You are on page 1of 2

Dorota Detlaf

Rozpacz o woni krowich cielsk

Powieść o żałobie i trwaniu po stracie, milczących tabu oraz poetycko brzmiącym tytule
„Niepokój przychodzi o zmierzchu” wniosła do holenderskiej literatury pierwszego
Międzynarodowego Bookera. Najmłodsza do tej pory osoba uhonorowana tą prestiżową
nagrodą - wychowana na farmie krów niebinarna Marieke Lucas Rijneveld - stworzyła
rzeczywistość momentami napawającą obrzydzeniem, sprawiającą ból swą materią, ale
jednocześnie urzekającą poetyckością, która wyłania się z jej szczelin.

Holenderska wieś, a w niej surowa, głęboko pobożna rodzina, która musi zmierzyć się z
tragedią dziecka utopionego w pokrytym lodem jeziorze. Atmosfera powieści „Niepokój
przychodzi o zmierzchu” jest jak gęsta zupa, którą pochłania się łyżkami, wykazując tak
samo kompulsywne skłonności jak jej bohaterowie. Intymność nadciągającego szaleństwa, w
którym zatapia się pogrążona w niewypowiedzianej żałobie rodzina oraz intensywność
narracji prowadzonej z zasięgu wzroku dwunastoletniej Budrysówki natychmiastowo
zakorzenia odbiorcę w przestrzeni dość hardej i do kresu wytrzymałości niewygodnej.
Narratorka nie rozstaje się ze swoją czerwoną kurtką, jej brat Obbe obsesyjnie uderza głową
o ramę łóżka, matka odmawia jedzenia, a to zaledwie początek konsternacji. Brutalna nagość
i szczerość powolnie tkanej literatury, w której najistotniejsze są nie poszczególne zdarzenia,
a ciche obserwacje, jest jednocześnie magnetyzująca i przerażająca. Pisarstwo Rijneveld,
cudownego dziecka holenderskiej literatury, jest jak dźganie do żywa lepkimi palcami
świeżej rany. Pozostawione samemu sobie rodzeństwo próbuje znaleźć ujście swojego
cierpienia w składaniu ofiar ze zwierząt i swojej niewinności. Okrutne gesty i postępki
przybierają na sile, nie przynosząc żadnego katharsis. Dosłowna fizyczność odczuć sprzyja
badaniu cielesnych granic i penetracjom wewnętrznego stanu.

Krajobraz postkatastroficzny wyziera z drżącego ciała powieści, tkanej misterną siatką


obrazów codzienności i poetyckim językiem metafor. Rzeczywistość to przeplatanka bożego
słowa, które ma być światłem, ale wszystko wokół coraz głębiej zanurza się w mroku, woni
krowich cielsk, a później ich fantomów oraz śmierci wirującej wyczuwalnie nad głowami,
wciągającej pod lód, prowadzącej „na tamtą stronę”. Nieustannie odczuwalny jest naturalizm
wioski, na skórze ciepły oddech zwierząt, paralelność zachowań ludzkich. Z drugiej strony
narratorka wciąga czytelnika w świat niepokojących fantasmagorii, baśniowość odrealnienia.
Zatracenie się w niezwykle przenośnym języku powieści wiedzie do zgubienia się pomiędzy
wyobrażeniami dziewczynki, a tym co można nazwać obiektywnymi faktami. Czytelnik
przechodzi przez gąszcz niedopowiedzeń i niepewności, im głębiej wchodzi w powieść, tym
mocniej jej niepokój wziera w jego duszę. Przez kolejne medytacje nad osamotnieniem i
rozpaczą przechodziłam z rosnącym przeczuciem nadciągającego sztormu, kataklizmu.
Niemożliwe było rozładowanie kumulującego się napięcia, rosnącej fascynacji
okrucieństwem, coraz dalej idących czynności seksualnych, które dorastające dzieci inicjują z
dala od „bożego oka”, które ucieleśnia telewizor, czy nieobecnej uwagi rodziców.
Ryzykowne zabawy stanowią drogę ucieczki jak i samopoznania, a z drogi, którą kroczy
uważna Budrysówka nie są w stanie zabrać jej czułe uściski młodszej siostry. Dziewczyna
kryje się w czerwonej kurtce, tworzy swoją oazę chwiejnego bezpieczeństwa, w kieszeniach
kompletuje wspomnienia zdarzeń, chowając między innymi ucięte wąsy ukochanego królika.
Jest jak gąbka, która absorbuje każde kolejne doświadczenie, aż do grożącego wybuchem
momentu przesytu: pojedyncze słowo rodziców i cały magazyn jego znaczeń, ilość
spożywanego przez matkę pokarmu, a raczej jego braku, nieblednące poczucie winy za
śmierć brata, o którą prosiła Boga w zamian za zachowanie jej królika przed świątecznym
stołem rodziny, niemożność zarówno uronienia łez jak i wydalenia kału oraz szare mydło
wkładane z tego powodu ojcowskimi rękoma do odbytu i pamięć tego dotyku, lepkie słowa
weterynarza i rumiane słowa brata.

Analiza rozpadu stworzona przez Rijneveld składa się z marsowej samotności, rozpaczliwej
beznadziei, nie rozumianego porządku rzeczy i permanentnego zawstydzania. Duszność
panującego w domu tabu powoli odbiera Budrysówce oddech: uśmiech jest możliwy
wyłącznie poza horyzontem spojrzenia oczu rodziców, o nieżyjącym bracie można jedynie
myśleć, myśleć można tylko o Bogu. Narratorka wraz z młodszą siostrą Hanną planuje
przejście na „tamtą stronę”, która powoli staje się obiektem obsesji. „Tamta strona” to punkt
utraty brata, zmierzenie się z odejściem, choć jego obecność tak naprawdę nigdy nie znika, a
wręcz jest potęgowana, rozrasta się do nieznośnych rozmiarów. Miejsce to jednak nabiera
również metaforycznego znaczenia, zdaje się być sceną zdarzenia granicznego, magnetyzuje
jako nieznane i jednocześnie napawa Burdusówkę przestrachem.

Rijneveld zaszczepia we mnie obrazy ze swojej wyobraźni, ajerkoniaku o konsystencji żółtka


wypływający z oczodołów babci, ramion siostry oplatających się wokół ściskanego ciała dwa
razy niczym wstążka, siniejących ciał żab, języka w cudzych ustach niby szukając
niewypowiedzianych słów. To oczywiście tylko parę przykładów; towarzysząca Rijneveld w
procesie tworzenia mantra o trwaniu w nieustępliwości przebija się wyraźnie między
wierszami. Powieść obarcza wewnętrznym niepokojem, czasem dziwnością, konfrontuje z
tym, od czego naturalnym odruchem odwraca się oczy, na co ciało reaguje napięciem.
Otwierając się na jej nieoczywistość, doświadcza się siły literatury, możliwości zagłębienia
się w byt drugiej istoty. Jednak pamiętaj, wypływając na jezioro jej poetyckości, „że zawsze
trzeba płynąć do czerni”.

You might also like