się za ręce, niosąc płaczące dzieci. Wśród

Marines rozeszła się plotka, że uchodźcy rzucają w  stronę

Amerykanów granaty, co spowodowało, że podejrzewali każdego

Wietnamczyka i  byli mniej skłonni powstrzymać się przed

strzelaniem, gdy zostali zaskoczeni. Widzieli niejednego żołnierza

wroga ubranego w  cywilne ubrania – wielu bojowników zostało

przecież uwolnionych z  więzienia kilka dni wcześniej i  nie miało

mundurów. Rozróżnienie przeciwników między niewinnymi

cywilami w kilka pełnych napięcia sekund nie było łatwe, a błędna

decyzja była często tragiczna w  skutkach. Zdjęcia wykonane przez

dokumentujących bitwę fotografów pokazują martwych cywilów lub

ludzi wyglądających jak cywile w niemal każdym kadrze.

W  poniedziałkową noc, w  czasie gdy kompania Hotel

zabezpieczała zdobyty obszar, Christmas został wywołany przez

radio przez porucznika Kena Kromera, dowódcę jego plutonu na

szpicy.

–  Panie poruczniku, mamy tutaj, po drugiej stronie ulicy, pięciu

czy sześciu cywilów, którzy chcą przejść przez nasze linie –

powiedział Kromer. Chciał dostać zgodę na przeprowadzenie

drużyny na drugą stronę, by ich eskortować.

Christmas wiedział, że jego ludzie znajdą się wówczas w  polu

widzenia oddziałów wroga po przeciwnej stronie, lecz pluton

kompanii Golf znajdował się na ich prawej ance i  mógł im

zapewnić ogień zaporowy. Ile czasu potrzeba na przeprowadzenie

pięciu lub sześciu ludzi? W  tym momencie dowódca plutonu

zadzwonił ponownie i powiedział, że po drugiej stronie znajduje się

około dwudziestu pięciu cywilów.

– OK, przeprowadźcie ich – powiedział Christmas.


Kilka minut później Kromer zadzwonił i  powiedział, ze gdy tylko

oddział ruszył przez ulicę, znalazł się pod ostrzałem przeciwnika –

na szczęście nikt nie został tra ony – i  że „kilka setek” cywilów

zaczęło biec przez ich linie. Wywołało to natychmiast obawy, że

wśród nich mogą się kryć bojownicy wroga. Przy tej okazji w grupie

znalazło się jednak pięciu Amerykanów ukrywających się

w  mieście. Przyprowadzono ich do kapitana i  z  radością wyjawili

mu liczbę i  pozycje oddziałów wroga, z  którymi jego ludzie musieli

się zmierzyć następnego dnia.

Na uniwersytecie ciała owijano w  koce lub prześcieradła

i  chowano w  płytkich grobach. Żywi – jak narzeczona Jima

Bullingtona Tuy-Cam i jej rodzina – musieli się pomieścić na małej

przestrzeni w  głównym budynku i  na jego dziedzińcu obok baterii

moździerzy Cheathama. Brakowało wody i  jedzenia. Toalet i  latryn

nie było w  ogóle. Warunki były okropne. Ludzie starali się jakoś

sobie radzić. Między drzewami rozwieszono linkę do suszenia

ubrań dla rodzin, które znalazły dość wody, by zrobić pranie. Dla

większości opuszczenie uniwersytetu nie wchodziło w grę. Ich domy

zostały zniszczone, a  przejście przez miasto było zbyt

niebezpieczne. Niektórzy cywile mimo to wychodzili na ulicę, by

w  nocy odwiedzić ruiny swych domów w  poszukiwaniu jedzenia,

ubrań i  zapasów. Część z  nich zginęła. Drewno ze zburzonych

budynków używane było do rozpalania ognisk. Kaczki były

szczególnie cenne – jeśli udało się jedną złapać, to wraz z  ryżem

dawała ona szansę wyżywić całą rodzinę przez dwa dni. W  końcu

zapanował głód. Marines mieli do dyspozycji racje wojskowe, lecz

nie było ich dość, by wyżywić także cywilów, którzy popadali

w coraz większą desperację.

Pewnego wieczoru Bill Ehrhart i  jego kumple tra li na żołnierza,

który miał dla nich propozycję:

– Chcecie się dziś trochę zabawić?

Kobieta, która wraz z  innymi uchodźcami utknęła na

uniwersytecie, oferowała seks w  zamian za racje żywnościowe. Nie


brakowało chętnych. Obsługa moździerza niedaleko rzeki

zaoferowała swój okop na miejsce schadzki. Tylko jeden żołnierz

z drużyny Ehrharta odmówił.

On sam się zgodził. Miał osiemnaście lat. Dwa lata wcześniej był

wyróżniającym się uczniem w  szkole średniej w  Perkasie w  stanie

Pensylwania i  do szkolnej gazetki napisał felieton o  wojnie

w  Wietnamie. W  podsumowaniu stwierdził: „Dopóki istnieje Viet

Cong i  inne wywrotowe elementy, nie może istnieć wolny

Południowy Wietnam. Dlatego właśnie tylu Amerykanów straciło

życie. Tych, którzy uważają, że ci chłopcy giną za nic, pytamy: «Czy

istnieje szlachetniejsza sprawa, dla której można oddać życie, niż

wolność?»”. Ehrhart myślał o  tej szlachetnej sprawie, gdy się

zaciągał. Jego idealizm i  zasady były powodem, dla którego

„Perkasie News-Herald” i  „Quakertown Free Press” wydrukowały

o  nim artykuły. Został sfotografowany ze swoim o cerem

rekrutacyjnym i  swoją dziewczyną przed budynkiem jego

szkoły[318]. Teraz stał w  kolejce – ku swej wiecznej hańbie –

czekając na swoją kolej, by wykorzystać głodną, zdesperowaną

Wietnamkę, która prawdopodobnie po prostu próbowała wyżywić

swoją rodzinę. Nie wyglądała na prostytutkę – Marines dobrze je

znali. Była dobrze ubrana i  zrezygnowana. Zdjęła czarne jedwabne

majtki i  położyła się na płachcie kartonu, jęcząc cicho, gdy

żołnierze – jeden po drugim – kładli obok niej swoje racje i  ją

penetrowali[319].

Dla niektórych z  żołnierzy Wietnamczycy nie byli nawet ludźmi,

a  co dopiero kimś, kto zasługiwał na sympatię czy współczucie.

Kapral Jim Soukup dla przykładu, członek ekipy sto szóstki,

pogardzał całym krajem, który nazywał „tym śmierdzącym,

utopionym w  krwi szambem”. Na plecach swojej kamizelki

przeciwodłamkowej napisał: „Tylko spróbuj, Charlie” i podobnie jak

wszyscy z  utęsknieniem czekał na koniec swojej tury.

O  Wietnamczykach mówił tylko per „żółtki” i  każdego uważał za

zagrożenie[320]. Podobnie jak inni był pewien, że wśród uchodźców


znajdowali się żołnierze Frontu, którzy rzucili broń i  dołączyli do

uciekinierów. Nie można było ich wszystkich sprawdzić. Podejście

Soukupa nie pomagało w  próbach ratowania przerażonych

i  uwięzionych cywilów. Radiowiec w  punkcie dowodzenia

Cheathama powiedział korespondentowi Marines Steve’owi

Berntsonowi, że pewnego dnia zatrzymał pluton przed ostrzelaniem

dwóch sylwetek idących w  ich kierunku, w  nocy, w  ciężkim

deszczu. Radiowiec powiedział im, by się wstrzymali, dopóki nie

sprawdzi, kim są te postacie. Okazało się, że była to stara kobieta

pomagająca ciężarnej młodej kobiecie, której odeszły już wody.

Zawołano sanitariusza, który porody widział dotychczas tylko na

lmach szkoleniowych, lecz mimo to zdołał pomóc kobiecie urodzić

dziecko – dziewczynkę.

–  Co by się stało, gdybym kazał im strzelać? – zapytał radiowiec

Berntsona.

W  miarę jak postępowało przejęcie trójkąta, Christmas zaczął się

wspinać na strychy domów, by kierować baterią moździerzy.

W  pierwszych dniach ekipy moździerzy musiały strzelać niemal

pionowo, bowiem wróg znajdował się po drugiej stronie ulicy.

W  miarę jak odległość między uniwersytetem a  linią frontu rosła,

kąt ostrzału malał. Nadal jednak trudno było precyzyjnie celować.

Aby uniknąć ostrzeliwania własnych ludzi, Christmas szukał

dobrych punktów obserwacyjnych. Jeśli nie mógł takiego znaleźć,

celował na oko. Rozpoznał stosowaną przez przeciwnika taktykę –

utrzymanie linii, a następnie prędkie wycofanie się o dwa kwartały

– i  starał się tak celować moździerzami, by tra ć ich w  czasie

ucieczki.

Częścią przygotowań do natarcia każdego dnia było

rozmieszczenie niezwykle ważnych sto szóstek. Czteroosobowa

załoga prowadzona przez Soukupa zarekwirowała z  ulicy dwa

pojazdy – pomarańczowego pick-upa chevroleta oraz czarną

osobówkę. Kiedy znaleźli odpowiednią pozycję dla działa, zabierali

je tam osobówką, za którą jechał pick-up z  dwoma członkami


obsługi. Na miejscu zdejmowali działo z  samochodu i  nieśli na

wybraną pozycję, gdzie ustawiali je na ciężkim trójnogu. Jeśli nie

mieli wcześniej wybranego miejsca, ustawiali działo na pick-upie

i  strzelali z  niego, podczas gdy jeden z  nich kierował osobówką.

Gdy nie używali pojazdów do tego celu, zwozili nimi rannych

i transportowali ich na tyły.

Była to niebezpieczna praca, bowiem po strzale ich pozycja była

doskonale znana wrogowi. Pewnego dnia cała czwórka została

tra ona – dwa pociski z granatnika przeciwpancernego tra ły w ich

pozycję. Jeden z żołnierzy zginął na miejscu – eksplozja urwała mu

większość głowy. Pozostała trójka została ranna i  ich

ewakuowano[321].

Pojedynczy Marines nigdy nie byli do końca pewni, co się dzieje –

wiedzieli tylko, że poruszają się z  budynku do budynku, z  punktu

do punktu. Czasami nie byli nawet pewni, czy idą naprzód, czy też

się wycofują. Zajmowali budynek, oczyszczali go, wprowadzali

drużynę, by go utrzymać, a  następnie ruszali do następnego.

Strzelano do nich, odpowiadali ogniem. Ludzie padali ranni lub

zabici. Eddie Neas, dziewiętnastoletni kapral z  Brooklynu,

z  kompanii porucznika Smitha, po prostu chodził wszędzie za

sierżantem swojego plutonu, Burghardtem. Neasa zwano „Al e”,

ponieważ jego kumple uważali, ze wygląda jak Alfred  E.  Neuman

z magazynu „Mad”. Eddie nie był tego zdania, lecz przezwisko i tak

się przyjęło – napisał je nawet na swoim hełmie. Dwóch jego

przyjaciół zginęło – jeden tra ony w  głowę – trzeci zaś, którego

uznano za poległego, jak się później okazało, przetrwał.

Największym lękiem Neasa była walka wręcz. Był drobny i  nie

podobała mu się perspektywa walki z  kimś na śmierć i  życie

z użyciem bagnetu. Był więc zdeterminowany, by używać wyłącznie

swojego karabinu – zabierał ze sobą dwadzieścia osiem

magazynków. Uważał się też trochę za strzelca wyborowego.

W  przerwach w  walce ćwiczył. W  dniu, gdy jego pluton pomógł

zająć liceum, zastrzelił dwa kurczaki – jednego za pierwszym


razem, drugiego za drugim. Widział straszne rzeczy – martwego

żołnierza NVA z  opuchłymi jądrami i  oczyma, które zwisały

z  oczodołów. Widział szczury i  psy gryzące ludzkie szczątki na

ulicy. Strzelał do każdego psa. Jeśli miał szansę się przespać, spał

z  jedną ręką na karabinie. W  domach, które pomagał zdobywać,

znalazł mnóstwo wspaniałych rzeczy – gorzałkę, radia, książki,

telewizory – lecz nie było sensu niczego ze sobą zabierać, bo i  tak

był już strasznie obciążony. Szedł z karabinem i amunicją wszędzie

tam, gdzie mu kazano, schylając się nisko, gdy przechodził pod

oknem, i  zygzakiem przez otwarte przestrzenie, zawsze wypatrując

celów.

Niebezpieczeństwo podobało się niektórym Marines. Paul Tinson,

popularny sierżant Afroamerykanin, który przejął pluton

porucznika „Nie Tędy Droga” Hornera po tym, jak ten został ranny

w  pierwszym dniu walk kompanii Foxtrot, nazwał swój pluton

„Koszmarami Tinsona”. Wszyscy zrobili sobie na głowach w irokezy.

Niektórzy prześcigali się w podejmowaniu ryzyka.

Wszyscy trzej kapitanowie Cheathama – Downs, Christmas

i Meadows – trzymali się blisko walki, lecz wystarczająco daleko, by

nadal móc kontrolować sytuację. Było to bardzo pogmatwane pole

bitwy. Przy tylu uzbrojonych, przerażonych, działających pod

wpływem adrenaliny mężczyznach w dość ograniczonej przestrzeni,

czasami w  jednym budynku, zawsze istniało niebezpieczeństwo, że

dwie drużyny Marines wpadną na siebie i  zaczną strzelać. Ktoś

musiał trzymać się z  tyłu i  kontrolować sytuację, pozostawać

w  kontakcie z  innymi kompaniami i  koordynować manewry.

Widoczność była kiepska a  komunikacja trudna. Mieli do

dyspozycji wojskowe mapy Hue, lecz standardowa skala dla

Wietnamu wynosiła 1:50  000, co było niewystarczające do walk

w  mieście. Cheatham zaczął bitwę z  mapą turystyczną ze stacji

benzynowej. Po kilku dniach niektórzy z  dowódców dostali mapy

w  skali 1:12  500. Miały one także bardzo pomocny indeks


głównych budynków, jednak w  ogniu walki bardzo trudno było

wytłumaczyć, kto gdzie się dokładnie znajduje.

– Hej, jestem w różowym budynku – mówił Christmas.

–  OK, świetnie, ja jestem w  zielonym budynku – odpowiadał

Downs.

Meadows łączył się przez radio i mówił:

– Świetnie! Ja jestem w brązowym budynku!

Cheatham wrzeszczał wtedy:

– Gdzie, do jasnej cholery, są zielone, różowe i  brązowe budynki?

Wiedzcie, że na mojej mapie wszystkie budynki są czarne[322].

Wśród trójki o cerów panowała przyjacielska rywalizacja

i  żartowali o  tym, który z  nich jest faworytem Cheathama[323].

Kiedy w  poniedziałek, 5  lutego, zajęli szpital, kompleks, który

rozlokowany był na całym sporym kwartale, kompania Christmasa

dostała oddział chorób zakaźnych, co przynajmniej dało odpowiedź

na pytanie, kto z nich nie jest faworytem pułkownika.

Downs został wezwany przez pluton Tinsona do pobliskiego

budynku, gdzie znalazł dwóch Wietnamczyków opartych o  mur

w rozkroku i z rozciągniętymi rękoma.

–  Panie poruczniku, ten facet mówi, że jest burmistrzem Hue –

powiedział Tinson.

Okazało się, że „tym facetem” był podpułkownik Pham Van Khoa,

który faktycznie był jednocześnie burmistrzem Hue i  zarządcą

prowincji Thua Thien. On i  jego ochroniarze ukrywali się na

strychu tego budynku od kilku dni.

Szpital, więzienie i  siedziba władz prowincji były ostatnimi

budynkami zajętymi w czasie przejęcia. Kompania Downsa straciła

następnego dnia dwunastu ludzi, atakując zewnętrzne budynki

szpitala na południe od murów więzienia. Wśród poległych był

Tinson. Sześciu innych zostało rannych.

Brentson, „Opowiadacz”, przeszedł przez szpital po jego

zabezpieczeniu. Korytarze i  pokoje śmierdziały śmiercią. Przestał

na razie pisać. Nie był przydzielony do żadnej z  jednostek i  mógł


wrócić do Phu Bai, jeśli chciał. Czuł jednak, że musi walczyć. Przez

pierwsze dni pomagał nosić rannych i  dostarczać amunicję, lecz

potem wrócił piechotą do kompleksu i  wziął swój karabin

i  amunicję. Był poruszony odwagą przeciwnika, lecz także

heroizmem Marines. Po kilku dniach bitwy trudno było znaleźć

kogoś, kto nie był ranny. Wielu samemu się bandażowało i  po

prostu walczyło dalej. Tylko najpoważniejsze przypadki były

ewakuowane.

Z  wnętrza szpitala kapitan Meadows z  kompanii Golf spoglądał

na mury więzienia. Pierwszego dnia bitwy, po tym, jak jego ludzie

zostali zdziesiątkowani, próbując zaatakować cytadelę przez most,

dostał rozkaz uderzenia na więzienie. Zajęcie go ostatecznie

wymagało użycia trzech wzmocnionych kompanii Cheathama,

w  tym Meadowsa, i  trzech dni ciężkich walk. Rozkaz, który dostał

wcześniej, był szalony.

Ostatnim budynkiem w  ciągu ulicy Le Loi była siedziba władz

prowincji. Flaga Frontu wciąż nad nim powiewała. Kompleks

otoczony był kamiennym murem i płotem, za którym znajdował się

spory dziedziniec. Główny kamienny budynek miał dwa wysokie

piętra i  kształt litery  L, wyginając się w  stronę północną,

w  kierunku rzeki. Za nim znajdowała się szkoła katolicka, kolejny

znaczący budynek. Oba były solidnie uforty kowane, z  pozycjami

karabinów maszynowych w każdym oknie na obu piętrach, a także

na werandzie budynku władz prowincji. Ostrzał z  tych pozycji

pokrywał ogniem cały dziedziniec. Pierwsza grupa ludzi

Christmasa, która podjęła próbę przejścia od zewnętrznego muru

do budynku, znalazła się w  ogniu ze wszystkich kierunków, nawet

od tyłu – z  ukrytych okopów rozmieszczonych wzdłuż muru

dziedzińca.

Amerykanie się wycofali. Christmas zastanawiał się nad

następnym ruchem kompanii, gdy ciężarówka wyładowana

posiłkami przejechała obok jego pozycji i  wpadła na podjazd

głównego budynku. Żołnierze wroga natychmiast ostrzelali ją


z  karabinów maszynowych, a  kierowca, gdy zdał sobie sprawę ze

swojego błędu, wrzucił wsteczny i  wrócił na bezpieczną pozycję.

Niestety w  swym pośpiechu zostawił na ulicy dwóch rannych

Marines. Jeden zdołał doczołgać się do żywopłotu, i  to pomimo

poważnej rany klatki piersiowej, skąd zabrano go na tyły. Drugi

jednak leżał na otwartej przestrzeni.

Walter Kaczmarek, szeregowiec znany jako „Szef”, dostał rozkaz

ściągnięcia go z  drogi. Przerażony, lecz posłuszny, zaczął się

czołgać, lecz zatrzymał się, gdy kula wysłała odłamek cegły pod

jego lewe oko. Wyczołgał się z  powrotem, krwawiąc. Odłamek

wyciągnięto, a  rana okazała się niezbyt poważna. Był bardzo

rozczarowany – oznaczało to, że będzie musiał wrócić. Wrócił,

czołgając się za metalowymi drzwiami. Kula przeszła przez nie,

blisko jego ręki, która była na nich oparta. Otarła się o nią, lecz nie

krwawił. Nie był ranny. Przysunął się wzdłuż żywopłotu tak blisko

rannego żołnierza, jak to było możliwe. Odłożył broń, zdjął pas

z  amunicją i  pobiegł w  jego kierunku, by rzucić się na ziemię tuż

obok. Na chwilę strzały ustały.

Ranny powiedział, że został tra ony w  klatkę piersiową. Za

każdym razem, gdy próbował się ruszyć, strzały odzywały się na

nowo. Kaczmarek próbował go uspokoić i  poderwał jego rękę, by

pociągnąć go w  stronę żywopłotu – wywołało to jęk bólu rannego

żołnierza. Kaczmarek puścił go i  znów padł na ziemię. Był

zdziwiony, że nie został jeszcze tra ony, i  zdecydował, że pod

żadnym pozorem nie może wyjść na otwarty teren. Podciągnął

rannego dość blisko, by móc sięgnąć po niego, i  chwycić kołnierz

jego kamizelki przeciwodłamkowej. Policzył do trzech, wstał i  go

podciągnął. Kiedy otworzył jego kamizelkę w  poszukiwaniu rany,

żadnej nie znalazł. Był gotów uderzyć go z  wściekłości, aż

sanitariusz, który przejął sytuację, szybko zdiagnozował złamany

obojczyk – co tłumaczyło agonię, gdy Kaczmarek pociągnął jego

rękę. Pocisk odbił się od kamizelki, lecz uderzenie spowodowało

bolesne obrażenia[324].
Christmas postanowił spróbować użyć Ontosa – jego ludzie

zaczęli go nazywać Frankenmobilem. Podjechał ulicą Le Loi

w stronę głównej bramy. Pomysł był prosty – wybić dziurę w ścianie

budynku z dala od uforty kowanych drzwi frontowych. Jednak gdy

przygotowywał się do strzału, pojazd został tra ony od frontu

pociskiem z  granatnika przeciwpancernego i  zaczął dymić. Nadal

był na biegu, lecz nikt nim już nie sterował, więc bezwładnie

uderzył o  zewnętrzny mur kompleksu i  tam utknął. Koła pod

gąsienicami obracały się w miejscu. Tylny właz się otworzył i wyszli

z  niego działonowy i  kierowca o  twarzach czarnych od dymu

i brudu, obaj krwawiący z uszu i nosa. Sanitariusz i kilku Marines

przebiegli przez ostrzał, by pomóc im wrócić do swoich linii. Koła

Ontosa nadal się kręciły, silnik chodził – denerwujący

i bezsensowny symbol. Wreszcie jeden z Marines podbiegł do niego,

wspiął się do środka i wyłączył motor.

Ta metoda okazała się więc porażką. Christmas wywołał przez

radio Cheathama i  wytłumaczył mu swoją trudną pozycję.

Pułkownik wysłał mu przewożoną na mule sto szóstkę oraz miotacz

gazu E-8, który pokrył cały budynek chmurą gazu łzawiącego.

Zamiast atakować od frontu, Marines obrali za cel mały budynek

z  boku, z  którego mogli dostać się do głównego budynku przez

węższą część dziedzińca. Sto szóstka wybiła dziurę w  murze

siedziby władz. Wiatr od strony rzeki prędko rozgonił gaz, lecz duże

działo pozwoliło szpicy dostać się z  małego budynku do wybitej

dziury.

Szpice prowadził Kaczmarek, który na krótko padł nieprzytomny

powalony odrzutem sto szóstki i  nadal nie czuł się pewnie na

nogach. Miał na twarzy maskę przeciwgazową i  nie mógł dobrze

widzieć. Wbiegł do środka i  potknął się na gruzie. Reszta plutonu

padła na niego. Kiedy spojrzał w  górę, zobaczył żołnierzy wroga

wycofujących się korytarzem po lewej i ostrzeliwujących się.

Doszło do intensywnej wymiany ognia, Marines próbowali przebić

się przez parter w  stronę głównego wejścia. Budynek rozbrzmiewał


eksplozjami i  strzałami. Rozpoczęło się oczyszczanie,

w  akompaniamencie wybijanych drzwi, wybuchów granatów

i  świstu pocisków. Na zewnątrz próbowano oczyścić ukryte okopy.

Berntson pomagał ściągnąć rannych w stronę frontowego portyku.

Nagle ktoś krzyknął:

– Parter czysty!

Strzały przeniosły się na piętro. Porucznik Hoang używał gmachu

jako kwatery głównej. Razem ze swoim sztabem się wycofał.

W miarę jak żołnierze rozeszli się po budynku, zauważyli, że wróg

zwiał. Cheatham wysłał każdego wolnego żołnierza ze swojego

posterunku, by pomóc w  jego oczyszczaniu. O  zmroku był już cały

w ich rękach.

Kiedy uporano się z  tym zadaniem, żołnierze zabrali się do

oczyszczania zakamu owanych okopów. Zrzucano ich osłonę

i  strzelano do środka. Ciała martwych bojowników gromadzono na

środku dziedzińca. Jeden z nich zdołał podnieść ręce, zanim został

zastrzelony. Był ranny, lecz niezbyt poważnie. Berntson użył

skarpetki, by przewiązać mu oczy, i  słuchał, gdy był

przesłuchiwany – ekipa CBS miała ze sobą tłumacza. Mężczyzna

utrzymywał, że nie był członkiem ani NVA, ani Viet Congu. Był

więźniem, któremu po uwolnieniu wręczono karabin i  kazano

walczyć. Powiedział, że w  okopie obok niego postawiono żołnierza,

który miał go pilnować – jeśli próbowałby uciec, ów miał go

zastrzelić. Była to dobra historia. Może nawet prawdziwa.

Cheatham wstrzymał w  tym momencie natarcie. Była wtorkowa

noc, 6  lutego. Pięć kwartałów od siedziby władz prowincji

znajdował się kanał i  kilka budynków mieszkalnych nadal

pozostających w  rękach wroga. Jednak na razie batalion musiał

odpocząć. Wielu żołnierzy walczyło bez przerwy od sześciu dni.

Rozkazy pułkownika były następujące: 1)  wyeliminować tylu

przeciwników, ilu się da; 2) ograniczać własne straty do minimum;

3)  oszczędzić tyle miasta, ile to możliwe. Batalion nieźle poradził


sobie z  pierwszymi dwoma, lecz poniósł kompletną porażkę

w trzecim. Za nimi rozciągało się morze ruin na osiem kwartałów.

–  Niektórzy Wietnamczycy skarżą się na uszkodzenia ich

budynków – powiedział Robertsowi w  kompleksie pułkownik

piechoty Howard Moon. – Nie mam jednak szczególnej sympatii, nie

po tym, co spotkało Marines. Były momenty, gdy ranni

i umierający przyjeżdżali tutaj co dwie lub trzy minuty. Marines się

nie poddają. Jeśli możesz uratować żołnierza Marines, niszcząc

budynek i zabijając Charliego, to zniszcz ten budynek[325].

Stało się to zasadą. Każdy dom i  budynek za nimi miał wybite

okna i wyrwane drzwi. Dachy się zawaliły. Zawartość domów i biur

leżała na ulicach. Potężne kawałki murów i  kamieni leżały

wszędzie. W  ścianach budynków i  w  otaczających je murach pełno

było dziur. Wszędzie wokół leżały ciała i  fragmenty ciał cywilów

oraz żołnierzy Frontu w  różnych stadiach rozkładu. Po mieście

snuły się głodne psy. Marines i  Front zabierały swoich rannych

i  zabitych z  pola walki, gdy tylko było to możliwe. Piechota morska

w tym sensie miała przewagę – kontrolowali teraz zajęte terytorium.

Jednak martwi cywile nadal leżeli na ulicach i  gnili. Jeden z  nich

został zabity w  czasie jazdy skuterem. Siedział na nim, martwy,

całymi dniami, a ciało powoli się rozkładało.

Tej nocy pierwsze dwie Mike Boat[326] [LCM – Landing Craft

Mechanised, czyli Zmechanizowane Łodzie Desantowe] z  Da Nang

przypłynęły do nabrzeża w  parku Doc Lao, dostarczając zapasy

amunicji i  żywności na trzy dni. W  południowym Hue miały się

jeszcze toczyć ciężkie walki, lecz najgorsze Marines mieli już za

sobą. Siły ARVN znalazły się w  impasie w  cytadeli. Utrzymywały

północny mur i  jego cztery bramy, lecz nie były w  stanie ruszyć

dalej na południe, w  stronę gęściej zaludnionych kwartałów

i  pałacu cesarskiego. Wielka aga powiewająca z  drugiego brzegu

rzeki była dla Marines przypomnieniem, że ich praca dopiero się

rozpoczęła.
Siły porucznika Hoanga nie zostały zniszczone. Poniósł straty,

lecz przyjęta przez niego strategia pozwoliła mu zachować

większość ludzi. Po zajęciu siedziby władz prowincji zajął pozycje

wzdłuż rzeki. Cheatham chciał teraz odbić na południowy wschód

i  walczyć wzdłuż kanału. Hoang nie miał zamiaru zupełnie się

wycofać. Dostali od mieszkańców żywność. Siostry zakonne

w  katolickich kościołach przyjęły ich rannych. Z  punktu widzenia

Cheathama jego ludzie mogli walczyć jeszcze długo.

Artykuł Robertsa ze środy, 7  lutego, z  „New York Timesa”

podsumowywał zdobycze ostatniego tygodnia:

Marines prą naprzód w Hue

Czternaście kwartałów miasta przejętych

Hue, Południowy Wietnam, 6  lutego – amerykańscy Marines

odbili dziś budynek władz prowincji i  zajęli dodatkowe

czternaście kwartałów historycznego miasta […].

Ich zdobycze były najpoważniejsze od siedmiu dni ciągłych

walk. […] Przed zmrokiem ściągnęli agę Viet Congu. Flaga

przeciwnika nadal jednak powiewa nad pałacem cesarskim oraz

nad zdobytym przez niego policyjnym punktem obserwacyjnym

na wzgórzu, na krawędzi miasta.

Zgodnie z  niektórymi raportami wywiadu zdobytymi przez

doradców wojskowych tu, na miejscu, Viet Cong twierdzi, że

odniósł w  Hue wielkie psychologiczne zwycięstwo. Planowali

utrzymać miasto przez przynajmniej tydzień i  uważają, że dziś

misja ta została wykonana.

Straty wroga są poważne. Ciała członków Viet Congu i  armii

północnowietnamskiej widoczne są w  niemal każdym budynku

zajętym przez Marines. Przedstawiciele piechoty morskiej i Armii

Republiki Wietnamu twierdzą, że ponad połowa z dwóch, dwóch

i pół tysięcy żołnierzy wroga została zabita.

 
Robertsa niewłaściwie poinformowano, że straty amerykańskie,

piechoty i  Marines wynosiły w  tym momencie pięćdziesięciu

zabitych i  dwustu pięćdziesięciu rannych[327]. Donosił także

o  setkach uchodźców koczujących na uniwersytecie: „Nawet sto

pięćdziesięcioro w każdej sali lekcyjnej”.

„Trudno jest przejść przez budynek uniwersytetu i  nie tra ć na

dziecko” – pisał. „Na zewnątrz, na trawniku kampusu, setki

uchodźców kryją się pod drzewami i  gromadzą wokół jedynej tutaj

studni, czasami czekając nawet godzinę, by wyciągnąć wiadro lub

garnek wody. Na rogu jednego z  budynków tego ranka rodzina

stała w deszczu w czasie ceremonii pogrzebowej”.

Obrazy śmierci i  zniszczenia z  Hue miały wywołać otrzeźwienie

opinii publicznej w  USA. Felietonista James Reston dobrze to

podsumował: „Oto dylemat naszej strategii osiągnięcia militarnego

zwycięstwa. Jak wygrać, używając przewagi sił zbrojnych,

a  jednocześnie nie zniszczyć tego, co próbujemy uratować? Bitwa

jest tak zacięta, a  sytuacja tak poważna, że trudno jest walczyć

z  impulsem bezwarunkowego poparcia, lecz trudno zignorować

paradoks polegający na tym, że niszczymy to, co

mieliśmy bronić”[328].

Były to pytania przekraczające zadania postawione przed

Berntsonem, który zdołał wczesnym rankiem we wtorek

przeprowadzić wywiad z  Christmasem. Wysoki kapitan ze szramą

na policzku i  przekrwionymi oczyma wydawał się zupełnie

wykończony. Opowiedział Berntsonowi historię ściągnięcia agi

Frontu i  wciągnięcia agi amerykańskiej przed budynkiem władz

prowincji. Była to niezła historia. Korespondent znalazł dziurę za

budynkiem, otoczoną z  trzech stron betonem, i  usadowił się

w  środku z  trzema innymi żołnierzami. Jeden z  nich wyciągnął

puszkę z jedzeniem, którą się podzielili. Następnie wyjął swój notes

i  zaczął zapisywać notatki z  tego dnia. Chciał zapamiętać jak

najwięcej na potrzeby artykułu, który pragnął napisać później –


zanotować cytaty, wypowiedzi, opisy miejsc, budynków, imiona,

numery i szczegóły.

„Bitwa o budynek władz prowincji. H 2/5 [kompania Hotel] czeka

na […] wsparcie G  2/5 [kompania Golf] […], atak na twierdzę

NVA  w  Hue […], zajęcie budynku – zdjęta aga NVA – wciągnięta

aga USA”.

„Historia z  agą jest ważna” – pomyślał Berntson. Zanim zaczął

się atak, Christmas wysłał Franka Thomasa, swojego sierżanta, by

znalazł amerykańską agę. Wiedział, że to sprzeczne z  zasadami.

Była to wojna w  imieniu Republiki Wietnamu i  właściwą agą

przed budynkiem władz byłaby żółto-czerwona aga Sajgonu.

Jednak to ludzie Christmasa krwawili i  umierali w  południowym

Hue, a  nie siły ARVN. Cały czas musieli patrzeć na powiewającą

tam agę wroga. Ściągnęli ją i  chcieli pokazać, kto to zrobił.

Gwiaździsty sztandar zasłużył sobie na to miejsce.

Berntson dalej zapisywał słowa Christmasa:

„Najdumniejszy moment w  moim życiu – mieć szanse to zrobić

[…], najważniejsze to wciągnąć agę – by wszyscy ją widzieli. Kpt.

Ron Christmas, 27  lat, 2001 S.W. 36.  Ulica, Fort Lauderdale,

dowódca 2/5 Hotel […], walki na ulicach to brudna robota.

Największym problemem jest kontrola – utrzymanie wszystkich

plutonów w  linii – komunikacja to też problem […], plutony

świetnie sobie poradziły […], aga. Najbardziej inspirująca rzecz,

jaką widziałem w  życiu – bo była to trudna rzecz. To poczucie

patriotyzmu […], dało się słyszeć tylko okrzyki radości […],

pokazało to amerykańskiego ducha”.

Kilka godzin później u  Christmasa pojawiło się dwóch o cerów –

obaj byli majorami, jeden z  piechoty, drugi z  Marines. Zostali

wysłani przez pułkownika Hughesa z  kompleksu MACV.

Powiedzieli, że amerykańską agę będzie trzeba zdjąć. Właściwą

agą jest ta Południowego Wietnamu.

Ludzie dookoła Christmasa nadal ładowali na ciężarówki rannych

i poległych.
– Nie sądzę, żeby spodobało się to moim ludziom – powiedział.

–  Nie ma to znaczenia – powiedział jeden z  nich. – To sprzeczne

z protokołem.

–  No to powiem tak – odparł Christmas. – Jeśli chcecie zdjąć

agę, to ją zdejmijcie. Ale ja nie ręczę za moich ludzi.

Kaczmarek, który siedział niedaleko i słyszał rozmowę, wybrał ten

właśnie moment, by przełożyć karabin z  ręki do ręki. Majorowie

odjechali. Flaga została. Christmas kazał sierżantowi opuścić ją

o  zachodzie słońca i  następnego ranka w  jej miejscu powiewała

aga Południowego Wietnamu.

Jednak szansa oglądania powiewającego tego popołudnia

Gwiaździstego Sztandaru była czymś, czego nikt ze świadków nie

zapomniał.
 

ZOSTAĆ

Pomimo postępów Marines generał Dang Kinh, jeden z  głównych

architektów i dowódców wysiłku Frontu w Hue, czuł, że po upływie

tygodnia sytuacja nie wygląda źle. W  cytadeli wzmocnione

posiłkami siły ARVN, przy wsparciu nalotów z  powietrza i  artylerii,

odbiły bramę Chanh Tay i  nacierały w  stronę najgęściej

zaludnionych kwartałów fortecy, lecz Front nadal kontrolował

większość z  niej, w  tym bramę Dong Ba przy wschodnim murze,

trzy bramy południowe – Thuong Tu, Nha Do i  Ngo Mon – oraz

południowozachodnią bramę Huu. Ich wielka aga nadal

powiewała nad cytadelą.

Porucznik Hoang prowadził zorganizowany i  uporządkowany

odwrót w  obliczu amerykańskiego natarcia w  trójkącie. Miał małe

zapasy amunicji, lecz można było temu zaradzić. Jego linie

zaopatrzenia i  komunikacyjne były nienaruszone. Nie był już

związany koniecznością obrony konkretnych budynków, miał więc

znacznie większe możliwości manewrowania – mógł wybrać,

w  którym miejscu chciał zmierzyć się z  Marines. Kinh wierzył, że

Marines byli przerażeni walkami w  mieście. Jego ludzie mogli im

jeszcze znacznie zaszkodzić. Jednostki saperów i  batalion, który

zniszczył bazę czołgów ARVN w Tam Thai, przepłynęły rzekę Huong

we wtorek w nocy, 6 lutego, i dołączyły do sił w cytadeli. Wcześniej

walczyły razem z  Hoangiem w  południowym Hue, a  teraz miały

wzmocnić obronę fortecy.

Kinh stracił ważny ciąg budynków wzdłuż ulicy Le Loi, lecz

Amerykanie musieli za to słono zapłacić. Nadal kontrolował około


jednej trzeciej trójkąta i  większość cytadeli. Trójkąt zostanie

z  pewnością stracony, lecz Amerykanie będą musieli walczyć

o  każdy kwartał. Z  dobrze rozstawionymi pozycjami obronnymi

w  południowej połowie fortecy siły Frontu mogły się tam bronić

jeszcze długo i  z  punktu widzenia Kinha każdy dzień był kolejnym

zwycięstwem.

Jednak we wtorkowy poranek otrzymał pilny komunikat z prośbą

o  pomoc od swoich sił w  tym obszarze. Wysłał kilku o cerów na

miejsce, by sprawdzili sytuację, i  spotkał się z  nimi później tego

samego dnia. Poinformowali go, że ARVN nacierało w  „zawziętym

kontrataku” i  że dowódcy w  cytadeli prosili o  zgodę na wycofanie

się[329].

Kinh połączył się wtedy z  szefem kadry politycznej sił w  cytadeli,

który opisał bitwę jako „zawziętą walkę o  każdą piędź ziemi, tak

samo jak w  ostatnich kilku dniach”. Generał dowiedział się, że

Komitet Spraw Bieżących partii – komisarze odpowiedzialni za

operacje wojskowe – przygotowywał dla Hanoi rekomendacje

o  wycofaniu sił Frontu z  północnej i  południowej części Hue. Było

jasne, że nie da się w  nieskończoność odpierać kontrataku,

twierdził komitet, a straty będą potężne.

W  tym momencie Kinh musiał ponownie ocenić swoją pozycję.

Komisarze byli jego przełożonymi i  mogli zmienić jego decyzję.

„A  jednak – pomyślał – wojnę toczy się dla osiągnięcia celów

politycznych”. Nie doszło i  nie dojdzie do powszechnego powstania.

Pod względem wojskowym ofensywa Tet osiągnęła tylko jeden cel:

zajęcie Hue. Nie miał zamiaru go oddać.

Utrzymanie miasta dawało korzyści każdego dnia. Ameryka była

krytykowana za granicą. W  audycjach BBC ofensywa Tet

i  okupacja Hue były przedstawiane jako poważne powody do

zażenowania dla USA. Zniszczenia wynikające z  kontrataku były

krytykowane przez przeciwników wojny. Generał wierzył, że im

dłużej uda mu się utrzymać, tym ta krytyka stanie się głośniejsza.

Był przeciwny wycofaniu się, lecz wiedział, że brakuje mu pozycji,


by się sprzeciwić przywódcom partyjnym. Postanowił ich więc

ominąć.

Zadzwonił do generała Tran Van Quanga, swego wojskowego

przełożonego, z gniewną prośbą.

–  Panie generale, proszę o  zezwolenie na powrót na nasze

południowe skrzydło [siły wewnątrz trójkąta].

–  Dlaczego chcecie dołączyć do południowego skrzydła? – spytał

Quang.

–  Panie generale, Komitet Spraw Bieżących partii zdecydował się

nakazać naszym siłom wycofać się z  miasta i  wysłał już

odpowiednią rekomendację do Centralnego Komitetu Wojskowego

partii – wytłumaczył Kinh. – Chcę dołączyć do sił na południowym

skrzydle, by pomóc Than Trong Motowi [generał Mot dowodził

siłami Frontu w  południowym Hue] opracować plan

zorganizowanego odwrotu naszych sił z miasta.

Ton jego głosu nie pozostawiał wątpliwości, że Kinh nie był

zadowolony z tych decyzji.

– Co powinniśmy, waszym zdaniem, zrobić? – spytał Quang.

–  Sprawdziłem właśnie naszą sytuację zarówno na północnym,

jak i  południowym skrzydle – powiedział Kinh. – Wierzę, że

z siłami, jakim teraz dysponujemy, możemy utrzymać miasto nieco

dłużej i że będzie to bardzo korzystne dla naszej politycznej walki.

Przekonał Quanga i dostał zgodę na wysłanie depeszy z podpisem

generała do najwyższych dowódców w Hanoi.

Pół godziny później Kinh dostał wiadomość z  Hanoi z  „gorącym

poparciem” dla decyzji Quanga (Kinha w  rzeczywistości), by

utrzymać Hue „przez kilka kolejnych dni”. Została podpisana przez

wszystkich trzech najważniejszych dowódców wojskowych,

generałów Vo Nguyen Giapa, Van Tien Dunga i Song Hao[330].

Kinh zdołał przechytrzyć swoich politycznych przełożonych.


 

Podpułkownik James Vaught, dowódca V Batalionu 7 Pułku

Kawalerii
 

VAUGHT

Po odważnej nocnej ucieczce z  TFP batalion kawalerii powietrznej

pułkownika Sweeta, teraz słabszy o  połowę, odnalazł posterunek

ARVN na wzgórzu i  tam się okopał. Z  tego punktu mogli

kontrolować główną drogę w  stronę Hue w  obu kierunkach. Sweet

postanowił na jakiś czas zawiesić wykonanie rozkazów dotarcia do

miasta. Jego ludzie byli wycieńczeni i  poturbowani. Potrzebowali

czasu, by wrócić do siebie. Mały oddział żołnierzy

ARVN  w  posterunku był uradowany ich przybyciem. Byli tutaj

odcięci od samego początku Tet, wróg miał nad nimi przewagę

liczebną, a  przetrwali tylko dlatego, że Front uznał ich pozycję za

zbyt nieważną, by ją atakować.

Spędzili tutaj cztery dni. Carl DiLeo, chudy szeregowiec z plutonu

moździerzy pochodzący z  Trenton, naprawdę cieszył się, że żyje.

Jego pluton, zazwyczaj liczący pięćdziesięciu żołnierzy, liczył teraz

tylko czternastu. Czuł, że przeszedł tak ciężką próbę, że powinien

zostać ewakuowany i  dostać urlop. Uważał, że sam LBJ  w  jego

kowbojskim kapeluszu powinien wylądować na wzgórzu, by

uścisnąć ich ręce. DiLeo był w  Wietnamie od ośmiu miesięcy

i  przeszedł od jednej krwawej potyczki do drugiej, a  teraz spotkało

go to. „Ile jeszcze mogą od nas żądać?” – pomyślał. Morale jego

oddziału było bardzo niskie. Wielu ludzi, z  którymi tyle go łączyło,

odeszło – albo zostali zabici, albo ewakuowani. Czuł się

wyobcowany i  stracił zaufanie do dowódców. „Kto to, kurwa,

wymyślił?” Czuł, że wraz z innymi zasłużył na przeprosiny.


Nie był jedyny. Ludzie byli niezadowoleni. Theodore Wallace został

radiowcem w plutonie – był ostatni na liście, inni albo zginęli, albo

zostali ewakuowani. Wcześniej, zanim dostał tę robotę, widział, jak

porucznik dowodzący jego plutonem kopnął w  gniewie swojego

radiooperatora. Z  tego powodu zawsze szedł trzy metry za nim,

mimo że miał się trzymać blisko. Wreszcie porucznik go o  to

zapytał:

–  Wallace, co wy, do kurwy nędzy, robicie zawsze po mojej lewej

albo prawej stronie? – skarżył się porucznik. – Kiedy dostaję

połączenie z  pułkownikiem zawsze mu mówicie, żeby poczekał, bo

musicie do mnie podejść.

Wallace zebrał się na najlepsze spojrzenie rodem z ulic Harlemu.

–  Ponieważ, panie poruczniku, jeśli podniesie pan nogę, żeby

mnie kopnąć, to pana zastrzelę. A nie chcę pana zastrzelić.

Wallace prędko się przekonał, że ta cała wietnamska przygoda nie

jest dla niego, lecz miał zamiar wykonać swój obowiązek. W  czasie

jednego z  patroli zobaczył stertę czegoś, co uznał za spalone

drewno. Kiedy jednak podszedł bliżej, zobaczył, że są to poczerniałe

szczątki starszej kobiety. Zapewne została tra ona granatem

rzuconym na jej wioskę. Wallace zastanawiał się, co robiła, gdy

zginęła.

Pewnego dnia zobaczył o cera próbującego zastrzelić

wietnamskiego chłopca w pewnej odległości od nich.

– Co robicie, panie o cerze? – spytał.

– Pewnie dostarcza zapasy NVA – odparł o cer. – Co on tu zresztą

w ogóle robi?

– To jego kraj! – powiedział Wallace. – Co on niesie? Czy spojrzał

pan chociaż przez lornetkę, czy on cokolwiek niesie?

Wallace od tego momentu zdecydował, że nie strzeli do nikogo,

kto nie strzela do niego.

Kilka dni później, gdy ludziom dostarczono żywność i  ciepłe,

suche ubrania, generał Tolson, dowódca dywizji, który wysłał ich

na marsz w stronę La Chu bez odpowiedniego wsparcia, pojawił się


osobiście. Jeśli spodziewał się, że zostanie przyjęty jak zbawca, to

się przeliczył. Był mocno ignorowany. Ludzie nadal kopali okopy

i  nie przerwali na jego przyjazd. Niektórzy zatrzymali się, by mu

zasalutować, lecz nie było ich wielu. DiLeo czuł, że zamiast

oferować im zaopatrzenie i  słowa wsparcia, generał powinien

przyznać, że popełnił błąd. „Kazałem wam iść zbyt szybko”. Jeśliby

to zrobił, ludzie zareagowaliby inaczej – przynajmniej DiLeo. Chciał,

żeby ktoś wreszcie przyznał, że to spieprzyli. Jednak generał nie

miał najmniejszego zamiaru. Opowiadał tylko typowe wojskowe

dyrdymały.

–  Nie przestają kopać okopów, jak mnie widzą – poskarżył się

Tolson Sweetowi. Kiedy rozmawiali w  małej chatce, kilku żołnierzy

zerwało z niej dach, by użyć go do pokrycia okopów[331].

Generał zatrzymał się, by porozmawiać ze zwiadowcą Juanem

Gonzalesem i  jednym z  jego kolegów. Zapytał, czy u  nich wszystko

w  porządku, czy czegoś nie potrzebują. Byli grzeczni, lecz nie

zasalutowali. Kiedy generał odszedł, jeden z  o cerów jego sztabu

powiedział:

–  Nie wiecie, że generałowi się salutuje? – zapytał. – On jest

generałem!

Gonzales odparł:

– Nie salutujemy o cerom w polu. Czy mamy panu salutować?

O cer odszedł, wściekły.

Pewnej nocy, gdy obozowali na wzgórzu, Wallace dostał kasetę

z  domu. Znalazł magnetofon i  z  całym oddziałem zebrali się do

odsłuchania. Była to urocza, standardowa wiadomość z  domu,

wieści o  różnych członkach rodziny, sporo zwrotów w  rodzaju:

„kochamy cię bardzo” i  „uważaj na siebie” i  „nie możemy się

doczekać twojego powrotu”. Wszyscy w  oddziale płakali. Przez te

kilka minut zimnej nocy na wzgórzu w  Wietnamie te głosy – zdał

sobie sprawę Wallace – były głosami wszystkich ich rodzin.

Następnie dostali nowe rozkazy. Mieli ruszyć w  stronę La Chu

i  wziąć udział w  manewrze okrążającym. Batalion pułkownika


Jamesa Vaughta szedł na południe z PK-17 i planował zaatakować

wioskę, którą wreszcie właściwie uznano za silnie umocnioną

fortecę wroga. Sweet, którego decyzja o  wyrwaniu się z  okrążenia

była w  pewnych kręgach uznawana za tchórzliwą, miał wrócić na

pozycję i zaatakować wioskę z drugiej strony.

I  tak oto DiLeo – zamiast podziękowań, przeprosin i  przerwy –

musiał targać płytę moździerza i  karabin z  powrotem w  to całe

gówno. Wrócić do miejsca, gdzie setki – nie, tysiące! –

Wietnamców[332] dały im niezłego kopa zaledwie kilka dni

wcześniej. Do miejsca, z  którego mieli wielkie szczęście uciec.

„Chryste – pomyślał – nie poradziliśmy sobie, mając czterystu,

pięciuset ludzi, co zrobimy, mając połowę tego?” Wyobrażał sobie

dowódców takich jak Tolson, siedzących gdzieś na tyłach w  biurze

i patrzących na mapy, rozmawiających przez telefony i niemających

pojęcia o  tym, jak to jest siedzieć w  bagnie i  patrzeć, jak twoi

przyjaciele są wysadzani w  powietrze i  zamieniają się w  różową

mgłę. „Pieprzyć to – pomyślał – tego się nie da zrobić! Sam Audie

Murphy by tego nie zrobił! To jest szaleństwo!” Miał wrażenie, że

odsiaduje okrutną karę za przestępstwo, którego nigdy nie

popełnił. Cel jego życia został zredukowany do dostania dodatkowej

racji żywnościowej i  pary suchych skarpetek. „Co mogę zrobić?”

Postanowił być ostrożniejszy. Z  pewnością nie miał zamiaru się

wystawiać. Jeśli chodzi o  tę wojnę, to nie zasługiwała już ona na

większe o ary ze strony szeregowca Carla DiLeo. Koniec.

Najwyraźniej nikogo nie obchodził, więc miał zamiar odpłacić im

w ten sam sposób.

Kiedy kapłan batalionu zapytał, czy może zmówić modlitwę przed

wymarszem, a  następnie poprosił Boga, by ów pobłogosławił „tych,

którzy zginą”, kapitan Helvey prawie czymś w  niego rzucił.

Powiedział Sweetowi, by trzymał go z daleka od jego ludzi[333].

Bardziej na północ, wyruszając z PK-17 w poniedziałek, 5 lutego,

Vaught ustawił swój pełen batalion w  kwadratowej formacji,

z  kompaniami Delta i  Charlie na przedzie, dowodzonymi


odpowiednio przez Franka Lamberta i  Mike’a  Davisona. Kompanie

Bravo Howarda Prince’a  oraz Alfa Roberta Prestona szły za nimi.

Grupa dowodzenia Vaughta poruszała się środkiem. Dawało im to

możliwość odparcia ataku z  każdej strony bez utraty formacji.

Niezależnie od tego, z  której nadszedłby wróg, batalion miał

osłonięte anki i silne tyły. Vaught i jego sztab szli przed kompanią

Alfa, bez żadnych dystynkcji i  niosąc wyłącznie karabiny, jak

wszyscy inni. Szli przez pola ryżowe i  wioski, tą samą trasą co

Sweet kilka dni wcześniej, około tysiąca metrów na zachód od

autostrady numer 1.

Andy Westin maszerował z  kompanią Davisona. W  poprzednią

noc, w PK-17, napisał list do swojej żony Mimi:

Sytuacja robi się naprawdę gorąca. Najprawdopodobniej

ruszymy tego popołudnia. Spodziewam się, że jest tu mnóstwo

Wietnamców. […] Gdzieś tu w  okolicy usadowił się Wietnamiec

z  moździerzem i  wali w  nas granatem lub dwoma co godzina.

Mam nadzieję, że ktoś go zauważy i  się go pozbędzie. Straszny

z  nim problem! Nagle cała ta wojna jakby zmieniła tempo.

Wcześniej była powolna i  łatwa. Teraz jest szybka i  zawzięta.

Cały czas coś się dzieje. Myślę, że walki będą bardzo ciężkie,

zanim sytuacja się poprawi. Cieszę się, że jestem z  plutonem

wsparcia. Jestem nieco bardziej z  tyłu, lecz nie tak bardzo

z tyłu, jakbym chciał. Wolałbym już być w domu.

Gdy ruszyli, porucznik był podekscytowany – wszystkie cztery

kompanie rozwinięte w  polu. Pięciuset amerykańskich żołnierzy

maszerujących razem. Vaught widział wielkie bitwy piechoty

podczas drugiej wojny światowej i  w  Korei, lecz w  Wietnamie

rzadko wykonywano manewry na taką skalę. Westin nigdy nie

widział więcej niż kompanii naraz. Był pod wrażeniem Vaughta,

surowego mężczyzny o  grubo ciosanych rysach i  wąskich oczach

pod krzaczastymi brwiami, które wędrowały w górę, nawet gdy jego


twarz zdawała się odpoczywać – więc gdy na ciebie patrzył, nawet

nieszczególnie zainteresowany, sprawiał wrażenie, jakby było to coś

ważnego. Na policzkach miał głębokie bruzdy, niczym wyrzeźbione

w  kamieniu, i  mówił z  powolnym południowym zaciągiem –

pochodził z  Conway w  Południowej Karolinie. Westin i  inni

o cerowie go uwielbiali. Kiedy pierwszy raz spotkał Prince’a,

powiedział: „To moja trzecia wojna, więc mam wrażenie, że

uciekłem prawom statystyki. Inni słowy: jestem przerażony

i  zakładam, że ty także. No to sobie już przyznaliśmy i  możemy

wrócić do wykonywania naszej roboty”. Dosłownie emanował

pewnością siebie. Miał na podorędziu setki historii i  świetnie je

opowiadał. Twierdził, że był bezpośrednim potomkiem Francisa

Mariona, „Bagiennego Lisa”, dowódcy partyzantów w  czasie wojny

o  niepodległość Stanów Zjednoczonych. Miał w  sobie coś

przyciągającego. „Jeśli już muszę być na wojnie – myślał młody

porucznik – to chociaż razem z  tym facetem”. I  teraz maszerowali

na południe w  wielkiej formacji. Nad nimi świszczały niczym

gigantyczne insekty pociski artyleryjskie, a  po chwili trzęsła się

ziemia, gdy eksplodowały kilkaset metrów przed nimi.

Przypominało to marsz przed linią piorunów. Po tym, co stało się

z  batalionem Sweeta, nie mieli zamiaru ryzykować. Westin uznał,

że była to najbardziej niesamowita rzecz, jaką w życiu widział.

Znalezienie wroga nie zajęło im dużo czasu. Huey został tra ony,

gdy leciał nad nimi. Był to śmigłowiec dowodzenia i  w  normalnych

okolicznościach leciałby w  nim dowódca batalionu, lecz Vaught,

podobnie jak Sweet, wolał dowodzić z  ziemi, więc śmigłowiec

dostarczał tylko informacji. Kapitan Howard Prince, dowódca

kompani Bravo, rozmawiał z  załogą chwilę wcześniej, bowiem

w okolicy mogły się znajdować baterie przeciwlotnicze. Kilka minut

później śmigłowiec spadł na ziemię.

Vaught kazał Prince’owi podejść do miejsca katastrofy

i spróbować uratować załogę. Prince znalazł miejsce, maszyna była

w jednym kawałku, zaryła nosem w pole ryżowe. Załogi jednak już


nie było – zostali zabrani przez śmigłowiec ratowniczy. Prince

zauważył, że miejsce katastrofy było dawnym obozem ARVN.

Wszędzie dookoła pełno było śladów sandałów, widział też okopy

i kable komunikacyjne.

Tej nocy Vaught, weteran, dał swojemu sztabowi krótką lekcję

kopania okopów. Jego o cer operacyjny, Charles Baker, wspominał

ją później z podziwem w jego pamiętniku Gray Horse Troop. Vaught

wykopał okop głęboki na siedemdziesiąt centymetrów i  szeroki na

metr, dłuższy o  mniej więcej trzydzieści centymetrów od niego.

Wykopana ziemia utworzyła niski nasyp dokoła dziury. Następnie

użył gałęzi z  pobliskiej chatki, by przykryć go od góry, a  na

gałęziach umieścił grubą warstwę ziemi. Wczołgał się do środka

nogami naprzód z  anteną jego radia, wystającą od przodu. Chwalił

się, że okop „wytrzyma bezpośrednie tra enie z  82-milimetrowego

moździerza”[334].

Westin, w  swoim własnym okopie razem z  kompanią Charlie,

napisał kolejny list do Mimi:

Teraz jesteśmy w  samym środku walk i  Charlie nie mają

zamiaru się stąd ruszyć. Cały batalion działa razem, jako jedna

jednostka. Posuwamy się powoli w stronę Hue, lecz z pewnością

nie jest to najłatwiejsza wędrówka w  moim życiu. Wietnamce

ostrzeliwują nas z  moździerzy co jakieś 15 minut. Na szczęście

nikt jeszcze nie zginął (w  mojej jednostce), lecz mamy kilku

rannych. Mam na sobie kamizelkę przeciwodłamkową

i praktycznie to w niej mieszkam. Pogoda jest okropna. W dzień

i  w  nocy zimna mgła. Nie dość ciężka, by cię przemoczyć, lecz

dość irytująca, by sprawić, że jest ci zimno i  nieprzyjemnie.

Błeee!

[…] zszedłem pod ziemię. Serio. Wykopałem dziurę,

a  następnie kopałem tunel. Mam nadmuchiwany materac

i  ekwipunek i  siedzę półtora metra pod ziemią. Jest nieźle. Nie

dociera tu wiatr i  zimno i  kiedy Charlie walą do nas


z  moździerzy, nie muszę się nawet ruszać. Tunel jest wysoki na

mniej więcej metr i  na trzy metry długi, z  kilkoma zakrętami,

więc gdy pocisk wyląduje przy wejściu, to nie dostanę

szrapnelem. Nad głową mam jakieś metr osiemdziesiąt ziemi. To

całkiem bezpieczne miejsce. Nie planowałem go wykopać, ale

zrobiło mi się zimno i  żeby nie zmarznąć, kopałem. Kopałem

cały dzień wczoraj i taki tego efekt.

Pułkownik Campbell, dowódca 3  Brygady, przesunął swój punkt

dowodzenia do PK-17. Tam jednak cały czas przypominano mu, jak

niewielką miał kontrolę nad polem bitwy – posterunek cały czas

znajdował się pod ostrzałem moździerzy. W  piątkową noc trzy

granaty wylądowały bezpośrednio w  schronie dowodzenia. Major

Don Bowman był w  środku z  pułkownikiem Campbellem.

Eksplozja była ogłuszająca. Czuli się, jakby siedzieli w  metalowej

beczce, którą ktoś cały czas uderza kijem bejsbolowym. Z  każdym

uderzeniem gasły światła, a  wnętrze schronu wypełniało się

dymem i  kurzem. Następnie padły ich linie komunikacyjne –

eksplozja przecięła kabel anteny. Jeśli obsługa moździerza

zdecydowałaby się ustawić zapalnik granatu ze zwłoką, który dałby

szansę przebicia się przez warstwę ziemi przed eksplozją, nie

mieliby szans. Z  pewnością dysponowali zwiadowcą, który

zasugeruje takie rozwiązanie. Bowman pochylił głowę i pomodlił się

do Boga, by ów zaopiekował się jego żoną i  dziećmi. Następnie

wrócił do pracy przy świetle latarki.

– Jesteś ciężko ranny? – zapytał go Campbell, zaalarmowany.

– Nie, panie pułkowniku, nie jestem w ogóle ranny.

–  Och, widziałem, jak głowa ci opada, i  pomyślałem, że jesteś

ranny – powiedział pułkownik.

Bowman wytłumaczył, że się modlił, i wszyscy się roześmiali.

W  tydzień później obsługa moździerza zrobiła to, czego obawiał

się Bowman. Próbował złapać kilka godzin snu w  swoim schronie

po tym, jak o  północy zastąpił go jego zmiennik. Wyciągnął się na


łóżku polowym w  kamizelce przeciwodłamkowej pod dwoma

ponczami i  oparł głowę o  menażkę. Obudził się nagle z  głośnym

brzęczeniem w  uszach, zaplątany w  ekwipunek i  ubrania, jakby

całą zawartość schronu wymieszano. Granat z  moździerza

z  opóźnionym zapalnikiem eksplodował pół metra od ściany

schronu. Eksplodował za głową Bowmana, rzucając go na drugą

stronę, gdzie uderzył o  ścianę. Był odurzony i  miał lekkie

wstrząśnienie mózgu, lecz poza tym nie był ranny.

Batalion Vaughta kontynuował marsz na południe, teraz z  parą

śmigłowców zwiadu – ich obecność dawała ludziom poczucie

bezpieczeństwa. Kiedy szpica natknęła się na wroga, wywoływała

przez radio baterię haubic w  PK-17, która w  tym momencie mogła

już dokonywać ostrzału na życzenie. Raz czy dwa pocisk wylądował

w  środku ich formacji. Nikt nie został ranny, lecz ich entuzjazm

w  stosunku do manewrowania z  artylerią znacznie osłabł. Przed

nimi znajdowały się jeszcze trzy wioski: Lieu Coc, gdzie utknęli,

potem Que Chu i  na końcu La Chu, nad którą wznosił się

wybudowany przez Amerykanów trzypiętrowy betonowy schron,

w którym znajdowała się kwatera główna natarcia Frontu na Hue.

Bateria artylerii w  PK-17 miała trudności z  prowadzeniem ognia

na żądanie. Zazwyczaj była zaopatrywana z  Camp Evans

śmigłowcem. Ciągle potrzeba było nowej amunicji. Śmigłowce

Chinooki, wielkie dwuśmigłowe maszyny, zazwyczaj dostarczały

palety z  amunicją uwieszone u  dołu. Aby widzieć, dokąd lecą,

musiały pozostawać poniżej poziomu chmur, które zalegały tak

nisko, że paleta zaczepiała o  drzewa i  wzgórza, a  czasem nawet

o  grunt. Amunicję trzeba więc było dostarczać teraz w  znacznie

mniejszych ilościach ciężarówkami. Kiedy batalion Sweeta także

ruszył do walki, bateria musiała wykonywać misje także dla

niego[335].

Vaught rozwiązał ten problem, używając marynarki, która mogła

prowadzić ostrzał ze 126-milimetrowych dział z  pokładu USS

Lofberg, który rzucił kotwice w  Yankee Station, kotwicowisku


marynarki na Morzu Południowochińskim. Ostrzał ten przegnał

przeciwnika z  Lieu Coc. W  wiosce znaleźli ciała żołnierzy NVA,

mnóstwo okopanych pozycji strzeleckich, żywność i  amunicję dla

znacznych sił. Oddziały tam walczące najwyraźniej wycofały się na

następną linię obrony. Mieszkańcy wioski, którzy przetrwali ostrzał,

zapewniali Vaughta, że zaledwie kilka godzin wcześniej było tu

beaucoup Viet Cong.

Pluton kompani Bravo Prince’a  wpadł wprost w  zasadzkę. Nadal

było wczesne popołudnie. Szpica zdołała dojść do linii drzew –

dopiero później się zorientowali, że im na to pozwolono –

a  następnie została ostrzelana. Z  dziesięciu członków drużyny

wszyscy zginęli lub byli ranni. Gdy reszta kompanii próbowała

pójść naprzód, napotkała ostry ogień. Nie było tu żadnej osłony.

Kapitan już wcześniej brał udział w  takich bitwach i  bał się jak

wszyscy inni. Nauczył się jednak ukrywać swoje emocje i, co było

jeszcze trudniejsze, pogodził z  faktem, że gdy wokół świszczą

pociski i latają granaty, niewiele zależy od niego. Miał ciemne włosy

i  szeroką twarz. Ukończył West Point z  doskonałym wynikiem

i  uzyskał tytuł magistra na American University. Przez to i  ze

względu na ranę, jaką odniósł wcześniej, zyskał sobie przydomek –

którego używano, wywołując się przez radio – „Kulejący Profesor

Sześć”. Przez radio kazał swoim dowódcom plutonów zachować

spokój, nawet jeśli instynkt kazał im panikować – podobnie jak

i  jemu samemu. „Oceńcie sytuację i  powiedzcie mi, z  której strony

nadchodzi ogień, jakie jest jego natężenie, ilu do was strzela

i  z  jakiej broni”. Łatwiej było powiedzieć niż zrobić. Jednak jego

zadaniem było zebranie tych informacji i podjęcie decyzji, co da się

zrobić – zazwyczaj było to mniej, niż chciał.

W  tym wypadku mógł poprosić o  ostrzał artylerii, co było

ryzykowne, gdyż jego ludzie nadal znajdowali się w  lasku, a  reszta

kompanii stała mniej niż sto metrów od nich. Poprosił o  ostrzał

pociskami odłamkowo-burzącymi oraz dymnymi, ponieważ

postanowił prowadzić manewr w  ciężkiej zasłonie dymnej. Jego


ludzie potrzebowali kilku godzin, by wrócić do reszty kompanii

przez pola ryżowe. Ostrzał był tak ostry, że musiał zostawić ciała

poległych na polu. Prince wysłał patrol w nocy i NVA pozwoliło mu

zabrać ciała, które zostały ewakuowane następnego dnia po

rannych.

W  tym samym czasie kompania Delta była atakowana z  prawej

strony z  wioski Phu  O.  Oni także musieli się wycofać. Nawet ze

wsparciem artylerii batalion Vaughta nie zaszedł daleko. Ta

pozornie niezwyciężona formacja, którą Westin tak podziwiał

rankiem, była teraz rozrzucona po dużym obszarze i próbowała się

okopać. Naprzeciw niej stały siły jej równe, a możliwe, że silniejsze.

Marsz trwał nadal, pod ostrzałem NVA, i  Vaught zdał sobie

sprawę, że u  La Chu czekają na nich znaczne siły wroga, większe

niż sobie wyobrażali. Miały one także lepszą pozycję. Po czterech

dniach walk jego batalion nie zaszedł dalej niż Sweet. Kolejnego

dnia próbowali wybadać pozycje NVA, bez większych sukcesów. Tak

samo następnego. Każdego ranka dowódcy kompani zbierali się

wraz z  Vaughtem na polu, dostawali rozkazy, wracali na swoje

pozycje, wzywali wsparcie z powietrza i artylerię, rozstawiali swoich

ludzi i  próbowali się przebić, manewrując i  wiążąc wroga. Ten

punkt na polu ryżowym miał być kwaterą główną Vaughta przez

następne dwa tygodnie.

11  lutego ich sytuacja nie była jednak tak zła jak batalionu

Sweeta wcześniej. Mieli artylerię – swoją i  marynarki – a  także

lepszy ogląd pola bitwy. Ludzie Vaughta oczyścili po drodze ich

anki. Ich pozycja była więc bardziej stabilna niż ta Sweeta.

Słabszy ogień wroga pozwolił teraz na regularne loty śmigłowców,

więc jego ludzie byli najedzeni i dobrze zaopatrzeni.

Dostawali nawet pocztę.

Westin otrzymał list od Mimi, który naprawdę go wkurzył.

Trzydziestu jego kumpli z  jednostki zostało rannych. On sam był

w  ciągłym niebezpieczeństwie. Żył w  pieprzonej dziurze w  ziemi.


A Mimi martwiła się, czy on się przypadkiem nie zabawia z innymi

dziewczynami.

Jeden z jej byłych chłopaków, weteran z Wietnamu, powiedział jej

coś o  tym, jak łatwo było się z  kimś przespać. Sprawę pogorszyły

jeszcze zdjęcia, które jej wysłał z  jego krótkiego urlopu, gdy razem

z  kolegami pozował z  kilkoma dość skąpo ubranymi showgirls.

Nawet z  nimi nie tańczył. Zrobił sobie kilka zdjęć, z  których

niektóre – w  szczególności to z  Joyce Grayson „Miss Las Vegas

Showgirl” – w  dość prowokacyjnych pozach, ale to wszystko!

Schował się w  swoim podziemnym bunkrze i  zaczął pisać grubym

ołówkiem:

Tylko dlatego, że jakiś facet, z  którym chodziłaś, odjechał i  spał

na lewo i  prawo z  kim popadnie, nie oznacza, że ja też to robię.

Zdjęcie z  Joyce jest zrobione na pamiątkę i  do pokazywania.

Zrobiłem je głównie dla dwóch napalonych kawalerów. Jeśliby

mi się nie podobało, uznałbym, że nie jestem normalny […].

Dorośnij!

Vaught stworzył nowy plan ataku 12  lutego, wedle którego Mike

Davison miał w  nocy pomaszerować w  stronę Phu  O  i  o  świcie

zająć wioskę. Pozwoliłoby to zabezpieczyć prawą ankę i  tyły.

Kompania Alfa Prestona i Delta Lamberta miały opuścić linię drzew

przy Lieu Coc o  świcie i  przeprowadzić atak na Que Chu. Prince

miał stanowić rezerwę w Lieu Coc.

I  znów, o  piątej nad ranem, brygada kazała Vaughtowi stanąć

w  miejscu. Nie dano mu żadnego wytłumaczenia. Następnie

wywołano go przez radio w  południe i  kazano zacząć atak za

trzydzieści minut. Zasłona dymna artylerii miała ukryć ruchy

Davisona, które Vaught zaplanował na noc. Jednak minęło już pół

dnia.

Gdy tylko artyleria przerwała ostrzał, Davison zajął Phu  O.  Dwie

kompanie atakujące Que Chu, Prestona i Lamberta, prawie dotarły


do rowu przed wioską, gdy przeciwnik otworzył ogień z moździerzy,

karabinów, karabinów maszynowych i  zaczął rzucać granaty. Obie

kompanie padły na ziemię i  zaczęły się czołgać w  kierunku

przeciwnika, by odpowiedzieć ogniem. Vaught wezwał wsparcie

z powietrza i artylerię, lecz otrzymał je dopiero po kilku godzinach.

Bombardowanie przerwano późnym popołudniem. Vaught

poprowadził wtedy kompanię osobiście, gdy razem z  Deltą zajęli

wioskę, strzelając z  biodra do wszystkiego, co się rusza. Zabili

żołnierzy NVA obsadzonych na zewnętrznym okopie i  ruszyli

naprzód, aż tra li pod ostry ostrzał z  obu ank. Ponosili coraz

większe straty i  zbliżała się noc – było już po piątej – więc Vaught

kazał swoim ludziom się wycofać. Zginęło jedenastu, a  znacznie

więcej odniosło rany.

Andy Westin był wstrząśnięty. Ludzie w  walce formują bliskie

przyjaźnie, lecz jeszcze ważniejszy jest podziw, jaki czują wobec

szczególnie utalentowanych dowódców, którzy zazwyczaj są

zaledwie kilka lat starsi, lecz – jak się wydaje – wiedzą wszystko

i  są odporni na strach i  niebezpieczeństwo. Można było być

szczęśliwym, że ma się takich ludzi ze sobą, bowiem po pierwsze,

wiedzieli, co mają robić, a  po drugie, sama ich obecność była

uspokajająca – jeśli było się z  nimi, miało się wrażenie, że się

przetrwa. W  kompanii Charlie tym człowiekiem był porucznik

Win eld Beck, przysadzisty mężczyzna o  okrągłej twarzy. Prawnik

z  Pensacoli, który odbywał w  Wietnamie już druga turę. Był

dowódcą plutonu, który zabrał Denby Fawcetta na wspomniane

wcześniej przeszukanie wioski. Beck miał tyle samo lat co Westin,

lecz jego doświadczenie i  zachowanie powodowały, że sprawiał

wrażenie starszego. Potra ł myśleć logicznie, jasno i  sprawiał

wrażenie, że zawsze wie dokładnie, jak poradzić sobie z problemem.

Zamienili się rolami kilka tygodni wcześniej: Westin opuścił pozycję

zastępcy dowódcy kompanii i  przejął pluton wsparcia. Kiedy Beck

zginął, leżał tuż obok Davisona – w  miejscu, w  którym byłby

Westin, gdyby nie zamienili się rolami. Atakowali linie drzew. Beck
podniósł głowę i został tra ony w gardło. Dławił się i wykrwawił na

śmierć, gdy kapitan trzymał go na rękach i  próbował znaleźć

sposób, by mu pomóc. Nic się nie dało zrobić. Śmierć Becka bardzo

dotknęła Westina. Ze swojej dziury pisał do Mimi:

Kochanie, po raz pierwszy, odkąd tu przyjechałem, popłakałem

się. Ostatniej nocy. Nie byłem jedyny. Od dowódcy w  dół,

wszyscy nasi ludzie płakali. Nasz zastępca dowódcy, por.  Beck,

zginął wczoraj w  boju. Był chyba najbardziej lubianym

i  szanowanym o cerem w  całej kompanii. Nasz cały batalion

wpadł w  zasadzkę Wietnamców. Nadal nie wiem, ilu straciliśmy

ludzi, lecz z pewnością wielu. To była rzeźnia!

Całe najwyższe dowództwo myślało, że Wietnamce się wynieśli,

więc spokojnie weszliśmy sobie do lasu. Wietnamce mieli setki

granatów i  min przeciwpiechotnych. Poczekali, aż nasi ludzie

znaleźli się tuż obok, i wycięli ich w pień.

Wreszcie wydostaliśmy się koło 11  wieczorem i  się

wycofaliśmy. Mojemu plutonowi skończyła się amunicja

(wspieraliśmy ich z  tyłów), więc zrobiliśmy nosze z  poncz

i pomagaliśmy nosić rannych. Nikt z moich ludzi nie zginął, lecz

dwóch zostało lekko rannych. Plutony strzelców były mocno

zaskoczone, widząc mnie i  moich ludzi biegnących przez pole

z  noszami na plecach. Kiedy wydostaliśmy naszych ludzi,

poszliśmy pomóc innym kompaniom. Nigdy czegoś takiego nie

widziałem i  mam nadzieję, że nie zobaczę. Jestem teraz znów

zastępcą dowódcy.

Vaught i  jego ludzie znaleźli się bardzo blisko znacznych sił wroga

i  wiedzieli, że bardzo łatwo będzie ich pokonać, jeśli zostaną

zaskoczeni. Wszyscy mieli nerwy jak postronki, w  szczególności

w  nocy. Kiedy zamontowana na lince ara wystrzeliła przez

przypadek, ludzie spanikowali. Vaught otrzymał pilną prośbę, by


wystrzelić więcej ar, lecz to oznaczałoby oświetlenie ich własnych

pozycji.

Odmówił. Wydał także stanowczy zakaz strzelania – błyski z  luf

wydałyby ich pozycje. Pozwolił wystrzelić z  kilku małych

granatników przeciwpancernych, ponieważ ich lufy nie powodowały

błysków.

Rankiem w  tym miejscu znaleźli bardzo, bardzo martwą

świnię[336].
 

PIEPRZYĆ GO, ON PRACUJE DLA DRUGIEJ STRONY

Trzy dni po tym, jak Marines zajęli siedzibę władz prowincji, ostatni

i  najważniejszy z  budynków przy ulicy Le Loi, Gene Roberts

wyjechał z  Hue i  został zastąpiony przez swojego kolegę Charlesa

Mohra. Artykuły Robertsa były pierwszymi i  najlepszymi z  Hue

i pozostał on na froncie przez osiem dni. Dwa dni przed wyjazdem,

w  środę, 7  lutego, nadal dyktując przez telefon, poinformował nie

tylko o  znaczących postępach, lecz także o  nowych sposobach

walki, stosowanych przez Marines w mieście.

Drużyna Marines rusza do walki na motocyklach

Wróg wyparty z obszaru liczącego 70 kwartałów

Hue, Południowy Wietnam, 7 lutego – kpt. Bacel Winstead z Hot

Springs w  Arkansas spojrzał dziś na gruzy miasta i  potrząsnął

głową z niedowierzaniem.

–  Amerykańskie wojsko to najtwardsze wojsko na świecie –

powiedział kapitan, który jest doradcą sił

południowowietnamskich. – Tylko spójrzcie.

Ulicą pędził oddział Marines. Zmierzał do walki na

czerwonych, niebieskich i  żółtych hondach, które „wyzwolił”

z odbitych domów klasy średniej.

Każdy żołnierz miał jedną rękę na kierownicy, a drugą trzymał

karabin M16. Z  pleców zwisały pełne plecaki, wraz z  kocami

i  saperkami […]. Używając motocykli i  poobijanych cywilnych


samochodów, Marines planują odbić znaczną część

okupowanego przez wroga terytorium.

Dziś w  nocy po południowej stronie rzeki Huong kontrolowali

około siedemdziesięciu kwartałów miasta w  porównaniu

z  trzydziestoma wczoraj. Oznacza to, że mniej niż jedna trzecia

południowej części tego liczącego sto czterdzieści pięć tysięcy

mieszkańców miasta znajduje się w rękach wroga.

Po północnej stronie rzeki, gdzie walczy osiem batalionów sił

Południowego Wietnamu, bitwa o  Hue toczy się znacznie

wolniej.

Artykułowi towarzyszyła fotogra a z  Associated Press z  żołnierzem

Marines jadącym na motocyklu, uginającym się pod wielkim

plecakiem. Roberts donosił, że Marines stracili teraz dwustu

pięćdziesięciu rannych i  zabitych. O cjalnie zabili tysiąc żołnierzy

wroga, lecz była to zwyczajowa zgadywanka. Marines ciągle

walczący na froncie, jak pisał Roberts, mieli „zarost, byli brudni

i  zmęczeni. Dziś jeden z  żołnierzy «wyzwolił» paczkę plastikowych

grzebieni w  pastelowych kolorach i  rozdał je członkom plutonu.

«Cholera», powiedział jeden z nich, «to pierwszy raz od tygodni, gdy

mogę się uczesać»”[337].

Miasto nadal było we władaniu niskich szarych chmur i  mżawki.

W  nocy stawało się zimno, w  dzień mokro. Kiepska widoczność

nadal utrudniała ataki z  powietrza i  czyniła je rzadkimi, chociaż

południowowietnamskie bombowce zdołały się jakoś przecisnąć

pod chmurami i  zrzucić dwa tuziny

dwustupięćdziesięciokilogramowych bomb na pozycje wroga

w  cytadeli. Pozycje, na których znajdowały się tysiące cywilów.

Mimo że miał teraz znacznie więcej możliwości manewrowania,

porucznik Hoang trzymał się po południowej stronie miasta tej

samej taktyki. Dzięki niej artyleria z  Phu Bai niemal nie miała

szans go ostrzeliwać.
Batalion pułkownika Gravela został wzmocniony przez

dodatkowych Marines przybyłych łodziami – żołnierze w  nowych

mundurach i  z  pełnymi plecakami, których widział Roberts, byli

częścią tych posiłków. W  sobotę przebili się w  stronę stadionu

piłkarskiego, największego budynku w  północnozachodniej części

trójkąta. Stadion stał się drugą, lepiej chronioną strefą lądowania

i dał schronienie coraz to większej liczbie uchodźców.

Roberts wyjechał w piątek. Poruszanie się drogą było niemożliwe.

Ostatni konwój, który próbował dostać się do Phu Bai, został

bardzo mocno ostrzelany. Zginęło dwudziestu Marines,

a  trzydziestu dziewięciu odniosło rany. Wszystkie pojazdy albo

zawróciły, albo uległy zniszczeniu. Z  powodu pogody śmigłowce

latały bardzo rzadko, a  te nieliczne, które zdołały się dostać do

miasta, prędko wypełniały się rannymi. Reporter ustawił się więc

w kolejce do łodzi, która przybiła do rzecznego nabrzeża.

Szare, metalowe łodzie pływały teraz regularnie między działami

wroga rozstawionymi po obu stronach rzeki. Każda z  łodzi

przybijała do niskiego betonowego nabrzeża schodzącego do rzeki.

Za nimi widać było stalową konstrukcję mostu Truong Tien,

wygiętego ostro w  dół, złamanego kręgosłupa miasta. Front zdołał

go wreszcie wysadzić w  środę, 7  lutego. Po jego północnej stronie

dało się dostrzec ubranych w  zielone mundury żołnierzy Frontu,

obsadzających schrony i  przemieszczających się po ulicach.

Ostrzeliwali oni nabrzeże i  łodzie z  moździerzy. Przez to, a  także

z  powodu ostrzału snajperów z  budynków po południowej stronie

miasta oczekiwanie na łodzie było zajęciem niebezpiecznym.

Przybywający do miasta Marines opuszczali je w  biegu i  nisko

pochyleni. Kierowano ich do punktów odbioru po drugiej stronie

ulicy Le Loi. Następnie przystępowano do rozładowywania zapasów

– za każdym razem stu pięćdziesięciu ton amunicji, racji

żywnościowych, leków i  innych niezbędnych rzeczy na paletach.

Marines pracowali tak szybko, jak się dało, używając wózków

widłowych, ignorując pociski przelatujące im nad głowami


i  spadające do wody. Pociski z  moździerzy czasami padały

naprawdę blisko – po uderzeniu jednego z  nich lipińska żona

amerykańskiego doradcy chwyciła swojego pięcioletniego syna

i  schowała się za paletą racji żywnościowych. Na zaokrętowanie

czekało około pięćdziesięciu ludzi, w  tym ranni Marines na

noszach i  wciąż stojący, zmęczeni, w  pokrwawionych mundurach

i  bandażach. Większość z  nich była ranna w  ręce, dłonie, nogi lub

stopy. Ich rany nie zagrażały życiu, lecz wielu było obolałych,

napuchniętych i  zdrętwiałych. Załogi łodzi ostrzegały ich, że

bezpieczniej będzie przebywać w kompleksie, lecz łodzie nie czekały

zazwyczaj zbyt długo i bali się, że stracą swoją szansę.

Roberts patrzył na to wszystko ze swoim zwyczajowym

dystansem. Kobieta trzymająca swoje pięcioletnie dziecko

powiedziała mu cicho:

–  Przeszliśmy przez tyle rzeczy w  ostatnich dziewięciu dniach.

Byłoby naprawdę nie fair, gdyby coś się teraz stało mojemu synowi.

– Mogę tylko liczyć na to, że te dranie nie umieją dobrze strzelać –

powiedział jeden z  rannych. Siedział oparty o  paletę, paląc

papierosa. – Tu nie ma się gdzie ukryć.

Miał rację. Bezpośrednie tra enie w  jedną z  palet z  amunicją

oznaczałoby prawdopodobnie, że wszyscy zginą. Jednak moździerze

nie tra ały. Dwa granaty wpadły do rzeki, „wzbijając małe gejzery

wody” – jak napisał Roberts. Jeden tra ł paletę w pewnej odległości

od czekających ludzi. Kiedy nadszedł czas się zaokrętować,

najpierw na pokład wchodziły kobiety, dzieci i  ranni na noszach.

Trzymający się na nogach ranni i  inni pasażerowie stanowili

ciekawe zgromadzenie. Wśród nich znajdowało się dwóch księży,

którzy byli więźniami Frontu, lecz zostali uwolnieni, kilku

południowowietnamskich lekarzy (którzy zostali bardzo dobrze

przeszukani przed wpuszczeniem na pokład) oraz sześcioosobowa

grupa z  International Control Commission – Międzynarodowej

Komisji Kontrolnej. Była to działająca pod egidą ONZ grupa

ochotników z  Polski, Kanady i  Indii, która miała monitorować


przestrzeganie konwencji genewskiej w  czasie wojny w  Wietnamie.

Ekipy ICC zawsze składały się z  członków z  przeciwnych stron

barykady – Kanadyjczycy byli bardziej przychylni swoim

amerykańskim kuzynom i  Południowemu Wietnamowi, Polacy zaś

Hanoi. Hindusi byli trudni do rozgryzienia. Delegacja została

odnaleziona przez Marines poprzedniego dnia – ukrywali się

w  swojej kwaterze od tygodnia. Jeden z  jej członków, hinduski

pułkownik G.D.  Joshi powiedział, że Front ostrzelał ich budynek

„z moździerzy i karabinów”, lecz wycofał się, gdy zrozumiał, kim są.

Dołączył do nich reporter „Time” David Greenway.

Żaden z  pasażerów nie odetchnął, dopóki łódź nie odbiła i  nie

zaczęła płynąć w  dół rzeki. Ich ulga była jednak przedwczesna.

Wkrótce z  obu stron rzeki wybuchła kanonada. Widzieli żołnierzy

wroga strzelających do nich z  granatników przeciwpancernych.

Rzeka płynęła obok południowego muru cytadeli i  skręcała na

północ, gdy docierała do Hen – długiej, wąskiej wyspy na środku

rzeki Huong, która dzieliła ją na dwa wąskie kanały. Brzegi

znajdował się teraz trzy razy bliżej. Oba kontrolował Front.

– Jeśli macie broń, przygotujcie się – powiedział członek załogi. –

To będzie cud, jeśli nie zajdzie potrzeba ich użycia.

Gdy wpłynęli w  boczny kanał, strzały stały się bardziej

intensywne. Mała łódź patrolowa za nimi została tra ona rakietą

i  zatonęła. Czerwone pociski smugowe przelatywały im nad

głowami, a ranni Marines próbowali odpowiadać ogniem. Niektórzy

zerwali zębami bandaże na rękach, by uwolnić palce. Jeden, który

nie mógł nacisnąć spustu, oddał swoją broń drugiemu. Sternik

łodzi kazał każdemu mężczyźnie na pokładzie chwycić broń i  się

ostrzeliwać. Greenway zrobił, jak mu kazano, strzelając bez

celowania w  stronę brzegów rzeki, najpierw po jednej, a  potem po

drugiej stronie. Roberts odmówił – dziennikarze mieli pozostać

neutralni[338].

Łódź zdawała się posuwać w ślimaczym tempie.

Jeden z członków ICC spytał:


– Czy ta łódź się w ogóle porusza?

Całe godziny zajęło im dotarcie do Morza Południowochińskiego.

Większość strzałów ustała po półgodzinie, gdy minęli wyspę

i  pozostawili za sobą cytadelę. Jeden z  Kanadyjczyków, major,

wyciągnął zza pazuchy butelkę szkockiej. Dał ją Marines, którzy

przekazywali ją sobie nawzajem, opróżniając ją w  cztery minuty –

Roberts mierzył czas. Kanadyjczyk z  radością dał im wtedy

następną. Wytłumaczył, że w  drodze przez ulicę La Loi minął

Cercle Sportif dzisiejszego ranka i  „wyzwolił” wszystkie butelki,

jakie zdołał unieść. Jego kurtka i kieszenie bojówek były ich pełne.

Po chwili Roberts, Marines i niektórzy inni członkowie ICC siedzieli

w kółku i podawali sobie butelkę.

Kiedy dotarli do Morza Południowochińskiego, łódź zaczęła

kołysać się falach. Jeden z  Polaków podszedł do koła i  poprosił

Kanadyjczyka w  łamanym angielskim, czy ma ze sobą dramaminę

(pigułki na chorobę lokomocyjną).

– Widziałem je dzisiaj rano w twoim biurze – powiedział.

– Boże, w całym tym pośpiechu zapomniałem ich zabrać ze sobą –

odparł major.

Polak pokuśtykał na drugą stronę, wychylił głowę za burtę

i zwymiotował.

Wtedy major wyjął buteleczkę tabletek z jednej ze swoich licznych

kieszeni. Podrzucił ją w dłoni.

–  Pieprzyć go – powiedział, wskazując w  stronę Polaka. – On

pracuje dla drugiej strony.

Ci, którzy mieli żołądki lepiej przygotowane do podróży morskich,

pili szkocką do późna w nocy. Siedem godzin po tym, jak wyruszyli

w liczącą sto dwadzieścia kilometrów podróż, zawinęli do Da Nang.

Filipińska kobieta przeszła przez trap i  odebrała chłopca z  ramion

jednego z członków załogi. Uściskała go radośnie.

– Dotarliśmy! – powiedziała. – Dotarliśmy!

Roberts nie zdawał sobie sprawy z tego, jak jest pijany, dopóki nie

wstał. Podszedł do burty, zrobił krok naprzód i  nie tra ł w  trap.


Jego nowi koledzy wyłowili go z wody[339].
 

PIEKŁO JEST DO DUPY

Trzy kompanie Cheathama walczyły pomiędzy parkiem i  rzeką po

jednej stronie a  budynkami po drugiej. Dlatego większość strzałów

napotkali od lewej anki. Teraz skręcili w  lewo i  zaczęli podążać

wschodnim brzegiem kanału Phu Cam i  większość ostrzału

spotykała ich od prawej strony.

Wróg zajmował budynki po obu stronach kanału, który nie był

tak szeroki jak rzeka Huong, więc ostrzał był bardziej skuteczny.

Marines walczyli kwartał za kwartałem aż do południowego

wierzchołka trójkąta, gdzie znów skręcili w lewo, przechodząc przez

mniej zamieszkane dzielnice na południe od ich oryginalnej trasy.

Wreszcie spotkali się z  batalionem Gravela, który parł na południe

i  wschód od strony kompleksu MACV. Dotarli aż do zniszczonego

mostu An Cuu i  osłaniali inżynierów próbujących zbudować most

pontonowy, by znów uczynić autostradę numer 1 przejezdną. Front

był więc wypierany z trójkąta. Coraz częściej jego żołnierze używali

małych strumieni i  kanałów na obrzeżach trójkąta. Snajperzy

strzelali z  przeciwległych brzegów, a  ludzie Hoanga przeprowadzali

nocne ataki, używając licznych małych mostków. Walki nie były już

tak zawzięte jak wcześniej, lecz ludzie wciąż ginęli. Taka sytuacja

miała się utrzymać przez prawie dwa tygodnie.

Najważniejszy skrawek południowego Hue – południowy brzeg

rzeki Huong – był teraz zabezpieczony. Duże, ważne budynki

wzdłuż ulicy Le Loi zostały zajęte przez Marines i przybywające tam

coraz liczniejsze oddziały ARVN. W sobotni poranek Steve Berntson

przeszedł szeroką ulicą, manewrując między gruzami, ciałami


i  spalonymi pojazdami i  wrócił do kompleksu. Spisał niektóre ze

swoich artykułów i szukał kogoś, kto mógłby je zabrać do Da Nang.

Oddziały ARVN, które spotkał po drodze, sprawiły na nim wrażenie

niezdyscyplinowanych, źle wyszkolonych i chciwych – było jasne, że

plądrują miasto. Najlepsze siły południowowietnamskie walczyły

w  cytadeli. Ci tutaj jedynie utwierdzali kiepską opinię Marines

o ich południowowietnamskich sojusznikach.

Kiedy Berntson dotarł do kompleksu, był tam już Walter

Cronkite.

Conocne audycje Cronkite’a  docierały do dziesiątków milionów

widów, więc Amerykanom jego twarz była dobrze znana. Tego

poranka ubrany był w  zielony wyprasowany mundur, kamizelkę

przeciwodłamkową i  buty wojskowe. Przeprowadzał wywiad

z  pułkownikiem Hughesem w  mesie o cerskiej kompleksu przy

bardzo mocnym oświetleniu. Berntson, który był nieogolony

i  brudny, posłuchał chwilę, a  następnie gwizdnął kilka kanapek

z mortadelą wyłożonych w mesie z okazji wizyty dziennikarza. Jego

ręce były tak brudne, że chleb stał się brązowy po chwili jedzenia.

Kanapki smakowały wybornie. Zjadł też rosół z makaronem i wypił

kawę.

Wieści o  tym, że do bazy przyjeżdża dziennikarz CBS, rozniosły

się już poprzedniej nocy. Porucznik Smith został zapytany, czy

obszar jest na tyle bezpieczny, by Cronkite mógł przyjechać – jego

kompania Alfa zajmowała teraz północnowschodni róg trójkąta,

gdzie rzeka Nhu  Y  wpływała do Huong, tuż przed wąskim mostem

do Dap Da, gdzie Front był nadal okopany. Pułkownik Gravel

osobiście przyjechał na inspekcję. Razem ze Smithem biegli przez

wąską drogę, gdy nagle zobaczyli chmurę białego dymu po drugiej

stronie wody, a  następnie rakietę – początkowo tylko małą czarną

kropkę – która pędziła w  ich kierunku. Wyglądała, jakby płynęła

sobie spokojnie, lecz stawała się coraz większa. Smith, w pół kroku

zdał sobie sprawę, że go tra . Jednak minęła go, zaczepiając tylko

jedną z  lotek o  jego nogę. To lekkie otarcie zmieniło jej tor lotu
w  górę – łukiem przeleciała nad ulicą i  eksplodowała wprost na

starej kobiecie, zabijając ją na miejscu.

Rana Smitha była niegroźna, więc razem z Gravelem szli naprzód,

szukając plutonu dowodzonego przez porucznika Allena

Courtneya, który kilka nocy wcześniej przypłynął zza kanału Phu

Cam, przywożąc ze sobą posiłki. Był człowiekiem, który wydawał

się stworzony do wojny. Był uważany za szaleńca, nawet przez

Marines. Wysoki i  blondwłosy, zawsze uśmiechnięty, lubił, no cóż,

wysadzać rzeczy w  powietrze. Pewnego razu wziął zwój drutu

kolczastego – dostarczano go w ciasnych rolkach wielkości piwnego

kega – i wsadził do środka trochę C4. Dla pewności dorzucił jeszcze

kierunkową minę przeciwpiechotną i  postawił na szczycie wzgórza

tuż za bazą. Za  każdym razem, gdy usłyszał nawet najdrobniejszy

dźwięk – powiedzmy, wiewiórkę – prosił o zezwolenie na detonację.

–  Nie – odpowiadał zawsze jego dowódca, który nie chciał

zachęcać go do tego typu eksperymentów.

W  końcu Courtney wysadził swoje „urządzenie” bez pozwolenia.

Przysięgał, że było to „konieczne”, uśmiechając się szeroko.

Wybuch był tak głośny i tak potężny, że urwał cały szczyt wzgórza.

Gdyby Courtney nie był tak skutecznym o cerem, za takie

numery pewnie zabrano by mu przydział o cerski. Jego ludzie go

po prostu kochali[340]. Kiedy Smith i  Gravel dotarli do jego pozycji

tego ranka, przywitał ich podekscytowany sierżant, który

poinformował, że poprzedniej nocy odparli atak od strony mostu.

Jeden z  przeciwników, którego zabili, był znacznie większy od

innych i podejrzewali, że to Chińczyk, być może doradca.

– Macie ciało? – spytał Gravel.

–  Jest na moście – powiedział sierżant, wskazując miejsce.

Faktycznie, był. Courtney posadził ciało na krześle zwrócone

w  stronę drugiego brzegu, ze skrzyżowanymi nogami, cygarem

w ustach i „Playboyem” na kolanach.

Pobożny, pełen honoru Gravel był wściekły. Profanacja ciał była

bluźnierstwem oraz złamaniem zarówno konwencji genewskiej, jak


i  zasad Korpusu Marines. Zażądał, by Smith skierował Courtneya

przed sąd wojskowy w  trybie natychmiastowym[341]. Pułkownik

zdecydował także, że lepiej nie przysyłać tu Cronkite’a.

Dziennikarz był w  Wietnamie jako twarz lmu dokumentalnego

jego stacji, który miał podsumować postępy Ameryki w  wojnie.

CBS dostarczał doskonałych reportaży telewizyjnych prosto

z  frontu. Były one rezultatem ciężkiej pracy reporterów takich jak

John Laurence, Don Webster, Bert Quint, Dan Rather, Robert

Schakne, Morley Safer i  wielu innych. Były to najlepsze reportaże

z  frontu nadawane w  telewizji. Cronkite chciał zebrać je wszystkie

razem i dodać swój osobisty punkt widzenia. Po tym, jak poskarżył

się w  Nowym Jorku tydzień wcześniej na różnice między

wiadomościami z  Wietnamu a  o cjalnymi komunikatami,

zdecydował się sam zobaczyć wojnę z  pierwszej ręki. Był

reporterem frontowym w  drugiej wojnie światowej, jednym

z  pierwszych, którzy wzięli udział w  niebezpiecznej misji

bombowcem B-17 nad Niemcami. Pochodził z  pokolenia

o  ogromnym szacunku dla wojska. Teraz jednak czuł, że ktoś go

zwodzi. Wierzył, że o cjalne źródła go dezinformują, i  udał się do

szefa CBS News, Dicka Salanta, by zaoferować mu nakręcenie

lmu dokumentalnego, który to naprawi. Miał się skupić na

ofensywie Tet i  dać Cronkite’owi szansę ocenienia całego wysiłku

wojennego, co będzie oznaczało odejście od jego klasycznego

sposobu prezentowania wiadomości. Szef stacji martwił się nie tyle

o reperkusje takiego lmu, ile o bezpieczeństwo dziennikarza.

–  Myślę, że głupio ryzykować życie w  takiej sytuacji, ryzykować

życie naszego dziennikarza – powiedział Salant. – Jednak jeśli

pojedziesz, to myślę, że powinieneś zrobić dokument o  swej

podróży, o  tym, dlaczego tam jedziesz, i  może będziesz musiał

powiedzieć coś o  tym, w  jakim kierunku twoim zdaniem powinna

teraz zmierzać wojna.

Salant powiedział, że stacja była w równej mierze krytykowana za

postawę pro-, jak i  antywojenną. Uważał, że dobrze opisali całą


historię, przyjmując wyważoną pozycję. „Jeśli mamy taką

reputację, może będzie dobrze, skoro ludzie tak nam ufają, tak

tobie ufają, byś powiedział, co myślisz. Powiedz im, jak to wszystko

wygląda, z  twojej perspektywy, tam na miejscu. Jaka jest twoja

opinia”.

Cronkite nie krytykował wojny. Nie miał z  nią moralnych

problemów i  miał tendencję do zawierzania o cjalnym raportom,

które odczytywał na antenie. Uważał, że wysiłek w  Wietnamie jest

zbyt ambitny – nie tylko wygrać wojnę militarnie, lecz także

politycznie, próbować wygrać wojnę i  zaprowadzić pokój

jednocześnie – lecz uważał, że jest to szczytny cel i  choć był

sceptyczny, to go popierał. Też oczywiście czytał gazety i  zdawał

sobie sprawę z  tego, że wielu reporterów prasowych z  Wietnamu

miało regularnie inne zdanie od o cjalnej linii wojska i  rządu.

Widział także, że sprzeciw wobec wojny stał się modny,

w  szczególności wśród młodych ludzi i  intelektualistów. Jednak

zdjęcia i  reportaże jego własnych dziennikarzy były często

niepokojące. Był, podobnie jak inni, absolutnie zszokowany

reportażem Safera z  Cam Ne pokazującym, jak Marines zupełnie

spokojnie podpalają wietnamską wioskę. Jednak ani CBS, ani

żadna inna stacja nie zebrały tych doniesień w  jedną spójną

narrację. Te informacje go martwiły, lecz nie zmienił zdania pod ich

wpływem.

Jego zdanie zmieniła jednak ofensywa Tet. Czy to możliwe, że

informacje, które mu przekazywano, które od lat co noc

odczytywał, były kłamstwem? Jeśli tak, była to zdrada zarówno pod

względem profesjonalnym, jak i  osobistym. Wysłużono się jego

reputacją. Bardzo go to rozgniewało. Jeśli tak się stało, musiał to

naprawić, nawet jeśli oznaczało to porzucenie absolutnej

dziennikarskiej neutralności, jednej z jego podstawowych zasad.

I  już na samym początku wizyty Waltera Cronkite’a  w  Wietnamie

jego najgorsze przypuszczenia się potwierdziły. Jeśli Stany

Zjednoczone miały całą sytuację pod kontrolą, jak twierdził


„Westy”, to dlaczego zamknięto wszystkie lotniska w kraju? Jego lot

nie mógł znaleźć miejsca do lądowania. Dlaczego on i  jego

producenci, Ernie Leiser i Je Gralnick, nie mogli nawet odwiedzić

Khe Sanh. To zbyt niebezpieczne, tak im powiedziano. Kiedy

przeprowadził wywiad z  „Westym” w  jego biurze, ubrany

w  perfekcyjnie wyprasowany mundur, z  wiszącym na ścianie

chromowanym AK-47, generał był tak pewny siebie jak nigdy.

Powtarzał o cjalną śpiewkę, że Tet było wielkim sukcesem jego sił.

Ogłosił, że bitwa o  Hue dobiegła końca. Powiedział, że siły

amerykańskie i siły ARVN pokonały tam dziesiątki tysięcy żołnierzy

NVA i  Viet Congu – bezczelnie zaprzeczając wcześniejszym

zapewnieniom, że w mieście znajdowało się tylko kilkuset żołnierzy

wroga. Następnie Cronkite poleciał do Hue, gdzie po dziesięciu

minutach wiedział już, że nie była to prawda. Bitwa trwała

w najlepsze[342].

Walczący żołnierze byli zadowoleni, nawet uradowani, że go widzą.

Zaledwie dzień wcześniej, w  trakcie nieformalnego spotkania

Gravela ze swoim sztabem, kiedy to zastanawiali się, kogo ze

sławnych ludzi chcieliby spotkać, kapitan Jim Gallagher

powiedział: „Waltera Cronkite’a”. Był pochylony nad mapą, gdy

Gravel wszedł do środka z dziennikarzem.

–  Przepraszam cię, Jim, ale jest tu ktoś, kogo chciałbym ci

przedstawić – powiedział Gravel.

Kapitan był tak zaskoczony, że ledwo co wymamrotał powitanie.

Większość ujęć stanowiących trzon lmu – który miał być

pokazany pod koniec miesiąca – została wykonana przez

Laurence’a, Webstera, Keitha Kay’a  i  innych. Ich zdjęcia

pokazujące zniszczenia i  śmierć oraz Marines w  środku bitwy,

zmęczonych, brudnych, ryzykujących życie stanowiły realistyczne

tło dla komentarza i  analizy Cronkite’a[343]. On sam był trzymany

z  dala od walk i  scen takich jak upozowane ciało przeciwnika.

Prowadzone przez niego wywiady odbywały się zazwyczaj

w  bezpiecznych obszarach, lecz ci, którzy mówili do kamery,


w  szczególności Hughes i  Gravel, nie mieli zamiaru owijać

w  bawełnę. Przeciwnik w  Hue nie został pokonany. Cytadela stała

tak jak stała – nieuchronna jak śmierć. Po dwóch dniach Cronkite

odleciał śmigłowcem, który transportował także rannych Marines

i  dwa ciała. Widział dość, by wiedzieć, że nie powiedziano mu

prawdy.

Każdy dziennikarz na świecie, który był zainteresowany wojną,

próbował dostać się do Hue. Jednym z  nich był niski, chudy,

dwudziestosiedmioletni łysiejący mężczyzna o  szerokiej twarzy

i  dużych okularach sprawiających, że wyglądał, jakby miał

wyłupiaste oczy, który nazywał się Michael Herr. Był

korespondentem magazynu „Esquire”. Dla przedstawienia

amerykańskim czytelnikom historii wojny w  Wietnamie i  bitwy

o  Hue uczynił prawdopodobnie więcej niż jakikolwiek inny

dziennikarz. W  przeciwieństwie do innych reporterów

podróżujących po Wietnamie Herr nie pisywał regularnych

artykułów i  nie wysyłał zdjęć do redakcji. Robił notatki, spotykał

się z  ludźmi, patrzył, słuchał i  chłonął wszystko. Wykazywał

zacięcie prozatorskie – pisywał do magazynu literackiego na

Syracuse University redagowanego przez Joyce Carol Oates. Nigdy

nie pracował jako reporter gazety i  zupełnie nie interesowała go

mania zbierania wery kowalnych detali, które dodawały

reportażom realizmu. Herr był marzycielem. Przyjechał do

Wietnamu rok wcześniej, świeżo po rozwodzie, z  biletem

zakupionym przez redakcję i pięciuset dolarami w kieszeni. Harold

Hayes, redaktor, który zgodził się go wysłać, powiedział później, że

zupełnie o tym zapomniał, lecz była to nieprawda – korespondowali

ze sobą cały czas. Hayes chciał, by ktoś zaczął pisać o  wojnie

w  stylu lubianym wówczas w  wyższych kręgach dziennikarstwa.

Zwani „Nowymi Dziennikarzami” pisarze tacy jak Tom Wolfe, Gay

Talese, Norman Mailer, Joan Didion, Gloria Steinem i  inni

popełniali ostre teksty publikowane w  magazynach takich jak

„Rolling Stone”, „Harper’s”, „Atlantic Monthly”, „New York”


i  czasami „Esquire”, które kompletnie ignorowały konwencje

tradycyjnego dziennikarstwa prasowego. Ich artykuły i  eseje pełne

były nowych perspektyw – często umieszczali siebie w  centrum

opowieści – oraz szczególnie pięknie opisanych bohaterów, tła, akcji

i  dialogu. Byli mniej zainteresowani faktami, a  bardziej uczuciami.

Każdy magazyn szukał następnego „nowego dziennikarza”, a każdy

młody pisarz ze smykałką do pisania reportaży chciał nim zostać.

Herr dotarł do Hue w  konwoju z  Phu Bai – most pontonowy

wreszcie umożliwił ponowne otwarcie drogi. Później napisał, że

atmosfera w  ciężarówce, w  której siedział z  innymi Marines,

przypominała „szatnię przed meczem, którego nikt nie chciał

stoczyć”[344]. W tej samej ciężarówce jechał Dale Dye, korespondent

frontowy Marines, który wracał ze swojej drugiej wizyty w  mieście.

Herr tak opisał Dye’a  w  swoim reportażu Hell sucks: „Siedział

z  wysokim żółtym kwiatem wystającym z  pokrywy jego hełmu,

naprawdę dobrze widoczny cel. Przewracał oczyma i  mówił «O  tak,

tak, Charlie nieźle sobie tutaj radzi, to będzie rzeźnia» i  uśmiechał

się szeroko. Był to ten sam uśmiech, który widziałem tydzień

później na jego twarzy, gdy kula snajpera tra ła w  ścianę pięć

centymetrów nad jego głową, dość dziwny powód do radości

w kimkolwiek, kto nie jest trepem”[345].

Dye’owi Herr wydawał się hippisem.

W liście do Hayesa tego samego dnia Herr napisał:

Ostatnie dziesięć dni było niesamowitych. Nawet najbardziej

doświadczeni korespondenci byli kompletnie zdruzgotani

ofensywą, a  jeszcze bardziej szaloną amerykańską reakcją na

nią […]. Przejechałem przez tyle zniszczonych miast

i  miasteczek, że w  mojej głowie zlały się w  jedno. Tutaj w  Hue

[…] zniszczenia były niewiarygodne, bombardowania z powietrza

zrównały z  ziemią całe kwartały tego niegdyś pięknego miasta

w  Wietnamie, niszcząc uniwersytet[346], mury cytadeli, a  jutro

[zniszczą] prawdopodobnie także samą cytadelę. Wczoraj rano


w  Cho Lon jechałem po lewej stronie opancerzonego jeepa, gdy

dziesięć metrów od nas eksplodował granat z  moździerza.

Miałem na ramieniu mój plecak i  dziesięciocentymetrowy

odłamek przepalił się przez niego, a  następny fragment tra ł

kierowcę, oślepiając go w  lewe oko. Jeśli [Viet Cong] będzie

walczył równie dobrze w  miastach, jak walczy w  dżunglach –

a  myślę, że może – to w  końcu zajmą Sajgon. Teraz, z  około

tysiącem pięciuset ludźmi[347] zdołali okaleczyć miasto i  żaden

Amerykanin dysponujący jakąkolwiek władzą nie odważy się

oddać Viet Congowi szacunku, na jaki sobie tą ofensywą

zasłużył. Tam, gdzie nie byliśmy zbyt pewni siebie,

zachowywaliśmy się histerycznie i zapłacimy za to[348].

Gdy dziennikarze wychodzili z  ciężarówek, pułkownik Adkisson

poskarżył się:

– Kim są, do diabła, ci wszyscy cywile?

– Dziennikarzyny – odparł kapitan George Smith, o cer prasowy.

–  Każ im się trzymać z  daleka – powiedział pułkownik. – I  spisz

ich nazwiska. Chcę wiedzieć, kim są, i czy powinni tutaj być.

Smith kazał więc każdemu podpisać się w  swoim notesie[349].

Adkisson oświadczył, że od tego momentu każdy dziennikarz, który

tra do jego bazy, musi być gotów jej bronić. Wydano im broń. Jak

napisał John Laurence w swojej książce The Cat from Hue, kapitan

wydał karabin Dana Stone’owi, jednemu z  najbardziej uznanych

fotografów wojennych, i  zabrał go na pozycję strzelecką po drugiej

stronie kompleksu.

„[Smith] wskazał okno, przez które widać było ścianę budynku

około pięćdziesięciu metrów od nich […] i  kazał mu wycelować

w  wypalony ślad na ścianie wielkości patelni. «Zobaczmy, czy

w  cokolwiek tra sz» – powiedział. Jednym płynnym ruchem Stone

odbezpieczył broń kciukiem, przyłożył karabin i  wystrzelał cały

magazynek w ścianę, jeden strzał prędko po drugim […]. Wszystkie

strzały tra ły w samo centrum wypalonego śladu”.


Wywołało to w  odpowiedzi szalony ostrzał przeciwnika, który raz

na zawsze zakończył tego typu demonstracje[350].


 

Ucieczka cywili na południowy brzeg Rzeki Perfumowej


 

WSZYSTKO JEST BARDZO DZIWNE

Tego samego sobotniego poranka, gdy Cronkite objeżdżał

kompleks, wielki śmigłowiec Sea Knight wylądował w  stre e do

tego przeznaczonej niedaleko nabrzeża i  przywiózł dwa moździerze

M2. Były znacznie większe niż te, które dotychczas miał do

dyspozycji batalion pułkownika Cheathama. Nazywano je też

„cztery dwa” od ich kalibru wyrażonego w  calach. Miały

gwintowaną lufę, co oznaczało, że były znacznie dokładniejsze niż

moździerze gładkolufowe, mniejsze. Ważyły trzysta dwadzieścia pięć

kilogramów i  mogły miotać siedemnastopółkilogramowe pociski na

sześć i pół kilometra.

Każdemu moździerzowi towarzyszyła obsługa złożona z  sześciu

osób, więc z  tymi dwoma przybyło tuzin nowych żołnierzy. Wśród

nich znajdował się Ed Landry, dwudziestoletni żołnierz Marines

z Lynn w stanie Massachusetts, który prowadził dziennik.

10  lutego, Hue […]. Śmigłowiec leciał nisko nad polami

ryżowymi w  stronę miasta. Co za przejażdżka! Lepsza niż

jakiekolwiek wesołe miasteczko. I  jeszcze do nas strzelali.

Strzelcy w  drzwiach odpowiedzieli ostrzałem z  karabinów

maszynowych. CH-46 zniżył lot, wykonał półobrót i  wylądował

w  małej stre e niedaleko wielkiego mostu kolejowego, którego

środek leżał zawalony w  Rzece Perfumowej. Gdy wysiadaliśmy

ze śmigłowca, pobliski karabin maszynowy strzelał do celu po

drugiej stronie rzeki. Powitał nas ostrzał z  karabinów, gdy

wyładowywaliśmy prędko nasz sprzęt.


 

Landry i  inni członkowie jego załogi[351], razem z  dwoma dużymi

moździerzami M30, pojechali ciężarówkami przez ulicę La Loi

w  stronę uniwersytetu. Landry był zszokowany widokiem tysięcy

żyjących tam uchodźców, w  większości zebranych na centralnym

dziedzińcu. Zostali następnie zabrani na ich permanentną pozycję

niedaleko brzegu rzeki, wielki dół, który został wykopany niedaleko

nabrzeża. Przed nimi rozciągała się pokaźnych rozmiarów ruina

mostu Truong Tien, a  za nią wysokie mury cytadeli, skąd wznosił

się czarny dym. Po ich prawej stronie znajdowała się wyspa Hen.

Ich znakiem wywoławczym było „Whiskey X-Ray”. Dostali nieco

miejsca w  dwupokojowym kamiennym domku bezpośrednio po

drugiej stronie ulicy od ich pozycji. W  jego czerwonym dachu ziała

wielka dziura od pocisku artyleryjskiego.

Artyleria tra a we wszystko w  okolicy, lecz w  większości po

drugiej stronie rzeki […]. Miasto jest kompletnie zdewastowane.

Każdy budynek został spalony lub wysadzony w  powietrze. Na

każdym budynku widać ślady po kulach i  pociskach […]. Mam

złe przeczucie co do tego miasta. To nie jest dobre miejsce.

Śmierć jest dookoła nas. Czuję ją. Wiem, że to szalone, ale tak

właśnie jest. Chcę się stąd wydostać tak szybko, jak to tylko

możliwe. Wybijmy tych drani i  się zwijajmy! Po drugiej stronie

rzeki trwają właśnie bombardowania z  powietrza. Wyspa po

naszej prawej stronie – patrząc na drugą stronę Rzeki

Perfumowej – jest ostrzeliwana przez moździerze. Wyspa jest

całkiem blisko, a  dźwięk eksplozji – bardzo głośny. Jeśli tylko

wyjdzie się na zewnątrz, świszczą w  powietrzu pociski

snajperów. Na ulicach i  w  rzece pełno jest ciał żołnierzy NVA.

Całe to miejsce śmierdzi śmiercią.

Pierwszej nocy dostali zapas granatów z gazem łzawiącym, szarych

o  czerwonych znakach. Przy ciągle opadających nad głowami


arach nie musieli nawet włączać re ektorów, by celować. Landry

miał służbę wartowniczą prawie do północy. Leżał na plecach

i  patrzył na wolno opadające ary. Idylla dobiegła końca, gdy

żołnierze wroga podeszli tak blisko, jak tylko mogli, przez zawalony

most, i zaczęli strzelać. Do wartownika.

Ich karabiny maszynowe rozpoczęły ostrzał i  wszędzie latały

żółte pociski smugowe. Marines w  stre e lądowania

odpowiedzieli ogniem z  karabinów maszynowych i  ich czerwone

pociski smugowe odbijały się od stalowego mostu. NVA zaczęło

cały obszar bombardować z  moździerzy. Ich pociski wydają

wysoki, gwiżdżący odgłos, gdy spadają. Padłem na ziemię

i  podziwiałem cały spektakl. Nie mogłem strzelać, bowiem

między mną a  linią ognia znajdowało się nabrzeże. W  tym

samym czasie zza wyspy na rzece wypłynęły dwie łodzie

marynarki ostrzeliwujące most z  karabinów maszynowych.

Ściągnęły tym samym na siebie ogień z  cytadeli. Pociski

smugowe przelatywały tuż obok łodzi i  tuż obok mnie!

Podczołgałem się do pozycji ogniowej, którą wykonaliśmy

z  pustych skrzynek po amunicji wypełnionych ziemią, by zejść

z  linii ognia i  przypatrzeć się całemu spektaklowi. Nagle,

naprawdę nagle, strzały ucichły. Nic, żadnego dźwięku, zupełna

cisza. Łodzie marynarki zawróciły.

Whiskey X-Ray dostali swoją pierwszą misję tej nocy.

5 Pułk Marines potrzebował wsparcia artylerii. Wystrzeliliśmy

dla nich pięć czy sześć granatów. Moździerze wydają bardzo

głośny dźwięk przy strzale. Był on jeszcze bardziej wzmocniony

przez domy stojące obok nas. I tak minęła pierwsza noc w Hue.

Przewaga ogniowa i  taktyczna przechodziła powoli na stronę

Amerykanów. Dysponowali teraz dwoma strefami lądowania


i  zabezpieczonym nabrzeżem, a  most pontonowy umożliwił

ponowne otwarcie drogi do Phu Bai, więc napływ ludzi, broni

i  amunicji mógł przyspieszyć. Mimo że MACV nie przyznało

publicznie i  o cjalnie, że sytuacja w  Hue jest inna, niż pierwotnie

informowano, to sama liczba amerykańskich żołnierzy,

zaopatrzenia i  amunicji wysyłana do miasta była cichym

przyznaniem się, że poprzednie komunikaty o  Hue były błędne.

Wróg był w  mieście bardzo liczny. Przestano już powtarzać, że

miasto łatwo można odbić.

Kompania Foxtrot Downsa zajmowała duży kompleks po

wschodniej stronie kanału. Po tym, jak się tam zadomowili,

porucznik Hausrath, o cer z  wielkim hasłem „Szczur” na hełmie,

przybył z  posiłkami. Zebrał wszystkich żołnierzy, by do nich

przemówić, lecz mu przerwano. Po przeciwnej stronie rzeki

znajdowali się snajperzy, którzy byli dobrze wstrzelani w  jego

pozycję. Porucznik zaczął więc wskazywać cele obsłudze 81-

milimetrowego moździerza przez radio, próbując skierować ich

w  stronę, gdzie zobaczył błyski z  luf. Podchodził do okna, patrzył

prędko przez lornetkę, a  następnie przekazywał koordynaty przez

radio. Gdy moździerze zaczynały się wstrzeliwać, zrobił się

podekscytowany. Znajdował się w  oknie, z  lornetką przy oczach,

gdy pocisk tra ł go w  klatkę piersiową. Przewróciło go to i  zmarł

szybko. Kula przebiła mu serce.

– Cholera, właśnie zaczynałem go lubić – powiedział Tom „Bernie”

Burnham, kapral.

McCoy ostrzegał Hausratha, by przestał wyglądać przez okno,

lecz porucznik go zignorował.

–  To przynajmniej zapnij swoją kamizelkę przeciwodłamkową! –

powiedział McCoy.

Kapitan Downs bardzo źle przyjął wiadomość o  śmierci

porucznika. Przyszedł zobaczyć jego ciało, a  następnie zebrał

wszystkich członków swojego trzeciego plutonu. Z  początkowych


pięćdziesięciu zostało już tylko dwunastu. Downs miał łzy

w oczach.

– Świetnie się spisaliście – powiedział.

W  czasie kontrnatarcia kompania Hotel znalazła Jima

Bullingtona, który ukrywał się u  dwóch francuskich księży.

Kilkakrotnie członkowie Frontu pojawili się u drzwi – Bullington był

gotowy udawać, że jest kanadyjskim księdzem odwiedzającym Hue

– lecz nigdy nie weszli do środka. Gdy ludzie Christmasa zmierzali

na południe przy wsparciu baterii artylerii z  Phu Bai, budynek,

w  którym ukrywał się Bullington, został bezpośrednio tra ony.

Eksplozja zdewastowała jego górne piętro. Bullington i  księża

ukrywali się pod schodami i  nic im się nie stało. Usłyszeli na

zewnątrz głosy mówiące po angielsku i  Bullington radośnie

przywołał żołnierzy. By ukryć przed sąsiadami księży, że dali

schronienie Amerykaninowi, został on owinięty w koc i wyniesiony,

jakby był rannym żołnierzem. Księżom także zaoferowano

możliwość opuszczenia miasta, lecz zdecydowali się zostać.

Peter Braestrup, reporter „Washington Post”, przeprowadził

wywiad z  Bullingtonem wkrótce po jego ucieczce. Opisał go jako

krzepkiego mężczyznę „w  białej koszuli i  ciemnych spodniach”,

który był niezadowolony z  negatywnego wpływu ofensywy Tet na

amerykańskie próby pacy kacji w regionie.

„W  Quang Tri było widać znaczne postępy” – powiedział

Bullington. Odmówił omawiania szczegółów tego, co się wydarzyło

w  czasie jedenastu dni, gdy się ukrywał. Nie chciał, by ci, którzy

mu pomogli, stali się celem zemsty[352]. Został drogą powietrzną

przewieziony do Da Nang, gdzie jego sprawozdania wysłuchał

między innymi sam ambasador Bunker. Bullington powiedział

ambasadorowi, że biuro Francuza, który uratował mu życie,

Alberta Istviego, zostało zdewastowane i  obrabowane przez

Marines, którzy zabrali jego whisky i  pieniądze. Bunker

zadepeszował do generała Cushmana i  zażądał, by ów wszczął


śledztwo w  sprawie incydentu[353]. Następnie Jim Bullington

postanowił odnaleźć swoją narzeczoną Tuy-Cam.

Tego samego dnia, którego Braestrup rozmawiał z  Bullingtonem,

rozmawiał także z  pułkownikiem Cheathamem, który pękał

z dumy.

– Musiała mi się tra ć banda gangsterów z  Chicago lub Detroit –

powiedział. – Świetni są w walkach ulicznych.

Reporter spotkał także kapitana Christmasa, zrelaksowanego,

palącego cygaro i patrzącego z okna na piętrze, jak grupa jego ludzi

wysadzała dziurę w  jednym z  budynków, używając C4. Walki

w  mieście miały niewiele zalet, lecz jedną z  nich była możliwość

usadowienia się na dachu, balkonie lub oknie, skąd można było

dobrze obserwować swoich ludzi.

–  To jest wojna dowódców drużyn, to taki rodzaj walki –

powiedział Christmas. Braestrup pomyślał, że kapitan wyglądał na

znudzonego, i  poszedł razem z  nim przez szarą mżawkę, gdy ten

udał się porozmawiać ze swoim porucznikiem przez radio.

–  Potrzeba wam więcej C4, by przebić ścianę? – zapytał

Christmas. – Dacie radę wejść bez? OK, to wchodźcie. Spróbujemy

go dostać tak szybko, jak to możliwe.

Na ulicy pojawiła się grupa wietnamskich cywilów i  Christmas

zdecydował zabrać ich na tyły. Jeden z  ludzi pilnowanych przez

„umorusanego żołnierza”, jak donosił Braestrup, miał na sobie

mundur ARVN, lecz pod spodem nosił czarną koszulę.

– On jest z Viet Congu czy co? – spytał żołnierz kapitana. – Nigdy

nie wiadomo.

– Traktujcie go jako jeńca, dopóki nie przekażemy go batalionowi

– powiedział Christmas. – Niech oni się nim zajmą.

Christmas zamierzał osobiście się rozmówić ze swoim

porucznikiem. Niektórzy z  żołnierzy nie byli zadowoleni, że chodzi

po ulicy.

– Jak nam zmyje sternika, to zostaniemy bez szefa – poskarżył się

jeden z nich reporterowi[354].


Któregoś dnia z  posiłkami przybył Lonny Connelly, sanitariusz.

Miał za sobą dość przerażający lot śmigłowcem – tuż nad wodami

rzeki Huong – który osiadł w  stre e lądowania koło nabrzeża.

W kompleksie przedstawiono Connelly’ego innemu sanitariuszowi.

– Jaka to jednostka? – spytał Connelly.

–  To jest drugi pluton kompanii Foxtrot – odparł mężczyzna.

Wytłumaczył, że został wypożyczony z kompanii Golf.

– Dlaczego? – chciał wiedzieć Connelly.

– Bo Foxtrot stracił już trzech sanitariuszy.

Teraz, kiedy Connelly przybył już na miejsce, sanitariusz weteran

szykował się, by wrócić do kompanii Golf.

– Właśnie stracili kolejnego sanitariusza – powiedział.

Connely przestał zadawać pytania. Następnego ranka, gdy

wyruszał z  drugim plutonem, Marines powiedzieli mu, zgodnie

z  prawdą, chociaż nieco okrutnie, że sanitariusze żyli na froncie

średnio trzy dni.

W tym momencie Connelly zaczął się zastanawiać nad wszystkimi

pomyłkami, przez które tra ł do Hue. Dołączył do marynarki, by

uniknąć Wietnamu. Miał dziewiętnaście lat i pracował w magazynie

spożywczaka w  Baltimore, zbierając na samochód, gdy dostał list

z  komisji poborowej. Connelly zorientował się, że jeśli tra do

wojska z  poboru, to pewnie skończy w  Wietnamie. A  skoro była to

wojna lądowa, to będzie przecież bezpieczny na okręcie. Dlatego

dołączył do marynarki, mimo że musiał się zgodzić na dwa razy

dłuższy okres służby[355]. Na szkoleniu podstawowym dostał

formularz, w  którym musiał podać swoje preferencje dotyczące

tego, co chce robić w  wojsku. Lubił rysować i  malować, więc jako

pierwszą opcje wpisał pracę najbliższą sztuce: „asystent fotografa”.

Miał doświadczenie w  pracy w  magazynie, więc jako następną

wpisał „zaopatrzenie”. Trzecią opcją był „bosman urzędnik”, co

oznaczało pracę za biurkiem. Connelly ukończył szkołę średnią

i  miał nadzieję, że któregoś dnia pójdzie do college’u  i  będzie

studiował administrację i biznes. Musiał podać pięć opcji, więc jako


ostatnią wpisał „sanitariusz szpitalny”, ponieważ jego matka była

pielęgniarką i  czasami pomagał jej w  ambulatorium, gdzie

pracowała. Wiedział, że nie przeraża go widok krwi, więc da radę

służyć w pokładowej klinice.

Tusz nie wysechł jeszcze na formularzu, a  już zadecydowano

o losie Connelly’ego. Jeszcze tego nie wiedział, ale właśnie zapewnił

sobie ekspresowy bilet do Wietnamu, i  to do jednej z  najbardziej

niebezpieczny prac. Marines potrzebowali sanitariuszy znacznie

bardziej niż marynarka potrzebowała asystentów fotografów,

zaopatrzeniowców czy urzędników albo w  ogóle jakiejkolwiek innej

profesji. Odbył szkolenie w  Camp Lejeune, przez sześć miesięcy

praktykował w szpitalu marynarki w Filadel i i zanim się obejrzał,

lądował w parku Doc Lao.

Kolejny z  nowo przybyłych tra ł do drużyny dowodzonej przez

Chrisa Browna, żołnierza, który zrobił tak doskonałe wrażenie na

swojej żonie, tańcząc. Miał już tylko dwóch ludzi pod swoją

komendą, więc dano mu jako podkomendnego szeregowca

Wayne’a  Crapse’a  z  Brunson w  Południowej Karolinie. Wszystko

u  tego chłopaka było nowe – miał dopiero osiemnaście lat – jego

mundur, jego hełm, jego kamizelka przeciwodłamkowa, nawet jego

karabin. Był w  Wietnamie od dziewięciu dni; sześć miesięcy

wcześniej chodził jeszcze do liceum. Brown nie wiedział nawet, od

czego zacząć.

– Słuchaj, po prostu trzymaj się blisko mnie – powiedział.

Dwie godziny później posuwali się w  środku kolumny,

przechodząc przez dziedzińce i  ruiny domów, gdy padł strzał

i  Crapse przewrócił się koło niskiego żywopłotu. Został tra ony

w prawą skroń. Krew prędko płynęła na chodnik.

– Sanitariusz! – krzyczał Brown w miarę, jak kanonada narastała.

Odpowiedział Connelly. Przykucnął za niskim murem, gdy zaczęły

się strzały, i  był tak przerażony, że musiał trzymać rękami kolana,

by cały się nie trząść. Jednak gdy go wezwano, ruszył na pomoc.

Przykucnął przy młodym szeregowcu, który był nieprzytomny, lecz


wciąż żył i oddychał. Connelly wiedział, że nawet przy tak poważnej

ranie głowy jest jeszcze szansa. Czuł, że jest na widoku. Zdał sobie

sprawę, że szeregowiec stał, gdy został tra ony, a  teraz byli blisko

ziemi – świadomość tego nieco go uspokoiła. Razem z  Brownem

zaciągnęli Crapse’a  na dziedziniec i  Connelly zabrał się do pracy.

Był to pierwszy raz, gdy musiał opatrzyć ranę na polu bitwy, i czuł,

jakby wszyscy na niego patrzyli. Jeśli uratuje tego żołnierza,

udowodni, że jest dobrym sanitariuszem. Jeśli go straci – okaże się

złym. Założył opatrunek na dziurę w  skroni Crapse’a  i  ciasno

obwiązał jego głowę, by powstrzymać krwawienie. Chwilę trwało,

zanim zdołał zamontować kroplówkę. Najpierw podał Brownowi

butelkę albuminy i  powiedział: „Jest pan odpowiedzialny za

kroplówkę, proszę to trzymać”. Wreszcie znalazł żyłę i w końcu mu

się udało. Crapse był nadal żywy, gdy znoszono go z  pola, przez co

Connelly czuł się świetnie. Zrobił, co tylko mógł. Poczuł, że pokazał

wszystkim, że nawet z tak poważną raną, jeśli sanitariusz dotrze do

rannego szybko, ten ma szansę przeżyć. W  wypadku

Crapse’a przeżył on tylko do momentu, gdy tra ł na stół operacyjny

w Da Nang, gdzie zmarł.

Miał to być jeden z  wielu rannych Connelly’ego. Po kilku dniach

jego mundur był tak brązowy i  sztywny od zaschniętej krwi, że

sprawiał wrażenie krochmalonego. Krew dostała się do wnętrza

jego zegarka, przez co ów stanął.

Dla zwykłych żołnierzy, którym brakowało całościowego oglądu

bitwy, każdy dzień był podobny do ostatniego. Zaczynali wczesnym

rankiem, wychodząc na nowe ulice i  wchodząc do nowych domów.

Każdego dnia coraz więcej żołnierzy ginęło. W  nocy zbierali się

w  zdobytych domach, by odpocząć. Wciąż nie brakowało gorzały.

Kilka łyków brandy, wódki czy whisky pomagało odeprzeć ciągłe

zimno i  uspokoić zszargane nerwy. Brown znalazł kamerę i  razem

z  kumplami pozowali do zdjęć, wyglądając na bardzo brudnych

i  obdartych. Uśmiechali się. Znalazł także magnetofon na

mikrokasety. W  Phu Bai zostawił większość swojego lepszego


sprzętu. Razem z  żoną Maddy nagrywali kasety i  wysyłali je sobie

nawzajem co kilka dni, lecz odkąd nie miał na podorędziu

magnetofonu, użył tego małego, by zrobić dla niej nagranie. Kiedy

dało się słyszeć eksplozję i  strzały z  karabinu maszynowego, gdy

rozmawiał, szybko zapewniał: „Och, nie martw się o  to; to z  dala

ode mnie”.

Connelly też nagrał kasety dla swoich rodziców, lecz zrobił to

dokładnie na odwrót: jego ojciec chciał usłyszeć wszystkie detale.

Connelly podniósł mikrofon, by złapać wszystkie głosy, i chwalił się

swoim nowo nabytym obeznaniem z  polem bitwy, zapewniając do

odgłosów komentarz o  tym, z  jakiej broni strzelano. Jego kumpel,

Gordon Broadfoot, także sanitariusz, nagrał kasetę dla swojej

matki. Podobnie jak Brown w  przypadku swojej żony, Broadfoot

zapewniał matkę, że nic mu nie jest i  że jest bezpieczny. W  domu,

jak się później dowiedział, jego matka rozmawiała regularnie

z  matką Connelly’ego i  historie przedstawiane przez obu

sanitariuszy znacznie odbiegały od siebie. Później ojciec

Connelly’ego wysłał mu kasetę z  nagraniami The Battle Hymn of

the Republic, The Marines’ Hymn oraz Anchors Aweigh marynarki

wojennej. W  niektóre poranki odnajdywał operatora radiowego

plutonu, przystawiał jego słuchawkę do magnetofonu i  puszczał te

pieśni w eter.

Mężczyźni spali oparci o  ściany, ponieważ pokoje były zbyt

zatłoczone i  ta pozycja okazała się bardziej komfortowa niż leżenie

na zimnej, twardej podłodze. Cięli zasłony znalezione w co lepszych

domach i  robili z  nich koce, aż kapitan Downs powstrzymał tę

praktykę – nie przysporzył tym sobie zwolenników. Plutony

rozmieszczone w  różnych domach sprawdzały, co się dzieje

u innych, i ustawiały terminarz wart na noc, nie rozmawiając przez

radio, lecz przez przełączanie włącznika radia. Każdy pluton miał

przypisaną liczbę kliknięć – trzy, cztery i  tak dalej. Używali tych

znaków wywoławczych, by dać znać, że wszystko z  nimi

w  porządku. Nie rozmawiali dużo. Nie grali też, jak to zwykle


bywało, w  karty. Byli zbyt zmęczeni, by się skupić, a  poker to

poważna sprawa.

Wydawali się zupełnie odrętwiali, zarówno psychicznie, jak

i  emocjonalnie, wykończeni ciągłą potrzebą obserwowania

otoczenia – od tego w  końcu zależało ich życie – oraz strachem,

noszeniem ciężkiej broni i  amunicji lub też rannych żołnierzy;

ciągłym marszem, kucaniem, czołganiem się, niekończącą się

mżawką i  zimnem – w  końcu był to luty w  środkowym Wietnamie.

Buzowała w  nich adrenalina, której nie dało się ot tak po prostu

wyłączyć. Dlatego nawet gdy mieli czas na odpoczynek i  czuli się

dość bezpiecznie, oparci plecami o  ścianę, nie mogli normalnie

spać. Drzemali z  głowami między kolanami, z  karabinem w  jednej

ręce i  granatem w  drugiej. Przypominało to raczej przedziwny stan

nieprzytomności niż sen. Radiowcy – dowódcy kompanii mieli

dwóch, jednego do komunikacji z  ich dowódcami plutonów,

a drugiego do rozmów z dowódcą batalionu – spali, siedząc, oparci

o  siebie plecami. Włączali radio na „szumy”, co oznaczało, że cały

czas słychać było niski szumiący dźwięk, który przerywany był

chwilą ciszy, kiedykolwiek ktoś wciskał przycisk, by coś powiedzieć.

Spali tak płytko, że każda przerwa w  szumie, każda chwila ciszy,

wystarczała, by ich obudzić. Przy każdym nieprzewidzianym lub

nieznanym dźwięku zrywali się i  zdawali sobie sprawę, że przez

kilka minut prawie spali.

Bill Ehrhart, którego kalendarz z  króliczkiem Playboya, na

którym odliczał czas pozostały w  Wietnamie, miał już tylko ostatni

rząd do skreślenia, od kilku dni jeździł różnymi pojazdami między

kompleksem a pozycjami Marines. Przetrwał cały rok w Wietnamie,

nawet te okropne dni, podczas których pędził po ulicach Hue

samochodami pod ciągłym ostrzałem, i  zaczął dopuszczać myśl, że

być może przeżyje. Dowództwo batalionu zajęło teraz opuszczoną

trzypiętrową willę dwa kwartały na zachód od kompleksu. Znaleźli

tam ciepłe piwo w  kuchni, brązowe butelki z  żółtymi etykietami

przedstawiającymi tygrysa – prędko nazwali je „Tygrysimi Sikami”.


Ehrhart odpoczywał na dużym fotelu na drugim piętrze ze swoim

kumplem Kazunori „Kennym” Takenagą, Japończykiem służącym

w  piechocie morskiej. Dostali służbę wartowniczą – mieli

obserwować rząd nadal okupowanych przez przeciwnika domów po

drugiej stronie ulicy. Gravel kazał czołgowi Zippo, aby je spalił. Gdy

czekali na przybycie czołgów, Ehrhart podsunął krzesło do okna

i  wycelował przez nie karabin. Strzelał od czasu do czasu, jeśli

zauważył, że coś się rusza. Takenaga siedział na łóżku i  czyścił

broń.

W którymś momencie Ehrhart poczuł się leniwy. Tak się odprężył,

że przestał wypatrywać przez okno i  zamiast tego zabrał się do

gotowania wody, by zaparzyć sobie kawy rozpuszczalnej. Nagle

znalazł się na podłodze, twarzą do dołu. Miał wrażenie, jakby

urwało mu tył głowy. „Niedobrze” – pomyślał. Sięgnął dłonią, by

sprawdzić, i  z  radością stwierdził, że głowa była cała! Spodziewał

się krwi i wylewającego się mózgu. Podniósł się na kolana i dopiero

wtedy zobaczył, że krwawi z  kilku innych miejsc. Pocisk

z  granatnika przeciwpancernego wpadł przez kratę w  otwartym

oknie i przeleciał między tyłem jego głowy a ścianą za nim, mijając

go o  centymetry. Eksplozja odrzuciła Ehrharta i  przebiła oba jego

bębenki – więc przez następne tygodnie był kompletnie głuchy –

i wygięła jego hełm z tyłu: metal był tak odkształcony, że nie można

go już było włożyć z  powrotem. Krzesło poszło w  drzazgi,

a  kamizelka przeciwodłamkowa pełna była kawałków metalu,

betonu i  drewna. Miał rany na prawej ręce i  nodze oraz w  krzyżu,

pod kamizelką. Takenaga, który nie miał na sobie ani hełmu, ani

kamizelki, oberwał znacznie poważniej. Jego prawa ręka była

niemal urwana i miał ogromną ranę na głowie.

Zawsze trzeba było trzymać gardę – chwila zapomnienia mogła

oznaczać śmierć. Wszyscy zamykali się w sobie, nie chcieli tworzyć

silnych więzi ani nawet robić sobie nawzajem psikusów czy się

przekomarzać. Każda rozmowa mogła się okazać prorocza. Kiedy

zdajesz sobie sprawę z  tego, że każde słowo może być twoim


ostatnim, że siedzący obok ciebie może niedługo umrzeć, trudno

się przekomarzać. Znali się nawzajem coraz mniej. Ginęli,

a  żołnierzy, którzy ukończyli trzynaście miesięcy służby,

natychmiast ewakuowano. Oznaczało to, że drużyny stale się

zmieniały. Jednostkom brak było jednorodności. Każdy żołnierz

miał przyjaciół, z  którymi zaprzyjaźnił się jeszcze przed

rozpoczęciem bitwy, lecz ich bliskość była w  równym stopniu

zmartwieniem, co komfortem. Większość widziała, jak ich

przyjaciele giną lub odnoszą ciężkie rany, po czym czekał ich

niepewny los. Wszyscy mieli bliskie spotkania ze śmiercią. Żyli

w  stanie, który korespondent wojenny Dale Dye opisał tak:

„wszystko jest bardzo dziwne – żyjesz, mimo że wedle wszelkich

wskazówek powinieneś być martwy”[356]. W  niektóre noce ktoś

mówił na przykład: „No, ja to już stąd żywy nie wyjadę” i jeśli został

zabity krótko po tym, zdanie to zapamiętywano, jakby przewidział

swoją własną śmierć. Jednak szanse przetrwania były niewielkie

i tak naprawdę nie było w takim zdaniu nic niesamowitego. W Hue

nie trzeba było być pesymistą, by wierzyć, że coś złego może się

stać. Było to bardzo prawdopodobne.

Mieli dość patrzenia, jak ludzie umierają. Dzień po śmierci

Hausratha Allbritton zauważył wysokiego rangą o cera idącego po

ulicy wraz z  sierżantem. Wydawało im się najwyraźniej, że kwartał

jest bezpieczniejszy, niż był w rzeczywistości.

–  Zabierzcie stamtąd tyłki! – krzyknął dwudziestoletni kapral

z  Arkansas, próbując jednocześnie obniżyć głos, by brzmieć jak

autorytet. – Nie chcę, żeby moi ludzie zginęli, ściągając wasze ciała

z ulicy!

Dwójka ruszyła szukać osłony, a  Allbritton czmychnął – nie

chciał, by wiedzieli, kto ich pogonił. Miał jednak oczywiście rację.

Allbritton dostał nowy mundur w  niedzielę i  wreszcie zrzucił

śmierdzące szmaty, w które był ubrany. Skonstruowano prysznic ze

zbiornika na wodę i  wreszcie mogli zetrzeć z  siebie warstwę

zaschniętego potu, brudu, krwi i  pyłu. Jego nowy mundur był


o  trzy numery za duży, lecz miał ten plus, że był czysty. Ludzie

podawali sobie z  ręki do ręki maszynkę Gillette i  w  końcu dotarła

i  do niego. Zgolił dwutygodniowy zarost. W  nowym mundurze

i  z  ogoloną twarzą wyglądał zupełnie inaczej. Jeden z  nowych

w plutonie wskazał na niego i spytał:

– A co to za żółtodziób?

–  To jest kapral „Arkie” – powiedział jeden z  weteranów

i wytłumaczył, że Allbritton walczył z nimi od tygodni.

– Ludzie, wygląda tak młodo i tak anielsko![357]

Nie ważne, kto zmarł, nie było czasu go opłakiwać. Bardzo ciężko

się to na nich odbijało. W  brutalnej śmierci było też coś

wstydliwego. Nie było to racjonalne. Zabici bardzo rzadko byli winni

swojej śmierci, lecz częścią koszmaru była sama upokarzająca,

końcowa scena – porozrywane ciała, wylewające się wnętrzności.

Nie ważne, jak szanowany lub poważany był człowiek za życia, tutaj

leżał na widoku wszystkich, martwy, powyginany w  komicznej

czasem pozie lub z  pourywanymi członkami. W  jednej chwili

można było być inspirującym przywódcą, jak sierżant Alfredo

Gonzalez, a  w  następnej było się już tylko rozczłonkowanymi,

krwawymi resztkami. Kiedy każda śmierć odbijała się wielkim

echem daleko od Wietnamu, pogrążając rodziny, a  czasem całe

społeczności w  żałobie, nieraz z  tragicznymi konsekwencjami na

całe pokolenia, to w  samym Hue nie było nawet czasu zatrzymać

się i  spojrzeć, a  co dopiero odbyć żałobę. Fragmenty ciała były

zbierane razem przez sanitariuszy, zakrywane i  zabierane. Jeden

mokry, zziębnięty i  przerażony żołnierz mniej. Nie było równie

skutecznego systemu usuwania zwłok Wietnamczyków. Czasami

brakło nawet czasu, by ich porządnie pochować. Żołnierzom

kazano tylko zakrywać głowy ciał ziemią, by powstrzymać szczury

i muchy[358].

Wielu ludzi czuło się oszukanych. Rosła niechęć. Ich dowódcy –

o cerowie, nie sierżanci i  dowódcy drużyn, którzy stali z  nimi

ramię w  ramię – byli nieugięci. Wydawali rozkazy natarcia


w  sytuacjach niebezpiecznych i  gdy ludziom udało się przeżyć, i  to

z  poczuciem, że ledwo uszli śmierci, musieli robić to znów i  znów,

i  znów. Można było kusić los tylko do pewnego momentu. W  miarę

jak ponosili coraz większe straty, mieli wrażenie, że żąda się od

nich więcej, niż powinno się od kogokolwiek żądać. Dlaczego nie

było rotacji? Dlaczego zawsze na nich padała kolej? Czy to dlatego,

że o cerowie pragnęli własnej chwały i  szukali okazji zdobycia

medali i  awansów? Zauważyli, że o cerów nigdy nie było na

pierwszej linii. Czy żołnierze ginęli i  krwawili tylko dla lepszych

karier swoich przełożonych?

Sanitariusz Connelly musiał radzić sobie z  ludźmi, którzy chcieli

uciec. Mało kto nie został ranny przynajmniej raz czy dwa. Wśród

żołnierzy krążyła opowieść o  wysokim stopniem o cerze, który

odwiedził rannych w  kompleksie i  zatrzymał się przy jednym

z  żołnierzy, pytając, ile razy został tra ony. „Znaczy się dzisiaj?” –

odparł ów żołnierz. Najlepszą raną była ta, która nie okazała się

śmiertelna, nie powodowała inwalidztwa ani nie oszpecała, lecz

była dość poważna, by wydostać się z  miasta. Niektórzy wyglądali

kiepsko i nawet ostro krwawili, aż ich oczyszczono i obandażowano.

To Connelly właśnie musiał pogrążać ich nadzieję, mówiąc: „Możesz

iść”, co oznaczało „Nie dla ciebie bilet do domu tym razem”. Każdy

przychodził do niego udokumentować nawet najmniejszą ranę,

bowiem trzy oznaczały trzy Purpurowe Serca, a  to zabierało cię

z  linii frontu. Nierzadko ludzie wystawiali ręce zza osłony w  czasie

ostrzału moździerzy, mając nadzieję, że zostaną tra eni

szrapnelem. Sanitariusz musiał to wszystko dokumentować.

Niektórzy zupełnie nie mieli wstydu.

–  Hej, doktorku, patrz, jak mi napuchło kolano – powiedział

jeden. – Mam wodę w  kolanach, nie mogę kucać, nie mogę się

czołgać, nie mogę już biec przez ulicę.

Connelly był pełen sympatii. Też chciał się wydostać. Jednak

kazał żołnierzowi wyciągnąć nogę, a  następnie dotknął rzepki


dwoma palcami. Jeśli w  stawie byłaby woda, poczułby opór. Nie

było żadnego.

– Nie – powiedział. – Nie ma tu płynu. Możesz iść.

Dowódca plutonu Connelly’ego nalegał, by osobiście przyjrzeć się

każdemu żołnierzowi, który miał zostać ewakuowany.

Ludzie nauczyli się samemu oceniać, jak poważne są ich rany

i jakiego typu. Odłamki piekły – w końcu był to gorący metal. Ktoś,

kto został tra onym szrapnelem, miał wrażenie, jakby był

przypalany żywym ogniem. Przy ranie od kuli, jeszcze zanim

pojawił się ból, czuło się wilgoć. Szrapnel kauteryzował rany niemal

natychmiast, lecz od kul się krwawiło. Każdy starał się po prostu

o  tym nie myśleć. To bowiem było kuszeniem losu. A  strach?

Strach był wszędzie – nawet w powietrzu, którym się oddychało.

Większość po prostu parła do przodu. Słońce wstawało, zbierali

się w  formację i  czekali na rozkaz przebiegnięcia kolejnej ulicy,

przeskoczenia kolejnego muru, wyważenia kolejnych drzwi.

Wiedzieli, że tym razem może być ich kolej. Art Marcotte, szeregowy

z  Bostonu, za każdym razem, gdy dostawał rozkaz przebiegnięcia

ulicy, miał wrażenie, że zwymiotuje. Ale i tak to robił.

Higiena była odległym wspomnieniem. Wielu zostało zabranych

do Hue bezpośrednio z  frontu, więc nie myli się od tygodni.

Wieczorem dzielili się szczoteczkami do zębów. Wszyscy śmierdzieli.

Jednym z  zadań Connelly’ego jako sanitariusza było znajdowanie

bezpiecznego miejsca na wykopanie latryny. Znajdował krzesło

i  wybijał z  niego siedzenie, by w  ten sposób przygotować „muszlę”.

Pewnego dnia, w  czasie drugiego tygodnia pobytu Connelly’ego

w  Hue, kompania Foxtrot przechodziła obok oczyszczalni ścieków.

Znajdowały się tam duże, okrągłe zbiorniki wykonane z  betonu,

podzielone na trójkątne segmenty pełne ludzkich odchodów, które

czekały na odpompowanie wody przed następnym stadium

oczyszczania. Wybuch pocisku z  granatnika wrzucił dwóch

Marines do jednego z  tych zbiorników i  ponieważ byli obciążeni

ekwipunkiem i  istniało zagrożenie, że utoną, Connelly i  inny


sanitariusz musieli wskoczyć do środka, by ich wyciągnąć. Nie

myśleli, że można śmierdzieć bardziej, lecz po tym epizodzie

przekonali się, że jest to jak najbardziej możliwe.

W środku tego wszystkiego znajdowali się czołgiści. Mówili o sobie

per „Bandyci”. Należeli do 3  batalionu czołgów i  znaleźli się w  Hue

przez przypadek. Jednostka składała się z  czterech Pattonów,

dwóch z  działami i  dwóch Zippo, które zmierzały do nabrzeża

w  Hue, gdy zaczęła się ofensywa. Dla Marines w  walce czołgi

okazały się niezwykle cenne. Ciągle jednak były tra ane, znosiły

uszkodzenia i  traciły członków załogi. Jak dotychczas zginął tylko

jeden – Bobby Hall – lecz przez całą bitwę trzy czwarte czołgistów

zostało rannych. Charlie West, dowódca Zippo, był tak pewien

śmierci, że napisał list do żony, by znalazła sobie nowego męża.

Załogi się zmieniały, lecz poobijane czołgi wciąż musiały stać na

linii frontu.

„Bandyci” w  większości trzymali się na uboczu – spali

w  kompleksie, jeśli mogli. Naprawiali, tankowali i  ładowali swoje

maszyny – i  pili, w  większości przypadków umiarkowanie. Mieli do

dyspozycji sporo gorzałki zabranej ze sklepów i  domów, lecz

wyjeżdżanie do walki po pijanemu było zbyt niebezpieczne.

Marihuana była jednak czymś innym. Niewielu czołgistów paliło,

lecz ci, którzy lubili maryśkę, szybko się przekonali, że czołg jest

idealną komorą do tego celu, dokładnie zamkniętą. Czasami widać

było dym wylatujący z  włazów. Wnętrza czołgów śmierdziały

niemiłosiernie – każdy możliwy zapach ludzki wymieszany

z  dieslem, kordytem, spalinami i  marihuaną. Jednak nawet

najgorszy smród był lepszy niż znalezienie się na zewnątrz.

Przy rzadkich okazjach, gdy Zippo dostawały zezwolenie na

otwarcie ognia – lub gdy robiły to bez autoryzacji – ich załogi

dodawały płatki styropianu do benzyny i  przygotowywały napalm,

którym ponownie ładowały znajdujące się pod dużym ciśnieniem

zbiorniki, zawsze gotowe. Gdy tylko wyjeżdżali z kompleksu, stawali

się głównym celem na ulicy.


Ray Smith, dowódca kompanii Alfa, uważał, że czołgiści są

tchórzliwi. Przez pierwsze kilka dni nie mógł nawet zmusić

sierżanta Daileya do otwarcia włazu jego czołgu. Smith wspinał się

na maszynę, pukał i  krzyczał do niego, lecz właz pozostawał

zamknięty. Dailey wcześniej odstrzelił iglice kościoła bez

pozwolenia, nie był więc przesadnie ostrożny, jeśli miał ku temu

odpowiednią motywację. Jednak Smithowi wydawało się, że za

każdym razem, gdy chciał, by czołg teraz coś ostrzelał, sierżant

wysyłał zamiast swojej maszyny Ontosa. Smith był już gotów

o cjalnie zgłosić Daileya jako tchórza. Jednak nagle wszystko się

zmieniło. Porucznik przypisywał tą zmianę whisky i  faktycznie,

Dailey zdołał dobrać się do sporego zapasu cutty sark. Smith nigdy

nie widział go pijanego, lecz po tym, gdy pojawiła się gorzała, przez

resztę czasu spędzonego w  Hue Dailey nigdy tak naprawdę

zupełnie nie otrzeźwiał. Tak napędzany stał się bardzo odważny.

Ludzie Smitha utknęli na stadionie piłkarskim – znaleźli się pod

ostrym ostrzałem ze strony stacji benzynowej. Porucznik wezwał

czołgi i  nadjechały dwa – ten Dailey’a  oraz Zippo dowodzony przez

Westa. West ustawił swój czołg bokiem między rannymi Marines

i stacją benzynową, by chronić ludzi Smitha. Jego czołg znalazł się

wówczas pod ostrzałem z  karabinów, karabinów maszynowych

i  granatników przeciwpancernych. Front przygotowywał się na tę

walkę od tygodni. Wykopali okopy w  chodnikach, dość głębokie,

tak że nawet gdy stali, ponad ziemie wystawały tylko czubki ich

głów. Czołgiści nie lubili jeździć ponad okopami, bowiem wróg mógł

wrzucić granat lub ładunek wybuchowy w  ich gąsienice. Pociski

odbijały się i wybuchały na pancerzu czołgu Westa niczym ogniowa

sekcja perkusyjna orkiestry. Ranny żołnierz wroga przed nimi na

ulicy próbował wycelować granatnik przeciwpancerny w  czuły tył

maszyny, West starał się więc go przejechać. Aby mieć lepszy ogląd

sytuacji i  wyznaczyć precyzyjny kierunek swojemu kierowcy,

uchylił górny właz i  wystawił głowę. Wtedy został tra ony przez

strzelca z dachu lub okna na piętrze – strzał musiał nadejść z góry,


bowiem pocisk wszedł przez bok Westa i  wyszedł plecami. West

wyczołgał się i  leżał na tyle swojego czołgu, wciąż z  hełmem na

głowie i  radiem, próbując głośno sterować kierowcą, lecz wtedy

ranny żołnierz tra ł czołg pociskiem z  granatnika. Marines zabili

go chwilę potem. Zippo stanął w  płomieniach. Maszyna dostała

jeszcze raz, zanim reszta załogi zdołała się wydostać. Pociągnęli za

sobą Westa. Najpierw wybuchł czołg, a  po nim stacja benzynowa.

Płomienie wystrzeliły w  powietrze, a  naboje z  karabinów

maszynowych zaczęły wybuchać niczym fajerwerki. Stacja płonęła

przez kilka dni[359].

„Bandyci” mieli teraz już tylko trzy czołgi. Carl Fleischmann i cała

załoga ostatniego działającego Zippo zostali ranni od pocisku

z  moździerza, gdy podjęli ryzykowną próbę załadowania amunicji

do czołgu w  mieście. Fleischmann został tra ony w  twarz i  prawą

nogę. Po tym, jak go opatrzono, wrócił do czołgu, by spędzić w nim

noc. Jego trzech członków załogi zostało ewakuowanych

i  następnego ranka razem z  pozostałymi pojazdami wrócili do

kompleksu, gdzie czekały na nich nowe załogi.

Wśród nowych znajdował się John Wear, chudy weteran

Wietnamu (spędził tu trzy lata), który nosił okulary i  został

przydzielony na pozycję działonowego przez niskiego młodszego

kaprala żydowskiego pochodzenia, którego wszyscy zwali „Scooby”.

Pochodził z  Teksasu, a  swoje przezwisko dostał po tym, jak

otrzymał list od swojej dziewczyny, w  którym poinformowała go, że

spotyka się z  kimś zwanym „Scooby”. Po tym oczywiście kaprala

czekało nowe przezwisko[360]. Wear był kapralem, a  więc wyższy

stopniem od „Scooby’ego”. Spędził też więcej czasu w czołgach, lecz

„Scooby”, jak to mówiono, z  niejednego pieca jadał chleb – czyli

nasłużył się w  Hue i  znał się na sytuacji w  mieście. Wear schował

więc dumę w buty i przyjął rolę podkomendnego.

Po szalonym locie śmigłowcem tego ranka cieszył się po prostu, że

znalazł się na ziemi i  że żyje. Seria uników, jakie wykonał

śmigłowiec, spowodowała, że cały się trząsł. Kiedy „Scooby”


zeskoczył z  maszyny koło nabrzeża, akurat trwał ostrzał

z  moździerzy i  wymiana ognia. Kiedy biegł przez ulicę La Loi

w  stronę kompleksu, wpadł na linię ognia żołnierza Marines

strzelającego z karabinu maszynowego – miał jednak szczęście. Dla

Weara Hue wyglądało jak piekło – żołnierze na nabrzeżu jeździli

wózkami widłowymi pod ostrzałem moździerzy, Marines strzelali do

niewidocznych celów po drugiej stronie rzeki, cywile przemykali

ulicami, żebrząc o  jedzenie. Ludzie, to jest prawdziwe, ja tego nie

oglądam w telewizji!

Nowym nikt nie ułatwiał życia. Jeden z  nich, Al Esquivel, był

meksykańskiego pochodzenia, lecz dorósł w  Teksasie i  nie mówił

po hiszpańsku. Wear zaś, mimo że nie dało się go pomylić

z  Latynosem, dorastał w  Colorado, otoczony mówiącymi po

hiszpańsku sąsiadami i  mógł habla español całkiem nieźle.

Biednemu Esquivelowi obrywało się więc okrutnie od innych

Latynosów – „Ey, ese cuatro ojos potra lepiej mówić po

hiszpańsku niż ty; ależ z  ciebie desgraciado!”. „Bandyci” uwielbiali

także przerażać nowych – pokazano im niedawno zniszczonego

Zippo.

Pozostałości czołgu Westa były przerażające. Pojazd był czarny

i  miał dwie dziury po pociskach z  granatnika przeciwpancernego.

Pokazano im także maskę, którą nosił Bobby Hall, gdy eksplozja

urwała mu twarz – wewnątrz widać było kępki włosów oraz

wyschniętą skórę i krew.

– Nie dziwcie się niczemu – ostrzegł ich porucznik Jim Georgaklis,

ich dowódca plutonu. – Będą was tra ać z  granatników

i wszelkiego rodzaju broni, ze wszystkich stron. Bądźcie ostrożni.

Pierwszej nocy ktoś – obwiniono o  to żołnierza ARVN – wylał

kanister benzyny na jeńców Frontu w  jednym końcu kompleksu

i  ich podpalił. Była to okropna scena. Obok znajdowały się także

zapasy amunicji, więc mogła się skończyć jeszcze gorzej. Wybuchła

panika, gdy czołgiści – a  potrzeba było dwóch, by podnieść jedną


skrzynkę – musieli biegiem przenieść całą ich amunicję na drugi

koniec kompleksu.

Czołg Weara i  „Scooby’ego” miał na lu e hasło: Anh yeu em –

„Kocham cię”. Spędzali całe dnie, prowadząc natarcia Marines,

a  następnie odwożąc rannych i  poległych. Dostawali wezwanie

i  Georgaklis krzyczał: „Czołgiści, do maszyn!”. Prowadził ich do

walki w  jeepie, wjeżdżając w  sam środek strzelaniny. Jego wuj był

wielokrotnie odznaczonym żołnierzem Marines i jego ludzie myśleli,

że Georgaklis próbuje go prześcignąć. Dostał już dwa Purpurowe

Serca. Czasami wsiadał na tył czołgu i tak jechał do walki.

Restrykcyjne obostrzenia użycia czołgów w  mieście nadal

obowiązywały i  nadal ich nienawidzono. Działonowy musiał

zapytać dowódcę czołgu, który z  kolei musiał przez radio dostać

pozwolenie od swojego dowódcy w  kompleksie. Kiedy pierwszy raz

wytłumaczono to Equivelowi, upewnił się:

– Jaja sobie robicie, prawda?

Naprawdę był przekonany, że to po prostu psikus. Jednak

w  czasie misji w  mieście patrzył przez peryskop, gdy zobaczył, jak

drzewo tuż przed nimi po prostu eksploduje. Widział, skąd

przyszedł strzał – z  okna budynku tuż przed nimi. W  oknie tym

znajdowała się jakaś duża broń: albo działo bezodrzutowe albo

granatnik przeciwpancerny. Zaczął krzyczeć do swojego dowódcy,

sierżanta Daileya, o zgodę na strzał.

– Czekaj, najpierw muszę to zgłosić – odparł Dailey.

„Normalnie zwariował” – pomyślał Equivel.

Zgodę dostali szybko.

– Ta, możesz strzelać – przekazał Dailey.

Zanim zdążył dokończyć to zdanie, Esquivel wpakował pocisk

prosto w  okno, zamieniając je w  dziurę w  ścianie. Połowa fasady

budynku poszła z dymem.

W  czasie bitwy o  tych zasadach często zapominano, i  to zupełnie

świadomie. W  czasie pierwszej misji Weara obserwował on ulicę


przez swój peryskop. „Scooby” siedział powyżej, miał więc lepszy

ogląd sytuacji.

– Wear, obróć w lewo – powiedział prędko. – Tam są Wietnamce.

Wear zaczął obracać wieżyczkę.

–  Strzelaj! Strzelaj! – krzyczał „Scooby”. Ze swojej pozycji mógł

sam obrócić wieżyczkę, więc skierował ją w stronę żołnierzy wroga.

Przez peryskop Wear widział tylko czarne kształty i  błyski

dochodzące z luf, lecz słyszał wyraźnie bang! bang! bang! pocisków

uderzających w  czołg. Wypalił więc strumieniem napalmu. Dostali

za to ostro po uszach – dowódcy bali się podpalenia całego miasta –

i  potem ich czołg musiał jeździć pusty. Stali się tylko ruchomą

platformą karabinu maszynowego i  osłoną dla Marines.

Wykonywali wiele zadań „czyścicielskich”, co oznaczało, że musieli

przybyć zaraz po walce, a  żołnierze przekazywali im rannych

i zabitych. Wear wychodził wtedy z czołgu, by pomóc załadować ich

na maszynę, i  jechał z  nimi na zewnątrz, upewniając się, że żaden

nie spadł. Po tych kursach był cały we krwi. Nauczył się, że otwarte

rany szybko zaczynały śmierdzieć.

Wearowi przyzwyczajenie się do nocnych popijaw zajęło kilka dni.

On i jego kumpel, Brad Goodin, wymiotowali i dostali rozwolnienia.

Nauczyli się przez to pić ostrożniej.

W zbrojowni ARVN ekipa Fleischmanna znalazła zapas pistoletów

maszynowych typu Thompson i  rewolwerów na naboje

9×29  milimetra. Zabrali wszystkie, jakie zdołali unieść, mając

nadzieję, że je przehandlują, ale ostatecznie po prostu rozdawali je

każdemu, kto chciał. Fleischmann, który walczył w Hue od samego

początku, znalazł karabin z  podwieszonym granatnikiem. Stał się

jego ulubioną bronią, aż sierżant go z nią zobaczył.

– No, czas się tego pozbyć – powiedział tylko.

Pewnego dnia obrabowali bank. Zippo Carla Fleischmanna stał

przed bankiem. Fleischmann, widząc, że budynek jest opuszczony,

postanowił sprawdzić, co jest w  środku. To jasne, że nie byli

pierwszymi, którzy wpadli na taki pomysł. Żołnierze próbowali


wysadzić stalowe drzwi granatami i  C4, ale bezskutecznie. Załoga

Zippo poprosiła jeden z  normalnych czołgów o  pomoc i  jednym

pociskiem odłamkowo-burzącym pozbyła się nie tylko drzwi, lecz

także całej bocznej ściany budynku. W  powietrzu zaczęły latać

pieniądze – dolary i  dongi. Wypełnili nimi sześć toreb. Pojawili się

również inni żołnierze i zaczęli zabierać wszystko, co zdołali unieść.

Później w  lazarecie batalionu w  Phu Bai lekarze byli zadziwieni,

widząc rannych z kieszeniami pełnymi gotówki.

O cer piechoty przestraszył ich, zanim udało im się zabrać łup.

Członkowie załóg, którzy byli w  większości nastolatkami, zostali

ostrzeżeni, że mogą usłyszeć oskarżenia o  plądrowanie i  tra ć do

więzienia. O cer skon skował ich torby – poza jedną, którą zdołali

ukryć, lecz była ona w  większości wypełniona dongami. Zrobili

zdjęcie o cera przed zniszczonym budynkiem banku, zanim

odszedł z resztą toreb.

Śmiali się później z całej historii.

– Hej, obrabowaliśmy bank i nie mamy z tego ani grosza!

Zastanawiali się potem długo, kim właściwie był ten o cer.


 

NICZYM LUDZIE, KTÓRZY SPADLI Z NIEBA

Walka o stadion nie była jednym z głównych starć bitwy. Większość

broniącego go batalionu wycofała się w  obliczu koncentracji

Marines. Jedną z tych, którzy zostali, była Che Thi Mung.

Było to dziesięć ciężkich dni dla wiejskiej dziewczyny, która

pomogła przeszpiegować miasto jako członkini oddziału „Rzeka

Huong”. Przez pierwszy tydzień wraz z  innymi dziewczynami

trzymały się z  dala od walk. Nosiły rannych do lazaretów

i  dostarczały żywność oraz zapasy. Jednak w  miarę, jak kontratak

się nasilał, a straty rosły, musiały dołączyć do walki.

Oddział podzielono na trzy grupy. Jedna walczyła w  Dap Da, za

rzeką Nhu  Y, na wschód od trójkąta. Druga walczyła na rynku

Cong, który znajdował się na zachodnim brzegu Nhu. Z  tą grupą

walczyła Hoang Thi No, jedna z  dziewczyn z  wioski Che. Trzecia

grupa, w  której znajdowała się Che, została wysłana na stadion

piłkarski. Na początku dostała stary amerykański

samopowtarzalny karabinek M1. Pham Thi Lien, dowódca ich

drużyny, miał granatnik przeciwpancerny. W  końcu Che dostała

AK-47.

Okopy, w  których walczyła, miały kształt litery  L, co dawało

szansę wycofania się, gdy Amerykanie się w  nie wstrzelali. Ubrana

w  czarny strój Viet Congu Che spędzała w  okopach całe dnie,

odpierając amerykańskie ataki prowadzone z  użyciem czołgów

i  piechoty. Gdy używano gazu łzawiącego, miała dla osłony mokrą

szmatę, którą kładła na twarz – jednak nie było to zbyt skuteczne.

Kiedy brakowało wody do zmoczenia szmat, bojownicy oddawali na


nie mocz. Krztusiła się, a  jej oczy i  zatoki boleśnie piekły.

W  powietrzu unosił się okropny zapach palących się budynków

i ciał.

Che nie mówiła po angielsku, lecz ostrzeżono ją, że gdy usłyszy,

jak Amerykanie krzyczą „ łii sii”, oznacza to, że zostali przez nich

zauważeni i  muszą się prędko wycofać. Prowadziła wymianę ognia

z  Marines, lecz nigdy nie celowała zbyt dokładnie – było ich za

dużo. Kiedy używała karabinu, po prostu oddawała salwę w  ich

kierunku. W  czasie jednej z  potyczek zdobyła nowszy, lżejszy

amerykański karabinek AR-15, który bardziej jej odpowiadał.

Zespoły młodzieńców dostarczyły jej do niego amunicję

splądrowaną z zapasów ARVN.

Kiedykolwiek Lien strzelała z  granatnika B-40, musieli

natychmiast biec do innego okopu, bowiem zdradzali tymi swoją

pozycję i ściągali na siebie ostrzał przeciwnika. Granat potrzebował

siedmiu sekund, żeby eksplodować, przy czym istniały typy, które

potrzebowały tylko trzech sekund. Przez całe dnie biegali i strzelali.

Poruszali się tak szybko, że rzadko mieli szansę sprawdzić, czy coś

tra li.

Na pobliskim rynku Cong jej przyjaciółka Hoang Thi No walczyła

w  podobnych warunkach. Dla niej Marines stanowili łatwe cele –

byli sporych rozmiarów i  nie poruszali się pewnie po ulicach, jak

potra ły to robić ona i  jej drużyna. Dobrze znała kwartały,

w których walczyła, więc wiedziała, w którą stronę trzeba biec, gdy

strzały padały zbyt blisko. Dla niej Amerykanie z  ich ciężkim

ekwipunkiem przypominali ludzi, którzy spadli z nieba na obcej im

planecie. Wykańczała ich pojedynczo, a  kiedy znalazła całą grupę,

rzucała razem z  towarzyszami granaty ręczne. Rzeź, którą przyszło

jej obserwować, nie tyle ją przerażała, ile rozwścieczała. Hoang była

gotowa walczyć do śmierci. Spodziewała się, że zostanie ranna lub

zginie jak wielu przed nią. Nie myślała o  tym za dużo i  po prostu

walczyła. Miała siedemnaście lat, była podekscytowana, pełna

dumy i  łatwo się nie zniechęcała. W  nocy razem z  innymi


dziewczynami z  jej oddziału spały na zmianę przez godzinę lub

dwie. Cztery jej towarzyszki zginęły, zanim wreszcie oddział dostał

rozkaz wycofania się do lasu i przegrupowania[361].

Oddział Hoang wytrwał dłużej niż ten Che, który stał na drodze

kompanii porucznika Smitha. Bronili się, dopóki nie zaczęły się

bombardowania z powietrza i ostrzał artylerii, które były gorsze niż

cokolwiek, co dziewczyny dotychczas przeżyły.

W piątkowy poranek, 9 lutego, Wietnamczyk w cywilnym ubraniu

zaczął biec w  stronę linii Marines. Miał szczęście, że nie został

tra ony. Poprosił o  spotkanie ze Smithem i  wytłumaczył, że jest

majorem ARVN, o cerem operacyjnym generała Truonga i  utknął

w schronie pod swoim domem pierwszej nocy ofensywy. Front zajął

jego dom i  używał go jako kwatery batalionu. Wzywał Smitha do

jego zbombardowania.

–  Nie możemy tego zrobić – powiedział mu Smith i  wytłumaczył,

że Amerykanie nie chcieli używać w mieście dużych dział.

Major był wściekły.

– Czy możecie mnie połączyć z moim dowództwem? – zapytał.

Został odeskortowany do kompleksu, gdzie rozmawiał

bezpośrednio z  Truongiem. W  ciągu godziny dostał zgodę. Efektem

tej zgody był pierwszy atak z  powietrza i  ostrzał artyleryjski na

dużą skalę w  południowym Hue – później otrzymanie zgody stało

się znacznie łatwiejsze. Samoloty szturmowe zaatakowały dom

majora ARVN i  całą dzielnicą, a  wkrótce potem na ten kwartał

spadł prawdziwy deszcz pocisków artyleryjskich. Ponad siedemset

pocisków z  haubic – 203 i  155-milimetrowych – zostało

wystrzelonych z Phu Bai, wszystko, co mieli[362].

Tylko jeden z  tych 155-milimetrowych pocisków potra ł wybić

krater głęboki na metr dwadzieścia i szeroki na czternaście. Okopy

się zawalały. Che uciekła wraz z innymi, by schronić się za murem,

lecz ściany i domy waliły się także. Nie było gdzie się schować. Che

na początku mogła poznać po dźwięku nadlatującego pocisku, czy

wyląduje blisko, czy przeleci nad nią, lecz jeden z  nich wylądował
tak blisko, że od niego ogłuchła. Przez dłuższy czas słyszała tylko,

jak jej dzwoni w  uszach. Mogła jedynie się ukryć i  mieć nadzieję.

Pociski, które lądowały blisko, trzęsły ziemią, a  ich fala

uderzeniowa była jak kopniak w podbrzusze – Che została zupełnie

otumaniona. Ludzie w  dzielnicy chowali się w  podziemnych

schronach pod domami – w  czasie najgorszych walk spędzali tam

cały czas – jednak bezpośrednie tra enie powodowało zawalenie się

schronu i  śmierć wszystkich w  środku. Czasami byli tam

pogrzebani żywcem. Wielu zginęło w  ten sposób. Che była tak

wstrząśnięta i  zdezorientowana po ostrzale, że trzeba ją było

ewakuować na kilka dni, żeby miała szansę odzyskać formę. Potem

wróciła na front.

Wytrzymali na stadionie przez cztery dni. Okoliczni mieszkańcy,

którzy przynosili im wodę i kulki ryżowe, nie przychodzili już więcej

– albo zginęli, albo uciekli. W  poniedziałek, 12  lutego, Che, Lien

i  inni byli odcięci i  wygłodzeni. Nie mogli wiedzieć, co się dzieje

gdzie indziej. Nie dostali rozkazu wycofania się, więc zostali.

Pociski cały czas spadały, a  po nich przyszli Marines. Dwie

dziewczyny w grupie Che, przyjaciółki, z którymi dorastała, zostały

zabite o  zmroku, gdy nad ich okopem wybuchł pocisk. Jednej

urwało głowę. Ciało drugiej zostało rozerwane na dwie części – tors

tra ł innego bojownika i  go zranił. Było ciemno, gdy Che została

tra ona. Siedziała w  okopie, gdy obok niej eksplodował pocisk

z  granatnika. Początkowo czuła tylko niewielki ból i  miała

wrażenie, jakby była półprzytomna. Kiedy podniosła rękę do

ramienia, zobaczyła, że krwawi. Została tra ona w  głowę, ramię

i plecy.

Rany opatrzono i  przeniesiono Che do lazaretu, a  po tygodniu do

obozu w  lesie. Wszystko ją bolało i  było jej bardzo smutno –

z powodu utraty przyjaciół i zniszczeń w mieście. Sześć z jedenastu

członkiń jej oddziału zostało zabitych. Che szła do walki z wielkimi

nadziejami, lecz teraz bardziej doświadczeni żołnierze mówili jej, że


dała sobie radę lepiej, niż ktokolwiek oczekiwał. Nie próbowali jej

podnieść na duchu.

Zginęło tak wielu. Che zdawała sobie sprawę, że pełne nadziei siły

Frontu, które poprowadziła do miasta w  noc ataku, zostały

zdziesiątkowane. Straty cywilne były większe, niż ktokolwiek się

spodziewał.

Wspomnienie jej biegu – boso przez pola w  wigilię Tet – było

niemal bolesne.
 

10

WOJNA TO PIEKŁO

Pewnej nocy, gdy oczyszczanie trójkąta dobiegało już końca, trzy

pozostałe czołgi zaparkowały na stadionie piłkarskim. Wokół

boiska wytyczono szeroką bieżnię, więc dwa pojazdy urządziły

sobie wyścigi z  pozostałymi Zippo. Przypominało to oglądanie

wyścigów Indy 500 w  zwolnionym tempie. Czołgi z  działami

wygrały.

Trójkąt był teraz już prawie bezpieczny i  zbliżała się bitwa

o  cytadelę. „Bandyci” bali się więc, że zostaną wysłani na północ.

Przeszli przez straszne piekło i  bali się następnego. W  niedzielę,

13  lutego, kazano im się zgłosić na nabrzeże, lecz przed odjazdem

dowiedzieli się z  wielką ulgą, że inny pluton przejmie ich zadanie.

Opuszczali miasto.

Wjechanie czołgiem na Mike Boat nie było łatwe – trzeba to było

zrobić tyłem. Jak zwykle wokół spadały pociski z moździerzy. O cer

kazał wysiąść i  pokierować z  zewnątrz, więc „Scooby” i  Goodin to

zrobili. Niemal natychmiast zostali tra eni. Obu ewakuowano do

Phu Bai, „Scooby” był poważnie ranny.

W  pobliskim stanowisku moździerza „cztery dwa” członek jego

obsługi i  pamiętnikarz Ed Landry słyszał strzały i  eksplozje

z  wnętrza potężnej fortecy po drugiej stronie rzeki, a  czasami

i  błyski ognia u  szczytu jej wysokich kamiennych murów. Landry

przestał aż tak bardzo się bać i  zaczął bardziej uważać na to,

z czego do niego strzelają. W poniedziałek napisał:

 
Hue pogrążone jest w  ciągłym hałasie. Karabiny i  artylerię

słychać niemal cały czas. Naloty po drugiej stronie rzeki trwają

niemal od momentu, jak tu dotarliśmy. Snajperzy po drugiej

stronie Perfumowej [Rzeki] są nadal aktywni. Nauczyliśmy się

starego triku, o  którym czytałem i  którego Marines używali na

Pacy ku w  czasie drugiej wojny światowej. Kiedy pocisk

snajperski mija cię niedaleko, nie dawaj nura! W  ten sposób

nadal będzie celował ponad ciebie i  cię nie tra . Jeśli jest

znacznie wyżej od ciebie, wtedy dawaj nura! Wówczas też będzie

celował ponad ciebie i  też przestrzeli. Te losowe strzały

w naszym kierunku z drugiej strony rzeki to forma nękania nas.

Między drugą stroną a naszą pozycją jest dobre 500 metrów.

Osłaniamy moździerz workami z  piaskiem i  przygotowujemy

otwory strzeleckie. Dziś oczyściliśmy dom, w  którym

mieszkamy. Całe miejsce było kompletnie rozwalone […].

Po dwóch tygodniach walk Art Marcotte, jeden z żołnierzy kompanii

Foxtrot, zaskoczony, że nadal żyje i nie jest ranny, znalazł maszynę

do pisania w  budynku, który zajął jego pluton. Napisał na niej list

do swojej siostry Katy w  Michigan, na papeterii, którą zabrał

z uniwersytetu.

[…] Wojna to piekło. Jak zapewne widzisz, nie umiem za dobrze

pisać na maszynie. Siedzę i  od dwóch dni próbuję się nauczyć.

Jak się wszyscy miewają? Mam nadzieję, że u  was wszystko

dobrze. U  mnie w  porządku. Czytaliście w  gazetach cokolwiek

o  Hue? Podobno w  Stanach to wielka sprawa. No, ja jestem

teraz tutaj. Podobno toczą się tu najgorsze walki w całej wojnie.

Nawet jeśli nie, ja i  tak mam dość. Nie potra ę tak naprawdę

wyrazić, jakie to wszystko było okropne. Straciliśmy mnóstwo

ludzi […]. Walki o  każdy dom to prawdziwe skurwysyństwo.

Nigdy się tak w życiu nie bałem.

 
Większość trójkąta leżała w  ruinach. Wszędzie byli martwi.

Napuchnięte ciała płynęły rzeką Huong pod zniszczonym mostem

Truong Tien. Marines zaczęli znajdować masowe groby. Dale Dye,

korespondent wojenny, odnalazł jeden z  nich przez niewyobrażalny

unoszący się z  niego smród. Stał nad wielkim dołem pełnym setek

ciał, wszystkie wymieszane ze sobą. Pochowano je pod bardzo

niewielką warstwą ziemi i teraz odór był nieznośny.

Setki wietnamskich cywilów z  chusteczkami przyciśniętymi do

twarzy poszukiwało wśród o ar swoich bliskich. Czasami dało się

usłyszeć okrzyki przerażenia. Niektóre ciała miały ręce związane

z  tyłu i  dziurę od kuli w  potylicy. Były to z  pewnością o ary

czystek, które trwały aż do momentu, gdy Marines przegonili

„wyzwolicieli” z  danej dzielnicy. Jednak niektórzy byli też zapewne

o arami intensywnego ostrzału artyleryjskiego, podobnego do tego,

którego doświadczyła Che Thi Mung. Niektórzy znaleźli się

w  krzyżowym ogniu lub zostali zastrzeleni ze strachu, gniewu,

nudy lub nienawiści do miejscowych – „Wietamców” – lub być może

z czystego okrucieństwa.

Front nie mógł sobie poradzić z  tymi ciałami. W  dniach przed

odwrotem po prostu zwoził je buldożerami do wielkich wspólnych

dołów. Wielu można było obwiniać za te morderstwa i  żadna ze

stron nie miała środków ani czasu, by poradzić sobie z  ich

konsekwencjami.

Gorsze miało jednak dopiero nadejść.


 

C Z Ę Ś Ć  V I

ODBICIE CYTADELI
 

niedziela–niedziela

Od 11 do 25 lutego 1968 roku
 

Po niemal dwóch tygodniach zaciętych walk większość

południowego Hue została odbita. Armia przygotowuje atak na

centrum dowodzenia Frontu w  La Chu, na północny zachód od

miasta. „Siły wyzwoleńcze” nadal okupują większość cytadeli,

gdzie oddziały ARVN  wciąż nie mogą się przebić. Ich wysiłki

mają teraz zostać wsparte przez batalion Marines pod

dowództwem majora Boba Thompsona.


 
 

WIELKI BURDEL

Major Bob Thompson pierwszy raz zobaczył cytadelę w  niedzielę,

11  lutego, z  południowego brzegu rzeki Huong. Wyglądała

przerażająco. Jej odbicie było teraz jego zadaniem.

Walki w  cytadeli toczyły się od samego początku. Front

kontrolował większość jej obszaru od dwunastu dni. Ustanowił

w jej obrębie rząd rewolucyjny, aresztował wrogów ludu, rekrutował

bojowników, kopał okopy i  wznosił barykady. Siły Frontu były

gotowe bronić cytadeli, do czego była zaprojektowana. Otoczona

została szeroką fosą, a  do środka dostać można się było wyłącznie

przez wąskie mosty prowadzące do jednej z  jedenastu bram. Nad

większością z  nich wznosiły się kamienne wieże, skąd karabiny

maszynowe kontrolowały podejście. Thompson mógł się dostać do

środka przez jedną z  czterech północnych bram kontrolowanych

przez generała Ngo Quang Truonga. W  czasie drugiej wojny

światowej, gdy miasto było okupowane przez Japonię, jej armia

poprzecinała szczyt szerokich, wypełnionych ziemią murów siecią

okopów i  tuneli. Z  ich wysokości można było obserwować każdy

ruch ludzi i  pojazdów wewnątrz i  na zewnątrz fortecy i  prowadzić

skuteczny ostrzał. Przegonienie kogoś z  fortecy było zadaniem

trudnym. Poniżej murów, w  obszarze poprzecinanym siatką ulic,

żyła ponad połowa mieszkańców miasta w  rzędach jedno

i  dwupiętrowych domów. Większość była otoczona kamiennymi

murami lub płotami i  obsadzona drzewami oraz krzewami –

w  niektórych miejscach widoczność ograniczona była do dziesięciu

metrów. Na południu cytadeli znajdował się pałac cesarski i  jego


ogrody otoczone własnymi wysokimi kamiennymi murami, zza

których przeciwnik mógł prowadzić ostrzał z  granatników

przeciwpancernych i  moździerzy, właściwie bezkarnie –

Thompsonowi nie wolno było ostrzeliwać ani bombardować tego

wewnętrznego kompleksu. W  miarę jak przyglądał się mapie swego

celu i  analizował, ile czasu przeciwnik miał na przygotowanie się,

zdał sobie sprawę, że jego ludzie będą się musieli zmierzyć

z  setkami naturalnie zakamu owanych, wzajemnie wspierających

się pozycji ogniowych na dachach i piętrach budynków. Nie było jak

na razie możliwości wzięcia przeciwnika głodem – jego linie

zaopatrzeniowe były nietknięte. Armia utknęła na wsi. Z  potężnej

platformy nadal powiewała czerwono-niebieska aga z  żółtą

gwiazdą. Hanoi wciąż kontrolowało stare miasto.

Był to symboliczny widok. Flaga wysyłała wiadomość nie tylko

cytadeli, lecz także całemu miastu, a  w  pewnym sensie

Wietnamowi, że Hanoi kontroluje fortecę. Front twierdził, że jest

jedyną prawdziwie nacjonalistyczną siłą w  kraju, więc trójkolorowa

aga, która specjalnie różniła się od agi Wietnamu Północnego

i Viet Congu, obiecywała Wietnam dla wszystkich Wietnamczyków –

nasza forteca, nasze miasto, nasz kraj. Fakt, że potrzeba było obcej

armii, by ich stamtąd przegonić, jedynie podkreślał, że mają rację.

Bitwa była jak najbardziej realna, lecz była także rodzajem

spektaklu, w  pewnym sensie podobnym do scenek

przedstawianych przez obwoźne trupy propagandowe Frontu. Hue

było metaforą całej walki.

Kluczowym elementem tej narracji była niewątpliwa

niekompetencja ARVN. Ludzie generała Truonga walczyli dzielnie

o  utrzymanie Mang Ca i, wielkim kosztem, przejęli niemal jedną

trzecią cytadeli. Truong utrzymywał kilka kwartałów bezpośrednio

na południe od Mang Ca, a po północnej stronie zdołał dojść aż do

zachodniego muru, odbijając obie bramy w  północno-zachodnim

narożniku. Jego siły zdołały przejąć pas startowy w  Tay Loc, lecz

zostały zeń wyparte po wrogim kontrataku. Najgęściej zasiedlona


część cytadeli, południowa, nadal znajdowała się w rękach Frontu,

a Truong, który stracił większość swoich sił, nie miał możliwości go

stamtąd wyprzeć. Nawet waleczna jednostka Hac Bao, do której

wrócił teraz jej doradca Jim Coolican, dysponowała zaledwie

niewielką częścią swoich sił. Niezależnie od tego, jak poważnie siły

ARVN podchodziły do obrony niepodległego, wolnego Południowego

Wietnamu, i niezależnie od tego, ilu mieszkańców Hue poparło siły

komunistyczne, ARVN nie było godnym przeciwnikiem Frontu.

Odbicie cytadeli było niemożliwe bez amerykańskiej pomocy

i Truong wielokrotnie o nią prosił.

Misja ratunkowa przypadła Thompsonowi, wysokiemu, chudemu

i  niezwykle wysportowanemu[363] zawodowemu o cerowi

z  Missisipi. Przed zaciągnięciem się ukończył studia z  zakresu

wychowania zycznego na Union University niedaleko swego

rodzinnego miasta Corinth. W  przeciwieństwie do Cheathama,

giganta, który dowodził odbiciem południowego Hue, Thompsonowi

brakowało fantazji. Był poważnym człowiekiem, który udowodnił,

że potra przeprowadzać dużą liczbę ludzi, pojazdów i  zapasów

w  sposób skuteczny i  wydajny – była to przydatna umiejętność.

Jednak nie wykazywał szczególnego talentu w  polu, a  zupełnio

brakowało mu było postawy i  charakteru, którymi często

odznaczali się ludzie na jego pozycji. Thompson miał dyplom

administracji publicznej z  Uniwersytetu w  Pensylwanii i  przez

pierwsze sześć miesięcy w Wietnamie był o cerem załadunkowym –

kimś w  rodzaju zaopatrzeniowca – dla trzeciej grupy am bijnej

Marines w  Da Nang. Dowodził plutonem strzelców w  Korei i, jak

większość o cerów Marines, miał spore doświadczenie i  był dobrze

wyszkolony. Z  tego powodu od dawna prosił o  przydział. Podziwiał

powściągliwych dowódców potra ących okazać spokój

w  najtrudniejszych momentach. Miał okazję wykazać się właśnie

takimi umiejętnościami, gdy przejął dowodzenie I  Batalionem

5  Pułku Marines w  dzień po rozpoczęciu ofensywy Tet. Thompson

przyleciał tego dnia do kwatery głównej batalionu w  Phu Loc


i  wylądował w  samym środku salwy moździerzy wroga. Spędził

pierwsze piętnaście minut jako dowódca na dnie błotnistej dziury

razem z kilkoma Marines leżącymi na nim.

Do Phu Bai przyleciał z  trzema swoimi kompaniami w  niedzielę,

11  lutego; tam został poinformowany o  sytuacji przez swojego

dowódcę – LaHue. Generał powiedział mu, że Truong jest

bezużyteczny. „Urządził sobie obóz” po północnej stronie fortecy

i  teraz „już tylko pilnuje swojego tyłka”. Słowem nawet się nie

zająknął o trudnościach, z jakimi musiał się mierzyć Truong, który

został zaskoczony dokładnie tak samo, jak i Marines w kompleksie

MACV i  w  obliczu ogromnej przewagi wroga nie tylko utrzymał

swoją pozycję, lecz także zwiększył stan posiadania. Na LaHue nie

robiło to wrażenia. Thompson miał się dostać do cytadeli przez

bramę Hau po wschodniej stronie północnego muru, która

prowadziła do Mang Ca. Aby to zrobić, musiał zapakować swoich

ludzi na na nabrzeżu na łodzie Mike i  ruszyć tą samą trasą, którą

kilka dni wcześniej przebył Gene Roberts. Ktokolwiek próbował

poruszać się rzeką, mógł być pewien, że zostanie ostrzelany z  obu

brzegów. Jedna z  łodzi została zatopiona w  czasie dostarczania

pierwszej kompanii Thompsona, Bravo, do cytadeli dzień wcześniej.

Mimo to kompania dotarła w  całości, razem z  pięcioma czołgami

typu Patton i dwoma Ontosami.

LaHue miał tendencję do lekceważenia wroga i  powiedział

Thompsonowi, że „sprzątanie” w  cytadeli nie powinno zająć więcej

niż kilka dni. On i  jego ludzie pod żadnym pozorem mieli nie

słuchać rozkazów generała Truonga, chociaż ten był najwyższym

stopniem o cerem w  cytadeli i  miał również największe

doświadczenie w  walkach w  fortecy. Nie mówiąc już o  tym, że to

jego kraju broniły Stany Zjednoczone. Wrodzona wyższość Korpusu

Marines była uważana za pewnik. Thompson miał przejąć

dowodzenie. LaHue martwił się, że Truong (którego zupełnie nie

znał) nie będzie chciał przyjmować rozkazów od majora, więc

zamierzał tymczasowo awansować Thompsona na pułkownika. Ten


jednak grzecznie odmówił, argumentując, że skoro i  tak nie będzie

nosił dystynkcji – co zbyt przyciągało snajperów – może po prostu

przedstawić się jako „pułkownik Thompson”.

Tego popołudnia Thompson i jego trzy kompanie zawieziono z Phu

Bai do Hue, gdzie spotkał się w kompleksie MACV z pułkownikiem

Hughesem. Dawne centrum przesiadkowe dla doradców

wojskowych było teraz zatłoczoną przez dwadzieścia cztery godziny

na dobę, w miarę zabezpieczoną bazą wojskową. Hughes powtórzył,

że Thompson odpowiada przed nim, a  nie przed Truongiem – miał

o  wietnamskim generale taką samą opinię jak LaHue[364].

Thompson zamierzał zabrać ze sobą kompanie Alfa i  Charlie do

cytadeli i dołączyć do Bravo. Jego czwarta kompania, Delta, została

w  południowym Hue. Wewnątrz fortecy ludzie Thompsona mieli

poprowadzić natarcie z Mang Ca, aż dojdą do południowego muru,

gdzie powinni skręcić na zachód, by zająć pałac cesarski i  jego

obszar. Ludzie Truonga, którzy wtedy nie będą już musieli bronić

swej pozycji, wzmocnieni o  dwa dodatkowe bataliony ARVN, mają

za zadanie skupić swoje wysiłki po zachodniej stronie cytadeli

i  wypchnąć siły wroga przez te same bramy, przez które wkroczyły

one na teren fortecy, tak by przy odrobinie szczęścia wpadły one

wprost na 1 Dywizję Kawalerii Powietrznej.

Thompson i  jego ludzie zostali tej nocy wysłani na stadion

piłkarski, który stał się centrum zaopatrzeniowym i  punktem

przesiadkowym. Większość boiska była zajęta przez palety

z racjami żywnościowymi i amunicją. Każdy żołnierz wziął jej zapas

na tydzień, wypchawszy nią plecak i  obwiesiwszy się pasami

z  nabojami; każdy dostał także maskę przeciwgazową. Zostali

następnie zakwaterowani w  domach w  okolicznych dzielnicach,

gdzie spędzili noc.

W  tych, w  których ktoś jeszcze przebywał, mieszkańcy po prostu

zrobili trochę miejsca lub się wynieśli. Przyzwyczaili się już od

goszczenia nieproszonych żołnierzy. Marines byli pod wrażeniem,

jak nowoczesne były to domy – ładnie umeblowane i  wyposażone


w  lodówki, radia i  telewizory. Jedynym rozczarowującym

elementem były toalety. W większości domów rolę toalety odgrywała

dziura w podłodze, nad którą trzeba było kucać. W przeciwieństwie

do Wietnamczyków, dla których była to postawa całkiem naturalna,

Marines mieli z  nią wielkie problemy. Jednak dla kilku

szczęśliwców pobyt w  takim domu zapewniły pierwszą możliwość

przespania się na materacu od miesięcy, nawet jeśli musieli się nim

dzielić z dwójką innych żołnierzy[365].

Gdy Thompson się kład, kapelan batalionu przyszedł się z  nim

zobaczyć. Powiedział, że woli wrócić do Phu Bai.

– Nie, idziesz z nami – odparł Thompson.

Kapłan zupełnie się załamał.

– Nie mogę tego zrobić – oznajmił.

Thompson wywalił go na miejscu. Nie tylko kapelan był

kompletnie przerażony. Wyżsi rangą o cerowie amerykańskiego

wojska okłamywali się nawzajem na temat tego, co się dzieje w Hue

– zaledwie trzy dni wcześniej generał Wheeler powiedział LBJ, że

najwięcej ze strony wroga nadal „grozi nam na północ od strefy

zdemilitaryzowanej i  w  okolicach Khe Sanh” oraz że Hue zostanie

kompletnie oczyszczone w  „kilka dni”[366], lecz zwykli żołnierze

zdawali sobie sprawę, co ich czeka w  cytadeli, i  wiedzieli, że to

będzie piekło piekieł.

Później tej samej nocy z  Thompsonem przyszedł porozmawiać

ojciec Aloysius McGonigal, jezuita. Był drobnej postury i w średnim

wieku, pochodził zaś z  Filadel i. Łysiał już trochę i  nosił okulary,

lecz miał na sobie mundur o cera piechoty z pistoletem u pasa. Na

kołnierzyku widniał krzyżyk i  tylko w  ten sposób można go było

zidenty kować jako księdza.

–  Rozumiem, że potrzebujesz kapelana – powiedział. – Mam

zezwolenie do was dołączyć. Czy się zgodzisz?

Thompson zrobił to bardzo chętnie i obaj zostali przyjaciółmi.

Batalion ustawił się z  ociąganiem w  kolejce na nabrzeżu

rzecznym w  poniedziałkowy poranek, 12  lutego. Pierwsza z  łodzi,


wypakowana aż po burty zapasami i  amunicją (w  tym

wybuchowymi pociskami moździerzowymi i  granatami), z  mniej

więcej pięćdziesięcioma Marines na pokładzie, znalazła się pod tak

silnym ostrzałem, że wkrótce po odbiciu od brzegu musiała

zawrócić.

Późnym popołudniem ostrzał zelżał na tyle, że mogli ruszyć

w  drogę, lecz i  tak cały czas do nich strzelano. Dowódcą Charlie

One, pierwszego plutonu kompanii Charlie, był podporucznik Nick

Warr, który później opisał swoje przeżycia z  Hue w  pełnym

szczegółów pamiętniku Phase Line Green. Miał dwadzieścia dwa

lata i dopiero co został o cerem. Wcześniej studiował na University

of Oregon i  miał nadzieję zostać pilotem. Prowadził Charlie One od

około trzech miesięcy. W  łodzi Warr był tak zdenerwowany, że

zanim jeszcze odbili, poczuł, jak jego jądra chowają się w  mosznie.

Kiedy już ruszyli, do wody obok nich najpierw spadł jeden pocisk

z  moździerza, potem dwa, potem trzy. Łodzie zygzakowały tam,

gdzie rzeka zwężała się w  północną odnogę koło wyspy Hen[367].

Marines na pokładzie mogli tylko mieć nadzieję i się modlić. Jedno

tra enie wykończyłoby ich wszystkich, zanim usłyszeliby

uderzenie. Jednak gdy minęli wyspę, strzały ustały, a  ostrzał

z  moździerzy umilkł. Bez szwanku dotarli na północny brzeg –

przybili do prowizorycznego nabrzeża dla promów – kilku kijów

wbitych w dno połączonych suszącymi się sieciami rybackimi.

Schodząc na brzeg, nie napotkali żadnego oporu. Za nimi płynęły

już następne łodzie z  resztą ludzi Thompsona. Kiedy Warr zebrał

swoich dowódców drużyn, by omówić z nimi trasę w stronę bramy,

zapytał ich, czy mają jakieś pytania. Dostał jedno.

–  Czy mamy niby wracać na tych pierdolonych łodziach, jak już

uporamy się z  sytuacją tutaj? – spytał Ed Estes, kapral. – Nie ma

mowy. Nie ma najmniejszej szansy na to, że ja wsiądę do jednej

z  tych pierdolonych łodzi, nawet jeśli będę musiał przepłynąć tę

pierdoloną rzekę i samemu dokuśtykać do Phu Bai[368].


Marsz do bramy Hau nie zajął długo – Thompson i  jego ludzie

prowadzili. Była to niestandardowa formacja. Dowódcy zazwyczaj

trzymali się z  dala od szpicy. Warr uważał, że to bardzo głupi

pomysł – długie anteny ich radiostacji kołysały się nad nimi niczym

„kijki celownicze”[369]. Nastawieni przyjaźnie wieśniacy ostrzegli ich,

że Front przygotował zasadzkę na bezpośredniej drodze do bramy,

więc wybrali drogę okrężną. Minęli wypaloną ciężarówkę ARVN,

wokół której porozrzucane były spalone i  śmierdzące ciała.

W  pewnym momencie źle skręcili i  Warr pobiegł powiedzieć

Thompsonowi, że muszą zmienić kierunek, lecz do bramy dotarli

bez problemów. Tam spotkało ich kilku o cerów ARVN i  dowódca

kompanii Bravo, kapitan Fernandez Jennings. Wietnamczycy nie

chcieli wprowadzać tylu ludzi naraz, bojąc się, że przyciągnie to

ogień wroga.

–  Jeśli nas nie wpuścicie, to wyważymy bramę – zagroził

Thompson.

Ustąpili.

Mang Ca wydawało się niemal pałacem w  porównaniu

z  zatłoczonym kompleksem MACV. Pełne zieleni, z  placem

de ladowym, rzędami palm i  dużymi budynkami we francuskim

stylu kolonialnym. Przez środek bazy przepływał kanał z  wodą tak

zimną, że w  ciągu dnia unosiła się nad nim lekka mgiełka.

W pniach drzew i niemal każdej kamiennej powierzchni widać było

dziury od kul – świadectwo niedawnych zaciętych walk.

Thompson znalazł Truonga i  jego doradcę, pułkownika

Adkissona, w  bunkrze dowódczym. Obaj wyglądali na bardzo

uradowanych przybyciem batalionu. Truong nie przejmował się

stopniem Thompsona – nawet o  niego nie zapytał – i  był bardzo

zadowolony, że może oddać kierowanie bitwą. Dowódca Marines

przedstawił plan bezpośredniego uderzenia na południe. Mieli

ruszyć następnego ranka.

Tej nocy major skonsultował się z  Coolicanem. Po jego

bohaterskich wysiłkach przy obronie kompleksu MACV pierwszej


nocy kapitan dołączył do elitarnej jednostki Hac Bao tak szybko,

jak tylko mógł się dostać na pokład śmigłowca zmierzającego do

cytadeli.

Coolican został, mimo przerażających wieści z  domu. Wkrótce po

tym, jak dotarł do fortecy, powiedziano mu, że musi natychmiast

zadzwonić do żony. Mogło to oznaczać tylko złe wieści. Z  kwatery

głównej Truonga połączono go przez MACV z  Hawajami,

a następnie z Camp Pendleton skąd za pomocą radia – przez co nie

mogli mówić jednocześnie – mógł porozmawiać z  Jean. Żona

powiedziała mu, że ich siedemnastomiesięczny syn musiał przejść

ratującą życie operację mózgu. W  tle, gdy mówił jej mąż, słyszała

eksplozje i  strzały. Nie wiedziała, gdzie dokładnie leży Hue, lecz

wyglądało na to, że jest to bardzo niebezpieczne miejsce, i wiedziała

z  wieczornych wiadomości, że walki tam były zacięte. Kilka dni

wcześniej otrzymała już o cjalną wiadomość o  tym, że jej mąż

został ranny – była to niegroźna rana, lecz Marines mieli swoje

zasady i  informowali o  każdej. W  związku z  tym, co przytra ło się

ich synowi, wiedziała, że Jim kwali kował się zapewne do

ewakuacji, lecz podjęła – nagle – decyzję, by przekonać go do

pozostania w  mieście. Walki były zacięte, a  Jean obawiała się, że

próba wydostania się z  Hue może być bardziej niebezpieczna niż

pozostanie w  mieście. Operacja i  tak już się odbyła, a  ich syn,

mimo że nadal w  stanie krytycznym, wracał do zdrowia. Jej mąż

i tak miał wrócić za sześć tygodni.

–  Muszę sobie radzić z  sytuacją tutaj – powiedziała – i  nie chcę

być zmuszona radzić sobie dodatkowo z sytuacją tam.

Coolican nie chciał wyjeżdżać. Bitwa wkraczała w  kluczową fazę.

On sam był wielce w  nią zaangażowany i  chciał być razem z  Hac

Bao, gdy dobiegnie ona końca. ARVN może i nie było w stanie wiele

osiągnąć, lecz Coolican wiedział, że są znacznie bardziej

doświadczeni w  walkach w  mieście niż nowo przybyły batalion

Marines.
Jego ocena sytuacji zyskała potwierdzenie w  rozmowie

z  Thompsonem. Nowy dowódca batalionu – jak się zdawało –

zaczynał od zera nieświadom nawet tego, czego nauczył się

Cheatham na południe od rzeki. Nie do końca była to jego własna

wina. Na wszystkich szczeblach panowało zamieszanie. Grupa

Uderzeniowa X-Ray wydała majorowi rozkaz unikania niszczenia

budynków o  kulturowym znaczeniu wewnątrz cytadeli, a  to

oznaczało, że nie wolno mu było wzywać wsparcia z  powietrza

i  artylerii (i  to mimo że nisko wiszące chmury wreszcie się

podniosły), a  jego czołgom nie wolno było używać głównych dział –

miały tylko zapewniać osłonę na ulicach i  prowadzić ogień

z karabinów maszynowych.

Odmowa użycia ciężkiej artylerii była szczególnie zaskakująca

w  świetle tego, co Cheatham robił w  trójkącie – używał przecież

swojej własnej mobilnej artylerii: czołgów, Ontosów, moździerzy,

granatników i  sto szóstek. Teraz korzystał także regularnie

z  Pierwszej Polowej Grupy Artylerii Marines (FAG – First Marine

Field Artillery Group) w  Phu Bai. FAG przesunęła nawet cztery ze

swoich 155-milimetrowych haubic do Gia Le, nieco na wschód, by

móc prowadzić celniejszy ostrzał miasta. Na kilka dni przed

przyjazdem Thompsona jeden z  o cerów grupy, porucznik

Alexander Wells, przyleciał do cytadeli śmigłowcem i  pod ciężkim

ostrzałem wylądował na ledwo co utrzymywanym pasie startowym

Tay Loc. Tam przyjęła go grupa australijskich doradców, którzy

mimo walk zupełnie spokojnie grali w  karty i  pili szkocką w  swojej

chatce. Wells został wysłany, by kierować ogniem artylerii z morza.

Generał Truong poinstruował go, że jedyną strefą wykluczoną

z  ostrzału był pałac cesarski[370]. Lotnictwo Wietnamu

Południowego od tygodnia już bombardowało pozycje Frontu

w  cytadeli, gdy tylko skyraidery mogły się dostać pod pokrywę

chmur. Mimo to Thompsonowi kazano nacierać bez wsparcia.

Jak większość amerykańskich o cerów, major miał bardzo

kiepską opinię o  umiejętnościach ARVN. Coolican starał się go


przekonać, by koordynował swoje ruchy z  ich siłami, lecz major

chciał tylko, by trzymali się od niego z  dala. Truong miał swoją

szansę; teraz to Marines pokażą mu, jak się walczy. Takie podejście

– i  brak komunikacji, do którego prowadziło – miało spowodować

tragiczne nieporozumienie. Thompson wierzył – zawsze twierdził, że

powiedział mu to Truong – że południowowietnamski batalion

powietrznodesantowy broni pozycji kilka kwartałów na południe od

Mang Ca, wzdłuż ulicy Mai Thuc Loan. Miał zamiar przesunąć

swoich ludzi do linii tej ulicy, oznaczonej na jego mapie jako „linia

bazowa Alfa”, gdzie chciał zmienić ów batalion przed

przygotowaniem własnego ataku. Ulica biegła na zachód od bramy

Dong Ba, nad którą wznosiła się bogato zdobiona wieża.

W  rzeczywistości jednak batalion ARVN, któremu doradzał

kapitan Ty Cobb[371], wycofał się poprzedniego dnia – taki otrzymali

rozkaz. Batalion zebrał się w  Mang Ca w  środku dnia, wsiadł do

śmigłowców i  został przerzucony do Phu Bai. Był jednym z  wielu

w  ciągu kilku intensywnych dni, lecz Truong z  pewnością o  tym

wiedział. Z jakiegoś powodu Thompson wierzył, że oddział ten dalej

tam stacjonuje, a  Coolican nie wiedział dość o  ruchach wojsk

w tym obszarze, by go wyprowadzić z błędu.

–  Taki jest plan – powiedział Thompson kapitanowi. – Ruszamy

o ósmej.

Wskazał na mapie ulice, którymi planował rzucić swoje dwie

kompanie, oraz obszar, gdzie chciał rozmieścić oddziały ARVN, po

swojej prawej stronie.

–  Nie – powiedział mu Coolican. Chociaż był niższy stopniem,

zdecydowanie miał większe doświadczenie. – To się nie uda. Po

pierwsze, nie idź tą drogą w  ogóle, bo was wybiją, każdy dom

wzdłuż niej jest zajęty przez wroga. Po drugie, walczymy w  nocy,

ponieważ lepiej jest się poruszać w  ciemności. Nie chcesz

maszerować w dzień.

–  Cóż, jeśli się boisz – stwierdził Thompson – to ja sam pójdę tą

ulicą. – Oznaczało to, że miał zamiar sam chronić własną ankę.


Obraził tym Coolicana, lecz Jim wiedział, że kłótnia nic nie da.

Namęczył się już bez sensu w  poprzednim tygodniu, próbując

wytłumaczyć sytuację Grupie Uderzeniowej X-Ray. On i  Hac Bao

nie mieli zamiaru czekać na poranek. Nocą, gdy wciąż było ciemno,

zajęli swoje pozycje. Mieli zamiar czekać na ludzi Thompsona.

Żołnierze, którzy mieli wykonać plan Thompsona, nie wiedzieli

nic o  ruchach wojsk, ani też o  ogólnej strategii bitwy, lecz nie byli

szczególnie zadowoleni. Dlaczego mają nacierać bez wsparcia

artylerii? Dlaczego nikt nie wyszkolił ich z  walk w  mieście?

Chłopaki po południowej stronie rzeki byli już teraz doświadczeni

w walkach w mieście, lecz ten batalion nie miał o tym pojęcia.

– Kurwa, prędzej pozabijamy się nawzajem, niż dorwiemy jakichś

Wietnamców – powiedział kapral Estes, gdy Warr przedstawił mu

plan na ten wieczór. Padło wiele pytań, lecz porucznik nie miał

dobrych odpowiedzi. Był tego samego zdania, co jego ludzie. Miał

minimalne wyszkolenie w  walkach ulicznych, lecz wiedział, że

koordynacja między małymi jednostkami jest kluczowa dla

uniknięcia sytuacji, w  której Marines zaczną strzelać do innych

Marines. Spędził kilka godzin, próbując sobie przypomnieć, czego

jeszcze się nauczył, i przekazując tę wiedzę swoim ludziom. Granat

po puszczeniu łyżki trzeba było trzymać przez kilka sekund przed

rzuceniem w  okno, by nie dać wrogowi szansy odrzucenia go

z  powrotem. Szkło w  oknach należy rozbić lub przestrzelić

natychmiast z  różnych powodów, w  tym dlatego, że granaty

czasami się od niego odbijały. Wewnątrz budynku należy się głośno

nawoływać, by każdy w drużynie wiedział dokładnie, gdzie znajdują

się inni.

We wtorkowy poranek, 13  lutego, wreszcie przestało padać.

Batalion wyruszył zgodnie z  planem, nie spodziewając się żadnego

oporu aż do linii bazowej Alfa. Jednak w  nocy Front zajął pozycje

opuszczone przez wycofany batalion ARVN. Thompson więc,

zamiast maszerować ulicą, by zmienić sojuszniczy oddział,

maszerował prosto pod lufy wroga. Szli  w  dwóch kolumnach –


kompania Alfa po lewej na przedzie z dwoma czołgami wzdłuż ulicy

Dinh Bo Linh, która biegła równolegle do niebezpiecznego

wewnętrznego muru, a  kompanie Bravo i  Charlie z  tyłu. Wszystko

zaczęło się niczym uroczy spacer pośród pięknych domów, a  nawet

willi, po obu stronach ulicy, otoczonych trawnikami, ogrodami

i wysokimi kamiennymi murami.

Wróg zaczekał, aż kompania Alfa przejdzie obok jego pozycji,

i  dopiero wtedy rozpoczął ostrzał. W  ciągu kilku minut cała

jednostka padła na ziemię. Trzydziestu ludzi zostało tra onych,

w tym wszyscy o cerowie.

Granaty spadały na oddział Vica Walkera. Jego drużyna była

częścią pierwszego plutonu, po lewej stronie formacji, najbliżej

wschodniego muru. Na trzy kwartały przed linią bazową skręcili

w  lewo i  maszerowali w  stronę wieży Dong Ba, gdy zaczęły się

ostrzał i  eksplozje. Szpica Walkera została tra ona. On sam dostał

odłamkiem w rękę. Jego ludzie próbowali desperacko znaleźć jakąś

osłonę, strzelając w  stronę trzypiętrowej wieży, lecz nie widzieli

nikogo. Mimo to ciągle byli zasypywani granatami. Wreszcie udało

im się znaleźć schronienie w  budynku niedaleko podstawy muru,

gdzie ściągnęli też swoich rannych. Utknęli tam. Strzały z karabinu

maszynowego odbijały się echem od ścian, więc nie można było

stwierdzić, z której dokładnie strony dochodzą.

Thompson nakazał odwrót i  kompania zaczęła biec w  stronę

Mang Ca, ciągnąc za sobą i  niosąc rannych. Zastępca dowódcy

Frank Wilbourne kuśtykał sam, sztywno, jakby jego stawy nie

mogły się poruszać, cały pokryty krwią. Był kompletnie

podziurawiony odłamkami. Dwóch martwych Marines nadal leżało

na ulicy. Wilbourne powiedział Warrowi, którego pluton znajdował

się kwartał od kompanii Charlie, że znaleźli się w  samym środku

„wielkiego burdelu”. Powiedział, że dowódcy czołgu, który im

towarzyszył, urwało głowę.

– Wyjmij głowę z  dupy i  zabierz swoich ludzi z  ulicy – powiedział

Warrowi[372].
Wzdłuż całej linii bazowej Alfa i  ulic, które do niej prowadziły,

Marines padali jak muchy. Dennis Martin, który był kierowcą

Pattona po prawej stronie, zobaczył, jak ktoś przemknął koło niego

na jednym z  czterokołowych mułów. „O  kurwa, pogubił się” –

pomyślał Martin. Kierowca został tra ony i  zabity, a  jego pojazd

zjechał z drogi. Utknął przed czołgiem i Martinowi wydawało się, że

wróg używa go jako celu. Ciało kierowcy podrygiwało za każdym

razem, gdy został tra ony. Nikt nie odważył się wyjść z ukrycia, by

ściągnąć je z  pojazdu. Martin podjechał więc swoim czołgiem

i  umieścił go między karabinami wroga a  martwym kierowcą. Kule

odbijały się od pojazdu, gdy ciało nieszczęsnego żołnierza zostało

zabrane i wyniesione na tyły.

W  pospiesznym odwrocie inny czołg, cofając, zabił rannego

żołnierza. Dowódca czołgu Joego Grahama został ranny od pocisku

z  granatnika przeciwpancernego, który eksplodował, uderzając

o  bok maszyny. Spadł z  górnego włazu i  kazał Grahamowi się

cofnąć. Marines na ulicy krzyczeli, by się zatrzymał, co Graham

zrobił, lecz zbyt późno. Musieli później wyciągnąć pozostałości

martwego żołnierza spomiędzy gąsienic czołgu.

Thompson kazał kompanii Charlie ruszyć do walki. Tuż przed

południem pluton Warra, Charlie One, zaczął powoli posuwać się

naprzód, przyglądając się sytuacji. Warr wszedł przez frontowe

drzwi do opuszczonego budynku przy ulicy Mai Thuc Loan,

zadowolony, że jego ludzie nawołują się, poruszając w  budynku –

tak jak kazał im poprzedniej nocy. Kiedy wyszedł, zobaczył ich

rozmieszczonych na ulicy – niektórzy kucali za drzewami zbyt

małymi, by zapewnić im osłonę. „Dlaczego do nich nie strzelają?” –

zachodził w  głowę i  zdał sobie sprawę, że przeciwnik, rozstawiony

po drugiej stronie ulicy, czeka, aż pojawią się kolejni Amerykanie.

Jego ludzie stanowili łatwy cel.

– Wypierdalać z ulicy! – krzyknął.

Strzały zaczęły padać od przodu oraz z  lewa i  z  prawa. Wróg

strzelał z  okien na piętrach i  z  dachów. W  zamieszaniu kilku ludzi


Warra zostało tra onych na ulicy – dwóch zginęło, a trzeci, Charlie

Morgan, był ranny, żywy i  zupełnie na widoku. Krzyczał o  pomoc.

Kiedy dowódca jego zespołu próbował go ściągnąć z  ulicy, został

tra ony w  nogę. Wtedy Ed Estes, dowódca jego drużyny, kapral,

któremu tak bardzo nie przypadła do gustu przejażdżka łodzią

desantową, po kilku sekundach wahania popędził w  stronę

Morgana i natychmiast został tra ony w gardło. Zarówno Estes, jak

i Morgan zginęli.

Pomimo rzezi dowódca kompanii Charlie, kapitan Scott Nelson,

ponawiał rozkaz natarcia dla pierwszego plutonu. Warr odmawiał,

tłumacząc, że nie mają szans w obliczu takiej przewagi wroga, lecz

Nelson nalegał. Warr następnie tłumaczył, że jego ludzie są

kompletnie odsłonięci na lewej ance, skąd przeciwnik może ich

ostrzeliwać z wieży, lecz Nelson nie chciał o tym słyszeć. Powiedział

o  zapewnieniach Thompsona, że kompania Bravo posunęła się na

tyle daleko, by móc zapewnić osłonę lewej anki. Warr widział, że

to nieprawda. Po jego lewej stał czołg, który mógł pomóc

w natarciu, lecz jego dowódca odmówił. Mimo to Nelson powtórzył,

że wyprą przeciwnika za linię bazową Alfa przed końcem dnia. Taki

był rozkaz.

Otępiały i  pozbawiony nadziei Warr przestał się kłócić. W  domu,

w  którym się schronił, znalazł krzesło na biegunach i  zaczął się

bujać. Ocknął się, dopiero gdy jego sierżant chwycił go za ramię

i  powiedział mu, że musi wrócić do rozmowy z  dowódcami.

Wreszcie zrezygnowany, w  obliczu niewątpliwej głupoty tego

rozkazu, przeprowadził kilka bezsensownych ataków. Przy

pierwszym z  nich, gdy zespół ogniowy z  każdej drużyny próbował

przejść przez ulicę, podczas gdy reszta plutonu ich osłaniała, nie

udało się pokonać nawet połowy drogi. Na ulicy leżało teraz kilku

Marines więcej, jeden z  nich był martwy. Nelson nakazał kolejny

atak i  znów musieli się wycofać, pozostawiając za sobą jeszcze

więcej rannych i zabitych.


Po tej próbie sierżant z  innego plutonu kompanii Charlie, Robert

Odum, przybiegł do Warra, by mu powiedzieć, że jeden z jego ludzi

leży na ulicy przed czołgiem. Porucznik już to wiedział – ze swojej

pozycji widział nieruchomą sylwetkę tego żołnierza. Podejrzewał, że

nie żyje, został bowiem tra ony w  głowę. Porucznik próbował

tłumaczyć, że głupotą jest wysyłanie kolejnych ludzi na linię ognia,

by ściągnąć z  ulicy ciało. Jednak Odum nalegał i  zrobił to

w  sposób, który subtelnie stawiał pod znakiem zapytania oddanie

Warra wobec jego ludzi. Młodzi porucznicy bali się pogardy ze

strony doświadczonych podo cerów, więc wbrew własnej ocenie

sytuacji Warr się zgodził. Odum poprawił hełm i  ruszył osobiście

przeprowadzić akcję ratowniczą. Podczołgał się do przodu czołgu,

a  następnie wyskoczył na ulicę, by chwycić leżącego żołnierza.

Pocisk urwał mu pół twarzy. Kula weszła poniżej jego lewego oka

i wyszła pod podbródkiem, urywając mu szczękę i usta.

Padł za czołg, a  ratowany żołnierz, jak się okazało, i  tak już nie

żył. Rana Oduma była straszna, nie miał już ust i  szczęki.

Spokojnie wylał wodę z  manierki na rozczłonkowane resztki swojej

twarzy, jakby, jak opisał to później Warr, „wierzył, że może po

prostu zmyć z  siebie ten koszmar”. Uparty do samego końca

odmówił skorzystania z  noszy. Zabandażowany Odum maszerował

na tyły obok rannych na noszach[373]. Po tym wydarzeniu Warr

kazał swoim ludziom ściągać ciała z ulicy tylko w nocy.

Nelson nakazał trzeci atak i  tym razem dwóm Marines udało się

przejść na drugą stronę ulicy. Dwóch innych zginęło, kilku zostało

rannych. Ci, którzy przeszli na drugą stronę, utknęli. Nie mogli się

ruszyć bez ściągania na siebie ognia przeciwnika. Poczekali do

zmroku, a następnie pobiegli z powrotem.

Nelson wreszcie postanowił osobiście przyjrzeć się sytuacji.

Wyglądał jak gracz na pozycji wspomagającego z  linii obrony

drużyny futbolu amerykańskiego – wysoki i  szeroki w  barach. Gdy

był wściekły, robił piorunujące wrażenie. Teraz był bardziej niż

wściekły. Charlie One zawiodła go już kilkakrotnie. Warr zabrał go


na linię frontu i  pokazał pozycję czołgu, ciągle w  tym samym

miejscu, i  lokalizację kompanii Bravo. Jego lewa anka, wbrew

naleganiom majora Thompsona, była zupełnie odkryta. Nelson nic

nie powiedział, lecz wydawał się zaskoczony, że Warr miał rację,

a jego przełożony nie.

Tragedia pierwszego dnia w  cytadeli została z  Thompsonem do

końca życia. Przez resztę dnia próbował wycofać swoich ludzi do

Mang Ca. Wielu z nich zginęło i wielu zostało rannych.

Kompania Alfa była tak przetrzebiona, że przestała już być

normalną jednostką bojową. Następnego dnia walkę kontynuować

miały Charlie i Bravo, mimo że i one poniosły ciężkie straty. Charlie

One stracił ośmiu zabitych i  dwudziestu rannych i  dysponował

mniej niż połową swej oryginalnej siły pięćdziesięciu jeden

żołnierzy. Warr został w praktyce zdegradowany. Jego ludzie zostali

rozdzieleni po innych jednostkach, a on przejął dowództwo plutonu

wsparcia, głównie odgrywając rolę obserwatora i radiooperatora.

Charlie One przestał istnieć.


 

Cytadela w Hue, widok współczesny


 

NIE MAMY WĄTPLIWOŚCI CO DO REZULTATU

Trzy dni przed podjętą przez Thompsona tragiczną w  skutkach

pierwszą próbą walki w  cytadeli Bernard Weinraub, korespondent

„New York Timesa” w Sajgonie, ocenił znaczenie trwającej ofensywy

Tet. O  Hue wspomniał tylko na marginesie, lecz w  przeciwieństwie

do o cjalnych komunikatów napisał, że ataki z  zaskoczenia

wstrząsnęły całym Wietnamem Południowym. Opierając się głównie

na anonimowych amerykańskich źródłach, Weinraub opisał

wszechobecny stan paniki:

„«Istnieje tutaj szansa, którą można stracić lub wykorzystać» –

powiedział amerykański urzędnik. «Jeśli [południowowietnamski]

rząd zachowa się odważnie, zyska mocną pozycję. Jeśli nie, to będą

mieli poważne kłopoty».

[…] «Ludzie boją się i  chcą jakiegoś rodzaju przywództwa, może

lepiej powiedzieć – ochrony» – powiedział inny urzędnik. «Nadszedł

czas, by rząd zaczął działać i pokazał, co potra »”.

Chociaż anonimowy urzędnik przedstawiał ofensywę jako szansę,

a nie katastrofę, to i tak przyznawał znacznie więcej niż MACV było

gotowe przyznać. Weinraub, poza skutkami ofensywy w  samym

Południowym Wietnamie, opisał także, jak amerykańska ambasada

zaczęła tracić zaufanie do reżimu prezydenta Nguyena Van Thieu.

Artykuł wspominał o  problemach z  korupcją, nepotyzmem

i  brakiem kontroli Sajgonu nad jego własnymi generałami, którzy

zarządzali swoimi armiami w  regionach niczym udzielni panowie.

W przeszłości dość nieliczna obecność Viet Congu w większej części

Południa, w  szczególności zaś w  dużych miastach takich jak


Sajgon czy Hue, sprawiała, że ludność po prostu wybierała rząd

Thieu jako lepszą opcję. Ofensywa Tet zmieniła tę sytuację.

Weinraub cytował anonimowego dziennikarza z  Sajgonu, który

powiedział: „Teraz, gdy wojna brutalnie i  niespodziewanie stanęła

im w  progu, większość mieszkańców miast musi przemyśleć swoją

tradycyjną neutralność i  dokonać wyboru między rządem a  Viet

Congiem”[374].

Podczas gdy ta debata mogła być w  Sajgonie postrzegana jeszcze

jako spór akademicki, w  Hue stała się kwestią przetrwania. Albo

zostawało się w  ukryciu i  grało w  ruską ruletkę z  amerykańskimi

bombardowaniami, albo przedzierało się przez krzyżowy ogień na

ulicach i  kwartałach opanowanych przez morderczych komisarzy

w poszukiwaniu schronienia. Wielka tragedia, która rozgrywała się

w  Hue, nie miała – jak się wydawało – najmniejszego wpływu na

tych u  władzy. Ani Sajgon, ani MACV – ani, uczciwie mówiąc,

również prasa – nie przejmowały się szczególnie losem tysięcy ludzi

uwięzionych w  mieście. Martwiono się wyłącznie o  historyczną

zabudowę miasta, lecz po tragedii oddziału Thompsona nawet to

zeszło na drugi plan. Żaden z  reportaży z  miasta nie wspominał

o  rosnących stratach wśród cywilów, mimo że niemal każdy

żołnierz w  Hue napotkał przynajmniej raz schron pełen cywilów,

martwych lub żywych. W  cytadeli niewiele było dróg ucieczki, więc

sytuacja tam była szczególnie poważna. Szczęśliwcy, którzy

przetrwali bombardowania i  walki, wychodzili ze schronów

z  rękami w  górze, pochylając poddańczo głowy. Prowadzono ich do

Mang Ca, gdzie z  dnia na dzień liczba uchodźców rosła. Kiedy

cywile tra ali na strony artykułów o  bitwie, to tylko jako

logistyczny problem.

Prezydent Johnson nie miał większych problemów z  zabijaniem

Wietnamczyków. Na początku trzeciego tygodnia bitwy o  Hue

ponownie wyraził swoje poparcie dla bombardowań Północy –

strategii, którą jego doradcy uznali za nieskuteczną.


–  Proszę tych, którzy chcą zaprzestania bombardowań, by

odpowiedzieli mi na pytanie – powiedział. – Co zrobią

Wietnamczycy z  Północy, jeśli wstrzymamy bombardowania

i  zostawimy ich w  spokoju? Odpowiedź, mam wrażenie, jest jasna.

Siły przeciwnika na Południu będą liczniejsze. Straty większe.

Przeciwności poważniejsze. Jednego możecie być wtedy pewni:

będzie nas to kosztować wiele więcej amerykańskich zabitych[375].

Johnson był coraz bardziej sfrustrowany oboma Wietnamami,

Północnym i  Południowym. W  środę powiedział Clarkowi

Cli ordowi, którego wkrótce miał nominować na sekretarza obrony,

że obecny sekretarz, McNamara, „jest przekonany, że Teddy i Bobby

[Kennedy] mają rację – Wietnamczycy z  Południa są nic nie warci

i  powinni robić więcej, o  czym musimy im jasno powiedzieć”. Użył

politycznej metafory, by wytłumaczyć obecny kryzys

w Południowym Wietnamie: „Myślę, że jest to jednak bardzo kiepski

moment; dzień przed wyborami nikt się nie rozwodzi z żoną!”. Jeśli

zaś chodziło o  Hanoi, to Johson wielokrotnie i  nieskutecznie

próbował nakłonić Północny Wietnam do rozmów pokojowych,

przerywając i  wznawiając kampanie bombardowań. Sekretarz

generalny ONZ U Thant, którego Johnson nazwał „niemal agentem”

Hanoi, naciskał na niego w  tej sprawie. Ofensywa Tet, którą LBJ

nazwał „tym morderstwem”, uczyniła ponowną taką ofertę

niemożliwą.

– Zrobiliśmy tyle, ile było w  naszej mocy, a  oni nie ruszyli się ani

o  centymetr! – skarżył się Cli ordowi. – Wiemy to doskonale.

Dlatego, skoro oni odpowiedzieli na to tym morderstwem, nie

możemy nagradzać takiego zachowania. Najpierw posprzątamy to

wszystko, zanim cokolwiek zrobimy… miasta w  Wietnamie i  bitwę

w Khe Sanh. Stary U Thant przyjdzie tu jutro rano, żądając końca

bombardowań.

Cli ord zgodził się z  tą pozycją i  sporządził listę punktów na

spotkanie z  prasą tłumaczące, w  jaki sposób administracja

interpretuje działania Hanoi:


–  Przeprowadziliśmy w  przeszłości sześć przerw

w  bombardowaniach – powiedział. – Żadna z  nich nic nie dała.

Ostatnim razem wykonaliśmy wielki wysiłek […], który wymagałby

z ich strony bardzo niewiele […], zrobiliśmy więcej niż kiedykolwiek

wcześniej, przedstawiliśmy minimalne warunki, musieliby tylko

usiąść natychmiast do rozmów i nie zwiększać przepływu [żołnierzy

na południe]. Jest to absolutne minimum […], wszyscy są co do

tego zgodni. Nie zgodzili się na to. Zamiast tego przeprowadzili ten

zawzięty atak, zarówno na cele wojskowe, jak i  cywilne,

zamordowali tysiące z nich [cywilów] i to ma być ich odpowiedź […].

Dyskusje o  bombardowaniach są tylko częścią ich strategii

propagandowej[376].

Johnson także odczuwał rosnące naciski ze strony Kongresu.

Senator William Fulbright przeprowadzał przesłuchania przed

komisją w  sprawie rezolucji z  1964  roku o  Zatoce Tonkińskiej,

w  której Kongres pozwolił LBJ na eskalację wojny po tym, jak

Północny Wietnam ostrzelał dwa amerykańskie okręty wojenne.

Przesłuchania miały na celu sprawdzenie, czy prowokację

najzwyczajniej w  świecie sfabrykowano lub też rozdmuchano jako

wymówkę dla poszerzenia wysiłku wojennego. Senator Eugene

McCarthy prowadził w  tym samym czasie zawziętą antywojenną

kampanię o nominację prezydencką w New Hampshire.

Bitwa o  Hue trwała nadal. Każdy artykuł o  kolejnych stratach

Marines jedynie napędzał antywojenną krytykę. Były prezydent

Dwight Eisenhower doradzał Johnsonowi, by uniknął wojny

przedłużającej się, czyli tej, w  której straty rosły powoli wraz

z  upływem lat. Ten wielki dowódca z  drugiej wojny światowej

twierdził, że lepiej zakończyć wojnę jednym ruchem, w  którym

może zginąć dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy i  „mieć ją z  głowy

niż toczyć wojnę, w  której tracisz dwa i  pół tysiąca żołnierzy co

miesiąc przez całe lata”[377]. Teraz rozgrywał się najgorszy możliwy

scenariusz – straty rosły, a  w  tym samym czasie koniec wojny

wydawał się coraz bardziej odległy.


Było to oczywiście działanie celowe. Premier Wietnamu

Północnego, Pham Van Dong, tłumaczył, że „naszym celem jest,

przez program generalnych ataków, spowodowanie jak

największych strat amerykańskich, by osłabić wolę Stanów

Zjednoczonych oraz sprawić, by siły antywojenne zyskały tam

polityczną przewagę”[378]. Wedle takich kryteriów ofensywa Tet była

dla Hanoi wielkim zwycięstwem.

„Time” donosił w  tym tygodniu: „Jako starożytna stolica

Wietnamu Hue było kluczowym pod względem propagandowym

zdobytym terytorium”. Gazeta obwiniała Westmorelanda nie tylko

za zawyżanie strat wroga, lecz także za jego wobec nich

uwielbienie:

Mniej niż dwa miesiące temu publicznie mówił, jakoby Viet

Cong wykrwawił się do takiego stopnia, że w  1969  roku część

amerykańskich żołnierzy będzie mogła wrócić do domu.

W  ostatnim tygodniu spekulował, że ciężkie straty poniesione

przez komunistów w  czasie ich ataków na miasta „mogły

wyraźnie skrócić wojnę”. Jeśli straty faktycznie są tak wielkie,

jak twierdzi, może mieć rację. Jednak Biały Dom uznał jego

optymizm w  obliczu rzezi za powód do wstydu. Prywatnie

Johnson kazał generałowi w  zeszłym tygodniu trochę stonować

wypowiedzi.

Nie wydaje się jednak, by raporty Westmorelanda dla Białego

Domu różniły się znacznie od jego publicznych oświadczeń.

Najprawdopodobniej został wprowadzony w  błąd przez własny

wywiad. Niemal wszyscy eksperci wojskowi są zgodni, że

Westmoreland nie docenił sił komunistycznych – lub też

przecenił regularną armię [Południowego] Wietnamu i  jego

jednostek paramilitarnych. Jego dowódcy przyznają, że

ofensywa Tet była zaskoczeniem[379].

 
Johnson poleciał do Kalifornii w sobotę, 17 lutego, by być obecnym

przy odlocie żołnierzy 5 Dywizji Marines, która miała wzmocnić siły

walczące w Hue, Khe Sanh i na innych pozycjach.

–  To decydujący czas w  Wietnamie – powiedział żołnierzom

stojącym na baczność i słuchającym jego przemowy. – Oczy narodu

i  świata, oczy historii [skierowane były na nich]. Nie mamy

wątpliwości co do rezultatu – mówił. – Zapewnianie pokoju to

ciężkie brzemię. To brzemię, które na swoje barki wzięło wiele

pokoleń Amerykanów. To brzemię, które wielu młodych ludzi niosło

przed wami, tak jak wy niesiecie je teraz. W  niesieniu tego

brzemienia nikt nie odznaczył się – i  swojego narodu – tak

szlachetnie i  tak bohatersko, jak Korpus Marines Stanów

Zjednoczonych[380].
 

AGENCI PRZEZNACZENIA

Tuy-Cam, przebywająca razem z  tysiącami uchodźców na

uniwersytecie w  Hue, dowiedziała się, że jej narzeczony Jim

Bullington został uratowany.

– Pan Jim żyje! – powiedział jeden ze służących rodziny. – Ktoś mi

powiedział, że widział amerykańskich żołnierzy, którzy weszli do

elektrowni i  zabrali ze sobą Amerykanina. Pan Jim tam spał,

prawda?

– Tak, to prawda – odparła Tuy-Cam. – To musiał być on!

Dobre wieści o  Bullingtonie były jedną z  wielu informacji, jakie

Tuy-Cam, jej siostry i ich służący zebrali, udając się każdego ranka

w  poszukiwaniu jedzenia i  wiadomości. Większość wieści była zła.

Jednym z  zabitych był kuzyn jej zmarłego ojca, senator, który

podobno został pochowany żywcem. Wielu innych – trudno było

ustalić dokładną liczbę – zostało aresztowanych i rozstrzelanych.

W  czasie tych wypraw Tuy-Cam natra ła na swoich kolegów

z  amerykańskiego konsulatu w  Da Nang, którzy gdy usłyszeli, co

się jej przytra ło, załatwili jej ewakuację śmigłowcem następnego

dnia. Czekając w  tłumie niedaleko strefy lądowania w  parku Doc

Loi Tuy-Cam zobaczyła Bullingtona wysiadającego z  śmigłowca

w  ciężkim płaszczu. Przeszedł tuż obok i  na początku jej nie

zauważył. Przez ostatnie tygodnie straciła na wadze i  wyglądała na

bardzo zabiedzoną. Z  pewnością nie była ubrana w  sposób, do

jakiego przywykł Bullington.

–  Jim! Jim! To ja! – krzyknęła, lecz on szedł dalej. Jej przyjaciel

także zaczął za nim krzyczeć i  Bullington się odwrócił. Spojrzał na


tłum, lecz nadal ich nie poznawał.

– To ja, TC! – krzyknęła.

Bullington zgarnął ją w swe ramiona.

– Dzięki Bogu, żyjesz! – powiedział. – Nie wiesz, że cię szukałem?

Jestem tutaj, żeby cię znaleźć!

Życie powoli wracało do normy na południe od rzeki, lecz na

północnym brzegu, w  cytadeli, bitwa trwała w  najlepsze. Mike

Morrow był jednym z  wielu reporterów w  samym środku walki.

Były student Dartmouth College, który, jak na ironię, unikał

poboru, odwiedzając pola bitew Wietnamu, dostał się na pokład

następnego lotu do miasta i  znajdował się teraz wewnątrz fortecy,

gdzie spał na podłodze w  Mang Ca. Wyglądał jak student, którym

do niedawna był, wysoki Amerykanin w  grubych okularach

o  czarnych oprawkach z  rozmierzwioną czupryną, snujący się bez

broni po polu bitwy. Nie wysyłał artykułów ani nie sprzedawał

zdjęć. Nie był nawet do końca pewien, co robi. W  późniejszych

latach dziwił się własnej głupocie, lecz z  pewnością miał okazje

obserwować wojnę z  bliska. Pewnego dnia był wściekły i  było mu

wstyd, gdy zobaczył żołnierza Frontu, którego Amerykanie zostawili

na ulicy, by wykrwawił się na śmierć. Jednostka Marines, do której

dołączony był Morrow, ignorowała prośby umierającego o  pomoc.

Żołnierze byli zdziwieni jego gniewem i  nie wykazali najmniejszej

skruchy. Jednak w  inne dni widział, jak ci sami Marines

ryzykowali życiem, by pomóc sobie nawzajem lub by ratować

rannych cywilów.

Morrow nie był zbyt entuzjastycznym dziennikarzem. Każdemu

powtarzał, że jest w  Wietnamie, by zrozumieć, o  co chodzi w  tej

wojnie. Spędzał sporo czasu z  reporterami „Washington Post”

Peterem Braestrupem i Lee Lescaze – świetnie dogadywał się z tym

drugim, z  pierwszym nie tak dobrze. Uważał Braestrupa za

zbytniego jastrzębia. Zamienił się z  wątpiącego studenta

w  cynicznego i  sfrustrowanego weterana. Zaczął palić – częściowo


pod wpływem absurdalnej antypapierosowej kampanii Sajgonu

trwającej w  środku wojny. Palił trzy paczki dziennie. Zaczął też

wypijać dziennie pół litra whisky. Założył, że i  tak nie wyjedzie

z  Wietnamu żywy. Powrót do domu oznaczał pobór do wojska

i  służbę na wojnie, którą uważał za niemoralną i  bezsensowną.

Uważał, że Stany Zjednoczone błędnie spoglądały na kon ikt

w  Wietnamie jako na walkę z  globalnym zagrożeniem

komunistycznym. Mieszkańcy tego kraju zasługiwali, by traktować

ich po prostu jako Wietnamczyków. Spotkał ludzi z  obu stron

barykady, których szanował, i  wierzył, że podział kraju można

rozwiązać przez negocjacje. Im dłużej tu przebywał, tym bardziej

wojna wydawała mu się surrealistyczna i bezsensowna.

Uczestniczył w  przyjęciu wydanym w  Pałacu Niepodległości

w  Sajgonie na cześć wiceprezydenta Huberta Humphreya. Morrow

stał z  tyłu sali, chciał się tylko przyglądać, gdy nagle Humphrey

podszedł do niego i  wyciągnął rękę, by uścisnąć mu dłoń. W  tym

dokładnie momencie z  zewnątrz dało się słyszeć eksplozję. Pocisk

z  moździerza został wystrzelony w  kierunku ambasady, bez

wątpienia dla uhonorowania wizyty wiceprezydenta. Wylądował na

dziedzińcu. Morrow odwrócił się w  tym kierunku i  gdy spojrzał

z  powrotem na wiceprezydenta, Humphreya już tam nie było.

Zniknął. Ręka Morrowa była nadal wyciągnięta.

Na kilka tygodni przed rozpoczęciem bitwy udał się na wędrówkę

z  jednostką Rangers ARVN i  kapitanem piechoty George’em

Smithem, o cerem łącznikowym do spraw relacji z dziennikarzami,

który znalazł się w  kompleksie MACV  w  noc pierwszego ataku

ofensywy. Obeszli całą cytadelę dookoła, co zajęło dwa dni.

Dowódca Rangers miał skrzynkę piwa, którą niósł dla niego jeden

z  jego ludzi, i  szedł z  butelką w  ręku. W  pewnym momencie

zatrzymał się, by przesłuchać wietnamskiego cywila, którego

uderzył następnie kolbą pistoletu. Morrow zrobił zdjęcie. Smith

delikatnie wziął go za rękę i odciągnął od sceny.

– Chodź ze mną i trzymaj się blisko – powiedział.


Kiedy odeszli dobry kawałek – Morrow nie był świadkiem dalszego

losu wietnamskiego cywila – Smith powiedział:

– Nie powinieneś był robić tego zdjęcia. Ci goście cię zabiją.

Morrow trzymał się Smitha przez resztę dnia. Obozowali

z  żołnierzami Rangers w  opuszczonej willi, w  której znaleźli

gorzałkę. Rangersi się upili, a  i  sam Morrow trochę wypił.

Rozmawiali ze Smithem przez dużą część nocy. Morrow był kilka lat

młodszy od kapitana i  wytłumaczył mu, dlaczego jest przeciwny

wojnie. Smith napisał później: „To nie tak, że był przeciwko wojsku

czy swojemu krajowi; po prostu nie wierzył, ze Stany Zjednoczone

bronią w  Wietnamie swojego interesu narodowego. Wierzył, że jego

kraj marnuje życie swej młodzieży na kon ikt, który był nie tylko

kiepskim pomysłem, lecz także nie do wygrania. Koszt ludzki, który

często miał okazję sam widzieć, szczególnie go martwił, podobnie

zresztą jak wszystkich. Wojsko oszukiwało polityków – twierdził –

a politycy wprowadzali w błąd opinię publiczną”.

Smith rozumiał jego postawę, lecz jak wielu Amerykanów, którzy

przyjechali tu walczyć, nie był gotów zostawić Południowego

Wietnamu na łaskę jednopartyjnego państwa komunistycznego.

Uważał, że ci, którzy sprzeciwiają się wojnie, nie troszczą się

o Wietnamczyków, ludzi, których znał i których szanował.

–  Kłopot z  tobą, Morrow, polega na tym, że nie masz żadnego

doświadczenia w  mundurze. Myślisz, że gdyby amerykańskie

wojsko spakowało się i  pojechało do domu, zabijanie dobiegnie

końca? Sporo ludzi uważa, że jeśli odjedziemy, sytuacja tylko się

pogorszy. Kiedy Południowy Wietnam wpadnie w  ręce komunistów,

kto będzie następny?

– To wszystko nie jest nasza sprawa – odparł Morrow[381].

Zostali zaatakowani wczesnym rankiem. Morrowa obudziły

eksplozje i  kule lecące przez okna willi. Padały pociski

z  moździerzy. Nazywał je „losowymi agentami przeznaczenia”, co

rozśmieszyło kapitana[382]. Schowali się za skałkami w  ogrodzie.


Rangersi otrzeźwieli i  walczyli zaciekle. Smith wręczył Morrowowi

pistolet.

– Możesz tego potrzebować, zanim zapadnie zmrok – powiedział.

Był to jedyny raz, gdy miał w  ręku broń w  Wietnamie.

Atakujących było niewielu i  zostali szybko odparci. Morrow oddał

Smithowi pistolet. Później tego samego dnia znów zostali

zaatakowani. Morrow ukrył się w  rabatce żonkili. Cieszył się

absurdem tej chwili, patrząc przez żółte kwiaty na niebieskie niebo,

podczas gdy nad głową latały mu kule. Zdał sobie sprawę, że

żadnej ze stron nie obchodziło, co się z  nim stanie; nie należał ani

do jednej ani do drugiej. Posmutniał. Znalazł ścieżkę prowadzącą

poza ogród i  wkrótce tra ł na Smitha, który, jak się okazało,

bardzo się o niego martwił.

Gdy nadeszła ofensywa Tet, nie sprzedawał już nawet swoich

zdjęć. Dał sobie spokój po tym, jak zrobił zdjęcie jeepa po zasadzce,

pełnego martwych dziennikarzy. Jak się okazało, byli to jego

przyjaciele – zdjęcie sprzedał za trzydzieści dolarów i zrobiło mu się

od tego niedobrze. Zanim udał się na północ, do cytadeli, gdzie

ponownie spotkał Smitha, spędził kilka nocy w  budynkach

uniwersytetu Hue, gdzie koczowały tysiące uchodźców. Tam po raz

pierwszy usłyszał Trinha Cong Sona, młodego wietnamskiego

śpiewaka, poetę, malarza i  kompozytora. Trinh był niewielkiego

wzrostu, chudy i  o  szerokim czole, nosił duże okulary. Znano go

w  całym kraju, zwany był „wietnamskim Bobem Dylanem”.

Pochodził z  Hue, a  jego pacy styczne protest songi denerwowały

oba reżimy, Północ i  Południe. Morrow zaprzyjaźnił się z  nim,

a  nocą słuchał z  setkami innych występów Trinha

w  uniwersyteckiej bibliotece. Jego obecność przyciągała innych

śpiewaków, więc każdego wieczoru, przy akompaniamencie

strzałów i  eksplozji, odbywały się wietnamskie koncerty. Morrow

zapamiętał występy Trinha w  tych warunkach jako poruszające

i bardzo piękne[383].
Morrow znajdował się teraz wewnątrz fortecy ze swoim aparatem.

Nadal robił zdjęcia, lecz tym razem wyłącznie dla siebie. Zrobił

jedno ciężarówki pełnej martwych Marines i  został gniewnie

odgoniony. Po zachodniej stronie fortecy zobaczył stosy ciał

żołnierzy Frontu, całe setki zabitych. Zostali unicestwieni niedaleko

pasa startowego Tay Loc. Nigdy nie widział tylu ciał naraz.

Powiedziano mu, że polegli ostrzelani przez artylerię. W  drodze

powrotnej do Mang Ca, przechodząc przez pełne zieleni kwartały

na północnym krańcu cytadeli, napotkał nieuzbrojonego żołnierza

NVA  w  mundurze, zmierzającego w  jego kierunku. Najwyraźniej

odłączył się od swojej jednostki. Morrow zobaczył, jak mężczyzna

skacze za budynek i wtedy spotkali się wzrokiem. Żołnierz wyszedł

z  ukrycia i  zaczął na niego patrzeć. Obaj ostrożnie rozeszli się

w swoją stronę.

Michael Herr, korespondent „Esquire”, także znajdował się

w samym sercu bitwy. Robił notatki, które może nie zawierały wielu

szczegółów walk, lecz pełne były analiz i emocji.

Między dymem, mgłą a  unoszącym się pyłem trudno jest

w  cytadeli powiedzieć, czy ta godzina między dniem a  nocą jest

faktycznie zmierzchem, lecz to właśnie wtedy większość z  nas

otwierała nasze racje żywnościowe. Znajdowaliśmy się zaledwie

kilkanaście metrów od linii frontu, nie więcej niż jeden kwartał,

a  jednak ciągle pojawiali się tutaj cywile, uśmiechali się,

wzruszali ramionami, próbowali się dostać do domów. Marines

starali się ich odstraszyć, mierząc do nich z  karabinów

i  krzycząc „Di, di, di, wy mizerne skurwysyny, idźcie stąd,

zabierajcie się!”, a uchodźcy uśmiechali się na to, lekko kłaniali

i biegli jedną ze zrujnowanych ulic. Mały chłopiec, mający może

dziesięć lat, podszedł do grupki Marines z  kompanii Charlie.

Śmiał się i  poruszał głową z  boku na bok w  śmieszny sposób.

Zaciętość widoczna w  jego oczach powinna była wszystkim

wytłumaczyć, co mu jest, lecz większość żołnierzy nie


rozumiała, że wietnamskie dziecko także może zwariować.

Zanim to pojęli, chłopiec rzucił się na nich i  próbować podrzeć

im mundury, co wszystkich przeraziło, aż jeden czarny żołnierz

chwycił go od tyłu i  przytrzymał ręką. „No, już spokój, biedny

dzieciaku, zanim jeden z  tych tutaj synów cię zastrzeli” –

powiedział i odprowadził chłopca do stacji sanitariuszy[384].

Herr zdołał uchwycić wojowniczy, lecz jednocześnie

niekonwencjonalny charakter żołnierzy. Zapisał ich zadziorne,

czasem zabawne, a  czasem niezrozumiałe hasła, jakie wypisywali

na swoich kamizelkach przeciwodłamkowych: ODWROTNIE

ODWAŻNY; MAŁPA MIKIEGO; PIĄTY AVENGER; KRÓTKI LONT;

URODZONY, BY PRZEGRAĆ; URODZONY, BY ROBIĆ BURDEL;

URODZONY, BY ZABIJAĆ; URODZONY, BY UMRZEĆ; PIEKŁO

JEST DO DUPY; JA MAM CZAS; TYLKO TY I JA, BOŻE, PRAWDA?

[385]

Po opuszczeniu Hue mistrz dawnej szkoły dziennikarstwa, Walter

Cronkite, zatrzymał się w  Phu Bai, by odwiedzić zastępcę

„Westy’ego”, generała Creightona Abramsa, dawnego przyjaciela.

Spotkali się w  czasie drugiej wojny światowej, gdy Abrams był

jeszcze młodym dowódcą czołgu. W  czasie bitwy o  Ardeny wygłosił

słynne zdanie, mówiąc o  wrogu: „Znów nas otoczyli, biedne

dranie”[386]. Obaj posiwieli, przytyli i stali się bardziej dostojni. Byli

przyjaciółmi od tak dawna, że nie mogli opowiadać sobie nawzajem

głupstw. Abrams był znacznie bardziej szczery na temat osiągnięć

wroga, w  szczególności w  Hue. Mówił o  zupełnym zaskoczeniu ze

strony Frontu oraz o sile ataku[387].

Wyprawa potwierdziła najgorsze obawy Cronkite’a. Kiedy wrócił

do Sajgonu, tuż przed wylotem do Stanów, zaprosił wszystkich

obecnych tam ludzi z  CBS na kolację w  restauracji na ostatnim

piętrze hotelu Caravelle. Siedzieli dokoła dużego stołu przykrytego

białym obrusem. Razem z Cronkitem byli tam jego producenci, Je

Gralnick i  Ernie Leiser, oraz reporterzy: John Laurence, Bob


Schackne, George Syvertsen i  Peter Kalischer, którzy pracowali

jako korespondenci od wczesnych lat wojny i  niedawno ponownie

wrócili do kraju. Kalischer i  Leiser pokłócili się o  wojnę (Kalischer

był za, Leiser przeciw), a  Laurence dołączył do sporu po stronie

Kalischera, lecz po chwili Gralnick kopnął go pod stołem. Później

producent wytłumaczył mu, że temperatura dyskusji miała więcej

wspólnego z  zaszłościami między dwoma mężczyznami niż

z  różnicami opinii. Cronkite cały czas grał rolę neutralnego

dziennikarza, zadając pytania i  słuchając. Kalischer

w  szczególności próbował go przekonać, że cały amerykański

wysiłek był pozbawiony sensu.

Po kolacji otworzyli butelkę brandy. Cronkite dopytywał

Laurence’a  o  amerykański program pacy kacyjny. Reporter

zajmował się tym tematem i  jego kolejne materiały odkrywały

historię korupcji i  biurokratycznej porażki – głodnych dzieci

i magazynów pełnych przywiezionego z Ameryki ryżu, który nie jest

dystrybuowany.

– Jak mogło do tego dojść – pytał Cronkite.

On i  Laurence do późna stali na balkonie restauracji. Przyglądali

się walkom przez lornetkę, na zmianę patrząc na błyski wystrzałów

i  ogień artylerii. Cronkite, weteran, próbował ocenić, jak daleko od

miasta toczą się walki. Laurence pogardzał dziennikarzami, którzy

pisali o  wojnie z  hotelu w  Sajgonie, i  był dumny ze swojej własnej

pracy, ryzykowania życiem, by przyjrzeć się jej z  bliska. Cronkite

powiedział mu, jak bardzo jest wdzięczy za jego pracę. Opowiedział

mu też o  swoich własnych doświadczeniach jako korespondenta

wojennego i  wspomniał, jak trudno było przekonać redaktorów,

którzy patrzyli na wszystko z dystansu tysięcy kilometrów, o wadze

wydarzeń[388].

Gdy Cronkite wrócił do Nowego Jorku razem ze swoimi

producentami, przygotował lm dokumentalny, który miał zostać

pokazany pod koniec miesiąca. Przed swoją wielomilionową


publiką chciał zaprezentować swoją pierwszą próbę, jak sam to

nazwał, „dziennikarstwa zaangażowanego”.

Białemu Domowi lm zdecydowanie się nie spodobał.


 

PIERWSZE DOROCZNE STRZELANIE DO INDYKÓW

W HUE

Thompsonowi zaczynało brakować amunicji. Poniósł tak ciężkie

straty, a jego ludzie byli tak wykończeni, że w środę, 14 lutego, dał

im odpocząć. Dysponował już tylko połową sił. Niektórzy z  jego

podwładnych nie jedli od dwóch dni. Wróg nadal był okopany

wzdłuż ulicy Mai Thuc Loan, którą żołnierze nazywali aleją

Rakietową. Przeciwnik nadal kontrolował wieżę Dong Ba, która

pozwalała nadzorować całą ulicę. Było jasne, że zanim da się

cokolwiek osiągnąć, Marines będą musieli ją zająć. Między

południowym Hue a  Phu Bai ustanowiono teraz regularną

komunikację śmigłowcami, lecz ze względu na ogień wroga

lądowanie w  cytadeli nadal było zadaniem trudnym. Ranni mieli

pierwszeństwo i  większość nielicznych śmigłowców, które docierały

do fortecy, była nimi wypełniona. Martwych trzeba było na razie

zostawić. Byli ułożeni w  workach na ciała niczym drewno na opał

przed lazaretem batalionu.

Batalion skorzystał z dość spokojnego dnia, by się przegrupować.

Porucznik Warr, który stracił swój pluton w  pierwszym natarciu,

był niezwykle zadowolony, że może opuścić swoją pozycję w  alei

Rakietowej. Chęć walki mu minęła. Pluton wsparcia, który przejął,

składał się z  dwóch moździerzy, doskonale prowadzonych przez

doświadczonego starszego sierżanta, co bardzo Warrowi

odpowiadało. Sam zajmował się już tylko otwieraniem skrzynek

z  amunicją i  dostarczaniem załogom moździerzy zaopatrzenia. Był

otępiały, jakby – jak to później opisał – „zanurzył się w  zbiorniku


z nowokainą”[389]. Podejrzewał, że jego dowódca, porucznik Nelson,

zdawał sobie sprawę z  jego stanu, ponieważ patrzył na niego

dziwnie. Warra to nie obchodziło. Nelson mógł się na niego gapić,

ile chciał. Jako dowódca plutonu wsparcia Warr miał radio, lecz

nikt do niego nie dzwonił. Później napisał: „I  bardzo dobrze,

bowiem gdyby ktokolwiek spytał mnie o  radę w  tym momencie, to

jestem przekonany, że oskarżono by mnie o  tchórzostwo w  obliczu

wroga. Doradziłbym im wszystkim,  by się wycofali, zostawili to

miasto w  rękach wroga, który najwyraźniej bardzo go chce, i  by

powiedzieli pieprzonym politykom, którzy wpakowali nas w  ten

bałagan, a następnie związali nam ręce, by poszli się pierdolić”[390].

Porażkę pierwszego uderzenia Thompsona opisał w  środowym

„New York Timesie” Thomas Johnson. „W  pierwszej bitwie

w  północnej części Hue amerykański batalion Marines zdołał

przejść 500 metrów, po czym napotkał silny opór wroga […]” – pisał

Johnson. „Straty Marines nie zostały podane do publicznej

wiadomości, lecz ocenia się, że przynajmniej piętnastu żołnierzy

zginęło, a czterdziestu zostało rannych”[391].

Jedną z  konsekwencji całego aska był fakt, że Thompson teraz

w  pełni zdawał sobie sprawę, z  czym ma do czynienia. Jego ludzie

nie ruszali się nigdzie, dopóki nie przejmie on wieży.

Steve Bernston, korespondent wojenny Marines, przypłynął tego

dnia z  południowego Hue na łodzi pełnej posiłków.

Afroamerykański żołnierz z  Filadel i, który sam siebie zwał

„Filadel jskim Psem”[392], zauważył go w kompleksie MACV.

–  Hej, „Opowiadaczu”, jedziesz z  nami na drugą stronę rzeki? –

spytał. Wytłumaczył, dokąd zmierzają. – Skopiemy tam tyłki

Wietnamcom – dodał.

Berntson zdawał sobie sprawę, że centrum wydarzeń w  Hue

przemieszcza się teraz na północ. Po południowej stronie Marines

jeździli sobie samochodami, które odpalili na styk, i  słyszał już

opowieść o czołgach ścigających się na stadionie.


–  Siedzi tam cała zgraja ARVN i  gówno zrobili – powiedział

„Filadel jski Pies” – cały czas dostają po tyłku, więc jedziemy tam

przejąć ich budynek”.

„Filadel jski Pies” nosił ze sobą granatnik M79, tak zwanego

bloopera. Osłodził zaproszenie dla Berntsona, załatwiając też

bloopera dla niego. W  drodze do cytadeli siedzieli po przeciwnych

stronach łodzi i strzelali do brzegów rzeki.

Kiedy dotarł do fortecy, przerwa w  walce dała mu szansę przejść

się po mieście w  poszukiwaniu nowych historii. Nie pisał na razie

nic konkretnego, lecz wypełniał swój pamiętający lepsze czasy

notatnik nazwiskami, wywiadami i  obserwacjami, planując zebrać

je w reportaż, gdy bitwa dobiegnie końca. Przechodził przez kwartał

zrównany z  ziemią, który teraz kontrolowali Marines, i  przyciągnął

go dźwięk strzałów. Nie była to szalona strzelanina typowa dla linii

frontu, lecz tylko salwy padające co jakiś czas. Brzmiało to jak

cztery karabiny. Znalazł dwóch snajperów rozstawionych na dachu

niebieskiego autobusu na środku ulicy i  dwóch innych opartych

o przedni zderzak.

– Hej! – powiedział wesoło jeden z nich, David Morales. – Witaj na

pierwszym dorocznym strzelaniu do indyków w Hue!

Na ulicy leżały ciała. Żołnierze wroga czasami próbowali przebiec

przez ulicę, zapewniając tym samym cele snajperom. Liczba ciał na

ulicy potwierdzała, że tra ali często. Berntson zapisał w  swoim

notatniku dwa nazwiska: Moralesa i Erica Henshalla. Zobaczył, jak

nagle przez ulicę przebiegła niewielka postać. Cała czwórka

wystrzeliła, lecz biegnącemu udało się przedrzeć na drugą stronę.

Kilka minut później zaczęło biec trzech innych. Jednemu się udało,

drugi padł, a  trzeci się zawahał i  zawrócił. Też został tra ony.

Dwóch innych żołnierzy pobiegło ściągnąć rannych z  ulicy i  jeden

z nich także został tra ony.

– Od jak dawna to robicie? – spytał Berntson.

Powiedzieli, że od wielu godzin. Zapisał „3?” w swoim notatniku.


–  Oni tak po prostu biegają z  prawej na lewo – powiedział jeden

z Marines. – Nie strzelają do nas. Chcesz spróbować?

Berntson podniósł karabin i  oparł się o  zderzak. Próbował

przypomnieć sobie zasady strzelania ze szkolenia: „Wolny

wydech”… Ustawił się, mierząc wprost w kierunku ciał na ulicy, aż

jego oczy zaczęły łzawić. Wtedy następny żołnierz przebiegł ulicę…

„Nacisnąć spust”. Zapomniał przestawić karabinu na ogień

pojedynczy, więc wystrzelał od razu cały magazynek. Wietnamczyk

zdołał przejść na drugą stronę.

Snajperzy żartowali, że kiepski z niego strzelec.

– Chcesz spróbować jeszcze raz? – spytał jeden z nich.

– Nie, znów spudłuję – powiedział Berntson.

Odszedł i  zastanawiał się, dlaczego przeciwnik, który normalnie

był dość sprytny, tak wystawiał się na widok i strzały Amerykanów.

Zatrzymał się, by porozmawiać z  sierżantem Tomem Birchem

z Minneapolis, który trzy dni wcześniej obchodził swoje dwudzieste

czwarte urodziny, swoje drugie w  Wietnamie. Świętował przez

umycie twarzy, ogolenie się i  wyszczotkowanie zębów. Zjadł kolację

z  racji wojskowych – szynka, jajka i  wołowina. Podzielił się też

z  kolegami ciastem przysłanym przez żonę i  córki. Powiedział

Berntsonowi, że swoje dwudzieste piąte urodziny chce spędzić

w domu, w spokoju, przy domowym obiedzie.

W czasie przerwy w walkach generał Truong poleciał do Phu Bai,

by spotkać się z  południowowietnamskim wiceprezydentem

Nguyenem Cao Ky, który przybył z  Sajgonu, by porozmawiać

z  generałem Abramsem. Razem z  nim byli tam też generał

Cushman (dowódca I  Korpusu, który początkowo kazał swoim

ludziom unikać niszczenia ważnych budynków w  mieście) oraz

reszta najwyższych dowódców Grupy Uderzeniowej X-Ray. Generał

LaHue przedstawił Ky sytuację w  mieście. Po ponad dwóch

tygodniach od upadku miasta Hue wreszcie zyskało pełną uwagę

Sajgonu i  MACV. Abrams powiedział reporterom po spotkaniu, że

Ky opisał wysiłki Hanoi w  Hue jako skazane na porażkę, jako


przykład gotowości poświęcenia „tysięcy ludzi dla niewielkiego

politycznego zysku”. Powiedział także, że Ky wziął na siebie pełną

odpowiedzialność za zniszczenia kościołów, świątyń, pagód i innych

ważnych budynków. Słowem nie wspomniano o  cywilach

uwięzionych w  mieście. O cjalnie zdjęto wszelkie ograniczenia

dotyczące form ostrzału – chociaż Marines i  ARVN już i  tak

zniszczyli większość miasta.

Kiedy Truong powrócił, okazało się, że dostał kolejnych

siedmiuset żołnierzy, pełen batalion wojsk

południowowietnamskich pod dowództwem pułkownika Pham Van

Dinha. Hac Bao wybrali z  tej grupy najlepszych, by ci dołączyli do

ich jednostki. Porucznik Tran Ngoc „Harry” Hue i  Coolican mieli

teraz do dyspozycji stu pięćdziesięciu ludzi[393]. Żołnierze Phama

dołączyli do walk po zachodniej stronie fortecy, gdzie brak było

postępów od wielu dni.

Front nadal dysponował trzema batalionami w  cytadeli, mniej

więcej dwoma tysiącami ludzi, lecz widać było już skutki rosnącej

liczby i  siły ognia wojsk sprzymierzonych. Komunistom coraz

trudniej było przerzucać wojska do cytadeli. W  piątkową noc,

16  lutego, obserwator ARVN zauważył batalion sił Frontu

zmierzający w  stronę bramy Huu. Alexander Wells, obserwator

baterii artylerii, skierował na nich ostrzał, który zdziesiątkował

oddział i  zabił jego dowódcę. Przechwycone tego wieczoru

komunikaty radiowe wskazywały, że centrum dowodzenia sił

Frontu w  La Chu odmówiło nowemu dowódcy batalionu zgody na

wycofanie się. Kazano mu przedostać się do cytadeli z  pozostałymi

siłami, okopać się i walczyć[394].

Przed nimi było jeszcze dziesięć ciężkich dni walk. Jak na razie

batalion Thompsona utknął. Jego postępy był dla LaHue nie do

zaakceptowania i  nie pomagało, że major prosił o  ludzi, amunicję

i  zapasy. W  czasie jednej gorącej wymiany zdań przez radio

Thompson zaoferował, że złoży rezygnację. Był wycieńczony


zycznie i  psychicznie. Utrata dowództwa byłaby w  tym momencie

ulgą. Jego oferta nie została przyjęta.


 

WIEŻA

Zdjęcie ograniczeń w  użyciu siły nie miało bezpośrednich skutków

dla natarcia Thompsona. Aż do kompletnej zmiany pogody

bombardowanie z  powietrza było możliwe tylko okazjonalnie.

Ostrzał z  okrętów, chociaż niezwykle głośny i  robiący wielkie

wrażenie, miał zbyt niską trajektorię, by odnieść skutek. Pociski

przelatywały nad chmurami ponad wschodnim murem i  ponad

fortecą, by eksplodować, uderzając o  zachodni mur. Baterie

artylerii w  Phu Bai i  Gia Le, na południe i  południowy wschód od

miasta, miały kłopoty przy celowaniu. Zamierzały prowadzić ostrzał

przed linią Thompsona. Nieźle szło im strzelanie ponad głowami

własnych oddziałów w  stronę pozycji wroga, lecz znacznie trudniej

było sprawić, by pociski spadły tuż przed własnymi oddziałami.

Było to po prostu zbyt ryzykowne.

Marines robili, co mogli. Strzelali z  moździerzy, używali 90-

milimetrowych armat Pattonów i  gdziekolwiek odważyli się

podprowadzić Ontosy wystarczająco blisko linii frontu, używali ich

do przebijania ścian i  murów. Czołgi znajdowały się pod takim

ostrzałem, że ich załogi były kompletnie odurzone od siły uderzeń

pocisków o  ich pancerz. Wychodzili z  maszyn z  zawrotami głowy,

otumanieni, lub też trzeba ich było stamtąd wyciągać

nieprzytomnych. Niektórzy byli w  tak złym stanie, że nadawali się

do ewakuacji. Niemal wszyscy cierpieli na bóle głowy. Ich wysiłki

na niewiele się zdawały, wróg nie ruszył się ani o centymetr. Czołgi

mierzyły ze swoich dużych armat w  wieżę Dong Ba, lecz udało im

się tylko zniszczyć jej ozdobne gzymsy.


Thompson poprosił o  swoją czwartą kompanię i  otrzymał zgodę

na jej przerzucenie do cytadeli. Kompanią Delta dowodził kapitan

Myron Harrington. Pozostawiono ją dotychczas w  trójkącie, gdzie

pomagała w likwidacji ostatnich gniazd oporu. Grupa Uderzeniowa

X-Ray zakładała, że Thompson poradzi sobie w  kilka dni z  tym,

z czym generał Truong nie dał sobie rady w dwa tygodnie. Teraz, po

faktycznej utracie jednej całej kompani, major dostał zgodę na

ściągnięcie do fortecy reszty swojego batalionu.

Harrington spędził całą środę, próbując przetransportować

swoich ludzi na drugą stronę rzeki. Prowadząca łódź, na której

płynął on sam i  jego sztab, znalazła się pod takim ostrzałem ze

strony wyspy Hen, że kapitan odmówił powrotu po następną grupę

żołnierzy. Potrzeba było kilku godzin, by zorganizować klika łodzi

patrolowych typu PCF, które przeholowały południowowietnamskie

barki wypełnione resztą żołnierzy. Pomimo opóźnień dwa plutony

kompanii Delta tra ły do Mang Ca przed zmrokiem. Ostatnie barki

dotarły jednak dopiero wcześnie rano w czwartek. Ku poirytowaniu

Harringtona spora część jednego z  jego plutonów – dwudziestu

ludzi – została zatrzymana przez pułkownika Hughesa w  trójkącie,

by pomóc przy zabezpieczaniu konwoju. Kapitan próbował się

przeciwstawić – biorąc pod uwagę to, jaki opór napotkał Thompson

już pierwszego dnia, czuł, że wewnątrz cytadeli potrzeba każdego

żołnierza, lecz Hughes miał inne plany i  Harrington przegrał spór.

Dwa z  jego plutonów nie dysponowały pełnym składem, trzeci zaś

nadal czekał na nabrzeżu i  miał dotrzeć dopiero następnego dnia.

Jednak gdy tylko zameldował się u  Thompsona, ów kazał mu

następnego ranka szturmować wieżę.

Gdy tylko opuścił spotkanie, powiedział swojemu

radiooperatorowi Steve’owi Wilsonowi:

– Steve, jutro czeka nas piekło, przygotuj się.

Kapitan był dobrze wyszkolonym i  doświadczonym o cerem, lecz

jeszcze nigdy nie służył w  boju. Przejął kompanię Delta dopiero

kilka tygodni wcześniej. Poprzednio pracował w zaopatrzeniu, przez


co jego bardziej doświadczeni żołnierze nie byli do niego do końca

przekonani. Zdołał jednak wywrzeć na nich dobre wrażenie. Kilka

dni wcześniej powstrzymał ich przed ściganiem oddziału wroga.

„Mogą wciągać nas w  pułapkę” – powiedział Harrington. Dla jego

ludzi taka ostrożność była dobrym znakiem. Ich nowy kapitan miał

w  sobie coś, co podziwiali bardziej niż kozaczenie. Słuchał rad

swoich doświadczonych podkomendnych i  za tymi radami podążał.

Dowodził z linii, ponosząc takie samo ryzyko jak jego ludzie.

Tej nocy postanowił porozmawiać z  Maurym Whitmerem, jednym

ze swoich dowódców drużyn, kapralem, który odbywał właśnie

szósty miesiąc swojej drugiej tury w  Wietnamie. Whitmer był

smukłym, młodym blondynem, który miał dystans do świata. Gdy

powiedział swojemu ojcu, weteranowi marynarki, że ma zamiar

wstąpić do Marines, ów powiedział: „To twoje życie. Jeśli chcesz je

spieprzyć, to proszę bardzo”. Whitmer nie przejmował się wieloma

rzeczami. Zrobił na Harringtonie wrażenie dzięki swej postawie

i  wrodzonym umiejętnościom przywódczym. Inni żołnierze go

podziwiali.

–  Atakujemy całą kompanią jutro z  rana – powiedział mu

Harrington.

–  Całą kompanią? – spytał Whitmer. Przypomniał kapitanowi, że

nie mieli do dyspozycji całej kompanii.

–  Tak – odparł Harrington. – Muszę przejść przez ten mur

i zaatakować wieżę.

– Którą wieżę? – spytał kapral.

–  Nie mam pojęcia – odparł kapitan. – Nie widziałem jej.

Kompania Alfa mocno tam dostała. Bravo poszła im z  pomocą

i poniosła ciężkie straty. Teraz nasza kolej. Czego ci potrzeba?

– Ludzi – odparł Whitmer.

–  Nie mam więcej ludzi – powiedział kapitan. Przypomniał

Whitmerowi, że trzeci pluton nadal czekał po drugiej stronie rzeki.

– Mogą tu nigdy nie dotrzeć. Czego jeszcze ci potrzeba?

– Sanitariusza.
– Co się stało z twoim sanitariuszem?

– Zastrzelili go i cóż, nie mam teraz sanitariusza.

Harrington coś zanotował.

–  OK, będziesz musiał podejść do tego muru i  wtedy dam ci

sygnał przez radio, gdy będziesz musiał zaatakować.

– Nie mam radia – oznajmił Whitmer.

– Co to znaczy, że nie masz radia?

–  To znaczy, że mój radiooperator został tra ony w  klatkę

piersiową i  kula przeszła przez niego na wylot i  zniszczyła radio.

Oddaliśmy szczątki w Phu Bai, lecz nikt tam nie miał innego radia,

by nam je dać.

– Słodki Jezu, wy nic nie macie!

Zasugerował, by skoordynować ataki w  czasie, lecz Whitmer

odparł, że jego zegarek nie działa. Co więcej, żaden z zegarków jego

ludzi też nie działał.

– Wie pan, panie kapitanie, pogoda tutaj je po prostu wykańcza.

Kapitan zrozumiał, o  co chodzi Whitmerowi. On i  jego drużyna

nie chcieli mieć nic wspólnego z atakiem.

–  Teraz jesteście żołnierzami Marines – powiedział Harrington. –

I  będziecie wykonywali rozkazy. Zajmiecie pozycję koło tego muru

i  zaatakujecie wieżę. Musimy ją zająć i  oczyścić z  żołnierzy

przeciwnika.

– Zrobimy, co w naszej mocy – powiedział Whitmer.

– Wiem, że zrobicie.

Flary oświetliły obu mężczyzn. Kapitan położył rękę na ramieniu

Whitmera.

– Powodzenia, Whit – powiedział. Miał łzy w oczach[395].

Przez krótki czas chmury się podniosły, co pozwoliło na

bombardowanie wieży z  powietrza w  nocy. Była to tak wielka

zmiana sytuacji, że tra ła nawet do czwartkowego artykułu Gene

Robertsa, który dziennikarz napisał z  Sajgonu. „Odrzutowce

Stanów Zjednoczonych wielokrotnie zbombardowały wczoraj


historyczną cytadelę w  Hue, próbując zniszczyć ostatnią redutę

przeciwnika w tym południowowietnamskim mieście”[396].

Wieża stała się także celem baterii artylerii w  Phu Bai oraz

została ostrzelana z  dwóch okrętów wojennych, niszczyciela USS

Manley oraz krążownika USS Providence, które w sumie wystrzeliły

dwieście pocisków. Kapitan Smith, o cer do spraw kontaktów

z  dziennikarzami Adkissona, zignorował ostrzał snajperów, by

przyjrzeć się bitwie z  dachu kwatery głównej Truonga. Później

opisał to, co zobaczył, jako „symfonię hałasu i  furii”[397]. Rankiem

kamienne ściany podstawy wieży legły w  gruzach. Wyższe piętra

były już tylko wypalonymi skorupami. Jednak całość nadal,

uparcie, stała. Niższy poziom miał zwieńczone łukami wejścia po

wszystkich czterech stronach, a  z  ostatniego piętra dzięki

prostokątnym otworom, które dawały dobrą osłonę, można było

kontrolować ulice poniżej.

Jedną z  jednostek Frontu, które musiały znieść morderczy

ostrzał, był batalion saperów, który zniszczył bazę czołgów w  Tam

Thai. Le Huu Tong, który obsługiwał bazookę, jakoś zniósł to piekło

– aby dostać się do Hue, musiał przecież wytrzymać długą drogę

przez góry. Nie mógł zrobić nic, by się osłonić. Kilkakrotnie o  mało

nie zginął. Dwa raz padł nieprzytomny i  obudził się kompletnie

zdezorientowany. Przerażał go dźwięk nadchodzącego ostrzału –

gdy już się rozpoczął, trwał bardzo długo. Trudno mu było znaleźć

pociski do bazooki – walczył już prawie wyłącznie ze swoim

karabinem, zachowując pociski do niej, gdy miał jasny

i odpowiedni cel.

Gdy słońce wschodziło nad Morzem Południowochińskim

w  czwartek, 15  lutego, Harrington wysłał swoich ludzi wzdłuż

wewnętrznego muru fortecy. Nadal panowała cisza. Zdołali minąć

kilka kwartałów niezauważeni. Patrząc po raz pierwszy na wieżę

z  poziomu ulicy, Harrington pomyślał, że wyglądała fatalnie. Przez

krótką chwilę dopuścił promyk nadziei, że być może została

opuszczona. Wkrótce jednak przekonał się, że tak nie jest.


Porucznik William Conrad, prowadzący jego drugi pluton tuż za

nim, wspiął się na balkon na pierwszym piętrze pobliskiego domu,

by lepiej się przyjrzeć. Conrad, jego radiowiec i  jeden z  dowódców

drużyny zostali natychmiast tra eni z  granatnika

przeciwpancernego; wszyscy trzej musieli zostać ewakuowani.

Radio plutonu zostało zniszczone. Żołnierze tej jednostki, bez

kontaktu radiowego i  znajomości miasta, dołączyli do Harringtona

dopiero po południu.

Kapitan znalazł radio dla Whitmera. Zatrzymali się razem przy

schodach prowadzących na szczyt muru. Oddział z kompanii Bravo

zabezpieczył niewielką pozycję tuż na północ od wieży dwa dni

wcześniej i starał się ją utrzymać.

Whitmer zabrał ze sobą dziesięciu ludzi. Sierżant z  kompanii

Bravo pokazał im ich niewielki punkt oporu. Z  parapetu można

było spojrzeć w dół na płynącą poniżej fosę. Po południowej stronie

znajdował się wąski most prowadzący do bramy Dong Ba. Wszystko

to przypominało Whitmerowi scenogra ę z  lmu o  Robin Hoodzie.

Sierżant odciągnął go, gdy próbował się wychylić za parapet.

– Jeden z moich ludzi zginął, gdy za bardzo się wychylił – ostrzegł.

Whitmer powiedział mu, że będą atakować wieżę.

–  Gdzie jest reszta twoich ludzi? – spytał sierżant z  kompanii

Bravo.

– Jest nas tylko dziesięciu.

– Chcecie, żebyśmy zostali i wam pomogli?

– Macie rozkazy, żeby iść gdzie indziej, prawda? – spytał Whitmer.

– Tak.

– No to lepiej tam idźcie.

Do pomocy przy ataku Harrington miał czołg, który trzymał

początkowo na tyłach, by móc go użyć z  zaskoczenia. Jednak

bardzo prędko jakakolwiek szansa skrytego podejścia w  stronę

wieży przepadła. Po pierwsze, jego porucznik pokazał się na

balkonie, gdzie tra ono go z granatnika. Następnie sam Harrington

zdradził swoją pozycję. Odstąpił odrobinę od muru razem ze swoim


radiowcem, by lepiej się przyjrzeć wieży, i  ściągnął na siebie grad

kul. Jeden z  Marines stojących za nim został tra ony. Kapitan

rzucił się w  poszukiwaniu osłony i  czuł się jak idiota. Nie zaczął

jeszcze walczyć, a jego siły już stopniały o połowę. Jednak mimo to

miał zamiar udowodnić, że Thompson się nie pomylił, zawierzając

mu. Ostrzał artyleryjski z poprzedniej nocy jedynie podkreślał wagę

ich misji. Przywołał czołg do swojej pozycji i spędził resztę poranka,

stojąc za nim i  próbując odzyskać swój drugi pluton (który się

zgubił) i  rozmieścić swoją setkę ludzi na pozycjach do natarcia.

Późnym popołudniem jego pierwszy pluton, prowadzony przez

sierżanta Boba Thomsa, zawodowego żołnierza, który później został

awansowany na o cera na polu walki, znalazł się po północnej

stronie alei Rakietowej, razem z  plutonem prowadzonym przez

porucznika Jacka Imlaha. Ostrzeliwali przeciwnika po drugiej

stronie ulicy.

Ludzie Harringtona czekali cały dzień. Whitmera z  jego pozycji

wysoko na murze wezwał jeden z jego ludzi, Randy Romine, stojący

przy parapecie.

– Whit! Chodź tutaj – powiedział.

–  Nie wychylaj się – odparł Whitmer. – Ten gość dopiero co mi

powiedział, że snajper tra ł i  zabił jednego z  jego ludzi, który się

tam wychylił!

– Tak, ale tu jest całe mnóstwo żołnierzy NVA! – odparł Romine.

Whitmer podczołgał się i  spojrzał w  dół. U  podstawy wysokiego

muru znajdował się cały oddział żołnierzy wroga. Wyglądało jakby

trenowali wspinaczkę. Whitmer zebrał swoją drużynę – Romine

miał ze sobą granatnik.

– Gdy tylko Romine wystrzeli, wszyscy rzucamy na nich granaty –

powiedział. Zrobili, jak im kazał, zabijając wszystkich

Wietnamczyków poniżej. Oddział niemal natychmiast znalazł się

pod ostrzałem i wycofał się znad parapetu.

Harrington zaatakował o czwartej po południu. Oddział Whitmera

znajdował się w  odległości około jednego boiska futbolowego od


nich. Ruszyli naprzód przez wypalone domy i  okopy – zabili tam

sześciu snajperów wroga. Zatrzymali się o  rzut kamieniem od

wieży. Przed samą budowlą widać było okop w  kształcie litery  L,

który pokryty był blaszanym dachem, ziemią i  cegłami. Obok stał

także schron otoczony cegłami. Po ostrzale z  poprzedniego dnia

wszędzie pełno było gruzów, co dawało przeciwnikowi wiele okazji

do ukrycia się. Whitmer słyszał, jak Wietnamczycy rozmawiają ze

sobą, i  widział, jak niektórzy z  nich celują w  stronę, gdzie

Harrington rozstawił swój punkt dowodzenia.

Po zajęciu pozycji przez oddział Whitmera kapitan wezwał ogień

zaporowy i  wysłał więcej ludzi na szczyt muru. Ruszyli schodami

na północ i południe od podstawy wieży.

Czołg rozpoczął ostrzał, a Marines ruszyli w stronę wieży z dwóch

stron. Whitmer ruszył od północy, razem z plutonom Imlaha, i jego

ludzie tra li trzech czy czterech żołnierzy wroga jeszcze w  ich

okopach. Jeden wyskoczył, wrzeszcząc, z  samodzielnie zrobioną

bombą owiniętą w  bambusowe liście i  z  zapalonym lontem –

najwyraźniej czekał, aż lont się wypali, przed rzuceniem jej.

Whitmer tra ł go w głowę. Nadal wrzeszczał, gdy tra ono go jeszcze

trzy razy z innego kierunku. Padł w końcu, a bomba eksplodowała.

W  samej wieży nie pozostało już aż tak wielu żołnierzy

przeciwnika, lecz wszyscy ludzie Harringtona byli wystawieni na

ogień z  dachów i  pięter domów w  tej dzielnicy: ogień z  karabinów,

pociski z  granatników i  granaty. Jeden z  wybuchów wyrzucił

Thomsa w powietrze w kuli ognia. Razem z kilkoma swoimi ludźmi

wylądowali twardo na stercie gruzu. Thoms dostał kilkoma

kawałkami szrapnela, a  płomienie spaliły jego koszulę i  osłonę

hełmu. Wybuch rozerwał mu też nogawkę spodni od krocza aż do

buta. Niewielu Marines nosiło bieliznę, więc Thoms wyglądał dość

uderzająco.

Whitmer wrócił ulicą, by skonsultować się z  Harringtonem, który

kierował ogniem czołgu. Krzyczeli do siebie, gdy spadła na nich

rakieta. Kapral rzucił się w  lewo, a  kapitan w  prawo. Pocisk


przeleciał koło czołgu i  eksplodował na pobliskim murze. Nikomu

nic się nie stało.

–  Wracaj tam! – krzyczał Harrington do kaprala. – Zajmij resztę

wieży!

Whitmer znalazł muła wypakowanego amunicją, chwycił kilka

granatów i  wziął kilku Marines do pomocy w  zabraniu tak wielu,

jak to możliwe, z  powrotem w  stronę wieży. Niemal na szczycie

gruzowiska wskoczył przez otwór na końcu jednego z  okopów

i  w  ciemności zobaczył oczy. Zaczął strzelać seriami, lecz poczuł,

jak jego broń rozpada mu się w  rękach. Został tra ony kilka razy

w  kamizelkę przeciwodłamkową i  przewrócił się na plecy. Dwóch

jego ludzi, Dave Schultz i Ray Sexton, wyciągnęło go z okopu.

– Rzućcie tam jakieś granaty! – powiedział im.

Rzucono granaty i  kilku jego ludzi podbiegło do okopu i  zaczęło

strzelać przez blaszany dach.

– Gdzie cię tra li? – spytał Sexton.

– Wszędzie! – powiedział Whitmer. Tyle tylko, że nie został tra ony

wcale. Znalazł jedynie nieco krwi na ręce. Miał trzy czy cztery małe

skaleczenia na dłoni i  małym palcu. Był trochę poobijany pod

kamizelką. Domyślił się, że pociski musiały zostać wystrzelone

z  dołu okopu i  przelecieć przez ludzi przed nim – brakowało im

więc pędu. Dołączył do swoich podkomendnych, gdy biegli po

rampie w  stronę wieży. Jednak po chwili znów znalazł się

u  podstawy muru. Leżał na plecach pokryty pyłem i  kurzem.

Próbował się poruszyć, lecz ktoś trzymał go za nogę. Żołnierz

przeciwnika w  ukrytym okopie pod nim rzucił kolejną bombę

i trzymał teraz Whitmera, by ów nie mógł uciec. Kapral użył drugiej

nogi, by kopnąć bombę z  powrotem do małego okopu. Wróg go

puścił, więc Whitmer odczołgał się, akurat gdy bomba wybuchła,

pokrywając go pozostałościami ciała Wietnamczyka.

Kiedy wstał, był cały pokryty krwią i  nie miał pewności, czy nie

jest ranny. Ku swemu zdziwieniu przekonał się, że cała ta krew

należała do zabitego – później dopiero odkrył kilka odłamków


w  nodze. Nie czuł żadnego bólu. Wrócił do swoich ludzi, którzy

teraz znajdowali się w  najniższym poziomie wieży. Whitmer

wyglądał fatalnie, więc zamiast prowadzić swoich żołnierzy, to oni

prowadzili jego.

– Jesteś gotowy? – spytał Don Hammons.

– Tak – odparł Whitmer.

– OK, to idź za nami – powiedział szeregowy Tony Meggs.

Dokoła nich latały fragmenty cegieł i  kamieni. Tuż przed nimi

doszło do kolejnej eksplozji.

I  znów Whitmer spadł sześć metrów w  dół rampy, znów na

plecach. Obok niego leżał Hammons, bez hełmu, wołający:

– Whit! Whit! Pomocy!

Sanitariusz Alan Kent dotarł do podstawy wieży i zobaczył dwóch

ludzi na stercie gruzu. Przyjechał z  Mang Ca mułem wraz

z  kierowcą imieniem Bill Harris z  Detroit, który stracił swój hełm,

lecz znalazł inny z hasłem „Howard mam na imię, zaraz cię zabiję”,

przez co niektórzy nazywali go „Howardem”. Kent wyciągnął się na

płasko na pace pojazdu Harrisa, trzymając się poręczy najlepiej,

jak potra ł. Harris wrzeszczał ciągle: „Głowa nisko! Głowa nisko!”,

gdy kierował mułem pod ostrzałem. Wysadził Kenta, a  następnie

czekał, gdy sanitariusz wspiął się w  stronę Whitmera

i  Dave’a  Schultza, który także został zrzucony z  wieży. Tych dwóch

próbowało zaciągnąć Hammonsa za jakąś osłonę, gdy Schultz

został tra ony. Sanitariusz i  kapral zdołali ściągnąć obu ludzi.

Schultz został tra ony w  łydkę, lecz Hammons wyglądał znacznie

gorzej. Na plecach, obok łopatki, miał dziurę, z  której rytmicznie

wypływała krew.

–  Strasznie oberwałem – powtarzał Hammons. – Strasznie

oberwałem. Whit, strasznie oberwałem. Moja rodzina, moja

rodzina.

Jego żona kilka miesięcy wcześniej urodziła dziecko i  wydawało

się, że Hammons panikuje na myśl o  zostawieniu ich samych na

świecie. Stracił przytomność, sytuacja nie wyglądała dobrze.


Kent opatrzył ich prędko i wsadził na muła Hammonsa. Popędzili

do Mang Ca.

Whitmer wrócił na rampę. Większość wieży była już teraz

w rękach Marines, lecz zaczynało im brakować amunicji. Niektórzy

z  nich rzucali kamieniami i  cegłami – żołnierze wroga uskakiwali

na moment spodziewając się granatu i  dawało to krótką przerwę

w ostrzale.

Ostra wymiana ognia trwała około trzydziestu minut. O  czwartej

trzydzieści ludzie Harringtona zajęli wieżę. Była niewiele więcej niż

wysoką stertą gruzów, lecz należała do nich. Na razie.

Whitmer wrócił na szczyt w  poszukiwaniu zaginionego członka

oddziału, Toma Zwetowa. Thoms pomagał mu w  poszukiwaniach.

Rozmawiali ze sobą cicho, gdy usłyszeli wyciszony głos:

– Kapralu Whit! Kapralu Whit!

Głos dochodził z  podziemi. Zwetow ukrył się w  podziemnym

schronie, z  którego wycofał się wróg, lecz eksplozja go zawaliła.

Stracił przytomność, a  gdy się obudził, nie miał już drogi wyjścia.

Prawie całe jego ciało zostało przysypane, poza głową, która cudem

znalazła się w  małej niezawalonej przestrzeni. Miał dość miejsca,

by oddychać, lecz nic więcej. Słyszał dokoła głosy mówiące po

wietnamsku, więc milczał godzinami, aż usłyszał Whitmera.

Wszyscy zaczęli kopać. Po tym, jak usunęli kilka dużych kamieni,

Thoms zobaczył osłonę hełmu. Kopali dalej, aż zobaczyli głowę

Zwetowa i  fragment jego ręki. Thoms zdjął hełm i  wlał do środka

wodę z  menażki, w  której zamoczył następnie chustę i  delikatnie

obmył nią oczy Zwetowa. Poklepał go po głowie i podniósł trochę na

duchu. Obaj płakali, lecz Zwetow uśmiechał się przez łzy.

Powiedział, że wróg stał dosłownie nad nim, krzycząc i strzelając do

Marines. Dla Thomsa był to najszczęśliwszy moment długiego dnia.

Zwetow miał kilka siniaków i zadrapań, jego twarz wyglądała, jakby

go ktoś pobił, miał wstrząśnienie mózgu i był przerażony, lecz poza

tym nic poważnego mu się nie stało.


Ludzie Harringtona byli głodni. Wyprawa z  powrotem do Mang

Ca, by zabrać nowe racje, byłaby zbyt niebezpieczna, wysłali więc

kilku ludzi, by znaleźli jedzenie w  okolicznych domach. Whitmer

razem z  dwoma żołnierzami przeszukali kwartał. Otwierali sza i

i  szu ady, lecz nie mogli nic znaleźć. Whitmer przypomniał sobie

o  dużych, grubych i  kolorowych karpiach koi pływających

w  ozdobnym stawie w  przy jednym z  domów. „Ryba to ryba” –

pomyślał Whitmer. Znaleźli staw, lecz okazał się zupełnie pusty!

Kilka dni później Thoms wyznał:

– Whit, muszę ci coś powiedzieć. Zjadłem te twoje pieprzone ryby.

Thoms i siedmiu pozostałych ludzi podzieliło się resztą pozostałej

im wody oraz ostatnią porcją racji. Poopatrywali się także

nawzajem – wszyscy mieli rany od odłamków. W  racji znajdowała

się także paczka papierosów – salemów – którą Thoms otworzył

i  rozdzielił między żołnierzy. Wszyscy zapalili, osłaniając papierosy

rękoma, by nie wydać ich pozycji. Zwetow teatralnym szeptem

zwrócił się do Thomsa:

–  Sierżancie, nie wiecie, że palenie może być niebezpieczne dla

zdrowia?

Wszyscy roześmiali się pod nosem.

Jednak walka nie dobiegła jeszcze końca. Około czwartej nad

ranem przeciwnik ruszył do kontrataku, przeganiając Marines

w  dół rampy. Damien Rodriguez, który znajdował się na niższym

poziomie wieży, strzelał w  kierunku wroga, gdy w  zajmowanym

przez niego pomieszczeniu wybuchł pocisk. Musiał zobaczyć jego

błysk, bowiem podskoczył, gdy tylko ów wybuchł. Został wyrzucony

na zewnątrz i  spadł na gruzy z  dwudziestoma dwoma odłamkami

w  ciele. Stracił połowę mięśnia łydki, a  jeden z  odłamków przeciął

mu nadgarstek. Zwlekł się z  rampy razem z  innym żołnierzem,

mijając rannych i  zabitych. Usłyszeli, że ktoś niedaleko woła

o pomoc, lecz nie mogli nikogo zobaczyć. Rodriguez i drugi żołnierz

czołgali się po okolicy, aż znaleźli się bezpośrednio nad źródłem

głosu.
– On jest tutaj – powiedział drugi żołnierz.

– Pomocy! – krzyczał zakopany.

Zaczęli ściągać cegły, choć Rodriguez mógł to robić tylko jedną

ręką. Niedaleko, za murkiem, zobaczył fotografa, Johna Olsona ze

„Stars and Stripes”. Fotograf przyjechał razem z  Kyoichi Sawadą

i był świadkiem, jak Front odbija wieżę.

– Hej, skurwysynu, chodź tu i pomóż nam! – krzyknął Rodriguez.

Olson został tam, gdzie był. Udało się wykopać już połowę

przysypanego żołnierza; żył i  siedział wyprostowany. Rodriguez

zaczął odczuwać skutki upływu krwi – znał objawy; groził mu szok.

–  Wiesz co – powiedział Rodriguez przysypanemu żołnierzowi –

lepiej się pochyl, bo tu wszędzie są snajperzy.

Rodriguez podczołgał się do miejsca, gdzie siedział Olson. Tam

znalazł go sanitariusz i zaczął go opatrywać. Wyciągnął strzykawkę

z mor ną.

–  Daj sobie spokój z  tym gównem – powiedział Rodriguez. – Tam

zostało sporo chłopaków, nie wiem, czy są żywi, i będą potrzebowali

całego zapasu.

Harrington nadal siedział u  podstawy wieży, znów ostrzeliwany

z  góry. Poganiał swoich ludzi do ataku. Najlepszą szansą dla

Marines było podejście bardzo blisko i  wrzucenie granatów przez

pozostałości okien wieży. Jednakże gdy stawali do rzutu, byli

wystawieni na ostrzał żołnierzy wroga – i  to nie tylko tych w  wieży,

lecz także tych po drugiej stronie ulicy.

Olson cały czas robił zdjęcia. Uchwycił moment, gdy Thoms

zaczął się wspinać po gruzie. Sierżant zerwał koszule z  dwóch

poległych Wietnamczyków i  obciął w  nich rękawy, by zmajstrować

sobie coś w  rodzaju kamizelki przed chłodem. Jego rozdarte

spodnie wyglądały z  dala jak spódnica. Jednym z  towarzyszących

mu ludzi był Selwyn Taitt, pochodzący z  Nowego Jorku żołnierz,

którego wszyscy zwali „S-Man”.

Thoms i  Taitt zdołali wspiąć się na tyle wysoko, by móc rzucać

granatami w stronę wieży, lecz musieli to robić pod nie najlepszym


kątem. Sierżant wspiął się więc wyżej w  poszukiwaniu

dogodniejszego punktu. Taitt zabrał ze sobą torbę pełną granatów.

Wyciągał zawleczki i  rzucał je do Thomsa niczym gorące karto e.

Sierżant łapał granaty i  rzucał w  stronę wroga. Kiedy dotarli

wreszcie do płaskiego odcinka muru, Taitt pokazał, że też ma dobre

oko. Mimo niewielkiego wzrostu był dobrze zbudowany i  potra ł

rzucić granatem na niezłą odległość. Fotograf Don McCullin zrobił

mu zdjęcie od tyłu, gdy stał wśród ruin i  właśnie rzucił granat

w  stronę sił Frontu. W  prawym dolnym rogu zdjęcia znajdował się

ukrywający się żołnierz przeciwnika, który właśnie do niego

strzelał. Taitt zauważył błysk z  lufy i  usłyszał przelatujący obok

pocisk. Padł na ziemię, chwycił swój karabin i zdołał strzelić, zanim

Wietnamczyk ponownie nacisnął spust.

Wczesnym rankiem Marines Harringtona zajęli wieżę już na

dobre. Wyciągnęli z  niej ciała dwudziestu czterech żołnierzy wroga

i  zrzucili je po frontowej stronie wieży. Sami także ponieśli ciężkie

straty – sześciu poległych i  pięćdziesięciu rannych. Harrington

stracił czterdzieści procent ludzi, których poprowadził do cytadeli.

Kilka kwartałów dalej także trwały ciężkie walki, a  myśliwce

bombardujące przelatywały nisko nad miastem, zrzucając bomby.

W  następnym wydaniu „New York Timesa” reporter Johnson pisał:

„Łuski z  karabinów maszynowych samolotów spadały niczym

deszcz na setki Wietnamczyków, którzy zebrali się na ulicach, by

przyglądać się atakowi z powietrza”. Zauważył, że zajęcie wieży dało

Marines tylko dwieście metrów terenu[398]. Było to jednak kluczowe

dwieście metrów.

Whitmer został ewakuowany wraz z  innymi rannymi tego

wieczoru. Jego obrażenia nie były poważne. Kiedy dotarł do Phu

Bai jako jeden z  wciąż mogących chodzić rannych, dostał misję

zidenty kowania poległych – musiał przejrzeć niemal sto worków

z ciałami.

Wypełnienie tego zadania zajęło mu dwa dni – otwierał worki

i patrzył na blade, martwe twarze. Znalazł Dona Hammonsa, który


zmarł od ran. Nie zdziwił się, Hammons nie sprawiał wrażenia, że

przeżyje, gdy go nieśli. Jednak drugiego dnia przeżył szok. Natknął

się na ciało przyjaciela, którego zostawił w  Hue całego

i zdrowego[399].
 

Ranni Marines ewakuowani z Hue


 

LEWY

Dni trzeciego tygodnia walk były najgorsze. Obie strony były

wykrwawione, a wielu mieszkańców miasta odniosło poważne rany

lub zginęło. Marines używali miotaczy ognia, by palić ciała na

ulicach, w większości by opanować wszechobecny smród. Hue stało

się miastem umarłych. Nadal było mokro, zimno i  szaro, a  teraz

jeszcze wszędzie panował odór palonych ciał. Mokre powietrze

przepełnione było dymem i  obrzydliwym smrodem walki – popiołu

i kordytu, rozkładających się ciał. Nie wąchało się już go, nosiło się

na sobie i  czuło w  ustach. Wszędzie widać było ciała, powyginane

i  w  częściach, w  różnych stadiach rozkładu. Na ulicach ciała gniły,

gdzie popadnie, lub tam, gdzie zebrano je buldożerami w  jedno

miejsce. Martwe psy, martwe koty, martwe świnie, martwi ludzie.

Poza tymi na ulicach, także schrony i okopy były pełne ciał, a i pod

gruzami znajdowało się ich co niemiara. Szara zimna mgła co jakiś

czas zamieniała się w deszcz, lecz przez większość czasu po prostu

dusiła miasto i  pozbawiała je jakiegokolwiek koloru. Hue

w rzeczywistości niewiele się różniło od czarno-białych fotogra i na

pierwszych stronach amerykańskich gazet – miasto mieniło się

odcieniami szarości od kredowej bieli startego na proch gipsu po

oleistą czerń zaschniętej krwi. W  amerykańskich szpitalach

polowych zmarłych wkładano w  worki, numerowano i  układano

w  stosy – w  miarę jak mijały dni, w  bazach powstawały czarne

mury złożone z ciał.

Linia między życiem a  śmiercią była bardzo wąska. Można było

zginąć, nierozważnie podnosząc głowę, idąc w  złym kierunku lub


też nie robiąc nic. Każdy kawałek muru lub domu, lub sterta gruzu

dość duża, by się za nią skryć, były tak cenne jak samo życie, lecz

było to tylko złudzenie bezpieczeństwa. Próbowano oszukać

przeznaczenie, siedząc bez ruchu, lecz pocisk niosący śmierć mógł

nadejść z  każdej strony, w  każdej chwili. Jeśli trzeba się było

ruszyć, wyjść na otwartą przestrzeń, robiło się to w szalonym biegu

w stronę kolejnego gruzowiska lub kawałka betonu.

Cały czas słychać było strzały i  eksplozje. Ich dźwięk zagłuszały

czasem potężne pociski z  okrętów zakotwiczonych jakieś

dwadzieścia pięć, trzydzieści kilometrów na wschód, na Morzu

Południowochińskim. Największe z ich dział potra ły posłać pocisk

wielkości małego samochodu na czterdzieści kilometrów. Najpierw

słychać było niski gwizd, który stawał się coraz głośniejszy,

w  miarę jak pocisk się zbliżał, aż zmieniał się w  coś, co dało się

poczuć, a  nie tylko usłyszeć. Pędził nad chmurami niczym potężna

powietrzna lokomotywa. Pocisk leciał z  taką siłą, że żołnierze czuli

ciśnienie w  bębenkach, a  gdy wreszcie uderzył, nawet w  sporej

odległości ziemia się trzęsła, a ściany budynków waliły.

Dla Richarda „Lewego” Le ara, który tra ł w  środek tego piekła

w  piątek, 16  lutego, wyglądało to jak koniec świata. Miał

osiemnaście lat i  dołączył do kompanii Delta Harringtona w  dzień

po tym, jak zdobyła ona wieżę Dong Ba. Nie miał pojęcia, co się

dzieje. Nigdy wcześniej nie słyszał o  Tet lub Hue – nazwę miasta

wymawiał jak „Hju” zamiast „Hłej”. Nie wiedział, kto to Ho Chi

Minh, nie potra ł wskazać Wietnamu na mapie, ani też zde niować

słowa „komunizm” – wiedział tylko, że to coś złego, coś, z czym jego

kraj – i on – muszą walczyć.

Kilka miesięcy wcześniej zgrywał jeszcze twardziela. Był niewielki,

lecz nieugięty – tak mu się przynajmniej wydawało – był młodym

złodziejaszkiem z  katolickiej rodziny w  Conshohocken,

przemysłowym mieści na północny zachód od Filadel i, gdzie grunt

wznosi się ostro znad brzegu rzeki Schuylkill. Młyny i  fabryki

wzdłuż brzegu de niowały charakter rodzinnego miasta Le ara,


lecz był zbyt młody, by iść do pracy, i  zbyt rozbójniczy, by iść do

szkoły. Jego ojciec nie pracował, tylko pił. Jego matka, z  szóstką

dzieci, ledwo sobie radziła. Le ar więc był jak spuszczony ze

smyczy. Odkrył, że nie trzeba być dużym, by wygrać bójkę –

wystarczyło mieć chęci. Kluczem było bać się bólu mniej niż inni.

Dało mu to, mimo małej postury, poważanie w  dzielnicy. Życie

układało się nieźle, aż miejscowy sędzia pokoju, fryzjer, do którego

tra ł przyprowadzony przez policję po raz kolejny, między ruchami

nożyczek powiedział:

–  Znowu ty. Masz dwa wyjścia. Oni serio chcą cię wrzucić do

poprawczaka. Trzeba cię gdzieś zabrać.

I  tak oto Le ar został żołnierzem Marines. Zamiast zapytać

matkę, podrobił podpis ojca na papierach rekrutacyjnych. Nie miał

bladego pojęcia, gdzie jego ojciec się wówczas znajdował. Przy

takim nazwisku – Le ar – w armii pewnie i tak wszyscy nazywaliby

go „Lewym”, nawet jeśli nie byłby leworęczny. Uznano go od razu za

zgrywającego się chłopaczka, lecz Ameryka potrzebowała żołnierzy,

a  szkolenie podstawowe potra ło czynić cuda. Ulepili więc z  niego

coś na kształt szeregowca i  tak dotrwał do końca szkolenia. Latem

1967 roku skończył osiemnaście lat. Po Parris Island przyszła kolej

na Camp Lejeune, a  następnie przez Kalifornię i  Okinawę na

Wietnam. „Lewy” był ze wszystkim pogodzony. Szkolenie korpusu

piechoty morskiej wbijało głęboko do głowy szacunek dla

wojskowych tradycji kraju, dla poprzedników w  korpusie, którzy

ryzykowali życiem w  służbie narodu. Stał się spadkobiercą bogatej

tradycji, a miał też i okazję zaspokoić swój apetyt na rozwałkę. Pod

całą jego zaciętością kryła się spora wiara w  starszych,

niewstrząśnięta nawet przykładem jego ojca pijaka. Wiara ta miała

w sobie coś plemiennego, coś głębokiego, coś, czego – przynajmniej

na razie – nie miał zamiaru kwestionować. Wielkie decyzje, te,

które kończyły się wysłaniem młodych ludzi na wojnę, były

z  pewnością podejmowane przez starszych i  mądrzejszych, którzy

z pewnością mieli w sercu jego dobro – jak ów sędzia pokoju, który


wysłał go do korpusu. Życie Le ara się zmieniło. Szeregowy Le ar

był gotów. Był twardy. Wierzył. Był żołnierzem Marines. Nieważne

szczegóły manewrów piechoty. „Po prostu pokażcie mi, gdzie mam

strzelać” – myślał.

Wylądował razem z  grupą rekrutów w  Da Nang, bazie, w  której

zawsze coś się działo. Le ar i inni nowi – wśród Marines znani jako

„PNG” – „Pieprzeni Nowi Goście” – spali w  namiotach niedaleko

głośnego pasa startowego, dzień i  noc wdychając opary diesla

i spalin. Samoloty i śmigłowce lądowały i startowały bez przerwy.

Wśród czekających z  Le arem był Calvin Hart, szeregowiec

z  Oakland w  Kalifornii, który był tak chudy i  wysoki, że, zgodnie

z powiedzeniem, które całkiem lubił, kiedy stał bokiem i wyciągnął

język, to wyglądał jak zamek błyskawiczny. Hart był rozczarowany,

że nie dostał awansu na swoim pierwszym posterunku w  składzie

amunicji marynarki w Oahu. Był Afroamerykaninem i miał wielkie

ambicje – niestety znalazł się pod dowódcą, którego uważał za

rasistę, zgłosił się więc na ochotnika do Wietnamu. Myślał, że

służba tam pozwoli mu zostać żandarmem wojskowym. Tylko że na

pasie startowym w Da Nang nie było żadnej dyskusji o żandarmach

wojskowych ani innych celach szeregowego Calvina Harta. Czekał

tylko wraz z  innymi nieszczęśnikami, aż ktoś wywoła jego

nazwisko, i dowie się, do jakiej jednostki dołączy.

Wówczas temat bitwy o  Hue był już dobrze znany. Trwała już od

dwóch tygodni i  wszyscy wiedzieli, co oznacza: było to ostatnie

miejsce, w którym ktokolwiek chciałby się znaleźć. Wśród żołnierzy

mówiono: „Och, pod żadnym pozorem nie idź do Jeden Pięć – jakby

mieli w  tej sprawie cokolwiek do powiedzenia. – Piąty Marines

w  Hue dostaje teraz nieźle w  dupę. A  już w  ogóle nie chcesz tra ć

do kompanii Delta Jeden Pięć”. Oczywiście gdy padło nazwisko

Harta, okazało się, że tra do Piątego, podobnie jak Le ar. Hart był

optymistą i  pomyślał sobie: „Może nie będzie tak źle, może…”.

W  Piątce znajdowały się tysiące żołnierzy, lecz tylko kilkuset

w  kompanii Delta, lecz gdy wszystkich posortowano, Le ar i  Hart


oraz trzynastu innych pechowców dostało używane hełmy

i  kamizelki przeciwodłamkowe na krótki lot na północ – tylko na

czas transportu – i oczywiście znajdował się na nich napis „D 1/5”.

Aby podkreślić, jakiego mieli pecha, sprzęt był też dziurawy od kul

i poplamiony krwią.

Śmigłowcem tra li do Phu Bai, a  stamtąd ciężarówkami

w  czwartek, 15  lutego, do Hue. Wysadzono ich tuż przed czarnymi

murami cytadeli, które na nowo przybyłych zawsze robiły

piorunujące wrażenie, jak coś z  innej epoki. Le ar nie był na to

gotowy – spodziewał się dżungli i  poletek ryżu. Zamiast tego tra ł

do pozostałości potężnego fortu. Żołnierze, do których dołączył,

wyglądali fatalnie. Plotki okazały się prawdą. Delta przeszła piekło.

Ponieśli ciężkie straty. Śmierdzieli. Byli pokryci brudem, zakrzepłą

krwią i  sproszkowanym gipsem – białym, bladoróżowym lub

żółtym. Byli przybici i  cisi. Nieogoleni. Niebosko zmęczeni,

w  podartych ubraniach. „Lewy” i  inni nowi niemal świecili

w  nowych, wyprasowanych mundurach i  wykrochmalonych

czapkach. Wylądowali w  miejscu pozbawionym nadziei. Dokoła

stały wysokie mury, zrujnowane domy i  wielka buddyjska

świątynia, poważnie zniszczona. Jeden z  martwych cywilów – dla

żołnierzy, jak zauważył, wszyscy cywile byli „Wietnamcami” lub

„żółtkami”, tak samo jak wróg – został ułożony w  makabrycznej

pozie z  papierosem wystającym spomiędzy zębów i  kolejnym

włożonym między dwa sztywne palce.

Bitwa trwała. Drużyna, do której dołączyli, miała ruszyć do ataku

o  świcie, tej nocy więc mieli się przygotować. Le ar i  Hart zostali

uznani za bezużytecznych do jakiejkolwiek innej roboty, wiec

kazano im nosić amunicję. Poza swoim karabinem Le ar dostał

drugi i  hełm. Dwa lekkie granatniki przeciwpancerne zawieszono

mu na ramionach. Potem ktoś obarczył go ciężkimi taśmami

amunicji do karabinów maszynowych. Tak obciążony ledwo się

ruszał. Ten, który tym wszystkim dowodził – Le ar nie miał pojęcia,

kim byli ludzie, z  którymi służył, ani też jakiego byli stopnia,
bowiem nikt nie nosił insygniów – wytłumaczył, że przejdą przez

zrujnowany łuk w  wielkim kamiennym murze i  zaatakują przez

ulicę. Jedna grupa miała pójść na lewo, druga na prawo.

Czas przed świtem dłużył się, lecz wtedy nagle przyszła komenda:

„Ruszać się, ruszać!” i  wszyscy zaczęli gonić jak szaleni. Oddział

przebiegł pod łukiem i  świat dokoła Le ara zamienił się

w  pandemonium strzałów i  eksplozji. O  rozkazach zapomniał

i  jakby postradał rozum. Stał w  samym środku, niezdolny się

poruszyć. Silny niedaleki wybuch powalił go na ziemię. Zobaczył

samochód i  wczołgał się pod niego. Słyszał, jak inni krzyczeli:

„Naprzód, naprzód!”, wzywając go do ruchu, lecz nie mógł nawet

kiwnąć palcem. Zgubił już hełm, karabiny i  granatniki. Wreszcie

zaczął czołgać się tak szybko, jak potra ł, w  stronę głosów. Dotarł

do drzwi, gdzie znalazł się twarzą w  twarz z  martwym żołnierzem,

który jeszcze chwilę temu żył i biegł przez ulicę obok niego.

– Gdzie twoja broń? – krzyknął do niego jeden z Marines.

– Nie wiem!

–  To weź tę, do kurwy nędzy! – odparł żołnierz, podając mu

karabin martwego żołnierza i wsadzając mu na głowę jego hełm.

Siedział nieruchomo, a  wokół szalała walka. Jego świat skurczył

się do niewielkiego odcinka muru, przy którym klęczał, kawałka

ulicy oraz brudnych, wściekłych ludzi dokoła, którzy próbowali

wykonać swoje rozkazy i  jednocześnie nie zginąć. Le ar, twardziel

spod Filadel i, trząsł się jak opętany. Hałas był nie do zniesienia.

–  Strzelaj ze swojego pieprzonego karabinu! – krzyczał do niego

jeden z  żołnierzy, więc Le ar podniósł broń i  wystrzelał cały

magazynek w  stronę drzwi, nie celując w  nic konkretnego.

Następnie załadował kolejny i  zrobił to samo. Czuł się

bezużyteczny.

Stracił poczucie czasu. Znaleźli się w  domu, dużym domu

o wysokich su tach i z balkonem na piętrze. Le ar był zaskoczony,

że mieszkańcy Wietnamu w ogóle mają takie domy. Czekali tam, aż

przybyło więcej żołnierzy. Ktoś, kogo Le ar wziął za o cera, jednego


z  tych, którzy – jak się zdawało – cieszyli się autorytetem, chodził

między nimi. Jego twarz umazana była białym pyłem. Pod

kamizelką przeciwodłamkową nosił cywilną koszulę z  odciętymi

rękawami, a jego spodnie rozcięte były od krocza po kostki.

–  OK, idziemy na drugą stronę – powiedział, wskazując ulicę,

z  której Le ar i  inni dopiero co uciekli. – Jesteśmy drużyną;

jesteśmy Marines; damy radę.

Le ar pomyślał, że ten facet zwariował. „Kim on jest, do cholery?”

Zgadywał, że musi być pułkownikiem albo generałem. Jakakolwiek

była ranga tamtego, Le ar podjął decyzję, że on już nigdzie nie

idzie. Nieważne, jakie były rozkazy.

„Generałem” okazał się sierżant Thoms, który znajdował się

w  ogniu walki od kilku dni i  który, dzięki mieszance adrenaliny,

przerażenia i  czystej siły woli, nadal żył. Biła od niego odwaga,

która zawstydzała innych. Żołnierz koło Le ara powiedział:

– Rób, co on każe.

Kiedy więc Thoms krzyknął: „Naprzód!”, wszyscy ruszyli, w  tym

i Le ar.

Kiedy wyszedł na zewnątrz, świat znów zamienił się w ogłuszający

chaos, pełen odgłosów strzałów i  wybuchów, które rozrywały

wszystko na kawałki – tak ludzi, jak i  ściany. Słyszał, jak ranny za

nim wzywa sanitariusza. Aż do tego momentu Le ar żył

w  przekonaniu, że bez względu na to, co będzie robił, nic

poważnego mu się nigdy nie stanie, lecz teraz, w Korpusie Marines,

nie był już tego tak pewny. „O  mój Boże – myślał – w  co ja się

wpakowałem? Tym razem naprawdę zawaliłem”. Biegł na ślepo

przed siebie.

Zdołał dostać się na drugą stronę ulicy. Dokoła dochodziło do

rzezi. W  lmach, jeśli ktoś został tra ony, to czasem kamera

pokazywała małą dziurę w  jego ciele. Le ar tymczasem zobaczył,

jak żołnierz został tra ony w  ramię, i  wyglądało to tak, jakby jego

kończyna po prostu eksplodowała. Pełno było krwi i  błyszczących

porwanych fragmentów mięśni, ścięgien i  wystających fragmentów


kości. Ramię tego mężczyzny wisiało po prostu bezwładnie, a  on

krzyczał, krzyczał wniebogłosy. Niektórym z  tych, co prosili

o  sanitariuszy, nie można już było pomóc. Jeden został tra ony

w  brzuch i  jego wnętrzności wylewały się między jego nogami. Ci,

którzy zdołali dostać się na drugą stronę, odpoczywali w  nowym

punkcie – baraku na rogu ulicy, pomalowanym na różowo. Najbliżej

Le ara znajdowało się trzech Marines – jeden biały i  dwóch

Afroamerykanów. Wokół nich pełno było gruzów pozostałych ze

zniszczonych domów i  murów. Grunt pełen był pomniejszych

odłamków cegieł i  kamieni. Nagle dało się słyszeć podniebną

lokomotywę pocisku wystrzelonego z okrętu i nadszedł wybuch tak

potężny, że rzuciło ich na ziemię. Wszystko się zatrzęsło i  zaczęły

na nich spadać kawałki dachu i  muru. Jeden z  Marines, Richard

Prince, spojrzał na Le ara. Był przerażony, trzymał się za

krwawiące gardło. Wstał i  przeszedł przez ulicę, szukając

sanitariusza. Le ar nie widział drugiego żołnierza. Potem nadszedł

kolejny wybuch. Mur za nim pękł, ziemia się rozwarła i  Le ar

wpadł w powstałą dziurę.

Miała około półtora metra głębokości i  było w  niej zupełnie

ciemno. Wybuch zerwał mu spodnie, a  jego koszula była podarta.

Krwawił w kilku miejscach. Bolały go stopy. Znów stracił broń. Był

zupełnie otumaniały, a  w  uszach mu dzwoniło. Smród był nie do

zniesienia, chciało mu się wymiotować. Kiedy trochę otrzeźwiał,

zaczął rękoma szukać broni, lecz gdziekolwiek się zwrócił, wszystko

było mokre i  jakby brejowate. Dopiero po kilku chwilach

zorientował się, że leży na rozkładających się pozostałościach

ludzkich ciał. Nie miał pojęcia, ile ich tu było. Albo zginęli w  tej

dziurze, albo zostali tutaj wrzuceni. Chciał uciec, lecz nad głową

słyszał dźwięki walk i eksplozji, które przerażały go jeszcze bardziej

niż trupy. Między przerażeniem a  wstrętem oparł się o  ścianę

i  owinął ręce wokół swoich nagich, trzęsących się nóg. Przerażony

płakał, może nawet krzyczał, lecz było tak głośno, że nie mógł
usłyszeć sam siebie. Poddał się. Skurczony niczym dziecko „Lewy”

Le ar zawodził jak niemowlak.

Po jakimś czasie się uspokoił. Strzały nad głową przycichły.

Powoli wychylił się sponad krawędzi dziury. Na górze nie było

nikogo. Gdzie się podziali Marines? Zgadywał, że się wycofali. Nie

miał zamiaru wyjść ze swojej przerażającej kryjówki, dopóki się nie

dowie, gdzie się podziali.

Minęła godzina czy dwie, aż zobaczył dwóch Marines

przechodzących przez kwartał. Wiedząc, jak łatwo jest zostać

tra onym, czekał, aż będą bardzo blisko i wtedy wyskoczył z dziury

z rękami w górze.

– Jestem tutaj! – krzyknął. – Nie strzelajcie!

– Kim do cholery jesteś? – spytał jeden z żołnierzy. Le ar wyglądał

tragicznie. Eksplozja, która wrzuciła go do dziury, zerwała mu też

buty. Stracił plecak, hełm i  broń. Był podrapany, cały w  pyle

i  krwawił. Był tak szczęśliwy, że go znaleźli, aż zaczął płakać. Jego

stopy bolały.

– Szukaliście mnie? – spytał Le ar. – Utknąłem w tej dziurze.

– Wynoś się stąd – powiedział żołnierz.

– W dziurze są martwe Wietnamce – powiedział „Lewy”.

–  Wszędzie są martwe Wietnamce – odparł żołnierz. – A  teraz

wynoś się stąd wreszcie.

Le ar przeszedł dwa kwartały, aż napotkał grupę rannych

i  zabitych Marines i  sanitariusza próbującego pomóc tym, którym

jeszcze można było pomóc.

Usiadł i patrzył. Sanitariusz wreszcie spytał:

– Co z tobą?

Le ar zrelacjonował, co mu się przytra ło.

–  No cóż, nieźle cię urządziło – powiedział sanitariusz. Wskazał

mu stos butów i ubrań zdjętych z rannych i zabitych i kazał mu się

ubrać. Le ar znalazł buty, które były dla niego za duże, ale i  tak

cieszył się, że jakieś ma. Znalazł też koszulę mniej więcej swojego

rozmiaru, lecz na plecach cała była we krwi, wciąż niezaschniętej.


– Ciesz się, że to nie twoja krew – poradził sanitariusz.

Następnie pojawił się sierżant Thoms – to on nakazał atak, po

którym Le ar skończył w dziurze.

–  Znajdź sobie jakiś pieprzony ekwipunek – warknął na Le ara

i  zaczął przeszukiwać stos i  podrzucać szeregowcowi dalsze części

ubrania.

– Jezu Chryste, ja nie chcę tego robić – poskarżył się Le ar.

–  Słuchaj, jak żołnierz umiera, to oddajesz mu cześć, używając

dalej jego ekwipunku – powiedział Thoms. – Nigdy o  tym nie

zapominaj.

– OK – przytaknął Le ar.

–  Jeśli zginiesz, wezmę twój pieprzony ekwipunek; jeśli ja zginę,

to ty weźmiesz mój.

– Dobra, dobra – odparł Le ar.

Thoms zobaczył, że Le ar patrzy na jego spodnie, nadal rozcięte

od krocza do kostki. Wyciągając jedną gołą nogę, powiedział:

– Te i tak są lepsze od twoich; widać ci jaja!

Le ar ponownie dołączył do oddziału Thomsa. Poznał z  imienia

i  nazwiska dwóch jego członków: Kena Blaira i  Boba Andersona.

Wydawali mu się szaleni. Biegli przez ostrzeliwane ulice

z  karabinami u  bioder, wrzeszcząc na cały głos. Jakby nie

obchodziło ich, czy zostaną tra eni. Zachowywali się, jakby im się

to podobało! Strzelali do wszystkiego. W większości przypadków nie

mieli dość czasu, by się przyjrzeć, do czego strzelają; wszyscy po

drugiej stronie ulicy byli dla nich wrogami.

Le ar trzymał się z tyłu i próbował unikać szalonego ryzyka. Stał

za budynkami, do których wbiegali, jakby na straży. Kiedy już

oddział znalazł się w  środku, szukał ustronnego miejsca i  tam

czekał. Z  jednego z  domów, gdy Anderson i  Blair byli w  środku,

wyszedł przez boczne drzwi Wietnamczyk. Zobaczyli się nawzajem.

Obaj zamarli. Mężczyzna nie nosił munduru. Miał na sobie

brązowe spodnie i  jasnobrązową koszulę, a  dokoła głowy miał

zawiązaną szmatę. Stał do Le ara bokiem, nie miał broni.


Wyglądało, jakby chciał uciekać, ale nie zdobył się na odwagę. Stał

od niego w odległości około dwudziestu pięć metrów.

Le ar krzyknął przez okno:

– Hej, tu jest jakiś pieprzony cywil!

– To nie jest pieprzony cywil! – krzyknął Blair. – Zabij go! Zabij!

„Co, do kurwy nędzy?” – pomyślał Le ar. Obniżył karabin i  tak

jak był uczony, wziął głęboki oddech, wypuścił powoli powietrze

i  wycelował. Mężczyzna się nie poruszył, minęły dopiero sekundy.

Wydawał się czekać, aż „Lewy” puści go wolno. Le ar strzelił. Tra ł

mężczyznę w pośladki – Wietnamczyk padł natychmiast.

–  Tra łem go! – krzyknął podekscytowany. Nigdy jeszcze nikogo

nie zastrzelił.

Blair wyjrzał, by się przyjrzeć.

– Nadal się, kurwa, rusza! – krzyknął. – Zabij go, zabij!

Mężczyzna próbował wstać. Podpierał się na jednym kolanie.

Le ar opróżnił magazynek.

Kumple z oddziału zawyli z aprobatą.

– Zabiłeś skurwysyna! – powiedział jeden z nich.

Le ar trząsł się jak liść. Pogratulowali mu pierwszego zabitego

Wietnamczyka. Ich podejście do walk w Hue było proste: „Żółtek to

żółtek. Trzeba ich wszystkich zabić”. Le arowi wydawało się to

nierozważne. Jednak tego samego dnia, gdy przykucnął na ulicy

razem z  innymi, rozpoznając teren, zobaczył mężczyznę, który

wyglądał jak cywil. Nie zauważył ich, gdy wychynął znad

zawalonego dachu. Kilku ludzi z  oddziału wyczołgało się i  wróciło

z  naręczem granatów. Zaczęli strzelać w  miejsce, w  którym

zobaczyli jego głowę, i  rzucili w  tym kierunku kilka granatów. Po

wybuchach zaczęli nasłuchiwać. W  ich kierunku, ze strony, gdzie

się znajdował, poleciał w ich kierunku chiński granat. Blair później

przysięgał, że ów tra ł go w  hełm. Granat wybuchł. Odrzuciło ich

wszystkich do tyłu, lecz nikt nie był ranny. Znów zaczęli strzelać –

Le ar był przekonany, że został tra ony. Bał się spojrzeć w dół, lecz
czuł, że jego spodnie są mokre. Jego kumple podciągnęli go

w stronę muru.

– Wszystko OK? – spytał Anderson.

– Nie, tra li mnie! Tra li! – Czuł, jakby coś rozpruło mu brzuch.

Bał się spojrzeć w dół.

–  Nic ci nie jest – powiedział, śmiejąc się, Anderson. – Posikałeś

w spodnie!

Mimo tych upokorzeń Le arowi wydawało się, że zaczyna

rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Atakowali pozycję, dom po

drugiej stronie ulicy; przeciwnik strzelał do nich i  rzucał

granatami, prowadził ogień z  karabinów maszynowych; wracali

więc z  cięższym sprzętem, z  czołgami i  Ontosami. Za nimi

rozstawiały się załogi moździerzy i  zrzucały na przeciwnika 60-

milimetrowe pociski z  zastraszającą precyzją – Marines nazywali je

„sixty mike-mikes”. Ludzie Thomsa ruszali trochę naprzód, a  wróg

trochę się cofał. I tak znów, i znów.

Le ar był rozczarowany, że Thoms nie rekomendował go do

Purpurowego Serca – potrzebowałby wtedy tylko dwóch więcej!

Pokazał Thomsowi wszystkie zadrapania i  rany, których doznał

z powodu eksplozji pierwszego dnia. Thoms powiedział tylko:

– Okrzepnij trochę i zmykaj mi stąd.

Trudno było się kłócić z  sierżantem, który został tra ony w  obie

nogi i  w  ramiona[400]. Żadna z  ran nie zagrażała jednak jego życiu

i  przysięgał, że nic go nie boli, więc odmówił ewakuacji, a  resztki

jego oddziału też nie bardzo chciały, by go zabrano – pod koniec

bitwy jego ludzie dosłownie nosili go ze sobą. Dzięki niemu jeszcze

żyli. Był nie tylko sprytny – miał szczęście. Jeśli zostanie

ewakuowany, dostaną jakiegoś wypucowanego porucznika, przez

którego z całą pewnością wszyscy zginą.

Bill Eshelman, major Marines, który był doradcą sił generała

Dinha, był pod wrażeniem umiejętności i  siły woli przeciwnika.

Nigdy jeszcze nie widział tak dobrze zaprojektowanych linii


obronnych. Miały pokrywające się wzajemnie pola ostrzału na

każdym skrzyżowaniu, możliwość prowadzenia ognia krzyżowego

na każdej ulicy, a  także okopy na południowych i  zachodnich

murach, z  których można było prowadzić ogień z  góry. Jego

zadaniem było opracowanie metody natarcia na te linie.

Wsparcie z  powietrza było nieregularne, lecz mógł skorzystać

z  artylerii oraz ognia z  okrętów wojennych. Jego wietnamscy

żołnierze, którzy mogli podsłuchiwać transmisje przeciwnika,

dowiedzieli się, że Front używał obszaru pałacu cesarskiego –

którego ostrzał artyleryjski był dotychczas zabroniony – jako

miejsca przegrupowania. Znajdował się tam szpital polowy oraz

wysunięty punkt dowodzenia. Eshelman zaczął ostrzeliwać go

artylerią. Mimo że mury kompleksu pałacowego nie były tak

potężne jak mury samej cytadeli, to nadal stanowiły poważną

przeszkodę i  opierały się ostrzałowi. Jednak ciągłe bombardowanie

wyrządziło poważne szkody wewnątrz pałacowego kompleksu.

Oddziały ARVN zostały w  odpowiedzi ostrzelane z  moździerzy.

Jeden z  ataków, do którego doszło tuż po przybyciu Eshelmana

w  piątek, zrównał z  ziemią polowy lazaret, zabijając pięciu

sanitariuszy. Wszystkie dzielnice, w  których przyszło im walczyć,

były zamieszkane, lecz nigdzie nie było widać cywilów. Natarcie

posuwało się bardzo powoli. Przez całe dnie nie osiągali żadnych

sukcesów, jednocześnie tracąc wielu ludzi.

Odpowiednik Eshelmana w  ARVN, którego zadaniem było

kierowanie ogniem południowowietnamskiej artylerii, przyszedł do

niego wieczorem trzeciego dnia, załamany.

–  Nie damy rady przedostać się na drugą stronę tej ulicy –

powiedział. – Co jeszcze możemy zrobić?

Usiedli obaj nad mapą, chcąc od nowa zaplanować strategię

artylerii. Nie widzieli niczego, co mogliby zrobić inaczej. Próbowali

przerzucić siły na szczyt muru śmigłowcem, lecz zostały one

niemal natychmiast pokonane. Przez następne pięć dni ARVN

straciła dwustu żołnierzy[401].


Tego samego dnia, gdy przybył Eshelman, w  Mang Ca pojawił się

z  nowymi posiłkami dla Thompsona entuzjastyczny młody

porucznik Pat Polk. Natychmiast przekazano mu dowództwo nad

zdemoralizowaną i  przetrzebioną kompanią Alfa. Polk służył jako

kapral, lecz potem wrócił na uniwersytet, by móc zostać o cerem.

Niemal zakończył już swoją turę w  Wietnamie, był dwukrotnie

ranny. Dostał robotę na tyłach, by doczekać do końca. Zgłosił się

do Hue na ochotnika i przepłynął na drugą stronę fosy ze skrzynką

granatów, za co dostał przezwisko „Granat”, które dobrze oddawało

jego osobowość. Dnia, którego przybył, osobiście poprowadził

odważną misję na ratunek oddziałowi, który został odcięty – wrócił

z  tej misji powitany oklaskami i  gratulacjami od swoich nowych

dowódców.

W  miarę jak Marines zwiększali presję na siły Frontu, które

musiały bronić coraz to mniejszego obszaru, siły owe walczyły

z  jeszcze większą zaciętością. Żołnierze Frontu starali się, jak

mogli, ukrywać przed bombardowaniami i  ostrzałem artyleryjskim

i  wykorzystywać powstałe gruzowiska jako nowe pozycje

strzeleckie. Coraz więcej cywilów uciekało z  miasta. Główny

dowódca Frontu w  mieście, porucznik Tang Van Mieu, uważał, że

Amerykanie używali cywilów jako żywych tarcz. Widział tak wielu

przed i bezpośrednio za amerykańskimi liniami, że niemal nie dało

się strzelać do Marines i nie tra ać cywilów. Jednak jego siły także

wykorzystywały ten sposób – jego oddziały trzymały się, gdy było to

możliwe, blisko grup cywilów[402].


 

DLACZEGO TO ROBICIE?

Nguyen Van Quang, były działacz organizacji studenckich, który

ustanawiał w  swoim sektorze cytadeli rząd wyzwoleńczy

i decydował o winie zdrajców, porzucił swoje zadania, by wrócić do

walki. Razem z resztką swojego oddziału okopał się w południowo-

zachodnim narożniku fortecy.

Kiedy Quang na czele armii Frontu przebił się przez bramę

Chanh Tay pierwszego poranka Tet, wierzył, że bierze udział

w  nieomylnie zwycięskiej bitwie, która zakończy wojnę. Teraz było

już jasne, że tak się nie stanie. Każdego dnia on i jego oddział cofali

się o  kolejny kwartał, do linii okopów, które czasami biegły przez

domy i  ogrody. Dzięki tym okopom siły Frontu mogły przerzucać

oddziały niezauważenie. Najważniejszą i ostatnią linią obrony miała

być brama Huu, która stanowiła także ich drogę ucieczki. Było

jasne, że będą musieli uciekać z  miasta. Jego nadzieje, że będzie

współrządził rodzinnym miastem jako politruk, legły w  gruzach.

Każdego dnia coraz więcej jego towarzyszy ginęło. Ledwo co

nadążali z  grzebaniem zmarłych w  płytkich grobach. Rannych

nosili sanitariusze, których ramiona i  ręce pełne były pęcherzy od

trzymania noszy.

Quang stracił pięciu członków swojej jednostki jednego dnia,

walcząc w  bunkrze zaledwie dwieście metrów od masztu w  Ngo

Mon. Samoloty szturmowe Douglas A-1 Skyraider pojawiły się

nagle nad ich głowami i  krzyknął, by wszyscy się ukryli. Jednak

zanim zdążyli to zrobić, bomba zwaliła go z nóg i dostał rykoszetem

kamieniami wzniesionymi w  górę od eksplozji. Nie był poważnie


ranny, lecz dwie bojowniczki leżały martwe tuż przed bunkrem.

Zastrzelono je, gdy wychodziły. Wybuch zawalił schron i  pogrzebał

żywcem trzech innych. Kopał jak szaleniec, lecz zdołał dotrzeć tylko

do jednego ciała. Dwóch z  tej trójki było w  jego oddziale od tak

niedawna, że nawet nie znał ich imion. Ciężko było mu się z  tym

pogodzić, bowiem do jego zadań należało informowanie rodzin

zmarłych. Ci tutaj poświęcili wszystko dla sprawy, lecz odejdą

anonimowo i nigdy nie zostaną uhonorowani.

Próbował pozostawać tak blisko linii wroga, jak to możliwe.

Quang traktował to jako śmiertelną grę w berka. Jeśli Amerykanie

lub nguy się poruszyli, to do nich strzelał. Jeśli on lub jego ludzie

się ruszyli, strzelano do nich. Ich straty rosły z godziny na godzinę,

w  szczególności po tym, jak zaczęły się ciężkie bombardowania

i ostrzał artyleryjski.

W  Hue istniało tyle rodzajów śmierci, że czasem trudno było

rozpoznać jej przyczynę. Amerykanie i  Wietnamczycy z  Południa

o  dużą liczbę zabitych oskarżali czystki. Major Khoa, który został

uratowany kilka dni wcześniej, powiedział reporterowi „New York

Timesa” Johnsonowi, że jednego dnia, w  piątek, 9  lutego, Front

stracił trzystu ludzi. O arami byli „urzędnicy, przedstawiciele

rządu i  inżynierowie”, jak powiedział. Ich wspólnego grobu nie

udało się odnaleźć[403].

Jednak żadna ze stron nie była niewinna. Wojna nie znosiła

logiki, prawa i  przyzwoitości. Dla żołnierzy był w  niej pewien

porządek – idee i  linie do obrony, swoi i  wrogowie – jednak dla

cywilów było to po prostu barbarzyństwo.

Tran Thi Thu Van, pisarka z  Sajgonu, spędziła te tygodnie,

błąkając się po bitewnym krajobrazie i  próbując pozostać przy

życiu. Później opisała ten czas w  swojej książce Mourning

Headband for Hue. Jej wujek, Doi Hoa, spokojny starszy muzyk,

który żył w  niewielkiej chatce niedaleko pałacu królewskiego,

zajmując się dawnymi instrumentami muzycznymi i  ucząc ją

muzyki, gdy była dzieckiem, został zabity odłamkiem pocisku


artyleryjskiego, który przebił mu skroń. Jego dom i  kolekcja

zostały zniszczone[404]. Niedaleko szkoły Gia Hoi, gdzie dochodziło

do najgorszych czystek, cała rodzina razem z  dziećmi została

zabita, bowiem żołnierz Viet Congu był przekonany, że telewizor jest

metodą porozumiewania się z  Amerykanami[405]. Wietnamsko-

amerykańskie niemowlaki zostały zabite w  jednym z  domów przez

członków Viet Congu, którzy trzymając je za nogi, rozbili ich głowy

o  ścianę – „Oto dzieci pozostawione tutaj przez amerykańskiego

imperialistę, by zaszkodzić naszemu narodowi” – tłumaczył ich

przywódca[406]. Tinh Hoa, właściciel księgarni, wyszedł z  domu

w  poszukiwaniu wody i  jedzenia i  został zastrzelony – „niektórzy

mówili, że zastrzelił go Viet Cong, inni byli absolutnie pewni, że

zrobili to Amerykanie, lecz ktokolwiek tak naprawdę strzelił, pan

Tinh Hoa został zabity”[407]. Amerykańscy żołnierze na moście

strzelali do psa, który wpadł do rzeki. Gdy próbował dopłynąć do

brzegu, strzelali dalej – nie by zabić zwierzę, lecz z  czystego

okrucieństwa, by uniemożliwić mu wyjście z wody. „Pies coraz dalej

odpływa od brzegu, wyjąc prosząco; na widok tego serce pęka”[408].

I  oto koniec, od najstarszych, najbardziej wiekowych, jak mój

wuj, po małe wietnamsko-amerykańskie dzieci, wszyscy zostali

zabici w  huraganie wojny. Ile ton amunicji spada na głowy

mieszkańców Hue? W  ostatnie dni nie da się już policzyć, ile

samolotów przelatuje nad miastem. Stojąc na Drodze Narodowej

[autostradzie numer  1], widzimy odrzutowce lecące prędko

niczym piorun, zrzucające kolejne bomby, po czym słychać

dźwięki eksplozji, które nawet gdy dochodzą z  oddali, są

przerażające. Odchodzimy dalej i  stoimy po tej stronie rzeki,

patrząc na drugą stronę: rynek Dong Ba zamienił się

w  gruzowisko; domy w  centrum wydają się owinięte dymem

i  pyłem. Po każdej eksplozji pył, cegły i  dachówki strzelają

w  powietrze jak potężne fajerwerki. Ciała wzlatują […]. Myślę

o  ludziach wciąż uwięzionych w  Tu Dam, w  cytadeli. Cała


cytadela otoczona jest wysokimi murami […], pociski

z  samolotów, amerykańskie pociski, spadają niczym deszcz. Ilu

ludzi musi się z  tym mierzyć? Najsolidniejsze z  podziemnych

schronów są w  stanie wytrzymać pociski tylko małego kalibru;

jak mają wytrzymać tony bomb i  rakiet zrzucanych

i wystrzeliwanych w ich kierunku każdego dnia?[409]

Trupy leżały na chodnikach i  ulicach, w  zburzonych budynkach,

w  krzakach, gdzie wyrzucono je, by zniknęły z  pola widzenia, lub

też pod gruzami, pod którymi nie było ich widać, lecz spod których

unosił się ich smród. Wszystko to coraz bardziej przygnębiało

Nguyena Dac Xuana, poetę i komisarza, który wkroczył do cytadeli

tak uradowany i  który teraz pochylony i  obolały kopał groby.

W  dzień walczył, a  w  nocy próbował pochować zmarłych. Tylko

w  nocy było dość bezpiecznie, by kopać – w  koszmarnym

akompaniamencie światła eksplozji oraz blasku amerykańskich

ar. Zmarłych było tyle, że groby kopano płytkie, tylko na tyle, by

przykryć gnijące ciało. Czasami w  jedną dziurę wrzucano dwa

trupy. Ciężka amerykańska artyleria zabijała zarówno cywilów, jak

i żołnierzy Frontu, a czasami, gdy ciał było zbyt wiele, wrzucano je

po prostu do leju po bombie i zasypywano.

Mimo to, jakby nie dość było zmarłych, czystki trwały dalej. Nie

dało się już udawać, że podejmowana jest próba budowy lepszego

społeczeństwa. Pozbywanie się wrogów trwało z rozpędu.

Gdy Xuan kopał w  deszczu nowe groby pewnej nocy, obok niego

przeprowadzono grupę pięciu czy sześciu aresztowanych, z rękoma

związanymi za plecami. Flara oświetliła niebo i  zobaczył, że wśród

nich znajduje się ktoś z  długimi włosami, ktoś, kogo natychmiast

rozpoznał. Był to jego przyjaciel Le Quang.

Zatrzymał o cera prowadzącego grupę, majora Hai, i spytał:

– Dlaczego aresztowaliście Le Quanga?

Hai powiedział mu, że Quang był zdrajcą. Przekazywał informacje

wrogowi w  Mang Ca, które pozwalały wstrzelić się bateriom


artylerii w punkty dowodzenia sił wyzwoleńczych.

Xuan stanął w  obronie przyjaciela. Powiedział o cerowi, że Le

Quang był fotografem i  że mieszkał w  wiosce na przedmieściach

cytadeli. Pomagał w wyzwoleniu, fotografując jednostkę Xuana.

–  Nie zna tutejszych dzielnic ani mieszkańców. Jak mógłby

donosić? Pan Le Quang jest patriotą. Dlaczego to robicie?

Le Quang został uwolniony i  serdecznie podziękował Xuanowi za

uratowanie życia[410].
 

MOMENT PRAWDY

Jerry McCauley udusił przeciwnika paskiem od hełmu. Zdołał

uskoczyć na bok i uniknąć bagnetu, a następnie chwycił jego hełm

podwiązany pod podbródkiem i  w  przypływie adrenaliny skręcił

pasek dokoła jego szyi, przycisnął go do ziemi i  udusił. Zajęło to

mnóstwo czasu. Później jednak w ogóle już o tym nie myślał – była

to walka na śmierć i życie i jeśli cokolwiek zaprzątało mu głowę, to

raczej zaskoczenie, że miał w  sobie dość siły i  woli, by wygrać to

starcie. Jednak były przypadki, gdy nie potra ł przejść nad

śmiercią przeciwnika do porządku dziennego.

Po zajęciu wieży McCauley pełnił tam służbę wartowniczą.

Budowla zamieniła się w  cztery wysokie gruzowiska, lecz nadal

była najwyższym punktem we wschodnim murze. Jego załoga

karabinu maszynowego, część kompanii Alfa, podkradała się co

wieczór około dziesiątej i  wybierała inną pozycję. W  okolicy wciąż

znajdowało się sporo moździerzy wroga, które mogły ich ostrzelać,

jeśli zostali zauważeni. Zazwyczaj zajmowali już istniejące okopy,

zrobione przez Front, lub też ustanawiali pozycję między gruzami

wieży. Mur poniżej się zawalił, więc brama Dong Ba była teraz

niedostępna dla pojazdów. Ludzie jednak nadal mogli się

przecisnąć.

McCauley miał ze swojej pozycji panoramiczny widok na miasto.

Opadające ary ukazywały miasto w  odcieniach od szarości do

czerni. Dachy i  ściany sterty gruzu pełne drewnianych belek,

tynku, dachówek i  kamieni. Niektóre z  zewnętrznych murów nadal

stały z  wypalonymi framugami, przez które widać było zagracone,


zdewastowane wnętrza. Tu i  ówdzie widać było porąbane bambusy

w  zniszczonych ogrodach, które wyglądały jak porzucone rury.

W  środku nocy ruiny te były upiornie ciche. Czasem dało się

usłyszeć strzał, lecz żołnierze po obu stronach starali się po prostu

siedzieć cicho – byli tak blisko siebie, że lepiej było nie zdradzać,

gdzie konkretnie się znaleźli. Czasami ostrzał z  moździerzy

przeciwnika spoza murów sięgał dzielnic w środku cytadeli. Nie był

zbyt celny. Niektóre pociski uderzały w mur; inne przelatywały nad

nim i  przez zupełny przypadek lądowały w  środku – było równie

prawdopodobne, że tra ą Marines, jak i  żołnierzy Frontu. Śmierć

mogła nadejść w  każdej chwili, bez ostrzeżenia. McCauley spędzał

te godziny jako strzelec karabinu maszynowego M60. Mieli rozkaz

strzelać do każdego – nawet do Amerykanów – kto spróbuje przejść

przez zrujnowaną bramę.

„Każdy, kto będzie próbował przejść, ma zostać uznany za wroga –

poinstruowano ich. – Macie do niego strzelać i go zabić”.

Były powody, dla których należało być podejrzliwym wobec

wszystkiego i  każdego oraz dla których należało strzelać bez

ostrzeżenia. Ostrzeżenie zdradzało zajmowaną pozycję. Każdy zaś,

kto wychodził z  cytadeli, mógł przekazywać ważne informacje dla

obsługi moździerzy na zewnątrz.

Jednak także cywile próbowali uciec z twierdzy. Ci, którzy znaleźli

się w  stre e walk, musieli się mierzyć z  prawdziwym labiryntem

pozycji obsadzonych przez żołnierzy obu stron – żołnierzy

o  nerwach napiętych jak struny. Pewnej nocy McCauley i  jego

pomocnik zauważyli grupkę, która wydawała się parą

Wietnamczyków z  dwójką dzieci, zbliżającą się do bramy. Była

druga nad ranem. Zawahali się.

– Mamy rozkaz ich zabić – powiedział jeden z żołnierzy.

Nie mogli się zdecydować, co zrobić, aż ktoś powiedział:

– Ty masz karabin maszynowy, McCauley, ty strzelaj.

McCauley ich zastrzelił. Ulżyło mu, gdy dowiedział się później, że

kobieta miała przy sobie szczegółowy plan gniazd karabinów


maszynowych na ulicy prowadzącej do bramy. McCauley uznał to

za potwierdzenie, że para próbowała dostarczyć informacje na

zewnątrz – poczuł się dzięki temu znacznie lepiej. Taką mapę

oczywiście przygotowaliby sobie także cywile próbujący przedostać

się przez niebezpieczny teren.

Chris Jenkins, pracownik IVS z Filadel i (International Voluntary

Services – prywatnej organizacji non pro t), który ukrywał się

w  domu na południe od wieży od pierwszej nocy Tet, ponownie

schował się pod łóżkiem, gdy jego wietnamscy przyjaciele usłyszeli

w pobliżu strzały. Następnie ktoś zaczął walić w drzwi.

Dało się słyszeć głos Amerykanina:

– Czy są tu jacyś ludzie z Viet Congu?

Jenkins wstał natychmiast i  się przedstawił. W  drzwiach stał

jeden z Marines Thompsona.

–  Masz szczęście, że nie rzuciliśmy granatu przez okno, zanim

zaczęliśmy zadawać pytania – powiedział.

Został odeskortowany do kapitana Jenningsa, który

z niedowierzaniem spytał:

–  Czy ten żołnierz naprawdę zapytał, czy w  środku są jacyś

członkowie Viet Congu?

Jenkins przytaknął.

– To jest niesamowita wojna – stwierdził Jennings[411].

Bitwa tymczasowo wygasła w  piątek, 16  lutego. Po zajęciu wieży

batalion Thompsona miał przed sobą dziewięć kwartałów

dzielących go od południowego muru fortecy. Oddziały generała

Truonga, które spodziewały się wkrótce znaczących posiłków, miały

przed sobą podobny dystans po zachodniej stronie. Pozostawał

więc już tylko pałac cesarski, który stanowił centrum dowodzenia

sił Frontu wewnątrz cytadeli. Trójkąt był niemal w  całości

opanowany, zatem jeśli armia wykona swoją robotę na wsi, na

zachód i północ od miasta, bitwa wreszcie dobiegnie końca.

Alvin Webb, reporter wojenny i  weteran United Press

International (UPI), tak opisał linię frontu wewnątrz cytadeli


z soboty:

Wszystko robi się coraz cięższe i coraz bardziej przerażające. Nie

mam problemu przyznać, że się boję. Chciałbym wiedzieć, co się

dzieje na zewnątrz – dziewięć kwartałów od miejsca, gdzie siedzę

po południowej stronie muru dokoła cytadeli.

Te dziewięć kwartałów może się okazać najkrwawszymi

kwartałami dla ludzi Korpusu Marines od czasu poprzedniej

wojny w Korei, gdy walczyli i ginęli na ulicach Seulu.

– W Seulu było ciężko – powiedział mi kilka minut temu stary

sierżant, który tam był. – Ale to, to tutaj, to zupełnie inna

sprawa.

Na noszach jakieś trzy metry ode mnie leży młody żołnierz.

Niewiele zostało z jego lewej nogi.

[…] – Pięciu snajperów – powiedział kpt. Scott Nelson

z  Jacksonville na Florydzie. – Tylko tyle potrzeba, by nas tutaj

kompletnie związać.

Daje się słyszeć gwizd kul snajperów i  dziwny świst pocisków

z  B-40 oraz czuć wstrząsy od spadających na domy pocisków

z moździerzy.

–  Wszystko to wygląda okropnie – powiedział kapral Frank

Lundy z  Gravette w  stanie Arkansas. – Zupełnie nas

wykańczają. Muszą się stąd wynieść[412].

Postępy były niezwykle powolne. Armaty na czołgach, niszczyciele

Ontosy oraz umiejętności artylerzystów marynarki gwarantowały,

że w  końcu dojdzie do przełomu – Marines mogli teraz skutecznie

bombardować pozycje przeciwnika, zanim podjęli próbę

przekroczenia ulicy. Najpierw prowadzono ostrzał artyleryjski,

a  następnie, zgodnie z  taktyką wypracowaną przez Cheathama po

południowej stronie rzeki, wjeżdżały czołgi, ściągając na siebie

ogień. Pozwalało to określić, gdzie znajdują się pozycje przeciwnika.

Potem do przodu pędziły Ontosy, opróżniały prędko wszystkie sześć


dział i  równie szybko, jak się pojawiły, wracały na tyły. Cała

taktyka oparta była na niszczeniu wszystkiego, co pojawiło się na

drodze Marines. Front cofał się na coraz to gorsze pozycje.

Michael Herr, dziennikarz „Esquire”, opisał majora  Thompsona

w  jego punkcie dowodzenia, zaledwie kilka kwartałów za linią

frontu:

W  nocy w  punkcie dowodzenia major, który dowodzi

batalionem, siedzi nad swoimi mapami, wpatrując się

w  trapezoidalny kształt cytadeli. Scena ta mogłaby się odbywać

w  chacie w  Normandii dwadzieścia pięć lat temu, z  butelkami

czerwonego wina rozstawionymi na uszkodzonych półkach,

przesiąkniętym chłodem pokoju, wysokimi su tami i  bogato

zdobionym krzyżem na ścianie. Major nie spał od pięciu nocy

i  piątą noc z  rzędu zapewniał nas, że jutro z  pewnością mu się

uda, że jutro uda się zająć ostatni fragment muru i  że ma dość

Marines, by skutecznie przeprowadzić tę operację. Jeden z  jego

adiutantów, twardy porucznik, „mustang” [żołnierz awansowany

na o cera na polu bitwy], uśmiechał się ironicznie, gdy major

wpatrywał się w  mapy. Jego uśmiech przeczył dobrej nowinie,

jakby zdawał się mówić: „Major gówno wie i  obaj zdajemy sobie

z tego sprawę”[413].

Wróg był wytrwały. Marines musieli zapłacić ciężką cenę za każdy

kwartał, czasami za każdy dom. Pewnego dnia Calvin Hart,

żołnierz, który do Wietnamu zgłosił się na ochotnika w  nadziei, że

zostanie żandarmem wojskowym, stanął przed poważnym

dylematem. „Doc Rhino” – Michael Reinhold – jeden z  sanitariuszy

jego plutonu, człowiek, którego odwaga czyniła wielce poważanym

w  całej jednostce, wreszcie skusił los o  raz za dużo. Został

postrzelony, gdy biegł do dwóch rannych żołnierzy. Reinhold był

wysokim, rudym chłopakiem z  Arizony, dobrze widocznym celem,

a  dodatkowo nosił plecak dwa razy większy niż inni Marines, by


tylko móc unieść więcej leków i  bandaży. Żołnierze go uwielbiali.

Teraz leżał na otwartym terenie. Przyklęknął na jedno kolano

i  próbował wstać, lecz został tra ony ponownie. Tym razem padł

bez ruchu, z  pewnością martwy. Został tam aż do zmroku, jakieś

siedem i  pół metra od pozycji plutonu. Sierżant poprosił

o ochotników, którzy pójdą znieść „Doca” i pozostałych.

Hart bardzo nie chciał zgłosić się na ochotnika. Była to zasada,

której trzymał się jeszcze od czasu podstawowego szkolenia

i  o  której słuszności przekonało go doświadczenie – nigdy nie

zgłaszać się na ochotnika. Jednak z drugiej strony chciał też zrobić

to, co wydawało mu się przyzwoite. Jeśli leżałby tam, przed linią

frontu, to też by chciał, żeby ktoś go stamtąd zabrał. Niezrobienie

niczego oznaczałoby moralną porażkę i  wiedział, że

prześladowałoby go to do końca życia. Dlaczego ktoś inny miałby to

zrobić? On był nowy, nie zaryzykował jeszcze tyle, ile inni żołnierze.

Jakże mógłby się nie zgłosić? Panowała cisza, lecz wiedzieli, że

wróg jest okopany wszędzie dokoła nich. Wezwanie sierżanta

zawisło w  powietrzu na długą, bolesną chwilę. Hart nie podniósł

ręki i  poczuł ulgę, gdy zgłosiło się trzech innych żołnierzy. Gdy

przygotowywali się do wyjścia na otwartą przestrzeń, Hart czekał,

aż rozpęta się piekło, i  modlił się, by do tego nie doszło. Piekło,

oczywiście, się rozpętało i Hart strzelał jak szalony razem z innymi.

„Doc Rhino” i  pozostałych dwóch zabitych zostali w  końcu

ściągnięci z  ulicy i  żaden z  ochotników nie został tra ony, cała

reszta odetchnęła z ulgą. Hart wiedział, że nie chciałby być jednym

z nich.

Był przerażony przez cały czas swojego pobytu w  Hue. Widział

okropne rzeczy. Snajperzy Frontu byli niezwykle celni i  zazwyczaj

starali się tra ć w głowę. Żołnierze siedzieli na podłodze i nawet nie

zdawali sobie sprawy, że czubki ich głów widać przez okno,

a  w  następnej sekundzie leżeli już martwi. Jeden z  Marines został

tra ony w  głowę i  wypadł z  okna na piętrze, lecz jego noga o  coś

zahaczyła, wisiał więc do góry nogami, podczas gdy wnętrze jego


czaski opróżniło się na ulicę pod spodem. Raz na ulicy zobaczyli

martwą Wietnamkę. Jej obie nogi przejechał czołg. Kiedy oddział

Harta przeszedł obok niej pierwszy raz, siedziała prosto, martwa,

z  wyrazem zdumienia na twarzy. Kiedy wrócili tą samą drogą,

została przejechana już tyle razy, że nie dało się nawet powiedzieć,

czy leżące w tym miejscu szczątki należały do człowieka.

–  I  to tyle – powiedział jeden z  członków jego oddziału. Używali

tego zwrotu tak często, że niemal stracił swoje znaczenie.

Hart przybył do Wietnamu, spodziewając się, że powalczy

z amatorami, małymi żołnierzykami w czarnych ubrankach, którzy

nie będą stanowić żadnej konkurencji dla Marines. Jednak

przeciwnik, jakiego napotkali w  Hue, okazał się twardy

i  profesjonalny, jak najbardziej zdolny stawić opór piechocie

morskiej. Bojownicy byli umundurowani i  dobrze wyekwipowani.

Umieli przygotować pozycje obronne i  strefy ostrzału równie dobre,

co Korpus Marines. I  bez wątpienia wierzyli w  swoją sprawę.

W  pierwszych kilku dniach swego pobytu w  mieście Hart widział,

jak niektórych wyciągano wciąż żywych z  okopów, gdzie zostali, by

walczyć do śmierci. Marines – chociaż twardzi – to jednak nie byli

w  takim stopniu oddani sprawie, za którą walczyli. Hart i  w  jego

ocenie przynajmniej połowa walczących w  mieście żołnierzy nie

mieli nawet pojęcia, dlaczego tu są. Żaden z  nich nie potra łby

napisać nawet jednego akapitu o  Wietnamie. Może niektórzy

z  o cerów byli lepiej poinformowani, lecz większość żołnierzy –

przynajmniej tak mu się wydawało – nie chciało nawet więcej

wiedzieć. Zaciągnęli się, wyszkolono ich do walki i  wysłano do

Wietnamu. To wszystko. Na tyle, na ile Hart rozumiał sytuację, ich

głównym celem było dotrwać do końca tury i wrócić cało do domu.

Nic więcej. Mimo tego czasem zdarzały się takie sytuacje jak ta

z „Doc Rhino”, które wymagały bohaterstwa nawet od niego.

Kto żył, a kto umierał, kto był ranny, a kto nie – wydawało się, że

nie było w  tym żadnej logiki. Każdego dnia niektórzy

z  najmądrzejszych, najtwardszych chłopaków zostawali ranni,


a  inni, cóż… wystarczyło spojrzeć na Le ara. Od pierwszego dnia

pakował się w  kłopoty. Na początku przypominał wręcz

pogubionego bohatera komedii. Jednak poza zadrapaniami, na

które w  kółko się skarżył, wydawało się, że nic mu się nie może

przytra ć. W  samym środku zaciętych walk o  jedną z  ulic Patton

podjechał do przodu, powoli się obrócił i  wycelował w  dom na

skraju kontrolowanej przez nich linii. Hart wiedział, że Le ar

siedział na piętrze tego domu. I  w  momencie, gdy sobie o  tym

przypomniał – bum! – pocisk z  armaty czołgowej rozwalił połowę

budynku. Hart i  reszta oddziału odnaleźli Le ara w  gruzach,

pokrytego sproszkowaną zaprawą i  pyłem, lecz nawet

niedraśniętego. Obyty żołnierz, jak „Doc Rhino”, zginął, a  Le ar

miał chyba z dziewięć żyć.

Kompania kapitana Harringtona walczyła o  szczyt muru,

koordynując swoje działania z  Marines prącymi naprzód po ulicy

poniżej. Harrington był zdziwiony, że nieprzyjaciel nie przygotowuje

żadnych kontrataków. Dzięki naciskowi na siły Frontu

w  południowo-zachodnim sektorze nie można już było do cytadeli

przerzucać zbyt wiele amunicji czy posiłków. Dowódca pułku

Frontu zginął w  ostrzale artyleryjskim, co wywołało pewien chaos

w siłach wroga. Jednak walki nie zelżały.

Webb, idący wraz z ludźmi Harringtona, pisał:

Żyję i  nic mi nie jest, przynajmniej na razie. Jednak kiedy

patrzę dokoła, mam wrażenie, że należę do coraz to mniejszej

grupy Amerykanów w Hue, która może to powiedzieć.

Dziś rano obudziła nas monsunowa mżawka. Padało ostrożnie,

delikatnie, woda zbierała się w  małe kałuże. Ogrzewało nas

ognisko, a  Marines zebrali się razem, gawędząc w  ten mokry,

szary poranek.

Żołnierz wkroczył prędko w to niewielkie koło.

– Wietnamce dostają zaopatrzenia. Właśnie nas poinformowali.

Po nim nadszedł następny.


– OK, przygotować się. Idziemy.

Poszliśmy. […] Jesteśmy na ulicy Finh.

Po naszej prawej stronie idą kompanie Bravo i Charlie.

– Naprzód! – ktoś krzyknął.

Niebo wypełniło się nagle ołowiem, stalą i  dźwiękami

wybuchów nadchodzących z obu stron. [Grega] Jenkinsa nie był

tego ranka z  nami. Dowódca plutonu stracił w  sobotę kilka

palców prawej ręki. Do jego Srebrnej Gwiazdy dołączy

Purpurowe Serce. Nie było tu też [Johna] Carlsona. Wybuch

komunistycznego granatu przebił mu bębenki.

Wielu innych też nie ma tu dziś z nami. Byli to ludzie, których

twarze dobrze poznałem. Nie będą już więcej krwawić i umierać

w tej wojnie.

Szliśmy weranda za werandą. […] Starałem się ruszać między

pociskami i  popędziłem przez ulicę i  w  górę po zniszczonych

schodach, nad półmetrowym drutem kolczastym. Kule śpiewały

mi nad głową[414].

Kiedy Marines dostali się na odległość około czterystu metrów od

południowego muru, przeciwnik był tak okopany i  tak

skoncentrowany, jak to tylko było możliwe. Tego dnia Amerykanie

znaleźli dwóch martwych bojowników przykutych do ciężkich

karabinów maszynowych[415]. Fred Emery, reporter „Timesa”

z  Londynu, widział ciała i  łańcuchy. Był to jedyny taki przypadek,

a  ludzie ci mogli być więźniami uwolnionymi kilka tygodni

wcześniej i  zmuszonymi do walki, lecz opowieść ta prędko się

rozeszła, podkreślając jedynie przekonanie, że przeciwnik był gotów

walczyć do samego końca nie dlatego, że wierzył w  sprawę, lecz

ponieważ go do tego zmuszano.

To różnica w  sile ognia była kluczowa. Kiedy pozwalała na to

pogoda, lotnictwo zrzucało na dzielnice wciąż kontrolowane przez

wroga napalm. Był bardziej skuteczny niż bomby, które tworzyły

hałdy gruzu, w  których wróg mógł się schować i  gdzie mógł


ustanowić nowe pozycje. Przy użyciu napalmu płomienie wysysały

cały tlen z  podziemnych bunkrów, dusząc wszystkich w  środku, to

zaś, co pozostawało na powierzchni, a  nie było wykonane

z  kamienia, ulegało natychmiastowemu spaleniu. Nie dało się

uniknąć zniszczenia.

Harrington miał rację, mówiąc o  zaopatrzeniu. W  trzecim

tygodniu oblężenia Frontowi zaczynało brakować zarówno ludzi,

jak i  amunicji. Nie mógł on konkurować z  niekończącymi się

rezerwami ludzi, bomb i karabinów do dyspozycji Marines. Le Huu

Tong, obsługujący bazookę, widział, jak siedmiu członków jego

oddziału zostało zabitych jednym pociskiem wystrzelonym z czołgu.

Ich ciała zostały rozdarte na kawałki i  rozrzucone – ludzie

z  oddziału nie byli nawet w  stanie pochować ich oddzielnie.

Szczególnie obawiano się Ontosów. Podjeżdżały blisko i mogły lepiej

celować. Potra ły zabić ludzi, nawet gdy chronił ich gruby

kamienny mur. W  ciągu dnia żołnierze Frontu spędzali niemal tyle

samo czasu w ruchu, co w walce, starając się oszczędzać amunicję

i  dobierając cele[416]. Taktyka Frontu wywarła spore wrażenie na

doświadczonych o cerach Marines. W  fatalnych warunkach

zdołano utrzymać porządek i  wykonywano zdyscyplinowane

manewry.

Żołnierzom, którym spieszyło się do walki, prędko wybito takie

pomysły z  głowy. Warunki były piekielne. Tommy Brown, który

przybył do miasta dzień lub dwa po Le arze i  Harcie, dołączył do

kompanii Harringtona. Gdy się dowiedział, że do Wietnamu może

tra ć dopiero za kilka miesięcy, poszedł na samowolkę. Został

złapany sześć miesięcy później i  po miesiącu w  karcerze wreszcie

tra ł tam, dokąd chciał.

Brown był teraz zagubiony i obrzydzony tym, do czego mu się tak

spieszyło. Spędził swoją pierwszą noc w  Hue przerażony,

przemoczony i zziębnięty, nasłuchując odległych strzałów. Dowódca

trzymał ich w ciągłej gotowości. Wchodzili do budynku, przysypiali,

a  godzinę później już ruszali dalej. Kiedy wzeszło słońce, odprężył


się nieco, wykonywał rozkazy i  poczuł się bezpieczniej otoczony

ruinami, które przypominały mu europejskie miasta na

fotogra ach z  drugiej wojny światowej. Poruszali się wśród gruzów

codziennego życia – buteleczki po witaminach, dziecięcy plecak

wypełniony pracą domową umazaną krwią, opakowania po

amerykańskich cukierkach, zawartość czyjejś rozbitej szafy. Nie

tego się Brown spodziewał – korpus przygotowywał go do walki

w  Wietnamie, ćwicząc go w  bojach w  dżungli. Samo miasto,

przynajmniej po tym, co jeszcze z  niego zostało, przypominało mu

Nashville, gdzie dorastał. Był zadziwiony, widząc wszędzie swastyki,

nie wiedział bowiem, że to buddyjski symbol pomyślności (nie

zauważył także, że swastyki te były zwrócone w  przeciwną stronę

niż te nazistowskie)[417]. Wszędzie pełno było samochodów

i ciężarówek. Niemal wszystkie czubki drzew zostały urwane.

Jednym z  pierwszych budynków, do których wszedł Brown, była

fabryka spaghetti. Doszło tu do wybuchu i  wszystko w  środku

pokryte było makaronem. Kumpel z oddziału wykrzyknął: „Mamma

mia!”. W  fabryce pełno było szczurów. Następnej nocy obozowali

w opuszczonej stacji benzynowej Esso.

Wszystko to było po prostu dziwne. Brown był do głębi poruszony

wszechobecnym okrucieństwem i  przemocą. Widział, jak żołnierz

wroga, który odmówił opuszczenia okopu, został wysadzony

w  powietrze. W  jednym z  dużych domów znaleźli ciała dwóch

martwych dzieci, które nie zginęły w  wybuchu. Każde zostało

wielokrotnie postrzelone. „Kto świadomie strzela do dzieci?” –

zachodził w głowę.

– I to tyle – powiedział jeden z Marines.

Do psów strzelano za to bez zastanowienia – po tym, jak

zobaczyło się choć jednego gryzącego martwe ciało, nie było to

trudne. Brown widział, jak czołg przejechał dużą świnię, która

wplątała się w  gąsienice i  którą czołg ciągnął przez pewien czas,

zanim od niego odpadła – jej szczątki zostały zupełnie rozjechane

przez następny czołg. Ludzie też czasem wpadali pod pojazdy,


w  większości cywile. Szedł za Harringtonem i  dowódcą jego

drużyny, sierżantem Richardem Morrisem, gdy napotkali żołnierza

przeciwnika, który w  stężeniu pośmiertnym wskazywał jedną ręką

w górę. Morris podszedł do ciała i kopnął je, a następnie zwrócił się

do Harringtona i powiedział:

– Nie chce gadać, panie kapitanie.

Brown uznał to za zabawne, lecz o cer nie.

Każdej nocy lał się alkohol. Butelki odnajdowane w  pustych

domach były otwierane i  dzielono się ich zawartością. Brown miał

dopiero osiemnaście lat i  niewielkie doświadczenie z  alkoholem.

Kiedykolwiek znajdowali się kilka kwartałów za frontem, zewsząd

wyrastały dzieci sprzedające piwo w  półlitrowych butelkach.

Żołnierze pili brudną wodę ze studni zaprawianą w  menażkach

tabletkami z  jodyną lub lemoniadą w  proszku Kool-Aid, którą

dostawali w  paczkach z  domu i  która pomagała ukryć obrzydliwy

smak. Nawet ciepłe piwo zdawało się atrakcyjną alternatywą.

Brown poznał wątpliwe uroki kaca. Widział, jak Marines oddają się

szabrownictwu – jeden z  żołnierzy wyszedł ze sklepu jubilera

z  zegarkami aż po łokieć. Później, gdy walki w  cytadeli ustały,

major Thompson ogłosił, że każdy przedmiot, dla którego żołnierze

nie będą mieli dowodu zakupu, zostanie zniszczony. Ludzie zaczęli

więc rozbijać radia i  zegarki oraz inne zaszabrowane przedmioty

o  ściany, ku rozpaczy przyglądających się temu wietnamskich

cywilów.

Rick Grissinger przybył do Hue tego samego dnia co Brown. Mały,

chudy osiemnastolatek z  Clearwater na Florydzie, był religijnym

młodzieńcem, który nie pił, nie palił, ani też nie przeklinał. Chciał

pojechać do Wietnamu, lecz wojna okazała się czymś zupełnie

innym, niż to sobie wyobrażał. Odrzucały go pływające w  rzece

Huong ciała. Było mu niedobrze na widok nadpalonych szczątków

wietnamskich żołnierzy i  cywilów. Ktoś oblał je benzyną i  podpalił,

lecz poczerniały tylko w ogniu. W stosie znajdowały się także luźne

członki. Nie mógł spać. Starszy sierżant, wielki Afroamerykanin,


zabrał go pierwszego dnia do zbombardowanego domu i  pokazał

mu tam martwą wietnamską rodzinę – mężczyznę, kobietę i  dzieci.

Zostali oni związani drutem kolczastym, zastrzeleni, a  następnie

podpaleni.

–  Wiem, czego cię uczyli w  liceum, ale tak wygląda komunizm

w rzeczywistości – oznajmił sierżant.

Patrzył, jak buldożery zrzucają ogromne stosy ciał do wspólnych

masowych grobów. Smród był tak okropny, że na samą o nim myśl,

wiele lat później chciało mu się wymiotować.

– I to tyle – powiedział.

W każdym kwartale odnajdowali ukrywających się w wykopanych

dziurach. Marines byli zadziwieni, że ludzie byli w  stanie

wytrzymać stłoczeni razem w tak niewielkiej przestrzeni. W jednym

ze schronów odnaleźli dziesięciu członków jednej rodziny, którzy

siedzieli tam od dwóch lub trzech dni. Rodzina wyszła, krzycząc

z przerażenia, z rękami ponad głowami. Marines sprawdzili, czy nie

mają przy sobie broni, i  posłali ich, by dołączyli do tłumów,

którymi teraz zarządzały już siły Truonga.

Stanowiło to ogromne wyzwanie. By uniknąć in ltracji przez

przeciwnika, ludzie Truonga musieli przepytać każdego cywila. Ci,

których rzeczywiście uznano za cywilów, zostali upchnięci w  kilku

budynkach szkolnych, gdzie obozowali. Ci, których uznano za

więźniów, zostali związani razem. Siedzieli z  opaskami na oczach

lub z  workami na głowach, w  ciszy i  nieruchomo, oczekując, aż

śmigłowce wywiozą ich na spotkanie niepewnego losu. Niektórzy

żołnierze ARVN znęcali się nad nimi, opluwając, uderzając, kopiąc

lub pchając ich kolbami swoich karabinów.

Poddanie się mogło oznaczać śmierć. Felix Bolo, szef biura

Agence France Presse, opisał taką oto scenę, której był świadkiem:

Hue, 21  lutego. Machał białą agą, lecz nie powstrzymało to

kul.
Widziałem go dziś, jednego z  czterech cywilów, którzy wyszli

z  domów płonących po bombardowaniu napalmem,

przeprowadzonym przez samoloty szturmowe typu Skyhawk.

Domy znajdowały się w  poważnie ostrzelanej stre e klubu

sportowego między dwoma amerykańskimi pozycjami.

Jeden z  cywilów zaczął biec, lecz pozostali trzej maszerowali

powoli, machając czymś, co wyglądało jak biała aga. Ze strony

wojsk amerykańskich nadszedł w  odpowiedzi grad kul. Dwóch

cywilów rzuciło się w  poszukiwaniu schronienia. Trzeci

zatrzymał się u  szczytu kamiennych schodów, odwrócił się,

opuścił agę i padł. Już nie wstał.

Około stu pięćdziesięciu wietnamskich uciekinierów, w  tym

pięćdziesięcioro przerażonych dzieci ukrywających się

w  piwnicach klubu sportowego, patrzyło przez okna. „Jakie to

smutne. To był cywil” – powiedział do mnie jeden z uciekinierów.

Atak skyhawków był pierwszym od piątku bombardowaniem

z  powietrza w  Hue. Skyhawki zrzuciły bomby i  napalm na

cytadelę, kilka metrów od pałacu cesarskiego, gdzie wciąż

powiewa aga Viet Congu. Z  powodu złej pogody bomby tra ły

w  skład pocisków i  rakiet, z  którego uniosły się potężne

niebieskie i zielone płomienie[418].

Reporter „Washington Post” Lee Lescaze był razem z grupą Marines

z kompanii Bravo, gdy rozbili obóz w bogatym domu. Przy jednej ze

ścian salonu znajdował się buddyjski ołtarz, a  na przeciwległej

przypięte były rozkładówki „Playboya”.

–  Ten gość to Hugh Hefner Wietnamu – powiedział jeden

z Marines, siadając w fotelu.

Znaleźli barek z  piwem i  większość wypili. Następnego ranka

pojawili się służący właściciela domu. Cywile bardzo chętnie

wracali do domów. Jak się wydawało, dobrze wiedzą, że Marines się

z  nich wynieśli lub też że wkrótce zamierzali się wynieść. Służący

przynieśli ze sobą notatkę, po angielsku, od właściciela domu.


„Pozwólcie mi zabrać moje rzeczy i  wrócić z  nimi do bezpiecznej

strefy – napisał właściciel. – Dziękuję bardzo. Życzymy wam

szczęśliwego nowego roku i zupełnego zwycięstwa”.

„Notatka głosiła, że należy zabrać ryż i  sól oraz inne cenne

obiekty – napisał Lescaze. – Kompania Bravo przyglądała się, jak

służący najpierw wynieśli telewizor, potem lodówkę, potem kilka

lamp, talerze, ozdoby, radio, gramofon i  wreszcie jeden

pięćdziesięciokilowy worek ryżu. Cała czwórka potrzebowała trzech

rund, by to wszystko wynieść. Zabrali Johnniego Walkera, lecz

butelka Seagram’s została stłuczona, a Marines wypili piwo”[419].

Kapelan, ojciec McGonigal, nie pojawił się w kwaterze Thompsona

w  sobotnią noc, 17  lutego. W  pierwszych dniach wszędzie na polu

bitwy było go pełno, mimo ogromnego ryzyka – pędził pomagać

nosić rannych, pocieszać ich, udzielać ostatniego namaszczenia.

Towarzyszył Marines w  środku najgorszych walk. Było to

bohaterskie zachowanie, lecz w  opinii Thompsona także

samobójcze[420]. Ksiądz każdej nocy spał w  kwaterze Thompsona,

gdzie sporo rozmawiali.

–  Kapelanie, przystopujcie trochę – radził mu Thompson. –

Jeszcze was zabiją.

Gdy nie pojawił się wieczorem, zaczęto go szukać. Odnaleziono go

samego w  budynku niedaleko linii frontu, z  dziurą w  tyle głowy.

Kula lub szrapnel.

Dziewiętnastoletni Donny Neveling został dowódcą swojego

dziesięcioosobowego oddziału, gdy jego porucznik, Moe Green,

został tra ony w  kark. Był dumny z  awansu, lecz wkrótce zdał

sobie sprawę z  ogromu odpowiedzialności. Kiedy pewnego

popołudnia do ich obozu zbłądziła świnia i  jego ludzie zaczęli ją

atakować bagnetami dla zabawy, zdegustowany starszy sierżant był

tego świadkiem.

– Kto tutaj dowodzi?! – wrzasnął.

Neveling, który się zdrzemnął, wysunął głowę z  okna

i odpowiedział:
– Ja, plutonowy Neveling.

Został tej nocy wezwany przez kapitana Harringtona, który nieźle

go zbeształ i  dodatkowo ukarał grzywną w  wysokości dwudziestu

pięciu dolarów.

Ciało żołnierza, którego Whitmer znalazł w  worku w  Phu Bai,

należało do Dennisa Michaela, który zginął razem z  Berntsonem.

Korespondent wojenny przeprowadził z  nim wywiad o  ostatnim

szturmie na wieżę kilka dni wcześniej. Dwudziestoletni szeregowiec

z Vacaville w Kalifornii opisał, jak siedział w dziurze razem z innym

żołnierzem, gdy dwa granaty produkcji chińskiej wylądowały

między nimi. Jeden odbił się od jego nogi. Zerwali się w  panice,

lecz oba okazały się niewypałami.

–  To są beznadziejne granaty – powiedział Michael. – W  wielu

wypadkach nie wybuchają, lecz jak już to zrobię, to nie masz

szans.

W  poniedziałek, 19  lutego, Berntson biegł wzdłuż ulicy razem

z  plutonem Marines, pomagając kłaść ogień zaporowy, zmierzając

w  stronę wschodniego muru, gdy Michael został tra ony w  gardło.

Berntson usłyszał, jak sanitariusz woła o  pomoc. Michael dławił

się i  próbował chwytać powietrze. Dokoła nich pociski odbijały się

od ścian i ziemi. Trzech cywilnych korespondentów – Webb, Charlie

Mohr i  Dave Greenway (który wrócił do miasta po tym, jak opuścił

je z  Robertsem) – podbiegło i  ruszyło z  Michaelem w  stronę

ciężarówki, która przewróciła się w  wyniku eksplozji na bok.

Położyli go pod jej osłoną. Sanitariusz zaczął wykonywać

tracheotomię. Michael cały czas się dusił i próbował oddychać. Lało

się mnóstwo krwi.

Berntson wstał. Zobaczył drewnianą okiennicę wyrwaną

z  zawiasów, która mogła sprawdzić się jako nosze, i  powiedział, że

ją przyniesie… Obudził się z  dzwonieniem w  uszach, leżąc na

plecach kilka metrów dalej, czując zapach kordytu i  osmalonego

ciała. Próbował wstać, lecz jego nogi nie chciały się ruszyć.

W ustach czuł smak krwi. Spojrzał w dół i zobaczył spory szrapnel


wystający z  jego prawej ręki. Sanitariusz i  korespondenci nadal

znajdowali się za ciężarówką i Berntson wrzasnął:

– Na Boga, zabierzcie mnie z ulicy, zanim mnie zastrzelą!

Udało się go ściągnąć. Sanitariusz musiał mu dać spory zastrzyk

mor ny, bowiem następną rzeczą, którą Berntson pamiętał, był

lazaret batalionu w Mang Ca, gdzie leżał w zimnej mżawce otoczony

innymi rannymi. Jedna jego ręka był poważnie poraniona. Druga

wisiała na temblaku, podłączona do kroplówki. Żadną z  nich nie

mógł ruszać. Czuł się otępiały, kompletnie nieobecny z  powodu

mor ny. Dokoła niego panowały śmierć i  beznadzieja, Marines

jęczeli i  wyli z  bólu. Niektórzy umierali, niektórzy już odeszli.

Brakowało worków na ciała, więc lekarze zaciągali na twarz

zmarłych poncza i  tak odnoszono ich na stos. Co jakiś czas

podmuch wiatru z  lądującego śmigłowieca podrywał poncza i  ich

blade, puste twarze widać było zza pasa startowego.

Michael był niedaleko Berntsona w stre e lądowania, wciąż żywy,

lecz już umierający. Nie miał szans na ewakuację – zbyt wielu było

ciężko rannych, którzy mieli lepsze rokowania. Mężczyzna koło

Berntsona miał już zakrytą twarz.

Kiedy podmuch wiatru zawiał jego ponczo i zakrył nim jego twarz,

spanikował. Nie mógł poruszyć rękoma, by je ściągnąć. Jeden

z  chirurgów niedaleko skarżył się, że poważnie rannych

wietnamskich żołnierzy zostawia się na śmierć, bowiem wydano

rozkaz, że najpierw należy się zająć Amerykanami. Berntson

zawołał do niego, błagając:

– Kapitanie, nie pozwólcie im rzucić mnie na stos ciał!

Greenway i  Webb także zostali ranni w  wybuchu[421]. Dolecieli

śmigłowiecem do Phu Bai razem z Berntsonem i „Opowiadaczem”.


 
 

LA CHU

Im dłużej trwała bitwa, tym bardziej było jasne, że „Westy” się

mylił. Od samego początku zaprzeczał, jakoby przeciwnikowi udało

się zająć znaczący obszar Południowego Wietnamu. Siły Frontu

w Hue opisał jako kilka kompanii. W żadnym punkcie nie przyznał,

że miasto  wpadło w  ręce wroga lub że muszą toczyć zaciętą bitwę

o jego odzyskanie.

Nawet gdy bitwa przeciągała się już na trzeci tydzień, „Westy”

nadal umniejszał jej znaczenie. Hue rzadko tra ało do jego

codziennych raportów wysyłanych do Waszyngtonu, a  gdy już się

tam znalazło, to tylko po to, by podkreślić, że wróg wkrótce

zostanie pokonany: 4 lutego miało to nastąpić „w następnych kilku

dniach”; 9  lutego – „za kilka dni”; 12  lutego – „za parę dni”;

a 21 lutego – „do końca tygodnia”[422].

W  tym samym czasie „Westy” przesyłał szczegółowe raporty

o  sytuacji w  Khe Sanh. Wyliczał liczbę salw oddanych przez

moździerze wroga oraz naloty B-52 na przedpole bazy. Zapisywał

zarówno liczbę, jak i rodzaje zrzuconych bomb. Dokładnie opisywał

niekończące się konwoje zaopatrzeniowe. Wszystko to o  bitwie,

która poza ostrzałem artyleryjskim wroga, nawet się nie zaczęła.

W  tym samym czasie nic nie sugerowało, że prawdziwa bitwa

dobiega końca. Pokonanie sił Frontu w  cytadeli wymagało odcięcia

od zaopatrzenia i, w najlepszej sytuacji, ich odwrotu. Oba bataliony

generała Johna Tolsona, które wymaszerowały na południe z  PK-

17, nie zdołały się przedostać przez doskonale bronione wioski Que

Chu i  La Chu. Oddział Dicka Sweeta – II  Batalion 12  Pułku


Kawalerii – został poważnie pokiereszowany, stracił ponad połowę

ludzi i  zdołał uniknąć klęski wyłącznie dzięki ucieczce w  nocy.

Przez prawie dwa tygodnie pułkownik James Vaught i  jego

V  Batalion 7  Pułku Kawalerii utknęli na północ od obu wiosek.

Tak  długo, jak tam pozostawali, było prawdopodobne, że aga

Frontu nadal będzie powiewać nad cytadelą.

W piątek, 16 lutego, siedemnaście dni od rozpoczęcia bitwy, drugi

najwyższy stopniem dowódca amerykański w  Wietnamie, generał

Creighton Abrams, odwiedził Tolsona w  PK-17. Major  Don

Bowman, o cer operacyjny brygady, w  dwie minuty streścił

Abramsowi wydarzenia w  La Chu, a  następnie major Earle Spry,

o cer wywiadu jednostki, przedstawił mu nowe oceny liczebności

sił wroga – doświadczenia batalionów Sweeta i  Vaughta

wskazywały, że były one większe, niż przypuszczano. Kiedy

skończyli, Abrams wyszedł ze schronu, by porozmawiać w  cztery

oczy z  Tolsonem. Bowman nie słyszał, o  czym mówili, lecz dało się

poznać, że generał był wyjątkowo niezadowolony. Następnie Abrams

wsiadł do śmigłowieca i odleciał.

Bowman natychmiast zabrał się do roboty, pisząc bardzo prędko

w  swoim notesie. Pułkownik ze sztabu zapytał go, co robi, na co

major odparł: „Robię listę życzeń”. Powiedział, że jeśli dobrze

zrozumiał sytuację: „Generał Tolson wezwie nas za jakieś

piętnaście minut i dostaniemy wszystko, na co tylko mamy ochotę”.

Jedyną rzeczą, jakiej Bowman nie dostał, był pluton czołgów.

Mosty prowadzące do La Chu nie były dość wytrzymałe, by je

unieść. Dostali dwa bataliony kawalerii; dwa Quad- fties i  dwa

M42 Dustery, dodatkowe naloty z  powietrza, dodatkową baterię

artylerii[423].

Que Chu i La Chu znajdowały się w gęstym zagajniku otoczonym

polami ryżowymi. Północna część zagajnika, gdzie zaczynało się

Que Chu, znana była jako Las T-T – Tough Titty (Twardy Cycek) –

bowiem opierał się wszystkiemu, co na niego rzucono. Stoczono

tam serię krwawych potyczek, po których Vaught się wycofał


i  okopał w  pobliskiej, mniejszej wiosce Lieu Coc, przekonany, że

będzie potrzebować większych sił, by się przebić. Vaught stracił

osiemdziesięciu czterech żołnierzy, w  tym większość młodszych

o cerów. Nie miał już większości amunicji, a  obsługujący

moździerze używali już ostatnich pocisków, dość zaledwie, by się

bronić, lecz nie dość, by osłaniać atak.

Stopniowo raporty wywiadu zaczęły potwierdzać siłę Frontu.

Dwóch żołnierzy wziętych do niewoli w niedzielną noc – obaj z NVA

– potwierdziło, że należą do jednostek, które według MACV powinny

się znajdować niedaleko Khe Sanh. Od samego początku ofensywy

znajdowały się one nieopodal Hue. Wszystko wskazywało na to, że

Que Chu i La Chu nie były zaledwie przeszkodą na drodze do Hue,

lecz centrum całej ofensywy. Dowództwo sił Frontu znajdowało się

w  niemalże niezniszczalnym trójpiętrowym bunkrze w  centrum La

Chu, którego broniły tysiące regularnych żołnierzy NVA.

Zdobycie tego punktu było niezwykle trudne. Vaught ustalił, że

wioska była chroniona przez linie okopów i  uforty kowanych

bunkrów w  Lesie T-T, które przetrwały intensywne

bombardowania. W  samej wiosce znajdowało się mnóstwo

regularnych oddziałów NVA, może nawet trzy tysiące żołnierzy –

nigdy dokładnie się ich nie doliczono. Zewnętrzny pierścień okopów

obsadzony był przez taką samą liczbę żołnierzy, jaką dysponował

Vaught. Okopy były głębokie i  nieregularne. Amerykanie kopali je

w  liniach – albo przed swoją pozycją, albo wzdłuż wyraźnie

wyznaczonego obwodu. NVA, w  przeciwieństwie do Amerykanów

przyzwyczajone do ataków z  powietrza, stosowało mniej

przewidywalny wzór, kopiąc okopy w  kształcie litery  L, czasami

w  dziwnych pozycjach. Większość transzei była ze sobą połączona,

tak by do tych zewnętrznych można było prędko przesłać posiłki

i  by ich obrońcy, jeśli to konieczne, mogli się łatwo wycofać.

Wykopano je pod osłoną gęstych drzew i krzewów, więc nie dało się

ich nakreślić z  powietrza – samoloty, które próbowały podlecieć

wystarczająco blisko, napotykały ostry ogień. Gdyby jednak udało


się nanieść umocnienia na mapę, to przypominałyby pajęczynę

wykonaną przez pijanego pająka. Ich nieprzewidywalność

oznaczała, że atakujące oddziały mogły utknąć między dwoma lub

trzema okopami i  znaleźć się pod ostrzałem z  kilku kierunków

jednocześnie. Aby przygotować natarcie, Vaught wskrzesił technikę

używaną w  czasie drugiej wojny światowej. Kazał swoim ludziom

przygotować tzw.  rury Bangalore – długie, wypakowane ładunkami

wybuchowymi, które można było zza osłony wsuwać do okopów

wroga i tam detonować. Świetne okazały się pnie bambusów – były

długie, proste i puste w środku.

Aby osłabić pozycję wroga, amerykańskie lotnictwo zaczęło

ostrzeliwać ich pozycje bombami i  napalmem. Używano nowej

technologii zwanej Sky Spot, która nie wymagała schodzenia

poniżej poziomu chmur. Dwa zespoły radarów w  dwóch różnych

bazach obliczały odległość między ich pozycją a  celem. Punkt

przecięcia tych linii dawał dość przyzwoite koordynaty. Następnie,

biorąc pod uwagę kąt schodzenia, należało dostosować punkt

zrzutu bomby, biorąc pod uwagę jej trajektorię. Kierowany radarem

samolot mógł lecieć wzdłuż wyznaczonego kursu i  zrzucić swój

ładunek w  wyznaczonym punkcie. Nie była to metoda dość

precyzyjna, by stosować ją w  pobliżu własnych oddziałów, lecz

Vaught znajdował się dość daleko, by móc sobie na nią pozwolić.

Bomby zrzucane tą metodą spadały bez ostrzeżenia – samoloty

leciały zbyt wysoko, by dało się je usłyszeć. Wiele wycelowano

w  wielki schron, lecz najwyraźniej żadnej nie udało się

bezpośrednio w niego tra ć. Kiedy bombardowanie dobiegło końca,

nie można było stwierdzić na ile było skuteczne, lecz oddziały NVA

dawały Amerykanom znać, że nadal są na swoich pozycjach.

Wietnamscy żołnierze używali gwizdków i trąbek przez całą noc, co

denerwowało ludzi Vaughta i  sprawiało, że cały czas musieli mieć

się na baczności.

Po wizycie Abramsa do ataku dołączyły dwa bataliony kawalerii.

Ostateczną datę natarcia ustalono na środę, 21  lutego. Batalion


Sweeta szedł na północ od wzgórz, niedaleko Bon Tri, na zachód od

cytadeli, gdzie się schronił. Chciał zaatakować La Chu od południa.

Dwa dodatkowe bataliony zamierzały natrzeć na wioskę od

zachodu. Główny ciężar uderzenia miał jednak nadal ponieść

batalion Vaughta.

Ostateczny plan był skomplikowany i  ryzykowny. Bezpośrednio

przed jego pozycją znajdowało się pole ryżowe. Przez mniej więcej

trzy czwarte drogi przez nie wykopany był rów. Zachodnia

i południowo-zachodnia linia okopów przeciwnika była mniej więcej

wyznaczona przez strumień. Vaught i jego o cer operacyjny Charlie

Baker uznali, że będzie to najlepsze miejsce do uderzenia. Jednak

dostanie się tam oznaczało konieczność przedarcia się przez spory

otwarty teren. Kiedy ich ludzie wyszliby zza osłony, znaleźliby się

pod ciężkim ogniem. Czołgi, które chciał sprowadzić Bowman, dużo

by zmieniły, lecz żadnych nie udało się dostać.

Vaught miał się zbliżyć do Lasu T-T z  kilku kierunków

jednocześnie. Kompania Charlie Davisona miała zająć Phu O, małą

wioskę w  bambusowym zagajniku bezpośrednio na zachód,

z  którego będzie prowadzić ogień zaporowy. Kompania Alfa dostała

to samo zadanie od północy. Kompania Delta miała ruszyć na

południe i  nadejść od zachodu, wykorzystując gęste bambusowe

zagajniki przed pozycją Vaughta w  Lieu Coc. Centralny atak,

najbardziej niebezpieczny, poprowadzić miała kompania Bravo

Howarda Prince’a.

Kiedy Prince przedstawił plan ataku swoim dowódcom plutonów

w  poniedziałkową noc, nie byli zbyt entuzjastyczni. Las T-T znali

dobrze. Kilkakrotnie bez większych sukcesów przeprowadzali tam

ataki próbne w ostatnich dwóch tygodniach. Prince stracił czterech

ze swoich pięciu młodszych o cerów. Poza jednym wszystkie jego

plutony dowodzone były przez podo cerów. Jedyny porucznik był

zupełnie nowy i  nie miał żadnego doświadczenia. Cała kompania

była zmęczona i  przerażona. Jej żołnierze spędzili większość czasu

w  Wietnamie na misjach patrolowych typu „znajdź i  zniszcz”. Nie


były to łatwe zadania, lecz się na nich znali i  stali się w  nich

dobrzy. Nie byli przyzwyczajeni do manewrowania w  polu jak

zwykła piechota, w  szczególności zaś do szarż na okopanego

przeciwnika. Nie cieszyli się zbytnio tą perspektywą. Nie znali się

na używaniu rur Bangalore i  ładunków wybuchowych –

a  nieostrożność mogła się skończyć tragicznie. Plan ataku

przewidywał wiele manewrów w  trzeszczących bambusowych

zagajnikach – co mogło się skończyć tragicznie. Wzdrygali się na

myśl o szarży przez otwarte pole – która z pewnością dla niektórych

z  nich skończy się tragicznie. Nawet jeśli zdołają dobiec do pozycji

przeciwnika, to będą musieli walczyć w  jednej linii, w  wąskich

okopach i z bliska – a to nie wróżyło nic dobrego.

Po tym, jak Prince przedłożył plan dowódcom plutonów, nowy

porucznik udał się przekazać rozkazy bardziej doświadczonym od

niego ludziom, którzy mieli poprowadzić szarżę. Wrócił zmartwiony.

– Panie kapitanie, oni tego nie zrobią – powiedział Prince’owi.

Kapitan był zszokowany. Nigdy coś takiego mu się nie

przydarzyło. Z  planem wszystko było w  porządku pod względem

taktycznym, prawnym czy moralnym. Nie wiedział, co ma zrobić,

atak miał się zacząć za kilka godzin. Odszukał Bakera

i wytłumaczył mu, że jego ludzie nie mogą się zbuntować.

Baker nie potra ł mu pomóc.

– Nie wiem, co ci powiedzieć, Howard – odparł[424].

Prince w  ciemnościach próbował wymyślić, co może zrobić. Był

jednocześnie przerażony i  wściekły. Był zły na swoich ludzi, lecz

jednocześnie bał się tego, do czego zostanie zmuszony, jeśli

odmówią wykonania rozkazów. Mógł tylko próbować im wszystko

wytłumaczyć – był w  tym całkiem niezły. Był najlepiej

wykształconym żołnierzem w  batalionie i  mógł im wszystko

wyłożyć. Plan wydawał się ryzykowny, ale sensowny i  trzeba było

ludziom jakoś to wytłumaczyć.

Kiedy podszedł do niezadowolonego plutonu, żołnierze nie chcieli

mu spojrzeć w oczy.
– Co się dzieje? – zapytał Prince.

–  Panie kapitanie, uważamy, że chce nas pan posłać na śmierć,

żeby dostać jutro medal – powiedział jeden z nich.

To go kompletnie załamało. Nie spodziewał się, że ich odmowa

wynikała ze względów osobistych. Jego żołnierze uznali, że

przedłoży swoją karierę nad ich życie – poczuł się urażony. Jednak

postanowił to zignorować. Usiadł na ziemi i rozrysował ich pozycję,

pozycje wroga i planowane natarcie. Zdał sobie sprawę, że nie mają

pojęcia, w  jaki sposób prowadzi się taki atak, więc przeprowadził

krótki kurs o  ostrzale i  manewrach. Wytłumaczył im, jak jedna

drużyna będzie ostrzeliwać wroga, podczas gdy druga spróbuje

ruszyć naprzód i  jak następnie drużyna na szpicy się zatrzyma

i  osłoni drużynę za nimi. Nie mieli atakować na ślepo gniazd

karabinów maszynowych; mieli osłaniać się wzajemnie –

i  dodatkowo być osłaniani przez pozostałe kompanie – i  przejść

przez pole ryżowe w dobrze zaplanowanych etapach.

Gdy skończył, zapadła cisza. Wreszcie ten sam żołnierz, który

oskarżył go o dbanie o karierę i medale, powiedział:

– OK panie kapitanie, niech będzie.

Tej samej nocy Andy Westin – który od śmierci Win elda Becka

znów był o cerem operacyjnym – zauważył, że kompania Charlie

dostaje potężne ilości amunicji oraz nowe zestawy noszy.

Zastanowiło go to. Sam wziął pięćset pocisków, mimo że jego

zadaniem było ustanowienie punktu ewakuacji medycznej daleko

za linią frontu.

Gdy trzy kompanie ruszyły na swoje pozycje wczesnym rankiem

w  środę, było jeszcze ciemno. Kompania Charlie udała się przez

bambusowy zagajnik w  stronę Phu  O.  Jej zadaniem było uciszenie

karabinów maszynowych, które miały w  swoim zasięgu pole

ryżowe. Kompania Bravo Prince’a  zajęła pozycję w  bambusowych

kępach na skraju pola.

Byli w fatalnych nastrojach, przekonani, że wielu z nich zginie lub

zostanie rannych. Prince też był o  tym przekonany. Jego żołądek


nie dawał mu spokoju. Znalazł ustronne miejsce, zdjął plecak,

spuścił spodnie i  się wypróżnił. Martwił się cały czas, czy jego

ludzie ruszą do boju, lecz gdy ostrzał artyleryjski zaczął się tuż

przed świtem, wszyscy byli gotowi do ataku.

Kiedy zaczęło się natarcie, żołnierze Prince’a  ruszyli przez pole

ryżowe – gąszcz mężczyzn w  zgniłozielonych mundurach etapami

biegnący w  stronę eksplodującej od pocisków linii drzew. Okopy

przeciwnika były głębokie, trudno więc było określić, gdzie

dokładnie się znajdowały. Prowadzący pluton, którym dowodził

świeżo upieczony porucznik, zdołał minąć rów i  znalazł się tuż

przed liną drzew i  pod ostrzałem z  kilku stron. Poza ogniem

karabinów maszynowych i  broni ręcznej musieli teraz mierzyć się

także z  granatami i  pociskami z  moździerzy. Niektóre z  okopów

znajdowały się teraz za nimi, niektóre przed nimi i  po bokach.

Porucznik spanikował.

– Jesteśmy atakowani! – zameldował przez radio Prince’owi, który

przyglądał się sytuacji z  rowu odległego o  jakieś siedemdziesiąt

metrów od La Chu. – Nie widzimy przeciwnika. Zabiją nas

wszystkich! Musimy się wycofać!

– Zostańcie tam, gdzie jesteście – nakazał Prince.

Wyruszył ze swoim małym sztabem, który tworzyli dwaj

radiooperatorzy: Jim Wilson i  Dennis McGuire, zwiadowca

porucznik Bob Childs i  radiowiec Childsa Henry Winston. Dotarli

do rowu, obok którego znajdowało się kilka grobów wysokich na

może sześćdziesiąt centymetrów. Prince zatrzymał się, by się lepiej

przyjrzeć sytuacji w  okolicy okopów, które atakował jego pluton na

szpicy. Kiedy to robił, poczuł i  usłyszał potężny wybuch po swojej

prawej stronie. Prince i  McGuire byli najbliżej eksplozji. Childs

znajdował się około trzech metrów za nimi – poczuł, jak kilka

odłamków odbija mu się od hełmu i to wszystko. Cała prawa strona

Prince’a  była rozdarta od szrapneli. McGuire padł na ziemię

z ranami w prawym ramieniu i ręce.


Przy kakofonii wybuchów i  strzałów Child był zbyt zajęty

kierowaniem ogniem artylerii, by móc pomóc rannym. Prince został

także tra ony w kolano, lecz z powodu innych, poważniejszych ran

zorientował się o  tym dopiero znacznie później[425]. Zdołał się

wyczołgać do swojej pozycji wyjściowej, po czym stracił

przytomność.

Śmigłowce odpowiedzialne za ewakuację rannych krążyły za linią

walk. Jednym z  tych, którzy przyglądali się natarciu, był Juan

Gonzales, zwiadowca w  czarnej czapce, który służył wcześniej

w  batalionie Sweeta. Gonzales zawsze starał się być tam, gdzie

działo się najwięcej, więc przed kilkoma dniami opuścił batalion

Sweeta i  dołączył do oddziału Vaughta. Słuchał rozmów radiowych

i  dowiedział się, że wezwano śmigłowiec do ewakuacji po tym, jak

Prince i jego grupa zostali tra eni. Gonzales siedział w kępce drzew

przy polu ryżowym.

Jeden z radiooperatorów wywołał go:

– Hej, „Czarna Czapka”, ten śmigłowiec odlatuje.

Kierowanie śmigłowcami było jego specjalnością, więc połączył się

z pilotem przez radio.

– Rozumiem, że zawracasz – powiedział.

– Tak – odparł pilot. – Brak kontaktu z ich pozycji i rozumiem, że

to jest niebezpieczna strefa lądowania.

Gonzales, który widział śmigłowiec nad swoją głową, powiedział,

że sam go naprowadzi.

–  Wyjdę z  linii drzew na twojej jedenastej – stwierdził. – Leć za

mną.

Zaczął biec. Na plecach miał radio, w  jednej ręce słuchawkę,

w  drugiej karabin, śmigłowiec zaś leciał nisko po jego prawej

stronie. Koło stóp padały kule. „Cholera – pomyślał – z  tą czarną

czapką i  lecącym obok śmigłowcem pewnie myślą, że jestem kimś

strasznie ważnym”. Miał sporo do przebiegnięcia, więc zaczął

zygzakować. Wreszcie padł na ziemię, wycieńczony, obok rannych

żołnierzy. Śmigłowiec przeleciał mu nad głową, zakręcił i wylądował


między nim a  wrogiem. Gonzales pomógł zanieść do niego

McGuire’a  i  Prince’a. Kiedy podniósł Prince’a, z  którym rozmawiał

jeszcze poprzedniej nocy, zakręciło mu się w głowie. Lubił go. Teraz

kapitan był cały pokryty krwią, rozcięty od głowy do stóp,

nieprzytomny. Jego skóra była szara od szoku, którego doznał.

Gonzales myślał, że nie żyje. „A  rozmawialiśmy przecież zaledwie

kilka godzin temu!”

Major Baker przejął kompanię Prince’a. Przegrupował oddział

i  ustalił pozycje okopów NVA. Przerażony porucznik uciekł z  pola

walki, więc Baker mianował dwóch doświadczonych sierżantów

dowódcami jego plutonu. Jeden z  nowo przybyłych Dusterów

wyjechał z  bambusowego zagajnika w  stronę rowu i  zaczął

ostrzeliwać wrogie pozycje, podczas gdy żołnierze podczołgali się

w  stronę okopów. Ładunek umocowany na końcu trzymetrowej

łodygi bambusa został wrzucony do pierwszego z  okopów i  zabił

dwóch żołnierzy wroga. Trzeci został tra ony i zabity, gdy próbował

wyjść z okopu tyłem. Amerykanie dostali się do pierwszego okopu.

Następnie przyszła pora na trudną, metodyczną pracę. Drużyna

wczołgiwała się do okopu i  ruszała w  stronę pozycji wroga.

Oznaczano schron granatem dymnym, tym samym markując cel

dla Dustera. I tak do następnego i następnego – las był ich pełen.

Jedna z  drużyn oczyściła okop, lecz tuż za nim napotkała

następny, chroniony bambusowym płotem. Nawet dwa spore

działka Dustera nie mogły sobie z  nim poradzić. Wezwano

szeregowca z  miotaczem ognia. Zgłosił się do Bakera i  od razu

powiedział:

– Nie mogę tego zrobić.

Było jasne dlaczego. Zaatakowanie schronu miotaczem ognia

wiązało się z  koniecznością znalezienia się na linii ognia z  wielkim

zbiornikiem napalmu na plecach.

– Pewno, że możesz – powiedział Baker.

Szeregowiec, który według Bakera wyglądał na szesnaście lat,

niechętnie przesunął się na koniec okopu i  gdy padł sygnał, zrobił


to, czego myślał, że nigdy nie zrobi. Wstał, odpalił miotacz

i  pogrążył schron w  morzu ognia. Pojedynczy strzelec wyskoczył

z niego natychmiast i uciekł[426].

W  stre e lądowania Westin czekał, aż będzie miał dość rannych,

by wypełnić śmigłowiec, i wtedy wzywał maszynę.

– Mam dla was trzech – mówił.

– Jakieś zagrożenie? – pytał pilot.

– Nie – odpowiadał Westin.

Kiedy śmigłowiec schodził do lądowania, pociski zaczynały

odbijać się od jego metalowego kadłuba.

– Mówiłeś, że nie ma żadnego zagrożenia! – skarżył się pilot.

– Nie było, dopóki się nie pojawiliście – odpowiedział Westin.

W  szczególności lubił się przyglądać Dusterom. Był zszokowany

ich siłą ognia. Duster został zaprojektowany jako broń

przeciwlotnicza, lecz mógł skierować swoje podwójne 40-

milimetrowe działka także w stronę gruntu. Strzelał tak prędko, że

wydawało się, jakby pluł ogniem, i  niszczył wszystko na swojej

drodze. Westin nie widział w  akcji Quad- fties, lecz słyszał, że są

jeszcze lepsze.

Porucznik mógł ze swojej pozycji obserwować całe pole bitwy.

Tutaj był względnie bezpieczny. Znajdował się dość daleko od walk,

by zgłodnieć, lecz gdy wyciągnął jedną z  dwóch puszek racji

z  kieszeni spodni – brzoskwinie – okazało się, że została

przedziurawiona odłamkiem. Cały sok wypłynął. W  pierwszym

odruchu był zszokowany, że szrapnel tra ł tak blisko niego, a  on

nawet tego nie zauważył; w  drugim, był zachwycony, że nie został

ranny, lecz ostatecznie był po prostu rozczarowany, bowiem

szrapnel utknął w  puszce i  zepsuł jego brzoskwinie. W  drugiej

puszce miał babkę piaskową, która jego zdaniem była

najsmaczniejszym daniem, jakie można było dostać w  racjach.

Planował zjeść ją z  brzoskwiniami, lecz teraz musiał się pogodzić

z tym, że zje ją samą. Uklęknął i przyglądał się ostrzałowi Dustera,


podjadając pyszne ciasto, gdy nagle poczuł, jakby ktoś walnął go

w łokieć maczugą.

Ból był oślepiający. Ręka porucznika kompletnie zdrętwiała, jakby

poraził sobie nerw. Jego ciasto wylądowało na ziemi. W uszach mu

dzwoniło. Pocisk z moździerza wylądował jakieś pięć metrów za nim

w  stercie ziemi, która na szczęście zaabsorbowała większość

wybuchu. Radiooperator stojący obok niego dostał odłamkiem,

który tra ł go w  policzek i  wyszedł ustami, jakimś cudem mijając

zęby. Ludzie dokoła leżeli płasko na ziemi. Plecy jednego z  nich

wyglądały, jakby poszarpano je długimi pazurami. Do Westina

wreszcie dotarło, że został tra ony.

– Sanitariusz! Sanitariusz! – krzyczał.

–  Zamknijcie się, poruczniku, jestem tuż obok – powiedział

sanitariusz. – Gdzie was tra ło?

Westin próbował ruszyć ręką. Krew wylała się z mankietu swetra.

Odłamek tra ł w  łokieć i  eksplodował, wysyłając malutkie

fragmenty gorącego metalu po całej ręce. Niemal pół wieku później,

kiedykolwiek podnosił tę rękę, jego mały i  serdeczny palec

drętwiały.

Kapitan Davison wywołał go przez radio:

– Czy ktoś tam został ranny? – zapytał.

– Tak, ja – odparł Westin.

Był to cios dla kapitana, który już stracił kilku o cerów.

– Do zobaczenia, sze e – powiedział Westin.

Odleciał następnym śmigłowcem.

Czterostronny atak na Que Chu i  La Chu zakończył się

sukcesem, lecz okazał się rozczarowujący, jak większość walk

w  Hue. Kiedy oddziały kawalerii powietrznej przebiły się przez

zewnętrzny pierścień obrony, NVA po prostu uciekło. Nguyen Duc

Thuan, weteran komandosów NVA, który został tra ony w  kolano

pierwszego dnia ofensywy w  cytadeli, musiał być niesiony w  czasie

tego cichego odwrotu. Walczył w  La Chu od czasu ataku na Hue,

wytrzymując piekielny ostrzał artylerii i  z  powietrza. Jego ranne


kolano z każdym dniem puchło i bolało coraz bardziej. W noc przed

atakiem Vaughta został ewakuowany razem z  resztą swoich ludzi

do ich dawnego obozu w  górach. Kiedy siły Vaughta dotarły do

trójpiętrowego schronu jeszcze tego samego dnia, w  środku nie

zastały nikogo. NVA, widząc siłę natarcia i  czując skutki coraz

bardziej precyzyjnego ostrzału artylerii i  z  powietrza, po prostu

powoli się wycofało. Odwrót zaczęto organizować być może nawet

trzy lub cztery dni wcześniej – trudno dokładanie powiedzieć.

Żołnierze Tolsona znajdowali się teraz mniej niż osiem kilometrów

od bram Hue, a centrum dowodzenia sił wroga zostało zdobyte.

Andy Westin znalazł się tego wieczoru w  szpitalu w  Cam Ranh,

leżał w  czystej pościeli. Tra ł tam na pokładzie samolotu

transportowego Lockheed C-130 Herkules. Ranni, którzy mogli

chodzić – jak on – siedzieli wzdłuż kadłuba, ci zaś, którzy

znajdowali się w  gorszym stanie, leżeli na noszach zwisających

z  su tu kabiny. Żołnierz leżący bezpośrednio przed Westinem

i  dość wysoko, tak że dało się zobaczyć spód jego noszy, krwawił

tak mocno, że wkrótce po starcie krew zaczęła przeciekać przez

płótno. Westin zastanawiał się, ile jej potrzeba, by tak gruby

materiał zupełnie przesiąkł. Wątpił, by ów żołnierz przeżył.

W drodze napisał do Mimi:

Kochanie, śmigłowiec to niezwykła maszyna. Potrzeba było tylko

dwudziestu minut, bym tra ł do lazaretu baonu i około godziny,

zanim tra łem do dużego szpitala. Dziś w nocy będę w Cameron

Bay [sic].

O  tak, dali mi też Purpurowe Serce. Zanim spanikujesz,

pozwól mi wyjaśnić.

Nasza brygada (nie baon) zaatakowała rankiem i  dostałem

nasz drugi pluton (normalny dow plt jest na urlopie) i  byłem

(powinienem być) w najbezpieczniejszym możliwym miejscu.

No cóż, krótko mówiąc: pocisk z  moździerza żółtków tra ł

jakieś pięć metrów za mną. Znajdowaliśmy się na świeżo


zaoranym polu, więc się zakopał, zanim eksplodował. Dostałem

dwoma odłamkami w  lewy łokieć i  małym odłamkiem w  prawy

(mam tam teraz plaster).

Lekarze zrobili mi rentgen i  obmacali, no i  nie mogli znaleźć

kawałka dość dużego, by go wyjąć – metal się po prostu rozpadł

przy uderzeniu. Nie tra ł w kość ani nic takiego, co by mi mogło

poważnie zaszkodzić.

W skrócie dostałem ranę za sto tysięcy dolarów. Wystarczająco

poważną, by tra ć do Cameron Bay, lecz nie dość poważną, żeby

zasłużyć [sic] na coś permanentnego.

Szczerze – poza bolącym łokciem to jest niezły interes.

Cameron Bay jest daleko, bardzo daleko od walk i  myślę, że

potrzeba będzie przynajmniej miesiąca, zanim wrócę do roboty.

No a wtedy to już i tak dadzą mi robotę w sztabie.

Westin dostał zgodę na wyjazd do Japonii. Poleciał do Tachikawy

na zachodnich rubieżach Tokio, gdzie zgłosił się do North Camp

Drake. Tra ł tam do łóżka obok kapitana Prince’a, który stracił

sporo krwi, lecz przeżył. Prawa ręka Prince’a  była bezużyteczna,

więc Westin pisał za niego listy – „Jestem pańską prawą ręką!”,

powiedział kapitanowi.

Wkrótce po jego przyjeździe Westina odwiedził o cer, by

udekorować go Purpurowym Sercem.

– Jaki masz stopień? – zapytał.

Westin odparł, że jest porucznikiem, i opisał, jaki był jego ostatni

przydział, i stwierdził, że spędził w Wietnamie sześć miesięcy.

– Dam ci wybór – powiedział o cer. – Możesz wrócić do domu albo

do Wietnamu.

– Słucham?

–  Popatrz na to w  ten sposób. Jeśli chcesz zostać w  armii, wróć

do Wietnamu. Z pewnością nie tra sz już na front.

Westin wiedział, że „nie tra ć na front” to nie to samo, co być

bezpiecznym.
–  Jeśli pojedziesz do domu – kontynuował o cer – to, co

odsłużyłeś, nie będzie się kwali kować jako pełna tura.

Westin nie myślał długo – w jego głowie pojawił się obraz Mimi.

– Myślę, że wrócę do domu – powiedział.


 

Niszczyciel czołgów Ontos w akcji pod Hue


 

10

SZACH-MAT

We wtorek, 20  lutego, major  Thompson został publicznie

pozbawiony dowództwa. Generał  Abrams powiedział, że uznał

wysiłki w  cytadeli za „niewystarczające”[427]. Generał Cushman

poinformował reporterów, że dowództwo przejmie pułkownik

Hughes, który dotychczas koordynował ofensywę z  kompleksu

MACV.

Kiedy jednak przekazano tę informację Hughesowi, oświadczył, że

prędzej zrezygnuje, niż zgodzi się na zastąpienie Thompsona. Major

pozostał więc dowódcą, a cała sprawa ucichła[428].

Wczesnym rankiem następnego dnia Thompson zebrał swoich

o cerów. Zbliżali się do południowego muru, lecz każdy ruch

naprzód okazywał się trudniejszy i  bardziej kosztowny niż ostatni.

Bitwa była straszna, a  teraz dodatkowo stała się żmudna. Każdy

dzień wyglądał tak samo: ostrzał z  moździerzy i  artylerii, potem

(jeśli pogoda pozwalała) bombardowanie z powietrza, czołgi, Ontosy

i pochyleni Marines biegnący przez ulicę. Walki toczyły się o każdy

dom, o  każdy pokój. Wróg wycofywał się i  ponownie okopywał.

Thomspon czuł, że jego ludzie – ci, którzy jeszcze stali na nogach –

znajdowali się u  kresu. Jednak zwycięstwo było już bardzo blisko.

Przed nimi znajdowały się południowy mur i  brama Thuong Tu,

która prowadziła do rzeki, zniszczonego mostu i południowego Hue.

Jednak w  miarę jak Marines zbliżali się do ostatnich kwartałów,

pozostałe siły Frontu skupiały się na coraz mniejszym obszarze

i  stawały się coraz bardziej zdesperowane i  zacięte w  swej obronie.

Po drugiej stronie ulicy od ich obecnej linii frontu znajdował się


najtrudniejszy cel – wysoki budynek, który doprowadził Marines do

szału. Był to największy gmach, jaki dotychczas napotkali

w  cytadeli. Z  jego górnych pięter i  dachu wróg kontrolował kilka

kwartałów poniżej.

Thompson pomyślał o  tym, co Coolican doradził mu pierwszej

nocy w  cytadeli. Młody kapitan, który walczył razem z  Hac Bao,

twierdził że najlepiej jest atakować nocą. Major zapytał swoich

o cerów, czy zamiast atakować budynek rankiem, jak zwykle,

rozważyliby atak z  zaskoczenia w  nocy. Mogliby go zająć przed

świtem i  wtedy to oni dysponowaliby przewagą przy ostatecznym

natarciu na mur.

Wszystkim trzem jego frontowym dowódcom – Harringtonowi,

Nelsonowi i  Fernowi Jenningsowi – podobał się ten pomysł, lecz

żaden nie był zbyt chętny zgłosić swoich ludzi na ochotnika do

kolejnej ryzykowanej operacji. Wystarczająco trudno było

przekonać ich do codziennych ataków na linie wroga. Jak niby

mieliby ich nakłonić do jeszcze bardziej ryzykownego pomysłu?

Czując ich wahanie, „Granat” Polk zaoferował, że to kompania Alfa

zaatakuje.

Thompson podziwiał Polka. Uważał, że młody o cer wniósł ze

sobą powiew świeżości. Podniósł go na duchu i  miał nadzieję, że

jego pewność siebie będzie miała taki sam wpływ na resztę. Gdy

porucznik poprowadził swój mały oddział uderzeniowy na drugą

stronę ulicy, Thompson powiedział swoim trzem kapitanom, by

przez radio słuchali cały czas jego częstotliwości. Chciał, by

usłyszeli, jak porucznik dowodzi.

Jednak gdy oddział ruszył z  Polkiem na czele, okazało się, że nie

mają z  kim walczyć! W  budynku znaleźli tylko starego mężczyznę

i  trójkę przerażonych dzieci. Front najwyraźniej tak przyzwyczaił

się do rytmu bitwy, że opuścił wysuniętą pozycję na noc. Było to

całkiem rozsądne – na tyłach mogli przeczekać poranny ostrzał

z  moździerzy. Kiedy więc nadszedł ranek, Polk i  jego ludzie

spostrzegli z  piętra żołnierzy wroga wychodzących z  budynków na


tyłach. Powoli przechodzili przez ulicę i  szeroki dziedziniec, by

wrócić na swoje pozycje jak robotnicy zgłaszający się na poranną

szychtę.

Radiooperator Polka wezwał Whiskey X-Ray zza rzeki, podał im

koordynaty i  kazał natychmiast rozpocząć ostrzał. Obsługa

moździerzy zapytała swojego dowódcę batalionu, który uznał, że cel

jest zbyt blisko pozycji Marines.

– Nie strzelać – zakomenderował.

Obsługa podkreśliła, że to sama kompania Alfa prosi o  ostrzał.

Wtedy nadszedł kolejny komunikat od ludzi Polka.

– Pospieszcie się, rany boskie, pospieszcie się! Niebezpieczeństwo

się zbliża! Pięćdziesiąt metrów!

Polk naciskał i  wreszcie wydano zgodę. Z  pozycji moździerzy po

drugiej stronie rzeki Ed Landry usłyszał, jak w  cytadeli wybuchła

strzelanina, zanim jeszcze ruszył ostrzał. Ludzie Polka strzelali już

do wroga z  góry, gdy pierwsze duże pociski przeleciały nad rzeką

i  murami. Zaliczono trzy bezpośrednie tra enia, a  potem trzy

następne. Ludzie Polka strzelali do przeciwnika z  góry, a  reszta sił

Thompsona ruszyła na drugą stronę ulicy, by zablokować czoło sił

wroga. Pocisk z gazem łzawiącym wystrzelony przez Whiskey X-Ray

eksplodował kilka kwartałów dalej. Bateria wystrzeliła w  sumie

dwadzieścia pocisków, spiesząc się z  czyszczeniem moździerzy

między salwami. Na linii frontu raz dla odmiany to Marines

dysponowali przewagą wysokości. Manewr z  zaskoczenia złamał

ostatnią linię obrony Frontu przed południowym murem.

Thompson zrealizował wszystkie postawione przed nim cele jeszcze

przed południem.

Dla obsługi moździerzy był to dopiero początek długiego dnia – co

mniej więcej piętnaście minut dostawali kolejne prośby

o  prowadzenie ostrzału. W  pewnym momencie dwa samoloty

myśliwsko bombowe McDonnell Douglas F-4 Phantom przeleciały

im nad głowami i  chwilę potem zrzuciły dwie 227 kg bomby


w  cytadeli, które eksplodowały z  taką siłą, że Landry poczuł falę

uderzeniową z drugiego brzegu rzeki.

Po zajęciu południowego muru i  zdobyciu La Chu bitwa o  Hue

dobiegła praktycznie końca. Wzmocniona brygada generała Tolsona

minęła La Chu i  prędko zbliżała się do zachodnich bram cytadeli.

Oddziałom Frontu, które wciąż pozostawały wewnątrz, groziło

odcięcie. Tej nocy wymknęły się przez ostatnie dwie bramy pod ich

kontrolą: Huu i  Nha Do w  południowo-zachodnim narożniku

fortecy. Major Eshelman, który był tak sfrustrowany, próbując wraz

z  południowowietnamską piechotą morską zająć zachodnią część

fortecy, nie krył zaskoczenia, gdy rankiem w  środę, 21  lutego,

okazało się, że linie obrony wroga są bardzo słabo obsadzone.

Ariergarda wroga wciąż prowadziła sporadyczny ostrzał, lecz

niemożliwe do przejścia linie obronne, które blokowały ich od tylu

dni, zniknęły. Jakby dla udowodnienia porzekadła, że zawsze

dostajesz to, czego już więcej nie potrzebujesz, tego samego dnia

siły Eshelmana zostały wzmocnione świeżą kompanią Marines[429].

W  mieście dochodziło jeszcze do sporadycznych walk, lecz życie

wróciło do Hue zaskakująco szybko. Cywile, przeczuwając, że

koniec walk jest blisko, zaczęli wylegać na ulice. Reporter „New

York Timesa” Thomas Johnson przejechał się ciężarówką Marines,

która przedzierała się przez tłumy cywilów na ulicach.

– Oni oszaleli – powiedział kierowca. – Kule śmigają wciąż po tych

ulicach, a oni myślą, że to już tylko przygrywka[430].

Życie wracało między ruiny. Sampany i  łodzie rybackie znów

wypełniły rzekę Huong, odpływając pospiesznie, gdy tylko dało się

słyszeć strzały – zazwyczaj tam, gdzie znajdowały się amerykańskie

łodzie patrolowe – lecz wracały, gdy tylko wszystko ucichło. Rodziny

znów sprzedawały zieleninę, selery i  mango z  łodzi zacumowanych

wzdłuż kanałów, a  jak zauważył Johnson, Marines chodzący po

ulicach mogli dostać napoje gazowane, batony z  orzeszków,

suszone ryby, zupę i słodycze.


Stan posiadania przeciwnika w  cytadeli został ograniczony do

pałacu cesarskiego i  okolic. Przed pałacem wciąż powiewała aga.

Kilka tygodni wcześniej londyński „Times” opisał ją jako

„wyśmiewającą się z nich [Marines] ze szczytu wysokiego na ponad

trzydzieści pięć metrów masztu, stojącego w  nadbrzeżnej części

cytadeli”[431]. Flaga powiewała przez dwadzieścia trzy dni. Tereny

pałacu stanowiły schronienie dla oddziałów wietnamskich

miotających pociski z  moździerzy i  granatników w  stronę sił

sprzymierzonych przez całe tygodnie.

Gdy bitwa niemal dobiega końca, żołnierze, którzy przeżyli, ze

szczególną zgrozą myśleli o  ostatnim natarciu – ostatniej szansie

na to, by zginąć lub zostać poważnie rannym. Mówiono o możliwym

samobójczym oporze fanatyków Frontu do ostatniego żołnierza.

Porucznik Polk żartował z  tego ze swoimi ludźmi poprzedniej nocy,

pogrywając na gitarze, którą znalazł wśród ruin.

–  Jejku, poruczniku, mogę być pierwszy na murze? – zapytał

żartobliwie jeden z żołnierzy.

– Tylko jeśli będziesz miał bagnet w zaciśniętych zębach! – odparł

Polk[432].

Wybór jednostki, która miała poprowadzić ostateczne natarcia,

został ułatwiony dzięki naleganiom „Harry’ego” Hue, dowódcy Hac

Bao. Tydzień wcześniej mówił Thompsonowi, by ten „po prostu

wysadził dziurę w  murach pałacu, a  oni wbiegną do środka

i  wszystkich zabiją”. W  owym czasie nie był to plan realistyczny,

lecz teraz sytuacja się zmieniła. Thompson uznał, że dowódca z tak

pasującym do sytuacji nazwiskiem będzie się nadawał do tego

zadania. W  piątkowy poranek, 23  lutego, obszar pałacu został

zbombardowany i  Hac Bao wtargnęli do środka w  towarzystwie

amerykańskiego doradcy Jima Coolicana – był w  kompleksie

MACV  w  pierwszą noc ataku i  teraz był także uczestnikiem

ostatniego natarcia. Za Hac Bao nacierali żołnierze pułkownika

Dinha.
Jak wiele spośród ostatnich natarć w  historii, także to było

rozczarowujące. Wroga już w  pałacu nie było. Ostrzał prowadziło

kilku pozostawionych wartowników, których prędko zabito. Hac

Bao odnaleźli na terenie pałacu ciała sześćdziesięciu czterech

żołnierzy wroga – Front używał tego dość bezpiecznego obszaru

jako szpitala, a  odwrót był zbyt pospieszny, by starczyło czasu

pochować zmarłych. Odnaleziono także zapasy broni i  amunicji

oraz pozostałości konia i  psa, które ewidentnie zaszlachtowano, by

je zjeść.

Niemal nagi, wychudzony mężczyzna wyszedł z  krzaków, by ich

powitać. Był to członek 1 Dywizji Truonga, który został odcięty

w  czasie oblężenia cytadeli i  spędził ostatnie tygodnie zanurzony

w  szuwarach jednej z  pałacowych lagun i  tylko nocą wymykał się

w poszukiwaniu jedzenia. Był to starszy brat pułkownika Dinha.

Le Tu Minh, odpowiedzialny z  ramienia Komitetu Centralnego za

Hue, wiedział już, że koniec jest bliski. Przywódcy Frontu zebrali

się w  wiosce na zachód od bramy Huu jedenaście dni wcześniej.

Dyskutowano o  rosnących stratach i  ciągle rosnącej liczbie

żołnierzy ARVN i  Amerykanów. W  czasie spotkania amerykańskie

samoloty zrzuciły bomby na wioskę. Generał  Kinh schronił się

w  okopie razem z  komisarzem na front Hue Le Kha Phieu. Obu

mężczyznom nic się nie stało, lecz było jasne, że nie ma już sensu

utrzymywać Hue[433]. Ostatnimi siłami Frontu, które opuściły

miasto, były oddziały z  południowo-zachodniego narożnika fortecy,

które strzegły bram Nha Do i Huu.

Zorganizowany odwrót zaczął się trzy noce wcześniej. Zeszłej nocy

jednak zapanował chaos. Ostatnie dni bitwy były wykańczające.

Porucznik Tang Van Mieu był świadkiem, jak kula amerykańskiego

snajpera zabiła jednego z jego dowódców; wybiła gałkę oczną owego

mężczyzny, która wylądowała na twarzy Tanga. Tang był niższy niż

jego podkomendni i  uznał, że snajper, widząc grupę żołnierzy,

założył, że to ten wyższy jest najważniejszy. Jego żołnierze z  NVA

zachowali porządek w  czasie odwrotu, lecz spodziewając się


ostatecznego natarcia przeciwnika, Viet Cong i miejscowi bojownicy

po prostu uciekali w  nieładzie. Studenci zmuszeni do noszenia

rannych rzucali nosze na ulicę i  płakali. Skarżyli się, że nie mogą

już dalej iść. 7 batalion Tanga zaczął ofensywę z sześciuset ludźmi.

Z miasta wyszło pięćdziesięciu[434].

Jeden aspekt bitwy kompletnie umknął Amerykanom. Przez cały

czas obie strony wietnamskie podsłuchiwały się nawzajem przez

radio, a  jednocześnie przez nie wyzywały i  sobie groziły. Pewnego

razu jeden z  o cerów Truonga, nazwiskiem Chot, wszedł na

częstotliwość sił Frontu i  zażądał rozmowy z  Tangiem, który

podniósł słuchawkę. Chot powiedział Tangowi, że zaproponuje

nagrodę za jego złapanie.

Tang powiedział mu, że nie ma nic przeciwko.

– Spróbuj tylko mnie pokonać i złapać! – powiedział Chot.

–  Nie, to ty spróbuj mnie pokonać i  złapać! – odparł Tang. – Ja

złapię ciebie. Zostaniesz pokonany.

Mimo trudów walki Tang był niezadowolony, że nadszedł czas się

wycofać. Wierzył, że dalsza walka miała sens, nawet jeśli wszyscy

zginą. Gdy zabierał swoich ludzi z  bramy Nha Do, martwił się

o  miejscowe milicje: ich członkowie byli rekrutowani spośród

mieszkańców miasta i  wielu postanowiło zostać, licząc, że wtopią

się z  powrotem w  tłum cywilów. Co  się z  nimi teraz stanie?

Z pewnością zostaną rozpoznani przez sąsiadów i wydani. Czy miał

ich po prostu zostawić samym sobie? Odnosił wrażenie, że jego

ludzie, jeśliby otrzymali posiłki, mogliby walczyć jeszcze przez wiele

dni. Jednak rozkazy były rozkazami. Tang kazał swoim ludziom

wziąć porzuconych przez studentów rannych, a  studentom dał

broń i  amunicję. Jakże się te przetrzebione jednostki

w  niekontrolowanym odwrocie różniły od dumnych i  szczęśliwych

żołnierzy wkraczających do miasta w  poranek święta Tet. Jeden

z batalionów liczył teraz już tylko sześciu żołnierzy.

Mai Xuan Bao, którego saperzy przeprowadzili atak na siedzibę

policji pierwszej nocy, także otrzymał rozkaz wycofania się we


wtorkową noc przed tym, jak ludzie Thompsona zajęli południowy

mur. Kompania, do której był przydzielony, liczyła już tylko

trzydziestu ludzi i  została przesunięta na pozycję poza cytadelą.

Między ich obecną pozycją a drogą ucieczki na południe znajdowały

się świeże oddziały ARVN. Kiedy przyszedł rozkaz odwrotu, o cer

polityczny kompanii Bao zachęcał go, by natychmiast zaatakował

pozycje przeciwnika.

–  Nie możemy – odparł Bao. – Jeśli teraz zaatakujemy, to

poniesiemy jeszcze większe straty. Musimy być cierpliwi.

Przeczekali noc, próbując przekonać przeciwnika, że nic się nie

stanie aż do rana – zwyczajowego czas ataku. Ludzie Bao

zaatakowali tuż przed świtem i  zdołali się przebić. Wycofali się,

pozostawiając za sobą wielu rannych i  zabierając jeńców z  ARVN.

Pomaszerowali na południe. Gdy mijali Phu Bai, zostali ostrzelani

przez artylerię – ostrzał zabił jeszcze więcej ludzi Bao i  niektórych

jeńców.

Jednostka saperów Nguyena Quang Ha, która zaatakowała bazę

czołgów ARVN  w  Tam Thai, pierwszej nocy liczyła stu

pięćdziesięciu ludzi, teraz zaś już tylko dwudziestu. Sam Ha

otrzymał sześć ran w  wyniku tra enia szrapnelem w  brzuch. Nosił

plecak na piersi właśnie w  nadziei zapobieżenia takim ranom, lecz

mimo to odłamki i  tak się przebiły. Razem ze swoimi ludźmi od

kilku dni uciekał z  domu do domu. W  każdym z  budynków,

w  którym się znaleźli, próbowali zbudować przejściowe schrony

w  nadziei, że osłonią ich one przed bombardowaniami. Ha opuścił

cytadelę w  hamaku uwiązanym do drąga niesionego przez dwóch

jego towarzyszy.

Sierżant Cao Van Sen, członek Viet Congu, który przygotował

agę i  dostarczył ją na miejsce pierwszego dnia, opuścił miasto ze

swoją jednostką w  środową noc. Sen i  jego ludzie walczyli przez

trzy tygodnie w  okolicach pasa startowego Tay Loc, zdobywając go,

tracąc na chwilę, odbijając i  ostatecznie tracąc w  momencie, gdy

siły ARVN osiągnęły wystarczającą przewagę, by uniemożliwić im


ponowne natarcie. Nowa taktyka Marines w  ostatnich dniach oraz

coraz silniejsze bombardowania z  powietrza i  ostrzał artyleryjski

okazały się ostatecznie zbyt dużą przeszkodą. Sen był zadziwiony

siłą ognia, jaką dysponowali Amerykanie. Ostrzeliwano wszystko

i wszystkich, czasami pociski tra ały nawet w oddziały ARVN.

Le Huu Tong, strzelec granatnika przeciwpancernego, był niemal

głuchy od tygodni. Nie mógł już odróżnić dźwięków bomb,

granatów czy karabinów. W  uszach stale mu brzęczało i  nie mógł

już znieść okropnego smrodu unoszącego się nad cytadelą. Zapach

był gorszy w  ciągu dnia, bowiem nocą, jeśli znaleźli się w  pobliżu

gnijącego ciała, mogli je przynajmniej odciągnąć lub pochować.

Zapomniał, jak to jest się wyspać. Był smutny, lecz jednocześnie

mu ulżyło, gdy jego jednostce kazano się wycofać, jak to mówiono,

„na zielone”, do obozów w  górach. Jego batalion, który pomógł

w  ataku na bazę czołgów, był jednym z  ostatnich, które opuściły

miasto. Pozostali w  okolicach cytadeli aż do niedzieli, 25  lutego,

podróżując łodzią aż do stacji kolejowej w  południowym Hue,

a  stamtąd lądem na zachód. Po drodze zostali mocno

zbombardowani.

Kiedy wrócili do obozu, nie mieli tam nic – wszystko wyrzucono

przed wymarszem, nikt się nie spodziewał, że tu wrócą. Hoang

Thanh Tung, komisarz, który specjalizował się w  przekonywaniu

jeńców z  ARVN, by przyłączyli się do Viet Congu, był bardzo

smutny, gdy wrócił do dawnego obozu swojej jednostki w  górach.

Było to miejsce, którego nie spodziewał się już zobaczyć. Jednak

zdał sobie sprawę, że gdy obozowali tutaj przed ofensywą, mieli

przynajmniej jakieś znamiona komfortu. Teraz nie było tu nic.

Musieli szukać jedzenia lub o  nie błagać, prosząc o  pomoc

członków plemion Montagnard. Musiał minąć miesiąc, zanim

udało się wznowić regularne dostawy jedzenia. Po raz pierwszy od

czasu dołączenia do Viet Congu poczuł, że pewnie nie uda się

wygrać wojny. Może po prostu nie przetrwają. Na krótko


posmakowali zwycięstwa, lecz to zapach śmierci z  Hue miał z  nim

zostać na zawsze.

Młody dowódca milicji Nguyen Van Quang będący jednym

z  pierwszych, którzy weszli do cytadeli, okazał się także jednym

z  ostatnich, którzy ją opuścili. Dostał rozkaz wycofania się w  nocy

przed ostatecznym szturmem Hac Bao na pałac cesarski.

Poprowadził resztki swojej jednostki za miasto przez bramę Huu.

Strzelec karabinu maszynowego wewnątrz pałacu poprosił, by

pozwolono mu zostać.

–  Znam miasto – powiedział Quangowi. Później dowódca

dowiedział się, że strzelec walczył, aż skończyła mu się amunicja,

i został zabity.

Porucznik Hoang Anh De, którego ludzie walczyli w południowym

Hue w pierwszym tygodniu i powoli wycofywali się na przedmieścia

trójkąta, by dalej nękać siły amerykańskie, nie dostał rozkazu

wycofania się aż do niedzieli, 25  lutego. Przerzucił wszystkich

swoich ludzi na przedmieścia w  poprzednich dniach i  stamtąd

wycofali się na południe, na niziny Phu Vang.

Majorowi Thompsonowi powiedziano, że nie może dojść do

powtórzenia sytuacji z  budynku siedziby władz prowincji – nie

można było na maszt przed bramą Ngo Mon wciągnąć

amerykańskiej agi. Flaga miała być ostatnią i  najważniejszą

nagrodą. Major nie był z tego szczególnie zadowolony, podobnie jak

i jego Marines, którzy czuli, że zapłacili wysoką cenę w czasie bitwy

i zyskali tym prawo zawieszenia amerykańskie agi, Old Glory, nad

miastem. Jednak na maszcie powiewać miała żółto-czerwona aga

Południowego Wietnamu.

Liny masztu zostały ucięte, więc dwóch zwinnych członków Hac

Bao musiało się wspiąć na górę. Był on uszkodzony, lecz udało im

się dostać na sam szczyt i  wreszcie zrzucić symbol tak fetowanego

przez Hanoi dnia Tong-Tan-cong-Noi. Oddziały ARVN umieściły na

maszcie swoją własną agę.


Bitwa o Hue może i dobiegła końca, lecz nie dobiegł końca rozlew

krwi. Po ponad trzech tygodniach ciężkich walk miasto znalazło się

wreszcie w  sytuacji, o  której amerykańscy wojskowi mówili

w pierwszych dniach walk – pod kontrolą sił sprzymierzonych, lecz

z  odizolowanymi punktami oporu wroga. Teraz, gdy Sajgon przejął

stery, nadszedł czas dalszych represji. Phan Van Khoa, burmistrz,

którego kilka tygodni wcześniej uratowali Marines kapitana

Mike’a  Downsa, wydał rozkaz publicznej egzekucji szabrowników

i  zwolenników frontu. Nieznany z  nazwiska amerykański urzędnik

potwierdził rozkaz w oświadczeniu dla reportera Associated Press.

– Dojdzie do zbiorowych egzekucji, publicznych rozstrzelań [ludzi

z] Viet Congu i  jeśli dobrze pójdzie, także kadr – powiedział

urzędnik, odnosząc się do tych, którzy pomagali tworzyć „rząd

wyzwoleńczy” w  poprzednich tygodniach. Powiedział także, że

nakłaniał Khoa, by do listy o ar włączył byłego szefa policji Hue,

Nguyena Chi Canha, który opuścił miasto po buddyjskich

powstaniach w  1965  roku i  wrócił do niego po przejęciu miasta

przez Viet Cong, by zająć to samo stanowisko. Khoa powiedział

reporterom, że jego ludzie zaczęli szukać wśród uchodźców tych,

którzy w  poprzednich tygodniach opowiedzieli się po stronie

Frontu[435].

Generał Nguyen Ngoc Loan, jeden z  najważniejszych o cerów

policji w  Południowym Wietnamie, okryty niesławą po tym, jak

został uchwycony na zdjęciu, gdy strzela w  głowę związanemu

członkowi Viet Congu, przyleciał do Hue z  Sajgonu w  czwartkową

noc. Miał nadzorować przesłuchania.


 

11

CENA

Jak to zwykle bywa, największy ciężar bitwy ponieśli cywile.

Zazwyczaj jako liczbę o ar cywilnych w Hue podaje się pięć tysięcy

ośmiuset zabitych. Jest to niemal z  pewnością liczba zaniżona.

Wielu cywilów zostało zabitych w  czasie bombardowań, ostrzału

artyleryjskiego lub w  wyniku ognia obu stron. Wielu zginęło też

w  schronach pod swoimi własnymi domami, zostali przysypani

gruzami. Po mniej więcej czterech tygodniach walk ponad

osiemdziesiąt procent budynków w  mieście zostało albo

zniszczonych, albo poważnie uszkodzonych[436]. Bez dokładnych

badań niemożliwe było ustalenie tożsamości ciał znalezionych

w masowych grobach. Ogromna liczba zabitych wymagała prędkich

pochówków.

Do tysięcy cywilów, którzy zginęli przypadkowo, dodać należy

tych, którzy zginęli w  egzekucjach. Front w  ramach czystek

zamordował od trzystu do nawet czterech tysięcy ośmiuset

pięćdziesięciu sześciu osób. Tak absurdalny rozstrzał w liczbie o ar

wynika z  tego, kto je podaje. Pierwsza liczba to o cjalne dane

Socjalistycznej Republiki Wietnamu, która próbowała

zminimalizować tę liczbę. Druga, niemożliwie dokładna, została

podana przez ARVN, która próbowała liczbę zawyżyć. Douglas Pike,

urzędnik amerykańskiej służby dyplomatycznej i  analityk, który

w  czasie wojny był zatrudniony przez US Information Agency,

sporządził raport w sprawie masowych grobów w Hue i podał liczbę

dwóch tysięcy ośmiuset o ar. Pike był odpowiedzialnym badaczem

i podana przez niego liczba jest zapewne bliższa prawdzie niż inne,
jednak biorąc pod uwagę to, dla kogo pracował, także i  ona musi

być podawana w  wątpliwość. Nigdy się nie dowiemy, ilu dokładnie

rozstrzelano, lecz nie ma wątpliwości, że Front regularne

likwidował tych, którzy byli w  jakiś sposób związani z  reżimem

w  Sajgonie, podobnie zresztą jak czynił ów reżim po zakończeniu

bitwy – liczby o ar tej czystki także nie znamy. Ostrożne obliczenia

mówią o  dwóch tysiącach. Oznaczałoby, że w  sumie w  mieście

zginęło około ośmiu tysięcy cywilów. Nie są to dokładne wyniki,

liczba ta jest prawdopodobnie za niska.

Zginęło dwustu pięćdziesięciu amerykańskich żołnierzy, a  tysiąc

pięciuset pięćdziesięciu czterech zostało rannych[437]. Zginęło także

czterystu pięćdziesięciu ośmiu żołnierzy ARVN, a  około dwóch

tysięcy siedmiuset zostało rannych. Straty Frontu wyniosły od

dwóch tysięcy czterystu do pięciu tysięcy ludzi – różnica wynika

z  o cjalnie podanych szacunków obu stron, a  obie strony miały

tendencję do zakłamywania statystyk. Kiedy doda się liczbę strat

cywilnych do wojskowych, ostateczna liczba zabitych w  Hue to

ponad dziesięć tysięcy ludzi, co czyni bitwę najkrwawszą w  czasie

całej wojny w  Wietnamie. Przez sześć miesięcy bombardowań

i  ostrzału artyleryjskiego w  okolicach Khe Sanh i  w  samej bazie

straty były podobne (może nawet wyższe), lecz żadna inna bitwa nie

zbliżyła się do tej liczby. Nawet Amerykanie, którzy popierali

wysiłek wojenny – a większość nadal popierała – nigdy nie spojrzeli

już na wojnę w ten sam sposób.

W  czasie gdy amerykańska opinia publiczna była w  szoku na

wieści o  ciężkich walkach i  stratach, administracja Johnsona

zaczęła się wycofywać z  wcześniejszych ustaleń. W  sobotni

poranek, 24  lutego, „Philadelphia Inquirer” donosił: „Flaga Viet

Congu nie powiewa już nad Hue. Czterdzieści osiem tysięcy

wezwanych do wojska w  kwietniu”. Podtytuł głosił:

„Najprawdopodobniej rzucone zostaną także rezerwy”. Nowe posiłki

dla Wietnamu zostały wysłane, chociaż nawet na najwyższych

szczeblach administracji Johnsona tracono pewność siebie.


Kiedy „Westy” wkrótce po rozpoczęciu ofensywy Tet zażądał stu

tysięcy żołnierzy, wielu, nawet w  Białym Domu, patrzyło na to

żądanie z  uśmiechem w  świetle jego ciągłych proklamacji

o  zupełnym zwycięstwie. Wątpliwości dotyczące generała zaczęły

narastać już na początku bitwy o Hue.

–  W  tym, co robimy, i  w  tym, co mówimy, widać bardzo dziwną

sprzeczność – powiedział Clark Cli ord na spotkaniu 9  lutego

z  prezydentem i  jego najważniejszymi doradcami wojskowymi.

Cli ord został wyznaczony na następcę McNamary i  miał przejąć

sekretariat obrony 1  marca. Zauważył, że od czasu

propagandowego tournée „Westy’ego” w  listopadzie generał

bagatelizował zagrożenie ze strony Hanoi, a  potem, po szokujących

atakach w  czasie Tet, głosił, że spodziewał się ich od samego

początku. – Wiemy, że Wietnamczycy z  Północy i  Viet Cong są

odpowiedzialni za ataki w  miastach – mówił Cli ord. – Publicznie

powiedzieliśmy Amerykanom, że ofensywa komunistyczna po

pierwsze, nie była zwycięstwem, po drugie, nie spowodowała

powstania wśród ludności Wietnamu i  po trzecie, kosztowała

przeciwnika od dwudziestu tysięcy do dwudziestu pięciu tysięcy

jego żołnierzy. A  teraz naszą reakcją na to wszystko są

stwierdzenia, że sytuacja jest bardziej niebezpieczna teraz niż przed

ofensywą. Mówimy, że potrzeba nam więcej amunicji i  że musimy

rzucić do walki rezerwistów. Uważam, że powinniśmy poważnie się

zastanowić, jak wytłumaczymy, że z  jednej strony wróg nie odniósł

zwycięstwa, a  z  drugiej strony potrzebujemy więcej żołnierzy,

a może nawet i pilnego wezwania rezerwistów.

–  Jedyne wytłumaczenie, jakie potra ę sobie wyobrazić, brzmi

tak, że wróg zmienił taktykę – powiedział Johnson. – Rzucają teraz

na front wszystko, co mają – kontynuował, powtarzając argumenty

„Westy’ego”, który teraz w  depeszach do prezydenta i  rozmowach

zwykł utrzymywać, że wróg stawia wszystko na jedną kartę.

–  Musimy być przygotowani na wszystko – mówił LBJ. – Nasza

struktura frontu oparta jest na szacunkowej ocenie ich struktury


frontu. Nasz wywiad pokazuje, że zmienili ową strukturę i  dodali

około piętnastu tysięcy żołnierzy. W  odpowiedzi na to musimy

postąpić podobnie. To jedyne wytłumaczenie, jakie widzę.

–  Mam pytanie – odezwał się sekretarz stanu Rusk. –

W  przeszłości mówiliśmy, że głównym problemem było znalezienie

wroga. Teraz wróg sam do nas przyszedł. Jestem pewien, że wielu

spyta, dlaczego nie idzie nam lepiej w takich okolicznościach, teraz,

gdy wiemy dokładnie, gdzie się znajduje.

Następnego dnia na spotkaniu z  najważniejszymi doradcami do

spraw polityki zagranicznej LBJ zapytał:

– Skąd ta cała krytyka Westmorelanda?

– Nie z Departamentu Obrony – powiedział McNamara.

–  Nie słyszałem o  żadnej krytyce Westmorelanda

w Departamencie Stanu – powiedział Rusk.

– Co opóźnia atak wroga na Khe Sanh? – spytał Johnson.

–  Bombardowania zmieniły ich harmonogram – odparł

McNamara.

–  Wątpię, by druga fala ataków była równie duża jak pierwsza –

powiedział Rusk.

– Czy powinniśmy po prostu siedzieć i czekać? – spytał prezydent.

–  Tak sądzę – odparł McNamara, który następnie przedstawił

czteropunktowy plan. Powinni po pierwsze, wezwać do jednostek

wszystkich żołnierzy ARVN, którzy tra li na przepustki na czas Tet;

po drugie, skłonić Wietnamczyków z  Południa do lepszej walki; po

trzecie, namówić prezydenta Thieu, by zgodził się na pobór

dziewiętnastolatków; a  po czwarte, przesunąć żołnierzy ARVN,

którzy wykonują niekluczowe zadania do jednostek frontowych.

Jednak wszyscy obecni wiedzieli, że nie o  odpowiedź ARVN

chodzi. Potrzeba było więcej amerykańskich żołnierzy. Ofensywa

Tet pokazała, że „Westy” nie jest źródłem informacji, na którym

można polegać – nie tylko w  kontekście rozmów z  prasą

i  informowania opinii publicznej, lecz także jeśli chodzi o  tajne

depesze do Białego Domu. Każdy dzień bez wielkiego ataku na Khe


Sanh erodował jego reputację jako dowódcy przewidującego ruchy

wroga. Niezależnie od tego, jak generał wyglądał i  brzmiał, było

coraz bardziej jasne, że nie kontroluje już sytuacji w  stopniu, jaki

obiecywał. Wątpliwości dotyczące jego osoby i  samej wojny

przeniknęły z  hermetycznej grupki dziennikarzy i  naukowców do

głównego nurtu opinii publicznej.

Senator McCarthy, który kandydował jako przedstawiciel

środowisk antywojennych, prawie pokonał LBJ  w  prawyborach

w New Hampshire zaledwie miesiąc później – zabrakło mu zaledwie

siedmiu punktów procentowych. Jednak gdy wszyscy krzyczeli, że

trzeba powstrzymać wojnę, machina militarna przyspieszała.

Temat ten miał w  niedługim czasie podzielić niemal każdą rodzinę

w Ameryce.

Kiedy bitwa w  Hue wkroczyła w  drugi tydzień, a  w  Sajgonie

i  innych miejscach zaatakowanych w  ramach ofensywy Tet walki

trwały nadal, prezydent musiał przynajmniej zerwać ze stosowaną

przez „Westy’ego” strategią wypierania się wszystkiego. W czwartek,

8  lutego, Rostow wysłał prezydentowi długie memorandum i  szkic

napisanej dla niego mowy.

„W  następnych dniach ma pan wyjątkową okazję raz na zawsze

załatwić kwestię wiarygodności, jednym ciosem… lub raczej jedną

przemową – napisał Rostow. – Korespondenci i  opinia publiczna

czują w  kościach, że razem z  naszymi sojusznikami w  ostatnim

tygodniu otrzymaliśmy potężny cios. Jednak rośnie poczucie, że

administracja próbuje udawać, że jest inaczej. Nie zaszkodzi nam,

jeśli powiemy im to, co już i  tak wiemy – a  przyniesie nam wiele

dobrego, jeśli zrobimy to bez upiększania w  sposób, który zadziwi

ich naszą szczerością i  postawą […]. Uważam, że nadszedł czas

jasno powiedzieć: czekają nas twarde walki i trzeba się spodziewać

licznych strat. Tak przecież jest. Ich skutki dla amerykańskiej

opinii publicznej możemy zminimalizować, uprzedzając o  nich

wcześniej i  nadając ton całemu krajowi, wzywając do wytrwałości

i uporu”.
Przemowa kończyć się miała wezwaniem do wspólnej walki:

„Damy im [Wietnamczykom z  Północy] taką wojnę, jakiej sobie

życzą – i  to na większą skalę, niż sobie wyobrażają. Dostaną to,

o  co prosili – i  to więcej, niż się spodziewają. Nie zrobimy tego

z  radością – jesteśmy bowiem narodem, który brzydzi się wojną.

Jednak jesteśmy także narodem gotowym – i  to nie pierwszy raz –

zrobić to, co będzie konieczne, by obronić naszą wolność i  wolność

naszych przyjaciół […]; ostatni tydzień był ciężki i czekają nas inne

ciężkie tygodnie […]. To czas wymagający wytrwałości,

zdecydowania i determinacji”[438].

Johnson nigdy nie wygłosił tego przemówienia, lecz dalej wierzył

w  wojnę. Uważał protesty antywojenne za nieamerykańskie,

podejrzewając, że są koordynowane i  nansowane przez Związek

Radziecki[439]. Kiedy ogłosił wreszcie wysłanie znacznie

ograniczonego kontyngentu wojsk do Wietnamu, odwiedził

lotniskowiec USS Constellation, który miał wypłynąć w  stronę

Wietnamu. Jeden z  młodych marynarzy, których zaproszono na

kolację z  prezydentem, zapytał go zgorzkniale o  rosnące nastroje

antywojenne, mówiąc, że hippisi takich żołnierzy jak on wręcz

„dręczą”.

– To nie jest w  porządku i  źle się czuję z  tego powodu – zapewnił

Johnson. – To jak mieć w  mieście bandytę, który rozrywa je na

kawałki. – Powiedział, że w  każdej amerykańskiej wojnie zdarzali

się dekownicy i  ludzie jej przeciwni. – W  drugiej wojnie światowej

skazano piętnaście tysięcy za zdradę i  nielojalność […]. Niektórzy

myślą, że powinienem komunistom oddać Południowy Wietnam.

Jednak jesteśmy zdania, że to doprowadzi tylko do kolejnych

ustępstw, jak w wypadku Hitlera […]. Będziemy mieli niedowiarków

i  przeciwników […]. Dzięki Bogu to nie ty ani twój brat jesteście

hippisami i  nie palicie książeczek wojskowych. Trzeba takim

ludziom współczuć. Trzeba sobie po prostu zdać sprawę, że

w każdym okresie dziejów przychodzi taki moment, gdy oddziela się

chłopców od mężczyzn – niektórzy nie mają na tą próbę dość sił,


a  im dalej, tym trudniej; zawsze jacyś neurotycy odpadają […].

Pomagacie utrzymać wolność w  tym kraju. Bądźcie tolerancyjni.

Jesteście znacznie więksi i  silniejsi, robiąc to, co robicie dla

swojego kraju – jesteście znacznie lepsi niż ci hippisi.

Gadka Johnsona o  męskości może i  podbudowała na duchu

młodego marynarza, lecz to nie tylko hippisi zaczynali się

sprzeciwiać wojnie. Reportaże i  zdjęcia z  Hue wywołały znaczący

efekt. Wyłaniał się z  nich obraz bitwy na skalę przypominającą

wojny światowe, z  dumnym miastem obróconym w  ruiny

i  z  brudnymi twarzami rannych oraz przerażonych Marines, którzy

znaleźli się w  samym środku bezwzględnego kon iktu. Zdjęcia

z  frontu zadawały kłam różowemu obrazowi wojny forsowanemu

przez „Westy’ego”. Naczelny dowódca wydawał się coraz bardziej

pozbawiony pojęcia o rzeczywistej sytuacji w Wietnamie.

Cli ord, nowy członek administracji, też był tego zdania, lecz

musiał pozostać ostrożny: prezydent wielce podziwiał „Westy’ego”.

Jednak łatwo zauważyć ocenę sytuacji Cli orda w  jego notatce do

prezydenta jeszcze z 10 lutego:

– Z  jednej strony wojsko twierdzi, że odnieśliśmy zwycięstwo […].

I  ponoć było to tak wielkie zwycięstwo, że potrzeba teraz sto

dwadzieścia tysięcy żołnierzy więcej.

W  kilka tygodni później był już sekretarzem obrony i  jedną

z pierwszych jego decyzji było objechanie (bo inaczej nie da się tego

ująć) generała. Zniesmaczony tym, że „Westy” umniejsza porażki

i  rozdmuchuje sukcesy, wyraził swoje wątpliwości w  rozmowie

z szefem połączonych sztabów generałem Wheelerem, który streścił

rozmowę w  depeszy do „Westy’ego” tego samego wieczoru. To

musiało zaboleć:

Odbyłem dziś bardzo ciekawą i  wiele wnoszącą rozmowę

z  naszym nowym sekretarzem obrony […]. Jest poważnym

i  ambitnym człowiekiem, którego poglądy trzeba brać poważnie.

Dziś rano nadmienił o następujących sprawach:


1. Ofensywa Tet zorganizowana przez wroga była wielkim

szokiem dla amerykańskiej opinii publicznej. Wierzy, że

przyczyną tego szoku była euforia wywołana przez

optymistyczne wypowiedzi w  ostatnich dniach różnych osób

popierających politykę administracji w  Południowym

Wietnamie.

2. Obawia się spadku poparcia dla wysiłku wojennego […].

3. Uważa, że amerykańska opinia publiczna nie zniesie

kolejnego takiego szoku jak ten wywołany przez ofensywę Tet.

Wierzy, że sami naraziliśmy się na dodatkowe ciosy,

umniejszając skutki ofensywy Tet na GVN [rząd Wietnamu]

oraz RVNAF [siły zbrojne Republiki Wietnamu], a  także na

ludność Wietnamu Południowego.

Jeden przedstawiciel rządu (którego nie wymienię z  nazwiska)

został ośmieszony kilka tygodni temu za coś, co prasa uznała za

poważne minimalizowanie siły i  sprytu wroga oraz skutków

[ofensywy] na GVN […]. Muszę przyznać, że podzielam opinie

sekretarza Cli orda […]. Sekretarz uważa, że najlepiej będzie

stosować konserwatywną ocenę sytuacji i  możliwości wroga.

Inaczej amerykańska opinia publiczna dozna kolejnego szoku.

1. Nie umniejszać wroga.

2. Nie prognozować planów wroga ani naszych.

3. Nie przewidywać zwycięstwa.

4. Wyrażać opinię, że czekają nas ciężkie walki[440].

Cli ord zanotował ze szczególnym niezadowoleniem cytaty

z  artykułu, który miał się ukazać następnego dnia w  „New York

Timesie”, w  którym „wyższy stopniem przedstawiciel wojska”

w  Sajgonie tłumaczył Gene Robertsowi, że MACV „martwi się teraz

mniej niż kiedykolwiek w  ostatnich pięciu tygodniach

o  powszechną drugą falę ataków na Sajgon i  inne ważne ośrodki”.


Ów przedstawiciel kontynuował: „Nie wierzę, by przeciwnik miał

możliwość przeprowadzenia ofensywy na dużą skalę w  najbliższej

przyszłości. Poniósł ciężkie straty. Jest zmęczony. Jego wysiłki

logistyczne były wystarczające jak dotychczas, lecz mamy dowody

na to, że w  jego szeregach powoli pojawiają się problemy

logistyczne”[441].

„Przedstawicielem” był oczywiście sam „Westy”, do czego zresztą

przyznał się od razu Wheelerowi. „To ja jestem owym

przedstawicielem, o  którym pisze Gene Roberts w  artykule”.

Potwierdził, że faktycznie wypowiedział się na potrzeby artykułu

i  wytłumaczył: „Wiesz o  moich wysiłkach, by skończyć wreszcie

z  podejściem defensywnym i  przejść do ofensywy. Musimy to

zrobić, jeśli mamy skorzystać z  okazji, jaką dał nam przeciwnik

[…]. Jeśli zaś mowa o  propozycjach sekretarza, to oczywiście

zrobię, co w  mojej mocy, by się do nich zastosować, pozostając

rzetelnym i wiernym mojej ocenie sytuacji i nie zapominając o tym,

że podstawową cechą dowódcy jest pewność siebie”.

Rzetelność była tu kluczowym punktem. Coraz bardziej wątpiono

we wszystko, co docierało z  MACV, w  tym także w  tak ulubione

przez „Westy’ego” statystyki strat.

„Newsweek” pisał:

Westmoreland [twierdził] […], że przez półtora tygodnia walk

wróg stracił porażającą liczbę trzydziestu jeden tysięcy zabitych

– prawie czternaście tysięcy więcej niż liczba wszystkich

zabitych Amerykanów w  Wietnamie od 1961  roku. Jednak

nawet jeśli liczba strat wroga jest prawdziwa – w  co wątpi się

zarówno w  Sajgonie, jak i  w  Waszyngtonie – wielu Amerykanów

uważa, że jest to rodzaj „zwycięstwa”, na który Stany

Zjednoczone nie bardzo mogą sobie pozwolić. Amerykańskie

straty w  tym samym okresie – dziewięciuset dwudziestu

zabitych i  cztery tysiące pięciuset sześćdziesięciu rannych – są

najwyższe w  tej wojnie. Jednak nawet ten fakt, jakkolwiek


bolesny, nie zachwiał amerykańską psychiką tak bardzo jak

ciągłe o cjalne wypowiedzi powtarzane od wielu lat, że Stany

Zjednoczone tą wojnę wygrywają.

Z  każdym dniem ostatniego tygodnia widać było coraz

wyraźniej, jak bardzo te wypowiedzi były nieprawdziwe.

Zwracając uwagę na „zacięte” walki w  Hue, artykuł kończył się

następującą konkluzją: „Na tym etapie wojny rosnące statystki

strat przeciwnika i obietnice, że wróg «rzucił już wszystko na szalę»,

nie są już przekonujące”[442].

Nie kwestionowano tylko statystyk i  taktyki. W  ogniu krytyki

znalazł się sam fakt obecności w Wietnamie. Emmet John Hughes,

były autor przemówień dla prezydenta Eisenhowera, który

pracował z  kandydatem partii republikańskiej Nelsonem

Rockefellerem, napisał w  „Newsweeku”, że błędem było uważać

walki w Wietnamie za część globalnej ekspansji komunizmu:

Brzemienną w  skutkach podstawą argumentacji […] była

błędna analogia – ciągłe utrzymywanie, że wojna w  Wietnamie

oznacza dokładnie takie samo polityczne zaangażowanie jak

wszystkie amerykańskie działania od czasów drugiej wojny

światowej związane z  […] odparciem komunistycznej agresji.

Wręcz przeciwnie; interwencja w  Wietnamie to coś unikalnego

i  bez precedensu. […] Żaden poprzedni kon ikt nie postawił

Ameryki w roli spadkobiercy kolonialnych władz, które do siebie

zrażały, zamiast wzbudzać narodową dumę. Żaden poprzedni

kon ikt nie wciągnął Ameryki w  zuchwałą próbę utworzenia

nowego niepodległego bytu […]. Polityka ignorująca te

historyczne różnice może się skończyć tylko w jeden sposób. Nie

da się wygrać kon iktu, którego nie potra się zde niować.

Ten rosnący chór krytyków wątpił w  prawdomówność wojskowych

przywódców, kwestionował narodową strategię i  coraz bardziej


podkreślał bezsensowność utrzymywania takiego kursu.

Największy cios zadał jednak Walter Cronkite we wtorkową noc,

27  lutego, gdy swej potężnej publice pokazał dokument z  frontu:

Who, What, When, Where, Why: Report from Vietnam. Sam napisał

scenariusz, przypominając sobie swoją pracę jako reportera

radiowego w  drugiej wojnie światowej. Program zaczynał się

obrazami bitwy, nad którymi słychać było znajomy głos samego

Cronkite’a:

Oto ruiny w  Sajgonie, stolicy i  największym mieście

Południowego Wietnamu. Powstały w  wyniku wojny

Wietnamczyków z  Wietnamczykami. Zginęły tutaj setki. Tu,

w  tych ruinach, widać ślady ofensywy Tet sił Viet Congu, lecz

znacznie mniej uchwytne jest to, co te ruiny oznaczają – jak

wszystko w  tym spalonym, zrujnowanym i  zmęczonym kraju

oznaczają sukces lub niepowodzenie, zwycięstwo lub porażkę,

a wszystko zależnie od tego, z kim się rozmawia.

Każdy, kto przeszedł przez te ruiny, wie, że nie da się

dokładnie określić strat. Przed chwilą niski staruszek podszedł

do nas i  powiedział, że dwóch członków Viet Congu zostało

pochowanych w  naprędce wykopanym grobie po drugiej stronie

kwartału. Czy ich także policzono? A  cóż z  tymi ruinami? Czy

przeszukano je dokładnie, by znaleźć wszystkich pochowanych

cywilów i  żołnierzy? A  co z  czternastoma członkami Viet Congu

odnalezionymi za urzędem pocztowym w  Hue? Czy ich także

policzono, włączono do o cjalnych statystyk? Z  pewnością ich

nie pochowano.

Przybyliśmy do Wietnamu, by przekonać się, co to wszystko

oznacza dla przyszłości wojny w  tym kraju. Rozmawialiśmy

z  urzędnikami, dowódcami, cywilami i  wojskowymi,

Amerykanami i  Wietnamczykami. Odwiedziliśmy dotknięte

wojną obszary, jak ten tutaj, oraz obozy dla uchodźców.

Udaliśmy się także, by przyjrzeć się z  bliska bitwie o  Hue oraz


żołnierzom z najbardziej wysuniętych na północ prowincji, gdzie

spodziewana jest kolejna wielka komunistyczna ofensywa.

Wszystko to znalazło się w tym programie.

W  ciągu następnej półgodziny, zadając kłam zapewnieniom

„Westy’ego”, Cronkite pokazał dokładnie, jak wielkim zaskoczeniem

była ofensywa Tet: „Ludzie wywiadu, zarówno amerykańscy, jak

i  wietnamscy, zgadzają się co do jednego. Przewidzieli, że

przeciwnik może przeprowadzić duży atak na Sajgon lub inne

południowowietnamskie miasto, lecz przyznają, że zupełnie nie

docenili umiejętności wroga w dziedzinie planowania, zaopatrzenia,

koordynacji i przeprowadzenia ataku na tak szeroką skalę jak ten”.

Mówiąc o  Hue, streścił trwające od miesiąca walki i  pokazał

zdjęcia zniszczonego miasta. „Zniszczenia tutaj przybrały skalę

totalną. W  całym Hue nie ma chyba ani jednego budynku,

w  którym dałoby się mieszkać. Jakąkolwiek cenę zapłacili

komuniści za tę ofensywę, koszty dla sprzymierzonych były także

bardzo wysokie. Jeśli naszą intencją tutaj jest przywrócenie

normalności, pokoju i  spokoju, to zupełne zniszczenie tych

elementów w  tym najbardziej historycznym i  być może

najspokojniejszym mieście Południowego Wietnamu jest dla nas

wielkim krokiem w tył”.

Zauważył, że plan wywołania powszechnego powstania przez

Hanoi spalił na panewce, lecz zacytował Nguyena Xuan Oanha,

krytyka prezydenta Thieu, który podkreślił, że ofensywa

spowodowała znaczne kłopoty w  codziennym życiu Południowego

Wietnamu i  przez to była operacją „bardzo udaną”. Cronkite

dokładnie opisał porażkę programu pacy kacji i ewolucję kon iktu

od wojny składającej się z  małych starć z  przemykającym

ukradkiem wrogiem do wojny, w  której „wielkie armie ścierają się

w walce, zmierzając do ostatecznego starcia na polu bitwy”.

Podsumował, odczytując komentarz napisany jeszcze przed

wyjazdem do Wietnamu, a  który jego zdaniem uzyskał


potwierdzenie w odbytej wizycie:

Dziś w nocy, z powrotem w Nowym Jorku, chcemy podsumować

naszą wyprawę do Wietnamu. Będzie to analiza z  konieczności

pełna spekulacji, osobista, subiektywna. Kto zwyciężył, a  kto

przegrał w  wielkiej ofensywie Tet przeciw tym miastom? Nie

jestem pewien. Viet Cong nie wygrał przez nokaut, lecz my też

nie. Sędziowie historii powiedzą być może, że był to remis […].

Na froncie politycznym poprzednie wydarzenia nie dają nam

żadnej gwarancji, że rząd wietnamski może poradzić sobie ze

swoimi problemami, teraz zaognionymi przez ataki na miasta.

Może nie upadnie, może się utrzyma, lecz prawdopodobnie nie

wykaże się dynamizmem potrzebnym temu młodemu narodowi.

Kolejny impas.

Zbyt często byliśmy rozczarowani optymizmem amerykańskich

przywódców, zarówno tych w  Wietnamie, jak i  w  Waszyngtonie,

by nadal wierzyć w ich wersję zaistniałej sytuacji […]. Mówić, że

dziś jesteśmy bliżsi zwycięstwa, to wierzyć, wbrew wszelkim

dowodom, optymistom, którzy mylili się w  przeszłości.

Sugerować, że znajdujemy się na krawędzi porażki, to oddać się

niesłusznemu pesymizmowi. Powiedzieć możemy jedynie, że

znajdujemy się w  impasie – to jedyna satysfakcjonująca, choć

jednocześnie rozczarowująca konkluzja. W  mało

prawdopodobnym wypadku, w  którym wojskowi i  polityczni

analitycy mają rację, w  następnych miesiącach musimy

sprawdzić intencje przeciwnika, dowiedzieć się, czy to faktycznie

był ostatni wielki wysiłek przed negocjacjami pokojowymi.

Jednak zdaniem reportera, który do was mówi, jedynym

racjonalnym sposobem wyjścia z  tego impasu jest negocjować;

nie jako zwycięzcy, lecz jako ludzie honoru, którzy dotrzymali

słowa, że będą bronić demokracji, i zrobili, co było w ich mocy.

Tu Walter Cronkite. Dobranoc.

 
LBJ prawdopodobnie nigdy nie powiedział zdania, które było mu

przypisywane po nadaniu tego programu: „Jeśli straciłem

Cronkite’a, to straciłem klasę średnią w  Ameryce”[443]. Nie jest też

prawdą, jak miał później napisać David Halberstam, że „był to

pierwszy raz w  amerykańskiej historii, gdy wojna została

zakończona przez prezentera telewizyjnego”[444]. Jednak ostrożny

pesymizm Cronkite’a  miał potężne skutki. Teraz znacznie trudniej

było ignorować przeciwników wojny jako „antyamerykańskich

hippisów”. Trudno było wyobrazić sobie bardziej autentycznego

i stereotypowego Amerykanina niż Walter Cronkite.

Dziennikarz być może nie ogłosił końca wojny, lecz koniec czegoś

znacznie ważniejszego. Przez całe dekady, a  z  pewnością od końca

drugiej wojny światowej, prasa głównego nurtu, a  wraz z  nią

większość amerykańskiej opinii publicznej, wierzyła swoim

przywódcom, wojskowym i cywilnym. Ofensywa Tet była pierwszym

z  wielu ciosów w  fundamenty tej wiary. Amerykanie już nigdy nie

będą tak ufni.

Cli ord, który był sekretarzem obrony od mniej niż tygodnia,

kilka dni po zakończeniu bitwy o  Hue doradzał prezydentowi, by

zacząć ograniczać zaangażowanie w Wietnamie.

Jeśli będziemy kontynuowali naszą obecną politykę zwiększania

liczebności oddziałów i  coraz większego zaangażowania, może

nas ona zaprowadzić do Laosu i  Kambodży[445]. Rezerwy

w  Północnym Wietnamie także powinny nas martwić. Kraj ten

ma znaczącą liczbę ludności. Nie ma najmniejszych problemów

w  organizowaniu, zaopatrywaniu i  szkoleniu swoich sił. Mamy

do czynienia z  ekwiwalentem czarnej dziury. Jeśli angażujemy

większe siły, oni wyrównują naszą inwestycję. […] W przyszłości

spodziewam coraz więcej walk i  coraz więcej strat po stronie

amerykańskiej oraz nie przewiduję końca operacji […].

Nie możemy opierać się już wyłącznie na dowódcy polowym.

Będzie chciał coraz więcej i  więcej, i  więcej żołnierzy. Musimy


zwrócić uwagę na ogólne konsekwencje, w  tym na sytuację

wewnątrz Stanów Zjednoczonych […]. Nadszedł czas podjęcia

decyzji o  kierunku naszych działań […]. Powinniśmy się

zastanowić nad zmianą naszej polityki z  ochrony dóbr

nieruchomych na ochronę ludzi. Musimy się upewnić, że ci

ludzie w  przyszłości będą w  stanie sami o  siebie zadbać. Nie

jestem pewien, czy kiedykolwiek uda nam się wyjść z Wietnamu,

jeśli dalej będziemy wysyłać tam posiłki.

„Westy” stracił dowództwo w  czerwcu. O cjalnie dostał awans –

został szefem sztabu armii – jednak prawidłowo odczytano ten ruch

jako reprymendę. Do przewidywanego przez niego wielkiego ataku

na Khe Sanh nigdy nie doszło. Bazę rozebrano i  opuszczono

w  lipcu decyzją nowego szefa MACV, generała Abramsa. Hanoi

roztoczyło przed „Westym” wizję kolejnego Dien Bien Phu, podczas

gdy pod samym jego nosem przygotowało ataki na miasta

z zaskoczenia w ramach Tet[446].

Prezydent Johnson nadal martwił się wojną. W  pewnym

momencie poskarżył się swojej żonie, Lady Bird:

–  Nie mogę się wycofać, nie mogę tego skończyć z  takimi siłami.

Co, do cholery, mam zrobić?[447]

Nie opuścił ani wojny, ani „Westy’ego”, lecz w  miesiąc po bitwie

oświadczył, że nie będzie się ubiegał o reelekcję.


 

Generał William „Westy” Westmoreland, dowódca wojsk

amerykańskich w Wietnamie
 

12

DLACZEGO MAJĄ WALCZYĆ DALEJ?

Dwa dni przed ściągnięciem agi Frontu z masztu złapano rannego

szeregowca Viet Congu. W  sześć tygodni później został

przesłuchany w  obozie jenieckim w  Da Nang przez nieznanego

z nazwiska analityka Rand Corporation.

Rand (Research and Development – Badania i  Rozwój) było think

tankiem, który funkcjonował jako rodzaj mózgownicy Pentagonu.

Próbowano tam spojrzeć z  niezależnej perspektywy na

amerykańskie działania wojenne, z  perspektywy, która nie skupia

się na bezpośrednich skutkach taktyki i  strategii, lecz wnika

głębiej, w  historię, kulturę i  uprzedzenia stojące za każdym

kon iktem. Rand była obecna w  Wietnamie od lat. Jednym z  jej

analityków był Daniel Ellsberg. W  czasie ofensywy Tet Ellsberg

wrócił do Stanów i  sporządził raport, który po jego wycieku do

mediów w  1971  roku stał się znany jako The Pentagon Papers.

Raport jasno pokazywał, że amerykańscy przywódcy od dawna

systematycznie kłamali odnośnie do skali i  postępów wysiłku

wojennego i wyolbrzymiali sukcesy pomimo poważnych wątpliwości

dotyczących szans powodzenia całego przedsięwzięcia. Ellsberg nie

był jedynym pracownikiem Rand, który zwrócił się przeciwko

wojnie.

Złapany szeregowiec był sanitariuszem. Jest bardzo

prawdopodobne, że coś w  jego osobie sugerowało wyjątkową

inteligencję i  charakter, ponieważ żołnierze, którzy znaleźli go

niedaleko pałacu cesarskiego, oszczędzili go na dalsze

przesłuchanie – a  to nie zdarzało się zawsze. Najprawdopodobniej


najpierw dołączył do kucających więźniów z  opaskami na oczach

w  Mang Ca, którzy musieli znosić wyzwiska, uderzenia, kopniaki

i splunięcia żołnierzy ARVN, oczekując na lot śmigłowcem do obozu

jenieckiego i  na przesłuchania. Analityk, który go przesłuchiwał,

nie zanotował jego wieku ani nazwiska, jednak dodał, że

szeregowiec nie był najlepiej poinformowany o  sytuacji wojskowej

i  politycznej. Został opisany jako chętnie współpracujący, szczery,

„spokojny i miły”.

Pochodził z Quang Tri, najbardziej na północ wysuniętej prowincji

Południowego Wietnamu, i  ruszył do Hue ze swoją jednostką

wieczorem w  środę, 21  lutego, tego samego dnia, gdy Marines

Thompsona wreszcie zajęli południowy mur. Sanitariusz nie

wiedział, że bitwa prawie dobiegła końca. W  najlepszym wypadku

był częścią straży tylnej, która miała osłaniać ostateczny odwrót sił

Frontu. Jego jednostka potrzebowała sześciu godzin, by dojść z ich

obozu w  dżungli Gio Linh do miasta. Był jednym z  czterech

sanitariuszy w  jego kompanii. Wszyscy dostali dodatkowe

zaopatrzenie przed wyruszeniem.

Maszerowali całą noc i  dotarli pod cytadelę o  trzeciej nad ranem

w  czwartek. Odpoczęli, zjedli i  wkroczyli do środka, by dołączyć do

bitwy o  pałac cesarski o  szóstej nad ranem. Sanitariusz myślał, że

Front zwycięża, że przejął miasto, że jego mieszkańcy

entuzjastycznie poparli rewolucję. Powiedziano mu, że Amerykanie

w  całym kraju ponieśli porażki i  że „prestiż wroga znacznie

ucierpiał”. Był zaskoczony, widząc zabudowania cytadeli w  ruinie.

Jego kompania została niemal natychmiast zbombardowana

z powietrza i znalazła się pod ostrzałem artyleryjskim.

Walczyli cały dzień, aż do piątej po południu. Gdy się wycofywali,

został ranny.

– Moi towarzysze powiedzieli mi, że wrócą po mnie i zabiorą mnie

stamtąd – powiedział. – Nie wiem co się stało; nie wrócili. Leżałem

całą noc na stercie cegieł i  następnego ranka zacząłem szukać


wyjścia. Niestety nie znałem drogi. Zgubiłem się i  wtedy zostałem

pojmany.

Analityk poprosił sanitariusza, by opisał bitwę. Umiał się dobrze

wysławiać i  pomimo ran oraz pochwycenia nadal był pełen nadziei

i  uporu. Jak na szeregowca charakteryzował się niezwykle dobrą –

choć nieco wypaczoną – oceną sytuacji.

– Oczywiście ponieśliśmy straty w czasie ataków, lecz nasze straty

były znacznie niższe niż straty wroga. Kiedy weszliśmy do cytadeli

w  Hue, nasz batalion zabił trzydziestu spadochroniarzy i  wielu

wietnamskich Marines. Tylko dwóch naszych zginęło, kilku innych

zostało rannych, a  trzech dostało się do niewoli – dwóch innych

i  ja. Z  politycznego punktu widzenia pokazaliśmy światowej opinii

publicznej, że jesteśmy w  stanie zaatakować w  całym Wietnamie

w  tym samym czasie i  że mamy dość sił, by wygrać tę wojnę.

Z  psychologicznego punktu widzenia byliśmy w  stanie zyskać

poparcie ludności. Ludzie zdali sobie sprawę, że to my walczymy

o ich wolność, a GVN [rząd Południowego Wietnamu] jest przyczyną

ich nieszczęść. GVN zniszczył ich domy i  zabijał ich bombami. Im

bardziej ludność będzie zdawała sobie z  tego sprawę, tym większe

będziemy mieli poparcie.

Sanitariusz był przekonany, że bitwa o  Hue podważyła poparcie

dla reżimu w  Sajgonie, nawet wśród jego własnych żołnierzy. Jego

jednostka złapała członka 4  batalionu ARVN, którego szeregowiec

opisał jako przerażonego i  obawiającego się śmierci. Według niego

złapany żołnierz powiedział: „Chciałem się poddać, gdy tylko

napotkałem waszą jednostkę, lecz nie miałem okazji. Walczyliście

bardziej zawzięcie. Dowódca mojego batalionu został już zabity

przez wasze oddziały i  teraz wszyscy jego ludzie są jak wąż bez

głowy”.

Zachęcony przez analityka Rand sanitariusz kontynuował:

–  W  mojej opinii ofensywa miała wielki wpływ na sytuację. Ta

wojna nie powinna trwać znacznie dłużej, bowiem ludzie nie są jak

rzeczy i  kamienie. Ludzie czują ból, smutek, nie powinni się


nawzajem zabijać. Amerykanie muszą zrozumieć, że lud Wietnamu

walczy z  nimi dla obrony swoich interesów i  dla niepodległości ich

kraju. Nie sądzę, by Amerykanie zyskiwali cokolwiek na wojnie

w  Wietnamie, dlaczego mają walczyć dalej? Dlaczego ich rząd ma

wysyłać młodych Amerykanów do tego kraju? Amerykanie powinni

zrozumieć, że ich rząd posyła ich na śmierć. Po tej ofensywie

wierzę, że Amerykański rząd zda sobie sprawę z pomyłki, a jeśli tak

będzie, to ta wojna bardzo się zmieni. Amerykanie wylądowali

w  Wietnamie, ginęli w  Wietnamie, a  mimo to kolejni przybywali

tutaj bez żadnego dobrego powodu. To po prostu oznacza, że chcieli

popełnić samobójstwo. Nie lubimy wojny, lecz walczymy o  nasz

naród. Mamy słuszną sprawę i  wygraliśmy wiele bitew […]. Przy

tym, jaki duch walki panuje w  naszych szeregach, jestem

przekonany, że w  przyszłości dojdzie do wielu innych dobrze

skoordynowanych ataków. Jestem teraz w  więzieniu, lecz bardzo

wierzę w  nasz lud. Będę zawsze przekonany, że nasz lud wygra tę

wojnę[448].

Mało kto czytał takie raporty Rand. Wojsko uważało je za drogą

i bezużyteczną fanaberię[449]. Ten tra ł do teczki wraz z innymi.


 

13

BURGERY W KRYSTALU I CIĘŻARÓWKA

W  pierwszym tygodniu kontrataku w  cytadeli fotograf John Olson

dołączył do kompanii Charlie w  samym środku walk. O cjalnie

pisał dla „Stars and Stripes”, lecz miał ze sobą cztery aparaty

i liczył, że sprzeda swoje zdjęcia także innym redakcjom.

Na jednym ze zdjęć uchwycił częsty widok w  dniach okrutnych

walk ulicznych – czołg Patton wywożący rannych Marines z  pola

bitwy. Zdjęcie to miało się stać symbolem bitwy o  Hue, jedną

z  najsławniejszych fotogra i wojny w  Wietnamie, a  także jednym

z najważniejszych kadrów w dziejach fotogra i wojennej.

Olson skomponował kadr perfekcyjnie, w  sposób godny

Rembrandta. Znalazło się na nim siedmiu Marines. Paleta kolorów

jest ciemna, sporo tu zgniłozielonego, niebieskiego i  brązowego

w  szarawym oświetleniu oraz plam krwi. Pod hełmami oczy

żołnierzy patrzących w  obiektyw są szerokie i  pełne przerażenia.

Patrzą jakby za fotografa, pełni strachu. Jeden z mężczyzn ma całą

twarz w  bandażach, a  ramię na temblaku. Za nim znajduje się

żołnierz, którego twarzy nie widać, lecz którego naga noga

wystająca z  podartych spodni umazana jest krwią. W  środku

kadru, na pierwszym planie, leży chłopak z  przestrzeloną klatką

piersiową. Jest blady, bezwładny i  półnagi. Jego koszulę zdarto,

a  ranę pospiesznie opatrzono, owijając bandaż dokoła jego karku

i  torsu. Wszędzie widać na nim ślady krwi. Zmartwiony kolega

pochyla się nad nim, jedną ręką osłaniając jego ciało, a  drugą

opierając na jego ramieniu. Po lewej stronie zdjęcia widać innego

mężczyznę w  zielonym ponczo i  ze zmartwionym wyrazem


nieogolonej, brudnej twarzy. Trzyma do góry nogami butelkę

z  której do plastikowej tubki podłączonej do ramienia rannego

sączy się czysty płyn. Głowa leżącego żołnierza znajduje się

najbliżej widza. Jest do góry nogami, oczy pod ciemnymi brwiami

są zamknięte, głowa spoczywa na drewnianych drzwiach użytych

jako nosze. Ma czarne mokre włosy i wąską, piękną twarz z długim

orlim nosem i ledwo widocznym wąsem. Wygląda na martwego lub

prawie martwego.

Fotogra a ukazała się 8  marca w  magazynie „Life” jako część

sześciostronicowego kolażu zdjęć z  Hue[450]. Wśród nich znalazły

się fotogra e sierżanta Thomsa, łatwo rozpoznawalnego dzięki

podartym spodniom, szturmującego ruiny wieży Dong Ba ze swoim

oddziałem oraz trzy zdjęcia przerażonego rannego żołnierza

czołgającego się w  stronę swoich linii, którego jedna ręka mocno

ściska lufę karabinu M16.

Jednak to zdjęcie Olsona przedstawiające rannych Marines na

czołgu zajęło główne miejsce i  pełną rozkładówkę. Zdjęciom nie

towarzyszył reportaż, ani też dokładne podpisy. Nie opowiedziano,

co się na nich dzieje; nie zidenty kowano przedstawionych na nich

Marines. W krótkim tekście im towarzyszącym napisano jedynie, że

bitwa o Hue „obrazuje okrutną ironię tego, co stało się z tą wojną –

oto niszczone jest dokładnie to, co Stany Zjednoczone miały

chronić”.

Jakkolwiek niesamowite były te fotogra e, nie tra ły one na

okładkę magazynu. Znalazło się tam płaczące czarne dziecko, część

specjalnego raportu zatytułowanego The Cycle of Despair: The

Negro and the City. Zdjęcia Olsona znalazły się między reklamami

kolorowych telewizorów, samochodów, moteli i  „Niezwykłego

kolorowego aparatu FOTRON” oraz zdjęciami gwiazd lmowych

(Richarda Burtona), polityków (George’a  Romneya i  Nelsona

Rockefellera w  wózku golfowym), Joego DiMaggio, wiceprezesa

i  nowego trenera zespołu bejsbolowego Oakland Athletics, a  także

dziewczyn z  zespołu Folies Bergère. Miejsce, gdzie znalazły się


zdjęcia Olsona, pokazywało, że może i  kraj znajdował się w  stanie

wojny, lecz zajmowały go inne kwestie – kilka stron dalej znalazła

się rozkładówka o  pornogra cznej satyrze Candy. Więcej słów

poświęcono pro lowi aktora George’a C. Scotta i jego „odwadze”.

Bladym żołnierzem o  przestrzelonej klatce piersiowej był

najprawdopodobniej Alvin Bert Grantham. Pochodził z  Mobile

w  Alabamie i  miał osiemnaście lat. Wraz z  przyjacielem Freddiem

Thriftem pracowali jako murarze, obaj porzucili liceum i  gdy

nadeszło wezwanie do wojska, zdecydowali się dołączyć do

Marines, bowiem cieszyli się oni reputacją najlepszych

wojowników, a jeśli już tra ć do Wietnamu, to lepiej z najlepszymi –

pomyśleli. Nie mieli pojęcia o  kraju, do którego jadą, ani o  wojnie.

Wiedzieli tylko, że komuniści próbują przejąć Wietnam i  trzeba ich

zatrzymać. Dano im do zrozumienia, błędnie, że jeśli razem się

zaciągną, to będą mogli też razem służyć, co bardzo im

odpowiadało. W  bitwie mogliby nawzajem na siebie uważać.

Jednak czekało ich rozczarowanie.

Rozdzielono ich, zanim jeszcze tra li na podstawowe szkolenie.

Thrift został wyciągnięty z  autobusu na jednym z  przystanków,

bowiem jego siostra miała wypadek samochodowy. Wysłano go do

domu i  do Parris Island tra ł dwa tygodnie po Granthamie.

W  Wietnamie Thrift wylądował w  3  Pułku Marines na północy,

Grantham zaś w  5 w  Hue, gdzie dołączył do obsługi ciężkiego

karabinu maszynowego M60.

Marines, z  którymi przyszło mu służyć, okazali się w  jego opinii

okrutni. Po pewnym czasie zrozumiał, dlaczego tak jest, lecz nie

potra ł przejść nad tym do porządku dziennego. Opinię taką

wyrobił sobie nie z  powodu jakiejś wielkiej zbrodni, której byłby

świadkiem, lecz codziennego zachowania żołnierzy. Nienawidzili

Wietnamczyków, których zwali żółtkami. Nienawidzili pobytu w tym

kraju. Nazywali Wietnam Zadupiem. „Musimy tylko zabić wszystko,

co się rusza, i  wtedy poślą nas do domu” – tłumaczyli. Wydawało

się, że normalne zasady ludzkiego zachowania i  empatii tutaj nie


obowiązywały. Grantham był świadkiem, jak jeden z  członków jego

oddziału długo i  okrutnie bił starszego Wietnamczyka stalową

rękojeścią noża. Staruszek płakał. Krew spływała mu po twarzy,

błagał o  litość, lecz żołnierz nie był zadowolony z  udzielonych mu

odpowiedzi, więc bił dalej, ciągle w  to samo miejsce na głowie.

Grantham wzdrygał się na ten widok. Nigdy w życiu nie widział, by

kogoś traktowano w  taki sposób, i  wydawało mu się, że to nie jest

w  porządku, lecz nie odważył się nic powiedzieć. Liczyły się tylko

trzy zasady: podążać za dowódcą; robić, cokolwiek każe,

niezależenie, czy się to podoba, czy nie; i, co najważniejsze,

powtarzać ciągle: „Nie spierdol tego”.

W  Hue, gdzie nigdy nie byli pewni, czy jakiś Wietnamczyk jest

żołnierzem, czy cywilem, zakładano, w  szczególności jeśli chodziło

o mężczyzn, że wszyscy są przeciwnikami. Była to kwestia życia lub

śmierci. Wietnamczyków nienawidzono i  zabijano. Marines byli

jednocześnie przerażeni i  wściekli. Im więcej do nich strzelano, im

więcej ich przyjaciół ginęło, tym bardziej byli wściekli.

Jednostka Granthama była niemal zawsze naprzeciw wroga

i  każdego ranka musiała ruszać do walki. Wciąż i  wciąż musieli

przekraczać ulicę i  za każdym razem ktoś obrywał. Następnie

spędzali długie minuty, czasem godziny, próbując ściągnąć rannych

z  ulicy. Grantham przyglądał się, jak sierżant szedł obok czołgu

i  pod osłoną maszyny próbował uratować jednego żołnierza. Kiedy

dotarł dostatecznie blisko, zdjął hełm i  pochylił się, by przyłożyć

ucho do piersi rannego i  sprawdzić, czy jego serce nadal bije.

W tym momencie został tra ony w głowę – kula weszła obok lewego

ucha, tuż koło skroni, i  wyszła przez prawą stronę szczęki. Niemal

pół wieku później Grantham nadal słyszał dźwięk, jaki wydał

pocisk, przechodząc przez głowę sierżanta, głośne pop! gdy tra ł na

kość. Sierżant, co niesamowite, nadal żył po tra eniu. Przewrócił

się, a  jego ludzie, w  tym Grantham, krzyczeli do niego, by zaczął

się czołgać w  ich stronę. Dotarł do rowu przed domem, w  którym

schroniła się reszta jego oddziału, i tam opatrzył go sanitariusz.


Taka sytuacja trwała całe dni. Grantham nie był później pewien,

ile dni dokładnie, lecz czas ten wydawał mu się wiecznością, jakby

czekał na wyrok śmierci. Wilgotne powietrze pełne było dymu

i  zapachu diesla i  gnijących ciał. Było to okropne i  nie dało się do

tego przyzwyczaić. Za każdym razem, gdy się ruszyli, strzelano do

nich. Wydawało się, że nigdzie nie jest bezpiecznie.

W  dniu, w  którym został ranny, wszyscy czterej członkowie jego

zespołu karabinu maszynowego zostali tra eni szrapnelami. Był

jedynym, którego odłamki ominęły. Zaciągnął ich wszystkich,

jednego po drugim, w  bezpieczne miejsce. Kiedy wrócił po

ostatniego, krwawiącego i  niezdolnego do ruchu mężczyznę,

którego znał tylko pod jego ksywą „Snow” (Śnieg), ów nie pozwolił

mu się zabrać z pokoju.

– Najpierw zabierz karabin – powiedział,

Grantham nie mógł jednocześnie nieść jego i karabinu.

– Nie mam czasu wrócić – powiedział.

–  Najpierw zabierz karabin – powiedział Snow. – Nie możesz

pozwolić, by dostali karabin.

Grantham zrobił więc, jak mu kazano. Zabrał karabin

maszynowy, a  następnie wrócił po „Snowa”, którego podniósł

i  poniósł. Wtedy ktoś na ulicy zaczął krzyczeć, że potrzebuje

karabinu maszynowego. Grantham podniósł go i  pobiegł w  stronę

domu na rogu, który był nieco bardziej odsunięty od ulicy niż inne.

Zatrzymał się przy przedostatnim budynku, spojrzał w  lewo

i  zobaczył Wietnamczyka mierzącego do niego z  karabinu.

Grantham ruszył przez tylne drzwi, a  pociski minęły go o  włos.

Rozstawił karabin maszynowy w  tylnym oknie i  zaczął strzelać

w kierunku wroga.

Inny żołnierz piechoty morskiej wpadł do domu, krzycząc, by

przestał strzelać.

– W tym domu są Marines! – rzucił.

– Może i są, lecz przed nim pełno żółtków!


Coraz więcej żołnierzy wroga zaczęło biec przez ulicę w  stronę

domu na rogu i Grantham zaczął do nich strzelać. Schował się, gdy

przeciwnik odpowiedział ogniem, poczekał kilka chwil i  znów

wychynął. Wtedy został tra ony prosto w pierś.

Poczuł, jakby został potrącony przez autobus. Rzuciło go na

plecy. Nadal miał w  ręku karabin maszynowy, gdy wylądował na

podłodze. Odrzucił go i krzyknął:

– Tra li mnie!

Następnie poczuł ranę – niczym rozgrzany do czerwoności pręt

w  klatce piersiowej, na prawo od środka. Czuł, jakby jego wnętrze

płonęło. Miał kłopoty z oddychaniem. Ktoś, żołnierz, który był wraz

z  nim w  pokoju, pochylił się nad nim i  zaczął go opatrywać. Jego

koszula została zdarta i  widział, jak za każdym wydechem krew

wypływała z  dziury w  jego piersi i  jak za każdym wdechem

wciągało ją do środka. Żołnierz użył celofanu z  paczki papierosów,

by zatkać ranę, wykładając nim krawędzie dziury po kuli.

Następnie założył opatrunek i  obandażował Granthama ciasno

wokół piersi i karku.

Mógł teraz lepiej oddychać, lecz rana nadal piekła niemiłosiernie.

Kilka żeber miał złamanych. Przewrócono go na prawy bok, by jego

nieuszkodzone płuco nie wypełniło się krwią. Żołnierz, który mu

towarzyszył, cały czas uderzał go po twarzy, by powstrzymać przed

zaśnięciem, i  próbował skłonić do mówienia. Grantham poczuł, że

musi zasnąć. Kiedy na miejsce dotarł sanitariusz, podłączył go do

polowej kroplówki. Zaczęła się dyskusja o mor nie.

– Nie możemy mu podać zbyt dużo – powiedział sanitariusz. – Nie

chcę, żeby stracił przytomność.

Położono go na drewnianych drzwiach i został wyniesiony z domu

przez czterech Marines. Czuł się, jakby zaraz miał spaść, jakby

Marines mieli go zaraz upuścić, lecz nic takiego się nie stało.

Włożono go na czołg. Kiedy maszyna ruszyła, ból stał się nie do

zniesienia – pomyślał, że umrze z bólu.


Na przemian tracił i  odzyskiwał przytomność. Zatrzymali się przy

lazarecie, lecz ów nie mógł już przyjąć więcej rannych, więc musieli

jechać dalej. Każdy wybój powodował, że odczuwał niewyobrażalny

ból. W drugim lazarecie zdjęto go z czołgu i wrzucono do worka na

ciało, który zamknięto.

Był na wpół przytomny. Słyszał, jak ludzie krzyczą, wyją z  bólu,

lecz nie było szans, by pomóc wszystkim. Usłyszał, jak ktoś

powiedział: „Czekaj, ten jeszcze żyje”. Grantham żałował tej osoby,

kimkolwiek była, lecz po chwili zorientował się, że sanitariusz

musiał mówić o nim, ponieważ ktoś rozpiął jego worek.

Był pewien, że umiera. To koniec. Nigdy już nie zobaczy swojej

rodziny. Przez głowę przebiegały mu smutne myśli: rzeczy, których

będzie mu brakowało, ludzie, których już nie spotka, jego rodzice,

jego przyjaciel Freddie, dziewczyna, w  której się podkochiwał…

i wtedy przypomniała mu się ciężarówka.

Zachorował, gdy miał pięć lat. Cierpiał na por rię, rzadką

chorobę, która uszkodziła mu nerki. Był przerażony szpitalem, do

którego zabrali go rodzice, przykuty do łóżka. Pewnego dnia, by go

pocieszyć, jego ojciec przyniósł mu ciężarówkę. Była to zabawka

wykonana z  metalu z  prawdziwymi gumowymi oponami. Z  tyłu

miała hak. Mógł zmieniać opony oraz obniżać i  podnosić ów hak.

Drzwi się otwierały i  zamykały. Uwielbiał tę ciężarówkę. Dzięki niej

mógł czymś się bawić w  czasie pobytu w  szpitalu i  zabrał ją do

domu, gdy z  niego wyszedł. Wspomnienie tej ciężarówki nieco go

rozweseliło. Brakowało mu tej zabawki.

Potem przypomniał sobie hamburgery w  sieci Krystal. Freddie

i  on po długim poranku w  pracy pojechali do restauracji sieci

Krystal, gdzie można było kupić małe kwadratowe hamburgery za

dziesięć centów od sztuki – można było zjeść takiego w  dwóch

hapsach. Zamówili po tuzinie na głowę, dwie duże porcje frytek,

dwie duże coca-cole i dwa kawałki ciasta.

– Kto to wszystko zje? – spytała dziewczyna przy kasie.

– My! – odparł.
Zabrali jedzenie do samochodu, gdzie ucztowali, aż nadszedł czas

wrócić do pracy. Dla Granthama jedzenie tych hamburgerów było

być może najszczęśliwszym momentem w życiu. Były przepyszne.

Nagle został wyrwany ze swojego snu. Zabrano go na salę

operacyjną – nie był już jednak do końca pewien, gdzie dokładnie

się znajdował i  ile czasu minęło – wielką salę z  mnóstwem świateł.

Było tu pełno ludzi, było głośno, ktoś krzyczał. Rozebrano go do

naga i położono na boku. Pielęgniarka zrobiła mu zastrzyk. Lekarz

podniósł mu ręce nad głowę i  zaczął ciąć. Grantham był nadal

przytomny i czuł ból od skalpela.

Oczy otworzył już na statku szpitalnym. Znajdował się

w  niewielkiej kajucie z  kilkoma innymi pacjentami. Facet w  łóżku

koło niego krzyczał, i  to go właśnie obudziło. Wrzeszczący

mężczyzna obudził się i  zobaczył, że stracił obie nogi. Grantham

natychmiast znów zasnął. Obudził się ponownie, gdy ładowano go

na pokład Herkulesa. Powiedziano mu, że zabierają go do

106 Szpitala Wojskowego w Jokohamie, w Japonii.

O  swojej ranie dowiedział się więcej dopiero później. Pocisk

pozostawił po sobie niewielką ranę w  klatce piersiowej i  większą

pod prawą łopatką. Kula strzaskała Granthamowi żebra i  przeszła

przez płuco, lecz nie uszkodziła żadnego ważniejszego naczynia

krwionośnego. Na początku nie zszyto mu rany – pozwolono jej

zaschnąć i zaleczyć się. Na piersi, od prawego sutka aż do miejsca,

gdzie kula wyleciała z  jego ciała, miał wielkie nacięcie. Z  klatki

piersiowej, z ramienia, z penisa – wszędzie wystawały z niego rurki.

Pod koniec marca mógł już wstać i  chodzić. Dowiedział się, że

w  Wietnamie złapał malarię, a  gdy leżał w  szpitalu w  Japonii –

tyfus. Stracił dwadzieścia pięć kilogramów i  ważył teraz

pięćdziesiąt trzy. Powiedziano mu, że nie może odlecieć do Stanów,

dopóki nie obniży mu się temperatura, zaczął więc wyjmować z ust

termometr, gdy pokazywał trzydzieści sześć i  sześć dziesiątych

stopnia. Samolotem przewieziono go do Pensacoli, a  gdy

dowiedziano się, że nadal ma tyfus, umieszczono w kwarantannie.


Leżał tam, gdy były mąż jego siostry, który także służył

w  Marines, odwiedził go i  pokazał mu zdjęcie z  magazynu „Life”.

Zobaczył je, czekając na swoją kolejkę u fryzjera.

Grantham chorował przez rok. Stracił tak dużo na wadze, a  jego

ciało było tak wycieńczone, że ciągle zapadał na nowe choroby.

Lekarze odkryli, że w  wątrobie ma amebę – pozostałość po

dyzenterii z  Wietnamu – która uformowała torbiel. Nie stanął

porządnie na nogi aż do kwietnia 1969 roku.

Opuścił Marines i  ożenił się w  1970  roku. Potem pracował dla

Scott Paper Company w  Mobile i  miał trójkę dzieci. Dwanaście lat

później dostał pracę w  rmie produkującej układy scalone do

komputerów, gdzie z  czasem został szefem produkcji. Rozwiódł się

i  ożenił ponownie, zaadoptował najmłodszego syna swojej nowej

żony, który po tym, jak dorósł, dołączył do Marines i odsłużył dwie

tury w Iraku.

Podobnie jak w  wypadku większości tych, którzy służyli w  Hue,

nawet jedno zdjęcie czy fragment lmu z miasta z lutego 1968 roku

wystarczał mu, by przypomnieć sobie okropny zapach, straszny

hałas, ciągły szary, zimny deszcz, dym i  smród kordytu, całe dnie

walk oraz strachu i  bólu. Szarość tego miesiąca wydaje się

symbolem całej bitwy, zupełnie jakby Hue na cztery tygodnie

zapadło w cień śmierci.

Grantham nigdy nie rozmawiał o  Wietnamie. Na początku był to

bardzo trudny temat. Wojna w  następnych latach stała się jeszcze

bardziej niepopularna. Z amerykańskiej perspektywy skończyła się

nie tylko źle, lecz także niehonorowo. Była to wojna przegrana. Nie

brakowało ludzi, których można by za to winić. Wojna podzieliła

dwa pokolenia i  niemal pół wieku później nadal w  niezdrowy

sposób wpływa na amerykańską politykę wewnętrzną

i  zagraniczną. Grantham na początku nie chciał rozmawiać

o wojnie, a potem po prostu przyzwyczaił się, żeby o niej nie mówić.

Zajął się swoim życiem, zresetował swój kompas moralny, ukrył

swoje blizny. Zdjęcie Olsona stało się sławne, lecz żołnierz na nim
nie. Jest jak model pozujący wielkiemu artyście malarzowi,

przemawiający do świata z  powodów, które nie miały z  nim nic

wspólnego. W  tym sensie, i  tylko w  tym sensie, to zdjęcie nie

dotyczyło jego osoby. A  jednak, ponieważ jest to fotogra a,

ponieważ przedstawia coś, co naprawdę się wydarzyło, będzie

zawsze bardzo blisko i  bardzo boleśnie związana z  nim. Jednak

nikt poza jego najbliższą rodzina i  przyjaciółmi nie rozpoznał, że

ranny w  pierś żołnierz na czołgu ze zdjęcia w  magazynie „Life” to

Alvin Bert Grantham i  że on, w  przeciwieństwie do wielu innych

żołnierzy Marines, przeżył.


 

EPILOG

Bitwa o  Hue nigdy nie doczekała się pozycji, na którą zasługuje

pośród opisów wojny w  Wietnamie (lub jak nazywają ją

Wietnamczycy „Wojny oporu przeciw Ameryce”). W  styczniu

1968  roku poparcie dla wojny w  USA spadało, lecz faktycznie

aktywna opozycja przeciw niej stanowiła margines amerykańskiej

polityki. Pod koniec lutego stała się częścią głównego nurtu.

Punktem zwrotnym była ofensywa Tet i  bitwa o  Hue, jej

najważniejszy epizod. Po Tet nie można już było utrzymywać, że

wojnę da się wygrać prędko i  łatwo. Końca wcale nie było widać.

Nie toczono już debaty o  tym, jak wygrać, lecz o  tym, jak się

z  Wietnamu wydostać. W  szerszym sensie ofensywa Tet była

jednym z  pierwszych ciosów w  wiarę amerykańskiego narodu

w swoich przywódców.

Przejęcie Hue przez wroga było takim szokiem, że nawet w  czasie

miesiąca walk o  odzyskanie miasta MACV nie chciało przyznać, że

do niego doszło. Generał Westmoreland ciągle i  błędnie zapewniał

przywódców w  Waszyngtonie i  amerykańską opinie publiczną, że

miasto wcale w  ręce wroga nie wpadło. Odmowa uznania faktów

nie była wyłącznie problemem w  relacjach z  dziennikarzami. Miała

tragiczne konsekwencje dla wielu żołnierzy, którzy walczyli

w  Wietnamie. Jeśli sytuację oceniono by realistycznie od samego

początku, gdyby dowódcy posłuchali prawdziwej oceny sytuacji

wydanej przez CIA już pierwszego dnia i  jeśli uwzględniono by

dowódców polowych, można było wstrzymać się z  kontratakiem aż

do przybycia posiłków i  zastosować bardziej skuteczną taktykę.


Za  to opóźnienie trzeba by było zapłacić pewną cenę – jednym

z  efektów byłyby czystki na jeszcze szerszą skalę urządzane przez

komisarzy Frontu, którzy zyskaliby więcej czasu – lecz lepiej

przygotowany kontratak mógł uratować życie wielu Amerykanów

i  wielu cywilów, a  może i  doprowadzić do szybszego zakończenia

bitwy. Zamiast tego małe oddziały młodych Amerykanów ciągle

rzucano do ataku na przeważające siły wroga i  pozwolono

przeciwnikowi okopać się i wzmocnić swoją pozycję.

Odmowa uznania faktów dotyczących Hue pozwala także

wyjaśnić, dlaczego historia tej bitwy dla większości Amerykanów

pozostała w  gruncie rzeczy nieznana. Bitwę traktowano jako

jeszcze jeden epizod w  długiej wojnie. Reżyser Stanley Kubrick,

zapewne zainteresowany możliwościami użycia walk w  mieście

w  swoim lmie Full Metal Jacket umieścił jego akcję w  Hue, lecz

bitwa stanowiła tylko tło opisanych tam wydarzeń. To, co wiemy

o bitwie, zawdzięczamy niewielkiej grupce odważnych dziennikarzy,

którzy pisali swoje artykuły i  depesze z  ulic Hue. Korpus Marines

także dba o  pamięć o  bitwie, chociaż z  większym naciskiem na

chwałę niż na karygodne błędy dowódców, które kosztowały życie

tak wielu żołnierzy. Książki, które napisano o  Hue – Fire in the

Streets Erica Hammela, The Siege at Hue George’a  Smitha, Battle

for Hue Keitha Nolana i  kilka innych – bezkrytycznie skupiały się

na odwadze walczących w  mieście Amerykanów i  niewiele uwagi

poświęcały temu, jak instrumentalnie zostali oni wykorzystani.

Bitwa o  Hue była jakby całym kon iktem w  Wietnamie

w  miniaturze. Po upływie niemal pięćdziesięciu lat bitwa ta

zasługuje na zapamiętanie jako najkrwawsza z  całej wojny, jeden

z jej kluczowych momentów oraz jedno z najbardziej zaciętych starć

w całej amerykańskiej historii.

Obie strony, zarówno Amerykanie, jak i  Wietnamczycy, patrzą na

bitwę jako na moment swojego zwycięstwa. Amerykanie – bowiem

zrealizowali swój cel, jakim było odbicie miasta; Wietnamczycy –

bowiem bitwa do takiego stopnia wstrząsnęła amerykańską opinią


publiczną. Oczywiście nie doprowadziła do końca wojny, lecz stała

się punktem, po którym wszystko uległo zmianie. Miesiąc po jej

zakończeniu prezydent Johnson zdecydował, że nie będzie się

ubiegał o  reelekcję, a  Westmoreland wkrótce potem przestał być

dowódcą w Wietnamie. Richard Nixon został osiem miesięcy później

wybrany na prezydenta, obiecując nie zwycięstwo, lecz tajny plan,

by doprowadzić wojnę do „honorowego zakończenia”[451].

Ów tajny plan przedłużył wojnę o kolejne siedem lat i doprowadził

do wielu tragedii oraz śmierci w  Indochinach. Nixon zaczął powoli

zmniejszać liczbę obecnych tam Amerykanów od 1969  roku i –

z  jak się okazało katastrofalnym skutkiem – zaczął przerzucać

ciężar walk na Sajgon. Generał Abrams powierzał ARVN coraz

większą odpowiedzialność za prowadzenie wojny. Amerykanie

koncentrowali się na niszczeniu ekwipunku Hanoi oraz linii

zaopatrzenia. Doprowadziło to do rajdów na graniczące

z  Wietnamem kraje – Laos i  Kambodżę – gdzie od wielu lat

Wietnam Północny posiadał swoje bazy i  linie zaopatrzenia.

Bombardowanie komunistycznych baz w  Kambodży

zdestabilizowało ten neutralny kraj, co doprowadziło do obalenia

Norodoma Sihanouka w  1970  roku i  przejęcia władzy przez

morderczych Czerwonych Khmerów. Nowa dyktatura

odpowiedzialna była za śmierć milionów mieszkańców Kambodży

w  następnych latach. W  styczniu 1973  roku prezydent Thieu

niechętnie podpisał umowę paryską, która kończyła bezpośrednie

zaangażowanie USA w  wojnę, chociaż jej wsparcie dla reżimu

ciągnęło się jeszcze przez dwa lata. Wreszcie rząd w  Sajgonie nie

był już dalej w stanie unieść ciężaru jej prowadzenia.

Przez te lata opozycja wobec wojny narastała, setki tysięcy

protestujących maszerowało po ulicach amerykańskich miast,

żądając jej zakończenia. Protesty te napędzały ruchy

kontrkulturowe lat sześćdziesiątych i  czasami kończyły się

wybuchami przemocy. Czterech studentów zostało zabitych na

Kent State University w  Ohio w  maju 1970  roku, gdy członkowie


gwardii narodowej otworzyli ogień do protestujących. Incydent ten

doprowadził do zintensy kowania wysiłków antywojennych

i powiększył podziały w kraju. Kampania wyborcza przed wyborami

w  1972  roku dotyczyła niemal wyłącznie kwestii wojny

w  Wietnamie. Nixon, dzięki poparciu Amerykanów zmartwionych

narastającymi kontrkulturowymi sentymentami w  kraju, pokonał

senatora McGoverna i zapewnił sobie reelekcję. Nielegalne praktyki

prezydenta użyte w  kampanii przeciw McGovernowi doprowadziły

do afery Watergate i jego rezygnacji w 1974 roku.

Pod przywództwem prezydenta Geralda Forda Stany Zjednoczone

nadal udzielały znaczącej pomocy rządowi Thieu, lecz

południowowietnamska armia nie mogła sama stawić czoła Hanoi.

Ofensywa z 1975 roku szybko doprowadziła do kompletnej ucieczki

ARVN. Hue znów wpadło w  ręce wroga, tym razem na dobre,

w  marcu 1975  roku. Sajgon padł miesiąc później. Amerykańskie

śmigłowce ewakuowały ostatnich obywateli swego kraju i  tylu

południowowietnamskich o cjeli, ilu zdołały unieść. Zdjęcia

przedstawiające zdesperowanych cywilów uczepionych

amerykańskich śmigłowców były doskonałym podsumowaniem

trwającego ponad dekadę bezsensownego przedsięwzięcia, jakim

była ta wojna.

Mimo to pół wieku później niektórzy amerykańscy historycy

wojskowości i wielu amerykańskich weteranów utrzymuje, że bitwa

o  Hue została wygrana i  że cała ofensywa Tet zakończyła się

wielkim amerykańskim zwycięstwem. „Westy” z  całą pewnością był

o  tym przekonany. Osiem lat później w  swojej autobiogra i

A Soldier Reports twierdził, że nie został zaskoczony przez ofensywę

Tet. Utrzymywał, że przewidział atak, lecz jakimś cudem jego

prognoza nie dotarła do kompleksu MACV  w  Hue. Przyznał

wreszcie, że rankiem 31  stycznia 1968  roku „kompleks budynków

MACV znalazł się w  stanie oblężenia, a  większa część Hue wpadła

w  ręce wroga, w  tym także znaczne połacie cytadeli”. A  jednak

bitwa o odzyskanie miasta zasłużyła sobie tylko na dwie z pięciuset


sześćdziesięciu sześciu stron jego książki. Opisał ją pobieżnie,

komplementując amerykańskich i  południowowietnamskich

o cerów jako doskonałych dowódców, zawyżając straty wroga

i zaniżając straty amerykańskie o niemal jedną trzecią[452]. Żałował

zniszczenia historycznego miasta i de facto oskarżył Hanoi o śmierć

cywilów w  mieście, wspominając tylko o  tych, którzy zginęli

w  czystkach. Zupełnie pominął cywilów zabitych w  czasie

amerykańskich i  południowowietnamskich bombardowań. Gdyby

ktoś czerpał swoją wiedzę o bitwie o Hue wyłącznie od „Westy’ego” –

z jego oświadczeń i z jego wspomnień – to uznałby ją za miażdżące

amerykańskie zwycięstwo.

Generałowi trzeba oddać, że swojej linii trzymał się twardo. Dzień

po tym, jak aga Południowego Wietnamu wróciła na maszt w  Ngo

Mon, udzielił on długiego wywiadu reporterom w  Sajgonie,

w  którym ponownie podkreślił, że ofensywa Tet była „militarną

porażką” Hanoi. Nadal oczekiwał wielkiego ataku na Khe Sanh

i  nawet słowem nie zająknął się o  Hue. Nawet to, że wróg go

zaskoczył (tylko odrobinę!) liczebnością oddziałów, którymi

dysponował, było dla „Westy’ego” nie przeszkodą, ale okazją: „Gdy

[przeciwnik] wyszedł z obozów w dżungli, to wystawił się na wielkie

niebezpieczeństwo i dał nam bardzo dobrą okazję, by poważnie mu

zaszkodzić”. Zaprzeczył, jakoby jego o cjalne statystki strat były

zawyżone, i  podkreślił, że ofensywa Tet była wyrazem desperacji.

Dodał także, że wielu żołnierzy NVA i  Viet Congu walczyło

„niechętnie”[453].

Z  pewnością ci, którzy musieli z  nimi walczyć w  Hue, nie

podzielali tej opinii. Każdy z  amerykańskich weteranów, z  którym

rozmawiałem, powiedział, że mierzono się w  mieście

z  przeciwnikiem zdyscyplinowanym, zmotywowanym,

zdeterminowanym i  dobrze wyszkolonym. Określenie go inaczej

umniejsza osiągnięciom tych, którzy wyparli go z  Hue. Jednak

odbicie miasta można uznać za „zwycięstwo” tylko w  bardzo

ograniczonym znaczeniu – jako osiągnięcie wyznaczonego celu.


W  jakiejkolwiek szerszej perspektywie nie można tej bitwy nazwać

zwycięstwem. Obie strony poważnie się przeliczyły. Hanoi miało

nadzieję na powszechne powstanie, do którego nie doszło, podczas

gdy Waszyngton i  Sajgon nie chciały zaakceptować faktów. Obie

strony odważnie odgrywały swoje role – z katastrofalnym skutkiem.

Siły północnowietnamskie zajęły miasto i  następnie wielkim

kosztem zostały zmuszone się z  niego wycofać, podczas gdy

zrównano je z  ziemią. Udało się utrzymać status quo, lecz tylko na

kilka lat. Jakże można uznać to za zwycięstwo? Trzeba wielkiej

wyobraźni (po każdej ze stron), by dojść do takiego wniosku.

Znacznie bliższe prawdzie będzie uznanie, że obie strony przegrały.

Jeśli użyć ulubionej miary „Westy’ego”, liczby zabitych, to

największymi przegranymi byli mieszkańcy Hue. Dziś w  mieście,

gdzie pamięć o  tym strasznym miesiącu jest wciąż żywa, mówi się,

że pod każdym metrem kwadratowym ziemi spoczywa jedna o ara

bitwy. Wstydliwym faktem w  Socjalistycznej Republice Wietnamu

pozostają setki, a  może i  tysiące egzekucji dokonanych przez

„wyzwolicieli”. Rządząca partia komunistyczna, próbując walczyć

o  jedność narodową, przedstawia cały kon ikt nie jako wojnę

domową, lecz jako walkę o niepodległość. Czystki przeciw członkom

własnego narodu nie są więc chętnie wspominane. Partia nigdy nie

ukarała tych, którzy byli za nie odpowiedzialni, częściowo dlatego,

że wykonywali przecież rozkazy z  góry. Wielu z  tych, którzy

przeprowadzali czystki, zostało później bohaterami. O cjalnie

podaje się, że choć doszło do „błędów”, to liczba zabitych jest

zawyżana przez wrogów Wietnamu.

Najwięcej spośród zabitych zginęło przez przypadek, od

zagubionej kuli lub w  wyniku ostrzału artyleryjskiego lub

bombardowań. Przypadkowa śmierć nie jest pod względem

moralnym tym samym co masowe egzekucje, lecz – jak zauważyła

Tran Thi Thu Van – efekt jest taki sam. Dziś za każdym razem, gdy

podejmuje się decyzję o  ataku, bierze się pod uwagę koszt takiej

akcji dla cywilów, lecz w  o cjalnych dokumentach i  raportach


prasowych z  1968  roku, tuzinach książek i  artykułów napisanych

o  wojnie do tego czasu, ani też, mówiąc szczerze, w  wywiadach,

które przeprowadziłem, nie udało mi się zauważyć szczególnej

troski o  cywilów. Wietnamscy cywile, jeśli w  ogóle pojawiają się

w  tych tekstach, są przedstawiani jako niedogodność, utrapienie,

choć przecież zarówno ta bitwa, jak i  cała wojna miały być niby

toczone w  ich interesie. Niemal każdy żołnierz piechoty morskiej,

z  którym rozmawiałem, wspominał o  martwych cywilach leżących

na ulicach, we wnętrzach budynków i  w  schronach pod

budynkami. Cytadela była obszarem zamkniętym, z  którego

praktycznie nie dało się uciec. Niemal wszyscy cywile, z  którymi

rozmawiałem, opowiadali o  zabitych członkach rodzin – najczęściej

przyczyną ich śmierci był ostrzał artyleryjski i  bombardowania. Ci,

którzy przeżyli bitwę, bez wahania opisywali bombardowania jako

najstraszniejsze wspomnienie, nawet jeśli członkowie ich rodzin

zginęli także w  czystkach. Hanoi może i  nie przysporzyło sobie

zwolenników po zajęciu Hue, lecz i  sprzymierzeni nie zyskali

poklasku, odbijając miasto.

Statystyki zabitych w  bitwie zawsze wskazują na więcej strat po

stronie Frontu niż amerykańskiej – w  stosunku pięć do jednego.

Z  punktu widzenia ulubionej metryki „Westy’ego” bitwa była więc

wielkim sukcesem – wedle niej Stany Zjednoczone wygrały całą

wojnę w  Wietnamie. Jednak straty miały większe konsekwencje

w  Stanach Zjednoczonych niż w  Północnym Wietnamie. Nie ma

wątpliwości, że państwo autorytarne może łatwiej poradzić sobie ze

stratami na polu bitwy niż demokracja, gdzie każdy zabity jest

poważnym ciosem dla poparcia wobec kon iktu. Świadczy to

dobrze o  demokracji i  dobrze jej służy, że straty osłabiają

entuzjazm dla niemal każdego kon iktu, z  wyjątkiem tych

o  największym znaczeniu. Hanoi miało zaś do dyspozycji miliony

ludzi i  mogło uzasadnić cierpienia i  o ary walką o  niepodległość –

celem znacznie bardziej inspirującym niż abstrakcyjna koncepcja

równowagi sił na świecie.


Wielu winiło dziennikarzy za przegraną w  wojnie, lecz

amerykańskie doniesienia prasowe i  telewizyjne z  Wietnamu były

znacznie bardziej dokładne i  bliższe prawdy niż o cjalne

oświadczenia władz; były też pełne szacunku i  sympatii dla

walczących tam Amerykanów. Reporterzy w  Hue słuchali,

obserwowali, opisywali i  fotografowali, ryzykując bardzo wiele.

Wśród nich znaleźli się tacy ludzie jak Gene Roberts, Al Webb,

Catherine Leroy, John Olson, John Laurence. Wykonywali oni

ważne zadanie w służbie opinii publicznej.

Hanoi ostatecznie zwyciężyło w  wojnie i  dlatego łatwo jest

przypisać północnowietnamskim dowódcom i  przywódcom

politycznym więcej mądrości i  zdolności przewidywania, niż na to

zasługują. Cała ofensywa Tet oparta była na błędnych założeniach.

Hanoi poważnie nadwyrężyło swoje siły, zajmując Hue. Bardziej

pragmatyczni przywódcy tacy jak Ho Chi Minh i generał Vo Nguyen

Giap próbowali powstrzymać ten plan, a  zawodowi żołnierze na

niższych szczeblach łatwo rozszyfrowali partyjną propagandę.

Wiedzieli, że mogą miasto zająć, lecz nie utrzymają go na długo.

Przegrali w  wewnętrznym sporze, lecz wkrótce okazało się, że mieli

rację. Jeden z  ważniejszych komunistycznych generałów,

wspominających później ofensywę Tet, pisał: „Nie oceniliśmy

właściwie równowagi sił między nami a  wrogiem”. Nazwał on także

cele ofensywy „wykraczającymi poza nasze możliwości […], po

części była to iluzja oparta na naszych marzeniach”[454]. Marzenia

podsycane przez partyjną propagandę zainspirowały młodych

rekrutów takich jak Che Thi Mung czy buddyjski poeta Nguyen

Dac Xuan. Gdy musieli oni opuścić Hue, pobici i  pokonani, byli

zupełnie załamani. Ich porażka stała się faktem już w  pierwszych

dniach okupacji, i  to nie w  wyniku amerykańskich bombardowań,

lecz z  powodu chłodnej reakcji mieszkańców miasta. Podejrzewam,

że gniew z tego powodu podsycał wiele z czystek.

Zajęcie Hue tylko pod jednym względem było stuprocentowym

sukcesem Hanoi: stanowiło dla Amerykanów kompletne taktyczne


zaskoczenie, niezależnie od tego, co twierdzi „Westy”. Była to

najprawdopodobniej największa porażka sojuszniczego wywiadu

w  całej wojnie – i  to zarówno, jeśli chodzi o  ofensywę Tet jako

całość, jak i  o  atak na Hue. Hanoi spędziło całe miesiące,

gromadząc armię wokół miasta, i  nikt tego nie zauważył. Mimo że

po trzech tygodniach ciężkich walk udało się wyprzeć wroga

z  miasta, to skutki tego pierwszego uderzenia z  zaskoczenia były

odczuwane jeszcze dość długo. Sprowadzenie kon iktu na ulice

miast znacznie podkopało wiarę zwykłych Wietnamczyków w  rząd

prezydenta Thieu. Pozbawionych ideologii obywateli – to znaczy

większość obywateli – interesowało tylko przetrwanie. Chcieli być

po stronie zwycięzców, gdy wojna dobiegnie końca. Ofensywa Tet

obniżyła szanse na to, że Sajgon okaże się zwycięzcą. Hanoi może

i  się przeliczyło, lecz w  dłuższej perspektywie ofensywa przyniosła

pozytywne skutki, z  którymi północnowietnamscy przywódcy

początkowo w ogóle się nie liczyli.

Entuzjaści historii alternatywnej lubią pisać o  absurdalnej idei,

wedle której Stany Zjednoczone mogły wygrać wojnę, jeśli bardziej

zaangażowałyby się w  kon ikt. Oczywiście jest możliwe, że

poważne, długofalowe zaangażowanie Stanów Zjednoczonych,

w pełni poparte przez amerykańskie społeczeństwo i wiążące się ze

znacznie większymi inwestycjami w  ludzi, sprzęt i  kapitał, mogło

utrzymać rząd Thieu i  jego następców w  nieskończoność. Jednak

tego typu spekulacje nie mają sensu. Ameryka nie miała ochoty na

„kolonialne przygody” w  Trzecim Świecie w  1968  roku i  nie ma na

nie ochoty dziś. Jak pokazują niedawne wojny z  historii Stanów

Zjednoczonych, „zwycięstwo” w Wietnamie ani nie było możliwe, ani

też przydatne. Wymagałoby potężnego i  długofalowego

zaangażowania wojskowego i najprawdopodobniej oznaczałoby stan

ciągłej wojny. Bitwa o  Hue pokazuje nam, jak tak wojna by

wyglądała.

Z perspektywy niemal pięćdziesięciu lat bitwa o Hue i cała wojna

w  Wietnamie wydają się tragiczną i  pozbawioną sensu pomyłką.


Tyle bohaterstwa, tyle śmierci i  cierpienia i  wszystko to tylko dla

sprawy, która teraz wydaje się bezsensowna i  nieaktualna. Całe to

doświadczenie powinno było (lecz do tego nie doszło) nauczyć

Amerykanów, by kierować się głębokim zrozumieniem

poszczególnych regionów w  polityce zagranicznej i  unikać

kierowania się ideologią. Stany Zjednoczone powinny prowadzić

z  innymi narodami dialog realistyczny, a  nie oparty na potrzebach

ich polityki wewnętrznej. Bardzo często problemy w  odległych

krajach mają niewiele wspólnego z  amerykańskimi przekonaniami

ideologicznymi. Trzeba wystrzegać się ludzi z  teoriami, które

tłumaczą wszystko. Zaufać należy tym, którzy podchodzą do świata

z  pokorą i  ostrożnością. Stany Zjednoczone poszły na wojnę

w  Wietnamie w  imieniu wolności, w  celu powstrzymania groźby

rozprzestrzenienia się komunizmu na całym świecie – jako dziecko

pamiętam jeszcze kreskówki, w  których rozlewał się on po całym

globie niczym czarna skaza. Eksperci, ludzie, którzy znali się lepiej

na sytuacji, którzy znali języki i  historię Azji Południowo-

Wschodniej, którzy pracowali i mieszkali tam, próbowali powiedzieć

prezydentom Eisenhowerowi, Kennedy’emu, Johnsonowi

i  Nixonowi, że kon ikt w  Wietnamie był wyjątkowy. Systematycznie

ich ignorowano i  odsuwano. Klasyczna pozycja autorstwa Davida

Halberstama The Best and the Brightest bardzo dobrze opisuje ten

proces. Ameryka miała prawo wybrać stronę w  kon ikcie między

Hanoi a Sajgonem, może nawet wpłynąć na wynik tego starcia, lecz

bez sojusznika zdolnego zadbać o  własne interesy, amerykański

wysiłek wojenny był skazany na porażkę. Wietnam powinien być

przestrogą przed angażowaniem się w  wojnę poza sytuacjami, gdy

chodzi o  bezpośrednie zagrożenie interesu narodowego lub gdy

idzie o zapobieżenie ludobójstwu bądź większemu kon iktowi – lecz

wówczas także wyłącznie razem z innymi krajami.

Po ofensywie Tet amerykański wysiłek antywojenny objął coraz to

szersze kręgi społeczeństwa – już nie tylko pacy stów i przywódców

religijnych, lecz także inne ruchy młodzieżowe. Sprzeciw wobec


wojny stał się modny. Prędko dołączył do narkotyków, muzyki

rockowej i  wolności seksualnej jako jeden z  symboli młodej

kontrkultury. Idealizm młodzieży – pod wieloma względami bardzo

naiwnej – był także jedną z  przyczyn, dla których tak wielu

z  walczących w  Wietnamie zaciągnęło się do Marines na własną

prośbę. Ich powody były równie wzniosłe, co argumenty tych,

którzy wojnie się sprzeciwiali. Ja także byłem poruszony

bohaterstwem i  oddaniem ludzi, którzy walczyli w  bitwie, i  to po

obu stronach. Niemal wszyscy weterani, z  którymi rozmawiałem –

amerykańscy i  wietnamscy – są dumni ze swojej służby.

Amerykanie mają do niej różny stosunek emocjonalny, lecz odwaga

i  patriotyzm walczących w  Hue nie budzą wątpliwości.

W  najgorszych dniach bitwy, w  obliczu niemal pewnej śmierci

i z licznymi obrażeniami szli naprzód. Wielu z tych, którzy przeżyli,

do dziś płaci za to ogromną cenę. Według mnie zostali cynicznie

wykorzystani, ich idealizm i  lojalność wyzyskana została przez

przywódców, którzy sami stracili wiarę w powodzenie wojny. Była to

wielka zdrada, która pozostaje olbrzymią tragedią i hańbą.

Amerykanie, którzy kończyli swoją turę lub zostali ranni, byli

zabierani wprost z  pola bitwy. Dlatego wielu weteranów straciło ze

sobą kontakt. Ich wspólne doświadczenie stało się zbiorem tysięcy

indywidualnych wspomnień, które w  izolacji wydawały się

bezsensowne. Dzięki internetowi wielu z  nich mogło ponownie

nawiązać kontakt. Zaczęli zrzeszać się w  organizacjach i  spotykać,

by zachować pamięć o  wojnie. Dzięki tym organizacjom

i  spotkaniom było mi znacznie łatwiej napisać tę historię niż tym,

którzy próbowali podjąć się tego zadania w przeszłości.

Wietnam, który odwiedziłem w latach 2015 i 2016 to ekscytujący,

kwitnący kraj, pełen nadziei. Stał się popularnym celem

amerykańskich turystów, w  szczególności tych, którzy tam

wcześniej walczyli. Miałem ten przywilej, że po południowym Hue

oprowadził mnie Chuck Meadows, jeden z  dowódców kompanii

w batalionie „Wielkiego Erniego” Cheathama, który teraz regularnie


oprowadza weteranów po mieście. Biorąc pod uwagę skutki

amerykańskich bombardowań, zaskakujący jest fakt, że

Amerykanów nie traktuje się w  mieście z  niechęcią. Wręcz

przeciwnie, gdziekolwiek się udałem, witano mnie bardzo ciepło.

Ograniczenia narzucone przez rząd na gospodarkę na tyle zelżały,

że pojawił się tu kwitnący sektor prywatny – skutki tego widać

wszędzie – od wielkich dźwigów na placach budów, przez rodzinne

restauracje i sklepy sprzedające najnowsze produkty Apple’a, aż po

setki skuterów na każdej ulicy.

Nie ma jednak wątpliwości, że Wietnamczycy utracili coś bardzo

cennego, gdy Hanoi zwyciężyło w  wojnie. Pewna młoda kobieta

z miasta Ho Chi Minh (dawnego Sajgonu), urodzona kilka dekad po

wojnie, powiedziała mi, że jej pokolenie spogląda na Seul i  Tokio

i  pyta: „Czy tak wyglądałby nasz kraj, gdybyśmy nie wygnali

Amerykanów?”. Chociaż partia komunistyczna nie kontroluje już

gospodarki tak jak kiedyś (co przyniosło widoczne efekty), Wietnam

pozostaje państwem autorytarnym, gdzie wyrażanie swojej opinii,

a nawet opowiadanie o swoich własnych doświadczeniach może się

skończyć tragicznie. Zbieranie materiałów do tej książki było z tego

powodu utrudnione. Opowiadając tę historię, przypominałem

o  bohaterskiej karcie z  dziejów narodu, lecz także ponownie

otwierałem stare rany. Wielu obywateli nie może otwarcie mówić

o  swoich żalach wobec państwa za czystki z  roku  1968. Wielu

rozmawiało ze mną bardzo niechętnie, w  szczególności ci, których

historie były wyjątkowo smutne.

W  czasie mojej pierwszej wizyty pracowałem z  niezależnym

tłumaczem i  przewodnikiem. Dang Hoa Ho, były o cer armii

wietnamskiej (zbyt młody, by walczyć w  wojnie z  Ameryką, służył

we współczesnej armii wietnamskiej), doskonale radził sobie

w stwarzaniu przyjaznej atmosfery dla moich rozmówców i świetnie

rozumiał moje pragnienie wysłuchania nieocenzurowanych

wspomnień. W czasie mojej drugiej wizyty, wbrew moim życzeniom,

Hoa został zastąpiony przez Dinh Hoang Linha, zastępcę dyrektora


w  Centrum Prasy Zagranicznej w  Hanoi, które jest częścią

ministerstwa spraw zagranicznych Wietnamu. Linh był bardzo

pomocny i  czarujący, lecz jego obecność miała paraliżujący wpływ

na moich rozmówców.

Poniższa rozmowa dobrze to ilustruje. Przeprowadzałem wywiad

z  Doangiem Thanh Xu, byłym o cerem Viet Congu, który walczył

na północ od miasta. Zarówno Doang, jak i  Linh mówili po

wietnamsku, którego to języka nie znam (nagranie rozmowy zostało

później spisane i przetłumaczone dla mnie przez mojego asystenta).

–  Mówię, by mógł pan przekazać komitetowi partyjnemu

i komitetowi okręgowemu informacje o tym wywiadzie między moją

osobą a  tym oto pisarzem – powiedział Doang. – Jestem członkiem

komitetu okręgowego i dlatego muszę się upewnić, że przestrzegam

procedur.

– Tak, dokładnie – powiedział Linh – i dlatego tu jestem. Jeśli coś

nie będzie w porządku, dam znać. Jestem odpowiedzialny za prasę

i  informacje. Pracuję w  Departamencie Spraw Zagranicznych.

Panie Dong, proszę się nie martwić. Jeśli padnie coś wartego

upomnienia, dam panu znać”.

Niezbyt dobry początek dla reportera. W  większości przypadków

udzielanie odpowiedzi na moje pytania nie było „warte upomnienia”

ze strony Linha. Nie pytałem ludzi o ich poglądy polityczne, ani też

o  generalną ocenę tego, co wydarzyło się w  przeszłości – chociaż

w  wielu wypadkach taką ocenę mi przedstawiano. Moje pytania

były zazwyczaj dość szczegółowe: „Gdzie się urodziłeś?”, „Dlaczego

dołączyłeś do sił wyzwoleńczych?”, „Co widziałeś?”, „Co słyszałeś?”,

„Co robiłeś?”, „Jak się czułeś?”. To zbiór osobistych historii dał mi

ogląd sytuacji, który z kolei umożliwił napisanie tej książki.

Mimo obecności Linha zdarzały się momenty wyjątkowej, nawet

bolesnej szczerości. Nguyen Dac Xuan, znany w  Wietnamie

historyk, brał udział w  czystkach jako młody komisarz i  przez

niektórych był opisany jako „rzeźnik”. Bardzo chciałem z  nim

porozmawiać. Jest praktykującym buddystą i  sporo napisał


o  swoich doświadczeniach w  czasie wojny. Bronił się także przed

oskarżeniami o  okrucieństwo zawartymi w  książce Tran Thu Thu

Van Mourning Headband for Hue (zob. Część  V, rozdział  I).

Przyznaje, że brał udział w  operacji, lecz nie bezpośrednio,

i  powiedział, że wielokrotnie i  bezskutecznie domagał się

o cjalnych przeprosin.

–  W  czasie wojny nie da się uniknąć błędów – powiedział mi. –

Jeśli wyrządziliśmy krzywdę jednej osobie, musimy przeprosić

jedną osobę. Jeśli dziesięciu osobom, wówczas musimy przeprosić

dziesięć osób. Jeśli stu osobom, musimy przeprosić sto osób.

Musimy to zrobić, by ludzie nam wybaczyli. Jednak od wtedy do

teraz, od 1968  roku do dziś […] nikt nie przeprosił. Wszystko

uważane jest już za dawne dzieje. Ludzie zaś nadal nie rozumieją

i  nadal odczuwają wielki ból. Mogą zrozumieć, że w  czasie wojny

popełniono błędy z powodu naiwności, braku informacji i tak dalej.

Dlatego zawsze i  ciągle o  tym mówię, na każdym spotkaniu […].

Dziś, gdy zbliża się Tet [rozmawialiśmy na początku lutego

2016  roku], muszę powtórzyć, że w  czasie wojny zrobiłem wiele

dobrego, lecz jestem także częściowo odpowiedzialny za błędy, jakie

popełniono w  Tet Mau Than. Biorę także na siebie

odpowiedzialność za błędy, które nie zostały popełnione przeze

mnie. Jednak ponieważ tam byłem, ponieważ byłem członkiem

Frontu, nadal biorę na siebie część odpowiedzialności razem

z moimi ludźmi.

Wietnamscy weterani, z  którymi rozmawiałem, dumie

prezentowali w  swoich domach medale i  mówili o  bitwie jako

ciężkiej, lecz słusznej próbie. Większość przyznawała, że przeszła

rozczarowanie, gdy musieli opuścić Hue, i  opisywała swoje

przerażenie na widok tragedii miasta, lecz patrzyła na bitwę także

jak na jeden z epizodów w długiej, bohaterskiej walce przeciw obcej

potędze, w  której to walce ostatecznie zwyciężyli. Zawodowi

żołnierze byli szczególnie zdziwieni, że skupiam się na tym jednym

wydarzeniu, gdy w  czasie ich służby stoczyli przecież wiele bitew –


niektórzy walczyli jeszcze z  Francuzami, Chińczykami

i  Kambodżanami. Zrozumiałem dzięki temu, jak bardzo

wietnamskie spojrzenie na najnowszą historię różni się od

amerykańskiego. Dla nich Hue i  cała wojna to wyłącznie rozdział

większej opowieści.

Amerykanie, z  którym przeprowadziłem wywiady, prezentowali

zbyt szerokie spektrum opinii, by dało się je łatwo podsumować: po

pierwsze, większość (lecz nie wszyscy) była dumna ze swojej

służby; po drugie, niemal wszyscy nosili w  sobie gniew za zdradę

ich młodzieńczego idealizmu, w  większości przez amerykańskich

przywódców, którzy wysłali ich do walki w  wojnie niemożliwej do

wygrania od samego początku; po trzecie żal im było przyjaciół,

których stracili, oraz okropności wojny, których doświadczyli

wszyscy w  nią zaangażowani – w  szczególności dlatego, że dla

większości (lecz nie dla wszystkich) doświadczenie śmierć

i  cierpienia nie miało celu ani sensu. Wielu opisywało trudności

w  dostosowaniu się do normalnego życia po powrocie do domu,

niektórzy z powodu ran, a wielu z powodu doznanej traumy.

Dla przykładu Richard Le ar, młody chłopak z  Filadel i, który

został wysłany do Marines, by uniknąć poprawczaka, i  wylądował

przerażony w  samym środku walk w  cytadeli, wrócił do domu

z  Wietnamu w  stanie, jak sam to opisuje, wściekłości. Hue było

jego pierwszym doświadczeniem w  Wietnamie i  przez następne

jedenaście miesięcy swojej tury przemienił się z  przerażonego

nastolatka w  entuzjastycznego zabójcę. Opisywał – z  wielkimi

wyrzutami sumienia – zbiorowy gwałt i morderstwo dokonane przez

członków jego oddziału, których był świadkiem. Większość z  tych

żołnierzy później zginęła. Kiedy wrócił do domu, miał na sznurku

dokoła szyi wysuszone ucho żołnierza Viet Congu i co noc ostro pił

i szukał zaczepki. Jest dumny ze swojej służby w Marines, lecz jest

też wielce przez wojnę wewnętrznie zraniony. Uczęszcza na terapię,

która ma mu pomóc pogodzić się z  tym, co musiał robić

w Wietnamie, i tym, kim się tam stał.


Bill Ehrhart, który został ranny w  wybuchu w  czasie walk

w południowym Hue, powiedział: „Zdecydowanie nie jestem dumny.

Wstyd mi, że służyłem w  Wietnamie”. Jest teraz poetą

i  nauczycielem w  Haverford School w  Pensylwanii. Po zakończeniu

służby zaangażował się w ruch antywojenny.

Dołączył do Marines, gdy miał siedemnaście lat, po tym, jak

napisał artykuł do szkolnej gazetki popierający wojnę. W niedawno

napisanym tekście sprzeciwia się praktyce dziękowania mu za jego

służbę. Gest ten stał się częstym widokiem po 11  września

2001  roku, gdy Stany Zjednoczone na nowo zaczęły cenić

bohaterstwo i  o arę swoich żołnierzy. Ehrhart nie życzy sobie

takich podziękowań.

„Jak to możliwe, że kraj zbudowany na takich maksymach jak

«wolność albo śmierć», «wszyscy ludzie są równi» czy «od narodu,

przez naród i  dla narodu» zaangażował się w  haniebną, okropną

wojnę przeciw narodowi, który nigdy nam nie zaszkodził, nie chciał

nam zaszkodzić i nie mógł nam zaszkodzić?” – napisał.

W  swojej klasie powiesił powiększone fotogra e, które zabrał

z  kieszeni zabitego przez siebie członka Viet Congu – dwie piękne

młode dziewczyny z  karabinami w  rękach, zapewne członkinie

oddziału o ary. Ehrhart powiedział, że o ara, tak jak i  on, była

tylko nastolatkiem, niewiele starszym od jego uczniów. Miał na

sobie cienkie, czarne, bawełniane ao ba ba i  nosił stary karabin

z 1936 roku na bambusowym sznurku, który zastąpił skórzany, od

dawna sparciały. W  kieszeni miał kilka kulek ryżu. Ehrhart

porównał jego wygląd z  wyglądem dobrze wyekwipowanych,

komfortowo ubranych żołnierzy ARVN, którzy mieli urlopy i  wolne

weekendy i którzy w jego opinii ciężkie walki pozostawiali w rękach

Marines. Czuł więcej respektu dla swojego wroga niż swoich

sojuszników.

W  2011  roku Ehrhart napisał wiersz, Oszukując śmierć

o  spotkaniu w  Hue z  towarzyszem broni Kazunorim Takenagą,


który został ranny w  tym samym wybuchu co on. Oto jego

fragment:

Kto by pomyślał

w tym dniu wybuchu,

że dożyjemy tego dnia,

zobaczymy ten dom, to miasto, Wietnam?

Kto by pomyślał,

że będziemy chcieli wrócić

lub że cieszyć się będziemy, że przegraliśmy?

To ten budynek, Ken.

Tu prawie zginęliśmy

za coś, co nie miało znaczenia,

lecz udało się przeżyć.

Jim Coolican uważa taką pogardę w  stosunku do żołnierzy ARVN

za bezużyteczną i niezasłużoną:

–  Amerykanie pojechali tam i  wierzyli, że [ARVN] to jakaś

kolonialna armia, która niewiele może zdziałać, usunie się na bok,

a my już pokażemy im, jak się rzeczy robi.

Coolican nie miał wątpliwości co do amerykańskiej misji

w  Wietnamie i  był przekonany, że po zakończeniu bitwy o  Hue

Stany Zjednoczone rozpoczną potężną ofensywę na Północny

Wietnam.

– Tak bardzo w  to wierzyłem – powiedział mi – że postarałem się

o  nowy ekwipunek dla mojej jednostki [Hac Bao]. Powiedziałem

Wietnamczykom, że będą wysłani na północ. Powiedziałem im: „To

oddziały południowowietnamskie poprowadzą atak, a  nasza

jednostka poprowadzi te południowowietnamskie oddziały”. Byłem

o tym przekonany.

Gdy prezydent Johnson wystąpił w  telewizji 31  marca, oglądały

go miliony Amerykanów, a  w  Wietnamie wielu go słuchało.


Prezydent, z  poważnym wyrazem twarz, w  ciemnym garniturze

i  okularach o  stalowych oprawkach podsumował swoje wysiłki

zmierzające do zakończenia wojny. Wspomniał o  swojej ofercie

z  września 1967  roku, by zaprzestać bombardowań Północnego

Wietnamu, jeśli Hanoi zgodzi się na „produktywne dyskusje”

o końcu wojny.

– Hanoi odrzuciło tą ofertę, zarówno publicznie, jak i prywatnie –

powiedział. – W czasie trwania przygotowań do rozmów pokojowych

Północny Wietnam zaczął przygotowywać atak na mieszkańców,

rząd i  sojuszników Południowego Wietnamu. Ten atak – w  czasie

świąt Tet – nie zdołał osiągnąć swoich głównych celów. Nie

doprowadził do upadku wybranego w  wyborach rządu

Południowego Wietnamu, ani też jego armii, na co komuniści mieli

nadzieję. Nie doprowadził do wybuchu „powszechnego powstania”

wśród mieszkańców miast, jak przewidywali. Komuniści nie zdołali

utrzymać kontroli nad żadnym spośród trzydziestu miast, które

zaatakowali. Ponieśli ciężkie straty, lecz nie zdołali zmusić

Południowego Wietnamu i  jego sojuszników do przesunięcia

pewnych sił z prowincji do miast. Spowodowało to chaos i wywołało

cierpienia. Ich ataki i  bitwy, jakie w  ich wyniku się wywiązały,

uczyniły z pół miliona ludzi uchodźców.

Administracja nigdy wcześniej nie przyznała się do aż takich

skutków Tet. Coolican był przekonany, że prezydent lada chwila

ogłosi inwazję Północnego Wietnamu jako odpłatę za tę zdradę.

–  Dziś w  nocy więc, w  nadziei, że doprowadzi to do podjęcia

wstępnych rozmów, podejmuję pierwsze kroki na drodze do

deeskalacji kon iktu – powiedział Johnson. – Obniżymy, znacznie

obniżymy stopień zaangażowania i  zrobimy to jednostronnie

i  natychmiast […]. Wzywam prezydenta Ho Chi Minha, by

odpowiedział przychylnie i  twierdząco na ten nowy krok w  stronę

pokoju.

Coolican był zszokowany.


–  Zdałem sobie sprawę, że właśnie przegraliśmy wojnę –

powiedział. – Północny Wietnam został pobity w czasie ofensywy Tet

i mogliśmy go wykończyć. Nie zrobiliśmy tego i wtedy zdałem sobie

sprawę […], że nie mamy zamiaru wygrać tej wojny.

Johnson kontynuował:

– Pięćdziesiąt dwa miesiące i  dziesięć dni temu, w  chwili tragedii

i  bólu, spadły na mnie obowiązki tego urzędu. Poprosiłem o  waszą

pomoc i  o  pomoc Bożą, by utrzymać Amerykę na jej kursie,

opatrując nasze rany, lecząc nasze historyczne zaszłości, idąc

naprzód na nowo zjednoczeni, gotowi, by zrealizować nasze cele

i  dotrzymać naszych obietnic wobec całego narodu

amerykańskiego. Zjednoczeni dotrzymaliśmy tej misji. Zjednoczeni

zbudowaliśmy więcej […]. To, co zdobyliśmy jako zjednoczony

naród, nie może teraz zostać utracone w atmosferze podejrzliwości,

braku zaufania i  egoizmu. Wierząc w  to, zdecydowałem, że nie

mogę pozwolić, by urząd prezydenta stał się częścią partyjnych

podziałów, które stają się tak wyraźne w tym pełnym polityki roku.

Synowie Ameryki walczą na odległych polach, amerykańska

przyszłość zagrożona jest tutaj, w  domu, a  nasze nadzieje

i  nadzieje całego świata wiszą na włosku każdego dnia. Dlatego

uznałem, że nie powinienem nawet jednej godziny swojego dnia

poświęcać kwestiom partyjnym lub też obowiązkom innym niż

obowiązki tego urzędu – prezydentury naszego kraju. Dlatego nie

będę się ubiegał, ani też nie przyjmę nominacji mojej partii na

następną kadencję jako wasz prezydent. Jednak niech wszyscy

wszędzie wiedzą, że silna, pewna siebie i  czujna Ameryka jest

gotowa już dziś dążyć do honorowego pokoju. Już dziś jest gotowa

bronić słusznej sprawy, niezależnie od ceny, ciężaru i  o ar, jakich

wypełnienie tego obowiązku będzie wymagać.

Dziękuję wam za uwagę. Dobrej nocy i niech Bóg was wszystkich

błogosławi.

 
Mike Downs, który miał urlop w  Australii, zobaczył nagłówek

„Johnson odpada”. Pomyślał, że to żart.

Dla Coolicana najważniejsze były słowa „dążyć do honorowego

pokoju”. Nie zwycięstwa, lecz „pokoju”.

Opuścił Wietnam po wypełnieniu swojej tury wielce rozczarowany.

Z  Marines odszedł jako pułkownik. Jak uważa Downs, „cholernie

szkoda”, że Coolican nigdy nie został generałem. Podejrzewa, że

stało się tak, bowiem wyżsi stopniem o cerowie czuli się w  jego

obecności onieśmieleni – „nie dlatego, że on próbował [ich

onieśmielać], lecz dlatego, że wiedział więcej niż oni i  był bardzo

pewny siebie”. Coolican pracował później jako kurator w Peninsula

School District w  Gig Harbor w  stanie Waszyngton. Następnie

przeniósł się do Michigan ze swoją żoną, by być bliżej ich dzieci

i  wnuków. Jego syn był pilotem samolotu AV-8B Harrier

w Marines, córka zaś uczy na University of Michigan w Ann Arbor.

Kiedy przeniósł się do Michigan, wreszcie wypełnił obietnicę daną

swemu przyjacielowi Frankowi Doezemie, zabitemu w  czasie

obrony kompleksu MACV pierwszego dnia bitwy, i  odwiedził jego

rodzinę w  Kalamazoo. Gdy odwiedził grób przyjaciela, zauważył, że

informacje na jego nagrobku są niedokładne, i  doprowadził do ich

poprawienia przez Agencję ds. Weteranów.

Quy Nguyen, dwunastoletni Wietnamczyk, z  którym Doezema

zaprzyjaźnił się w  Hue, dołączył do armii południowowietnamskiej,

a  następnie spędził sześć lat w  obozie jenieckim. W  1991  roku

razem z  żoną i  rodziną przeniósł się do Everett w  stanie

Waszyngton. Nawiązał stamtąd kontakt z  rodziną Doezema,

opisując im swoje wspomnienia o  Franku i  żal po jego stracie.

Nadal ma aparat, który dostał od swego przyjaciela.

Kiedy upadł Sajgon, dobry przyjaciel Coolicana „Harry” Tran

Ngoc Hue, dowódca Hac Bao, walczył już od wielu lat. Został ranny

w  czasie ataku na siły NVA  w  Laosie i  wzięty do niewoli. Powoli

wracał do zdrowia, podczas gdy kraj i  sprawa, o  które walczył,

zostały pokonane. Hue spędził trzynaście lat w  więzieniu i  kolejne


osiem bez prawa do pracy i  pod obserwacją. Wreszcie jego

amerykańscy przyjaciele, w tym Coolican, zdołali załatwić dla niego

wizę do Stanów Zjednoczonych. Teraz mieszka w  Arlington,

w  stanie Wirginia, jako amerykański obywatel wraz ze swoją

rodziną.

–  Historia to nie jest łatwa sprawa – powiedział Hue. – Ludzie

nadal nie rozumieją, jak to się stało, że taka potęga jak Stany

Zjednoczone została pokonana. Jednak jeśli nie znasz swojego

wroga, to zawsze przegrasz.

Che Thi Mung, członkini oddziału „Rzeka Huong”, po tym, jak

wydobrzała, została wysłana na szkolenie dla sanitariuszek.

Pracowała jako pielęgniarka w  siłach rewolucyjnych, a  następnie

została ponownie wysłana na północ, gdzie ukończyła studia

okulistyczne. Po upadku Sajgonu służyła w  armii wietnamskiej

jeszcze przez cztery lata. Gdy wróciła wreszcie do domu

w  1979  roku, jej matka już nie żyła, a  jeden z  młodszych braci

zginął na wojnie. Została głową swej rodziny. Wyszła za mąż

w  wieku czterdziestu lat i  urodziła córkę, która ma teraz

dwadzieścia dwa lata, o cztery więcej niż miała Che w czasie bitwy

o  Hue. Dziś Che pracuje jako okulistka w  Hue i  mieszka w  domu

całkiem niedaleko od miejsca, gdzie została ranna. Przed

stadionem piłkarskim znajduje się teraz tablica upamiętniająca ją

i  jedenaście dziewcząt z  jej oddziału. Szóstka z  tej jedenastki

zginęła. Córka Che uczy się angielskiego i  powiedziała mi, że

chciałaby pójść na uniwersytet w Stanach.

Nguyen Van Quang, student rewolucjonista, który szmuglował

broń do miast, a  następnie poprowadził oddziały Frontu przez

bramę Chanh Tay, nadal ma w  sobie tę samą charyzmę, dzięki

której udawało mu się rekrutować młodych ludzi do walki prawie

pół wieku temu. Spotkałem go dwukrotnie w  Hue, gdzie od wielu

lat jest członkiem Thua Thien – komitetu miejskiego partii

i  sekretarzem partii na całe miasto – innymi słowy został


burmistrzem Hue. Można nawet powiedzieć, że biorąc pod uwagę

pozycję partii w Wietnamie, miał większą władzę niż burmistrz.

– Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, mielibyśmy powstanie

na całym Południu – powiedział. – W  ponad stu miastach

i  miasteczkach na Południu […]. Pierwszym celem był Sajgon,

drugim zaś Hue. Wyobraź sobie, co by się stało, gdybyśmy odnieśli

sukces, zajęli miasta Ho Chi Minh [Sajgon], Da Nang, Can Tho, Da

Lat, Nha Trang, podobnie jak zajęliśmy Hue; wojna skończyłaby się

znacznie wcześniej. Po obu stronach byłoby mniej strat. Wierzyłem

w  to. Według planu tak właśnie miało być. Mówiąc szczerze, po

wydostaniu się z  Hue, w  mojej opinii byłem pewny, że Amerykanie

militarnie w  Wietnamie nie zwyciężą. Moja wiara w  partię była

jeszcze silniejsza po tym, jak zobaczyłem siłę ludu w  czasie bitwy.

Ludzie robili wszystko. Transportowali zaopatrzenie, karmili

żołnierzy, wynosili zabitych z  pola walki i  ich chowali, pracowali

nad następnymi zadaniami. Siłą ludu była siła ich patriotyzmu,

była to siła tych, którzy kochali swój kraj. Ktokolwiek zaś podniesie

sztandar patriotyzmu i  ma dobre plany, zgodne z  patriotyczną

drogą z pewnością zwycięży.

Andy Westin, który niemal codziennie pisał do swojej żołny Mimi,

rozwiódł się z  nią w  2006  roku. Westin wrócił na uniwersytet

i  otrzymał dyplom MBA. Pracował w  przemyśle medycznym przez

trzydzieści lat, a  następnie otrzymał dyplom pielęgniarski.

Pracował jako pielęgniarz przez następną dekadę, zajmując się

pacjentami wymagającymi długotrwałej opieki, aż przeszedł na

emeryturę.

Jim Bullington i  Tuy-Cam pobrali się. On spędził wiele lat

w  amerykańskiej służbie dyplomatycznej. Był amerykańskim

ambasadorem w  Burundi, a  następnie dziekanem szkoły przy

Departamencie Stanu USA.

Mike Morrow, który błąkał się po ulicach cytadeli w  czasie

najbardziej zaciętych walk jako niezbyt przekonany do swej misji

dziennikarz, został w Azji. Jako członek Dispatch News Service był


zaangażowany w  publikację artykułu Seymoura Hersha

o  masakrach w  My Lai, został złapany przez siły

północnowietnamskie w  Kambodży, a  następnie wyrzucony

z  Wietnamu przez rząd południowowietnamski. Po wojnie

specjalizował się w  dziennikarstwie gospodarczym w  Azji. Wywiad

z  nim przeprowadziłem przez Skype’a  w  czasie, gdy mieszkał

i pracował w Mongolii.

Steve Berntson wylizał się z  ran i  wrócił na uniwersytet –

otrzymał tytuł magistra najnowszej historii Stanów Zjednoczonych,

specjalizował się w  historii XX  wieku. Przez różne koleje losu

ostatecznie spędził większość swojej kariery najpierw jako autor

tekstów technicznych, a  następnie jako menadżer w  programie

nuklearnych pocisków Trident dla okrętów podwodnych. Jednak

najpierw spędził sporo czasu w  szpitalach, dochodząc do siebie po

ranach, jakie odniósł w  Hue. Jego powrót do życia cywilnego był

bardzo trudny.

–  Mówiąc szczerze, czasami budziłem się w  środku nocy, niemal

pragnąc wrócić [do Wietnamu] – powiedział mi. – Wiem, że to brzmi

dziwnie. Jednak gdy człowiek przyzwyczai się do środowiska,

w  którym ciągle żyje pod wpływem adrenaliny, to w  gruncie rzeczy

myśli tylko o  tym, jak przechytrzyć śmierć. To normalne, że

człowiek się w tym jakby blokuje.

Berntson miał również kłopot z przyzwyczajeniem się do tego, jak

Amerykanie postrzegali wojnę.

– W latach 1968–1969 opinie o Wietnamie były dość niepochlebne

– powiedział. – I  pamiętam bardzo dobrze swoje doświadczenia ze

szpitala morskiego w  Long Beach, który nie znajdował się na

terenie bazy. Był, jak by to ująć, w  świecie cywilnym. Powiedziano

nam, że wydostaliśmy się na wolność […]; kazali się upewnić, że

ktoś przyniesie nam zestaw cywilnych ciuchów. Nie zalecano

noszenia munduru w  piątki i  niedziele, ponieważ antywojenni

aktywiści krzyczeli na nas. Oczywiście zawsze upewniano się,

byśmy opuszczali szpital przez podziemny parking. Był to dla mnie


prawdziwy szok, bowiem mówiono nam, byśmy nie nosili

mundurów, gdyż zwrócimy na siebie zbyt wiele nieprzychylnej

uwagi. Tak też postępowaliśmy. Zawsze myślałem, że fajnie będzie

chodzić w  mundurze po powrocie do domu. Jednak prędko się

zorientowałem, że w  towarzystwie nie należało wspominać

o pobycie w Wietnamie. Człowiek odprężał się i przyznawał do tego

tylko wtedy, gdy znajdował się w  otoczeniu osób o  podobnych

doświadczeniach. Często ludzie pytali, co mi się stało, bo przez

długi czas byłem na wózku, a  potem chodziłem o  kulach.

Na początku mówiłem, że to był wypadek przy pracy.

Jeśli zaś mowa o Hue:

–  Cóż, wygraliśmy bitwę, lecz przegraliśmy wojnę – powiedział

Berntson, lecz dodał później, że nie jest pewien, czy słowo

„wygraliśmy” jest odpowiednie. – Przegrywaliśmy wojnę już od

jakiegoś czasu. Ze wszystkiego, co napisano, raportów wywiadu

i  innych tekstów, wynikało jedno. Wietnam Północny zdawał sobie

sprawę, że im dłużej ciągnąć się będzie bitwa w Hue, tym większym

okaże się ich sukcesem. Dla nich rachunek był następujący:

rzucimy na szalę wszystko, co będzie potrzeba, utrzymamy się,

dopóki damy radę, i  uwaga światowej prasy będzie skupiona na

nas. Fakt, że zajęli najświętsze miasto Południowego Wietnamu i,

jak mi się zdaje, drugie największe miasto po Sajgonie, fakt, że

utrzymali je przez dwadzieścia pięć dni, zmienił całą koncepcję

wojny nie tylko w Stanach Zjednoczonych, lecz także, jak sądzę, na

całym świecie.

Ernie Cheatham został generałem. Zmarł w  2014  roku, niestety

zanim miałem szansę z  nim porozmawiać. Projekt historii

mówionej Korpusu Marines przeprowadził z  nim wywiad o  jego

doświadczeniach w  Hue i  owe wypowiedzi wykorzystywałem często

przy kreśleniu jego portretu w  tej książce. Kapitanowie Downs

i  Christmas oraz porucznik Ray Smith pozostali w  szeregach

Marines i  dosłużyli się stopni generalskich przed emeryturą –

podobnie jak dwaj o cerowie z  II Batalionu 5 Pułku, O.K.  Steele


i  Peter Pace. Jest to niezwykły wynik jak na jeden batalion

i świadectwo wyjątkowych umiejętności dowódczych Cheathama.

Howard Prince odszedł z  armii jako generał brygady i  został

profesorem University of Texas, gdzie zajmował Katedrę Etyki

i  Przywództwa w  Instytucie Spraw Publicznych

imienia  Lyndona  B.  Johnsona. Czterdzieści lat po bitwie zaczął

odczuwać ostry ból w  prawym kolanie. Testy wykazały, że pod

rzepką utknął mu pocisk z  kałasznikowa. Pocisk usunięto i  Prince

chodzi bez problemów. Nadal odczuwa gniew na myśl o  tym, jak

wykorzystano go i  jego ludzi w  Wietnamie. Jest bardzo rozsądnym

człowiekiem i poważnie przyjrzał się całej kwestii.

–  Spędziłem sporo czasu, myśląc o  tym po powrocie do domu,

bowiem niemal zginąłem, a  rany, które odniosłem, wpłynęły na

resztę mojego życia – powiedział. – Musiałem poważnie się

zastanowić nad tym, co mi się przytra ło. Czy było to w  ogóle coś

warte? [Było to wszystko] w  dużym stopniu częścią zimnej wojny

i  ogólnej polityki powstrzymywania [komunizmu]. Było to miejsce,

gdzie mogliśmy podjąć walkę, a  naszym przeciwnikiem było

totalitarne państwo policyjne na północy, które robiło wszystko, by

zwyciężyć, i  ostatecznie zwyciężyło. Jednak mieliśmy

[południowowietnamski] rząd, który nie służył swojemu narodowi,

który nie miał wsparcia swojego narodu; lecz to nie uzasadniało

odwrócenia się plecami i  zezwolenia na to, by państwo policyjne

wygrało – a tak się ostatecznie stało.

Najbardziej obwiniam za to przywódców politycznych. Wietnam

był miejscem, o  którym nikt nigdy nie słyszał. Ho Chi Minh był

nacjonalistą, który wyciągnął rękę do Zachodu więcej niż raz,

i  został odrzucony. Następnie zaczął szukać wsparcia ze strony

Kominternu, zarówno w  Moskwie, jak i  w  Chinach. Jednak Chiny

są tradycyjnym wrogiem Wietnamu. [Wietnam] odpierał [inwazje]

od tysiącleci, my byliśmy tylko ostatnimi w  kolejce. Nie sądzę,

byśmy wiele rozumieli. […] Nasi decydenci nie mieli pojęcia o  tym,

co się stanie.
Gene Roberts został szefem działu krajowego „New York Timesa”,

a  następnie redaktorem naczelnym „Philadelphia Inquirer”, gdzie

zatrudnił mnie w  1979  roku – było to najważniejsze wydarzenie

mojej kariery. Odszedł z  „Philadelphia Inquirer” w  1990  roku –

redagowana przez niego gazeta zdobyła siedemnaście Nagród

Pulitzera w  osiemnaście lat, osiągnięcie bez precedensu w  historii

gazet podobniej wielkości w  Stanach Zjednoczonych. Później był

sekretarzem redakcji w  „Timesie” i  uczył na wydziale

dziennikarstwa University of Maryland. Razem z  moim dawnym

kolegą Hankiem Klibano em zdobył Nagrodę Pulitzera za ich

książkę z  2007  roku The Race Beat, niezwykłą opowieść o  roli

prasy (w  tym i  Robertsa) w  okresie walki o  prawa obywatelskie

w Stanach Zjednoczonych.

Znałem Robertsa jako wspaniałego redaktora, którego

umiejętności były powszechnie znane i  pomogły nie tylko mnie.

Został swego czasu – i  słusznie, moim zdaniem – nazywany przez

„Village Voice” „najlepszym redaktorem prasowym w  Ameryce”.

Wiedziałem, że był także świetnym reporterem, lecz nie znałem

większości jego pracy z  okresu walki o  prawa obywatelskie

w  Stanach Zjednoczonych i  wojny w  Wietnamie. Jego książka

bardzo pomogła mi zrozumieć pierwszy z  tych okresów. O  jego

pracy w czasie wojny dowiedziałem się więcej, dopiero gdy wpadłem

na niego w  czasie pogrzebu naszego wspólnego przyjaciela

Richarda Bena Cramera w 2013 roku.

– Nad czym pracujesz? – spytał mnie.

– Zacząłem pracować nad książką o bitwie o Hue – powiedziałem.

– Byłem tam – odparł Gene.

To z  nim przeprowadziłem pierwszy wywiad do tej książki,

w czasie kilku dni w jego domu w Bath w Północnej Karolinie.

Dopiero później – i  to nie od niego – dowiedziałem się, że był

pierwszym dziennikarzem w  mieście. To jego doskonałe artykuły

były pierwszymi prawdziwymi raportami z Hue.


Było to wspaniałe odkrycie. Jako młody reporter wiele Gene

zawdzięczałem. Jak już pisałem w  innych miejscach, on i  inni

reporterzy z  „Philadelphia Inquirer” znacznie przysłużyli się

zarówno mojemu dziennikarskiemu doświadczeniu, jak i  ambicji.

Pracując nad tą książką, zdałem sobie sprawę z  tego, jak

wspaniałym reporterem był Roberts. Nie znam lepszego i dlatego tę

książkę dedykuję właśnie jemu.


 

POSTSCRIPTUM

Odkąd ukazało się pierwsze wydanie tej książki, miałem wielką

przyjemność spotkać się lub porozmawiać z  setką weteranów

i  uczestników bitwy. Było to wielkie historyczne wydarzenie,

w  którym wzięły udział tysiące Marines, żołnierzy i  cywilów. Z  tej

rzeszy tylko niewielki ułamek tra ł na stronice tej książki. Tom ten

dotarł już do ponad stu tysięcy czytelników, a  dzięki zdobyczom

współczesnej technologii wielu z  nich odezwało się do mnie,

opisując swoje własne wspomnienia i  przemyślenia oraz

zasugerowało poprawki. Przytłaczająca większość z  nich zrobiła to

z  wielką uprzejmością i  życzliwością – w  nadziei ulepszenia mojej

narracji. Kilku skarżyło się na to, że podjąłem próbę opisania tych

wydarzeń z  obu stron i  punktów widzenia, co jest przecież

podstawową zasadą zarówno dziennikarstwa, jak i  zwykłej

uczciwości. Niektórym nie w  smak były moje opinie o  bitwie

i  wojnie wyrażone w  epilogu, a  inni krytykowali mój brak

doświadczenia wojskowego i  wynikającą z  tego nieznajomość

szczegółów wojskowej terminologii i  organizacji. Od wszystkich

czegoś się nauczyłem – to wydanie jest więc wersją ulepszoną.

Jak w  wypadku każdego wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat

wspomnienia różnią się w  szczegółach. Próbowałem przesiać

wszystkie w  taki sposób, by przedstawić tutaj najbardziej

prawdopodobną wersję. W  jednym przypadku potrzebna byłaby

zbyt daleko idąca reorganizacja książki, by taką wersję tutaj

umieścić. Mike Downs, emerytowany generał Marines, który był

bardzo pomocny przez cały czas mojej pracy nad książką,


poinformował mnie, że do wizyty Waltera Cronkite’a  w  Hue

najprawdopodobniej doszło w sobotę, 17 lutego, a nie w poprzednią

sobotę, 10  lutego, jak sugeruje jej umiejscowienie w  tej książce,

mimo że data nie pada wprost. Nie zmienia to niczego w  narracji,

lecz z  punktu widzenia prawdy historycznej myślę, że Downs ma

rację.

Anthony Loyd, znany brytyjski dziennikarz i  autor, podał

w  wątpliwość tożsamość leżącego na czołgu żołnierza z  fotogra i

Johna Olsona – bohatera historii z  ostatniego rozdziału książki.

Zidenty kowałem go jako Alvina Berta Granthama, który przeżył

bitwę. Loyd uważa, że był to James Blaine, który bitwy nie przeżył.

Loyd pracuje teraz nad artykułem o  pracy brytyjskiego

fotoreportera Dona McCullina, który także był w  Hue i  który

sfotografował tę samą scenę co Olson. Pracuje także nad odkryciem

tożsamości bohaterów tych zdjęć.

Ani Olson, ani McCullin nie udokumentowali tożsamości

żołnierzy na czołgu i  żaden z  nich nie prowadził notatek dość

dokładnych, by określić, którego dnia zrobione było to zdjęcie.

Ustalenie prawdy po pięćdziesięciu latach okazało się lekcją

o niedokładności pamięci.

Nie ma wątpliwości, że zarówno Grantham, jak i  Blaine zostali

ranni w czasie walk w cytadeli w Hue i że obaj zostali ewakuowani

na czołgu. Blaine 15  lutego, a  Grantham – dwa dni później. Czołgi

przez całą bitwę używane były do transportu rannych. Zdjęcia obu

mężczyzn z  młodości przypominają żołnierza leżącego na czołgu.

Grantham dobrze pamięta, że został postrzelony i  umieszczony na

czołgu i  ma telegram wysłany przez jego Korpus do jego rodziców,

potwierdzający, że został ranny 17  lutego, dwa dni po śmierci

Blaine’a. Richard Hill, który rozpoznał się wśród Marines na czołgu

– siedzi z  tyłu po prawej stronie zdjęcia – został ranny 16

i ewakuowany 17. Potwierdził, że leżącym rannym był Grantham.

Loyd przeprowadził wywiady z  innymi żołnierzami na czołgu,

którzy powiedzieli, że leżącym był Blaine – jak zresztą informowano


w  mediach już od kilku lat. Jeden z  nich, Richard Schlagel,

żołnierz, który trzyma leżącego, wierzy, że był to Blain, chociaż

o cjalne dokumenty potwierdzają, że Schlagel został ranny 17. On

sam uważa, że dokumentacja jest błędna.

Nie zmieniłem swojej wersji.


 

PODZIĘKOWANIA

Ta książką była pomysłem Morgana Entrekina. Minęło niemal

dwadzieścia lat, odkąd zgodził się opublikować moją książkę

Helikopter w  ogniu po tym, jak każdy większy wydawca w  Nowym

Jorku ją odrzucił. Od tego czasu pracowaliśmy razem nad kilkoma

książkami, a  Morgan był nie tylko moim wydawcą, lecz także

redaktorem.

Z  ideą tej książki przyszedł do mnie wiele lat wcześniej, zanim

zgodziłem się ją napisać. Miał pewność, że bitwa była jednym

z  najważniejszych wydarzeń całej wojny w  Wietnamie. Był to

świetny pomysł, a  ja, oczywiście, odmówiłem. Napisałem już jedną

książkę o bitwie i nie chciałem pisać następnej.

Jednak z  czasem pomysł ten coraz bardziej mi się podobał.

Wietnam był pierwszym wydarzeniem na arenie międzynarodowej,

które przyciągnęło moją dziecięcą uwagę. To właśnie moja

fascynacja debatą o wojnie w latach sześćdziesiątych skłoniła mnie

– wówczas ucznia liceum – do czytania gazet i  magazynów,

a  wreszcie i  książek poświęconych tej tematyce. Miałem szesnaście

lat, gdy stoczono bitwę. Mój ojciec zawsze testował moje

przekonania, pytając: „Skąd to wiesz?”, „Gdzie to przeczytałeś?”,

„Dlaczego ufasz temu źródłu, a  nie innemu?”. To doświadczenie

tych pytań, jak sądzę, stało za moją decyzją podjęcia pracy

dziennikarskiej, a  później pisarskiej. Zbadanie tej historii, już jako

doświadczony reporter i  autor, było więc dla mnie formą zbadania

moich intelektualnych korzeni.


Jednak ostatecznie przekonało mnie jednak co innego: Morgan

powiedział mi, że ma na podorędziu innego autora, którego prace

bardzo podziwiałem. Przespałem się z  tą myślą i  następnego dnia

zadzwoniłem do Morgana. De facto powiedziałem mu, bardzo

zawile, że powinien do tej roboty wziąć mnie, a nie jego.

Wielu pomogło mi w  czasie pięcioletniej pracy nad książką.

Pisałem już na tych stronicach o  Gene Robertsie, którego artykuły

były dla mnie punktem wyjścia. Jestem mu wdzięczny, tak jak

i  wszystkim tym, którzy zgodzili się odpowiedzieć na moje pytania,

czasem wielokrotnie. Kiedy słuchem dziś niektórych z tych starych

wywiadów i  zdaję sobie sprawę, jak niewiele wiedziałem na

początku, jestem jeszcze bardziej wdzięczny za cierpliwość tych,

którzy pomogli mi zrozumieć. Wskazali mi książki, artykuły

i  innych świadków, którzy podzielili się ze mną swoimi

doświadczeniami.

Cullen Murphy, który przez lata pracował jako redaktor prasowy,

najpierw w „Atlantic”, a teraz w „Vanity Fair”, dokładnie przeczytał

pierwszą wersję tej książki i w wielu miejscach podsunął mi bardzo

przydatne sugestie. Gene Roberts także zgodził się przeczytać

manuskrypt.

Jestem bardzo wdzięczny wszystkim moim przyjaciołom w  Grove

Atlantic, w  szczególności zaś Allison Malecha, Julii Berner-Tobin

oraz Hilary McClellen, która potwierdziła prawdziwe morze faktów

dla tej książki. Wyłapała tyle moich pomyłek, ile tylko było można.

W  szczególności jestem wdzięczny Mike’owi Downsowi, który

spędził całe godziny, pracując rozdział po rozdziale, by ulepszyć

moje uparcie cywilne rozumienie sytuacji i  którego poprawki,

argumenty i  sugestie wielce pomogły tej książce. Także Chuck

Meadows, Ron Christmas, Ray Smith, Jim Coolican, Charles

Krohn, John Wear i  Howard Prince bardzo pomogli mi w  pisaniu.

Zwracałem się do nich wszystkich wielokrotnie i  zawsze

odpowiadali mi ciepło i  życzliwie. Każdy z  nich zgodził się

zrewidować manuskrypt tej książki przed publikacją, nanieść


poprawki i zaoferować sugestie, które w większości przyjąłem. Andy

Westin podzielił się ze mną swoją korespondencją z  czasu bitwy,

podobnie jak Mel Bourgeois, Art Marcotte i  inni. Jestem głęboko

wdzięczny Lynn Novick i  Sarze Botstein z  Florentine Films, które

pracowały nad wyczekiwanym dokumentem Kena Burnsa o  wojnie

w  Wietnamie i  które pomogły mi tra ć na Dang Hoa Ho, który był

ich pomocnikiem i  tłumaczem w  Wietnamie. Lynn i  Sarah

podzieliły się ze mną także wczesnymi wersjami ich dokumentu

oraz materiałami ich organizacji, które pomogły mi zrozumieć

szerszy kontekst tej historii. Nie mogę się doczekać ujrzenia całości

ich gotowej pracy.

Hoa był dla mnie bezcenny. Zaplanował mój terminarz w  czasie

pierwszej wizyty w Wietnamie i pomagał przy kolejnych wywiadach.

Samemu udał się do Hue, by przeprowadzić kilka wywiadów,

i  wysłał mi później gotowe nagrania. Bez niego nie miałbym nawet

szansy zrozumieć wietnamskiej strony tej opowieści. Chociaż byłem

rozczarowany, że nie mogłem pracować z  Hoa w  czasie drugiej

wizyty, to jestem wdzięczny Dinhowi Hoangowi Linhowi, który

wykonał świetną robotę przy organizowaniu dla mnie wywiadów

i  tłumaczeniu. Choć było jasne, że jego obecność wiązała się

z kon iktem interesów – był w końcu pracownikiem rządowym – to

wierzę, że zrobił, co w  jego mocy, by dać mi to, czego

potrzebowałem. On i  jego siostra przygotowali dla mnie także

tłumaczenia różnych wspomnień i  artykułów, które również były

dla mnie bardzo cenne.

Jestem także bardzo wdzięczny Xuyen Dinh, doktorantce

w  dziedzinie lingwistyki na moim University of Delaware, która

zaczęła pracować ze mną kilka lat temu, przepisując i  tłumacząc

wywiady, które przywiozłem z  Wietnamu. Rezultaty pracy Xuyen

widać w  każdym rozdziale tej książki, nie tylko poprzez jej

tłumaczenia. Sama prowadziła badania, przeszukując

wietnamskojęzyczne strony, których nie mogłem odczytać,

i  uzupełniając zebrane przeze mnie i  Hoa wspomnienia o  kontekst


kulturowy. Postrzegam Xuyen jako partnerkę w  tym projekcie –

wietnamski punkt widzenia bitwy zawdzięczam jej.

Jordan Howell, doktorant z  University of Delaware, zgodził się

zestawić w  formie elektronicznej artykuły prasowe o  bitwie,

z  którego to zestawienia często korzystałem, zarówno

w  poszukiwaniu szczegółów samej bitwy, jak i  tego, jak to

wydarzenie postrzegano w  Stanach Zjednoczonych i  innych

krajach. Dzięki temu zestawieniu mogłem z  łatwością sprawdzić

raporty prasowe o każdym dniu bitwy. Współczesna wojna toczy się

nie tylko w  rzeczywistości, lecz także na płaszczyźnie percepcji

i  postrzegania – dlatego zestawiona przez Jordana Howella baza

danych stanowiła ważną część tej opowieści.

Mój syn Daniel przeprowadził dla mnie dziesiątki wywiadów,

podążając w  pewnym stopniu w  moje ślady. Widziałem, jak

z  każdym wywiadem rośnie jego zrozumienie całej historii i  za

każdym razem, gdy myślałem: „Boże, oby Dan dopytał o  ten

szczegół”, okazywało się, że to zrobił. Cóż mogę dodać? Chłopak ma

dobre dziennikarskie geny! Jestem także wdzięczny mojemu bratu,

Andrew J.  Bowdenowi, za jego pracę w  charakterze mojego

prawnika przy tym i innych umowach.

Tim Nenninger był moim przewodnikiem po archiwach

narodowych, a John Wilson po bibliotece LBJ – dzięki nim, zamiast

szukać po omacku, mogłem od razu odnaleźć to, co potrzebne.

Matt Ericson, z którym pracowałem wiele lat temu w „Philadelphia

Inquirer”, gdy był młodym artystą, stał się od tego czasu jednym

z  najważniejszych ekspertów w  dziedzinie prezentacji gra cznej

wiadomości. To on wykonał mapy w  Helikopterze w  ogniu, a  także

w  Guests of the Ayatollah. Dziś jest pracownikiem „New York

Timesa” i  ma znacznie ważniejsze rzeczy do roboty niż mapy dla

mnie. A  jednak to do niego udałem się najpierw i  zgodził się dalej

ze mną współpracować.

Chciałbym także podziękować University of Delaware za

udzielenie mi w  semestrze jesiennym 2016  roku urlopu, dzięki


któremu mogłem bez przeszkód ukończyć tą książkę.
 

PRZYPISY

Dla dziennikarza zajmującego się historią idealnym odstępem

czasu jest mniej więcej pięćdziesiąt lat. To dość dużo na zdobycie

historycznej perspektywy, a  jednocześnie wciąż żyje wielu

naocznych świadków wydarzeń, które się bada.

Niektórzy kluczowi uczestnicy bitwy o  Hue już nie żyją, lecz

większość nadal jest z  nami. Amerykanie mogą teraz podróżować

do Wietnamu, więc po raz pierwszy możliwe było przedstawienie

wietnamskiej perspektywy. Większość amerykańskich weteranów

chętnie dzieliła się ze mną swoimi doświadczeniami, a  liczba

przeprowadzonych przeze mnie wywiadów dała mi szansę zdobycia

różnorodnego spojrzenia na niemal każde opisane przeze mnie

wydarzenie. Przy pokazywaniu amerykańskiej perspektywy

wydarzeń korzystałem w  szczególności z  pięciu książek: Battle for

Hue Keitha Nolana, Fire in the Streets Erica Hammela, The Lost

Battalion Charlesa Kronha (która skupia się na działaniach

II  Batalionu 12  Pułku Kawalerii Powietrznej), The Siege at Hue,

George’a  Smitha, który łączy swoje własne doświadczenia z  bitwy

jako o cer łącznikowy armii pracujący z  1  Dywizją ARVN

z wywiadami, które przeprowadził z innymi uczestnikami wydarzeń

(Smith jest dziennikarzem w  cywilu) oraz Phase Line Green

Nicholasa Warra, który był dowódcą plutonu Charlie I  Batalionu 5

Pułku Marines w  czasie walk w  cytadeli. Każda z  tych książek

skupia się na wycinku całej bitwy, lecz dały mi one solidną

podstawę do mojej własnej pracy.


Wiele się dowiedziałem z  artykułów i  zdjęć współczesnych bitwie,

a  jeszcze więcej z  rozmów z  reporterami i  fotografami, którzy je

wykonali, w  szczególności Gene Robertsem, Johnem Olsonem,

Mikiem Morrowem i  Johnem Laurencem, którego doskonała

książka The Cat from Hue opisuje niektóre jego doświadczenia

z bitwy.

Opierałem się na o cjalnych dokumentach US Army i  Marines

z  bitwy, które znajdują się w  Archiwach Narodowych, oraz

dokumentach z  archiwów Socjalistycznej Republiki Wietnamu

w  Hanoi (które przejrzał dla mnie Dang Hoa Ho) oraz na analizach

Merle Pribbenowa i Lien-Hang T. Nguyen w jej książce Hanoi’s War.

Dokumenty Walta Rostowa i  Williama Westmorelanda oraz notatki

Rady Bezpieczeństwa Narodowego w bibliotece LBJ na University of

Texas w  Austin były niezwykle pomocne w  odtworzeniu toku myśli

ekipy Johnsona w czasie walk oraz szczegółowego opisu jego relacji

z  Westmorelandem. Biblioteka US Marine Corps w  Quantico ma

w  swoich zbiorach nagrania wywiadów z  kluczowymi uczestnikami

bitwy, którzy nie dożyli do naszych czasów. Korzystałem także

z Programu Nagrań Prezydenckich w Miller Center na University of

Virigina, które udostępniło tysiące godzin nagranych rozmów

telefonicznych z Gabinetu Owalnego online.

Jednakże ta książka to przede wszystkim dzieło dziennikarza,

a  to oznacza, że jest głównie oparta na wywiadach,

przeprowadzanych w  ciągu czterech lat, osobiście i  przez telefon,

w  Stanach Zjednoczonych i  w  Wietnamie. Nie zawsze można

polegać na pamięci, nawet bezpośrednio po jakimś zdarzeniu,

a jeszcze bardziej po czterdziestu latach. W czasie przeprowadzania

wywiadów do tej książki zawsze pamiętałem o  świadectwach

pisemnych z  czasu wydarzeń oraz o  oświadczeniach

i  wypowiedziach spisanych bezpośrednio po bitwie – zarówno

w  poprzednio opublikowanych książkach, jak i  w  ich materiale

źródłowym. Duża liczba źródeł ułatwia sprawdzenie faktów

w  poszczególnych wypowiedziach. W  większości wypadków


wydarzenia przedstawione w książce opierają się na wielu źródłach.

Tam, gdzie jest inaczej, szczegóły poszczególnych historii

wpasowują się w  całość bitwy i  w  pozostałe źródła dotyczące

przedstawionych wydarzeń. Elementy takie jak dokładna data czy

umiejscowienie jakiegoś wydarzenia, jeśli można je niezależnie

zwery kować, dodają wiarygodności osobistym wspomnieniom.

Bardzo często moi rozmówcy opisywali jakieś wydarzenie, lecz nie

mogli przypomnieć sobie dokładnie, gdzie i  kiedy do niego doszło.

Tam, gdzie mogłem niezależnie od nich uzupełnić te szczegóły,

znacznie rosła moja wiara w  ich opowieść. Często rozmówcy, gdy

dostarczyło im się dodatkowych informacji, byli w  stanie więcej

sobie przypomnieć. Pamięć nie jest doskonała i przedstawiona tutaj

narracja jest tylko najlepszą możliwą próbą zrekonstruowania

bardzo skomplikowanej historii. Tam, gdzie brak lmów lub nagrań

dźwiękowych, historia może się opierać wyłącznie na

wspomnieniach i źródłach pisanych.

Mój syn Daniel pomógł mi się z nimi uporać. Dzięki niemu byłem

w stanie zebrać opowieści znacznie większej liczby uczestników, niż

byłoby to możliwe, gdybym pracował sam. W  Archiwach

Narodowych znalazłem notatki z  wywiadów, które przeprowadził

Nolan do swojej książki, oraz pełne szczegółów listy napisane do

niego przez różnych uczestników bitwy. W  archiwach znajduje się

także materiał źródłowy do opisu bitwy sporządzonego przez

Shulimsona, w  tym dokumenty zdobyte od Viet Congu i  żołnierzy

NVA, a  także raporty z  pola bitwy Douglasa Pike’a, który zebrał

materiał dotyczący masakr cywilów przez siły Frontu. W Wietnamie

Dang Hoa Ho nie tylko zorganizował dla mnie wywiady w  czasie

mojej pierwszej wizyty w  Hue oraz je przetłumaczył, lecz także

samemu powrócił do miasta dwukrotnie, by przeprowadzić

dodatkowe rozmowy. Hoa przetłumaczył także fragmenty różnych

wspomnień i  opowieści, które były dla mnie kluczowe przy

odtwarzaniu planów i działań Frontu. Dinh Hoang Linh udzielił mi

takiej samej pomocy w czasie drugiej podróży do Wietnamu i także


pomógł mi zdobyć tłumaczenia różnych wspomnień i  artykułów.

Xuyen Dinh, który przetłumaczył dla mnie wszystkie wywiady

z  Wietnamu, także przeprowadził jedną rozmowę oraz pomógł przy

pracy nad innymi.

Tam, gdzie całe rozdziały lub fragmenty oparte są na wywiadach,

uznaję źródło za oczywiste. Jeśli nie jest to jasne, zrobiłem przypis.

Dodałem także przypisy dotyczące niekluczowych, lecz

interesujących informacji, jak na przykład szczegółowe opisy broni,

pojazdów lub jednostek. Tego typu szczegóły, nazwy i  określenia,

chociaż bardzo ważne dla czytelników wojskowych, większości

z  nas znacznie spowalniają lekturę. Przypisy odnoszą się także od

opublikowanych książek lub źródeł.

Rozmówcy ze Stanów Zjednoczonych

Dan Allbritton, Mike Anderegg, Jim Arend, Gordon Batcheller,

Richard Baughman, Paul Becker, Steve Berntson, Roger Billings,

Sam Bingham, Joe Bolt, Mel Bourgeois, Don Bowman, Frank

Breth, Walter Brock, Chris Brown, Madeline Brown, Tommy Brown,

Jim i  Tuy-Cam Bullington, Dan Carter, Richard Carter, Conwill

Casey, Ben Casio, George Cates, Terry Charbonneau, Bob Childs,

Ron Christmas, Lonny Connelly, Jim Coolican, Clyde Coreil, Mike

Davison, Brad Devitt, Carl DiLeo, Danny Donnelly, Mike Downs,

Fred Drew, Dale Dye, Bill Ehrhart, Gary Eichler, Chuck Ekker, Bill

Eshelman, Al Esquivel, Bill Fite, Carl Fleischmann, Ronald Frasier,

Juan Gonzales, Brad Goodin, Alvin Grantham, Rick Grissinger,

John Griswald, Myron Harrington, Calvin Hart, Richard Hill, Rich

Horner, Lewis Je ries, Eden Jiminez, Bob Johnstone, Keith Kay,

Michael Ker, Larry Kibbon, Charles Krohn, Frank Lambert, Ed

Landry, Bob Lauver, Richard Le ar, John Ligato, Merril Ludwig,

Art Marcotte, Dennis Martin, Tom Martin, Jerry McCauley, Jim

McCoy, Chuck Meadows, Tom Mitchell, Larry Mobley, Mike Morrow,

Eddie Neas, Don Neveling, Jim O’Konski, John Olson, Carnell


Poole, Merle Pribbenow, Howard Prince, Bill Purcell, Hastings

Rigolette, Marcelino Rivas, Gene Roberts, Damien Rodriguez, Tim

Rogers, Jack Rushing, John Salvati, Dennis Selby, Je Shay,

Bobby Smith, Ray Smith, Terry Strassburg, Mario Tamez, Selwyn

Tate, Bob Thompson, Jim Thompson, Bob Thoms, David Tyree,

Theodore Wallace, Bob Warren, Herbert Watkins, John Wear, Ernie

Weiss, Charlie West, Andy Westin, Maury Whitmer, Steve Wilson,

Dan Winkel i Luke Youngman.

Rozmówcy z Wietnamu

Che Thi Mung, Cao Van Sen, Dang Dinh Loan, Doang Thanh Xu,

Duong Van Xuan, Duong (brak imienia), Ho Ban, Hoang Anh De,

Hoang Phu Ngoc Tuong, Hoang Thanh Tung, Hoang Thi No, Huang

Bao, Huynh Van Don, Le Cong Thanh, Le Huu Tong, Le Ngoc

Thinh, Le Thi Mai, Le Thi Thu Hanh, Le Van Hoi, Mai Xuan Bao,

Nguyen Manh Ha, Ngo Dinh Diem, Nguyen Dac Xuan, Nguyen Duc

Thuan, Nguyen Huu Ai, Nguyen Quang Ha, Nguyen Quoc Sinh,

Nguyen Thanh Tung, Nguyen Van Quang, Nguyen Van Ty, Quang

Ha, Tang Van Mieu, Than Trong Dzung, Thanh Trong Hoat, Tran

Anh Lien, Tran Hung Le, Tran Huy Chung, Tran Ngoc Hue, Tran

Thi Thu Huong, Tran Toi i Truong Thi Thuy Hong.

[1]  Zamiast próbować rozróżnić w  każdym przypadku, z  jakim

przeciwnikiem miały do czynienia siły amerykańskie, będę

określał Armię Północnego Wietnamu (NVA), Viet Cong

i lokalnych powstańców jako Front Wyzwolenia Narodowego (lub

w  skrócie Front) – nazwą, którą stosowali sami Wietnamczycy.

W  sytuacji, gdy koniecznie będzie rozróżnienie, podam

konkretne nazwy.
[2]  https://cherrieswriter. les.wordpress.com/2013/02/vietnam.j

pg.

[3]  Słowo nguy pochodzi z  klasycznego chińskiego 偽 . Oznacza

„udawać”. Połączone ze słowem chinh-quyen (rząd) tworzy

złożony rzeczownik chinh-quyen nguy, co oznacza rząd, który

formalnie jest niepodległy, lecz w  rzeczywistości zależy od

zewnętrznego mocarstwa. Przypomina to określenie „rząd

marionetkowy” w  języku polskim. Samo słowo nguy może być

używane na określenie żołnierzy lub biurokratów. Używano go

w  czasie francuskiego kolonializmu, kiedy to członkowie Viet

Minhu określali słowem nguy członków Legii Cudzoziemskiej.

[4] Po wietnamsku: Doi Thieu nien Tien Phong Ho Chi Minh.

[5] Doan Thanh nien.

[6] II Batalion 3 Pułku 1 Dywizji ARVN.

[7]  Commander in Vietnam, „New York Times”, 4  marca 1967 r.,

s. 2.

[8]  William Westmoreland, A  Soldier Reports, Dell, 1980, s.  304–

305.

[9]  Według Mike’a  Downsa w  późniejszych latach w  US Army

Command and General Sta College przyznawano jako dowcip

„nagrodę Westmorelanda” nadawaną „najlepiej wyglądającemu

przeciętnemu o cerowi” w danej klasie.

[10]  Fragmenty przemówienia Westmorelanda opublikowane

w „New York Timesie”, 25 października 1966 r.

[11]  R.W.  Apple, A  Split Is Denied by Westmoreland, „New York

Times”, 24 lipca 1967 r.

[12]  War Gains Called Very Encouraging by Westmoreland, „New

York Times”, 16 listopada 1967 r., s. 1.

[13]  Dwight Eisenhower, Mandate for Change, Doubleday, 1963,

s. 372.

[14]  John W.  Finney, U.S.  Denies Shift on Troop Policy in Vietnam

War, „New York Times”, 9 czerwca 1965 r., s. 1.


[15]  Tom Wicker, In the Nation: Into the Quicksand, „New York

Times”, 27 listopada 1966 r., s. 269.

[16]  Hanson Baldwin, Manpower for Vietnam, „New York Times”,

12  listopada 1966  r., s.  6. Johnson powiedział, że wysiłek

wojenny może wymagać nawet siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy

żołnierzy.

[17]  Thomas A.  Johnson, Logistics in War: Arms, Food,

Soap/50,000-Man American Unit Is Largest in Vietnam, „New

York Times”, 25 stycznia 1968 r., s. 13.

[18]  Roy Reed, Gen. Abrams Gets Post in Vietnam, „New York

Times”, 7 kwietnia 1967 r., s. 1.

[19]  H.R.  McMaster (dalej McMaster) w  Dereliction of Duty (Harper

Perennial, 1997, s.  333) pisze, że wojna na wyczerpanie

wynikała z  „braku strategii”. Cel taktyczny – zabicie jak

największej liczby wrogów – zastąpił jasny cel strategiczny.

[20] Przemówienie w Manili.

[21]  The Miller Center of Public A airs, The University of Virginia,

Presidential Recordings Library (dalej, „Miller Center”).

[22]  „Nic nie było ważniejsze dla dowódców wojskowych niż liczba

zabitych żołnierzy wroga. Między amerykańskimi jednostkami

urządzano zawody na to, która z  nich osiągnie «najwyższy

wynik» lub najlepszy «stosunek zabitych» (liczba strat wroga

w  stosunku do strat amerykańskich). Niektóre jednostki

przyznawały nawet kilka dni urlopu żołnierzom, którzy osiągnęli

największą liczbę potwierdzonych zabitych żołnierzy

przeciwnika. O cerowie piechoty wiedzieli, że ich szanse na

awans zależały w  dużej mierze od podawanej przez nich

w  raportach liczby zabitych wrogów”. Scott Sigmund Gartner,

Body Counts and ‘Success’ in the Vietnam and Korean Wars,

„Journal of Interdisciplinary History” 25, nr 3 (zima 1995),

s. 377–395.

[23]  Harrison Salisbury, Attacks on North Disrupt Economy, „New

York Times”, 1 stycznia 1967 r.


[24]  Oleg Hoe ding, Bombing North Vietnam: An Appraisal of

Economi and Political E ects, „Rand Corporation”, grudzień

1966, s. v–vi.

[25]  The E ect of the Vietnam War on the Economies of the

Communist Countries, CIA Directorate of Intelligence,

Intelligence Report, lipiec 1968, s. 36.

[26]  Don Oberdorfer, Tet! The Story of a  Battle and Its Historic

Aftermath (dalej: Oberdorfer), Doubleday, 1971, s. 92–93.

[27]  The Pentagon Papers, opublikowane przez „New York Times”,

Bantam Books 1971, Memo #118, s. 554.

[28] The Pentagon Papers, IV. C. 7.(b), t. 2, The Air War in Vietnam:

1965–1968, „Systems Analysis Study on Economic E ects”,

s.  128–129. https://nara-media-

001.s3.amazonaws.com/arcmedia/research/pentagon-

papers/Pentagon-Papers-Part-IV-C-7-b.pdf.

[29]  Administracja wiedziała od własnych ekspertów, że

bombardowanie Północnego Wietnamu nic nie da. Raport

Johnsona, nazwany tak nie od prezydenta, lecz od Roberta

Johnsona z  Rady Planowania Departamentu Stanu, w  swoim

podsumowaniu zawierał wniosek, że bombardowania ani nie

osłabią Hanoi, ani nie skłonią Wietnamu Północnego do

negocjacji czy kompromisu i najprawdopodobniej nie przyczynią

się do zmiany sytuacji militarnej na Południu. Raport nie był

szeroko dostępny i  został ostatecznie zignorowany. Częściowo

dlatego, że bezpodstawnie wierzono w  skuteczność

bombardowań (które, jak uważano, pozwoliły na zwycięstwo

w  drugiej wojnie światowej) oraz dlatego, że prezydent Johnson

tak bardzo chciał zwyciężyć w  Wietnamie, że wolał słuchać

swoich doradców wojskowych, bardzo pewnych siebie, niż

doradców cywilnych, którzy wyrażali wątpliwości. „Słoń był

wielki i  potężny i  wolał być ślepy”, David Halberstam, The

Powers That Be (dalej: Halberstam), Knopf, 1979, s. 358.

[30] Oberdorfer, s. 93.
[31] Ibidem, s. 195.

[32] Martin Luther King Jr., Beyond Vietnam, przemówienie w New

York’s Riverside Baptist Church, 4 kwietnia 1967 r.

[33] Pentagon Papers, Memo #118, s. 557.

[34] Wiele lat później, w 1995 roku, gdy nie miało to już większego

znaczenia, McNamara napisał, że Stany Zjednoczone powinny

były opuścić Wietnam w  końcu 1963  roku, po zabójstwie

Diema, lub w  końcu 1964 bądź na początku 1965  roku. „Brak

było politycznej stabilności i  było mało prawdopodobne, że uda

się ją osiągnąć; Południowy Wietnam, nawet z  naszą pomocą

szkoleniową i  logistyczną, był niezdolny się bronić”. (McMaster,

s. 373).

[35]  Dokładnie taka sama, kryminalna irracjonalność kierowała

poczynaniami administracji pięć lat później: prezydent Nixon

prywatnie powiedział swoim doradcom, że bombardowania

Wietnamu osiągnęły „zero”, a  jednak nadal je kontynuował

i publicznie bronił jako metody.

[36]  Richard Harwood, The War Just Doesn’t Add Up, „Washington

Post”, 3  września 1967  r., przedrukowane w  Reporting Vietnam,

vol.  1 (dalej: Reporting Vietnam  1), Library of America, 1998,

s. 484.

[37]  William Prochnau, Once Upon a  Distant War, Mainstream

Publishing, 1996, s. 171–172.

[38]  Neil Sheehan, A  Bright Shining Lie, Random House, 1988,

s. 697.

[39]  Przedstawiciele amerykańscy twierdzili, że Marines zostali

wielokrotnie ostrzelani od strony wioski, i  ostrzegli ją, że

zrównają ją z  ziemią, jeśli ostrzał ten będzie kontynuowany, co

zrobili. Safer powiedział później, że jedyny żołnierz ranny w całej

operacji został „ranny w dupę”, którego to stwierdzenia używano

na określenie ognia bratobójczego.

http://www.pbs.org/weta/reportingamericaatwar/reporters/saf

er/camne.html.
[40] Papers of William Westmoreland, Biblioteka LBJ.

[41] The Pentagon Papers, Quadrangle Books, 1971, s. 555.

[42]  Thomas Ahern, Vietnam Declassi ed, University Press of

Kentucky, 2010, s. 281–282.

[43]  Dla Johnsona wszyscy Azjaci byli Azjatami. Skarżył się pół

żartem, pół serio, że CIA powinna być w  stanie „zwinąć paru

skośnych z  pralni w  San Francisco i  zrzucić ich tam, by użyć

ich” jako szpiegów w  Wietnamie Północnym. David Halberstam,

The Best and the Brightest (dalej: B&B), Fawcett, 1972, s. 512.

[44]  Charles DeBenedetti, An American Ordeal: The Antiwar

Movement of the Vietnam Era (dalej: DeBenedetti), Syracuse

University Press, 1990, s. 179.

[45] Westmoreland, A Soldier Reports, s. 378.

[46] DeBenedetti, s. 199.

[47] Ibidem, s. 177.

[48]  Stewart Alsop, Will Westmoreland Elect Johnson?, „Saturday

Evening Post”, 13 stycznia 1968 r. Z ery McCarthy’ego pozostało

dość, by brat Alsopa, konserwatywny dziennikarz i  zwolennik

wojny Joe Alsop, mógł zapewniać grupę korespondentów

w czasie kolacji w Sajgonie, że gdy zostaną skazani za zdradę za

ich reportaże z  Wietnamu – co w  jego opinii z  pewnością się

stanie – on wypowie się w ich obronie, twierdząc, że żadni z nich

zdrajcy, lecz „błazny”.

[49]  Najpoważniejszy konkurent Thieu, dynamiczny i  elokwentny

prawnig Truong Dinh Dzu, został aresztowany i skazany na pięć

lat ciężkich robót po tym, jak poskarżył się na nieprawidłowości

w  czasie wyborów. Komitet południowowietnamskiego

zgromadzenia konstytucyjnego, po przebadaniu twierdzeń Dzu,

zagłosował 16:2 za odrzuceniem wyników wyborów. Został

zignorowany. James McAlister, A  Fiasco of Noble Proportions:

The Johnson Administration and the South Vietnamese Elections

of 1967, „Paci c Historical Review”, 73 (2004), s. 650.


[50]  Tekst przemówienia Westmorelanda w: Peter Braestrup, Big

Story (dalej: Braestrup), Westview Press, 1977, t. 2, s. 3–10.

[51] B&B, s. 647.

[52]  Depesza od Westmorelanda do generała Wheelera i  admirała

Sharpa, 25  stycznia 1968  r., Westmoreland Papers, Biblioteka

LBJ.

[53]  Gregory A.  Dadis, Westmoreland’s War, Oxford University

Press, 2014, s.  140. „Potyczki graniczne jedynie umocniły

powszechne przekonanie, że wojska północnowietnamskie po

prostu nie mają możliwości przeprowadzania ofensywy na skalę

całego kraju. Westmoreland wierzył, że Hanoi zmieniło swoje

strategiczne cele, lecz że posiada bardzo ograniczone środki do

ich osiągnięcia”.

[54]  Początkowo granicę między Północnym a  Południowym

Wietnamem ustanowiono na szesnastym równoleżniku,

opierając się na propozycji brytyjskiej, na co przystali

Amerykanie i  Rosjanie w  czasie konferencji poczdamskiej

trwającej od 17  lipca do 2  sierpnia 1945  roku, po zakończeniu

wojny w  Europie. Zadecydowano, że Chiny przyjmą kapitulację

sił japońskich na północ od tej linii, a  Wielka Brytania na

południe od niej. Wielka Brytania pomogła, przy cichej zgodzie

Stanów Zjednoczonych, w  powrocie Francuzów do Wietnamu.

Linia oddzielająca Północ i  Południe została następnie

przesunięta na południe do siedemnastego równoleżnika

w  wyniku umów genewskich z  1954  roku po francuskiej

porażce w Dien Bien Phu.

[55] Miller Center.

[56] Oberdorfer, s. IX.

[57]  Prawidłowo nazwę miasta, obecnie Ho Chi Minh, powinno się

zapisywać w formie „Sai Gon”. Jednak czytelnicy przyzwyczajeni

są do zapisu „Sajgon”, więc podobnie jak w  przypadku „Hanoi”

(zamiast „Ha Noi”), zdecydowałem się na jego użycie w książce.


[58]  Kanał Phu Cam poszerzył i  uregulował rzeką An Cuu oraz

pomaga w  zapobieganiu wylewom rzeki Huong. Jego budowa

była projektem na wielką skalę – ma ponad trzydzieści

kilometrów długości – podjętym w  początku XIX  wieku przez

cesarza Gia Longa. Wielu Wietnamczyków nadal nazywał kanał

rzeką An Cuu, czyli Song An Cuu, i oznaczany jest tak na wielu

mapach, częściowo dlatego, że po wietnamsku „rzeka” to „song”,

„kanał” zaś to „song dao” (dosłownie: „rzeczny wykop”), więc

wietnamski zapis „kanał Phu Cam” wymaga powtórzenia słowa

„song” – Song Phu Cam Song Dao – co brzmi dość dziwnie.

[59]  Wietnamczycy mają tyle wspólnych nazwisk – tylko w  tej

książce znajdziemy pięciu niepowiązanych ze sobą Nguyenów –

zdecydowałem się więc w  niektórych wypadkach, jak w  tym,

stosować imię, Quang, jak zresztą w  większości wypadków

ludzie ci są znani w swoich społecznościach.

[60] W większości opisów bitwy wioska jest nazywana Thon La Chu,

czyli „wioska La Chu”.

[61]  Erik Villard, The 1968 Tet O ensive Battles of Quang Tri City

and Hue (dalej: Villard), Center of Military History, United

States Army, 2008, s.  26–27; oraz Jack Shulimson, Leonard

A.  Blasiol, Charles R.  Smith, David A  Dawson (dalej

Shulimson), U.S.  Marines in Vietnam: The De ning Year, 1968,

History and Museums Division, Headquarters, U.S.  Marine

Corps, 1997, rozdział 9, s. 164–167.

[62]  Ao ba ba – luźne czarne bawełniane ubrania, świetnie

nadające się do wietnamskiego klimatu, które Amerykanie

nazywali „pidżamami”.

[63]  Kapitan Paul N.  Gray, który dowodził jednostką patrolową

marynarki, zgodnie z  informacjami w  Glenn E.  Helm, Surprised

at Tet: U.S.  Naval Forces in Vietnam, 1968, Naval History and

Heritage Command,

http://www.history.navy.mil/research/library/online-reading-

room/title-list-alphabetically/s/tet-o ensive-vietnam-
1968.html. Helm nazwał przygotowania NVA i Viet Congu do Tet

„jednym z  największych przeoczeń wywiadu w  epoce po drugiej

wojnie światowej”.

[64] Villard, s. 27.

[65] Dang lao dong Viet Nam, założona w  1951  roku, która później

(w 1976 roku) stała się Komunistyczną Partią Wietnamu.

[66]  Dang Kinh, The Famous Guerrilla General (dalej: Kinh), Lao

Dong Publishing House, 2013 (przetłumaczona dla mnie przez

Dang Hoa Ho), s. 225–228.

[67]  Zaczyna się tak: „«Wszyscy ludzie stworzeni są równymi, że

Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami, że

w skład tych praw wchodzi prawo do życia, wolność i dążenia do

szczęścia». To nieśmiertelne zdanie pochodzi z  Deklaracji

niepodległości Stanów Zjednoczonych z  1776  roku. W  szerszym

kontekście oznacza ono: wszyscy ludzie na świecie są sobie

równi od urodzenia, wszyscy mają prawo do życia, do szczęścia

i do wolności”.

[68]  Marilyn B.  Young, The Vietnam Wars, 1945–1990, Harper

Perennial, 1991, s. 172.

[69]  Merle L.  Pribbenow, General Vo Nguyen Giap and the

Mysterious Evolution of the Plan for the 1968 Tet O ensive (dalej:

Pribbenow), „Journal of Vietnamese Studies”, 3, nr  2 (2008),

s. 13.

[70] Ibidem, s. 12.

[71] Ibidem, s. 10.

[72] Ibidem, s. 5.

[73]  Lien-Hang T.  Nguyen, Hanoi’s War, University of North

Carolina Press, 2012, s. 113.

[74] Pribbenow, s. 15.

[75]  http://giaoducthoidai.vn/thoi-su/ba-chuyen-dang-suy-ngam-

ve-dai-tuong-vo-nguyen-giap-3000.html.

[76] Pribbenow, s. 19.

[77] William J. Duiker, Ho Chi Minh, Hyperion, 2000, s. 557.


[78]  History of the Sixth Regiment (the Phu Group) 1965–2005.

O cjalna historia dowództwa i  komitetu partii dystryktu Thua

Thien Hue. Podkreślenia autora.

[79]  Wrócił do wykonywania swoich obowiązków jako najwyższy

dowódca w  połowie lutego, gdy ofensywa stała się już faktem

dokonanym.

[80]  Wszystkie odniesienia do doświadczeń Nguyena Dac Xuana

pochodzą z  mojego z  nim wywiadu oraz z  jego wspomnień:

Nguyen Dac Xuan, From Phu Xuan to Hue (dalej, Xuan), Tre

Publisher, 2012, przetłumaczone dla mnie przez Dinha Hoanga

Linha.

[81] Kinh, s. 234.

[82]  The Tri-Thien-Hue Theater During the Victorious War of

Resistance and National Salvation Against America (a draft), pod

red. Kieu Tam Nguyena (dalej: Kieu), Committee for the Final

Report on the War in the Tri-Thien-Hue Theater, Thuan Hoa

Publishers, 1985.

[83] Oblężenie Khe Sanh.

[84]  Trzy bataliony brygady to: Pierwszy Siódmej, Drugi Siódmej

i Piąty Siódmej. Ten Westina oznaczano jako 5/7.

[85] Śmigłowce UH-1.

[86] CH-47.

[87]  Tad Bartimus i  inni, War Torn: Stories of War from the Women

Reporters Who Covered Vietnam, Random House, 2002, s. 26.

[88] Ibidem.

[89]  Atak na strefę lądowania Colt został przeprowadzony przez

saperów, którzy dostali się do obozu przez jego linię obronną,

a  nie przez tunel. Porucznik Craig Pinchot został zabity

granatem, gdy siedział na tym samym krześle, które zajmowałby

zapewne Westin, gdyby nie przeniesiono go z  powrotem w  strefę

walk.

[90]  Moje wywiady z  Tang Van Mieu, Le Huu Tongiem i  innymi.

A  także z  Nguyenem Manh Ha, zastępcą szefa Wojskowego


Instytutu historycznego w Hanoi.

[91]  Mój wywiad z  Nguyenem Manh Ha, w którym słyszałem, jak

Phieu opowiedział tę historię na konferencji partii, ku

powszechnemu rozbawieniu.

[92] Kinh.

[93]  Eric Hammel, Fire in the Streets (dalej: Hammel), Paci ca

Press, 1991, s. XXIV–XXV.

[94]  George W.  Smith, The Siege at Hue (dalej: Smith), Lynne

Rienner, 1999, s. 57–58.

[95] Kinh.

[96]  H.  Norman Schwarzkopf, It Doesn’t Take a  Hero, Bantam

Paperback, 1992, s.  140 (polskie wydanie: Nie trzeba bohatera,

tł. Jerzy Łoziński, 1993).

[97] Westmoreland Papers, Biblioteka LBJ.

[98] VII Batalion Pancerny ARVN.

[99]  Le Minh, Hue in Mau Than Campaign (dalej: Minh), „Song-

Huong Journal”, 29 (1988), s. 1–2.

[100] Mój wywiad z Nguyen Thu.

[101] Smith, frontyspis.

[102] Truong Sinh, The Fight to Liberate the City of Hue During Mau

Than Tet (1968) (dalej: Sinh), fragmenty dziennika Truonga

Sinha, „Hoc Tap” (gazeta partii komunistycznej w  Hanoi), nr  12

(grudzień 1974), s. 80–93.

[103] Villard, s. 28–29.

[104] Ibidem, s. 28.

[105] Sinh.

[106] Ibidem, s. 80–93. Także: Minh, s. 1–2.

[107] Sinh, s. 93.

[108] Ibidem.

[109]  Żołnierze Frontu wyposażeni byli w  granatniki

przeciwpancerne B-40 i  B-41. Amerykańscy żołnierzy zaś

używali LAW (light antitank weapons – lekkiego granatnika

przeciwpancernego) lub bazook (broni opracowanej w  czasie


drugiej wojny światowej, wystrzeliwującej półtorakilogramowe

pociski). Mimo że pociski z  tych wyrzutni były w  teorii

granatami, czasami używa się na ich określenie terminu

„rakiety”.

[110] Minh, s. 6.

[111] Villard, s. 31–32.

[112] Nguyen Duc Thuan.

[113]  Quang nie chciał mi powiedzieć, kim był ów człowiek,

ponieważ osiągnął on później wysoką pozycję w  partii, a  fakt

jego służby w ARVN nie był powszechnie znany.

[114]  Tran Thi Thu Van, Mourning Headband for Hue (dalej: Tran),

Indiana University Press, 2014, s.  12. Tran pisała pod

pseudonimem Nha Ca i  stała się jedną z  najsławniejszych

pisarek Południowego Wietnamu. Nha Ca oznaczał „delikatną

piosenkę”. Wszystkie opisy losu jej i  jej rodziny pochodzą z  tej

książki. Została wraz ze swoim mężem Tran Da Tu uwięziona

przez rząd w  Hanoi po upadku Sajgonu, a  ta książka została

użyta jako dowód na jej „zbrodnie wojenne”.

[115] Amerykanie używali karabinów maszynowych M60.

[116] Hammel, s. 36.

[117] Ibidem, s. 39.

[118] Smith, s. 37.

[119] Ibidem, s. 34–35.

[120] Jak zanotował Shulimson: Sinh, przetłumaczony z „Hoc Tap”,

grudzień 1974, Hue Folder, Tet Box, A&S Files, Indochina

Archives, s. 93–94.

[121]  Zapis z  dokumentów National Security Council znajdujących

się w bibliotece LBJ.

[122] Hoang Anh De.

[123]  Nguyen Ta Thanh, Nguyen Quang Ha, The Fire at the Citadel

(dalej: Thanh), przetłumaczone w  skróconej formie przez Dinha

Hoanga Linha, rozdział  7. Thanh był o cerem Frontu, który

spisał te wspomnienia wiele lat później.


[124] Ibidem, rozdział 9.

[125] Ibidem, rozdział 7.

[126]  W  armii północnowietnamskiej porucznik mógł dowodzić

batalionem. W  armii amerykańskiej nie było to możliwe – tam

stopień odpowiada wielkości jednostki. Batalionem Marines,

w normalnych okolicznościach, dowodziłby podpułkownik.

[127]  Mój wywiad z  porucznikiem Van Mieu. Był on dowódcą

VII  Batalionu 8  Pułku NVA. Organizacja sił Frontu w  czasie

bitwy była opisywana w  przeróżny sposób w  amerykańskich

źródłach, w  większości wypadków błędnie, w  tym w  o cjalnej

historii Korpusu Marines pióra Shulimsona. Część tego

zamieszania wynikała z  zacierania śladów przez Hanoi.

Wietnam Północny stosował przeróżne nazwy i  numery dla

swoich pułków i  batalionów, często je zmieniając, by utrudnić

ich śledzenie. Dla przykładu Dang Hoa Ho, były o cer armii

Wietnamu, który pomagał mi w  pracy, napisał: „Trzy pułki,

o  których była dziś mowa, to Pułk 6, Pułk 3 (wówczas Pułk 8)

i  Pułk 9. Aby utrzymać wszystko w  tajemnicy i  zwieść wroga,

odnoszono się do nich jako do Grupy Phu Xuan (Pułk 6), Grupy

Song Lo (Rzeka Lo, Pułk 8, który przemianowano na Pułk 3

w  1969  roku) oraz grupa Quang Trung (Pułk 9). Większe

jednostki często miały podjednostki o  tym samym numerze.

I  tak: Pułk 8 miał bataliony  7, 8, i  9; tak samo Pułk 9; te

podjednostki czasami przerzucano lub podmieniano. Pułk 8, do

którego później odnoszono się jako do Pułku  3 lub grupy Song

Lo, jest typowym przykładem. Sformowano go w 1959 roku jako

batalion  929. W  1965  roku stał się 29 Pułkiem 325 Dywizji.

W  latach 1965–1967 istniało kilka Dywizji  325, 325  B i  325  C,

uczestniczących w  walkach w  obszarze Quang Tri i  centralnych

wyżyn. Kiedy wcielono go do Dywizji  325, Pułk 29 otrzymał

nowy numer, stał się Pułkiem 8 zwanym Song Lo. Po Ofensywie

Tet stał się Pułkiem 3 Dywizji 324. Po wojnie Pułk 3 rozwiązano.

Od samej tylko historii tego pułku można dostać bólu głowy!”.


[128]  „Washington Post”, 1  lutego 1968  r., s. A4. Raport pochodził

z  działu „News  Dispatches”, czyli spisano go z  depesz. Hanoi

twierdziło to samo o Sajgonie, co oczywiście nie było prawdą.

[129] Thanh, rozdział 7.

[130]  Xuan. Przedstawione tu informacje pochodzą zarówno z  jego

wspomnień, jak i z mojego z nim wywiadu.

[131]  Thanh, s.  197–198 (wspomina o  rozmowie, jaką

przeprowadziła z  młodym, umierającym człowiekiem, o  którym

pisze tylko per Kham).

[132] Ibidem, rozdział 11.

[133] I Batalion 1 Dywizji Marines, kompania A–Alpha 1/1.

[134]  Faktycznie Batcheller był zaangażowany w  operację

„Warcaby” Westmorelanda, zwaną tak, bowiem wiązała się ona

z przerzucaniem jednostek po całej mapie.

[135] W tym wypadku tymczasowy dom z drewna.

[136] Ferguson otrzymał Medal Honoru.

[137] Część operacji „Warcaby” Westmorelanda. Shulimson, s. 105.

[138] Ibidem, s. 106.

[139]  Marines zwali je Dusterami, lecz nie były to standardowe

M42. Były to ciężarówki wyposażone w  to samo uzbrojenie co

M42.

[140] M48, większy i cięższy czołg niż te używane przez ARVN.

[141]  „Zapalniczkami Zippo” zwano czołgi M67  A2, które zamiast

90-milimetrowego działa miały zamontowany miotacz ognia

rażący na odległość około stu pięćdziesięciu metrów.

W  zbiornikach przewoził dwieście pięćdziesiąt galonów (ponad

tysiąc litrów) napalmu.

[142]  W  przeciwieństwie do armii, która miała własnych medyków,

Marines korzystali z  usług sanitariuszy marynarki. Nie byli

teoretycznie członkami piechoty morskiej, lecz nosili jej

mundury. Niektórzy z  nich byli żołnierzami odmawiającymi

służby z bronią w ręku.


[143] Marines Under Fire, Kenneth N. Jordan, Sr., PublishAmerica,

2008, Kindle, lokacja 4014.

[144]  Ibidem. Jeden z  pocisków przeszedł przez klatkę piersiową

Moore’a, lecz ten przeżył. Później zwykł mawiać, że pocisk minął

jego serce, bo podeszło mu do gardła.

[145]  Ligato. Gonzalez otrzymał później Medal Honoru, Canley zaś

Navy Cross.

[146] Batcheller otrzymał Navy Cross.

[147]  Ligato. Fraleigh przeżył, lecz musiał przejść szesnaście

operacji. Jak to często bywało w  Wietnamie, żołnierze

ewakuowani z pola bitwy nigdy już nie spotykali swoich kolegów

z  jednostki. Ligato założył, że jego przyjaciel zginął, aż do dnia,

gdy dwadzieścia lat później na spotkaniu weteranów w  ciemnej

sali balowej wzniósł toast za poległego kumpla. „To ja, dupku –

usłyszał głos z ciemności. – Nie zginąłem!”

[148]  Gravel później użył słów „idiotyczna i  głupia” na określenie

misji w liście do Batchellera, cytowanym w Shulimson, s. 173.

[149] Shulimson, s. 173.

[150]  Sea Knight to śmigłowiec CH-46 produkowany przez Boeing,

był znany wśród Marines jako „phrog” z  dwoma wirnikami

z  przodu i  z  tyłu. Był głównym środkiem transportu używanym

przez Marines w czasie wojny w Wietnamie.

[151]  Błędnie, jak się okazało. Strażnicy w  więzieniu utrzymali się

aż do następnej nocy.

[152]  Jan K.  Herman, Navy Medicine in Vietnam: Oral Histories

from Dien Bien Phu to the Fall of Saigon, McFarland, 2009,

s. 218.

[153]  Lucas, mający dwadzieścia jeden lat i  pochodzący z  Jackson

Heights w stanie Nowy Jork, zmarł.

[154]  Kirkham, mający dwadzieścia dwa lata, pochodzący

z  Brook eld w  stanie Wisconsin, otrzymał pośmiertnie Silver

Star.
[155] Meadows za swoje zasługi w walce otrzymał odznaczenie Navy

Achievement Medal, zdecydowanie poniżej jego zasług, a Downs

w  rozmowie ze mną nazwał jego przyznanie „sprzecznym

z zasadami sprawiedliwości”.

[156]  Lauver został lekko ranny w  łydkę i  ewakuowano go z  Phu

Bai razem z  innymi. Dostał Silver Star za swoje działania tego

dnia.

[157] Ligato.

[158] Smith, s. 54.

[159]Coolican. Murphy pośmiertnie otrzymał odznaczenie Silver

Star.  

[160] Ligato.

[161] Shulimson, s. 174.

[162]  Rostow zaproponował swego czasu, by wzdłuż granicy

wietnamsko-kambodżańskiej rozmieścić dwadzieścia pięć

tysięcy żołnierzy, by uniemożliwić in ltrację przez oddziały

północnowietnamskie, nie zdając sobie sprawy z  faktu, że

w  trudnym i  górzystym terenie takie siły zostałyby „kompletnie

przygwożdżone i byłyby bezużyteczne”, B&B, s. 152.

[163]  Rostow napisał książkę The Stages of Economic Growth,

a  Non-Communist  Manifesto, w  której twierdził, że inwestycje

w  biednych krajach, które przyczynią się do wzrostu

gospodarczego, w  sposób naturalny powiodą te kraje w  stronę

kapitalizmu i demokracji.

[164]  Rostow miał rację w  dłuższej perspektywie, chociaż

wprowadzenie nowej technologii nie miało powodować żadnych

skutków aż do zakończenia wojny. Po jej zakończeniu znaczny

wzrost plonów zamienił komunistyczny Wietnam w  wielkiego

eksportera ryżu.

[165] Hedrick Smith, US O icials Say North Vietnam Also Gained at

Dak To, „New York Times”, 29 listopada 1967 r., s. 14.

[166]  Notatki ze spotkania Johnsona z  przywódcami demokratów

w  Kongresie, 30  stycznia 1968  r., kolekcja biblioteki Biblioteka


LBJ.

[167] Tran, s. 16.

[168]  Był to najprawdopodobniej Batcheller i  kompania Alpha

zmierzający do mostu An Cuu.

[169]  Tran napisała, że wracające pojazdy były „bardzo nieliczne”,

co biorąc pod uwagę miejsce i  czas, oznacza, że były to

prawdopodobnie dwie ciężarówki wypełnione rannymi

i zabitymi, które wysłano do Phu Bai.

[170]  Fragmenty ich wypowiedzi nadano później w  Radiu Hanoi.

Obie kobiety zostały wypuszczone miesiąc później, uznano je za

przyjaciółki narodu wietnamskiego. Mary Hershberger, Traveling

to Vietnam: American Peace Activists and the War, Syracuse

University Press, 1998, s. 150–154.

[171] Kompania Foxtrot, II Batalion 5 Pułku Marines.

[172] Dowódca II Batalionu 5 Pułku Marines.

[173]  Tom Martin twierdzi, że dobrze to pamięta: „Słowa, których

nigdy nie zapomnę: «Nie martw się, Rockmat Six, tam, dokąd

zmierzasz, jest ich więcej, niżbyś sobie życzył»”. Jednak Mike

Downs mówi, że jest mało prawdopodobne, by ktoś w  Hue

wiedział dość o tym, co się dzieje, by to powiedzieć.

[174] Chris Brown.

[175] Danny „Arkie” Allbritton.

[176]  Dan Carter. Ta chwila została opisana także w: Keith Nolan,

Battle for Hue: Tet, 1968 (dalej: Nolan), Presidio Press, 1983,

s. 32.

[177]  Charles Mohr, Vietcong Press Guerrilla Raids; Martial Law

Declared by Thieu (dalej: Mohr), „New York Times”, 1  lutego

1968 r., s. 1.

[178]  Generał Frederick C.  Weyand, brie ng prasowy, 1  lutego

1968 r.

[179] Mohr.

[180]  Shulimson, s.  176. Cytuje jednego z  pilotów Marines,

kapitana Dennisa M.  Dunagan, który przerzucał część


IV batalionu ARVN.

[181] II i III Batalion 3 Pułku Pancernego.

[182] I Batalion, 3 Pułku ARVN.

[183] Shulimson, s. 175.

[184]  Sawada został później złapany i  zabity przez siły

komunistyczne w Kambodży.

[185]  Allied Attack Stalls in Imperial Capital, „Washington Post”,

3 lutego, s. A1.

[186]  Porucznik Richard Horner otrzymał Silver Star. Wylizał się

z ran i powrócił do kompanii Foxtrot po zakończeniu bitwy.

[187] Zmarł następnego dnia w lazarecie w Phu Bai.

[188] Jedno ze zdjęć zrobione w momencie, gdy czołgi wjeżdżały na

ulice, opublikowano w magazynie „Life” 16 lutego 1968 r. (dalej:

Life  2/16/68), s.  26–27. Żona Chrisa Browna, Madeline, była

przerażona, gdy się dowiedziała, że znajdował się on w  samym

centrum tych wydarzeń. Na zdjęciu widać sanitariusza

Gosselina oraz Henschela na chodniku, a  także grupę Marines

za czołgiem. Madeline wycięła zdjęcie i  wysłała je Brownowi. Po

jego otrzymaniu Brown podpisał wszystkich na zdjęciu i odesłał

je żonie. Wiele lata później odwiedził studio fotografa w  Nowym

Jorku i otrzymał odbitki zdjęć z tego przerażającego momentu.

[189]  …But Not in Hue/ VC Repulse Attacks in Hue, Retain Partial

Control, „Washington Post”, 2 lutego 1968 r., s. A1.

[190] Gene Roberts, Enemy Maintains Tight Grip on Hue, „New York

Times”, 3 lutego 1968 r., s. 1.

[191] Musiała to być kompania Golf.

[192] Dokumenty Walta Rostowa, Biblioteka LBJ.

[193] Dokumenty Westmorelanda, Biblioteka LBJ.

[194]  Gene Roberts miał regularny dostęp do szefa delegatury

CIA  w  Sajgonie i  czasami rozmawiał nawet z  Westmorelandem.

W  jego opinii generał notorycznie próbował przedstawiać mu

bardziej optymistyczny obraz wojny. „Gdy Creighton Abrams

zastąpił Westmorelanda stało się jasne, że nie ufa on


tradycyjnemu systemowi przepływu informacji w  wojsku, który

miał tendencję przekazywać generałom takie informacje, jakie

chcieli usłyszeć”. Roberts napisał mi: „Abrams, jak się

dowiedziałem, zapraszał raz w  tygodniu na kolację sierżantów

prosto z  pola walki, upijał ich i  dzięki temu dowiadywał się, co

się tak naprawdę działo. Byłem pod wielkim wrażeniem. Nigdy

nie zapytałem Abramsa o  jego stosunki z  CIA, lecz odniosłem

wrażenie, że nie był do agencji wrogo nastawiony; lubił dostawać

tyle informacji, ile się da – nawet jeśli były to sprzeczne

informacje – o trwających operacjach. Westmoreland był w mojej

opinii zupełnie inny”.

[195] Dokumenty Westmorelanda, Biblioteka LBJ.

[196] Roberts.

[197] Część z tego była wynikiem nieporozumienia. Reporterzy tacy

jak Roberts musieli szybko wydostać z  miasta swoje artykuły

i zdjęcia, by tra ły one na czas do ich redakcji. Nie dało się tego

zrobić z pola bitwy.

[198]  Stefan Zweig, Marie Antoinette: The Portrait of an Average

Woman, tłum. Eden i  Cedar Paul, Garden City Publishing Co.,

1933.

[199] Tran, s. 50.

[200]  Francois Mazure, Cathedral Sanctuary in Hue, „Times of

London”, 5 lutego 1968 r.

[201]  Catherine Leroy, A  Tense Interlude with the Enemy in Hue

(dalej: Leroy), „Life”, 16 lutego 1968 r., s. 23–29.

[202] Kompania H, II Batalion, 5 Pułk Marines.

[203]  Znalazł się w  Pro Football Hall of Fame w  Canton w  stanie

Ohio jako najwyższy stopniem o cer, jaki kiedykolwiek grał

w NFL (na emeryturę odszedł w stopniu generała brygady).

[204]  Batalion NVA nie zdołał w  pełni wykorzystać tej okazji.

Rozpierzchnął się, nie atakując kompanii Echo.

[205]  Kapitan Jim Coolican, cytowany w: Richard Oliver, Battle of

the Perfume River, „Times of London”, 3 lutego 1968 r., s. 8.


[206] Shulimson, s. 176.

[207]  Braestrup, t.  2, s.  152. Ten cytat z  Wheelera przypomina, co

Ho Chi Minh powiedział Francuzom dwadzieścia dwa lata

wcześniej: „Zabijecie dziesięciu naszych ludzi, a  my zabijemy

jednego z waszych, a i tak to wy wykruszycie się prędzej”.

[208]  Zapis wywiadu opublikowanego w  „New York Timesie”,

5 lutego 1968 r., s. 15.

[209] Nguyen Manh Ha.

[210] Dokumenty Westmorelanda, Biblioteka LBJ.

[211] Ibidem.

[212]  Carroll Kilpatrick, LBJ Calls Uprising Failure; Viet Enemy

Holds On in Hue; Thieu Asks Heavier Raids, „Washington Post”,

3 lutego 1968 r., s. 1.

[213] Generał Loan zabił więźnia, o cera sił rebelianckich Nguyena

Van Lema po tym, jak Lema odnaleziono nad otwartym grobem

z trzydziestoma czterema ciałami w środku. Lem wcześniej zabił

południowowietnamskiego pułkownika i  całą jego rodzinę,

w  tym jego osiemdziesięcioletnią matkę. Słynną fotogra ę

wykonał fotoreporter AP Eddie Adams, który otrzymał za nią

Nagrodę Pulitzera. Egzekucję uchwycił także operator NBC Vo

Suu. Zdjęcie to stało się ikoną symbolizującą brutalność

i  niesprawiedliwość amerykańskiego sojusznika. Adams

powiedział później, że żałuje popularności tej fotogra i.

[214] „New York Times”, 4 lutego 1968 r., s. 11.

[215] „Times of London”, 3 lutego 1968 r., s. 9.

[216]  Joe Alsop, Red Raids on Cities Are Sign of Weakness, Not

Strength, „Washington Post”, 2 lutego 1968 r., s. A18.

[217] Braestrup, t. 2, s. 156.

[218] Ibidem, s. 157–158.

[219] Z perspektywy czasu ten komentarz prezydenta pokazuje, jak

mało Biały Dom wiedział lub rozumiał z  wewnętrznej dynamiki

rządu w  Hanoi. Ho Chi Minh w  tym momencie nie liczył się już

w  kręgach władzy, był chory i  leczył się w  Chinach. Nie mógł


„nakazać” ataków, a  jego poparcie dla ofensywy były bardzo

ostrożne.

[220] Oberdorfer, s. 169.

[221]  Bunker zamieścił ten fragment na koniec wielostronicowej

odpowiedzi na antywojenną przemowę Teda Kennedy’ego.

[222] Oberdorfer, s. 172.

[223]  Charles A.  Krohn, The Lost Battalion (dalej: Krohn), Praeger,

1993, s. 55.

[224]  Do każdej dywizji dołączone były także jednostki artylerii,

śmigłowce i oddziały wsparcia.

[225]  Struktura 1. Dywizji Kawalerii (Aeromobilna) w  1968  roku

obejmowała 1 Brygadę Kawalerii, do której wchodziły: I Batalion

Powietrzno-Desantowy 8 Pułku Kawalerii, II Batalion

Powietrzno-Desantowy 8 Pułku Kawalerii, I Batalion Powietrzno-

Desantowy 12 Pułku Kawalerii. Kolejną dużą jednostką dywizji

była 2 Brygada Kawalerii, która objemowała: I Batalion 5 Pułku

Kawalerii, II Batalion 5 Pułku Kawalerii oraz II Batalion 12

Pułku Kawalerii. Natomiast 3 Brygada Kawalerii obejmowała:

I Batalion 7 Pułku Kawalerii, II Batalion 7 Pułku Kawalerii oraz

V Batalion 7 Pułku Kawalerii.

[226]  Po wietnamsku Song Huong oznacza „rzekę Huong”, więc

Song Huong River oznacza „rzeka rzeka Huong”.

[227] Charles Baker, Gray Horse Troop (dalej: Baker), Powder River

Publications, 2013, s. 80; Krohn, s. 60.

[228]  Gerald McLain, A  Vietnam Tour Through My Eyes (dalej:

McLain), Independent Publishing Corporation, 2014, s. 277.

[229] Wspomnienia Dentingera: http://www.12thcav.us.

[230] 29 Pułk Piechoty 325C Dywizji NVA.

[231] McLain, s. 278.

[232] Krohn, s. 72.

[233] Ibidem, s. 74.

[234] Ibidem, s. 75.
[235] Shulimson, s. 179–180; Smith, s. 95. Wywiad z Cheathamem

przeprowadzony przez US Navy Bureau of Medicine and

Surgery, październik  2005,

https://archive.org/stream/CHEATHAMErnest/CHEATHAM%2

0Ernest_djvu.txt.

[236]  Marine Corps Oral History Program; Vietnam Field Interview

on the Battle for Hue City, 24 września 1968, wywiad polowy nr

2511; podpułkownik Ernie Cheatham (dalej: Cheatham).

[237] Stoczona we wrześniu tego roku była pierwszą z dwóch bitew

o  odbicie miasta. Siły komunistyczne zajęły miasto dwukrotnie.

Około czterdziestu tysięcy Marines i  żołnierzy piechoty odbiło je

w  ciągu tygodnia zaciętych walk, w  wyniku których zginęło

dwustu osiemdziesięciu Amerykanów, a  ponad siedem tysięcy

zostało rannych. Komuniści zajęli miasto ponownie w  tym

samym roku i  kolejna, znacznie większa w  skali bitwa została

stoczona między 31  grudnia a  7  stycznia. Wzięło w  niej udział

sto pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy amerykańskich, brytyjskich,

tajskich i  południowokoreańskich. Ponad ośmiuset z  nich

zginęło.

[238] Cheatham.

[239] Shulimson, s. 110.

[240]  John Laurence, The Cat from Hue (dalej: Laurence),

PublicA airs, 2002.

[241] I Batalion, 1 Pułk Marines.

[242] Laurence, s. 19.

[243] Leroy, s. 24.

[244]  Gene Roberts, Attacks on Hue Fail to Rout Foe, „New York

Times”, 5 lutego 1968 r., s. 1.

[245]  Gene Roberts, U.S.  Marines in Hue Drive Wedge into Enemy

Units (dalej, „Wedge”), „New York Times”, 6 lutego 1968 r., s. 1.

[246]  Alvin B., Webb Jr., Struggle for Hue Is Deadly, „Philadelphia

Inquirer”, 5 lutego 1968 r., s. 1.


[247]  Gene Roberts, U.S.  Marines Seize a  Third Block of Hue, „New

York Times”, 4 lutego 1968 r., s. 1.

[248] „Wedge”, s. 1.

[249]  Stuart I.  Rochester i  Frederick Kiley, Honor Bound: American

Prisoners of War in Southeast Asia, 1961–1973, Naval Institute

Press, 1999, s. 452. DiBernardo i pozostałych czterech żołnierzy

– sierżanci John Anderson, Donat Gouin i  Harry Ettmueller

oraz kapral John Deering – przebywało w  niewoli aż do

1973 roku.

[250] Krohn, s. 77.

[251] Mój wywiad z Lewisem „Buddem” Je riesem.

[252] Krohn, s. 132.

[253]  Według Krohna nigdy go nie ukarano. Dostał zgodę na urlop

po śmierci matki i zdezerterował. Krohn, s. 103.

[254] Ibidem, s. 105.

[255] Ibidem, s. 77.

[256] Krohn, w e-mailu do autora.

[257] McLain, s. 282–283.

[258] Udało się to osiągnąć. II Batalion 12 Pułku Kawalerii przesłał

okrętowi proporczyk jednej ze swoich kompanii jako oznakę

wdzięczności.

[259] 804 Batalion 5 Pułku Piechoty NVA, w którym znajdowało się

wielu członków Viet Congu (w  tym uwolnieni więźniowie)

i miejscowi partyzanci.

[260]  Hoang powiedział mi, że w  siłach Cheathama znajdował się

także batalion południowokoreański, lecz nie ma na to żadnych

dowodów.

[261] Hoang Anh De.

[262]  Gene Roberts, Enemy’s Soviet-Designed Ri e Slows Marines’

Drive in Hue, „New York Times”, 6 lutego 1968 r., s. 17.

[263] Smith, s. 96.

[264] Shulimson, s. 180.

[265] Hoang Anh De.


[266] Hammel, s. 99.

[267] Laurence, s. 25.

[268] Ibidem.

[269] Keith Kay.

[270] Hammel, s. 158–159.

[271] Ibidem, s. 161–162.

[272]  Wyglądał na poważnie rannego, lecz odłamek ominął jego

kości. Był pokrwawiony i  miał podarte spodnie, lecz poza tym

nic mu się nie stało. Inny żołnierz, John Griswold, dostał

odłamkiem w  obie nogi, lecz także uniknął najgorszego. Jego

rany były jednak na tyle poważne, że ewakuowano go z Hue.

[273]  W  budynku znajduje się dziś mała tablica upamiętniająca

siedmiu zabitych.

[274] Shulimson, s. 182.

[275] „New York Times”, 5 lutego 1968, s. 1.

[276]  Lekki krążownik o  znaku wywoławczym „Northampton”,

którego Budd Je ries, o cer artyleryjski batalionu, nie mógł

zidenty kować (w owym czasie nie służył żaden okręt pod nazwą

USS Northampton) oraz USS Lynde McCormick (niszczyciel).

[277]  1 Pułk Piechoty i  3 Pułk Piechoty ARVN, Hac Bao, 7 Dywizja

Powietrzno-Desantowa i  9 Dywizja Powietrzno-Desantowa oraz

III Batalion 7 Pułku i IV Batalion 5 Pułku Kawalerii Powietrznej.

Smith, s. 122.

[278] III Batalion 7 Pułku ARVN.

[279] Charbonneau.

[280] Nolan, s. 92.

[281] Piekło Dantego, Canto 3.

[282]  O cjalne statystyki mówiły o  trzystu zabitych w  pierwszej

fazie. Kieu, s. 142.

[283] Długa lista celów został zdobyta w czasie walk i znalazłem jej

przetłumaczoną wersję w  archiwach narodowych, „Location of

a Number of Objectives in Hue City”.

[284] Hoang Thanh Tung.


[285]  Według Cao Van Sena, odznaczonego żołnierza Viet Congu,

który dostarczył agę do cytadeli, czystki wymknęły się spod

kontroli: „To był naprawdę błąd. Wielu chrześcijańskich cywilów

zginęło. Zabito ich, ponieważ uważano za zdrajców, którzy

pomagali ARVN. Żołnierzy, którzy to zrobili, mocno później

krytykowano […]. Robili to ze względów osobistych, stały za tym

pojedyncze osoby”.

[286] Wywiad z Nguyenem Co Thanhem. Mai Van Ngu (Hoa), który

już nie żyje, uciekł wraz z  siłami komunistycznym po odbiciu

miasta. Został później schwytany przez siły ARVN i  uwięziony

na wyspie Con Dao, gdzie znajdowały się niesławne „klatki

tygrysów”. Wrócił do Hue w 1975 roku jako „bohater” rewolucji.

[287]  Wywiad z  Nguyenem Cong Minhem przeprowadzony przez

WBGH,

http://openvault.wgbh.org/catalog/V_A871CFC59DC1460DA8

775733E0AD8D15.

[288]  Tran, s.  213–215. Tran (pseudonim Nha Ca) utożsamia tego

„Daca” z  Nguyenem Dac Xuanem. Ten zaprzeczył pisemnie

i w rozmowie ze mną w Hue w lutym 2016 roku. Xuan poświęcił

sporo czasu i  energii, by zaprzeczyć wersji wydarzeń

przedstawionej przez Tan i  innych, zgodnie z  którą jest

bezpośrednio odpowiedzialny za zbrodnie w  Hue z  lutego

1968  roku. Przyznaje, że doszło do zabójstw zarówno winnych,

jak i  niewinnych osób i  że czystki wymknęły się spod kontroli,

lecz twierdzi, że nie był w nie bezpośrednio zaangażowany.

[289]  Mimo zaprzeczeń wydaje się prawdopodobne, że „Dac”

i  „Xuan” to jedna i  ta sama osoba. Biorąc pod uwagę

konsekwencje uczestnictwa w  barbarzyństwie tych dni, Xuan,

dziś poważany historyk na uniwersytecie w  Hue, nie chce być

z  nimi powiązany. W  swoich wspomnieniach pisze, że

w  młodości nie lubił imienia „Xuan” i  używał go niechętnie:

„Wcześniej nienawidziłem mojego imienia – Xuan. Było ono

powiązane z  dziewczynami, które były służącymi bogatych


z  miasta. W  czasie owych historycznych wydarzeń nagle

poczułem się bardzo podekscytowany z  powodu tak dziwnego

imienia. Dziękowałem w  myślach matce, że wybrała nazwę

starożytnej stolicy Quang Trunga, gdzie się urodziłem, by mnie

nazwać. Te rozważania przebiegające mi przez głowę nieraz

spowodowały, że poślizgnąłem się w  zamyśleniu na żwirowych

drogach i ryżowych poletkach, które przemierzałem” (rozdział 5,

s.  2). Nie napisał wprost, że używał swojego drugiego imienia

„Dac”, lecz jest to możliwe. W  innej pracy opisującej ten okres

A Star on Top of Phu Van Lau autor Hoang Phu Ngoc Tuang cały

czas odnosi się do Xuana per „Dac”. Tran jest pewna, że „Dac”

to nikt inny jak Nguyen Dac Xuan.

[290] Tran, s. 214.

[291]  Xuan w  wywiadzie ze mną (w  lutym 2016  roku) powiedział:

„Ja nie byłem generałem, byłem tylko cywilem, lecz sam

uważałem przywódców wydarzeń z  czasu Mau Than [Roku

Małpy] za naiwnych […] Jest mi bardzo przykro, że w  czasie

wojny nie mogliśmy uniknąć błędów […]. Sporo barbarzyństwa

wydarzyło się z  powodu naiwności […]. Jest mi bardzo przykro,

że w czasie wojny nie mogliśmy uniknąć wielu błędów”.

[292] Dziennik Nguyena Dac Xuana, rozdział 11, s. 7–8.

[293]  Brak informacji o  tym, by południowokoreańscy żołnierze

walczyli w  Hue, lecz słyszałem tę plotkę od wielu wietnamskich

żołnierzy i cywilów.

[294] Le Cong Thanh. Khoa był jego prawujem.

[295] Tran, s. 52.

[296] Ibidem, s. 56.

[297] Ibidem, s. 75.

[298] Ibidem, s. 77.

[299] Tuy-Cam i James Bullington.

[300] Dokumenty Westmorelanda, Biblioteka LBJ.

[301]  Depesza od Westmorelanda do Wheelera, 3  lutego 1968  r.,

Dokumenty Westmorelanda, Biblioteka LBJ. Podkreślenia moje.


[302]  John W.  Finney, Anonymous Call Set O Rumors of Nuclear

Arms for Vietnam, „New York Times”, 13 lutego 1968 r., s. 1.

[303]  Notatki ze spotkań rady bezpieczeństwa narodowego,

dokumenty Walta Rostowa i  dokumenty Williama

Westmorelanda, Biblioteka LBJ. Przez pierwsze cztery miesiące

1968  roku ponad sto tysięcy ton materiałów wybuchowych

zostało zrzuconych na obszar wielkości trzynastu kilometrów

kwadratowych; było to jedno z  najbardziej skoncentrowanych

bombardowań powietrznych w  historii według George

C. Herring, America’s Longest War, McGraw-Hill, 1979, s. 145.

[304] Dokumenty prezydenckie, Biblioteka LBJ.

[305]  Depesza od Westmorelanda do Wheelera i  Sharpa, 3  lutego

1968  r., Dokumenty Westmorelanda, Biblioteka LBJ.

Podkreślenia moje.

[306] Oberdorfer, s. 175.

[307] „New York Times”, 1 lutego 1968, s. 26.

[308]  Fragmenty przemówienia Roberta Kennedy’ego, „New York

Times”, 9 lutego 1968 r., s. 12.

[309]  Walter Rugaber, Civil Rights, Strong Challenge by King, „New

York Times”, 11 lutego 1968 r., s. E4.

[310] Dokumenty prezydenckie, Biblioteka LBJ.

[311] Dokumenty Rostowa, Biblioteka LBJ.

[312] Shulimson, s. 188.

[313]  Generał Hughes, dowódca Hue, powiedział: „Jeśli jeden

rodzaj wsparcia można uznać za skuteczniejszy od innych, to

musi to z  pewnością być 106-milimetrowe działo bezodrzutowe,

a w szczególności M50 Ontos”. Shulimson, s. 186.

[314] Mój wywiad z Hoang Anh De.

[315] Hammel, s. 186.

[316] Shulimson, s. 189.

[317]  Gene Roberts, U.S.  Marines in Hue Drive Wedge Into Enemy

Units, „New York Times”, 6 lutego 1968 r.


[318]  W.D.  Ehrhart, Vietnam-Perkasie: A  Combat Marine Memoir,

University of Massachusetts Press, 1983, s. 9–10.

[319] Ibidem, s. 263–264, a także mój wywiad z Ehrhartem.

[320] Soukup w liście do Nolana, 24 lipca 1980 r.

[321] Ibidem.

[322] Shulimson, s. 185.

[323]  Smith przeszedł na emeryturę jako generał dywizji,

Christmas jako generał broni, Downs jako generał brygady,

a Meadows jako pułkownik.

[324] Hammel, s. 227.

[325] „Wedge”.

[326] Okręty desantowe marynarki, tzw. LCM.

[327]  Są to niskie szacunki. Sam batalion pułkownika Dicka

Sweeta, który utknął na północny zachód od miasta, stracił

połowę stanu – ponad dwustu ludzi.

[328]  James Reston, Washington: The Flies That Captured the

Flypaper, „New York Times”, 7 lutego 1968 r., s. 46.

[329] Tu Minh i Nam Long.

[330] Kinh, s. 241–243.

[331] Krohn, s. 120.

[332]  W  książce pojawiają się nieprzychylne określenia takie jak

„Wietnamce” czy „żółtki”, odpowiedniki angielskiego terminu

gook. Służą one oddaniu tego, co żołnierze czuli i myśleli, w tym

czasem ich obraźliwego stosunku do Wietnamczyków, i  oparte

są na słownictwie używanym w wywiadach, których udzielili.

[333] Krohn, s. 126.

[334] Baker, s. 88.

[335]  Mój wywiad z  Donem Bowmanem, S-3, 3  Brygada 1  Dywizji

Kawalerii Powietrznej.

[336] Hammel, s. 316.

[337]  Gene Roberts, Marine Squad Rides to Battle on Motorcycles,

„New York Times”, 8 lutego 1968 r., s. 14.


[338]  H.D.S. Greenway, Foreign Correspondent: A  Memoir (dalej:

Greenway), Simon &  Schuster 2014, s.  65. Greenway pisze, że

później był rozczarowany tym, że wziął karabin do ręki: „Nie

jestem dumny z tego popołudnia […]. Wiele lat później Gene i ja

jedliśmy razem kolację w  Nowym Jorku i  powiedział mi, że

w  jego opinii podjąłem prawidłową decyzję, biorąc pod uwagę

okoliczności. Jednak sądzę, że to on podjął prawidłową decyzję”.

[339]  Gene Roberts, Hue to Danang: A  Perilous Boat Ride, „New

York Times”,  11  lutego 1968  r., s.  1. Artykuł wzbogaciłem

o informacje pozyskane w wywiadzie z Robertsem.

[340]  Courtney był tak uwielbiany przez swoich ludzi, że jeden

z  nich, Merril Ludwig, ma na plecach wielki tatuaż

upamiętniający go.

[341] Zamiast jego Smith ewakuował Courtneya. Został ranny kilka

dni wcześniej i  nalegał, by zostać. Teraz Smith powiedział mu,

że musi skorzystać z  tej rany, by wydostać się z  Hue „do

zachodu słońca”, co rozbawiło Courtneya, który pochodził

z  Teksasu. Powrócił do miasta niecały tydzień później po tym,

jak Gravel się uspokoił. Pułkownik nie zrealizował swojej groźby

sądu polowego.

[342]  John Laurence; notatki z  dokumentów Davida Halberstama

(znajdujące się na Boston University) do jego książki The Powers

That Be oraz materiał z  samej książki, s.  512; oraz Brinkley,

Cronkite, edycja Kindle, rozdział 22, lok. 6290.

[343] Sekwencje przedstawiające samą bitwę były rezultatem pracy

Johna Laurence’a  i  Keitha Kaya, Dona Webstera i  Johna

Smitha, George’a  Syvertsona i  Kurta Volkarta oraz

wietnamskich członków ekipy, którzy pomagali przy pracy nad

dźwiękiem. Cronkite najwyraźniej sam napisał tekst narracji

lmu, według wywiadu, który David Halberstam przeprowadził

do książki The Powers That Be z  Ernestem Leiserem,

producentem programu. Laurence zauważa, że tekst „brzmi” jak


mowa Cronkite’a. Kto inny w  1968  roku opisywałby tak sam

siebie w tekście narracji?

[344] Michael Herr, Dispatches (dalej: Herr), Knopf, 1977, s. 73.

[345] Ibidem, s. 73–74.

[346]  Herr albo pomylił budynki, albo przesadzał. Uniwersytet nie

został poważnie uszkodzony w czasie bitwy.

[347] Herr trzymał się błędnych szacunków MACV.

[348]  It Wasn’t Pretty Folks, But Didn’t We Have Fun?, Carol

Polsgrove, W.W Norton, 1995, s. 174.

[349] Smith, s. 111.

[350] Laurence.

[351]  Bateria 4,2-calowych moździerzy, I  Batalion, 11  Pułk,

1  Dywizja Marines. Była ona częścią operacji X-Ray i  ich

znakiem wywoławczym w radiu było „Whiskey X-Ray”.

[352]  Peter Braestrup, Weather and Thin Ranks Slow Marines’

Tough Fight in Hue (dalej: Braestrup 12.02.68), „Washington

Post”, 12 lutego 1968 r., s. 1.

[353]  Depesza od Bunkera do Cushmana, 16  lutego 1968  r.,

dokumenty Westmorelanda, Biblioteka LBJ.

[354] Braestrup 12.02.68.

[355]  Żołnierze z  poboru zazwyczaj tra ali w  szeregi na dwa lata;

ci, którzy się zaciągnęli, podpisywali normalnie kontrakt na

cztery lata.

[356] Dale A. Dye, Citadel, a novel, Diamond Books, 1994, s. 147.

[357] Nolan, s. 178.

[358] Lonny Connolly.

[359]  West został ewakuowany do Phu Bai i  przeżył. Otrzymał

odznaczenie Bronze Star z dodatkową dystynkcją za odwagę – V

for Valor, mimo tego, że Smith zgłosił go do wyższego

odznaczenia. Marines nie przypadło do gustu, że stracił swój

czołg.

[360]  Tak bardzo, że później nikt nie mógł sobie przypomnieć jego

prawdziwego nazwiska. „Scooby” został ranny pod koniec bitwy


i ewakuowany, lecz żaden z członków jego jednostki nigdy już go

nie zobaczył.

[361]  Hoang Thi No walczyła w  Hue aż do 26  lutego. Następnie

dołączyła do żeńskiego plutonu Viet Congu zwanego Vo Thi Sau,

który walczył aż do końca wojny. Wróciła do swojej wioski

w  1975  roku jako sławna członkini oddziału „Rzeka Huong”.

Została ważną członkinią partii i  pracowała w  strukturach

partyjnych aż do emerytury.

[362] Hammel, s. 248.

[363]  Później służył jako dyrektor Akademii Sprawności Fizycznej

w  Quantico, która przygotowywała instruktorów Korpusu

Marines.

[364] Smith, s. 129.

[365] Nicholas Warr, Phase Line Green (dalej: Warr), Naval Institute

Press, 1997, s. 87.

[366]  Notatka od Wheelera dla prezydenta, 9  lutego 1968  r.

Biblioteka LBJ.

[367] Warr, s. 89.

[368] Ibidem, s. 91–92.

[369] Ibidem, s. 92.

[370] Shulimson, s. 194–195.

[371] Bez związku ze słynnym bejsbolistą.

[372] Warr, s. 109.

[373] Ibidem, s. 113–128.

[374]  Bernard Weinraub, Saigon’s Authority Believed to Be in

Critical Stage, „New York Times”, 11 lutego 1968 r., s. 3.

[375]  Hanoi Attacks, and Scores a  Major Psychological Blow,

„Newsweek”, 12 lutego 1968 r., s. 23. Podkreślenia moje.

[376] Miller Center.

[377] Ibidem.

[378] Braestrup, t. 1, s. 190.

[379] „Time”, 14 lutego 1968 r., s. 1, 34.


[380]  Viet-Bound Troops Get LBJ Sendo , UPI, „Philadelphia

Inquirer”, 18 lutego 1968 r., s. 1.

[381] Smith, s. 139.

[382] Ibidem.

[383]  Morrow zabrał później muzyka Trinh do Joan Baez

w Kalifornii, lecz strażnicy u bramy jej domu go nie wpuścili.

[384] Herr, s. 79.

[385] Ibidem, s. 74.

[386] „Time”, 16 lutego 1968 r., s. 20.

[387] Halberstam, s. 512.

[388] List Laurence’a do Halberstama, 1 czerwca 1974 r.

[389] Warr, s. 133.

[390] Ibidem, s. 135.

[391] Thomas A. Johnson, Vietcong Continue to Hold Out in Central

Hue Despite Marine Attacks, „New York Times”, 14  lutego

1968 r., s. 3.

[392]  Wiele lat później Berntson nie mógł sobie przypomnieć

prawdziwego nazwiska tego żołnierza.

[393] Shulimson, s. 205 oraz Smith, s. 145.

[394] Smith, s. 146.

[395] Whitmer i Harrington.

[396]  Gene Roberts, Jets Hammer at Hue Citadel, „New York

Times”, 15 lutego 1968 r., s. 3.

[397] Smith, s. 142.

[398]  Thomas A.  Johnson, U.S.  Marine Gain 200 Yards in Day at

Hue’s Citadel, „New York Times”, 16 lutego 1968 r., s. 1.

[399]  Był to Dennis Michael, którego śmierć opisana jest

w części VI, rozdziale 8.

[400]  Kapitan Harrington dostał później reprymendę za niezdjęcie

Thomsa z  linii frontu, mimo że został kilka razy ranny i  mógł

otrzymać trzy odznaczenia Purple Heart.

[401]  Eshelman. Według Nguyena Quang Ha batalion w  cytadeli

poniósł takie straty – stu pięćdziesięciu ludzi w jeden dzień – że


podjął próbę wycofania się tego wieczoru, lecz został

zbombardowany (Ha twierdził, że przez bombowce B-52) i  cała

reszta oddziału została wybita.

[402]  W  wywiadzie ze mną Tang Van Mieu najpierw oskarżył

Amerykanów o używanie cywilów jako żywych tarcz, lecz później

przyznał, że robił to samo. Obie strony oskarżały się o  to

wzajemnie i chociaż nie była to o cjalna praktyka żadnej z nich,

to łatwo sobie wyobrazić, jak pojedynczy żołnierze lub

poszczególne jednostki korzystały z bliskości cywilów.

[403]  Thomas A.  Johnson, Hue’s Mayor Says Foe Executed 300,

„New York Times”, 12 lutego 1968 r., s. 1.

[404] Tran, s. 265–266.

[405] Ibidem, s. 279.

[406] Ibidem.

[407] Ibidem, s. 276.

[408] Ibidem, s. 268.

[409] Ibidem, s. 266–267 i 270.

[410]  Zob. mój komentarz o  Xuanie w  Epilogu. Jak powiedział

w  moim wywiadzie, był przekonany, że Le Quang zostanie

zabity, lecz wcześniej powiedział mi, że wielu aresztowanych nie

było skazywanych na śmierć, lecz wyłącznie na reedukację.

„Dlaczego więc założyłeś, że w jego wypadku zostanie on zabity”

– zapytałem go. Xuan powiedział, że z  powodu intensywnych

walk i  bombardowań można było założyć, że Le Quang zginie,

lecz nie uważał, że stanie się to z  pewnością z  rąk jego

strażników. Wydawało mi się jednak, biorąc pod uwagę

niezwykłą wdzięczność wyrażoną przez fotografa, że ani on, ani

Xuan nie przejmowali się w  pierwszej kolejności zagubionymi

pociskami. Wydawało mi się, że Xuan uratował go przed

egzekucją.

[411]  18 Days Under the Bed, He Eludes Foe in Hue, „Washington

Post”, 20 lutego 1968 r., s. 14.


[412] Alvin B. Webb Jr., Marines Face 9 Hue Blocks of Death, Terror,

UPI, „Philadelphia Inquirer”, 18 lutego 1968 r., s. 1.

[413] Herr, s. 81.

[414]  Alvin Webb, Fearful Price Paid for Four Blocks, „Times of

London”, 21 lutego 1968, s. 6.

[415]  Fred Emery, N.  Vietnamese Die Chained to Their Gun Posts,

„Times of London”, 16 lutego 1968 r., s. 1.

[416] Nguyen Quang Ha i Le Huu Tong.

[417]  Jest to buddyjski symbol szczęści. Jego ramiona wygięte są

zgodnie z  ruchem wskazówek zegara, podczas gdy nazistowska

swastyka ma ramiona wygięte w przeciwnym kierunku.

[418]  Felix Bolo, White Flag That Brought Only Hail of Bullets and

Civilian Deaths, „Times of London”, 22 lutego 1968 r., s. 6.

[419]  Lee Lescaze, Hue Marines, Bitter as They Are Brave,

„Washington Post”, 20 lutego 1968 r., s. 1.

[420] Po wojnie Thompson odwiedził w Filadel i brata McGonigala,

który przyznał, że kapłan udał się do Wietnamu z  „życzeniem

śmierci”.

[421]  Obaj korespondenci, a  także Charles Mohr, otrzymali później

Bronze Star.

[422] Dokumenty Westmorelanda, Biblioteka LBJ.

[423] Bowman.

[424] Baker, s. 125.

[425]  Jak się okazało – znacznie później. Niemal czterdzieści lat

później zaczął odczuwać ostry ból w  prawym kolanie. Udał się

do ortopedy, który znalazł pocisk z  kałasznikowa, który utknął

w stawie.

[426] Baker, s. 130–131.

[427] Smith, s. 154

[428] Hammel, s. 303.

[429]  Kompania Lima, III  Batalion, 5  Pułk, dowodzona przez

kapitana Johna Niotisa.


[430]  Thomas A.  Johnson, Wary Hue Civilians Live Around the

Battle, „New York Times”, 21 lutego 1968 r., s. 3.

[431]  Vietcong Fight to the Death, „Times of London”, 16  lutego

1968 r., s. 10.

[432]  Charles Mohr, U.S.  Marines Gain a  Hue Objective, but Foe

Fights On, „New York Times”, 23 lutego 1968 r., s. 1.

[433] Kinh, s. 244.

[434] Tang Van Mieu.

[435]  Hue Chief Issues Execution Order, „New York Times”,

21 lutego 1968 r., s. 1.

[436] Shulimson, s. 216.

[437]  Marines straciło stu czterdziestu dwóch zabitych i  tysiąc stu

rannych (Shulimson, s.  213). II Batalion 12 Pułku Kawalerii

Powietrznej stracił osiemdziesiąciu jeden zabitych i  dwustu

pięćdziesięciu jeden rannych (Krohn, s.  140). Krohn uaktualnił

te liczby w  wydaniu z  2008  roku, dodając na stronie  ix:

„Najpierw muszę poprawić rachunek strat. W  czasie sześciu

tygodni opisanych w  książce liczebność 2/12 spadła z  pięciuset

do mniej niż dwustu. Początkowo napisałem, że w  liczbie tej

znajdowało się sześćdziesięciu zabitych i  dwustu pięćdziesięciu

rannych […]. Teraz wiem, że zabitych było osiemdziesięciu

jeden, a  nie sześćdziesięciu”. V Batalion 7 Pułku Kawalerii

Powietrznej stracił dwudziestu siedmiu zabitych i dwustu trzech

rannych (Baker, s. 157).

[438] Dokumenty Rostowa, Biblioteka LBJ.

[439]  Notatki ze spotkań prezydenta, 23  stycznia 1968  r.,

Biblioteka LBJ.

[440] 6 marca 1968 r., depesza z Rady Bezpieczeństwa Narodowego

w Bibliotece LBJ.

[441]  Gene Roberts, U.S.  Command Sees Hue, Not Khesanh, as

Foe’s Main Goal, „New York Times”, 7 marca 1968 r., s. 1.

[442] „Newsweek”, 19 lutego 1968 r.


[443] Louis Menand, Seeing It Now, Walter Cronkite and the Legend

of CBS News, „New Yorker”, 9 lipca 2012 r.

[444] Halberstam, s. 514.

[445] Co, pod prezydentem Nixonem, uczynił.

[446]  Kieu: „Najwyższe dowództwo wydało rozkaz, by ten atak [na

Khe Sanh] nastąpił około tygodnia przed Tet w  1968  roku (to

znaczy między 20 a  23  stycznia 1968  roku). Atak miał zostać

przeprowadzony przed ogólnokrajową ofensywą w  celu

odciągnięcia sił wroga od innych obszarów operacyjnych”.

[447]  Betty Boyd Caroli, Lady Bird and Lyndon: The Hidden Story

of a  Marriage That Made a  President, Simon & Schuster, 2015,

s. 312.

[448] Notatki z tego wywiadu znajdują się w archiwach narodowych

w Waszyngtonie.

[449] Mai Elliott, RAND in Southeast Asia, Rand 2010, s. 12.

[450] Zdobył nagrodę Roberta Capy za tę serię.

[451] Przemówienie Nixona z 3 maja 1968 r. w Indianie.

[452] W typowym dla Westmorelanda krętactwie (A Soldier Reports,

s.  434) prawidłowo określa liczbę zabitych amerykańskich

Marines na stu czterdziestu dwóch, lecz pomija osiemdziesięciu

zabitych żołnierzy kawalerii powietrznej (87). Dodaje jednak

liczbę żołnierzy Frontu zabitych w  okolicach La Chu (trzy

tysiące) do szacunkowej liczby zabitych przeciwników w  mieście

(pięć tysięcy).

[453]  Outlook Assessed by Westmoreland, „Associated Press”,

26 lutego 1968 r.

[454] Tran Van Tra, cytowany w: Karnow, s. 544.


 

INDEKS

Abrams, Creighton 38, 149, 460, 466, 516, 519, 529, 551, 567, 613

Adkisson, George 130, 138, 162, 165, 166, 172, 175, 232, 402, 439, 472

Ali, Muhammad 51

Allbritton, Dan „Arkie” 281, 315, 316, 414–415, 595

Alsop, Joe 248, 601

Alsop, Stewart 52, 601

An Cuu (most) 60, 119, 126, 152, 188, 231, 322, 359, 395, 602, 611

Anderegg, Mike 151, 155, 160, 274–277, 595

Anderson, Bob 490–491

Anderson, John 617

Andrews, George 43

An Hoa (brama) 61, 104, 123

An Lao 90

Armia Północnego Wietnamu (NVA) 13, 23, 26, 37, 42, 43, 55, 57, 67, 70–71, 75–76, 79–

80, 89, 93, 101–102, 104–105, 110, 117–118, 123, 128, 131, 135, 139, 146, 149, 155,

160, 165, 168, 176, 191, 196, 202–203, 240, 245–246, 256–257, 259, 263, 265, 281,

283, 285–286, 316, 350, 363, 368, 370, 371, 378, 384–385, 387, 399, 404, 405, 459,

474, 516–517, 519, 523, 526, 534, 568, 581, 595, 597, 603, 614, 618

Armia Republiki Wietnamu (ARVN) 13, 18, 19, 20, 26–29, 54, 62, 66, 68–69, 71, 75, 77,

80, 87, 92, 98, 103, 104, 109–111, 117, 119, 121, 123, 125–132, 136, 140, 142–144,

148–151, 153, 157, 165–167, 169, 173, 188, 190–193, 203, 210, 216, 219, 221–223,

231–232, 245, 252, 257, 263, 270, 273, 276, 281–282, 285, 295–296, 329, 331, 333–

337, 342, 345, 348, 354, 358, 369–371, 373, 375, 377, 382, 395, 399, 407, 420, 422,

424–425, 431, 434, 436, 439–442, 453, 457, 464, 466, 492, 508–509, 533, 535–537,

539–540, 545 553, 556–557, 578, 581, 593, 597, 606, 609, 612, 619

Australia 580

Siły Zbrojne (Armia) USA 33, 34, 38, 54, 70, 81, 209, 243, 256, 287, 453
Ba, Doan Van 173

Bach Ho (most) 61, 95, 119, 189, 192.

Back, James 174

Baker, Charles 263, 382, 519–520, 523–524

Ba Long 102

Bao, Mai Xuan 120–121, 126, 534–535

Bao Dai 60, 341

Barbush, Ernie 31

Barnes, Barney 170

Barnes, William 299–300, 314

Batcheller, Gordon 147–153, 155, 157, 158–160, 162, 232, 235–236, 265, 595, 609, 610,

611

Beck, Win eld 87, 387, 521.

Ben Hai (rzeka) 102

Ben Tre 176

Bernie, Stephen (Steve) 137, 173

Berntson, Stephen (Steve) 227–229, 231, 362, 367–368, 370–371, 395–396, 464–466,

511–513, 583–584, 595, 627

Berrigan, Philip 51

Bingham, Sam 225–226, 232–233, 595

Birch, Tom 465

Blair, Ken 490–491

Bolo, Felix 509

Bowman, Don 383, 516, 519, 595, 623

Bradley, Donald 281

Braestrup, Peter 406–407, 456

Breth, Frank 136–137, 162, 167, 595

Broadfoot, Gordon 411–412

Brockwell, James 152

Brown, Chris 213–219, 317, 409, 411–412, 596, 612

Brown, Madeline 612

Brown, Tommy 507–508, 596

Bullington, Jim 98–100, 193, 196–198, 341–342, 360, 406–407, 455, 583, 596, 605

Bullington, Tuy-Cam 98–99, 193, 196, 199, 334, 341–343, 360, 407, 455, 583, 596, 605

Bunker, Ellsworth 48–49, 53, 185, 251, 407, 615, 624

Burghardt, Josef 358, 363


Burnham, Tom, „Bernie” 406

Byrd, Robert 350–351

Cam Ne (wioska) 47, 398

Campbell, Charlie 214–216

Campbell, Hugh 261–263, 289

Camp Evans 96–98, 113, 252–253, 255, 257–259, 284–285, 288, 321, 384

Cam Ranh (zatoka) 88

Cam Ranh (szpital) 526

Canley John, Gunny” 153–154, 159–162, 166, 167, 172, 173, 232, 237–238, 302, 307,

609

Can Tho 58, 75, 176, 582

Cao Tho Xa 330

Caravelle Hotel 99, 205, 460

Carter, Dan 207, 596

Chanh Tay (brama) 70–71, 104, 106–107, 127, 133, 144, 211, 320, 327, 330, 373, 495,

582

Charbonneau, Terry 96–97, 321–322, 596

Cheatham, Ernie, „Wielki Ernie” 155, 202–203, 225, 239–241, 243, 251, 265, 267–271,

296, 298–301, 305, 307–308, 311–313, 317, 319–320, 325, 353–355, 359–360, 362,

364–365, 367–369, 395, 403, 407, 435, 440, 502, 574, 584, 585, 616, 618

Che Thi Mung 17, 57, 68, 109–120, 331, 423, 429, 571, 582, 596

Childs, Bob 522, 596

Chiny 41, 44, 67, 75, 76, 78, 81, 103, 327, 585, 602, 615

Chot (o cer ARVN) 534

Christian, George 347

Christmas, Ron 232, 235–236, 238–241, 265, 271, 301, 303, 305, 311–314, 355, 360,

362, 364, 366–367, 371–372, 406–408, 584, 590, 596, 622

Chung, Tran Huy 130–131, 596

Clem, Dan 289

Cli ord, Clark 450–451, 540, 544–545, 550

Cobb, Ty 110, 441

Co in, William Sloan 51

Collins, David 216

Comacho, Hector 291, 293

Con Dao 619


Connelly, Lonny 408–409, 411–412, 417, 596

Conrad, William 473

Con Tien 75, 148

Crook, Jimmy 160

Coolican, Jean 439–440

Coolican, Jim 26–29, 31, 38, 113, 130, 135–139, 165–169, 172–175, 245, 320, 434, 439–

442, 446, 530, 533, 578–581, 590, 596, 606

Courtney, Allen 359, 396–397, 623–624

Crapse, Wayne 409, 41

Cressonier, Marie 197–198

Cronkite, Walter 249, 269, 396–400, 403, 460–461, 547–550, 587, 624

Crum, Frank 278

Cushman, Robert E. 149, 245, 407, 466, 529, 624

Dailey, Eddie 162, 418, 421

Da Lat 582

Da Nang 29, 58, 61, 64, 75, 77, 90, 92, 93, 98, 100, 149, 184, 186, 193, 202, 223, 225,

226, 231, 245, 285, 369, 394, 395, 407, 411, 435, 455, 484–485, 553, 582

Dang Hoa Ho 574, 590, 594–595, 603, 608

Dankworth, Jerry 316

Dao (rzeka) 190

Dap Da 22, 23, 82, 109, 120, 396, 423

Davison, Mike 91, 380, 386–387, 596

Davison, Charlie 519, 525

DelaRivaVara, Roberto 216, 299

Delarosa, Reymundo 318

Dentinger, David 259, 262, 264

DiBernardo, James 282, 617

Diem, Ngo Dinh 36–37, 60, 62, 596, 600

DiLeo, Carl 258, 260–263, 286–287, 290, 292–293, 377–379

Dinh, Ton That, (generał) 192, 492

Dinh, Ton That (major) 296

Dinh Mon 65

Doang Thanh Xu 596

Doezema, Frank 25–31, 38, 85, 113, 135–137, 139, 167, 175, 210, 581

Doi Hoa 496


Don, Huynh Van 336, 596

Dong Ba (brama) 337, 373, 441, 473, 499

Donnelly, Rick 237, 269, 596

Doss, Roger 231

Downs, Mike 201–204, 206, 212, 215–216, 219, 222, 238, 241, 265, 271, 298–299, 301,

305, 311, 313–314, 316–317, 357, 364–365, 405–406, 412, 537, 580–581, 584, 587,

590, 596, 610, 612, 622

Dowództwo Wsparcia Wojskowego dla Wietnamu (MACV) 22, 29, 33, 35, 44, 46, 113, 119,

125, 127, 135–136, 142, 151, 160, 162, 167, 173, 176–177, 198, 203, 205–206, 209,

211–212, 216, 223, 225, 231, 256, 269, 273–274, 281, 295, 297, 305, 320–322, 339,

354, 371, 395, 405, 435–436, 439, 449–450, 457, 464, 466, 516, 529, 533, 545–546,

551, 565, 568, 581

Drew, Fred 140, 162, 170, 596

Dung, Van Tien 80, 376

Duong Hoa 65

Dye, Dale 227, 231, 401, 414, 428, 596

Earhardt, Steve 218

Egan, Terry 123

Ehrhart, Bill 174–175, 270, 357, 361, 413, 577–578, 596, 622

Eichler, Gary 306, 596

Eisenhower, Dwight 36–37, 452, 547, 573

Ekker, Chuck 315–316, 339, 596

Ellsberg, Daniel 553

Emery, Fred 506

Erlandson, Bob 205

Eshelman, Bill 492–493, 531, 596

Esquivel, Al 420–421, 596

Estes, Ed 438, 442, 444

Fawcett, Denby 87, 387

Ferguson, Frederick 148, 609

Figueroa-Perez, Cristobal 215, 217–218, 279

Filadel a 28, 150, 161, 236, 437, 464, 483, 486, 500, 577

Filipiny 183

Fitzgerald, Mike 153, 159


Fleischmann, Carl 277–278, 419, 422

Floyd, Donald 154

Ford, Gerald 183, 567

Fraleigh, Patrick 159, 161–163, 609

Francja 48, 96, 99, 118, 280

Frankel, Max 250

Frasier, Ronald 203, 314

Front (Wyzwolenia Narodowego) 13, 67–68, 76–77, 102–105, 110–111, 121, 123–124,

126, 131–133, 138, 140, 142–145, 167, 169, 170, 176, 187, 189, 192–193, 195, 197–

198, 209, 211–212, 234, 243, 259, 270, 273–274, 295, 297, 300, 309, 316, 320, 325,

328, 329, 336, 337, 339, 340, 342–343, 354, 362, 365, 369, 371, 373, 375–377, 384,

391–392, 395–396, 406, 418, 420, 425, 429, 431, 433–434, 439, 441, 442, 456, 459,

460, 466, 472, 479, 480, 492, 493, 495–496, 498–503, 505–507, 515–517, 529–534,

537, 539–540, 553, 555, 565, 570, 576, 582, 595, 597, 606, 607, 631

Fulbright, William 451

Gallagher, Jim 399

Gasbarrini, Lou 214–215

Genewa 36

Georgaklis, Jim 420–421

Giap, Vo Nguyen 76–77, 81, 105, 250, 376, 571

Ginsburgh, Robert N. 346

Gonzales, Juan 260–264, 280, 288, 379, 523, 596

Gonzalez, Alfredo, „Freddie” 154–155, 161, 176, 237–238, 305, 308–310, 415, 609

Gonzalez, Henry 264

Goodin, Brad 279–280, 422, 427

Goralski, Robert 249

Gosselin, James, „Doc Goose” 214, 612

Graham, Joe 444

Gralnick, Je 399, 460–461

Grantham, Alvin Bert 558–564, 588

Gravel, Marcus 155–157, 159–160, 162, 165–166, 168–169, 171–172, 175, 212, 216,

219–220, 238–239, 245, 251, 265, 269–270, 296, 300, 306, 308, 319, 390, 395–397,

399–400, 413, 610, 624

Green, Moe 511

Greenway, David 392–393, 512–513, 623

Grissinger, Rick 508


 

Ha, Nguyen Quang 117, 329, 596

Hac Bao (Czarne Pantery) 29, 31, 112–113, 119, 129, 131–133, 140, 165, 168, 210, 434,

439–440, 442, 466, 530, 532–533, 536–537, 579, 581

Halberstam, David 45–46, 48, 182, 249, 550, 573, 599

Hall, Bobby 277–278, 417, 420

Hammons, Don 476–477, 480

Ha Nam 101

Hanoi 26, 36–37, 39, 41–42, 44, 48, 52, 56–58, 60, 69, 75–81, 101, 112, 117, 119, 123,

141–144, 177, 198, 225, 246–247, 332, 334–345, 349, 375–376, 392, 434, 451–452,

466, 537, 540, 548, 551, 567–569, 571–575, 579, 594, 601, 607–608, 615

Harrington, Myron 469–475, 477–480, 483, 505–508, 511, 530, 627

Harris, Bill 477

Hart, Calvin 484, 503, 596

Harwood, Richard 44

Hau (brama) 123, 435, 438

Haukness, Steve 99, 193, 198

Hausrath, Don, „Rat” 213, 298, 314–315, 405–406, 414

Hayes, Harold 400–401

Hedger, Robert 314

Heidel, Lou 172

Helvey, Bob 255–256, 262, 289, 291, 380

Henschel, William 214, 216, 218, 275, 612

Hensley, Anne 195

Herr, Michael 400–401, 459–460, 502, 624

Heston, Charlton 90

Higgins, John 170

Hoang Anh De 126–127, 139, 296–298, 303, 306, 314, 316, 353, 354, 359, 368, 369,

373, 390, 395, 536

Hoang Thanh Tung 331, 536

Hoang Thi No 21, 22, 423–424, 625

Ho Chi Minh 36, 41, 48, 55, 60–62, 73, 75, 78, 80–81, 195, 250, 351, 483, 571, 574,

580, 582, 585, 602, 614–615

Hong Bang, dynastia 59

Hongkong 181

Hopkins, Bob 286–287


Horner, Jack 39

Horner, Richard 212–216, 275, 364, 612, 696

Ho Thi Kim Loan 330

Hue, Tran Ngoc, „Harry” 112–113, 131, 466, 532, 581

Hu , Bill 308

Hughes, Emmet John 546

Hughes, Stanley 225, 265, 268–269, 300, 305, 358, 371, 396, 399, 436, 470, 529, 622

Humphrey, Hubert 457

Huong (rzeka) 17, 22, 29, 58, 59–62, 68, 77, 95, 105, 110, 113, 134, 139, 166, 174, 189,

193, 204, 210, 223, 232, 270, 271, 322, 331, 337, 373, 389, 392, 395, 396, 408, 428,

433, 509, 532, 602, 615

Huong Chu (wioska) 330

Huong Tra (dystrykt) 330

Huu (brama) 70, 127, 373, 466, 495, 533, 536

Imlah, Jack 474–475

Indie 392

Irvine, Jerry 167

Istvie, Albert 100, 193, 196–197, 407

Japonia 41, 239, 433, 527, 563

Je ries, Lewis 291, 293

Jenkins, Chris 199, 209, 500–501

Jenkins, Greg 505

Jennings, Fernandez 439, 501, 530

Jimenez, Eden 357

Johnson, Lyndon Baines 33–41, 44, 45, 47, 49, 50, 51, 52, 53, 56, 79, 182, 185, 223,

247–251, 282, 345–347, 349–351, 450–453, 540–541, 543, 544, 551, 566, 573, 579–

580, 585, 594, 599, 600, 611

Johnson, Robert 599

Johnson, Sandra 199, 206

Johnson, Thomas 464, 480, 496, 532

Jones, Roy 282

Joshi, G.D. 392

Kaczmarek, Walter, „Szef” 366–367, 372


Kalischer, Peter 460–461

Kambodża 55, 550, 567, 583, 612

Kanada 392

Kay, Keith 269, 274, 312, 399, 624

Kennedy, John F. 28, 37, 573

Kennedy, Jack 182

Kennedy, Ted 450, 615

Kennedy, Robert F. (Bobby) 28, 35, 37, 349–350, 450, 621

Kent, Alan 476–477

Kephart, Russell 287

Ker, Michael 159

Ke Van (rzeka) 104

Khe Sanh 55–56, 75, 105, 112, 198, 224, 246–247, 250, 345–347, 399, 437, 451, 453,

515, 517, 540–542, 551, 568, 604

Khoa, Nguyen Dang 339

Kief, David 317

Kim Phung (góra) 121, 124–125

Kim Do 66, 73

King, John R. 226, 280, 298

King, Martin Luther, Jr. 43, 99, 350, 600

Kinh, Dang 76–78, 80, 10–106, 119, 124, 373, 375–376, 533, 603

Kinny, Gerald 172, 175

Kirkham, Donald 171–172, 175

Komer, Robert 48

Korea 25, 28, 34, 41, 226, 239, 255, 257, 284, 298, 381, 435, 501

Korea Południowa 85

Krohn, Charles 256, 259, 262, 283–284, 288, 294, 590, 617, 630

Kromer, Ken 360

Ky, Nguyen Cao 466

La Chu 67, 142, 180, 243, 246, 248, 250, 252, 254, 256, 258–260, 264, 268, 270, 274,

276, 278, 280, 282, 284, 286, 288–290, 292, 294, 296, 298, 300, 306, 308, 310, 312,

314, 316, 318, 320, 322, 325, 378–379, 384–385, 431, 467, 514–517, 521–523, 525–

527, 531, 603, 631

LaHue, Foster 149, 151, 165, 168, 176–177, 210–211, 225, 251, 265, 285, 435–436,

466–467
Lala, Nolan 173, 321

Lam, pani 334

Lambert, Frank 380, 386

Lam Hai Luong 334

LaMontagne, Ed 151, 162

Lampo, Steve 136

Lam Ung 334

Landry, Ed 403–404, 427, 531

Laos 55–56, 76, 101–102, 144, 550, 567, 581

Lau, Hoi Tin „Tony” 264, 284

Laurence, John 269, 274, 311–313, 359, 397, 399, 402, 460–461, 571, 624

Lauver, Bob 163, 172–173

Le Cong Thanh 130, 337

Le Duan 75, 79–80

Le ar, Richard, „Lewy” 483–491, 504–505, 507, 577

Le Huu Tong 101, 125, 472, 506, 535

Leiser, Ernie 399, 460–461

LeMay, Curtis 41

Lengel, John 214–215

Le Ngoc Thinh 130, 190

Leroy, Catherine 226–227, 231, 233–234, 273–274, 571

Lescaze, Lee 456, 510–511

Le Thi Mai 70

Le Tu Minh 105, 125, 142, 533

Le Van Hoi 189

Le Van May 130, 337

Lien, Pham Thi 21, 109, 423

Lien, Tran Anh 63, 67, 335, 596

Lieu Coc 384, 386, 516, 520

Ligato, John 149, 159, 161, 170, 176, 308

Linh, Dinh Hoang 575, 595

Loan, Dang Dinh 121, 596,

Lo and, Jack 110

Loos, Walt 287

Lucas, Glen 171–172, 175, 610

Lundy, Frank 502


Lyons, Richard 155, 157, 170–175

Maddox, Dane 285,

Mailer, Norman 52, 400

Mai Van Ngu 333, 619

Mang Ca 29, 58, 112, 118–119, 123–125, 127, 130, 132–133, 140, 142, 169, 190, 192,

210–211, 224, 251, 263, 320, 434–436, 439, 441, 443, 447, 450, 456, 459, 470, 476–

478, 493, 498, 512, 553,

Manhard, Philip 198

Marcotte, Art 417, 428, 590

Marquez, Marty 154, 175

Martin, Dennis 443–444

Mau Ty 335–336

Mazure, Francois 227, 231, 233–234, 273–274

McCarthy, Eugene 51, 248, 347, 349, 542, 601

McCauley, Jerry 499–500

McCoy, Jim 281, 315, 406

McCullin, Don 480, 588

McGonigal, Aloysius 437, 511, 629

McGovern, George 567

McGuire, Dennis 522–523

McLain, Jerry 293

McNamara, Robert 36, 38, 41–44, 47, 51, 56, 99, 185, 246, 450, 541–542, 600

McNeil, Michael 170, 358

Meadows, Chuck 155–157, 159–160, 162, 169–173, 176, 203, 211–212, 219, 220, 222,

238, 241, 265, 268, 271, 311, 321, 364–365, 574, 590, 610, 622

Meggs, Tony 476

Michael, Dennis 511–513, 627

Mignemi, Bob 30–31

Miller, Steve 99, 193, 198

Minh, Nguyen Cong 333, 620

Mohr, Charles 184, 209, 389, 512, 629

Mongolia 583

Moon, Howard 368

Moore, Donald 155, 609

Morales, David 465


Morgan, Charlie 444

Morris, Richard 508

Morrow, Mike 204–206, 218, 456–459, 583, 593, 626

Mot, Than Trong 118, 143, 376

Mueller, James 138

Murdock, Stan 214

Murphy, Audie 379

Murphy, Cullen 590

Murphy, Walter 155, 157, 166–167, 170, 173–175, 610

Neas, Eddie, „Al e” 363

Nelson, Marjorie 199, 206, 218, 282

Nelson, Scott 444–446, 463, 501, 530

Neveling, Donny 511

Ngo Mon 68, 70, 119, 134, 145, 191, 296, 373, 495, 537, 568

Ngu, Nguyen 66, 71

Nguyen, pani 72

Nguyen Chi Canh 101

Nguyen Duc Thuan 128–129, 133, 526

Nguyen Dac Xuan 81, 86, 107, 144, 335, 497, 571, 575, 596, 604, 620, 621

Nguyen Huu Ai 333, 596

Nguyen Ngoc Loan 248, 537

Nguyen Ngu 66, 71

Nguyen, dynastia 59

Nguyen Xuan Oanh 548

Nha Do (brama) 104, 191, 373, 531, 533–534

Nha Trang 58, 75, 582

Niemcy 280, 397

Nixon, Richard 36, 566–567, 573, 600

Nolting, Fritz 45–46

Nowy Jork 31, 51, 210, 217, 249, 397, 461, 479, 549, 589, 612, 623

Oberdorfer, Don 43–44, 57

Odum, Robert 445, 447

O’Konski, Jim 309–310

Okinawa 201, 346, 484


Olson, John 479, 557–558, 564, 571, 588, 593

Pace, Peter 359, 585

Paine, Thomas 250–251

Patterson, John 99

Perfumowa Rzeka 17, 403, 404, 427

Perkins, Donald 236–237

Pham Van Dinh 466

Pham Van Dong 452

Pham Van Khoa 365, 537

Phieu, Le Kha 104, 533,

Phong Dien 67, 228

Phong, Tran Quoc 331, 333

Phu Bai 25, 30, 61, 65, 96–97, 115, 120, 124–125, 138, 147–151, 160, 162, 165–166,

168, 174–175, 177, 186–187, 191, 202–204, 206, 210–211, 218–220, 224, 226, 229,

231–232, 235, 240, 245, 261, 265, 267–268, 270, 274, 278, 279, 300, 308, 314, 318,

321–323, 341, 356, 359, 365, 390, 401, 405–406, 411, 422, 425, 427, 435–438, 440–

441, 460, 463, 466, 469, 471, 472, 480, 485, 511, 513, 535, 611, 625

Phu Cam (kanał) 60, 107, 233, 270, 353, 359, 395, 396, 602

Phu O 330, 385, 386, 519, 521

Pike, Douglas 539, 595

Polk, Pat, „Granat” 493, 530–532

Polska 392

Poncet, Pierre 198

Preston, Robert 380, 386

Pribbenow, Merle L. 80–81, 594

Prince, Howard 380–381, 384–386, 520–523, 527, 585, 590

Quang, Le 498, 628

Quang Nam 85

Quang, Nguyen Van 63–67, 69–73, 106–107, 118, 127, 129, 327, 334–335, 495–496,

536, 582, 606

Quang, Tran Van 375–376

Quang Tri 55, 99, 100, 103, 105, 113, 147, 206, 228, 330, 333, 407, 555, 608

Quang Trung 107, 620

Que Chu 259, 384, 386, 515–517, 526


Que Son 85, 90

Quy Nguyen 30, 581

Ray, James Earl 350

Reinhold, Micheal, „Doc Rhino” 503–505

Reston, James 370

Ridgway, Matthew 251

Rigolette, Hastings 356

Robb, Charles 251

Roberts, Gene 181–186, 206, 209–210, 221–222, 225–226, 230–233, 239, 280–282, 298,

319–320, 358, 368–370, 389–394, 435, 472, 512, 545–546, 571, 585–586, 590, 593,

613

Rockefeller, Nelson 547, 558

Rodriguez, Damien 478–479

Rogers, Bill 220, 226, 268

Romine, Randy 474

Romney, George 349, 558

Rostow, Walt 182–183, 185, 223, 351, 542–543, 594, 610–611

Rushing, Jack 153–155

Rusk, Dean 51, 185, 541–542

Sadler, Barry 96

Safer, Morley 47, 397–398, 600

Sajgon (Ho Chi Minh) 13, 18, 22, 33, 36, 37, 45–48, 52, 55, 58, 60–62, 75, 98–99, 109,

111, 119, 130, 136, 140, 141, 145–146, 165, 176–177, 181–187, 193, 198, 199, 205,

209–210, 224, 226, 234, 243, 246–249, 280, 332, 334, 336, 337, 371, 401, 449–450,

456–457, 460–461, 466, 472, 496, 537, 539, 542, 545–548, 556–569, 572–574, 581–

582, 584, 601, 607, 608, 613

Salant, Dick 398

Salisbury, Harrison 40

Salvati, John 240, 267–268, 295, 301, 303, 307, 317, 355, 359

Sawada, Kyoichi 204, 206, 479, 612

Schackne, Bob 460

Schell, Jonathan 45–47, 49

Schultz, Dave 476–477

Schwarzkopf, Norman, Jr. 111


Scott, Willard 322

Scudder, William 283–284

Sen, Cao Van 68, 134, 535, 596, 619

Sexton, Ray 476

Sharp, Ulysses S. Grant 35, 347, 601

Sheehan, Neil 46–47

Sihanouk, Norodom 567

Silva, Manuel 257

Sinh, Truong 121

Smith, Bobby 596

Smith, George (information o icer) 457–458, 472, 566, 593

Smith, George W. (combat o icer) 138

Smith, Hedrick 183, 228

Smith John 624

Smith, Ray 235–238, 269, 271, 305, 307–309, 311, 319–320, 353, 359, 363, 396–397,

402, 418, 424–425, 584–585, 590, 596, 622, 623, 625

Soukup, Jim 361–362

Sowards, Mike 316

Spock, Benjamin 51

Spry, Earle 516

Squires, Richard, „Sparks” 307

Stany Zjednoczone (USA) 13, 25, 33, 36, 38, 41, 43, 45, 48–49, 52, 53, 58–59, 62, 79–80,

82, 85, 103, 117, 151, 182, 209, 246, 247, 327, 370, 371, 375, 381, 399, 436, 452,

456, 457, 472, 546, 550–551, 558, 565, 567, 570, 572, 577, 579, 581, 583, 584, 586,

591, 594, 600, 601, 603

Steele, O. K. 359, 585

Stone, Dana 402

Strassburg, Terry 153–154

Sullivan, Jimmy 309

Sweet, Dick 253, 255–264, 283–286, 288–289, 291–294, 320, 325, 377–381, 384–385,

515–516, 519, 523, 622

Syvertsen, George 460

Taitt, Selwyn, „S-Man” 479–480

Tajwan 204–205

Takenaga, Kazunori, „Kenny” 413–414, 578


Tam Thai 103, 117–119, 124–126, 130, 148, 151, 187, 329, 373, 472, 535

Tang Van Mieu 133, 143–144, 211, 493, 533–534, 627

Ta Trach (rzeka) 111, 121

Thich Don Hua 69

Thick Nhat Hanh 81

Thieu, Nguyen Van 48, 54, 60, 62, 64, 77, 81, 111, 119, 141, 144, 183, 247, 349, 449,

542, 549, 567, 571, 572, 601

Thinh, Le Ngoc 130, 190

This Fucking Place (lasek) 264

Thoan, Than Trong 118

Thomas, Frank 371

Thompson, Bob 431, 433–445, 447, 449–450, 463–464, 467, 469–470, 474, 493, 501–

502, 508, 511, 529–534, 536, 629

Thoms, Bob 474–475, 477, 480, 487, 489–491, 558, 596, 627

Thrift, Freddie 558–559,

Thu, Nguyen 118, 606

Thuan, Nguyen Duc 128–129, 133, 526, 596

Thua Thien (prowincja) 76, 95, 105, 365

Thuong Tu (brama) 61, 145, 169, 222, 330, 373, 529

Thuy Thanh 18, 120

Thuy Van 120

Tinh Hoa 496–497

Tinson, Paul 204, 364–365

Toi, Tran 190–191, 596

Tolson, John J. 149, 252–256, 259, 261, 285, 289, 378–379, 515–516, 526, 531

Tong, Le Huu 101–104, 125, 472, 506, 535, 596, 605

Ton That Dinh 192, 296

Ton That Ke 330

Ton That Vu 330

Trai (brama) 132, 210

Tran Da Tu 187, 607

Tran Thi Thu Van 129, 187–189, 234, 335, 496, 569, 607

Trieu Phong 333

Trinh, Nguyen Duy 79–80,

Trinh Cong Son 458–459

Truman, Harry 36
Truong, Ngo Quang 29, 110–112, 123, 125, 127, 132–133, 136, 138–140, 142, 155, 165–

166, 168, 175, 210, 245, 251, 296, 320, 424–425, 433–436, 439, 441, 466, 469, 472,

501, 509, 533–534

Truong Dinh (brama) 130

Truong Dinh Dzu 601

Truong Ha 120–121

Truong Tien (most) 22, 61, 64, 95, 110, 119, 124, 125, 135, 139, 167–168, 189, 211–

212, 321, 391, 404, 428

Tully, Lester 170–171

Tuy-Cam 98–99, 193, 196, 199, 334, 341–343, 360, 407, 455, 583, 596, 605

Ty, Nguyen Van 191–192, 596

Ty, Quen 191–192,

Tyree, David 300, 596

U Thant 451

Valkenburgh, Van 219

Van The 18, 19, 21

Vaught, James 253–254, 263, 285, 320, 374, 377, 379–388, 515, 516–517, 519–520,

523, 526, 623

Vi Da 120

Viet Cong 13, 18–22, 23, 30, 35–36, 45–48, 56–57, 63–65, 67–69, 71, 75–78, 81, 83, 87,

89, 91–92, 102, 104–105, 110, 118, 120–121, 126, 130, 138–142, 145, 148–150, 157,

160, 165, 176, 185, 187–189, 191, 202, 209, 219, 221–2223, 234, 246–248, 256, 259,

296, 319, 331, 333, 337, 342–343, 347–351, 370, 384, 399, 401, 407, 423, 434, 449–

450, 452, 496, 500–501, 510, 534–537, 540–541, 547–549, 553, 568, 575, 577–578,

595, 597, 603, 618–619, 625

Viet Minh 18, 36, 48, 56, 60, 64, 69, 336, 597

Walker, Vic 443

Wallace, Theodore 258–259, 263, 292, 377–379, 596

Warr, Nick 438–439, 442–445, 447, 463, 593

Washburn, Wayne 299–300, 314

Waszyngton 35, 44, 52, 54, 59, 67, 99, 146, 182, 185, 224, 243, 246, 248, 350, 515,

546, 549, 565, 569, 581, 631,

Wear, John, „Scooby” 419–422, 590, 596, 625


Weathers, Nathaniel 228

Weaver, Eugene 198

Webb, Alvin 269, 280, 501, 505, 512–513, 571

Webster, Don 397, 399, 624

Weinraub, Bernard 449

Weiss, Ernie 316, 322–323, 596

Wells, Alexander 441, 446,

West, Charlie 277, 417, 596

Westin, Andrew (Andy) 85, 87–92, 149, 254, 380–382, 385, 386–387, 521, 524–528, 583,

590, 596, 604–605

Westin, Miriam, „Mimi” 85, 87–93, 254, 380, 382, 386–387, 526, 528, 583, 604

Westmoreland, Kitsy 33

Westmoreland, Margaret 33

Westmoreland, William, „Westy” 33–35, 53, 56, 85, 96, 105, 110–112, 121, 149, 177,

183, 209, 223–224, 246–251, 256, 288, 345–350, 399, 452–453, 460, 515, 540–542,

544, 546, 548, 551, 554, 565–566, 568–571, 594, 598, 601, 609, 613, 631

Wheeler, Earle 35, 177, 185, 246–247, 346, 437, 544, 546, 601, 614

Whitmer, Maury 470–478, 480, 511, 596

Wielka Brytania 602

Wietnam Południowy (Republika Południowego Wietnamu) 13, 20, 26, 29, 36, 38, 41–42,

44–45, 48, 54–58, 60, 69, 75, 77, 80, 82, 98, 99, 103–105, 112, 133, 141, 142, 176,

183, 195, 209, 221, 224, 239, 246–249, 251, 273, 315, 327, 335, 347, 349, 361, 369,

371, 372, 389, 390, 392, 434, 441, 449–451, 458, 515, 537, 543, 545, 548–549, 555–

556, 568, 579, 584, 600, 602, 607

Wietnam Północny19, 21, 37, 40–43, 48, 52, 55, 68, 79–80, 222, 225, 246, 259, 350,

434, 450–452, 550, 567, 570, 579–580, 584, 599–601, 608

Wilbourne, Frank 443

Wilson, Carl 51

Wilson, Jim 522

Wilson John 592

Wilson, Lyndol 314

Wilson, Steve 470, 596

Winkel, Dan 154, 155, 162, 596

Winston, Henry 522

Włochy 280

 
Xuan, Nguyen Dac, „Dac” 81–83, 107, 144–146, 327, 330, 334–336, 497–498, 571, 575,

596, 604, 620, 628

Zwetow, Tom 477–478

Związek Radziecki (ZSRR) 41, 42, 75, 543

You might also like