You are on page 1of 315

Georges

Bataille

Pisma

Tom III
Georges
Bataille

Część przeklęta
oraz
Ekonomia na miarę wszechświata
Granica użytecznego

Przełożył
Krzysztof Jarosz

Wydawnictwo KR
Warszawa 2002
Podstawa przekładu:
Georges Bataille, Oeuvres complètes, t. VII,
Gallimard, Paris 1976

© Les Éditions de Minuit, 1949,


for La Part Maudite
© Éditions Gallimard, 1976,
for L'Économie à la mesure de l'univers,
La Limite de l'utile
© Copyright for the Polish translation
by Krzysztof Jarosz, Warszawa 2002
© Copyright for the Polish édition
by Wydawnictwo KR, Warszawa 2002

Książka dotowana przez


Komitet Badań Naukowych

Na okładce wykorzystano
grafikę Anny Czajki

ISBN 83-86989-99-8 W
JglBUOttKÇ

.0TJ78178

k
EKONOMIA NA MIARĘ WSZECHŚWIATA

Wstępne notatki do napisania eseju


o „ekonomii ogólnej”,
który ma się ukazać pt. Część przeklęta
Zasadniczo bogactwo to energia: energia stanowi
podstawę i cel produkcji. Uprawiane przez nas na
polach rośliny i hodowane przez nas zwierzęta są
sumą energii dostępnej dzięki pracy rolnika. Spożywa­
my te zwierzęta i rośliny i robimy z nich użytek,
ażeby pobierać energię wydatkowaną w czasie wszel­
kich wykonywanych przez nas prac. Nawet nasze
nieorganiczne produkty — krzesło, talerz, kamienica
— odpowiadają koniecznościom wynikającym z dyna­
micznego systemu. Wydatkowanie energii moich mię­
śni zakłada czas wypoczynku; kiedy siedzę na krześle,
krzesło pomaga mi w oszczędzaniu energii, którą teraz
zużywam, pisząc...

Nadmiar energii spowodowany wpływem słońca

Nie sprawia mi trudności pobieranie niezbędnej do


życia energii. Zazwyczaj dysponuję nawet znacznym jej
nadmiarem i ludzkość, przynajmniej jako całość, dys­
ponuje ogromnymi nadwyżkami energii.
Jednakże błędem byłoby, jak się na ogół czyni,
przypisywanie naszego nadmiaru energii ostatnim wyna­
lazkom, współczesnemu rozwojowi narzędzi pracy. Su­
ma wyprodukowanej energii jest zawsze wyższa od tej,
która niezbędna była do jej wytworzenia. Taka jest sama
zasada życia, sprawdzająca się na ogół w odniesieniu do
roślin i zwierząt. Produkcyjną aktywność rośliny rozpat­
rywać można z jednej strony jako wydatkowanie energii,
z drugiej jako jej pobieranie. Gdyby pobieranie nie było
większe od wydatkowania, żadna roślina nie mogłaby
rosnąć. Z tym samym mamy do czynienia w przypadku
zwierząt (zwierzęta rosną z większym trudem, często
Ekonomia na miarę wszechświata

potrzeba tu pomocy dorosłych osobników, wtedy wzras­


ta masa całości złożonej z osobników dojrzałych i mło­
dych). To podstawowe prawo życia nie ma w sobie nic
zadziwiającego. Wszystkie użyteczne wydatki pozwalają
życiu na zaopatrywanie się w energię słoneczną, ta zaś
łatwo dostarcza nadwyżek światu ożywionemu.
Zielone części roślin z lądu stałego i mórz bezustan­
nie przyswajają znaczną część świetlistej energii słońca.
Oto w jaki sposób światło — słońce — produkuje nas,
ożywia nas i płodzi nasz nadmiar. Nadmiar ów rodzi
nasze nadwyżki. One, jak i owo ożywienie, są efektem
światła (w gruncie rzeczy jesteśmy efektem jego od­
działywania).
7 punktu widzenia bogactwa promieniowanie
słońca wyróżnia się swym jednostronnym charakte­
rem: zatraca się bez umiaru, nie otrzymując niczego
w zamian. Ekonomia słoneczna opiera się na tej zasa­
dzie. Zazwyczaj gdy rozpatruje się naszą ekonomię
w sposób przyziemny, traktuje się ją w oderwaniu od
ekonomii solarnej. Jednakże ta pierwsza jest tylko
konsekwencją drugiej, która ją powołuje do życia
i warunkuje.
Jeśli, wychodząc od tych założeń, usiłujemy okre­
ślić ożywiające nas prądy ekonomiczne, spostrzegamy
jednocześnie nadmiar produkcji wobec niezbędnej ene­
rgii i ogólny skutek tego nadmiaru: jeżeli produkujemy
więcej, niż wydatkowaliśmy, aby wyprodukować, nad­
miar energii wytworzonej powinien znaleźć ujście.
Jeśli jest spożytkowany, to jedynie na wzrost systemu,
który go wytworzył. W innym wypadku powinien
zostać zniszczony. Ta zaangażowana w naszą akty­
wność energia nie zostaje, choć o tym zapominamy,
odłączona od swego źródła. To, czego w nas do­
konuje, jest tylko jej etapem. Możemy zatrzymać pro­
mienie słoneczne, lecz tylko na jakiś czas. Energia
słoneczna, jaką jesteśmy, jest energią, która się zatraca.
Bez wątpienia możemy to opóźnić, lecz nie spowo­
dować, że zaniknie ruch, który domaga się jej zatraty.
Ekonomia na miarę wszechświata 9

System, którego częścią jesteśmy, może zatrzymać pro­


mieniowanie, jeżeli akumuluje je wzrastając, lecz nie
może wzrastać bez końca. W danym punkcie czasu,
kiedy wzrost systemu osiągnie swą granicę, pobrana
energia będzie musiała wrócić do dawnego biegu i za­
tracić się.
Promień słoneczny, jakim jesteśmy, odnajduje wresz­
cie naturę i sens słońca: musi się oddać, zatracić się bez
umiaru. System żyjący wzrasta albo trwoni swe siły bez
przyczyny.

Indywidualne zastosowanie nadwyżek

Z tego nowego punktu widzenia niezbędne byłoby


rozważenie żyjącego świata jako całości. Jeśli rozpatruje
się jedynie jego część, to ostateczna granica wzrostu
będzie miała znaczenie tylko względne. To, iż jakiś
indywidualny organizm wypełnił się i nie może już
bardziej wzrastać, nie ogranicza zapadania się w ziemi
kolejnych promieni słonecznych ani powolnego wzrostu
wchłanianej energii. Granica osiągnięta w punkcie,
w którym zwierzę zbliża się do maksimum wzrostu,
pozwala wszakże zaobserwować, co się dzieje, odkąd
rozwój osobnika nie absorbuje już całkowicie nadmiaru
dostępnej energii. Dokonuje się wówczas eksplozja
seksualna, uwalnia się duża ilość energii. Uwolnienie to,
rozpatrywane z perspektywy świata żyjącego, zapewnia
trwanie, rozprzestrzenianie się życia. Dla osobnika jest
to w oczywisty sposób strata.
Aktywność seksualna oddala, przynajmniej na krótką
chwilę, wchłanianie energii i przedłuża ruch słońca.
Subiektywność ludzka traktuje to zjawisko zgodnie z da­
nymi ekonomii ogólnej. Istnieje rozziew między bezpo­
średnim impulsem a jego rezultatami. Z ludzkiego punk­
tu widzenia zatrata jest przeklęta, natomiast reproduk­
cja, wzrost gatunku stanowi przedmiot głównej troski.
10 Ekonomia na miarę wszechświata

Zastosowanie nadwyżek w rozprzestrzenianiu się


świata żyjącego i ograniczenia tego zastosowania

Aktywność masy żywej globu w stosunku do pro­


mieniowania słonecznego ma jedynie sens tymczasowy
i zależny. Jej przeciwstawianie się ruchowi promienia
słonecznego jest jednak stałe i samo w sobie podsta­
wowe. Zasadą tej masy żywej na powierzchni globu
jest spożytkowanie nadmiaru energii dostarczanej przez
słońce, by rozprzestrzenić się jak najbardziej. Granicą
wzrostu jest kres możliwości. Ekstensja zatrzymuje się
dopiero wówczas, gdy życie opanuje, a potem wypełni,
dostępny obszar. Nie tylko każdy gatunek roślin czy
zwierząt zajmuje dla siebie przestrzeń, w której może
żyć, lecz także sama przyroda ożywiona mnoży ma­
ksymalnie swoje formy, aż do osiągnięcia w końcu
nieosiągalnego (tego, co dotąd pozostawało niedostę­
pne); pnie i gałęzie drzew wyniosły zielone listowie
powyżej poziomu traw, uskrzydlone owady i ptaki wy­
pełniły przestworza życiem. Tak samo penetrowane
były wody, aż po muliste dna mórz, a nawet wnętrze
lądu stałego. Nie ma innej granicy jak tylko maksymalne
nasycenie populacji, lecz życie osiąga i tę granicę. A gdy
ją osiągnie, czy choćby się do niej zbliży, osiągnie
stan osobnika jednostkowego, który nie może już wy­
datkować na wzrost stałych nadwyżek energii — nad­
miar w dalszym ciągu występuje, lecz energia odnajduje
swą pierwotną wolność. Zycie, nie mogąc bezustannie
użytecznie jej przyswajać, trwoni ją.

Zastosowanie nadwyżek przed pojawieniem


się człowieka

Trudno byłoby prześledzić grę energii w czasach


poprzedzających pojawienie się człowieka. W każdym
razie dokładny opis całości tych ruchów wymaga od­
wołania się do niezwykle zróżnicowanych dziedzin wie­
Ekonomia na miarę wszechświata 11

dzy, których podstawy niewątpliwie istnieją, lecz któ­


rych dane należałoby dopiero sprecyzować. Obszar, na
którym życie jest możliwe, był zapewne zapełniony,
a życie osiągnęło już mniej więcej granice ekstensji,
zanim zaistniał człowiek. Jak w tych naturalnych warun­
kach zapewnione było marnotrawienie nadwyżek? Na to
pytanie odpowiedź mogłyby przynieść jedynie pogłębio­
ne badania biologów. Ja w tym miejscu muszę zadowolić
się domniemaniami natury ogólnej. Nadmiar jest niewąt­
pliwie punktem wyjścia. Nadwyżki nie mogą być absor­
bowane od momentu, gdy przyrost nie jest już możliwy.
Implikuje to a priori, że temu, kto miał siłę je marnotra­
wić, dostępne były wielkie ilości energii. Bezsprzeczna
korzyść stała się tu udziałem drapieżników. Mięsożercy
wszelkich gromad zwierząt mieli nad roślinożernymi nie
tylko przywilej sytuacji: te ostatnie były źle przystosowa­
ne do prawideł systemu wykluczającego nieokreślony
wzrost. Świat roślinożerców, w którym rozwój ograni­
czony byłby jedynie przez niedostatek pożywienia, jest
niewyobrażalny. Permanentny głód nie może wynikać
z nadobfitości. Natomiast pod postacią ciała nadmiar
dany był temu, kto chciał, pod warunkiem wszakże, iż
go trwonił. Gdyby zwierzęta mięsożerne ukonstytuowa­
ły się ekonomicznie, gdyby maksymalnie wykorzystały
pobraną przez siebie energię i oddały taką samą jej ilość,
jaką przy przyswojeniu podobnej energii wyprodukowa­
ły zwierzęta zjedzone, rezultat byłby mizerny.
Na dłuższą metę wszakże nie ulega wątpliwości, iż
rozrzutność pożeraczy nie mogła wystarczyć: nawet
reprodukując się powoli, nie były w stanie nieskończenie
zaspokajać potrzeby żyjącej części globu, aby zatracać
i trwonić to wszystko, czego on pomieścić nie może.

Znaczenie i trudności związane z wydatkowaniem

Stawiając w ten sposób na głowie problem ekonomi­


czny, wzbudzę bez wątpienia wątpliwości. Ponieważ nie
12 Ekonomia na miarę wszechświata

wystarczy mi odwrócenie tradycyjnego punktu widzenia,


do absurdu doprowadzę jeszcze pewną zasadę, posuwa­
jąc się aż do stwierdzenia: glob musi zatracać to, czego
nie może pomieścić. Jeśli nie można pomieścić, łatwo
stracić... Nigdy nie sformułowano myśli równie szalonej.
Powinienem zatem zdefiniować teraz mój zamysł
najbardziej precyzyjnie, jak potrafię. Dotąd niewłaściwe
wnioski wysnuwano z prostej zasady, że wszelki system
dysponujący pewną ilością energii musi ją wydatkować.
W wypadku tego stwierdzenia bezpośredni punkt widze­
nia istot ludzkich jest niezmienny. Trudno nabyć, a za­
wsze łatwo stracić jakiekolwiek z posiadanych przez nas
zasobów, na przykład pieniądze, które są tylko jedną
z form energii. W tej mierze, w jakiej słowa trud-
ny-latwy określają bieżące reakcje, jest to prawdą. Jed­
nakże wysiłek biegacza jest nie mniej oczywisty mz
wysiłek robotnika przerzucającego ziemię łopatą. W pra­
ktyce zasada, którą zdefiniowałem, oznacza, co następu
je: jeśli pewna ilość kalorii jest wchłaniana i przyswajana
przeze mnie każdego dnia, a pewna część tej energii jest
niezbędna do podtrzymania mnie przy życiu, to nad­
miar, jeśli nie mam utyć, winien być całkowicie wydat­
kowany. Mogę chodzić tam i z powrotem, gwizdać,
pracować lub śmiać się. Mogę odkładać pieniądze, ale
nie moją energię życiową. Krótki jest termin, w którym
powinienem stracić nadmiar wchłoniętej energii. Moja
wola decyduje o sposobie, nie o ilości straty.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że fakt, iż okreś­
lonej sumie przyswojonych kalorii odpowiada nieunik­
nione wydatkowanie określonej ilości energii, ma fun­
damentalne znaczenie. To, że jest on z reguły lekceważo­
ny, nie oznacza, iż rzecz sama nie jawi się wyraźnie, lecz
że była ona tak oczywista, iż — jak się wydaje — nie
uznano za stosowne się nią zajmować. Jej (nieunikniona)
konieczność pozwalała właśnie nie zawracać sobie nią
głowy. Problemy związane z nabywaniem zakładają mo­
żliwość porażki, natomiast z perspektywy wydatkowa­
nia, to ponieważ i tak jest ono nieuchronne... Jednakże
Ekonomia na miarę wszechświata 13

nie zawsze wydatkowanie jest szczęśliwie wyliczone,


a w każdym razie należy rozróżnić rozwiązania czynne
i bierne, te ostatnie niosą bowiem zasadniczo pewną
niedogodność dla tego, kto im podlega, (jak na przykład
rozwiązanie mięsożercy rozpatrywane z perspektywy
roślinożercy). Jeśli zakłada się na ogół ważność roz­
wiązań czynnych, to wydatkowanie — kiedy nadmiar
nie może być spożytkowany na wzrost — jest równie
istotne, równie trudne, jak nabywanie (ilustracją tej
zasady są butelki Keynesa). Perspektywa nadmiaru
energii — który charakteryzuje ekonomię ogólną i od­
różnia ją zasadniczo od klasycznej ekonomii politycznej
— nabiera z tego względu własnej wartości, i to nie
tylko w nauce o ludzkiej aktywności, lecz także w ogól­
nej teorii ewolucji. Punkt widzenia rozprzestrzeniania
się obszaru dostępnego dla życia został (dosyć niedaw­
no) wprowadzony do biologii. Teraz kolej na perspek­
tywę nadmiaru. Zresztą, jak widzieliśmy, rozprzestrze­
nianie się życia jest tylko konsekwencją nadwyżek
energii.

Człowiek jako odpowiedź na problem


rozprzestrzeniania się

Człowiek dał negatywną odpowiedź na ogólny prob­


lem nadmiaru. Z jednej strony wniósł możliwość znaczą­
cej ekstensji aktywności życiowej użytkującej część do­
stępnej energii, z drugiej zaś w znacznej mierze zwolnił
wiele rodzajów wydatkowania od tymczasowego roz­
wiązania problemu ekstensji. Jednak to mało powiedzieć
„dać odpowiedź”: odpowiedzią jest sam człowiek. Ludz­
kość stanowi konsekwencję napływu energii słonecznej
do pewnego krytycznego poziomu.
Człowiek to jeden z efektów nadmiaru energii: w za­
sadzie najwyższe bogactwo jego wzmożonej działalności
należałoby zdefiniować jako olśniewające uwolnienie
nadmiaru. Wolna energia rozkwita w nim i objawia bez
14 Ekonomia na miarę wszechświata

końca swój bezużyteczny przepych. Aktywność ludzka


eksploatuje bogactwa ziemi za pomocą nowych środ­
ków. Tym samym rozciąga obszar życia. Ludzie nie
ograniczali się, jak drzewa czy zwierzęta uskrzydlone, do
zajmowania wolnych jeszcze przestrzeni. Zresztą, gdy
pojawił się człowiek, nie było już przestrzeni, która nie
byłaby maksymalnie wypełniona życiem. Jednak dys­
ponując nowymi środkami, ludzie spożytkowali znaczą­
ce ilości energii na tworzenie urządzeń zwiększających
ich potęgę. Spowodowali i powodują nadal wzrost przy­
rody ożywionej dzięki materii nieożywionej, co również
należy uznać za jeden ze sposobów poszerzania życia.

Człowiek jako odpowiedź na problem wydatkowania

Nie można jednak przeceniać środków stosowanych


przez człowieka do poszerzania obszaru życia, ponieważ
środki te, rozpatrywane jako takie, coraz bardziej po­
mnażają nadmiar. Występują niewątpliwie okresy inwes­
towania: w ostatecznym rozrachunku przyspieszają one
bieg rzeczy. Kapitalistyczna akumulacja dążyła do zaha­
mowania zbytkownego wydatkowania właściwego świa­
towi feudalnemu. W naszych czasach akumulacja jest
być może odległa od wyczerpania swych możliwości: zło
bezrobocia (rozwiązanie bierne) wskazuje jednak, iż spo­
żytkowanie energii w celu osiągnięcia rozwoju nie wy­
starcza już do wchłonięcia nadwyżek. Zatem objawia się
obecnie w całej pełni podstawowy problem życia, który
człowiek powinien aktywnie, jeśli może, lub chociażby
pasywnie rozwiązać.
Kryzys jest tym bardziej ostry, że ludzie, w miarę jak
się pogłębiał, porzucali rozwiązania czynne. Zbytkowne
wydatkowanie jest przez ogół źle widziane: jest bowiem
zwykle dostępne nielicznym w sytuacji powszechnego
niedostatku. Jeszcze teraz przyjmuje się, że świat jest
biedny i że trzeba pracować. A przecież świat jest aż
chory od bogactw. Przeciwne wrażenie wywołane jest
Ekonomia na miarę wszechświata 15

nierównością położenia sprawiającą, iż uważamy, że


brak jest czegoś Piotrowi, co w rzeczywistości jest jedy­
nie nadmiarem posiadanym przez Pawła. Co więcej,
obecny niedostatek jest skutkiem roztrwonienia energii.
Niewątpliwie trudno byłoby powiedzieć po prostu:
„Skoro pracujecie, to tyłko dlatego, iż bez tego nie
wiedzielibyście, co zrobić z sumą energii, jaką dysponu­
jecie. Możecie próbować pracować mniej, ale nie może­
cie zaprzestać pracy i pozostawać w stanie spoczynku.
Jesteście, i powinniście o tym wiedzieć, jedynie eksplozją
energii. Nie możecie tego zmienić. Wszystkie dzieła
ludzkie wokół was to również nic innego jak tylko
przelewający się nadmiar energii życiowej. Ponieważ
dysponujecie wszystkimi zasobami świata — a nie mogą
one bez ustanku służyć rozprzestrzenianiu się — musiełi-
ście wydatkować je czynnie z tej tylko przyczyny, że
pragnęliście, aby tak właśnie uczynić. W przeciwnym
wypadku musicie przejść biernie od bezrobocia do woj­
ny. Nie możecie temu zaprzeczyć: tkwi w was palące
pragnienie, nie moglibyście nigdy oddzielić go od czło­
wieczeństwa. W swej istocie człowiek ma tutaj za zada­
nie wydatkować w chwale to, co gromadzi ziemia, co
trwoni słońce. W swej istocie człowiek jest śmieszkiem,
tancerzem, uwielbia świętować”. To najwyraźniej jedyny
poważny język. Naiwna ludzkość, oddająca się prak­
tykom pełnego przepychu wydatkowania, w tragiczny
sposób związała z nimi wielkość i sens człowieka. Natura
ludzka jest — z góry — na miarę wielkiego uwolnienia
energii. Niech ci, którzy dostrzegają to, poświęcą się
owemu uwolnieniu. Ponieważ ziemia wypełniona jest
promienistą energią słońca, ich zadaniem jest oddanie
energii jej pierwotnej wolności. Jeśli zdradza ich — tym­
czasowa — słabość ludzkiej inteligencji, to nie zabraknie
im w każdym razie wściekłości słońca: z powodu chwały
— jakiej pragną — lub zgrozy — jakiej ulegają — nigdy
postawione przed nimi zadanie nie miało większych
szans powodzenia.
CZĘŚĆ PRZEKLĘTA

Esej o ekonomii ogólnej

I
ZATRATA
Obfitość jest pięknem
William Blake
Przedmowa

Od kilku lat zmuszony czasem odpowiadać na pyta­


nie: „Nad czym pan pracuje?”, wyjaśniałem zakłopota­
ny: „Nad dziełem o ekonomii politycznej”. Moje przed­
sięwzięcie zbijało z tropu przynajmniej tych, którzy znali
mnie niezbyt dobrze (zazwyczaj przypisuje się moim
książkom charakter literacki, zatem reakcja była nieuni­
kniona — naprawdę nie sposób zaklasyfikować ich do
jakiegoś z góry zdefiniowanego gatunku). Pamiętam
swoje zakłopotanie powierzchownym zdziwieniem spo­
wodowanym moją odpowiedzią: musiałem się tłuma­
czyć, a to, co mogłem powiedzieć w kilku słowach, nie
było ani dokładne, ani zrozumiałe. Musiałem dodawać,
że książka, którą wówczas pisałem (a którą dzisiaj pub­
likuję), nie traktuje faktów w sposób, w jaki czynią to
zawodowi ekonomiści, że z mojego punktu widzenia
złożenie ofiary z człowieka, budowa kościoła czy ob­
darowanie zabawką jest nie mniej interesujące niż sprze­
daż zboża. Krótko mówiąc, daremnie musiałem wkładać
wiele wysiłku, by wyjaśnić zasadę „ekonomii ogólnej”,
w której „wydatkowanie” („zatrata”) bogactw stanowi
podstawowy cel produkcji. Moje zakłopotanie pogłębia­
ło się, gdy pytano mnie o tytuł książki. Część przeklęta
— to mogło urzekać, ale niczego nie wyjaśniało. Jednak­
że mógłbym już wtedy posunąć się dalej — wyrazić
pragnienie zdjęcia wspomnianego w tytule przekleństwa.
Mój projekt był zdecydowanie zbyt obszerny, a stresz­
czenie obszernego projektu jest zawsze w jakimś stopniu
zdradą wobec niego. Nikt, nie narażając się na śmiesz­
ność, nie może stwierdzić, że zabiera się do przedsię­
20 Część przeklęta

wzięcia mającego obalić istniejący pogląd: trzeba po


prostu tego dokonać.
Dzisiaj książka jest już gotowa. Jednakże książka
jest niczym, jeśli nie jest umiejscowiona, jeśli krytyka
nie określiła miejsca należnego jej w ogólnym ruchu
idei. I oto znów stoję w obliczu tej samej trudności.
Książka jest ukończona, lecz w chwili, gdy piszę do
niej przedmowę, nie mogę nawet starać się przyciąg­
nąć uwagi specjalistów w jakiejś określonej dziedzinie
wiedzy. Ten pionierski esej, przekraczając granice
poszczególnych dyscyplin, podejmuje problem, które­
go nie postawiono jeszcze tak, jakby należało go
postawić — jako klucz do tych wszystkich zagadnień,
którymi zajmują się dziedziny nauk traktujących
o krążeniu energii w świecie — od fizyki ziemi po­
przez socjologię po ekonomię polityczną, historię
i biologię. Również psychologii czy filozofii w sensie
ogólnym niepodobna uznać za niezwiązane z tym
fundamentalnym zagadnieniem ekonomii. Podobnie
to, co da się powiedzieć o sztuce, literaturze czy
poezji, odnosi się bezsprzecznie do badanego przez
mnie ruchu nadwyżek energii, wyrażających się wrze­
niem życia. Może się zatem okazać, iż książka taka,
teoretycznie interesująca wszystkich, w efekcie nie
zainteresuje nikogo.
Niewątpliwie za niebezpieczne należałoby uznać do­
prowadzenie chłodnych badań naukowych do punktu,
w którym ich przedmiot nie pozostawia już obojętnym,
w którym — przeciwnie — jest on tym, co rozpala
namiętności. Istotnie, badane przez mnie ożywiające
glob ziemski wrzenie jest również moim wrzeniem. Tym
samym przedmiotu moich poszukiwań nie sposób od­
różnić od jego podmiotu, a wyrażając się ściślej, od
podmiotu w stanie wrzenia. Zatem moje przedsięwzięcie
napotkało trudność polegającą na tym, by znaleźć
w ogólnym ruchu myśli własne miejsce, starło się z prze­
szkodą daleko bardziej intymną, która zresztą nadaje
podstawowy sens tej książce.
Przedmowa 21

W miarę jak rozważałem przedmiot mojego studium,


nie mogłem oprzeć się wewnętrznemu wzburzeniu,
w którym odkrywałem nieunikniony cel, wartość chłod­
nej i wykalkulowanej operacji. Moje badania prowadziły
do nabycia pewnej wiedzy, co wymagało zimnego rozu­
mowania, kalkulacji, lecz zdobyta wiedza była zrozumie­
niem błędu implikowanego przez chłód właściwy każdej
beznamiętnej kalkulacji. Inaczej mówiąc, celem mojej
pracy był zrazu przyrost sumy zasobów ludzkich, jednak
rezultaty badań uświadomiły mi, że akumulacja jest
tylko zwłoką, wzdraganiem się przed nieuniknionym
terminem płatności, a nagromadzone bogactwo ma war­
tość wyłącznie chwilową. Pisząc książkę, w której dowo­
dzę, że energia musi być koniec końców roztrwoniona,
sam wydatkowałem swoją energię, swój czas na wykona­
nie tej pracy: moje badania w sposób fundamentalny
zgodne były z pragnieniem powiększenia sumy dóbr
pozyskiwanych przez ludzkość. Czy mam wyznać, że
w tych warunkach czasem mogłem jedynie postępować
zgodnie z prawdą mojej książki i nie byłem w stanie
kontynuować pisania?
Książka, na którą nikt nie czeka, która nie odpowia­
da na żaden sformułowany problem, której autor nie
napisałby, gdyby dosłownie realizował jej założenia
— oto dziwadło, jakie przedkładam dzisiaj czytelnikowi.
Od samego początku skłania to do nieufności, a przecież
może lepiej było nie odpowiadać na żadne oczekiwanie
i zaoferować właśnie to, co odpycha, co odrzuca się
dobrowolnie, z braku siły: ową gwałtowność nagłej
niespodzianki, która burzy przyzwyczajenia i wyrywa
umysł z letargu; rodzaj zuchwałego przewrotu, pod­
stawienie dynamiki, zgodnie ze światem, zamiast stag­
nacji wyizolowanych idei, uporczywych problemów bo-
jaźni, która nie chce widzieć. Jak, nie odwracając się
plecami do oczekiwań, mógłbym się zdobyć na tę rady­
kalną wolność myślenia równą wolności, z jaką porusza
się świat? Daremne byłoby nieprzestrzeganie reguł rygo­
rystycznego rozumowania, postępującego naprzód me­
TL Część przeklęta

todycznie i powoli, ale jak rozwiązać zagadkę, jak


doprowadzić nas do miary wszechświata, jeśli zapad-
niemy w letarg wiedzy konwencjonalnej? Jeżeli zdobę-
dziecie się na cierpliwość, a także na odwagę, by
przeczytać moją książkę, dostrzeżecie w niej poszuki­
wania prowadzone bez jakichkolwiek odstępstw od
prawideł rozumowania, rozwiązania problemów poli­
tycznych wynikające z tradycyjnej mądrości, lecz od-
najdziecie w niej również stwierdzenie, że akt seksual­
ny jest w czasie tym, czym tygrys jest w przestrzeni.
Zestawienie to wynika z rozważań ekonomii energii,
które nie pozostawiają miejsca na poetycką fantazję,
lecz wymaga ono myślenia na poziomie gry sił prze­
ciwnej potocznemu rozumowaniu, a opartej na rządzą­
cych nami prawach. W sumie to właśnie w perspek­
tywie, w jakiej objawiają się takie prawdy, nabierają
sensu tezy ogólniejsze, wedle których fundamentalne
problemy stawia przed materią ożywioną i człowie­
kiem nie konieczność, lecz jej zaprzeczenie, jakim jest
„zbytek”.
Co rzekłszy, zachęcam krytyków do pewnej ostroż­
ności. Łatwo bowiem grać na przeciwstawieniu nowym
poglądom niezbitych dowodów podważających ich za­
sadność. Albowiem zazwyczaj to, co nowe, wprowadza
zamieszanie i bywa niedokładnie zrozumiane — obiekcje
odnoszą się do uproszczonych aspektów, których autor
nie uznaje za bardziej prawdziwe niż jego rzekomy
adwersarz, albo które dopuszcza jedynie jako prowi­
zoryczne uproszczenia. Jest mało prawdopodobne, by
w obecnym przypadku te niezbywalne trudności, ude­
rzające przy pierwszej lekturze, umknęły mi w czasie
osiemnastu lat, jakie poświęciłem pracy nad tym za­
gadnieniem. Wszelako na początek poprzestanę na po­
bieżnym zarysie, w którym nawet nie mógłbym brać
pod uwagę możliwości poruszenia wszystkich powsta­
jących tu kwestii.
Zrezygnowałem, zwłaszcza w tym pierwszym tomie,
ze szczegółowej analizy wszystkich aktów życia rozpat­
Przedmowa 23

rywanych z przyjętego przeze mnie punktu widzenia.


Jest to godne pożałowania, zważywszy na to, że pojęcia
„wydatkowania produktywnego” i „wydatkowania nie­
produktywnego” są konceptami podstawowymi dla
wszystkich rozwinięć, których w mojej książce dokonu­
ję. Jednakże realne życie, złożone z najróżniejszych
rodzajów wydatkowania, nie zna wydatkowania wyłącz­
nie produktywnego, praktycznie nie zna nawet wydat­
kowania nieproduktywnego w stanie czystym. Należy
przeto zastąpić pierwotną i podstawową klasyfikację
metodycznym opisem wszelkich aspektów życia. Prag­
nąłem zrazu podać ogół najważniejszych faktów po­
zwalających zrozumieć moją myśl. Jednak myśli tej nie
mógłbym składnie wyrazić, jeśli z drugiej strony nie
rozpatrywałbym całości drobnych faktów niesłusznie
uchodzących za błahe.
Wyobrażam sobie, iż bezzasadne byłoby wysnuwa­
nie negatywnych konkluzji z tego, że kryzysy ekonomi­
czne, w nieunikniony sposób mające w mojej książce
sens zjawisk decydujących, zostały w niej ukazane
w sposób pobieżny i powierzchowny. Prawdę powie­
dziawszy, należało wybierać: nie byłem w stanie jedno­
cześnie obejmować swą myślą całości zagadnienia i gu­
bić się w labiryncie wzajemnych zależności, w którym
drzewa bezustannie przesłaniają las. Pragnąłem unik­
nąć powielania pracy ekonomistów, toteż ograniczy­
łem się do zestawienia problemów, które wywołują
kryzysy, z ogólnym problemem dotyczącym całej przy­
rody. Zamysł mój polegał na tym, by rzucić na to
nowe światło, lecz na początek zrezygnowałem z bada­
nia złożoności kryzysu nadprodukcji, podobnie jak
odłożyłem na później analizę szczegółowego rozróż­
nienia składowych wzrostu i marnotrawstwa w proce­
sie wytwarzania kapelusza czy krzesła. Wołałem podać
ogólne powody wyjaśniające tajemnicę butelek Keyne­
sa, przedłużając wyczerpujące rozważania o obfitości
w aspektach jedzenia, śmierci i rozmnażania płciowe­
go-
24 Część przeklęta

Dzisiaj ograniczam się do tego sumarycznego prze­


glądu1. Nie oznacza to, iż odstępuję od dalszych badań:
odkładam jedynie na później obszerniejsze prace. Od­
kładam nawet — na bardzo krótko — sporządzenie
studium trwogi, chociaż jest to analiza o decydującym
znaczeniu, jedyna, która może uwidocznić opozycję mię­
dzy dwiema metodami politycznymi: metodą strachu
i trwożnego szukania wyjścia z sytuacji, która poszuki­
wanie wolności wiąże z imperatywami najbardziej prze­
ciwstawnymi wolności, i metodą wolności umysłu wyni­
kającą z wykorzystania globalnych zasobów życia, dla
której, w jednej chwili, wszystko jest rozstrzygnięte,
wszystko jest bogate, która jest na miarę świata. Podkreś­
lam fakt, iż dla wolności umysłu poszukiwanie roz­
wiązania jest obfitością, nadmiarem: nadaje mu to nie­
zrównanej mocy. Rozstrzyganie problemów politycz­
nych staje się trudne dla tych, którym ujawniają się one
wyłącznie pod wpływem trwogi. Niezbędne jest, by
ujawniała je trwoga, jednakże załatwienie ich wymaga
w którymś momencie jej odrzucenia. Sens propozycji
politycznych, do których przyjęcia prowadzi ta książka,
a które formułuję pod koniec tomu, wiąże się z tą
świadomą postawą12.

1 Ten pierwszy tom będzie miał ciąg dalszy. Zresztą ukazuje


się w kierowanej przez mnie serii wydawniczej mającej między
innymi na celu publikowanie dzieł z zakresu „ekonomii ogól­
nej”.
2 Winny jestem podziękowania mojemu przyjacielowi Geor-
ges’owi Ambrosino, kierownikowi laboratorium rentgeno­
wskiego, bez którego nie mógłbym napisać tej książki. Nauka
nie jest bowiem nigdy dziełem jednego człowieka; wymaga
wymiany poglądów, wspólnego wysiłku. Książka ta jest w du­
żej mierze zasługą Ambrosino. Osobiście żałuję, że badania nad
atomem, w których zmuszony jest uczestniczyć, oddalają go,
przynajmniej na jakiś czas, od badań nad „ekonomią ogólną”.
Pragnę wyrazić życzenie, aby podjął w szczególności rozpo­
częte wraz ze mną badania ruchów energii na powierzchni
globu.
I

WPROWADZENIE TEORETYCZNE
1

Sens Ekonomii Ogólnej

1. Zależność ekonomii od krążenia energii


na ziemskim globie

Zmienić koło w wozie, przeciąć wrzód czy zaorać


winnicę — łatwo wykonać działanie, którego granice są
tak dobrze wytyczone. Elementy, do których się ono
odnosi, nie są całkowicie izolowane od reszty świata,
lecz można wpływać na nie jak gdyby tak było: operację
tę można przeprowadzić nie odwołując się ani przez
chwilę do całości, której koło, wrzód czy winnica są
przecież interaktywnymi częściami. Dokonane zmiany
nie modyfikują w odczuwalny sposób innych składni­
ków rzeczywistości, podobnie jak bezustanne oddziały­
wanie elementów zewnętrznych nie wpływa znacząco na
przebieg tych czynności. Inaczej przedstawia się sprawa,
jeśli rozpatrujemy aktywność ekonomiczną w dużej ska­
li, na przykład produkcję samochodów w Stanach Zjed­
noczonych. Tym bardziej jest to widoczne, jeśli mowa
o działalności ekonomicznej w ogóle.
Pomiędzy produkcją samochodów a ogólnym ru­
chem ekonomii współzależność jest dość wyraźna, lecz
ekonomia rozpatrywana jako całość jest na ogół badana
tak, jak gdyby chodziło o operacje, które można wyizo­
lować. Produkcja i konsumpcja są ze sobą powiązane,
lecz gdy się je rozpatruje łącznie, ich badanie wydaje się
łatwe, jakby chodziło o operację elementarną, względnie
niezależną od tego, czym nie jest.
28 Część przeklęta

Metoda ta jest poprawna; również nauka nigdy nie


postępuje inaczej. Jednakże ekonomia nie daje rezul­
tatów tego samego rodzaju, co fizyka, badająca konkret­
ne zjawisko, a potem, w określonym porządku, ogół
zjawisk, jakie poddają się badaniu. Niełatwo wyizolować
zjawiska ekonomiczne, a ich ogólne uporządkowanie
również nie jest łatwe do ustalenia. Zasadne jest przeto
pytanie, czy ogół działalności produkcyjnej nie powinien
być rozpatrywany w połączeniu z modyfikacjami, które
wywołuje w nim otoczenie i które on sam wnosi do tego,
co go otacza. Inaczej mówiąc, czy nie poprawniej byłoby
badać system ludzkiej produkcji i konsumpcji wewnątrz
pojemniejszej struktury?
W nauce problemy takie mają zazwyczaj charakter
akademicki, lecz ruch ekonomii jest tak wszechogarniają­
cy, że nikogo nie zdziwi, jeśli po tym pierwszym pytaniu
nastąpią inne, mniej abstrakcyjne: czy w rozwoju ekono­
micznym jako całości nie istnieją konflikty społeczne
i wojny globalne, czy — innymi słowy — w globalnych
dokonaniach człowieka nie ma skutków i przyczyn,
które ujawniłyby się dopiero pod warunkiem, że zbada
się ogólne dane ekonomii! Czy moglibyśmy zapanować
nad dziełem tak niebezpiecznym (i którego żadną miarą
nie moglibyśmy porzucić), nie dostrzegłszy jego ogólnych
konsekwencji? Czyż nie powinniśmy, jeżeli bezustannie
rozwijamy się ekonomicznie, stawiać problemów ogól­
nych, związanych z ruchem energii na Ziemi?
Zagadnienia te pozwalają dostrzec zarówno sens
teoretyczny, jak i praktyczny zasięg zasad, które wpro­
wadzają.

2. O konieczności pozbywania się nadmiaru energii,


który nie może służyć wzrostowi systemu

Na pierwszy rzut oka łatwo rozpoznać w ekonomii


— w produkcji i użytkowaniu bogactw — szczególny
aspekt ziemskiej aktywności rozpatrywanej jako zjawis­
Wprowadzenie teoretyczne 29

ko kosmiczne. Ruch zachodzący na powierzchni globu


stanowi rezultat przepływu energii w tym miejscu
wszechświata. Działalność ekonomiczna ludzi zawłasz­
cza ten ruch, jest ona celowym zastosowaniem wynikają­
cych z niego możliwości. Ruch ten ma jednak kształt
i prawa w zasadzie nieznane tym, którzy je stosują i od
nich zależą. Tym samym powstaje pytanie: czy aktyw­
ność ludzka wywiera wpływ na ogólny ruch energii
przepływającej przez świat ożywiony? Czy — przeciwnie
— działalność ta nie jest zafałszowana w intencji, jaką
sobie nadaje, poprzez uwarunkowania, których nie zna,
które lekceważy i których nie może zmienić?
Nie omieszkam udzielić nieuniknionej odpowiedzi.
Nieznajomość materialnych realiów własnego życia
sprawia, że człowiek ciągle jeszcze poważnie błądzi.
Ludzkość wykorzystuje swoje zasoby materialne, lecz
ogranicza ich zastosowanie, podobnie jak to czyni przy
rozwiązywaniu (które pośpiesznie uznaje za ideał) bez­
pośrednich trudności, jakie napotyka, przypisując siłom,
które stosuje, cel, jakiego nie mogą one mieć. Ponad
naszymi bezpośrednimi celami dzieło ludzkości istotnie
kontynuuje bezużyteczne i nieskończone dokonanie
wszechświata1.
Oczywiście błąd wynikający z tak całkowitej nie­
znajomości nie dotyczy jedynie pretensji człowieka do
pełnej jasności widzenia. Nie jest łatwo osiągnąć własne
cele, jeśli należałoby przy tym wykonać ruch, który je
przekracza. Cele te i ten ruch nie są niewątpliwie
całkowicie nie do pogodzenia: aby je pogodzić, powin­
niśmy jednak znać przynajmniej jedną ze składowych
tego akordu. Bez tego nasze dzieło zakończy się rychło
niepowodzeniem.

1 Materialności wszechświata, który niewątpliwie, w swych


aspektach bliskich lub odległych, jest zawsze tylko czymś poza
myślą. Dokonanie oznacza to, co dokonuje się, a nie to, co jest
dokonane. Nieskończone przeciwstawia się jednocześnie ogra­
niczonej determinacji i przypisanemu celowi.
30 Część przeklęta

Wyjdę od faktu elementarnego: organizm żywy w sy­


tuacji, którą determinują gry energii na powierzchni
globu, otrzymuje z zasady więcej energii niż mu potrzeba
do utrzymania się przy życiu. Ta nadmierna energia
(bogactwo) może zostać spożytkowana na wzrost sys­
temu (na przykład organizmu); jeśli system nie może już
wzrastać lub jeśli nadwyżka nie może zostać w całości
zużyta na wzrost, to trzeba koniecznie stracić tę nadwyż­
kę bez korzyści, wydatkować ją, z własnej woli lub nie,
chwalebnie albo w sposób katastrofalny.

3. Ubóstwo organizmów lub ograniczonych całości


a nadmiar bogactwa żywego świata

Umysły przyzwyczajone dostrzegać w rozwoju sił


produkcyjnych idealny cel aktywności odrzucają fakt, iż
w ostatecznym rozrachunku należy wydawać bez licze­
nia (bez uzgadniania salda) energię, która tworzy bogact­
wo, że seria korzystnych operacji zdecydowanie nie ma
innego celu jak tylko daremne trwonienie profitów.
Głoszenie, iż niezbędne jest zatracanie znacznej części
wyprodukowanej energii, oznacza zaprzeczenie rozumo­
waniu, na którym opiera się racjonalna ekonomia. Zna­
my przypadki, gdy bogactwo musi zostać zniszczone
(kawa wyrzucona do morza), lecz podawanie takich
skandali za przykład do naśladowania byłoby szaleńst­
wem. Są to wyznania niemocy i nikt nie mógłby w tym
odnaleźć obrazu i istoty bogactwa. Prawdę mówiąc,
niezamierzona destrukcja (jak topienie kawy) ma w każ­
dym razie sens niepowodzenia; jest nieszczęśliwa i ulega
się jej, żadną miarą nie można jej ukazywać jako pożąda­
ną. Jest to jednak typ operacji, bez której nie byłoby
wyjścia. Jeśli rozpatrujemy całość produktywnego boga­
ctwa na powierzchni globu, to wchodzące w jego skład
wytwory mogą być użyte do celów produkcyjnych wyłą­
cznie w tej mierze, w jakiej żywy organizm — ekonomi­
czna ludzkość — jest w stanie wykorzystać je, żeby
Wprowadzenie teoretyczne 31

powiększyć swoje wyposażenie. Nie jest to ani całkowi­


cie, ani zawsze, ani bez końca możliwe. Nadwyżkę
trzeba roztrwonić za pośrednictwem operacji deficyto­
wej; ostateczna rozrzutność musi być zgodna z ruchem
ożywiającym ziemską energię.
Sytuacja przeciwna pojawia się zazwyczaj dlatego, że
nigdy nie rozpatruje się ekonomii w jej ogólnym wymiarze.
Zarówno w nauce, jak w życiu umysł ludzki sprowadza
operacje ekonomiczne do całostek opartych na typie
systemów partykularnych (organizmów lub przedsię­
biorstw). Działalność ekonomiczna, rozpatrywana jako
całość, pojmowana jest w ten sam sposób co operacja
jednostkowa podjęta ze względu na ograniczony cel. Umysł
uogólnia, tworząc całokształt operacji: nauka ekonomiczna
zadowala się uogólnieniem wyizolowanej sytuacji, ograni­
cza swój przedmiot do operacji przeprowadzonych ze
względu na określony cel, jaki postawił sobie człowiek
ekonomiczny; nie bierze pod uwagę gry energii nieograni­
czonej żadnym szczególnym celem — gry materii żywej jako
całości wywołanej ruchem światła, którego jest ona
wynikiem. Na powierzchni globu dla materii żywej jako
całości energia jest zawsze nadmiarem, problem zawsze jest
postawiony w kategoriach zbytku, wybór ogranicza się do
sposobu roztrwonienia bogactw. Zagadnienie konieczności
staje przed jednostkowym żyjącym bytem lub przed
ograniczonymi całostkami żyjących bytów. Ale człowiek nie
jest wyłącznie osobnym bytem walczącym ze. światem
ożywionym i innymi ludźmi o należną mu część zasobów.
Podlega on ogólnemu ruchowi wyciekania (marnotrawie­
nia) właściwemu materii żywej i nie jest w stanie go
powstrzymać; nawet jego szczytowa pozycja, jego suweren­
ność w świecie żyjącym utożsamia go z tym ruchem;
w uprzywilejowany sposób predestynuje go do owej
chwalebnej operacji, bezużytecznej konsumpcji. Jeśli czło­
wiek to neguje, jak bezustannie skłania go do tego
świadomość konieczności, niedostatku nieodłącznego każ­
demu bytowi odrębnemu (któremu bezustannie brakuje
zasobów, który jest wiecznym nędzarzem), to jego negacja
32 Część przeklęta

nie zmienia niczego w globalnym ruchu energii: nie


może ona akumulować się bez ograniczeń w siłach
produkcyjnych; pod koniec, jak rzeka w morzu, musi
nam się wymknąć i zatracić się dla nas.

4. Wojna rozpatrywana jako katastrofalne


wydatkowanie nadwyżek energii

Ignorancja wcale nie wpływa na ostateczne rozwiąza­


nie. Możemy go nie znać, zapomnieć o nim: cokolwiek
by się stało, ziemia, na której żyjemy, jest jedynie polem
zwielokrotnionego zniszczenia. Niewątpliwym skutkiem
naszej niewiedzy jest jedynie to, iż wiedzie nas do
biernego ulegania temu, czego — gdybyśmy wiedzieli
— moglibyśmy dokonać z własnej woli. Pozbawia nas
wyboru takiej formy upustu energii, jaka by nas zadowa­
lała, a przede wszystkim powoduje katastrofalne znisz­
czenie ludzi i ich wytworów. Albowiem jeśli sami nie
znajdziemy w sobie siły, aby zniszczyć zbędną energię,
nie może ona zostać spożytkowana i — na podobieństwo
nie dającego się ujarzmić zwierzęcia — to ona zniszczy
nas, padniemy ofiarą nieuchronnej eksplozji.
Te nadmiary żywiołowej siły, które wzbierają lokal­
nie, w najuboższych nawet gospodarkach, są w istocie
najbardziej niebezpiecznymi czynnikami destrukcji. To­
też odblokowanie nagromadzonych nadwyżek, mimo iż
zepchnięte w najmroczniejsze zakątki świadomości, za­
wsze stanowiło przedmiot najbardziej gorączkowych po­
szukiwań. Dawne społeczności odnalazły je w świętach;
niektóre wzniosły godne podziwu, a bezużyteczne budo­
wle; my stosujemy nadwyżki do zwielokrotnienia „u-
sług” ułatwiających życie2, i skłonni jesteśmy wchłonąć

2 Zakłada się, że o ile przemysł nie może rozwijać się


w nieskończoność, o tyle nie odnosi się to do „usług sta­
nowiących to, co określa się mianem „trzeciego sektora go­
spodarki” (pierwszym jest rolnictwo, drugim — przemysł);
Wprowadzenie teoretyczne 33

je częściowo w zwiększonej ilości czasu wolnego. Jednak


wszystkie te formy zastępcze zawsze okazywały się nie­
skuteczne: istnienie w nadmiarze nadwyżek, mimo po­
dejmowania prób zneutralizowania ich (w pewnych pun­
ktach) we wszystkich epokach, skazywało dziesiątki ist­
nień i dóbr użytkowych na zniszczenia wojenne. Za
naszych czasów względna ważność konfliktów zbrojnych
wzrosła nawet, przybierając znane wszystkim katastro­
falne rozmiary.
Niedawna ewolucja stanowi rezultat skokowego wzro­
stu działalności przemysłowej. Zrazu ten szybki rozwój
zahamował aktywność wojenną, absorbując zasadniczą
część nadwyżek: rozkwit nowoczesnego przemysłu dał
okres względnego spokoju w latach 1815-1914*3. Rozwój
mocy produkcyjnych i zwiększenie zasobów umożliwiły
jednocześnie szybki wzrost demograficzny w krajach
rozwiniętych (to cielesny aspekt przyrostu kośćca fabryk).
Wszelako wzrost, który umożliwiły zmiany techniczne,
w dłuższej perspektywie stawał się coraz bardziej uciążli­
wy. Sam zaczął generować przyrost nadwyżek. Pierwsza
wojna światowa wybuchła, zanim wzrost sięgnął, choćby
lokalnie, swych granic. Również druga nie oznacza, że
system nie był w stanie się rozwijać (ekstensywnie, a nawet
intensywnie). Jednakże poznał możliwości zatrzymania
rozwoju i przestał korzystać z ułatwień niczym nie
powstrzymywanego wzrostu. Neguje się czasem twierdze­
nie, że nadwyżki produkcji przemysłowej spowodowały
niedawne wojny, a zwłaszcza pierwszą, a przecież to
właśnie te nadwyżki wylały się w czasie obu konfliktów;
to ich obfitość spowodowała niesłychaną intensywność
zmagań. W konsekwencji ogólna zasada nadmiaru energii
do wydatkowania, rozpatrywana (poza zbyt wąskimi
celami ekonomii) jako skutek przekraczającego ją ruchu,
jednocześnie stawia w tragicznym świetle ogół faktów,

obejmują one zarówno wyspecjalizowane przedsiębiorstwa


ubezpieczeniowe, jak i pracownie artystów.
3 Zob. s. 45 niniejszego tomu.
34 Część przeklęta

nabrała zasięgu, którego nikt nie mógłby zanegować.


Możemy wyrazić nadzieję, że unikniemy grożącej obecnie
wojny, lecz w tym celu musimy spożytkować nadwyżki
produkcyjne albo w niełatwej do przeprowadzenia rac­
jonalnej ekstensji wzrostu przemysłowego, albo w bez­
produktywnych działaniach marnotrawiących energię,
której w żaden sposób nie da się zakumulować. Rodzi to
liczne problemy o niezwykłej złożoności4. Jednakże,
o ile można wątpić, czy uda się łatwo znaleźć praktyczne
rozwiązania, jakich wymaga istnienie nadwyżek, o tyle
doniosłości tych rozwiązań nie sposób zaprzeczyć.
Uściślę jedynie, nie zwlekając dłużej, iż ekstensja
wzrostu wymaga obalenia zasad ekonomicznych — oba­
lenia moralności, na jakiej się one zasadzają. Przejście od
perspektywy ekonomii ograniczonej do perspektywy eko­
nomii ogólnej oznacza prawdziwie kopernikański prze­
wrót: przenicowanie myśli i moralności. Przede wszyst­
kim, jeśli część bogactw, możliwa z grubsza do oszacowa­
nia, skazana jest na zatratę lub na wykorzystanie niepro­
duktywne, należałoby — a wręcz jest to nieuniknione
— odstąpić te towary, nic w zamian nie żądając. Odtąd,
pomijając zatratę w postaci czystej, analogiczną do budo­
wy piramid, możliwość wzrostu jest jako taka podporząd­
kowana darowi: rozwój przemysłowy całego świata wy­
maga, aby Amerykanie świadomie uznali, że gospodarka
taka jak ich powinna przeprowadzać pewien margines
operacji bez uzyskiwania korzyści. Ogromną siecią prze­
mysłową nie można zawiadywać w ten sam sposób, jak się
zmienia koło... Wyraża ona przebieg energii kosmicznej,
od której jest ona zależna, której nie może ograniczyć
i której praw nie da się dłużej ignorować bez ponoszenia
konsekwencji. Biada temu, kto nad ruchem, który go
przekracza, chciałby aż po kres zapanować swym ograni­
czonym umysłem zmieniającego koło mechanika.

4 W tym pierwszym eseju teoretyczno-historycznym nie


sposób omówić całości problemów implikowanych przez ten
temat.
2

Prawa Ekonomii Ogólnej

1. Profuzja energii biochemicznej a wzrost

Z funkcji takich jak wzrost i reprodukcja wynika, że


w zasadzie organizm dysponuje zasobami energii więk­
szymi niż to niezbędne do wykonywania operacji utrzy­
mujących go przy życiu (czynności funkcjonalne oraz
— u zwierzęcia — niezbędne ćwiczenia fizyczne, po­
szukiwanie pożywienia). Ani wzrost, ani reprodukcja nie
byłyby możliwe, gdyby zwierzę czy roślina nie dys­
ponowały w naturalny sposób nadmiarem energii. Sama
zasada natury ożywionej wymaga, aby witalnie ważne
reakcje chemiczne, które nie mogą się obyć bez wydatku
energii, były beneficjantami i wytwórcami nadmiarów.
Rozważając przykład zwierzęcia domowego, wołu,
i nie rozwijając przy tym zbyt szczegółowo analizy,
odkładam na razie na bok różnorodne dodatkowe wkła­
dy energii zwierzęcej lub ludzkiej, które pozwalają na
wytworzenie pożywienia (zresztą każdy organizm zależy
od wkładu innych: jeżeli wkład ów jest dlań korzystny,
to wydobywa z niego niezbędną energię, gdyż bez niego
musiałby szybko umrzeć). Aktywność funkcjonalna po­
chłania część energii, jaką dysponuje organizm, lecz
zwierzę posiada też jej nadmiar zapewniający mu wzrost.
W normalnych warunkach zwierzę, przemieszczając się,
traci część tych nadwyżek, lecz jeśli hodowcy uda się
unieruchomić cielaka w jednym miejscu, jego masa
wzrasta: oszczędność ruchu przekształca się w tłuszcz.
36 Część przeklęta

Jeżeli cielę nie zostaje ubite, to nadchodzi chwila, gdy


spowolniony wzrost nie konsumuje już całości rosnących
coraz bardziej nadwyżek energii: cielę osiąga dojrzałość
płciową; przeznaczeniem jego żywotnych sił jest przede
wszystkim przemienić się w popędliwość byka, jeśli cielę
jest samcem, lub znaleźć zastosowanie w ciąży i produk­
cji mleka w przypadku samicy. Reprodukcja oznacza
w pewnym sensie przejście ze wzrostu jednostki do
wzrostu grupy. Jeśli wykastruje się samca, to jego osob­
nicza masa ciała będzie jeszcze przez jakiś czas wzrastała
i będzie można pozyskać od niego znaczne ilości energii
w formie pracy.
W naturze nie istnieje sztuczny tucz młodego osob­
nika ani kastracja. Korzystniejszy był dla mnie przykład
zwierzęcia domowego, lecz zasadniczo poruszenia mate­
rii zwierzęcej są wszędzie takie same. W ogólnej liczbie
przypadków energia w nadmiarze zapewnia wzrost lub
popędliwość osobników. Przykłady cielaka i krowy,
byka i wołu wzbogacają jedynie ten wielki ogólny ruch
i przybliżają go z racji swojej swojskości.
Rośliny przejawiają ten sam nadmiar, lecz w sposób
dużo bardziej widoczny. Są samym wzrostem i reprodukcją
(do zapewnienia sobie aktywności funkcjonalnej potrzebu­
ją jedynie znikomych ilości energii). Wszelako tę nieogra­
niczoną bujność należałoby rozpatrywać w odniesieniu do
warunków, które ją umożliwiają — i które ją ograniczają.

2. Granica wzrostu

Omówię pokrótce najogólniejsze warunki życia.


Podkreślę tylko fakt o decydującym znaczeniu: zasadą
bujnego rozwoju życia jest energia słoneczna. Źródło
i istota naszego bogactwa dane są w promieniowaniu
słońca, które dostarcza energii — bogactwa — nie
otrzymując niczego w zamian. Słońce daje, niczego
nigdy nie otrzymując w zamian. Ludzie czuli, że tak
przedstawia się ta sprawa, na długo przedtem, nim
Wprowadzenie teoretyczne 37

astrofizyka zmierzyła tę bezustanną szczodrobliwość;


obserwowali, jak słońce sprawia, że dojrzewają plony,
i widzieli we właściwej mu wspaniałości gest tego, kto
daje, niczego w zamian nie otrzymując. Przy okazji
należałoby tu zaznaczyć podwójną genezę sądów moral­
nych. Dawniej wartość nadawano bezproduktywnej
chwale, natomiast w dobie współczesnej wiąże się ją
z wielkością produkcji: waloryzuje się nabywanie ener­
gii, a deprecjonuje jej wydatkowanie. Sama chwała
usprawiedliwiana jest skutkami, jakie chwalebny czyn
wywołuje w sferze tego, co użyteczne. Jednakże, choć
zaciemnione pragmatycznym sądem — i chrześcijańską
moralnością — archaiczne odczucie jest ciągle żywe:
przetrwało w szczególności w romantycznym proteście
przeciwko mieszczańskiemu światu; swe prawa traci
całkowicie tylko w klasycznych koncepcjach ekonomii.
Skutkiem promieniowania słonecznego jest profuzja
energii na powierzchni globu. Ale materia ożywiona
otrzymuje tę energię i gromadzi ją przede wszystkim
w granicach dostępnej jej przestrzeni. Wypromieniowuje
ją następnie albo trwoni, lecz zanim odda poważną część
promieniowaniu, maksymalnie spożytkowuje ją na
wzrost. Tylko niemożność kontynuowania wzrostu spra­
wia, że zaczyna dominować rozrzutność. Prawdziwe
nadwyżki energii pojawiają się dopiero, gdy osiągnięty
zostanie kres wzrostu osobnika lub grupy.
Bezpośrednim ograniczeniem — dla każdego osob­
nika, dla każdej grupy — jest inny osobnik, są inne
grupy. Jednak to kula ziemska (a dokładnie mówiąc
biosfera1 — przestrzeń dostępna życiu) jest jedyną realną
granicą. Osobnik (lub grupa) może zostać zredukowany
przez innego osobnika, przez inną grupę, ale całkowita
masa natury żywej nie ulega z tego powodu zmianie:
w ostatecznym rozrachunku globalny wzrost ograniczo­
ny jest wyłącznie rozmiarami przestrzeni ziemskiej.

1 Por. W. Vernadsky, La Biosphere, 1929, gdzie naszkicowa­


no (z innego punktu widzenia) niektóre z poniższych uwag.
38 Część przeklęta

3. Ciśnienie

W zasadzie powierzchnia globu jest nasycona życiem


do granic możliwości. Wielorakość form życia przy­
stosowuje je do ogółu dostępnych zasobów, toteż pod­
stawową granicą rozprzestrzeniania się życia są ograni­
czenia przestrzenne. Niektóre obszary, bardziej jałowe,
na których procesy chemiczne, leżące u podstaw życia,
nie mogą przebiegać, istnieją tak, jak gdyby ich nie było.
Jednakże jeżeli wziąć pod uwagę niezmienny stosunek
masy żywej w odniesieniu do danych lokalnych, klimaty­
cznych i geologicznych, to życie zajmuje całą przestrzeń,
jaką może zagospodarować. Te lokalne dane określają
intensywność ciśnienia wywieranego we wszystkich kie­
runkach przez życie. Tymczasem można mówić o ci­
śnieniu w tym sensie, że gdyby jakimś sposobem po­
większono dostępną przestrzeń, zostałaby ona niebawem
zajęta w taki sam sposób, jak obszar sąsiedni. Tak
się dzieje zresztą zawsze wtedy, gdy w jakimś zakątku
globu życie zostaje zniszczone pożarem lasu, erupcją
wulkanu czy ręką człowieka. Najczytelniejszym przy­
kładem jest aleja, którą ogrodnik pozbawia roślinności
i w takim stanie utrzymuje. Gdybyśmy pozostawili ją
samej sobie, ciśnienie życia wokół niej sprawiłoby, że
pokryłaby się na powrót trawą i krzewami, w których
pulsuje życie zwierzęce.
Jeśli wyasfaltuje się aleję, to przez dłuższy czas
pozostanie ona poza zasięgiem ciśnienia. Oznacza to, iż
objętość potencjalnego życia (zakładając, że zamiast po­
zostawić aleję bez opieki ogrodniczej, wyasfaltuje się ją)
nie będzie zrealizowana; energia wkładu odpowiadająca
tej objętości zatraca się, w pewien sposób ulega roz­
trwonieniu. Ciśnienia tego nie można porównać z tym,
które powstaje w podgrzanym zamkniętym kotle. Jeśli
przestrzeń jest wystarczająco nasycona, jeśli nigdzie nie
ma ujścia, to wprawdzie nic nie wybucha, ale przecież
ciśnienie istnieje, w pewnym sensie życie dusi się w zbyt
ciasnych granicach, dąży na różne sposoby do niemoż­
Wprowadzenie teoretyczne 39

liwego wzrostu, w celu osiągnięcia możliwej korzyści


z wielkiego marnotrawstwa uwalnia nieustający odpływ
z przepełnionych zasobów. Po osiągnięciu granicy wzro­
stu, życie, choć nie jest w zamkniętym kotle, osiąga stan
wrzenia. Mimo że nie wybucha, jego ekstremalna ob­
fitość wycieka ruchem zawsze pozostającym na granicy
eksplozji.
Konsekwencje tej sytuacji z trudem mieszczą się
w granicach naszych kalkulacji. Szacujemy nasze zyski,
oceniamy, co jest zgodne z naszym interesem, ale ta
sytuacja nas rozbraja, albowiem samo miano „zysku” czy
„interesu” przeciwstawia się pragnieniu, które jest tu
kluczowe. Jeśli tylko pragniemy działać racjonalnie,
powinniśmy wziąć pod uwagę użyteczność naszych czy­
nów: użyteczność zakłada korzyść, podtrzymanie lub
przyrost. A przecież, jeśli trzeba znaleźć odpowiedź na
obfitość, to niewątpliwie można użyć jej, aby osiągnąć
jakiegoś rodzaju przyrost. Jednak tak postawiony prob­
lem wyklucza rozwiązanie. Założywszy, że wzrost nie
jest już możliwy, co począć z trwającym wrzeniem
energii? Rzecz jasna zatracenie jej nie oznacza spożyt­
kowania. Chodzi przecież o upust krwi, o zatratę w sta­
nie czystym, lecz ona tak czy inaczej ma miejsce-, przede
wszystkim wtedy, gdy nadmiar energii nie może po­
służyć wzrostowi, zostaje zatracony. Ta nieunikniona
utrata żadną miarą nie może uchodzić za użyteczną.
Chodzi jedynie o zatratę przyjemną, którą woli się od
innej, nieprzyjemnej: chodzi o przyjemność (urozmaice­
nie, rozrywkę), a nie o użyteczność. A przecież te
konsekwencje mają decydujące znaczenie.

4. Pierwszy skutek ciśnienia: ekstensja

Trudno ściśle zdefiniować i przedstawić tak działają­


ce ciśnienie. Jest to zjawisko zarazem złożone i niełatwe
do uchwycenia, lecz można opisać jego skutki. Przy­
chodzi wówczas na myśl pewien obraz, choć przywołu­
40 Część przeklęta

jąc go, należy zwrócić uwagę na to, że przedstawia on


konsekwencje, nie ukazując konkretnie idei przyczyny.
Wyobraźmy sobie ogromny tłum zgromadzony w na­
dziei uczestniczenia w corridzie, która odbędzie się na
zbyt małej arenie. Tłum, ożywiony gorącym pragnie­
niem, by wtargnąć na arenę, nie może się jednak na niej
pomieścić — wielu musi czekać na zewnątrz. Podobnie
możliwości życia nie mogą być powiększane w nieskoń­
czoność, są one bowiem ograniczone przestrzenią, tak jak
wejście tłumu ograniczone jest liczbą miejsc na arenie.
Pierwszym skutkiem ciśnienia będzie zwiększenie
sumy miejsc na arenie.
Jeśli służby porządkowe wewnątrz działają sprawnie,
wówczas liczba ta jest precyzyjnie określona. Ale wokół
areny mogą rosnąć drzewa, mogą tam stać latarnie, skąd
można oglądać walkę. Jeżeli żaden przepis tego nie
zabrania, znajdą się ludzie, którzy zechcą się wspiąć na te
drzewa i latarnie. Podobnie ziemia otwiera dla życia
zrazu podstawową przestrzeń wód i swej powierzchni.
Jednakże życie rozpościera się szybko i wkracza w dome­
nę powietrza. Na pierwszym etapie najważniejsze było
zwiększenie powierzchni zielonej substancji roślinnej,
która absorbuje promienistą energię światła. Nakładanie
się kolejnych warstw listowia w przestrzeni powietrznej
znacząco powiększa objętość tej substancji: przede wszy­
stkim struktura drzew rozwija tę możliwość znacznie
powyżej poziomu traw. Ze swej strony uskrzydlone
owady i ptaki, podążając w ślad za pyłkami, opanowują
przestworza.

5. Drugi skutek ciśnienia: rozrzutność, czyli zbytek

Zdarza się jednak, że niedostatek miejsca pociąga za


sobą inny skutek: przy wejściu może się wywiązać walka.
Jeśli spowoduje to śmierć człowieka, nadwyżka liczby
jednostek względem liczby miejsc zmniejszy się. Ten
skutek działa odwrotnie niż pierwszy. Albo ciśnienie
Wprowadzenie teoretyczne 41

doprowadza do otwarcia nowej przestrzeni, albo unices­


twienie nadmiaru zwiększa możliwość dostępu do miejs­
ca. Ten ostatni skutek przybiera w naturze najróżnorod­
niejsze formy.
Najistotniejsza jest śmierć. Wiadomo, że śmierć nie
jest konieczna. Proste formy życia są nieśmiertelne;
narodziny nowego organizmu rozmnażającego się przez
podział nikną w pomroce dziejów. Nie sposób bowiem
powiedzieć, że miał rodziców. Niech bliźniacze a’ i a”
będą wynikiem podziału a, a nie przestanie istnieć po
pojawieniu się a’; a’ to w dalszym ciągu a (to samo
dotyczy a”). Załóżmy jednak (na potrzeby czysto teore­
tycznej demonstracji), że życie wywodzi się od jednego
z tych nieskończenie małych organizmów. W zasadzie
w krótkim czasie zapełniłby on ziemię przedstawicielami
swojego gatunku. Reprodukcja szybko stałaby się niemo­
żliwa z braku miejsca, a energia, jaką zużywa, zatraciłaby
się na przykład w postaci ciepła. Mamy z tym zresztą do
czynienia w przypadku jednego z tych mikroorganiz­
mów, rzęsy wodnej, która pokrywa cały akwen zieloną
błoną i pozostaje odtąd w równowadze. Dla rzęsy wod­
nej miejsce dane jest w ściśle określonych granicach
akwenu. Jednakże stagnacja rzęsy wodnej nie może
rozciągnąć się na cały glob, na którym, tak czy inaczej,
brakuje potrzebnej równowagi. Można przyznać (teore­
tycznie), że rezultatem wszędzie jednakowego i równego
sobie ciśnienia byłby stan spoczynku, ogólne zastąpienie
wzrostu utratą ciepła. Rzeczywiste ciśnienie wywołuje
inne rezultaty — każę organizmom nierównym kon­
kurować ze sobą i jeżeli nie jesteśmy w stanie powie­
dzieć, w jaki sposób gatunki rozpoczęły ten taniec, to
przynajmniej możemy stwierdzić, czym on jest.
Poza działalnością zewnętrzną wobec życia (zjawiska
klimatyczne i wulkaniczne), nierówność ciśnienia w ma­
terii ożywionej bezustannie otwiera na wzrost miejsce
pozostawione przez śmierć. Nie jest to przestrzeń nowa,
i — jeśli wyobrazimy sobie życie jako całość — nie
znajdziemy tam realnego przyrostu, lecz podtrzymanie
42 Część przeklęta

ogólnej objętości. Inaczej mówiąc, możliwy wzrost zre­


dukowany jest do kompensacji dokonanych destrukcji.
Podkreślam fakt, że generalnie nie ma wzrostu, lecz
tylko dokonujące się pod wszelkimi postaciami zbytkow­
ne trwonienie energii! Historia życia na ziemi jest przede
wszystkim efektem szalonej bujności: dominującym zja­
wiskiem jest rozwój zbytku, produkcja coraz bardziej
kosztownych form życia.

6. Trzy zbytki natury: konsumowanie, śmierć


i rozmnażanie płciowe

Wzajemne pożeranie się gatunków jest najprostszą


formą zbytku. Wśród ludności okrążonej przez armię
niemiecką wskutek głodu rozpowszechniła się znajo­
mość tej kosztownej formy pośredniego rozwoju materii
żywej. Jeśli uprawia się ziemniaki, wydajność ziemi
w możliwych do skonsumowania kaloriach jest znacznie
wyższa niż wydajność wyrażona w mięsie i mleku z takiej
samej powierzchni ziemi pozostawionej na pastwisko.
Najmniej kosztowną formą życia jest zielony mikroor­
ganizm (dzięki chlorofilowi absorbujący energię słonecz­
ną), i ogólnie wegetacja roślinna jest mniej kosztowna
niż życie zwierzęce. Wegetacja szybko zajmuje dostępną
przestrzeń. Zwierzęta dokonują prawdziwych hekatomb
roślin i w ten sposób stwarzają im możliwości odnawia­
nia się: same zwierzęta rozwijają się wolniej. Pod tym
względem dzikie zwierzę znajduje się na szczycie: jego
bezustanne łupienie łupieżców stanowi ogromne marno­
trawstwo energii. William Blake pytał tygrysa: „W ja­
kich otchłaniach, w jakich niebach odległych zapłonął
ogień twych oczu?”. Tym, co go uderzało, była okrutna
presja sięgająca ekstremum, ogromna moc pochłaniania.
W ogólnym wrzeniu życia tygrys jest miejscem skrajnego
rozżarzenia. A żar ten rozgorzał w odległej głębinie
nieba, w spalającym się słońcu.
Wprowadzenie teoretyczne 43

Zjadanie przynosi śmierć, lecz w formie przypad­


kowej. Spośród wszystkich wyobrażalnych zbytków
śmierć, w swej nieubłaganej i nieuniknionej formie, jest
z pewnością najkosztowniejszym. Już sama delikatność
ciała zwierzęcego, jego skomplikowana budowa, eks­
ponuje jego zbytkowny sens, lecz ta delikatność i ten
zbytek osiągają apogeum w śmierci. Podobnie jak
w przestrzeni pnie i gałęzie drzewa wznoszą ku światłu
kolejne piętra listowia, tak i śmierć rozdziela w czasie
przejścia pokoleń. Bezustannie pozostawia niezbędne
miejsce na pojawienie się noworodków, niesłusznie prze­
to przeklinamy tę, bez której by nas nie było.
Naprawdę, kiedy przeklinamy śmierć, boimy się tyl­
ko siebie: drżeć każę nam surowość naszej woli. Okła­
mujemy sami siebie, marząc, że uciekniemy przed ru­
chem zbytkownej obfitości, której jesteśmy jedynie wy­
rafinowaną formą. Albo może okłamujemy się po to
jedynie, by później z większą mocą odczuwać surowość
owej woli, wznosząc ją na sam szczyt nieubłaganie
surowej świadomości.
W tym ujęciu zbytek śmierci rozpatrujemy w identycz­
ny sposób, jak zbytek seksualności; po pierwsze, jako
negację nas samych, a następnie jako nagłe odwrócenie,
jako głęboką prawdę ruchu, którego przejawem jest życie.

W obecnych warunkach, niezależnie od naszej świa­


domości, rozmnażanie płciowe jest — wraz z jedzeniem
i śmiercią — jednym z wielkich zbytkownych wybiegów
zapewniających intensywne zatracanie energii. Reprodu­
kcja płciowa przede wszystkim akcentuje to, co zapowia­
dało rozmnażanie bezpłciowe: podział, poprzez który
byt indywidualny rezygnuje ze wzrostu dla siebie i po­
przez mnożenie osobników zamienia wzrost na bezoso­
bowość życia. Albowiem, po pierwsze, seksualność różni
się od skąpego wzrostu; jeśli, rozpatrywany w odniesie­
niu do gatunku, jawi się on jako wzrost, to w zasadzie
nie jest przez to w mniejszym stopniu zbytkiem w od­
niesieniu do osobników. Cecha ta jest mocniej zaakcen­
44 Część przeklęta

towana w rozmnażaniu płciowym, gdzie spłodzone osob­


niki są wyraźnie odrębne od tych, które ich spłodziły
— i obdarowują je życiem, tak jak obdarowuje się innych.
Jednakże, nie rezygnując z późniejszego — na czas
karmienia — powrotu do zasady wzrostu, reprodukcja
zwierząt wyższych nie przestaje pogłębiać pęknięcia od­
dzielającego ją od zwykłej tendencji osobnika jedzącego
do powiększenia swojej objętości i siły. Dla zwierzęcia to
okazja nagłego i frenetycznego zmarnotrawienia zasobów
energii, podniesionego w jednej chwili do kresu możliwo­
ści (jest ono w czasie tym, czym tygrys jest w przestrzeni).
To marnotrawstwo wykracza znacznie ponad to, co
wystarczyłoby do wzrostu gatunku. Jest, jak się wydaje,
największym jednorazowym wydatkowaniem energii, ja­
kie jednostka ma siłę znieść. U człowieka rozmnażaniu
towarzyszą wszelkie możliwe formy zniszczenia, hekato-
mba dóbr — a w duchu hekatomba ciał — i wreszcie łączy
się ono z nierozumnym zbytkiem i ekscesem śmierci.

7. Ekstensja przez pracę i technikę oraz życie w zbytku

Działalność człowieka jest u swych podstaw uwarun­


kowana tym ogólnym ruchem życia. W pewnym sensie,
w ekstensji, otwiera dla życia rozległą możliwość, nową
przestrzeń (jaką w naturze były gałęzie drzew lub skrzyd­
ła ptaka). W sensie dosłownym praca i technika nie
otwierają dla zwielokrotnionej reprodukcji człowieka
przestrzeni, której życie jeszcze nie wypełniło. Jednakże,
przekształcając świat, działalność ludzka zwiększa masę
żywej materii o sporządzone z ogromnej ilości materii
nieożywionej urządzenia wspomagające, które w znacz­
nej mierze zwiększają zasoby dostępnej energii. Czło­
wiek miał od początku właściwość pozwalającą mu na
spożytkowanie części dostępnej energii na wzrost — nie
biologiczny, lecz techniczny — swoich bogactw ener­
getycznych. Technika w sumie pomogła rozwinąć — al­
bo podjąć na nowo — elementarny ruch wzrostu, jaki
Wprowadzenie teoretyczne 45

życie wykonuje w granicach swych możliwości. Niewąt­


pliwie chodzi tu o rozwój, który nie jest ani stały, ani
nieskończony. Zatrzymanie się rozwoju wywołane jest
stagnacją techniki bądź też rozwój nowych technik wy­
wołuje skokowy postęp. Wzrost zasobów energii może
sam posłużyć za podstawę do ponownego wzrostu bio­
logicznego (demograficznego). Historia Europy w XIX
wieku stanowi najlepszą (i najlepiej znaną) ilustrację tego
ogromnego przyrostu zasobów żywych, których kość-
cem były nowe narzędzia: znane jest znaczenie rozwoju
populacji wywołanego rewolucją przemysłową.
Prawdę mówiąc, relacje ilościowe zachodzące pomię­
dzy ludnością a środkami produkcji — podobnie jak,
ogólnie rzecz biorąc, warunki ekonomicznego rozwoju
w historii — podlegają tak licznym interferencjom, że
trudno określić dokładne zależności występujące w kon­
kretnych wypadkach. W każdym razie nie mogę włączyć
szczegółowych analiz do pobieżnego przeglądu, bowiem
tylko spojrzenie z lotu ptaka może ukazać w ogólnych
zarysach wielki ruch, który ożywia ziemię. Ale ostatnie
spowolnienie wzrostu demograficznego samo w sobie
ujawnia złożoność skutków. Dzieje się tak, albowiem
nawracające okresy rozwoju wynikające z aktywności
ludzkiej, uwarunkowane nowymi technikami lub podtrzy­
mywane przez nie, wywołują zawsze dwa skutki: w pierw­
szej fazie wykorzystują znaczną ilość nadmiaru energii, ale
następnie wytwarzają coraz większe nadwyżki. One też
sprawiają, że dalszy wzrost staje się coraz trudniejszy, bo nie
da się tych nadmiarów spożytkować. W pewnym punkcie
zainteresowanie ekstensją zostaje zneutralizowane zainte­
resowaniem przeciwnym, luksusem: to pierwsze nie zanika
całkiem, ale jest niezdecydowane i często wytraca impet.
Opadanie krzywych demograficznych jest może pierwszym
wskaźnikiem dokonanej zmiany znaku: odtąd liczy się
przede wszystkim nie dalsze rozwijanie sił produkcyjnych,
lecz zbytkowne wydatkowanie produktów.
Przygotowywane jest wówczas ogromne marnotraw­
stwo: po wieku zaludniania i pokoju przemysłowego,
46 Część przeklęta

gdy dotarto do tymczasowej granicy rozwoju, obydwie


wojny światowe spowodowały największe orgie bogac­
twa — i bytów ludzkich — jakie zarejestrowała historia.
A jednak orgie te zbiegają się w czasie z wyraźnym
podniesieniem się ogólnego poziomu życia: w swej ma­
sie populacja w ogólnym rozrachunku korzysta z coraz
liczniejszych nieproduktywnych usług, czas pracy jest
coraz krótszy, a płace rosną.
Albowiem człowiek jest na planecie tylko w prze­
kręconym, dodatkowym sensie odpowiedzią na problem
wzrostu. Za sprawą pracy i techniki niewątpliwie do­
prowadził do tego, że ekstensja stała się możliwa poza
granice tego, co zastał. Wszelako, podobnie jak roślino-
żerca, człowiek ze wszystkich istot żywych jest najbar­
dziej zdolny do intensywnej, zbytkownej zatraty nad­
miaru energii, którą ciśnienie życia podsuwa pożogom
pokrewnym solarnemu pochodzeniu jego poruszeń.

8. Część przeklęta

Prawda ta jest paradoksalna do tego stopnia, że


stanowi całkowite przeciwieństwo zwykle objawiającej
się prawdy.
Ów paradoksalny charakter podkreśla fakt, iż w kul­
minacyjnym punkcie obfitości jej sens jest na wszelkie
sposoby zamaskowany. W aktualnych warunkach wszys­
tko przyczynia się do zaciemnienia fundamentalnego
ruchu, zmierzającego do zwrócenia bogactwu jego funk­
cji, do daru, do marnotrawstwa bez rekompensaty.
Z jednej strony zmechanizowana wojna, powodując
właściwe sobie zniszczenia, charakteryzuje ten ruch jako
obcy i wrogi woli ludzkiej, z drugiej zaś podniesienie
poziomu nie jest w żaden sposób przedstawiane jako
wymóg luksusu. Ruch, który je postuluje, jest wręcz
protestem przeciwko zbytkowi wielkich fortun — tym
samym postulat ów wysuwany jest w imię sprawiedliwo­
ści. Nie mając rzecz jasna nic przeciwko sprawiedliwo­
Wprowadzenie teoretyczne 47

ści, pragniemy zauważyć, iż słowo to skrywa głęboką


prawdę swego przeciwieństwa, którym w istocie jest
wolność. To prawda, że pod maską sprawiedliwości
powszechna wolność przybiera szarą i neutralną postać
egzystencji zniewolonej wszelkimi koniecznościami — to
raczej zredukowanie do tego, co najsprawiedliwsze, niż
zaś niebezpieczny wybuch, którego sens słowo to utraci­
ło. To rękojmia przeciwko ryzyku zniewolenia, a nie
wola wzięcia na siebie ryzyka, bez którego wolność nie
istnieje.
Poczucie przekleństwa związane jest z tym podwój­
nym zafałszowaniem ruchu, którego wymaga od nas
zatrata bogactw. To odmowa wojny pod potworną
postacią, jaką przybiera, odmowa zbytkownego marno­
trawstwa, które w tradycyjnej formie zawsze oznacza
niesprawiedliwość. W momencie, gdy przerost bogactw
jest większy niż kiedykolwiek, jeszcze bardziej nabiera
on w naszych oczach znaczenia, które w pewien sposób
posiadał zawsze — znaczenia części przeklętej.

9. Przeciwstawienie „ogólnego” i „partykularnego”


punktu widzenia

Naturalnie, lęk przed rezygnacją z ruchu marno­


trawienia, który nas ożywia, którym wręcz jesteśmy, nie
powinien dziwić. Konsekwencje od samego początku są
przerażające. To tygrys we własnej postaci objawiający
prawdę o pożeraniu. Śmierć stała się dla nas straszakiem
i chociaż w pewnym sensie fakt, że jest się mięsożercą
i że wyzywa się śmierć, odpowiada wymogowi męskości
(ale to zupełnie inna kwestia!), seksualność związana jest
ze skandalem śmierci i zjadanego mięsa2.
Jednakże ta atmosfera przekleństwa zakłada trwogę,
a trwoga ze swej strony oznacza nieobecność (lub sla-

2 Skojarzenie jest w widoczny sposób zawarte w wyrażeniu:


grzech cielesny.
48 Część przeklęta

bóść) ciśnienia wywoływanego bujnością życia. Trwoga


pojawia się wtedy, gdy strwożony sam nie odczuwa
napięcia wypływającego z nadmiaru. Oto dokładnie to,
co zapowiada wyizolowane, jednostkowe znaczenie
trwogi. Trwoga może istnieć jedynie z punktu widzenia
osobistego, partykularnego, radykalnie sprzecznego
z punktem widzenia ogólnym, opartym na obfitości
materii żyjącej jako całości. Trwoga jest pozbawiona
sensu dla tego, z kogo przelewa się nadmiar życia, tak jak
i dla ogółu życia, będącego ze swej istoty nadmiarem.
Spoglądając teraz na historię współczesną, zauważy­
my, że charakteryzuje ją fakt, iż sądy na temat sytuacji
ogólnej przyjmują za punkt wyjścia partykularny punkt
widzenia. W zasadzie zawsze może się zdarzyć, że ist­
nieniu partykularnemu zabraknie zasobów i że ono
sczeźnie. Przeciwieństwem tego jest egzystencja ogólna,
której zasoby są w nadmiarze i dla której śmierć jest
bez-sensem. Wychodząc z jednostkowego, partykular­
nego punktu widzenia, problemem jest przede wszystkim
niedostatek zasobów. Wynika on przede wszystkim z ich
nadmiaru, jeśli rozpatruje się sprawę z ogólnego punktu
widzenia. Tak czy inaczej, problem ubóstwa niewątp­
liwie istnieje. Jest zresztą oczywiste, że ekonomia ogólna
powinna za każdym razem, gdy to możliwe — i przede
wszystkim — szukać możliwości wzrostu. Niezależnie
jednak od tego, czy rozpatruje ubóstwo, czy wzrost,
powinna ona zdawać sobie sprawę z ograniczeń, jakie
oba te aspekty w nieunikniony sposób napotykają, oraz
z dominującego (decydującego) charakteru problemów
wypływających z istnienia nadmiaru.
Chcąc rozważyć pokrótce jakiś przykład — problem
nędzy w Indii — stwierdzamy, po pierwsze, że nie
sposób go oddzielić od demograficznego wzrostu w tym
kraju, pozostającego w dysproporcji do rozwoju przemy­
słowego. Możliwości rozwoju przemysłu w Indiach nie
mogą być oddzielone od nadwyżek zasobów amerykańs­
kich. Z tej sytuacji wyłania się typowy problem ekono­
mii ogólnej. Z jednej strony widać konieczność upustu
Wprowadzenie teoretyczne 49

energii, z drugiej — wzrostu. Dzisiejszy świat definiuje


się nierównomiernością ciśnienia (ilościową i jakościo­
wą) wywieranego przez życie ludzkie.
Ekonomia ogólna proponuje odtąd jako operację
właściwą nieodpłatny transfer amerykańskiego bogact­
wa do Indii. Każę w tym celu wziąć pod uwagę groźbę,
jaka wynikłaby dla Ameryki z ciśnienia — z nierów-
nomierności ciśnienia — wywieranego na świat przez
rozwój hinduskiego życia.
Rozważania te nieodzownie wysuwają na plan pierw­
szy problem wojny, którą pozwala dobrze zrozumieć
tylko idea fundamentalnego wrzenia. Jedynym wyjściem
jest wzrost poziomu życia w skali światowej — w aktual­
nych warunkach moralnych jest jedynym wyjściem po­
zwalającym na absorpcję amerykańskich nadwyżek i na
obniżenie ciśnienia poniżej niebezpiecznego poziomu.
Owe teoretyczne koncepcje niewiele odbiegają od
empirycznych poglądów, jakie się niedawno pojawiły na
ten temat, lecz są bardziej radykalne; interesujące, że
wspomniane poglądy okazały się zbieżne z koncepcjami
stworzonymi zanim powstały tamte; jak się wydaje, to
potwierdzenie nadaje większą moc i jednym, i drugim.

10. Rozwiązania ekonomii ogólnej a „samoświadomość”

Należy tu jednak od razu dodać: chociaż rozwiązania


zostały szczegółowo nakreślone, wprowadzenie ich
w czyn na odpowiednią skalę jest tak trudne, że od
samego początku przedsięwzięcie to nie wygląda za­
chęcająco. Teoretyczne rozwiązanie istnieje, wygląda
na to, że jego konieczność rozumieją nawet decydenci,
ekonomia ogólna definiuje jednak przede wszystkim
wybuchowy charakter świata doprowadzonego dziś do
skrajnego napięcia bliskiego eksplozji. W oczywisty spo­
sób przekleństwo ciąży nad życiem ludzkim — o tyle,
o ile życie nie ma siły, aby ten zawrotny ruch po­
wstrzymać.
50 Część przeklęta

Należy bez wahania przyjąć zasadę, że od samego


człowieka zależy, czy zdejmie z siebie to przekleństwo.
Ale nie byłoby to możliwe, gdyby ruch, który jest
sprawcą tego zagrożenia, nie pojawił się wyraźnie
w świadomości. Wydaje się dość deprymujące móc za­
proponować jako remedium na groźbę katastrofy jedy­
nie „podniesienie poziomu życia”. Ucieczka ta, jak stwie­
rdziłem, związana jest z wolą niedostrzegania w całej
prawdzie wymogu, jakiemu pragnie sprostać.
Jeśli jednak będziemy rozpatrywać jednocześnie sła­
bości i zalety takiego wyjścia, to od razu okaże się, że
będąc ze względu na swą niejednoznaczną naturę jedy­
nym do przyjęcia w całej rozciągłości, wywołuje ono
i wzmaga tym bardziej wysiłek świadomości, im bardziej
się od niej pozornie oddala. Na tej drodze ucieczka
przed prawdą jest, w grze przeciwieństw, gwarancją
uznania prawdy. Umysł człowieka współczesnego od­
rzuciłby tak czy inaczej rozwiązania, które — nie będąc
negatywnymi — byłyby emfatyczne i arbitralne; dąży
on, przeciwnie, do tej przykładnej ścisłej świadomości,
która jako jedyna może powoli naprowadzić życie ludz­
kie na miarę prawdy. Z pewnością wykład ekonomii
ogólnej zakłada interwencję w sprawy publiczne. Wsze­
lako najpierw i najgłębiej pragnie przeorać świadomość,
począwszy od wypracowania samoświadomości, którą
człowiek wykorzystałby, dając wreszcie klarowną wizję
ciągłości swych kolejnych form historycznych.

Toteż ekonomia ogólna rozpoczyna się relacją o da­


nych historycznych nadających sens danym obecnym.
2

DANE HISTORYCZNE I

SPOŁECZEŃSTWO ZATRATY
1

Składanie Ofiary i Wojny u Azteków

1. Społeczeństwo zatraty i społeczeństwo


przedsiębiorczości

Przedstawię teraz opis zebranych w całość faktów


społecznych, aby uwidocznić ogólny ruch ekonomii.
Ustalmy najpierw zasadę: z definicji ruch, którego
skutkiem jest marnotrawstwo, nie jest bynajmniej dla
siebie obojętny. Jeśli pojawią się nadwyżki zasobów nad
potrzebami (mam na myśli prawdziwe potrzeby — takie,
że społeczeństwo cierpiałoby, gdyby nie były zaspokojo­
ne), to nie zawsze zostaną one bezużytecznie roztrwo­
nione. Społeczeństwo może wzrastać; nadwyżki są wów­
czas świadomie przeznaczane na wzrost. Wzrost regulu­
je, drenuje bezładne wrzenie, odprowadzając energię ku
ładowi płodnych osiągnięć. Wszelako wzrost, z którym
związany jest rozwój wiedzy, jest z natury stanem przejś­
ciowym. Nie może on trwać bezustannie. Nauka o czło­
wieku powinna oczywiście skorygować perspektywy wy­
nikające z historycznych warunków, w jakich powstawa­
ła. Nic nie jest bardziej obce człowiekowi zniewolonemu
wytwarzaniem wzrostu niż względnie wolny człowiek
społeczeństw ustabilizowanych. Wygląd życia ludzkiego
zmienia się, gdy tylko przestaje ono iść za głosem swych
fantazji, aby podporządkować się koniecznościom
przedsięwzięć zapewniających pomnażanie określonych
dzieł. W podobny sposób zmienia się twarz człowieka,
gdy z gwałtownych namiętności nocy przechodzi do
54 Część przeklęta

poważnych zajęć porannych. Poważna ludzkość wzrostu


cywilizuje się, łagodnieje, lecz ma tendencję do mylenia
delikatności z ceną życia, jego spokojnego trwania z wła­
ściwym mu poetyckim dynamizmem. W tych warunkach
dokładna znajomość rzeczy, jaką na ogół posiada, nie
może stać się pełną wiedzą o sobie. To, co uważa za
pełną ludzkość, wprowadza ją w błąd: jest to ludzkość
pracująca, która żyje, aby pracować, nie ciesząc się
swobodnie z owoców swojej pracy. Rzecz jasna, czło­
wiek względnie bezczynny — a przynajmniej niewiele
troszczący się o swoją pracę — opisany przez etnografię
i historię, także nie jest człowiekiem spełnionym, lecz
pozwala oszacować to, czego nam brakuje.

2. Zatrata w koncepcji świata Azteków

Aztecy, o których powiem najpierw, moralnie sytu­


ują się względem nas na antypodach. Zważywszy na to,
że cywilizację ocenia się po jej wytworach, ta, którą
stworzyli, wydaje nam się nędzna. Chociaż posługiwali
się pismem, posiadali wiedzę astronomiczną, stworzone
przez nich ważne dzieła są bezużyteczne: ich wiedza
o architekturze posłużyła im do budowania piramid, na
których szczycie składali w ofierze istoty ludzkie.
Ich koncepcja świata diametralnie i zasadniczo od­
biega od tej, którą my przyjmujemy w naszych perspek­
tywach działania. Zatrata nie zajmowała w ich myślach
miejsca mniej ważnego niż w naszych praca. Tyleż samo
troski poświęcali składaniu ofiar, co my pracy.

Słońce samo w sobie było w ich oczach wyrazem


ofiary. Był to bóg podobny do człowieka. Stał się
słońcem, rzucając się w płomienie ogniska.
Hiszpański franciszkanin Bernardino de Sahagun,
piszący w połowie XVI wieku, przytacza to, co opowie­
dzieli mu starzy Aztecy:
Dane historyczne I 55

Mówi się, że zanim nastał dzień, bogowie zebrali się


w miejscu zwanym Teothuacan... i że odezwali się w te
słowa: „Kto podejmie się oświetlania świata?”, na co pe­
wien bóg, zwany Tecuciztecatl, odparł: „Ja podejmuję się
oświetlać go”. Bogowie przemówili po raz wtóry i rzekli:
„Kto jeszcze?”. Następnie spojrzeli po sobie, szukając, kim
będzie śmiałek, i żaden z nich nie ośmielił ofiarować się, by
spełnić to zadanie; wszyscy lękali się i wymawiali się od
tego. Jeden z nich, z którym się nie liczono i który miał
bubas, nie mówił, tylko słuchał, co mówili inni. Oni zaś
zwrócili się do niego mówiąc: „To będziesz ty, mały
buboso”. Podporządkował się chętnie poleceniu i odrzekł:
„Przyjmuję wasz rozkaz jak łaskę; niechaj się stanie, jak
chcecie”. Obaj wybrańcy natychmiast rozpoczęli cztero­
dniową pokutę. Następnie rozpalili ogień w palenisku
sporządzonym w skale... Bóg zwany Tecuciztecatl ofiaro­
wywał same cenne rzeczy, albowiem zamiast z bukietów
czynił ofiarę z cennych piór zwanych quetzalli-, miast wią­
zek siana ofiarował grudki złota; ciernie wykonane ze
szlachetnych kamieni zamiast cierni maguey i kolce z czer­
wonego koralu zamiast zakrwawionych cierni. Nadto żywi­
ca, którą składał w ofierze, była przedniego gatunku. Bubo­
so, który zwał się Nanauatzin, ofiarował dziewięć zielonych
trzcin powiązanych po trzy zamiast zwykłych gałązek.
Ofiarowywał wiązki siana i kolce maguey pokryte własną
krwią, a zamiast żywicy składał w ofierze strupy swoich
bubas.
Dla każdego z tych dwóch bogów wzniesiono wieżę
w kształcie kopca. Tam przez cztery dni i cztery noce
odbywali pokutę. Gdy cztery noce pokuty dobiegły końca,
rozrzucono wokół tego miejsca gałązki, bukiety i wszystkie
inne przedmioty, którymi się posługiwali. Następnej nocy,
trochę po północy, kiedy nabożeństwo miało się zacząć,
przyniesiono ozdoby Tecuciztecatla; były to pióra zwane
aztacomitl i szata z lekkiej tkaniny. Jeśli chodzi o Na-
nauatzina, buboso, przykryli mu głowę czapką z papieru
zwaną anatzontli, założyli mu szal i pas, również z papieru.
Gdy nastała północ, wszyscy bogowie zgromadzili się wo­
kół paleniska zwanego Teotexcalli, gdzie ogień płonął
cztery dni.
Podzielili się na dwa rzędy, stając po obu stronach
ognia. Obaj wybrańcy zajęli miejsce przy ognisku, z twarza­
56 Część przeklęta

mi zwróconymi w stronę ognia, pomiędzy dwoma szeregami


stojących bogów. Ci, zwracając się do Tecuciztecatla, rzekli:
„Nuże, Tecuciztecatlu, rzuć się w płomienie!”. Próbował
wskoczyć do ognia, lecz ponieważ ognisko było ogromne
i bardzo gorące, gdy poczuł ten wielki żar, zdjął go strach
i cofnął się. Po raz drugi zebrał się na odwagę i postanowił
rzucić się w płomienie, lecz kiedy zbliżył się do ognia,
przystanął i nie odważył się tego uczynić. Cztery razy na próżno
podejmował próbę. A zdecydowano uprzednio, że nikt nie
może podejmować próby więcej niż cztery razy. Gdy te cztery
próby zostały już dokonane, bogowie zwrócili się do Nanauat-
zina w te słowa: „Nuże, Nanauatzinie, spróbuj teraz ty!”.
Zaledwie wypowiedziano w jego stronę te słowa, zebrał siły,
zamknął oczy, wzbił się i rzucił się w ogień. Natychmiast zaczął
skwierczeć jak przedmiot, który się piecze. Tecuciztecatl,
widząc, że tamten rzucił się w płomienie i że płonie, w jednej
chwili rozpędził się i skoczył w żar. Powiadają, że w tym samym
czasie do ogniska wpadł orzeł, osmalił sobie skrzydła i dlatego
od tej pory ptak ten ma poczerniałe pióra; podążył za nim
tygrys, lecz nie spłonął, a jedynie płomienie przypiekły jego
skórę, toteż odtąd pozostaje nakrapiany biało i czarno'.

Nieco później bogowie, upadłszy na kolana, ujrzeli


Nanauatzina, „przeistoczonego w słońce”, jak wznosi się
na wschodzie.

Ukazał się bardzo czerwony, kołysząc się na prawo


i lewo, i nikt nie mógł na niego spojrzeć, gdyż oślepiał
wszystkich, tak błyszczał promieniami, które odrywały się
od niego, rozpostarte na wszystkie strony.

Potem przyszła kolej, by księżyc wzniósł się ponad


horyzont. Z powodu swego niezdecydowania Tecuciz-

1 Bernardino de Sahagun, Histoire des choses de la Nouuelle


Espagne, przekład Jourdanet et Simenon, 1880, księga VII,
rozdział II. [Fragmenty w: Kronikarze kultur przedkolumbijs-
kich, przełożyła, wstępem i komentarzem opatrzyła Maria
Sten, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988 — przyp. wyd.
poi.]
Dane historyczne I 57

tecatl świecił mniej jasno. Bogowie musieli później


umrzeć. Wiatr, Quetzalcoatl, pozabijał ich wszystkich:
powyrywał im serca i ożywił nimi nowo narodzone
gwiazdy.

Z tego mitu należy wywodzić wiarę, podług której


ludzi — a nie tylko ludzi, lecz także wojny — stworzono
po to, „aby ludzkimi sercami i krwią karmić słońce”2.
Wierzenie to w sposób nie mniej oczywisty niż mit
nadaje sens ekstremalnej wartości azteckiej zatraty. Każ­
dego roku Meksykanie cztery dni pościli ku czci słońca,
tak jak ongiś bogowie. Składali potem w ofierze trędo­
watych, chorych jak buboso na skórę. Albowiem myśl
była w nich jedynie ekspozycją czynów.

3. Ofiary z ludzi w Meksyku

Dzisiaj w sposób bardziej pełny i żywy znamy mek­


sykańskie obrzędy składania ofiar z ludzi — ofiar, które
spośród wszystkich okrutnych rytuałów religijnych bu­
dzą niewątpliwie największą grozę.
Kapłani zabijali ofiary na szczytach piramid. Roz­
ciągali je na kamiennym ołtarzu, aby obsydianowym
nożem rozpłatać klatkę piersiową. Wyrywali z niej bijące
jeszcze serce i wznosili je ku słońcu. Większość ofiar
stanowili jeńcy wojenni, co usprawiedliwiało ideę wojen
koniecznych do utrzymania słońca przy życiu: sensem
wojny była zatrata, a nie podbój, Meksykanie sądzili
bowiem, że gdyby przestali składać krwawe ofiary z lu­
dzi, słońce przestałoby świecić.

„Około Wielkiej Nocy zmartwychwstania ” składano


w ofierze nieskazitelnej urody młodzieńca. Rok wcze­
śniej wybierano go spośród jeńców. Odtąd żył jak
wielki pan.

2 Historia de los Mexicanos por sus Pinturas, rozdział VI.


58 Część przeklęta

Chodził po mieście z kwiatami w dłoni otoczony lu­


dźmi, którzy dotrzymywali mu towarzystwa. Wdzięcznie
pozdrawiał wszystkich napotkanych, ci zaś ze swej strony
klękali przed nim i wielbili go3.

Od czasu do czasu widywano go w świątyni na


szczycie piramidy Quautixicalco:

Czy to we dnie, czy to w nocy, kiedy spodobało mu się


tam udać, grał na flecie, a po skończonej grze okadzał inne
części świata i powracał do swej siedziby4.

Nie szczędzono starań, by jego życie uczynić eleganc­


kim i godnym księcia.

Dawano mu do picia soloną wodę, jeśli utył, aby


zachował smukłość ciała5.

Na dwadzieścia dni przed świętem, kiedy miał być


złożony w ofierze, dawano temu młodzieńcowi cztery ładne
dziewczęta, z którymi utrzymywał stosunki cielesne pod­
czas tych dwudziestu dni. Dziewczęta, które przeznaczano
dla niego, również były delikatnie dla tego celu przygoto­
wywane. Nadawano im miano czterech bogiń... Na pięć dni
przed świętem, kiedy młodzieniec miał być złożony w ofie­
rze, oddawano mu honory właściwe bogu. Król pozostawał
w swoim pałacu, dwór zaś podążał za młodzieńcem6.

Urządzano dla niego zabawy w chłodnych i przyjem­


nych miejscach... Kiedy dzień jego śmierci nadszedł, prowa­
dzono go do oratorium zwanego Tlacochcalco, zanim tam
jednak doszedł, w miejscu zwanym Tlapitzanayan jego
kobiety odstępowały od niego i nie podążały za nim dalej.
Kiedy zbliżał się do miejsca, gdzie miała mu być zadana
śmierć, sam wstępował na stopnie świątyni i na każdym

3 Sahagun, księga II, rozdział V.


4 Tamże, apendyks księgi II.
5 Tamże, księga II, rozdział XXIV.
6 Tamże, księga II, rozdział XXIV.
Dane historyczne I 59

z nich łamał jeden z fletów, na których grał w ciągu


ostatniego roku7.

Kiedy dochodził do szczytu, satrapowie (kapłani), któ­


rzy byli przygotowani do kaźni, chwytali go, rzucali na
kamienny ołtarz i, kiedy tak trzymali go leżącego na plecach
za nogi, ręce i głowę, ten z nich, który dzierżył obsydiano-
wy nóż, zagłębiał go w piersi ofiary. Wyjąwszy go, wkładał
rękę do otworu uczynionego przez nóż, po czym wyrywał
serce, natychmiast ofiarując je słońcu8.

Z szacunkiem traktowano ciało młodzieńca: znoszo­


no je powoli na dziedziniec świątyni. Pospolite ofiary
strącane były po stopniach w dół. Największe okrucieńs­
twa były chlebem powszednim. Zabitego obdzierano ze
skóry. W tę zakrwawioną skórę zaraz ubierał się kapłan.
Rzucano ludzi do rozżarzonego paleniska, po czym
wyciągano ich stamtąd hakami, żeby jeszcze żywych
rozciągnąć na ołtarzu. Ciała, uświęcone przez złożenie
ich w ofierze, najczęściej zjadano. Święta następowały
jedne po drugich i każdego roku boska posługa po­
chłaniała niezliczone ofiary. Ich liczbę szacuje się na
dwadzieścia tysięcy. Jeden ze składanych w ofierze ucie­
leśniał boga, toteż wstępował ku ofiarnemu ołtarzowi
otoczony jak bóg świtą towarzyszącą mu w śmierci.

4. Zażyłość katów i ofiar

Wobec tych, którzy mieli zginąć, Aztecy odnosili się


w osobliwy sposób. Traktowali swych jeńców po ludzku,
dostarczając im jadła i napojów, o które tamci poprosili.
O wojowniku, który przyprowadzał z wojny jeńca, a po­
tem przeznaczał go na ofiarę, mówiono, że „uważał go
za syna, ten zaś miał go za ojca”9. Ofiary tańczyły

7 Tamże, księga II, rozdział V.


8 Tamże, księga II, rozdział XXIV.
9 Tamże, księga II, rozdz. XXI.
60 Część przeklęta

i śpiewały z tymi, którzy prowadzili je na śmierć. Często


bardzo się przykładano, aby złagodzić trwogę ofiar.
Kobieta uosabiająca „matkę bogów” pocieszana była
przez uzdrowicielki i akuszerki, które mówiły jej: „Nie
smuć się, piękna przyjaciółko. Tę noc spędzisz z królem,
raduj się zatem”. Na ogół skazani wiedzieli, co ich czeka,
i byli zmuszani, by ostatnią noc czuwali na śpiewach
i tańcach. Zdarzało się, że ich upijano lub, aby oddalić
od nich myśl o bliskiej śmierci, dawano im „dziewkę”.
Więźniowie rozmaicie znosili to trudne oczekiwanie.
O niewolnikach, którzy mieli umrzeć podczas jednego ze
świąt listopadowych, powiada się, że

udawali się do swego pana, aby się z nim pożegnać,


poprzedzani przez człowieka niosącego miskę napełnioną
atramentem. Śpiewali z całych sił drąc się wniebogłosy
i przybywszy do domu swoich państwa, zanurzali dłonie
w misce, po czym smarowali atramentem próg i kolumny,
pozostawiając na nich swoje ślady. To samo szli zrobić
w domu swoich krewnych. Niektórzy z nich, najodważ­
niejsi, mieli w sobie na tyle siły, żeby jeść, lecz inni, myśląc
o rychłej śmierci, nie mogli nic przełknąć1011 .

Niewolnica uosabiająca boginię Ilamatecułtli była


cała ubrana na biało, ozdobiona białymi i czarnymi
piórami, twarz miała zaś pomalowaną w połowie na
czarno, w połowie na żółto.

Zanim zabito tę kobietę, kazano jej tańczyć przy dźwię­


ku instrumentów, na których grali starcy, mieszając swój
glos z muzyką śpiewaków. Tańczyła, plącząc i wzdychając,
owładnięta trwogą na myśl o coraz bliższej śmierci11.

Jesienią kobiety składano w ofierze w świątyni zwa­


nej Coatlan.

10 Tamże, księga II, rozdział XXXIV.


11 Tamże, księga II, rozdział XXXVI.
Dane historyczne I 61

Gdy nieszczęsne wchodziły po stopniach, jedne śpiewa­


ły, inne krzyczały, jeszcze inne płakały'2.

5. Religijny charakter wojen

Ofiar z jeńców wojennych nie da się oddzielić od


warunków, które je umożliwiały: od wojen, a także od
ryzyka, że samemu można ponieść śmierć. Meksykanie
bowiem rozlewali krew jedynie pod warunkiem, że sami
kładli na szali swe życie.
Świadomi byli tego związku wojny i ofiary. Przecina­
jąc pępowinę noworodka, akuszerka przemawiała do
niego w te słowa:

Przecinam pępek w środku twego ciała. Wiedz i pojmij


dobrze, że dom, gdzie się urodziłeś, nie jest twoją praw­
dziwą siedzibą... To kołyska, to miejsce, w którym spoczy­
wa twa głowa... Twa prawdziwa ojczyzna jest gdzie indziej;
przeznaczony jesteś innym miejscom. Należysz do równin,
gdzie toczą się boje, to dla nich zostałeś powołany na świat,
twoim zawodem i twoją wiedzą jest wojna; twoim obowiąz­
kiem jest dać się słońcu napić krwi twoich wrogów, a ziemi
dostarczyć ciała twoich przeciwników, aby je pożarła. Two­
ją ojczyznę, spuściznę i szczęśliwość znajdziesz w niebie
w pałacu słońca... Szczęśliwym losem będzie dla ciebie, jeśli
okażesz się godny, by zakończyć życie na polu bitwy
i znaleźć tam ukwieconą śmierć. To, co odcinam teraz od
twego ciała i od środka twego brzucha, jest własnością
Tlaltecultli, który jest ziemią i słońcem. Kiedy wojna za-
cznie wrzeć i gdy wojownicy będą się zbierać, powierzymy
ten pępek tym, którzy są dzielnymi wojownikami, aby
ofiarowali go twemu ojcu i twojej matce, słońcu i ziemi.
Pogrzebią go pośród pola bitwy, gdzie toczą się wojenne
zmagania. Będzie to znak, że ofiarowany jesteś i obiecany
ziemi i słońcu; będzie to znak, że obiecujesz poświęcić się
wojennemu rzemiosłu. Twoje imię zapisane zostanie na
polach bitewnych, aby nigdy nie zostało zapomniane, podo-*

12 Tamże, księga II, rozdział XXXIII.


62 Część przeklęta

bnie jak twoja osoba. Ten cenny dar, który odcinam od


twego ciała, jest jak ofiarowanie kolca maguey, trzcin
służących do palenia fajek i gałązek axcoyatl. Potwierdzone
nim zostaje twoje pragnienie i twoja ofiara...13.

Ten, który przyprowadzał z wojny jeńca, miał taki sam


udział w świętym obrzędzie jak kapłan. Pierwszą miseczkę
krwi, która wyciekła z rany zadanej ofierze, kapłani
składali w ofierze słońcu. Drugą zatrzymywał dla siebie
ofiarnik. Udawał się on przed wizerunki bogów i zwilżał
ich wargi ciepłą krwią. Do niego należało ciało ofiary.
Zanosił je do domu: dla siebie zatrzymywał głowę, resztę
spożywano na uczcie — przyrządzoną bez soli i bez
pieprzu, lecz przez gości, nie przez ofiarnika, który uważał
ofiarę za syna, za drugiego siebie. W tańcu kończącym
uroczystość wojownik trzymał na dłoni głowę ofiary.
Jeśli wojownik sam padł, miast powrócić jako zwy­
cięzca, jego śmierć na polu bitwy miała to samo znacze­
nie, co rytualne ofiarowanie jego jeńca — również syciła
żądnych strawy bogów.
W modlitwie wznoszonej do Tezcatlipoca w intencji
wojowników padały słowa:

W istocie rację masz, pragnąc, aby znaleźli śmierć na polu


walki, albowiem nie przysłałeś ich na ten świat w innym
celu, jak tylko po to, iżby krwią swą i ciałem swoim służyli
za pokarm słońcu i ziemi14.

Słońce, nasycone krwią i ciałem, w swym pałacu


chwałą otaczało duszę: tam polegli na wojnie mieszali się
ze złożonymi w ofierze jeńcami. Ta sama modlitwa
podkreślała sens śmierci w walce.

Spraw, aby byli zuchwali i odważni, usuń z ich serc


wszelką słabość, aby nie tylko radośnie przyjmowali śmierć,
lecz by jej pożądali i znajdowali w niej urok i słodycz, aby

13 Tamże, księga VI, rozdział XXXI.


14 Tamże, księga VI, rozdział III.
Dane historyczne I 63

nie lękali się ani strzał, ani mieczy, lecz — przeciwnie — by


mieli je za rzeczy przyjemne, jakby to były kwiaty i wykwin­
tne dania.

6. Od prymatu religii do prymatu skuteczności militarnej

Znaczenie wojny w społeczeństwie meksykańskim


nie powinno wprowadzać nas w błąd: nie było to
społeczeństwo militarne. Kluczem do tych zajęć pozo­
stawała oczywiście religia. Gdyby należało jakoś usytuo­
wać Azteków, przypadłoby im miejsce wśród społe­
czeństw wojennych, w których panowała przemoc w sta­
nie czystym, bez wyrachowania, oraz ostentacyjne formy
walki. Nie wypracowali oni wyrafinowanej organizacji
wojny i podboju. Społeczeństwo naprawdę militarne to
społeczeństwo przedsiębiorcze, dla którego wojna ma
znaczenie jako forma rozwoju potęgi, uporządkowanego
powiększania imperium15. Jest to społeczeństwo stosun­
kowo łagodne, wprowadza do swych obyczajów rac­
jonalne zasady przedsiębiorczości, których cel usytuowa­
ny jest w przyszłości, i wyklucza szaleństwo składania
ofiar z ludzi. Nie ma nic bardziej sprzecznego z organiza­
cją militarną niż trwonienie bogactwa, jakim są heka-
tomby jeńców.
Wszelako ranga działalności wojennej u Azteków
pociągnęła za sobą poważną zmianę zmierzającą ku
racjonalizacji tej aktywności (co wraz z troską o rezul­
taty i o skuteczność siły oznacza początek ludzkości),
przeciwstawną okrutnej przemocy zatraty. Podczas naj­
bardziej uroczystego rytuału w roku, gdy „król pozo­
stawał w swym pałacu”, dwór otaczał ofiarę (której
oddawana była „cześć boska”). Nie sposób nie dostrzec
w niej ofiary zastępczej. Złagodzenie obyczajów prze­
rzuciło na innego przemoc wewnętrzną, która jest mo­

15 Opieram się na poglądach Marcela Graneta i Georges a


Dumezila.
64 Część przeklęta

ralną zasadą zatraty. Oczywiście, ożywiająca azteckie


społeczeństwo przemoc nigdy nie była bardziej skiero­
wana do wewnątrz niż na zewnątrz. Jednak przemoc
wewnętrzna i zewnętrzna współtworzyły ekonomię, któ­
ra niczego nie oszczędzała. Rytualne ofiary z jeńców
wymagały ofiar z wojowników, a złożone na ołtarzu
ofiary obrazowały przynajmniej zbytkowne szafowanie
życiem ofiarnika. Zastąpienie króla jeńcem jest oczywis­
tym złagodzeniem, jeśli nie konsekwencją, tego ofiar-
niczego upojenia.

7. Ofiara albo zatrata

To złagodzenie uzmysławia istnienie innej praktyki


odpowiadającej rytuałom ofiarniczym. Jawi się nam ona
w swej logicznej niezbędności i nie jesteśmy w stanie
dociec, czy rozwój wydarzeń szczegółowo jej odpowia­
dał; w każdym razie dostrzec tu można pewną spójność.

Rytualne składanie ofiar przywraca sacrum to, co


służebne użytkowanie zdegradowało, uczyniło świec­
kim. Służebne zastosowanie uczyniło rzecz (przedmiot)
z tego, co w głębi ma tę samą naturę co podmiot, gdyż to
coś jest intymnie z podmiotem związane. Nie jest konie­
czne, aby rytuał ofiarny doprowadził do dosłownego
zniszczenia zwierzęcia czy rośliny, z której człowiek
powinien był uczynić użyteczną dla siebie rzecz. Należy
je zniszczyć co najmniej jako rzeczy, w tym stopniu,
tu jakim stały się rzeczami. Destrukcja jest najlepszym
sposobem na zanegowanie stosunku użytkowego pomię­
dzy człowiekiem a zwierzęciem czy rośliną. Jednakże
rzadko kiedy kończy się to zagładą. Wystarczy, by
konsumpcja ofiarowanych dóbr, czyli komunia, posiada­
ła nieredukowalny sens wspólnego zjadania pożywienia.
Rytualna ofiara nie może być skonsumowana w ten sam
sposób, w jaki silnik robi użytek z paliwa. Rytuał ma
bowiem tę właściwość, że przywraca intymną wspólnotę
Dane historyczne I 65

ofiarnika i ofiary, której kres położył służebny, niewol­


niczy użytek, jaki czynimy z rzeczy. Niewolnik zmuszany
do pracy i stanowiący własność innego jest rzeczą na tej
samej zasadzie co zwierzę pociągowe. Ten, kto wykorzy­
stuje pracę swojego jeńca, przecina więzy łączące go
z bliźnim. Nie jest już oddalony od chwili, gdy go
sprzeda. Jednakże nie tylko ze swej własności właściciel
uczynił rzecz, towar. Nikt nie może uczynić rzeczy
z innego „ja”, jakim jest niewolnik, nie pozbawiając
siebie samego tego, czym się intymnie jest, nie sprowa­
dzając samego siebie do pozycji rzeczy.
Kwestii tej nie należy pojmować w sposób zawężony:
sytuacja modelowa nie istnieje, toteż ani niewolnik, ani
pan nie są nigdy sprowadzeni do porządku rzeczy. Nie­
wolnik jest rzeczą dla właściciela; akceptuje tę sytuację,
którą woli od śmierci; w istocie traci dla samego siebie
część intymnej wartości, gdyż nie wystarcza być tym czy
tamtym: trzeba tym być jednocześnie dla bliźniego.
Podobnie właściciel przestał być bliźnim dla swego
niewolnika, dzieli go od niego przepaść: nawet jeśli
równi mu rangą społeczną w dalszym ciągu widzą w nim
człowieka, nawet jeśli nie przestał on być człowiekiem
dla swego bliźniego, odtąd istnieje on w świecie, w któ­
rym człowiek może być tylko rzeczą. Taka sama nędza
rozciąga się nad życiem ludzkim jak nad wsią, kiedy
panuje szaruga. Pochmurna pogoda wydaje się „sprowa­
dzać rzeczy do tego, czym są”. Błąd oczywisty: to, co
znajduje się przede mną, to zawsze wszechświat,
a wszechświat nie jest rzeczą, toteż nie mylę się wcale,
widząc w promieniach słońca jego przepych. Jednakże
kiedy słońce chowa się za chmury, rozróżniam stodołę,
pole, żywopłot. Nie postrzegam bowiem wspaniałości
światła, którego promienie igrały na stodole, lecz tę
stodołę i ten żywopłot jako ekran między wszechświa­
tem a mną.
Podobnie niewolnictwo wprowadza do świata nie­
obecność światła, jaką jest oddzielna pozycja każdej
rzeczy, sprowadzonej do zastosowania, jakie posiada.
66 Część przeklęta

Światło, czyli wspaniałość, nadaje życiu intymność — to,


czym ono w gruncie rzeczy jest, co jest postrzegane przez
podmiot jako mu równe i jako przejrzystość wszech­
świata.
Jednakże sprowadzenie „tego, co jest” do porządku
rzeczy nie ogranicza się jedynie do niewolnictwa. Nie­
wolnictwo zostało zniesione, lecz znamy dobrze aspekty
życia społecznego, w których człowiek pomniejszony
jest do kategorii rzeczy i trzeba wiedzieć, że to pomniej­
szenie nastąpić musiało przed nastaniem niewolnictwa.
Wprowadzenie pracy do świata od razu zastąpiło intym­
ność, głębię pożądania i rozpasanie zmierzające do za­
spokojenia go — wyrozumowanym okiełznaniem aktyw­
ności ludzkiej, w którym nie liczy się już prawda chwili
obecnej, lecz późniejszy rezultat operacji. Pierwsza praca
ustanowiła świat rzeczy, któremu w ogólnych zarysach
odpowiada świecki świat starożytnych. Od nastania
świata rzeczy człowiek sam stał się jedną z rzeczy tego
świata, przynajmniej na czas wykonywania pracy. Z upa­
dku tego człowiek zawsze usiłował się podźwignąć.
W swych dziwacznych mitach, w swych okrutnych rytu­
ałach człowiek w pierwszym rzędzie poszukuje utraconej
intymności.

Religia jest tym wielowiekowym wysiłkiem i trwoż-


nym poszukiwaniem: zawsze chodzi o to, by wyrwać się
z rzeczywistego porządku, z ubóstwa rzeczy, by przenieść
się do porządku boskiego; zwierzę czy roślina, którymi
człowiek się posługuje (jakby posiadały wartość jedynie
dla niego, a żadnej dla samych siebie), zwrócone zostają
prawdzie intymnego świata; człowiek wchodzi z nimi
w łączność sakralną, która z kolei przywraca mu jego
wewnętrzną wolność.
Sens tej głębokiej wolności zawarty jest w destrukcji,
której istotą jest konsumowanie bez korzyści tego, co
mogłoby wejść w skład rzeczy użytecznych. Ofiara nisz­
czy to, co zostaje poświęcone. Nie musi niszczyć na
sposób ognia, jedynie więzy łączące ofiarę ze światem
Dane historyczne I 67

użytecznej aktywności zostają przecięte, lecz oddzielenie


to ma sens definitywnej zatraty; poświęconej ofiary nie
da się zwrócić porządkowi rzeczywistemu. Zasada ta
otwiera drogę rozpasaniu, wyzwala przemoc, wyznacza­
jąc jej dziedzinę, w której sprawuje ona niepodzielne
rządy.

Świat intymny przeciwstawia się światowi rzeczywis­


temu jak nieumiarkowanie umiarowi, szaleństwo rozu­
mowi, a upojenie przytomności umysłu. Umiar istnieje
jedynie w przedmiocie, rozum w tożsamości przedmiotu
z samym sobą, przytomność umysłu w poznaniu po­
zwalającym wyodrębniać przedmioty. Świat podmiotu
jest nocą: to ruchoma noc, nieskończenie podejrzana,
która, gdy rozum śpi, płodzi potwory. 'Zakładam, że
w zasadzie szaleństwo daje złagodzone pojęcie o tym,
czym jest wolny „podmiot”, w żaden sposób nie pod­
porządkowany porządkowi „rzeczywistemu” i zajmujący
się wyłącznie chwilą teraźniejszą. Gdy tylko podmiot
zaczyna się troszczyć o czas, który nadejdzie, opuszcza
swoją dziedzinę i podporządkowuje się przedmiotom
porządku rzeczywistego, albowiem w tej mierze, w jakiej
podmiot nie jest zmuszony do pracy, jest zatratą. Jeżeli
nie obchodzi mnie „to, co będzie”, lecz „to, co jest”, to
dla jakiegoż powodu miałbym gromadzić jakiekolwiek
zapasy? Mogę wszak natychmiast i nieskładnie zatracić
całość dóbr, którymi dysponuję. Ta bezużyteczna zatrata
jest tym, co mi odpowiada, gdy tylko zniknie troska
o dzień jutrzejszy. A kiedy tak zatracam bez miary,
ujawniam moim bliźnim to, kim intymnie jestem: zatrata
jest drogą, którą komunikują się ze sobą byty oddzielo­
ne16. Pomiędzy tymi, którzy intensywnie zatracają, wszy­

16 Podkreślam fundamentalny fakt: oddzielenie bytów ogra­


niczone jest do porządku rzeczywistego. Jedynie gdy pozostaję
w porządku rzeczy, separacja jest rzeczywista. W istocie jest
rzeczywista, lecz to, co rzeczywiste, jest zewnętrzne. „Wszyscy
ludzie, intymnie, stanowią jedność”.
68 Część przeklęta

stko jest przejrzyste, otwarte i nieskończone. Jednak


odtąd nic się już nie liczy, gorączka się podnosi, aż
przemoc uwalnia się i rozlewa bez ograniczeń.
Powrót rzeczy do porządku intymnego zapewnia jej
wejście do obszaru zatraty, gdzie przemoc jest bez wąt­
pienia ograniczana, lecz zawsze z najwyższym trudem.
W rycie ofiarnym zawsze chodzi o przeznaczenie części
dóbr na zniszczenie i o uchronienie reszty od śmiertel­
nego niebezpieczeństwa zatraty. Wszyscy, którzy mają
do czynienia ze składaniem ofiar, są w niebezpieczeńst­
wie, jednak skutkiem rytualizacji, ograniczonej formy,
jest zachowanie przy życiu ofiarników.
Składanie ofiar to gorączka, w której odnajdują
intymność ci, którzy tworzą system wspólnego działania.
Przemoc stanowi zasadę rytu ofiarnego, lecz jego działa­
nie ograniczone jest w czasie i przestrzeni; podporząd­
kowane jest trosce zespolenia i zachowania rzeczy wspó­
lnej. Jednostki ulegają rozpasaniu, lecz rozpasanie, które
stapia je i jednoczy z bliźnimi, przyczynia się także do
okiełznania ich w działalności właściwej dla czasu świec­
kiego. Nie chodzi jeszcze o przedsiębiorczość, która
absorbuje nadmiar sił w celu nieograniczonego groma­
dzenia bogactw. Działalność zmierza jedynie do pod­
trzymania. Wyznacza jedynie granice święta (którego
powrót zapewnia wytworzona obfitość i które jest owej
obfitości przyczyną). Atoli tylko wspólnota obronną
ręką wychodzi z ruiny. Ofiara wydana jest na pastwę
przemocy.

8. Ofiara przeklęta i święta

Ofiara jest nadwyżką wziętą z masy bogactwa użyte­


cznego. Jest z niego wyodrębniona po to, by bez żadnego
pożytku ulec zatraceniu, a zatem zniszczeniu na zawsze.
Gdy zostaje wybrana, staje się częścią przeklętą, prze­
znaczoną na gwałtowną zatratę. Jednakże przekleństwo
to wyrywa ją z porządku rzeczy, sprawia, że rozpo­
Dane historyczne I 69

znawalna staje się jej twarz, promieniująca odtąd w in­


tymności, trwodze i głębi istot żywych.
Najbardziej uderzająca jest troskliwość, jaką się ją
otacza. Ponieważ jest rzeczą, można ją naprawdę wyłą­
czyć z porządku rzeczywistości, do którego należy, jedy­
nie wówczas, gdy zniszczenie pozbawi ją charakteru
rzeczy, zniesie na zawsze jej użyteczność. Odkąd zostaje
poświęcona i w czasie od powzięcia decyzji o jej ofiaro­
waniu do śmierci dostępuje intymności ofiarników,
uczestnicząc w ich rytuałach: jest jednym z nich i pod­
czas święta, kiedy ma ponieść śmierć, śpiewa, tańczy,
napawa się wraz z nimi wszystkimi przyjemnościami.
Nie ma w niej już służalczości; może nawet otrzymać
broń i walczyć. Topi się w ogromnym zamieszaniu
święta i właśnie to ją gubi.
W istocie tylko ofiara całkowicie wyjdzie z porządku
rzeczywistości, gdyż tylko ją poruszenie święta poniesie
po sam kres. Boskość ofiarnika istnieje jedynie pod
pewnymi warunkami. Jego przyszłość jest solidnie zape­
wniona, jego przyszłość jest ciężkością właściwą rze­
czom. Autentyczni teologowie17, których świadectwa
zebrał Sahagun, czuli to doskonale, najwyższą wartość
przypisując własnowolnemu poświęceniu Nanauatzina,
gloryfikując wojowników za to, że zatracali się dla
bogów i nadawali boskości znaczenie zatraty. Nie może­
my wiedzieć, w jakim stopniu Meksykanie przeznaczeni
na ofiary godzili się na swój los. Możliwe, że części

17 Teolodzy w zwykłym znaczeniu znajomości pierwiastka


boskiego. Sądzono, iż teksty, do których odsyłam, świadczą
o wpływach chrześcijańskich. Hipoteza ta wydaje mi się zbęd­
na. Sedno wierzeń chrześcijańskich pochodzi przecież z wcześ­
niejszych doświadczeń religijnych, a świat informatorów Saha-
guna ma w sobie spójność, której konieczność jest oczywista.
W ostateczności świadome ubóstwo Nanuatzina mogłoby
uchodzić za chrystianizację, wydaje mi się jednak, że ten
pogląd wynika z pogardy dia Azteków, której, jak się zdaje,
Sahagun nie podzielał.
70 Część przeklęta

spośród nich „zależało na zaszczycie” ofiarowania się


bogom. Wszelako ich śmierć na ołtarzu nie była dob­
rowolna. Wiadomo nawet, że w epoce, o której opowia­
dają informatorzy Sahaguna, tolerowano jeszcze te orgie
śmierci, ponieważ dotyczyły one obcokrajowców. Mek­
sykanie składali wprawdzie ofiary z własnych dzieci,
trzeba było jednak przewidzieć surowe kary dla tych,
którzy oddalali się od konduktu zmierzającego do oł­
tarza. Składanie ofiar to mieszanina trwogi i szału. Szał
jest silniejszy od trwogi, pod warunkiem, że jego ofiarą
jest ktoś spoza wspólnoty, że wyładowuje się na jeńcu
z innego plemienia. Wystarczy, aby ofiarnik wyrzekł się
bogactwa, jakim mogłaby okazać się dla niego ofiara.
Ale ta zrozumiała nieobecność rygoryzmu nie zmie­
nia sensu rytuału. Ważny był wyłącznie przekraczający
wszelkie granice eksces, zatrata godna bogów. Za tę cenę
ludzie wyrywali się z upadku, płacili taki trybut za
uchylenie ciężaru, jaki stał się ich udziałem przez chci­
wość i zimne wyrachowanie charakterystyczne dla po­
rządku rzeczywistości.
2
DAR UPOKARZAJĄCY: „POTLACZ”

1. Znaczenie ostentacyjnego obdarowywania się


w społeczeństwie meksykańskim

Ofiary z ludzi stanowiły jedynie skrajność w cyklu


rozrzutności. Namiętności, które powodowały, że pira­
midy spływały krwią, wywoływały również wśród Az­
teków nieproduktywne wydatkowanie istotnej części
posiadanych zasobów. Jedną z funkcji suwerena, „wodza
ludzi”, który dysponował ogromnymi bogactwami, było
oddawanie się ostentacyjnemu marnotrawstwu. W daw­
niejszych czasach on sam prawdopodobnie stanowił
ostatnie ogniwo cyklu rytuałów ofiarniczych. Składanie
go w ofierze, na które przystawał jeżeli nie sam władca,
to lud, który on uosabiał, mogło nadać rosnącej fali
zabójstw wartości nieograniczonej zatraty. Rosnąca wła­
dza uchroniła wreszcie władców od ich rytualnego
uśmiercania. Jednak król był w tak oczywisty sposób
człowiekiem związanym z trwonieniem bogactw, że
w zamian za życie oddawał część swych dóbr. Zobowią­
zany był dawać i grać.

Królowie — mówi Sahagun1 — szukali okazji, aby


okazać swą szczodrobliwość i zasłużyć na takąż reputację.
Dlatego też ponosili wielkie wydatki na wojnę i na areytos
(tańce przed i po składaniu ofiar). Wystawiali jako nagrody

1 Księga VIII, rozdział XXIX.


72 Część przeklęta

rzeczy o wielkiej wartości, a gdy ktoś z ludu, mężczyzna czy


kobieta, ośmielił się ich pozdrowić i przemówić do nich
słowami, które wzbudzały ich zadowolenie, dawali im
dania i napoje, podobnie jak tkaniny do ubrania i do spania.
Jeśli kto ułożył na ich cześć pieśni, które im do gustu
przypadły, też otrzymywał podarunki stosowne do zasługi
i przyjemności, jaką im sprawił.

Nie tylko suweren, który był najbogatszy, lecz każdy


inny wedle swoich zasobów: bogaci, szlachta, „kupcy ,
musieli zaspokoić to samo oczekiwanie. W czasie świąt
lały się nie tylko strumienie krwi, lecz także wszelakich
bogactw, w czym każdy uczestniczył w miarę swoich
możliwości. Przez chwytanie jeńców i przez zakupy
wojownicy i „kupcy” dostarczali ofiar do krwawych
rytuałów. Meksykanie budowali kamienne świątynie
ozdobione posągami bóstw. Rytuały ofiarne pochłaniały
wiele cennych dóbr. Ofiarnicy i ofiary nosili bogate
ozdoby, a rytualne uczty pociągały za sobą znaczne
wydatki.
Święta publiczne finansowane były osobiście przez
bogaczy, a przede wszystkim przez „kupców”.2

2. Bogaci i rozrzutność rytualna

Hiszpańscy kronikarze pozostawili szczegółowe in­


formacje o meksykańskich „kupcach” i ich obyczajach.
„Kupcy” ci prowadzili wyprawy do cieszących się złą
sławą krajów, często musieli się bić, niejednokrotnie też
przygotowywali przyszłe wojny — stąd cała sława zwią­
zana z ich stanem. Jednakże ryzyko, jakie ponosili, nie
wystarczyłoby im, aby stać się równymi szlachcie.
W oczach Hiszpanów handel był godny pogardy, nawet
jeśli wymagał prowadzenia życia pełnego przygód. Osąd
Europejczyków wypływał bowiem z zasady handlu opar­

2 Tamże, księga IX, rozdział IV.


Dane historyczne I 73

tego wyłącznie na interesie. Tymczasem wielcy „kupcy”


meksykańscy nie przestrzegali niewolniczo zasady korzy­
ści, prowadzona przez nich wymiana obywała się bez
targowania i stanowiła o chwale człowieka wykonujące­
go ten zawód. Aztecki „kupiec” nie sprzedawał, lecz
praktykował wymianę poprzez dar: otrzymywał darze
bogactwa od „wodza ludzi” (suwerena, którego Hisz­
panie nazywają królem)', bogactwa te dawał w prezencie
władcom krajów, które odwiedzał.

Otrzymując te dary, wielcy panowie tej prowincji śpie­


szyli się ofiarować mu w zamian inne podarunki..., aby
ofiarował je królowi...

Suweren dawał płaszcze, suknie łub cenne koszule


kobiece. „Kupiec” otrzymywał dla niego w darze wielo­
barwne cenne pióra różnych kształtów, wszelkiego ro­
dzaju szlifowane kamienie, muszle, wachlarze, łopatki
z łusek do mieszania kakao, wypreparowane skóry dra­
pieżnych zwierząt ozdobione rysunkami3. „Kupcy” nie
traktowali zatem jak zwykłe towary przedmiotów, które
przywozili ze swych podróży. Wracając, nie wnosili ich
do swych domów w ciągu dnia.

Oczekiwali na noc i jakiś sposobny moment; jeden z dni


zwanych ce calli (dom) uważany był za sprzyjający, gdyż
wierzyli, że jeśli przywiezione przez nich przedmioty docie­
rały w tym dniu do domu, wchodziły do niego jako rzeczy
święte i jako takie miały w nim pozostać4.

W tych praktykach przedmiot wymiany nie był rze­


czą, nie sprowadzał się do bezwładu, nieobecności życia,
typowych dła świata świeckiego. Dar, jaki z niego czy­
niono, był znakiem chwały, a sam przedmiot nosił
w sobie jej blask. Przez dawanie ukazywano swoje

3 Tamże, księga IX, rozdział V.


4 Tamże, księga IX, rozdział VI.
74 Część przeklęta

bogactwo i swoje powodzenie (swoją potęgę). „Kupiec


był do tego stopnia człowiekiem daru, że gdy tylko
powracał z wyprawy, jego pierwszą troską było wydanie
uczty, na którą zapraszał innych „kupców”, przy pożeg­
naniu obsypując ich podarunkami.
Chodziło o zwykłe przyjęcie z okazji powrotu do
domu, jednak jeżeli

jakiś kupiec zbijał majątek i uważał się za bogatego, to


wydawał fetę lub ucztę dla wszystkich kupców wyższej
kategorii i dla panów, albowiem uznałby za rzecz nikczem­
ną umrzeć, nie dokonawszy jakiegoś pamiętnego wydatku
mogącego powiększyć sławę jego osoby, przez ukazanie
łaski bogów, którzy wszystko mu ofiarowali...5.

Uroczystość zaczynała się spożyciem narkotyku po­


wodującego wizje, które uczestnicy opowiadali sobie
nawzajem, gdy minęło oszołomienie. Przez dwa dni pan
domu rozdawał jedzenie, napoje, trawę do palenia
i kwiaty.
Rzadziej zdarzało się, że „kupiec” wydawał ucztę
w czasie święta zwanego panquetzalitzli. Był to rodzaj
ceremonii świętej i rujnującej. „Kupiec”, który ją celeb­
rował, składał wówczas ofiary z niewolników. Zobowią­
zany był zaprosić wszystkich wokoło i zgromadzić pre­
zenty warte fortunę: płaszcze, „których liczba sięgała
ośmiuset tysięcy”, pasy, „których gromadzono czterysta
spośród najzdobniejszych i wiele innych w zwykłym
gatunku”6. Z darów tych najdroższe szły dla kapitanów
i dygnitarzy, mężczyźni niżsi rangą otrzymywali mniej.
Bez końca tańczono areytos, w których uczestniczyli
wspaniale ozdobieni niewolnicy noszący naszyjniki i gir­
landy kwiatów. Tańczyli, na przemian paląc i wąchając
swoje wonne trzciny. Umieszczano ich następnie na
estradzie,

5 Tamże, księga IX, rozdział X.


6 Tamże, księga IX, rozdział VII.
Dane historyczne I 75

aby zaproszeni mogli ich do woli obejrzeć, a następnie


rozdawano im jadło i napoje, obdarzając ich wielkimi
względami.

Gdy nadchodziła chwila składania ofiar, „kupiec”,


który był gospodarzem, ubierał się jak jeden z niewol­
ników, by udać się z nimi do świątyni, gdzie oczekiwali
kapłani. Ofiary, uzbrojone do walki, musiały bronić się
przed wojownikami, którzy atakowali je po drodze. Jeśli
jednemu z napastników udało się wziąć jako jeńca
któregoś z niewolników, „kupiec” był zobowiązany go
wykupić. Sam suweren uczestniczył w uroczystości skła­
dania ofiar, po której następowało wspólne spożywanie
ich ciał w domu „kupca”7.
Obyczaje te, a zwłaszcza wymiana poprzez dar, znaj­
dują się na antypodach obecnie obowiązujących praktyk
handlowych. Ich sens objawi się jeszcze wyraźniej, jeśli
porównamy je z istniejącą jeszcze dzisiaj instytucją po-
tlaczu Indian z północno-zachodniej Ameryki.

3. Potlacz Indian z północno-zachodniej Ameryki

Klasyczna ekonomia wyobrażała sobie, że pierwotne


kontakty handlowe miały formę handlu wymiennego.
Dlaczego ekonomiści mieliby przypuszczać, że pierwo­
tnie sposób nabywania dóbr na drodze wymiany nie
odpowiadał potrzebie gromadzenia, lecz potrzebie prze­
ciwnej — tracenia i trwonienia? Tradycyjne koncepcje
można dzisiaj pod tym względem podważyć.
„Kupcy” z Meksyku praktykowali paradoksalny sys­
tem wymiany, który opisałem jako regularny ciąg da­
rów: te „chwalebne” obyczaje, a nie wymiana, stanowiły
w istocie archaiczny tryb wymiany. Jego typową formą
jest potlacz, praktykowany jeszcze obecnie przez Indian
z północno-zachodniego wybrzeża Ameryki. Etnografo­

7 Tamże, księga IX, rozdział XII i XIV.


76 Czfśc przeklęta

wie używają tego terminu na oznaczenie instytucji


opierających się na podobnej zasadzie. Odnajdują
ślady tego obyczaju we wszystkich społecznościach.
W plemionach Tlingit, Haida, Tsimshiam i Kwakiutl
potlacz odgrywa pierwszoplanową rolę w życiu społe­
cznym. Najmniej rozwinięte spośród tych plemion
praktykują potlacz w ceremoniach, które podkreślają
zmianę stanu osób, podczas inicjacji, zawierania mał­
żeństw i pogrzebów. W bardziej cywilizowanych ple­
mionach potlacz jest jeszcze praktykowany w czasie
święta: można wybrać sobie święto, żeby go zor­
ganizować, albo też może sam stać się okazją do
święta.
Podobnie jak handel potlacz jest sposobem na cyr­
kulację bogactw, lecz wyklucza targowanie się. Najczęś­
ciej jest to uroczysty dar złożony z wielkich bogactw
ofiarowanych przez jakiegoś wodza swemu rywalowi,
aby go upokorzyć, wyzwać, zobowiązać. Obdarowany
winien odzyskać twarz i podjąć wyzwanie. Musi zadość­
uczynić zobowiązaniu, jakie zaciąga, przyjmując potlacz.
jego jedyną odpowiedzią może być nowy potlacz, szczo-
drzejszy niż poprzedni: obdarowany powinien odwzaje­
mnić się z nawiązką.
Dar nie jest jedyną formą potlaczu: rywal wyzywany
też bywa przez uroczyste zniszczenie bogactw. W zasa­
dzie zniszczenie to jest darem złożonym mitycznym
przodkom obdarowanego i niewiele różni się od składa­
nia ofiar. Jeszcze w XIX wieku zdarzało się, że wódz
tlingicki zarzynał jeńców w obecności swego rywala.
W określonym terminie rywal odpowiadał unicestwie­
niem jeszcze większej liczby jeńców. Czukcze z północ­
no-wschodniej Syberii praktykują podobne obyczaje.
Zarzynają zaprzęgi psie wielkiej wartości; muszą przera­
zić, wprawić w osłupienie rywalizujące z nimi plemię.
Indianie z północno-zachodniego wybrzeża Ameryki
podpalali wioski lub rąbali łodzie. Posiadają sztaby mie­
dzi z wyrytymi na nich rysunkami, przedstawiające
fikcyjną wartość (w zależności od sławy, jaką się one
Dane historyczne I 77

cieszą, czy ich starożytności): czasami sztaby te warte są


majątek. Rzucają je do morza lub niszczą8.

4. Teoria „potlaczu”

1. Paradoks „daru” sprowadzonego


do „nabycia władzy”

Od opublikowania Essai sur le don Marcela Maussa


instytucja potlaczu stała się przedmiotem dziwnego cza­
sami zainteresowania i ciekawości. Potlacz pozwala za­
uważyć więź istniejącą pomiędzy zachowaniem religij­
nym i ekonomicznym. Nie odnajdzie się jednak w tych
zachowaniach praw wspólnych z ekonomicznymi, jeśli
przez ekonomię będzie się rozumiało ogół ustalonych
form aktywności ludzkiej, nie zaś nieredukowalny ruch
ekonomii ogólnej. Daremne byłoby w istocie rozpat­
rywanie ekonomicznych aspektów potlaczu bez wyłoże­
nia najpierw punktu widzenia zdefiniowanego przez
ekonomię ogólną9. Nie byłoby potlaczu, gdyby ten osta­

8 Dane te pochodzą z mistrzowskiego studium Marcela


Maussa Essai sur le don. Forme et raison de l’échange dans les
sociétés archaïques, „Année sociologique”, 1923-1924,
s. 30-186. [Zob. Szkic o darze. Forma i podstawa wymiany
w społeczeństwach archaicznych, przełożył Krzysztof Pomian,
w: Mauss, Socjologia i antropologia, Wydawnictwo KR, War­
szawa 2001, s. 165 i nast. — przyp. wyd. poi.]
9 Czy muszę podkreślać, że inspiracją do badań, których
wyniki dziś ogłaszam, była lektura Szkicu o darze? Przede
wszystkim rozważania nad potlaczem doprowadziły mnie do
sformułowania praw ekonomii ogólnej. Należy przecież wspo­
mnieć także o szczególnej trudności, z którą się borykałem. We
wprowadzanych przeze mnie ogólnych zasadach, pozwalają­
cych na zinterpretowanie wielkiej liczby faktów, pozostawały
elementy nieredukowalne do potlaczu, który w moim przeko­
naniu tkwił u ich podstaw. Potlaczu nie można jednostronnie
zinterpretować jako konsumpcji bogactw. Dopiero niedawno
78 Część przeklęta

tni problem dotyczył nabywania, a nie trwonienia użyte­


cznych dóbr.
Badanie tej jakże dziwacznej, a przecież powszechnie
spotykanej instytucji (wiele naszych zachowań da się
sprowadzić do praw potlaczu, mają ten sam sens), zajmuje
zresztą uprzywilejowane miejsce w ekonomii ogólnej. Jeśli
potlacz jest w nas, poprzez przestrzeń, w której żyjemy,
ruchem energii używanej przez nas, lecz nieredukowalnej
do użyteczności (której poszukujemy, kierując się rozu­
mem), to możemy go nie uznawać, lecz możemy także
dostosować naszą aktywność do spełnienia, które dokona
się poza nami. Rozwiązanie tak postawionego problemu
wymaga działania w dwóch przeciwnych kierunkach:
z jednej strony musimy dać, stracić lub zniszczyć. Jednakże
dar byłby pozbawiony sensu (a w konsekwencji nigdy nie
zdecydowalibyśmy się dawać), jeżeli nie nabierałby sensu
nabywania. Trzeba zatem, by dawać oznaczało nabywać
władzę. Dar ma właściwość przekraczania podmiotu
ofiarowującego, lecz w zamian za ofiarowany przedmiot
podmiot zawłaszcza przekroczenie: ocenia jego skutecz­
ność, to, co dawało mu siłę, jako bogactwo, jako moc, która
teraz do niego należy. Wzbogaca się, okazując pogardę dla
bogactwa, pożąda natomiast efektów swej szczodrości.
Jednakże nie mógłby sam nabyć mocy wynikającej
z wyzbycia się mocy — gdyby zniszczył przedmiot
w samotności, w ciszy, nie wyniknąłby z tego żaden
rodzaj mocy, bez rewanżu podmiot jedynie wyzbywałby
się swej mocy. Ale gdy zniszczy przedmiot w obecności
rywala lub podaruje mu go, nabiera w istocie w oczach
obdarowanego mocy dawania lub niszczenia. Jest odtąd
bogaty, gdyż spożytkował bogactwo w sposób zgodny
z istotą bogactwa; jest bogaty, gdyż ostentacyjnie zatracił

udało mi się rozwiązać tę trudność i nadać zasadom „ekonomii


ogólnej” dość dwuznaczną podstawę — dlatego że trwonienie
energii jest zawsze przeciwieństwem rzeczy, lecz można ją
rozpatrywać jedynie wówczas, gdy znajdzie się w porządku
rzeczy, zamieniona w rzecz.
Dane historyczne I 79

to, co jest bogactwem jedynie wówczas, gdy jest za­


tracane. Wszelako bogactwo ujawnione w potlaczu
— w zatracie dla bliźniego — istnieje faktycznie tylko
o tyle, o ile na skutek tej zatraty w obdarowanym zajdą
określone zmiany. W pewnym sensie autentyczna zatrata
powinna dokonywać się w samotności, lecz nie miałaby
wówczas dopełnienia, jakiego nadaje jej oddziaływanie
na innego człowieka. Właśnie oddziaływanie na bliź­
niego stanowi o mocy daru, jakiej nabywa się poprzez
utratę. Modelowy atrybut potlaczu zawarty jest w owej
możliwości, jaką posiada człowiek, by pochwycić to, co
mu się wymyka, by pogodzić bezgraniczny ruch wszech­
świata z ograniczeniami, które są jego udziałem.

2. Pozorny bezsens darów

Ale, jak mówi przysłowie: „Nie godzi się dawać


i odbierać”.
Sprzecznością byłoby pragnąć być jednocześnie nie­
ograniczonym i ograniczonym; rezultat tego jest komicz­
ny. Z punktu widzenia ekonomii ogólnej dar nic nie
znaczy; marnotrawstwo istnieje jedynie dla dawcy.
Co więcej, okazuje się, że ten ostatni stracił tylko
pozornie. Nie tylko ma nad obdarowanym władzę, jaką
uzyskał dzięki aktowi darowania, lecz w dodatku adresat
daru powinien unicestwić tę władzę, rewanżując się
swoim darem. Rywalizacja wymusza zwrot w postaci
daru nawet większego niż otrzymany — aby się w pełni
zrewanżować, obdarowany musi się nie tylko wyzwolić,
lecz oprócz tego także narzucić „władzę daru” swemu
rywalowi. W tym sensie podarunki należy oddawać
z naddatkiem. Zatem dar jest przeciwieństwem tego,
czym się wydawał: dawać oznacza w oczywisty sposób, że
się traci, lecz jak widać strata przynosi korzyści temu, kto
ją poniósł.
Prawdę mówiąc, ten aspekt zakrawającej na kpiny
sprzeczności, jaka tkwi w potlaczu, jest mylący. Pierwszy
80 Część przeklęta

dawca ponosi pozorny zysk wynikający z różnicy między


prezentami ofiarowanymi przez siebie a tymi, które
w zamian otrzymuje. Tylko ten, który oddaje, ma po­
czucie, że nabywa — władzę — i że zwycięża. Albowiem,
jak powiedziałem, w istocie ideałem byłoby, gdyby nie
dało się zwrócić potlaczu. Korzyść nie jest w żaden
sposób związana z chęcią zysku. Przeciwnie, uzyskanie
jej zachęca — i zmusza — do tego, by dać więcej,
albowiem koniecznością staje się uwolnienie od zobo­
wiązania, jakie wynika z otrzymania daru.

3. Nabycie rangi
Potlaczu niewątpliwie nie da się sprowadzić do chęci
utraty; korzyścią, jaką przynosi dawcy, nie jest nie­
uchronne mnożenie darów z rewanżu, ale ranga, jaką
zyskuje ten, kto ma ostatnie słowo.
Prestiżu, sławy czy rangi społecznej nie należy mylić
z władzą; a prestiż też jest władzą w tej mierze, w jakiej
moc da się rozpatrywać w oderwaniu od siły i prawa, do
których się ją zazwyczaj sprowadza. Trzeba nawet po­
wiedzieć, że tożsamość władzy i zdolności trwonienia
jest sprawą fundamentalną. Liczne czynniki są sobie
przeciwne, nakładają się na siebie i na koniec przeważa­
ją. Jednakże w ostatecznym rozrachunku ani siła, ani
prawo, po ludzku rozumując, nie są podstawą zróż­
nicowanej wartości jednostek. W zwyczajach, które
w wyraźnym kształcie dotrwały do naszych czasów,
ranga społeczna w decydujący sposób zmienia się w zale­
żności od zdolności jednostki do obdarowywania in­
nych. Czynnik zwierzęcy (zdolność do pokonania innych
w walce) podporządkowany jest ogólnie rzecz biorąc
wartości daru. To z pewnością moc zawłaszczenia miejs
ca lub dóbr, lecz to także czyn człowieka, który staje się
całym sobą stawką w grze. Aspekt daru w odniesieniu do
siły zwierzęcej uwidacznia się zresztą w walkach o wspó­
lną sprawę, w której wojownik się poświęca. Chwała,
Dane historyczne I 81

będąc konsekwencją wyższości, jest czymś innym niż moc


zawłaszczenia miejsca bliźniego lub jego dóbr: wyraża ruch
nierozumnego entuzjazmu, bezmiernego wydatkowania
energii, jaką zakłada gorączka walki. Walka jest chwalebna
w tej mierze, w jakiej w określonym momencie wykracza
poza racjonalną kalkulację. Jednakże źle ocenia się sens
wojny i chwały, jeżeli nie odniesie się go częściowo do
nabycia rangi przez nierozważne wydatkowanie zasobów
witalnych, których najbardziej czytelną formą jest potlacz.

4. Pierwsze fundamentalne prawa.

Chociaż prawdą jest, że potlacz to przeciwieństwo


rabunku, korzystnej wymiany lub, ogólnie rzecz biorąc,
zawłaszczenia dóbr, to przecież w ostatecznym rozra­
chunku jego końcowym celem jest nabywanie. Ponieważ
ruch, jakim zawiaduje, różni się od naszego, wydaje się
nam dziwny i dlatego jest bardziej zdolny odsłonić to, co
nam zazwyczaj umyka, a objawia nam naszą fundamen­
talną dwuznaczność. Można z tego faktu wysnuć na­
stępujące prawa, gdyż nawet jeśli założyć, że człowieka
nie da się zdefiniować raz na zawsze (w szczególności
prawa te przejawiają się w różny sposób na poszczegól­
nych etapach historycznego rozwoju, a bywa także, że są
neutralizowane), to przecież prawa owe nigdy nie prze-
stają odgrywać decydującej roli w toczącej się u podstaw
egzystencji ludzkiej grze sił:
— nadmiar zasobów, którym w pewnych miejscach
i w niektórych momentach społeczeństwa dysponują
w sposób trwały, nie może stać się przedmiotem pełnego
zawłaszczenia (nie można ich zastosować w sposób uży­
teczny, nie można przeznaczyć ich do uzyskania wzrostu
sił produkcyjnych), zaś marnotrawstwo tych nadwyżek
staje się samo w sobie przedmiotem zawłaszczenia;
— w marnotrawstwie zawłaszczony zostaje prestiż, jaki
nadaje ono rozrzutnikowi (jednostce lub grupie); nabywa
go jak dobro, które determinuje jego rangę;
82 Część przeklęta

— odwrotnie, rangę, jaką się ma w społeczeństwie


(lub rangę społeczeństwa wobec innych), można zawła­
szczyć w ten sam sposób jak narzędzie lub pole; chociaż
w ostatecznym rozrachunku ranga jest źródłem korzyści,
jej podstawa jest niemniej jednak zdeterminowana zdecy­
dowanym marnotrawstwem zasobów, które — teorety­
cznie — można by było nabyć.

5. Dwuznaczność i sprzeczność

Jeśli gromadzone przez człowieka zasoby można


sprowadzić do określonych ilości energii, to człowiek
nie jest w stanie gromadzić ich bezustannie; wzrost ten
nie może postępować w nieskończoność, a przede wszys­
tkim nie może być ciągły. Człowiek musi trwonić nad­
miar, lecz chociaż marnotrawi dobra, zachłannie je
gromadzi; z rozrzutności czyni przedmiot nabywania. Po
pozbyciu się bogactw pozostaje mu prestiż nabyty przez
tego, kto roztrwania. Marnotrawstwo jest ostentacyjnym
pozbywaniem się bogactwa w celu przypisania sobie
dominującej pozycji względem innych. Wszelako korzys­
ta ono na opak z negacji użyteczności zasobów, jakie
marnotrawi. Tym samym sprawia, że w sprzeczności
popada nie tylko ono samo, lecz również cała egzysten­
cja ludzka, która pogrąża się w dwuznaczności: traktuje
wartość, prestiż i prawdę życia jako negację służebnego
zastosowania dóbr, lecz równocześnie z negacji owej
czyni służebny użytek. Z jednej strony w rzeczy użytecz­
nej i uchwytnej wyróżnia to, co będąc dla egzystencji
niezbędne może jej posłużyć do wzrostu (lub do prze­
trwania), z drugiej zaś wąsko pojmowana konieczność
przestaje być dla niej wiążąca, owa „użyteczna rzecz” nie
może w całości odpowiadać jej oczekiwaniom. Odwołu­
je się ona wówczas do tego, co nieuchwytne, do bezuży­
tecznego zastosowania siebie samej, swych dóbr, do gry,
lecz jednocześnie usiłuje pochwycić to, co zgodnie z jej
pragnieniem miało być nieuchwytne, by znaleźć zastoso­
Dane historyczne I 83

wanie dla tego, czemu odmówiła użyteczności. Naszej


lewicy nie wystarcza, iż wie, co daje prawica — obłudnie
usiłuje to odebrać.
Ranga jest całkowicie efektem tej wypaczonej woli.
W pewnym sensie ranga to przeciwieństwo rzeczy: to, co ją
ustanawia, jest święte, a ogólne uporządkowanie rang
społecznych nosi miano hierarchii. Stronniczością byłoby
traktowanie jak rzecz — pozostającą do dyspozycji i dającą
się użyć—tego, co w istocie swej jest święte, obce utylitarnej
sferze świeckiej, gdzie pozbawiona skrupułów ręka w celach
użytkowych wznosi młotek, aby wbić w drewno gwóźdź.
Jednak niejasność ta w tym samym stopniu wpływa na
wymogi działalności świeckiej, co pozbawia sensu i zmienia
w pozorną komedię gwałtowność pożądania.
Nieporozumienie to dane naszej naturze zapowiada ciąg
złudzeń i fałszywych kroków, pułapek, wyzysku i wściekłoś­
ci, które w czasie kolejnych epok porządkują pozorny
bezsens historii. Człowiek w nieunikniony sposób trwa
w ułudzie, jego refleksja sprawia, iż oszukuje on samego
siebie za każdym razem, gdy trwa w zamiarze pochwycenia
nieuchwytnego, zastosowania jako narzędzia porywów
zagubionej nienawiści. Ranga, w której utrata zamienia się
w nabycie, odpowiada aktywności inteligencji sprowadzają­
cej przedmiot myśl do rzeczy. W istocie sprzeczność
potlaczu nie ujawnia się jedynie w przebiegu historii, lecz
w sposób bardziej wewnętrzny w operacjach myślowych.
Dzieje się tak dlatego, że na ogół w rytach ofiarnych czy
w potlaczu, w działaniu (w historii) czy w kontemplacji
(myśli) to, czego szukamy, jest zawsze owym cieniem
— z samej definicji nieuchwytnym — który nazywamy
poezją, głębią lub intymnością namiętności. W nieunikniony
sposób mylimy się, ponieważ pragniemy pochwycić ten
cień.
Nie zbliżymy się do zasadniczego przedmiotu po­
znania, jeśli poznanie, które przedmiot ów pragnie spro­
wadzić do rzeczy podległych i użytkowanych, samo nie
ustanie. Ostatni problem z wiedzą jest taki sam, jak
w przypadku zatraty. Nikt nie może równocześnie po­
84 Część przeklęta

znać i nie zostać unicestwionym, nikt nie może zarazem


zatracać bogactwo i je powiększać.

6. Zbytek i nędza

O ile jednak wymóg życia istot (i grup) oderwanych


od niezmierzoności żywego świata definiuje korzyści, ze
względu na które przebiega cała operacja, to przecież
ogólny ruch życia spełnia się ponad wymogami jedno­
stek. Koniec końców egoizm zostaje oszukany. Wydaje
się zwyciężać i zakreślać nieprzekraczalną granicę, lecz
w ten czy inny sposób tama, jaką stawia, zostaje pokona­
na. Rywalizacja jednostek niewątpliwie nie pozwala, by
większość z nich została natychmiast zalana globalną
obfitością energii. Silny pobiera haracz od słabego, wy­
korzystuje go, odpłacając mu jawnymi kłamstwami. Nie
jest to jednak w stanie zmienić rezultatów całości proce­
su, w którym interes indywidualny zostaje wyszydzony,
a kłamstwo bogatych zamienia się w prawdę.
Dzieje się tak dlatego, że w ostatecznym rozrachunku
możliwość wzrostu lub nabywania jest ograniczona,
toteż przedmiot zachłanności wszelkiej wyizolowanej
egzystencji, energia, musi zostać uwolniona — uwol­
niona naprawdę pod przykrywką kłamstwa. Koniec koń­
ców ludzie kłamią, usiłują przypisać interesowi to uwol­
nienie, podczas gdy wykracza ono poza interes. Od tego
momentu w pewnym sensie tak czy inaczej kłamią.
Indywidualna akumulacja zasobów jest z zasady skazana
na zniszczenie — jednostki, które jej dokonują, napraw­
dę nie posiadają tego bogactwa, tej rangi. W prymityw­
nych warunkach bogactwo jest zawsze podobne do
składu amunicji, w niezwykle wyraźny sposób wyrażają­
cego unicestwienie, a nie posiadanie bogactwa. Obraz
ten jest nie mniej właściwy, jeżeli chce się wyrazić tak
samo śmiechu wartą prawdę o randze-, to ładunek wybu­
chowy. Człowiek o wysokiej randze społecznej to pier­
wotnie tylko jednostka wybuchowa (wprawdzie wszyscy
Dane historyczne I 85

ludzie są eksplozywni, lecz on obdarzony jest tą właściwoś­


cią w sposób szczególny). Niewątpliwie pragnie on uniknąć
wybuchu czy w każdym razie opóźnić go. Okłamuje zatem
sam siebie w żałosny sposób, uważając swe bogactwo i swą
moc za to, czym one nie są. Jeśli uda mu się cieszyć się nimi
w pokoju, to za cenę niewiedzy na temat tego, czym jest,
zapoznania swej prawdziwej natury. Równocześnie okła­
muje wszystkich innych, afirmując — przeciwnie — swoją
prawdę (swoją wybuchową naturę), przed którą pragnie
uciec. Oczywiście pogrąży się w tych kłamstwach: ranga
zostanie zredukowana do wygodnego zastosowania, do
bezwstydnego źródła dochodów. Ta nędza w żaden sposób
nie jest w stanie zatrzymać ruchu obfitości.
Niewrażliwy na intencje, na opory i na kłamstwa,
powoli czy nagle, ruch bogactwa wycieka i zatraca
zasoby energii. Często wydaje się to dziwne — lecz nie
tylko zasoby te są wystarczające, lecz w dodatku nie da
się ich produktywnie skonsumować, zazwyczaj pozostaje
ich pewien nadmiar, który należy zniszczyć. Na pierwszy
rzut oka potlacz niedobrze realizuje tę zatratę. Jego
regułą nie jest destrukcja dóbr: zazwyczaj ofiaruje się je,
zatem strata dotyka jedynie darczyńcę — całość bogactw
zostaje zachowana. Ale to tylko pozory. Chociaż potlacz
rzadko kończy się aktami we wszystkich szczegółach
zgodnymi z rytami ofiarnymi, niemniej jednak jest kom­
plementarną formą instytucji, której znaczenie polega na
wycofywaniu z produktywnej konsumpcji. Ryty ofiarne
wycofują na ogół ze świeckiego obiegu produkty użyte­
czne, natomiast dary składane w ramach potlaczu doty­
czą w zasadzie przedmiotów nieużytecznych. U podstaw
potlaczu leży wytwórstwo archaicznego zbytku — wy-
twórstwo to w oczywisty sposób marnotrawi zasoby
reprezentowane przez owoce ludzkiej pracy, jakimi dys­
ponuje dana społeczność. U Azteków to „płaszcze, tuni­
ki, cenne kobiece ubiory” lub też „pióra o pięknych
kolorach... szlifowane kamienie... muszle, wachlarze,
łopatki z łusek... skóry drapieżnych zwierząt wyprawio­
ne i ozdobione rysunkami”. W północno-zachodniej
86 Część przeklęta

Ameryce niszczy się łodzie i domy, zarzyna psy i niewol­


ników: to bogactwa użyteczne. Zasadniczo na dary
przeznacza się przedmioty zbytku (gdzie indziej na bez­
użyteczną zatratę w czasie świąt przeznaczane są dary
z pożywienia).
Można by nawet rzec, iż potlacz jest specyficznym
przejawem i znaczącą formą zbytku. W istocie poza
archaicznymi formami zbytek zachował funkcjonalną
wartość potlaczu wytwarzającego rangę. Zbytek określa
ponadto rangę tego, kto się nim otacza, a nie istnieje
wysoka pozycja społeczna, która nie wymagałaby prze­
pychu. Nie sprawdzają się tu jednak ani trochę mało­
stkowe kalkulacje tych, którzy cieszą się zbytkiem. Przez
oszustwa to, co błyszczy w bogactwie, jest przedłuże­
niem słonecznego promienia i rozpala namiętność. Nie
jest ono tym, co wyobrażają sobie ludzie, którzy zredu­
kowali je na obraz swego ubóstwa. To powrót niezmie-
rzoności masy żywej do prawdy obfitości. Prawda owa
niszczy tych, którzy brali ją za to, czym nie jest. Najoglę­
dniej rzecz ujmując, obecne formy bogactwa rozkładają
i ośmieszają człowieczeństwo tych, którzy uważają się za
posiadaczy dóbr. Z tego punktu widzenia teraźniejsze
społeczeństwo jest ogromnym szalbierstwem, w którym
prawda bogactwa podstępnie przeszła w nędzę. Prawdzi­
wy zbytek i głęboki potlacz naszych czasów przypada
nędzarzowi, czyli temu, który leży na ziemi i ma wszyst­
ko w pogardzie. Autentyczny zbytek wymaga doskonałej
pogardy bogactw, posępnej obojętności tego, kto odma­
wia pracy i czyni ze swego życia z jednej strony nieskoń­
czenie zrujnowaną wspaniałość, z drugiej zaś milczącą
obelgę wymierzoną w pracowicie tworzone kłamstwo
bogatych. Poza wykorzystaniem militarnym, religijną
mistyfikacją i kapitalistycznym sprzeniewierzeniem nikt
nie potrafiłby odnaleźć teraz sensu bogactwa, jakie zapo­
wiadało wybuchowość, marnotrawstwo i przelewającą
się obfitość, gdyby nie świetność łachmanów i mroczne
wyzwanie obojętności. Rzec by można, iż koniec koń­
ców kłamstwo poświęca bujność życia buntowi.
3

DANE HISTORYCZNE II

SPOŁECZEŃSTWO MILITARNE I SPOŁECZEŃSTWO RELIGIJNE


1
Społeczeństwo Nastawione Na Podbój: Islam

1. Trudność z nadaniem sensu religii muzułmańskiej

Obok buddyzmu i chrześcijaństwa islam — religia


Mahometa — jest jedną z trzech głównych religii uni-
wersalistycznych, a jej wyznawcy stanowią znaczną część
populacji globu. Pod warunkiem, że wierny spełnia
w ciągu życia określone zalecenia moralne, religia ta
obiecuje szczęśliwość po śmierci. Podobnie jak chrześ­
cijaństwo, islam głosi istnienie jedynego Boga, lecz nie
idzie w tym względzie na żadne ustępstwa, uważając za
horrendalny dogmat o Trójcy Świętej. Muzułmanin
uznaje tylko jednego Boga, którego Mahomet jest wy­
słannikiem, nieuczestniczącym wszakże w jego boskości.
Mahomet nie jest odpowiednikiem Jezusa, człowieka
i Boga zarazem, pośrednika między dwoma światami.
Boska transcendencja w islamie nie dopuszcza stopni
pośrednich: Mahomet jest tylko człowiekiem, który
dostąpił zaszczytu decydującego objawienia.
W zasadzie cechy te definiują islam w sposób wystar­
czający. Dodajmy do tego, na drugim planie, uznanie
tradycji judeochrześcijańskiej (muzułmanie mówią o Ab­
rahamie i Jezusie, jednakże ten ostatni jest dla nich
jedynie prorokiem). Pozostaje dość dobrze znana histo­
ria uczniów Mahometa: podboje pierwszych kalifów,
rozprzestrzenianie się imperium, potem kolejne podboje
Mongołów i Turków i wreszcie zachodzący w naszej
epoce rozkład muzułmańskich mocarstw.
90 Część przeklęta

Wszystko to jest jasne, lecz prawdę powiedziawszy


tylko na powierzchni. Jeżeli usiłujemy dotrzeć do ducha,
który zadecydował o powstaniu tak ogromnego ruchu
i na przestrzeni wieków regulował życie niezliczonych
mas, nie dostrzegamy czegokolwiek, co mogłoby do­
tknąć nas osobiście, lecz jedynie formalne dane, których
atrakcyjność dla wierzącego w zasadzie do nas nie
dociera, ginąc za lokalnym kolorytem ubrań, egzotycz­
nych miast i całym zespołem hieratycznych gestów i po­
staw. Sam Mahomet, którego życie jest znane, przema­
wia językiem niemającym dla nas jasnego i niezastąpio­
nego sensu wypowiedzi Buddy czy Chrystusa. Jeśli jes­
teśmy choć trochę przebudzeni, Budda i Chrystus prze­
mawiają do nas, ale Mahomet do innych...
Jest to do tego stopnia prawdziwe, że w chwili, gdy
niezaprzeczalny urok, jakiemu ulegamy, pragnie wyrazić
się za pomocą formułki, nie potrafimy nic powiedzieć.
Zasady ukazują się wówczas tym, czym są: obce wobec
tego, co nas obchodzi. Pozostaje nam jedynie odwołać
się do uproszczeń.
Nie będziemy wątpić o szczerości — ani o kompeten­
cjach — Emile’a Dermenghema, którego szkic na temat
wartości islamu wieńczy jakże bogaty tom „Cahiers du
Sud”, ostatnio poświęcony tej religii1. Byłoby bezcelowe
obwiniać coś innego niż nieusuwalną trudność, ale fakt,
że podkreśla się tu wolność — przeciwstawianą zniewo­
leniu i dobrotliwość — przeciwstawianą przemocy, bu­
dzi zdziwienie i wskazuje na chaos w głowie tego, kto
chce wyrazić głęboką sympatię. Kiedy Dermenghem
mówi o wolności (s. 373), wyraża sympatię, jaką darzy
zarówno wolność, jak i islam, lecz cytaty, jakimi się
posługuje, nie są przekonujące. „Bóg nie miłuje czynią­
cych przemoc” — mówi Koran. Trudno nie uznać
antynomii idei Boga i niesprawiedliwej przemocy, lecz
nie jest to cecha muzułmańska. Nie można zapominać

1 Témoignages de l’Islam. Notes sur les valeurs permanentes


et actuelles de la civilisation musulmane, s. 371-387.
Dane historyczne II 91

o ogólnie despotycznym charakterze władzy w islamie.


Czyż wolność nie wyrasta z buntu, czyż nie jest tym
samym, co nieposłuszeństwo? A przecież samo słowo
islam oznacza posłuszeństwo. Muzułmaninem jest ten,
kto jest posłuszny2. Poddaje się Bogu, wymaganej przez
Boga dyscyplinie, a w konsekwencji tej, którą narzucają
jego porucznicy: islam jest dyscypliną przeciwstawioną
kapryśnej męskości, indywidualizmowi Arabów z po-
liteistycznych plemion. Nic bardziej przeciwnego idei,
do jakiej w naszym mniemaniu odsyła męskie słowo
wolność.
Nie mniej dziwny jest fragment traktujący o wojnie
(s. 376-377). Dermenghem ma niewątpliwie rację, za­
znaczając, że dla Mahometa wielka święta wojna to nie
walka muzułmanina z niewiernym, lecz wyrzeczenia
— zmagania toczone z samym sobą. Słusznie również
podkreśla oczywistą łagodność pierwszych podbojów
islamu. Jeśli jednak mówi się w odniesieniu do muzuł­
manów „o wojnie” po to, żeby ich chwalić, to dobrze
byłoby przy tym umiarkowaniu wspomnieć o zasadach
islamu. W oczach muzułmanów wszelka przemoc wobec
niewiernych jest słuszna. W początkowym okresie,
w Medynie, uczniowie Mahometa żyli z łupiestwa.

Dla upamiętnienia najazdu dokonanego przez muzuł­


manów, który był pogwałceniem świętego zawieszenia bro­
ni zawieranego na okres świętych miesięcy przedislamskich,
Koran (II, 212) zalecał wiernym walkę3

— pisze Maurice Gaudefroy-Demombynes.

2 Oczywiście Émile Dermenghem wie o tym. Pisze wszak


później (s. 381): „...ponieważ muzułmanin oznacza właśnie
zrezygnowany, posłuszny...”. Kompetencji Dermenghema
w odniesieniu do islamu nie sposób podważać: wspaniale na
przykład mówi o mistycyzmie muzułmańskim. Mowa tu jedy­
nie o jego zakłopotaniu, kiedy próbuje zdefiniować permanent­
ne wartości islamu.
3 Les Institutions musulmanes (wydanie III): 1946, s. 120.
92 Część przeklęta

Hadith (tradycja pisana i rodzaj kodeksu dawnego


islamu) systematyzował kwestie związane z podbojem.
Wykluczał przemoc i niepotrzebne wymuszenia. Ustrój
narzucany zwyciężonym, którzy paktowali ze zwycięzcą,
miał być ludzki, zwłaszcza gdy chodzi o ludy Księgi
(chrześcijan, żydów i wyznawców zoroastryzmu). Pod­
legali oni jedynie opodatkowaniu. Podobnie hadith na­
kazywał chronić uprawy, drzewa i urządzenia nawad­
niające4. Jednakże

imam wspólnoty muzułmańskiej winien toczyć dżihad


(świętą wojnę) z ludami zamieszkującymi „terytorium woj­
ny”, czyli obszary bezpośrednio sąsiadujące z „terytorium
islamu”.
Wodzowie armii powinni upewnić się, że ludy te
znają doktrynę islamu i że odmawiają postępowania
wedle jej przykazań; odtąd należało je zwalczać. Święta
wojna toczy się zatem bezustannie u granic islamu. Po­
między muzułmanami a niewiernymi nie może istnieć
prawdziwy pokój. Jest to teoretyczne i abstrakcyjne poję­
cie, które nie mogło wytrzymać presji faktów, toteż
musiano znaleźć jakiś prawny fortel, hila, aby umknąć
prowadzenia wojny nie gwałcąc jednocześnie prawa. Do­
ktryna dopuszczała, żeby muzułmańscy władcy mogli
zawierać z niewiernymi zawieszenie broni trwające ma­
ksymalnie do dziesięciu lat, w wypadku słabości islams­
kiego państwa i w jego interesie. Wolno im było zrywać
ten rozejm wedle uznania, składając zadośćuczynienie za
złamaną przysięgę5.

Jakże nie dopatrywać się w tych zaleceniach metody


ekstensji — bezustannego wzrostu — najdoskonalszej
jednocześnie w swej zasadzie, w swych skutkach oraz
w trwaniu tych skutków?
Inne opinie Dermenghema nie wychodzą poza bez­
osobową niedookreśloność, lecz jasno ukazują pytanie:

4 Tamże, s. 121.
5 Tamże, s. 121-122.
Dane historyczne II 93

jak uchwycić sens instytucji, która przeżyła swą rację


bytu? Islam jest dyscypliną podporządkowaną metody­
cznemu wysiłkowi zmierzającemu do podboju. Po za­
kończeniu przedsięwzięcia pozostają puste ramy; odtąd
moralne bogactwa kultywowane przez islam pokrywają
się z ogólnoludzkimi, chociaż zewnętrzne konsekwencje
są bardziej nacechowane, mniej chwiejne i bardziej kate­
goryczne.

2. Arabskie społeczeństwa zatraty przed hidżrą

Pragnąc określić sens nauki głoszonej przez Pro­


roka, nie możemy odwołać się do pozostałości po
nim, które roztaczają dla nas urok śmierci i ruin.
Islam przeciwstawia światu arabskiemu, gdzie się na­
rodził, determinację, która uczyniła imperium z ele­
mentów przedtem rozproszonych. Znamy stosunkowo
dobrze małe społeczności arabskie sprzed hidżry,
nie przekraczające wielkości plemienia i wiodące tru­
dny żywot. Nie zawsze były to plemiona koczownicze,
ale różnica pomiędzy nomadami a mieszkańcami takich
osad, jak Mekka czy Jasrib (przyszła Medyna), była
stosunkowo niewielka. Arabowie ówcześni utrzymywali
w twardych karbach plemiennych swój posępny in­
dywidualizm, z którym wiąże się duże znaczenie
przypisywane poezji. Dużą rolę odgrywała rywalizacja
między poszczególnymi jednostkami czy plemionami
oraz czyny będące wyrazem brawury, dworności,
szczodrości, krasomówstwą i talentu poetyckiego. Sze­
rzył się obyczaj obdarowywania się i ostentacyjnego
marnotrawstwa dóbr, a z napomnienia Koranu:

Nie dawaj, aby dostać więcej (LXXIV, 6)

można wysnuć wniosek o istnieniu rytualnej postaci


potlaczu. Wiele z tych plemion, trwających w politeiz-
mie, składało krwawe ofiary (inne wyznawały chrześ-
94 Część przeklęta

cijaństwo, jeszcze inne judaizm, jednakże w tych przypa­


dkach wyboru religii dokonywało plemię, a nie jedno­
stki, toteż wątpliwe, by wpływało to w istotny sposób na
sposób życia). Krwawa wendeta, wymóg, by krewni
zabitego szukali pomsty na członkach rodziny zabójcy,
uzupełnia obraz marnotrawczej przemocy.
Wziąwszy pod uwagę, że sąsiednie regiony były
militarnie silne, co zamykało możliwość ekstensji, ten
rozrzutny tryb życia był w stanie zapewnić trwałą
równowagę (częste uśmiercanie noworodków płci żeń­
skiej przyczyniało się również do zapobiegania nad­
miernemu przyrostowi demograficznemu). Ale nawet
gdyby sąsiedzi osłabli, utrzymywanie sposobu życia
uniemożliwiającego zgromadzenie dużych sił nie po­
zwoliłoby na tym skorzystać. Wcześniejsza reforma
obyczajów, ustalenie zasady podboju, przedsiębiorczo­
ści i zjednoczenia sił konieczne były nawet w od­
niesieniu do osłabionych państw sąsiednich. Pozornie
Mahomet nie miał zamiaru wykorzystywać możliwo­
ści, jakie stwarzało osłabienie sąsiadów, niemniej jed­
nak wymowa jego nauk była taka sama, jak gdyby
świadomie zmierzał do wykorzystania tej nadarzającej
się okazji.
Ściśle biorąc, Arabowie z epoki przedmuzułmańskiej
nie bardziej niż Aztekowie osiągnęli stadium rozwoju
społeczeństwa militarnego. Ich tryb życia odpowiadał
zasadzie właściwej społeczeństwu zatraty. Jednakże Az­
tekowie sprawowali hegemonię nad ludami pozostający­
mi na tym samym etapie rozwoju, zaś Arabowie, których
sąsiadami był Iran Sasanidów i Bizancjum, zmuszeni byli
do wegetacji.

3.Rodzący się islam, czyli społeczeństwo zredukowane


do przedsięwzięć militarnych

Pietyzm pierwotnego islamu — pisze H. Holma — za­


sługiwałby z pewnością na dogłębniejsze zbadanie, zwłasz­
Dane historyczne II 95

cza odkąd Max Weber i Sombart niezbicie wykazali wagę


pietystycznej koncepcji w genezie i ewolucji kapitalizmu6.

Ta refleksja fińskiego pisarza jest tym bardziej uzasa­


dniona, że chociaż pietyzm żydów i protestantów pod­
sycały tendencje obce kapitalizmowi, ich skutkiem stały
się narodziny ekonomii, w której zatriumfowała akumu­
lacja kapitału (wypierając zatratę będącą regułą w Śred­
niowieczu)7. Jakkolwiek przedstawia się ta sprawa, Ma­
homet nie zrobiłby lepiej, gdyby świadomie dążył do
przekształcenia w skuteczne narzędzie podboju marno­
waną lub wykorzystywaną na własną zgubę potencję
swych ziomków.
Działanie muzułmańskiego purytanizmu porównać
można do postępowania dyrektora fabryki, do której
wkradł się nieporządek. Przeciwdziała mu roztropnie,
likwidując wszelkie uchybienia powodujące bezużytecz­
ną stratę energii, redukujące do zera wydajność. Maho­
met przeciwstawia din, wiarę, dyscyplinę i posłuszeńst­
wo, panującemu w przedislamskich społecznościach ide­
ałowi „męskości”, zwanemu muruwa, którego celem
było uzyskanie indywidualnej chwały (zwalczając trady­
cje feudalnego honoru, takie jak pojedynki, Richelieu
zmierzał w wyrachowany sposób w tym samym kierun­
ku). Zabrania krwawej zemsty wewnątrz muzułmańskiej
wspólnoty, lecz dopuszcza ją w odniesieniu do niewier­
nych. Potępia dzieciobójstwo, picie wina i rywalizację
przez obdarowywanie się. Dar czystej chwały zastępuje
społecznie użyteczną jałmużną.

Oddawaj bliźnim to, co im jesteś dłużny, podobnie jak


ubogiemu i podróżnemu, i nie trwoń dóbr jak marnotraw­
ca, albowiem marnotrawcy są w istocie braćmi demonów

6 Mahomet, prophete des Arabes, 1946, s. 72.


7 Zob. niżej rozdział poświęcony społeczeństwu przemys­
łowemu.
96 Część przeklęta

— mówi Koran (XVII, 28-29). Skrajna szczodrość


— największa cnota plemion przedmuzułmańskich, stała
się nagle przedmiotem awersji, gdyż indywidualna pycha
jest w islamie wyklęta. Wojownik marnotrawca, nieustę­
pliwy, dziki i kochany przez dziewczyny, bohater poezji
plemiennej ustępuje miejsca pobożnemu żołnierzowi,
skrupulatnie przestrzegającemu dyscypliny i rytów. Oby­
czaj wspólnej modlitwy jest zewnętrznym przejawem tej
zmiany. Słusznie porównywano go do ćwiczeń wojs­
kowych, jednoczących i szufladkujących odczucia. Wy­
rzeczenie to symbolizuje kontrast między Koranem (i
hadith) a kapryśnym światem poezji. Tradycja poetycka
podjęta została dopiero po przetoczeniu się niepowstrzy­
manej fali podbojów: zwycięski islam nie musiał już
przestrzegać pierwotnej surowości, a szlachetne marno­
trawstwo, do którego tęskniono, nie znajdowało prze­
szkód odkąd imperium umocniło swoją dominację.
Naprzemienność surowości, która gromadzi, i roz­
rzutności, która trwoni, jest zwykłym rytmem użytkowa­
nia energii. Jedynie względna surowość i brak rozrzutno­
ści pozwalają na wzrost systemów siły, jakimi są istoty
żyjące i społeczności. Jednakże, przynajmniej na pewien
czas, wzrastanie ma swe granice i wówczas należy roz­
trwonić nadmiar, którego nie da się zakumulować. Islam
zajmuje szczególną pozycję wśród tych ruchów dlatego,
że od początku otwarty był na pozornie nieograniczony
wzrost potęgi. Nie było to działanie zaplanowane, reali­
zowany projekt, lecz szansa wykorzystana ze wszystkimi
tkwiącymi w niej możliwościami. Nośnikiem tej szansy
było zresztą pewne minimum konieczności. Byłoby sto­
sunkowo łatwo skupić ludzi, jeśli potrafi się ich natchnąć
entuzjazmem, tyle że niezwłocznie należy dać im jakieś
zadanie do wykonania. Zebrać, tchnąć entuzjazm to
przede wszystkim wyzwolić niewykorzystaną siłę; może
ona iść za impulsem i nabierać impetu tylko wówczas,
gdy użyje się jej zaraz po jej odkryciu. Od samego
początku islam miał szczęście, że musiał był przeciw­
stawić się światu, w którym się zrodził. Nauki Mahome­
Dane historyczne II 97

ta okazały się bluźniercze względem tradycji plemienia,


do którego należał. Plemię groziło wykluczeniem proro­
ka, co było równoznaczne ze skazaniem go na śmierć.
Musiał zatem przeciąć więzy łączące go z rodzimym
szczepem, a ponieważ egzystencja bez więzów z innymi
ludźmi była wówczas nie do pomyślenia, stworzył mię­
dzy sobą a swoimi adeptami więzy innej natury. Taki był
sens hidżry, która słusznie wyznacza erę muzułmańską:
ucieczka Mahometa z Mekki do Medyny przypieczęto­
wała zerwanie więzów krwi i stworzenie nowej wspólno­
ty opartej na braterstwie z wyboru, otwartej dla tych,
którzy przyjmowali jej religijne formy. Historia chrześ­
cijaństwa rozpoczyna się wraz z datą indywidualnych
narodzin boga odkupiciela; islam powstał wraz z naro­
dzinami wspólnoty, państwa nowego typu, nieufundo-
wanego na więzach krwi ani ziemi. Islam różni się od
chrześcijaństwa i od buddyzmu tym, że po hidżrze stał
się czymś innym niż nauka rozpowszechniana w ramach
już ukształtowanego społeczeństwa (wspólnota krwi lub
lokalna) — było to powołanie do życia społeczeństwa
opartego na nowej doktrynie.
W pewnym sensie była to zasada doskonała. Nie było
dwuznaczności ani kompromisu: przywódca religijny
był jednocześnie prawodawcą, sędzią i dowódcą wojs­
kowym. Nie sposób wyobrazić sobie społeczności bar­
dziej zjednoczonej. Źródłem więzów społecznych była
wyłącznie wola (lecz nie mogła ich ona zerwać), co nie
tylko dawało korzyść w postaci głębokiej jedności mora­
lnej, lecz równocześnie otwierało przed islamem moż­
liwości nieskończonej ekstensji.
Była to wspaniała maszyneria. Wojskowy porządek
zastąpił anarchię rywalizujących ze sobą plemion, a in­
dywidualne zasoby, których już nie marnotrawiono,
służyły zbrojnej wspólnocie. Po zniesieniu przeszkody
(granica plemienia) niepozwalającej na rozwój siła jed­
nostek przeznaczana była na wyprawy wojenne. Wresz­
cie podbój, z którego hadith uczyniły środek metodycz­
nej ekstensji, bez nadmiernych zniszczeń wprowadzał
98 Część przeklęta

nowe zasoby do zamkniętego systemu sił, który był


coraz obszerniejszy i wzrastał coraz szybciej. Ruch ten
przypomina rozwój przemysłu w wyniku kapitalistycznej
akumulacji: jeśli uda się zahamować rozrzutność, jeśli
rozwój nie napotyka na swej drodze żadnej przeszkody
formalnej, przypływ energii wymusza wzrost, a wzrost
zwielokrotnia akumulację.
Wszelako tak niezwykła doskonałość nie może ist­
nieć bez wewnętrznych przeciwieństw. Jeżeli porównać
muzułmańskie podboje z rozwojem religii chrześcijańs­
kiej i buddyjskiej, zauważa się szybko względną słabość
islamu. Wynika to stąd, iż siła, aby się zrealizować,
wymaga wyrzeczenia się jej stosowania. Rozwój przemy­
słu narzuca ograniczenia konsumpcji: liczy się przede
wszystkim wyposażenie, jemu zatem podporządkowuje
się bezpośredni interes. Sama podstawa islamu zakłada
taki sam porządek wartości: w poszukiwaniu większej
potęgi życie traci spontaniczną energię działania. Unika­
jąc słabości moralnej wspólnot chrześcijańskich i buddyj­
skich (zmuszonych służyć staremu systemowi politycz­
nemu), islam popadł w słabość jeszcze większą, będącą
konsekwencją doskonałego podporządkowania życia re­
ligijnego wymogom wojny. Pobożny muzułmanin nie
tylko zrezygnował z marnotrawstwa właściwego obycza­
jom plemiennym, lecz w ogóle z wszelkiego wydat­
kowania siły, które nie byłoby skierowaną na zewnątrz
przemocą wymierzoną w niewiernego przeciwnika.
Przemoc wewnętrzna, która tworzy podstawę życia reli­
gijnego i osiąga kulminację w rytach ofiarnych, odegrała
w pierwotnym islamie rolę jedynie drugoplanową. Stało
się tak, albowiem islam nie jest przede wszystkim za­
tratą, lecz — podobnie jak kapitalizm — akumulacją
dostępnych sił. W swej pierwotnej istocie jest on bowiem
obcy wszelkiej dramatyzacji, wszelkiej odrętwiałej
z przerażenia kontemplacji dramatu. Nie ma w nim
niczego, co odpowiadałoby śmierci Chrystusa na krzyżu
lub upojeniu nirwaną jak u Buddy. Różni się od tych
religii jak dowódca wojskowy, który rozpętuje przemoc
Dane historyczne II 99

przeciwko nieprzyjacielowi, różni się diametralnie od


przywódcy religijnego, który pada ofiarą przemocy. Do­
wódca wojskowy nigdy nie jest skazany na śmierć,
a nawet usiłuje położyć kres rytom ofiarnym. Jego rola
polega na skierowaniu przemocy na zewnątrz i chronie­
niu przed wewnętrzną zatratą — ruiną — żywych sił
wspólnoty. Od początku angażuje się w zawłaszczanie,
podboje, skalkulowane wydatki, których celem jest
wzrost. W pewnym sensie islam jest w swej jedności
syntezą form religijnych i militarnych. Król będący
jedynie wojskowym dowódcą pozostawiał w stanie nie­
naruszonym formy religijne — islam podporządkowuje
je wojskowym, redukuje ryty ofiarne, ograniczając religię
do moralności, do jałmużny i do odprawiania modlitw.

4. Późny islam albo powrót do Stabilności

Sens islamu z okresu powstania religii i z epoki


podbojów zaniknął po wykształceniu się imperium mu­
zułmańskiego. Odkąd z powodu swoich zwycięstw islam
przestał być ściśle przestrzeganym poświęcaniem sił wi­
talnych na realizację wzrostu, stał się jedynie ich pustą
i sztywną ramą. To, co wchłonął z zewnątrz, zostało
przekształcone w tę rygorystyczną spójność. Jeśli jednak
odejmie się ową spójność, to nie pozostanie w nim
nic, co nie istniałoby przed nim. Islam szybko otworzył
się na wpływy krajów podbitych, których bogactwa
zawłaszczył.
Wydaje się dziwne, że po dokonaniu podbojów
sedno cywilizacji arabskiej, w której negacja stanowi
jedno z założeń, odrodziło się z całą żywotnością i w za­
sadzie niezmienione. Coś z tej plemiennej muruwa,
której Mahomet przeciwstawia surowość nakazów Kora­
nu, przetrwało w świecie arabskim: zachowała się trady­
cja wartości rycerskich, w której przemoc łączy się
z marnotrawstwem, a miłość z poezją. Co więcej, to, co
przeniknęło do nas z islamu, nie wywodzi się z wkładu
100 Część przeklęta

Mahometa, lecz z tych właśnie potępianych przezeń


wartości. Zaskakujące, że wpływy arabskie dostrzec
można w naszej „religii” rycerskiej, tak odmiennej od
instytucji rycerstwa ukazanej w chansons de geste, która
z kolei jest całkowicie obca światu muzułmańskiemu.
Samo wyrażenie rycerski nabrało w czasach wypraw
krzyżowych nowego poetyckiego znaczenia związanego
z ideą namiętności. W XII wieku na Zachodzie po­
pularna interpretacja pasowania na rycerza pochodziła
ze świata muzułmańskiego. A narodziny na południu
Francji poezji opiewającej miłosną namiętność stanowią,
jak się wydaje, przedłużenie tradycji sięgającej, poprzez
Andaluzję, epoki owych plemiennych konkursów po­
etyckich, które wywoływały tak surową reakcję pro­
roka8.

8 Henri Pérès poświęca kwestii andaluzyjskiego wpływu


wyśmienity artykuł w piśmie „L’Islam et 1’Occident” Andalu­
zyjska poezja arabska i jej możliwe relacje z poezją trubadurów,
s. 107-130. Według autora kwestia nie jest jeszcze całkowicie
rozstrzygnięta, lecz podobieństwa są silnie zaznaczone. Nie
dotyczą one jedynie treści, lecz także formy poezji. Zbieżność
okresu rozkwitu arabskiej poezji w Andaluzji (XI wiek) i naro­
dzin poezji dwornej w języku oksytańskim (schyłek XI wieku)
jest uderzająca. Z drugiej strony, można ściśle określić stosunki
istniejące między hiszpańskim światem muzułmańskim a chrze­
ścijańskim światem północnej części Półwyspu Iberyjskiego
oraz Francji.
2
Społeczeństwo Bezbronne-. Lamaizm

1. Społeczności nastawione pokojowo

Od zwykłych społeczeństw militarnych islam różni się


cechami w pewnym sensie wybujałymi. Uwidacznia do­
prowadzone do ekstremum tendencje obecne również
— w mniej wyraźny sposób — w imperialnych przedsię­
wzięciach klasycznej Starożytności czy Chin. Nie odnaj­
duje się tu wprawdzie narodzin specyficznej moralności:
islam przejął moralność istniejącą przed jego powstaniem.
Jednak zerwanie ze społeczeństwem, z którego wyszedł,
nadaje strukturze, jaką stworzył, czystość niespotykaną
w poprzednich imperiach. Podporządkowanie podboju
moralności dookreśla nawet i streszcza jego sens.
Na paradoks może zakrawać fakt, że wybraliśmy
islam, zamiast bardziej klasycznych przykładów Rzymu
czy Chin, by zobrazować pewien typ cywilizacji. Równie
dziwaczne jest powołanie się na model lamaizmu, a nie
Kościoła katolickiego, gdy pragnie się opisać społeczeńs­
two pokojowe. Jednak opozycja jest bardziej widoczna,
a gra elementów łatwiej uchwytna, kiedy odwołujemy
się do przykładów skrajnych.
Wśród ludzkości gotowej wywołać wojnę w każdej
chwili Tybet stanowi enklawę cywilizacji pokojowej,
niezdolnej ani do ataku, ani do obrony. Jedynymi obroń­
cami tego kraju bez armii są jego ubóstwo, ogrom,
rzeźba terenu i zimno. Ludność, niewiele się różniąca od
rasy Hunów i Mongołów (dawno temu zresztą Tybetań-
102 Część przeklęta

czycy najeżdżali Chiny i nakładali trybut na cesarza),


okazuje się na początku XX wieku niezdolna do walki
zbrojnej, nfe potrafi dłużej niż jeden dzień opierać się
dwóm kolejnym najazdom: angielskiemu (1904) i chińs­
kiemu (1909). Prawdą jest, że rażąca słabość tybetańskie­
go uzbrojenia czyniła klęskę nieprzyjaciela wysoce niepra­
wdopodobną, lecz przecież gdzie indziej źle uzbrojone
armie przeciwstawiały się skutecznie nawet siłom pancer­
nym. Do tego Tybet posiada przewagę, zajmując teryto­
rium właściwie niedostępne. Chodzi więc w istocie o brak
zdecydowanego oporu. Nepalczycy, których rodowód,
sytuacja geograficzna i cywilizacja materialna są prawie
takie same, dysponują — przeciwnie — dużą zdolnością
do prowadzenia wojen (kilka razy nawet najechali Tybet).
Na pierwszy rzut oka łatwo znaleźć przyczynę tego
pokojowego charakteru: jest nim buddyzm zabraniający
swym wyznawcom zabijać. Wojowniczy Nepal jest poli­
tycznie zdominowany przez Gurkhów, hinduistyczną
arystokrację militarną. Buddyjscy Tybetańczycy są bar­
dzo pobożni — ich władcą jest hierarcha duchowny.
Jednak to wyjaśnienie nie jest wystarczające; mimo
wszystko tak słaba reakcja wobec najazdu jest czymś
dziwacznym. Przecież inne religie również potępiają
wojnę, a wyznającym je ludom nie przeszkadza to wcale
zabijać się w najlepsze. Chciałoby się przyjrzeć rzeczom
z bliska: pośmiertnie wydane dzieło brytyjskiego agenta,
sir Charlesa Bella, poświęcone tyleż historii Tybetu pod
panowaniem XIII Dalajlamy (1876-1934), co życiu oso­
bistemu tego władcy, pozwala w miarę dobrze pojąć
materialny mechanizm systemu'.

2. Współczesny Tybet i jego angielski kronikarz

Książka Charlesa Bella jest lepsza od biografii czy


pracy historycznej, gdyż nie jest to dzieło o kompozycji

1 Portait of the Dalai-Lama, London 1946.


Dane historyczne II 103

zamkniętej, lecz dokument z pierwszej ręki, nieuporząd­


kowana kronika uczestniczącego w wydarzeniach świad­
ka, relacjonującego to, co akurat mu się przydarza.
Krótko mówiąc, autor przytacza wprawdzie i to, czego
osobiście nie doświadczył, lecz skupia się głównie na
drobnych faktach z własnego życia: czy przebywa w Ty­
becie, czy znajduje się w Indiach, kontaktując się z dalaj­
lamą, nie oszczędza czytelnikowi żadnego szczegółu.
Dzieło to jest może źle napisane, lecz żywe i daje więcej
niż sporządzone zgodnie z regułami studium. To bezład­
ny zbiór informacji, lecz mniejsza z tym: nie dysponuje­
my o cywilizacji tybetańskiej dokumentem mniej syste­
matycznym ani bardziej kompletnym. Charles Bell jest
pierwszym białym, który utrzymywał z dalajlamą syste­
matyczne stosunki oparte na czymś w rodzaju przyjaźni.
Ten bardzo uczciwy agent dyplomatyczny wydawał się
mieć na sercu zarówno interesy swojego kraju, jak
i interesy Tybetu, którego język nie był mu obcy. Wydaje
się, że nawet rząd Indii, niezbyt wybredny w polityce
kadrowej, z pewnym wahaniem odwołał się do jego
usług. W mniemaniu Bella Anglicy powinni pomagać
Tybetańczykom w utrzymaniu niepodległości, w całko­
witym wyzwoleniu się spod chińskiego jarzma. Anglicy
zaangażowali się w końcu w tę politykę, która zmierzała
do uczynienia z Tybetu strefy wpływów, lecz uczynili to
ostrożnie. Widzieli korzyści wynikające z istnienia państ­
wa buforowego, niewątpliwie życzyli sobie, by Tybet był
autonomiczny i silny, lecz równocześnie nie zamierzali
płacić zbyt drogo za takie przedmurze. Pragnęli uniknąć
sąsiadowania z Chińczykami, ale nie do tego stopnia, by
pośrednio prowadzić przeciwko nim działania zbrojne.
Okres przyjaźni angielsko-tybetańskiej dość ciepłej
około 1920 roku, pozwolił w każdym razie autorowi na
swobodny pobyt i polityczną działalność w kraju, który
przez ponad wiek pozostawał zamknięty dla białych. Bez
wątpienia również przed pobytem Bella znano instytucje
tybetańskie, lecz nie można było poznać od wewnątrz
życia mieszkańców i losów tego kraju. Wchodzimy
104 Część przeklęta

w system dopiero wówczas, gdy postrzegamy jego drga­


nia, gdy odkrywamy w praktyce interakcje elementów.
Charles Bell w ciągu rocznego pobytu w Lhasie usiłował
skłonić rząd Tybetu do zaangażowania się w politykę
militarną. Czy Tybet nie mógłby mieć armii na miarę
swoich możliwości? Właśnie trudności, jakie napotkał,
pozwalają zrozumieć paradoks ekonomiczny. W świetle
tych informacji wyraźniej ujawniają się różnorodne moż­
liwości dane społeczeństwom ludzkim i ogólne warunki
równowagi.

3. Czysto religijna władza dalajlamy

Szczególne miejsce w ostatniiej książce Charlesa Bel­


la (zmarłego w 1950 roku) zajmuje biografia XIII Dalaj­
lamy. Naturalnie skłoniła ona autora do przypomnienia
znanych początków instytucji, którą na dobrą sprawę
porównać można jedynie z papiestwem. Streszczę te
dane historyczne. Buddyzm wprowadzony został do
Tybetu w 640 roku. Krajem rządzili wówczas królowie
i w początkowym okresie rozwój tej religii w niczym nie
osłabił Tybetu, który był w VIII wieku jednym z głów­
nych militarnych mocarstw azjatyckich. Jednakże roz­
przestrzenienie się klasztorów buddyjskich i ich coraz
większe wpływy na dłuższą metę zagroziły władzy kró­
lów. Reformator Cong-k’a-pa utworzył w XI wieku
sektę o surowszej regule, w której mnisi musieli ściśle
przestrzegać celibatu. Zreformowana sekta „żółtych cza­
pek” przeciwstawiła się mniej rygorystycznej sekcie
„czerwonych czapek”. Najwyższym dygnitarzom „żół­
tych czapek” przypisywano cechy świętości, a nawet
boskości, które, odnajdywane u ich następców, przyda­
wały im duchowej mocy i władzy religijnej. Jeden z nich,
wielki lama ze „Stosu ryżu”, monasteru położonego
blisko Lhasy, uciekł się do pomocy wodza mongols­
kiego, który pobił ostatniego króla „czerwoną czapkę”.
W ten sposób Tybet przeszedł pod władzę „dalajlamy”
Dane historyczne II 105

— ten mongolski tytuł nadany został z tej okazji piątemu


wcieleniu tej nadludzkiej postaci.
Dalajlama z pewnością nie był najważniejszym z ucie­
leśnionych bogów Tybetu. Na poły legendarne opowie­
ści o niezwykłym pochodzeniu przypisują w pewnym
sensie wyższą jeszcze godność „panczenlamie” z Taszil-
hiinpo (klasztoru usytuowanego na zachód od Lhasy).
Prawdę mówiąc, duchowa władza dalajlamy wzrosła
z powodu posiadanej przez niego władzy świeckiej. Sam
panczenlama, oprócz ogromnego prestiżu religijnego,
sprawuje także doczesne rządy nad jedną z prowincji
kraju, prowadząc odrębną politykę jak niepokorny wa­
sal. Istnieją również na niższych stopniach inni wielcy
lamowie, albowiem każdy duży klasztor jest lennem
w tym niezbyt scentralizowanym kraju, jak gdyby państ­
wem w państwie. Jednakże suwerenność dalajlamy na­
brała ważności, odrywając się od funkcji, z której wyros­
ła. Za naszych czasów szef rządu tybetańskiego jest do
tego stopnia wielkim lamą ze „Stosu ryżu”, że klasztor
ten — bywało, że zbuntowany przeciwko władzy cent­
ralnej — mógł prowadzić politykę prochińską i sprzeci­
wiać się proangielskiej polityce Lhasy.
Ów niedookreślony charakter lokalnych instytucji
znajduje swe odzwierciedlenie w relacjach Tybetu z Chi­
nami. Nie poparta żadną militarną potęgą władza dalaj­
lamy z trudem jedynie mogła zapanować nad grą sil,
której nie mogła przeciwstawić żadnej realnej przeszko­
dy. Niestabilna jest władza niedysponująca równocześ­
nie duchowym wpływem na lud oraz na poły najem­
niczym, na poły emocjonalnym posłuszeństwem armii.
Toteż teokratyczny Tybet w niedługim czasie popadł
w zależność od Chin. Początki tej wasalizacji nie są jasne.
Tybetańczycy zaprzeczają wersji chińskiej, a Chińczycy
tybetańskiej. Od czasów starożytnych Tybet bywał częs­
to podporządkowany Chinom, ale nie jak lenno suwere-
nowi (z racji opartego na tradycji prawa uznanego przez
obydwie strony) — w grę wchodziła siła, a siła obalała
szybko to, co siła ustanowiła. Chiny interweniowały
106 Część przeklęta

w Tybecie od XVII wieku. Na ile mogły, kontrolowały


wybór dalajlamy, a amban, wysoki komisarz chiński
stojący na czele garnizonu, sprawował w istocie świeckie
rządy. Na ogół jednak, jak się wydaje, garnizon był
słaby, jakby Tybet nie był po prostu chińskim protek­
toratem (żadnej kolonizacji, administracja całkowicie
tybetańska). Niemniej jednak do Chin należało ostatnie
słowo, a agenci mocarstwa dbali o to, by władza dalaj­
lamów była fikcyjna: była tyleż władzą boską, co nieefe­
ktywną.
Tym łatwiej było uszczuplić władzę dalajlamy, że
dziwaczny tryb wyznaczania następcy pozostawiał kraj
na długie okresy bezkrólewia pod rządami regentów.
W oczach Tybetańczyków dalajlama nie jest śmiertelny,
umiera jedynie pozornie, wkrótce potem znajdując swoją
kolejną reinkarnację. Od początku uważany był za inkar-
nację mitycznej istoty, Czenrezinga, w panteonie bud­
dystów protektora i boga Tybetu. Ogólna reinkarnacja
istot ludzkich po śmierci (w zwierzęta lub ludzi) jest dla
buddystów podstawowym artykułem wiary. Toteż
w czasie agonii dalajlamy, zawsze przypisywanej prag­
nieniu śmierci, należy udać się na poszukiwanie dziecka
płci męskiej, w którego ciele niezwłocznie odrodzi się
przywódca duchowy. Oficjalna przepowiednia wskazuje
na okolicę, gdzie ma to nastąpić, a dzieci narodzone
w czasie śmierci dalajlamy poddaje się badaniom. Decy­
dującym sygnałem jest rozpoznanie przedmiotów służą­
cych poprzedniemu wcieleniu: dziecko musi je wybrać
spośród innych podobnych utensyliów. Młody dalajlama
odkryty w wieku czterech lat zostaje wprowadzony do
stolicy, wstępuje na tron, lecz nie sprawuje władzy przed
osiągnięciem dziewiętnastego roku życia. Zatem, jeśli się
weźmie pod uwagę przerwę między inkarnacjami, w nie­
unikniony sposób kolejne panowania przedziela okres
dwudziestoletniej regencji. Często i on zostaje prze­
dłużony — wystarczy, żeby młody suweren umarł mło­
do. I istotnie, czterech dalajlamów poprzedzających trzy­
nastego zmarło zanim przejęli władzę albo niedługo po
Dane historyczne II 107

jej przejęciu, w czym prawdopodobnie dopomogli chińs­


cy ambanowie. Regent jest bardziej posłuszny, a ponadto
w jego interesie leży odwołanie się do udogodnienia,
jakim jest trucizna.

4. Niemoc i bunt XIII Dalajlamy

XIII Dalajlama wyjątkowo przeżył. Być może z po­


wodu widocznego osłabienia wpływów chińskich. Am-
ban nie interweniował przy samym wyborze chłopca.
Ten nowy bóg urodził się w 1876, a w 1895 roku objął
pełnię religijnej i świeckiej władzy. Tybet nie był wów­
czas lepiej uzbrojony, lecz chronił go, jak zazwyczaj,
niezwykle trudny dostęp. Faktyczna władza dalajlamy
była jeszcze możliwa przy pierwszych objawach osłabie­
nia kontroli Chińczyków, lecz wkrótce potem okazała
się nietrwała. Młody suweren szybko to odkrył, pomimo
ignorancji, w której trwał w oddaleniu od wszystkiego,
wychowywany na bóstwo i pogrążony w medytacji
mnicha. Popełnił pierwszy błąd: odesłał, nie otwierając
nawet, list wicekróla Indii, domagający się otwarcia dla
Hindusów rynku tybetańskiego. Sprawa sama w sobie
nie była ważna, lecz Anglicy nie mogli ścierpieć istnienia
obok ich posiadłości kraju zamkniętego dla nich, który
mógł się jednak otworzyć na wpływy rosyjskie, a nawet,
jak mówiono, zostać odstąpiony Rosji przez Chiny. Rząd
Indii wysłał misję polityczną mającą za zadanie nawiązać
poprawne stosunki z Lhasą. Tybetańczycy sprzeciwili się
wejściu wysłanników na swoje terytorium, na skutek
czego misja przybrała charakter militarny — stojący na
czele oddziału pułkownik Longhusband złamał opór
Tybetańczyków i pomaszerował na Lhasę. Chińczycy nie
zareagowali, a dalajlama uciekł, pozostawiając rządową
pieczęć duchownemu słynnemu ze swej świętości i wie­
dzy. Opuszczając Lhasę, Anglicy wymogli jedynie otwar­
cie trzech miast tybetańskich dla kupców, uznanie an­
gielskiego protektoratu nad graniczną prowincją Sikkim;
108 Część przeklęta

ponadto żadne inne zagraniczne mocarstwo nie mogło


interweniować w Tybecie. Traktat ten określał angielską
strefę wpływów, lecz jednocześnie uznawał implicite
suwerenność Tybetu, ignorując zwierzchność Chin. Na
wywieszonych w kilku miastach afiszach Chińczycy pro­
klamowali obalenie rządów dalajlamy, lecz ludność po­
kryła te plakaty nieczystościami. Dalajlama przez cztery
lata przebywał w Chinach, przemieszczając się z Mon­
golii do Chan-si, a następnie do Pekinu: stosunki między
żywym Buddą a Synem Niebios pozostawały przez ten
czas nieokreślone (Chińczycy zdawali się zapominać
o usunięciu dalajlamy z urzędu), lecz napięte. Dość
niespodziewanie dalajlama skierował się w stronę Tybe­
tu, lecz po piętach deptała mu chińska armia z rozkazem
uśmiercenia jego ministrów i uwięzienia jego samego
w świątyni. Znowu udał się zatem na emigrację, tym
razem w kierunku południowym. Pewnej nocy, w sa­
mym środku zimy, wśród grożących mu lawin, konno,
wyczerpany, dalajlama dotarł na czele swego orszaku do
posterunku granicznego, gdzie kazał obudzić dwóch
angielskich telegrafistów i oddał się pod ich ochronę.
Udowodnił tym samym, iż najpewriiejsza władza religij­
na pozostaje na łasce władzy realnej, opartej na sile
zbrojnej. Mógł on oprzeć się jedynie na słabości, w osta­
teczności na roztropności sąsiednich krajów. Anglicy
chętnie przyjęli tego uciekiniera, który sam nie mógł
rządzić, ale bez którego władza nie mogła istnieć. Ze
swej strony dalajlama, nauczony gorzkim doświadcze­
niem, dostrzegł korzyści, jakie mógł wyciągnąć ze zan­
tagonizowania angielskich Indii i Chin. Jednak przecenił
je. Antagonizm sąsiadów i suwerenna władza są użytecz­
ne dla autonomii państwa, lecz nie są samorzutne.
Proszeni o pomoc, Anglicy nie udzielili odpowiedzi na
miarę oczekiwań pełnego niepokoju zbiega. Odmówili
mu poparcia, ograniczając się do przyjacielskiego życze­
nia, by móc któregoś dnia ujrzeć Tybet silny i wy­
zwolony spod chińskiego jarzma. Jedynie wewnętrzne
trudności, z jakimi borykały się wówczas Chiny (upadek
Dane historyczne II 109

cesarstwa w 1911 roku), doprowadziły do poprawy


sytuacji. Tybetańczycy wygnali z Lhasy garnizon, nad
którym dowódcy nie mieli już władzy. Amban i komen­
dant sił chińskich poddali się. Po siedmioletniej emi­
gracji dalajlama powrócił do stolicy i do władzy, przy
której zręcznie utrzymał się aż do śmierci w 1934 roku.
XIII Dalajlamę wyróżnia to, iż przeżywszy, zdobył
doświadczenie w sprawowaniu władzy, mimo wielce
niesprzyjających warunków. Nie mógł się oprzeć na
żadnej tradycji. Jego nauczyciele obdarzyli go mądrością
przydatną mnichowi, nauczył się jedynie wciągającej
i uspokajającej medytacji lamaistycznej, drobiazgowych
spekulacji, mitologii oraz głębokiej metafizyki. Studia
odbywane w tybetańskich klasztorach należą do naj­
bardziej uczonych, a tamtejsi mnisi celują w rozwią­
zywaniu najtrudniejszych problematów. Jednakże mo­
żna oczekiwać, że tego typu edukacja raczej uśpi niż
rozbudzi poczucie politycznej konieczności, zwłaszcza
w tej niedostępnej części świata z własnej woli za­
mkniętej na zewnętrzne wpływy, zwłaszcza w czasach,
gdy jednymi obcymi w Tybecie byli Chińczycy, którzy
ani nie chcieli, ani nie mieli możliwości dostarczania
odpowiedniej wiedzy.
XIII Dalajlama wolno, lecz wytrwale, i wykazując
przy tym dużo sprytu, odkrywał świat. Wykorzystał do
tego lata spędzone na wygnaniu, nie zaniedbując nigdy
okazji przyswojenia sobie wiedzy pomocnej w rządzeniu.
W czasie pobytu w Kalkucie, gdzie przyjął go wicekról,
poznał zasoby rozwiniętych cywilizacji. Przestał zatem
ignorować resztę świata, w którym miał rozgrywać
swoją partię gry politycznej. W jego osobie Tybet uświa­
domił sobie wzajemne stosunki istniejące pomiędzy siła­
mi zewnętrznymi, których nie można było bezkarnie
ignorować lub nie brać pod uwagę. Dokładniej rzecz
ujmując, religijna i boska siła, jaką reprezentował, roz­
poznała swe ograniczenia — oraz fakt, że bez siły
zbrojnej jest bezradna. Jego moc była tak wyraźnie
ograniczona do wewnętrznej suwerenności, do władzy
110 Część przeklęta

nad nabożeństwami i cichymi medytacjami, że dość


naiwnie ofiarował Anglikom troskę o suwerenność ze­
wnętrzną i decyzje dotyczące stosunków Tybetu ze świa­
tem; mieli oni tylko w dalszym ciągu pozostawać nieobe­
cni wewnątrz kraju. (W tamtym okresie warunki te
zaakceptował i przyjął Bhutan, lecz ten mały kraj w pół­
nocnych Indiach nie liczy się w regionie.) Anglicy nie
rozważyli propozycji — nie chcieli, żeby w Tybecie
wpływy posiadał ktoś inny niż oni, ale jednocześnie
chcieli praw ograniczających swobodę innych, a nie
samych obowiązków. Prawie bez żadnej pomocy i nie
dysponując żadną siłą, dalajlama musiał zatem stawiać
czoło reszcie świata i to zadanie wielce mu ciążyło.
Jednak „nikt nie może dwóm panom służyć”.
W swoim czasie Tybet wybrał mnichów i odrzucił
swoich królów. Tylko lamowie cieszyli się prestiżem,
otaczały ich legendy i rytuały godne bogów. System
ten pociągnął za sobą upadek siły militarnej, a właściwie
jej zanik: fakt, że prestiż lamy górował nad prestiżem
króla, doprowadził do tego, że ten ostatni utraci! mo­
żność opierania się naciskom zewnętrznym. Zabrakło
mu siły przyciągania niezbędnej do zgromadzenia wy­
starczająco dużej armii. Jednak suweren, który w tej
sytuacji zastąpił ostatniego króla, mógł tego dokonać
jedynie pozornie: po swym poprzedniku nie odziedziczył
władzy militarnej, którą sam zniszczył. Świat modlitwy
zwyciężył nad światem broni, lecz dokonał dzieła zni­
szczenia, nie nabywając siły przeciwnika. Aby zwyciężyć,
musiał odwołać się do pomocy zewnętrznej i pozostawał
na łasce sił zewnętrznych, gdyż wewnątrz zniszczył
to, co stawiało opór.
Przypadkowe osłabienie sąsiadów, po którym rychło
nastąpił powrót presji zewnętrznej, pozwoliło wpraw­
dzie XIII Dalajlamie przetrwać, lecz w ostatecznym
rozrachunku uświadomiło mu jego słabość. Będąc tym,
czym był, w istocie nie miał wystarczającej władzy, by
pełnić swoją funkcję. Tak naprawdę w jego naturze było
zniknąć w dniu, gdy uzyskał możliwość sprawowania
Dane historyczne II 111

władzy. Być może los nie był przeciwny IX, X, XI i XII


Dalajlamie, zabitym w chwili osiągnięcia przez nich
pełnoletności, zaś pozorna szansa dana XIII Dalajlamie
była w gruncie rzeczy jego nieszczęściem. Wykorzystał ją
jednak skrupulatnie; sumiennie wypełnił obowiązek
władzy, której nie mógł sprawować; ze swej natury
pozostawała ona otwarta na zewnątrz, skąd dalajlama
mógł oczekiwać jedynie śmierci. Postanowił przeto zre­
formować naturę swej władzy.

5. Bunt mnichów przeciwko próbie zorganizowania armii

Korzystając ze sprzyjających okoliczności (osłabie­


nia, a potem rewolucji w Chinach), które pozwoliły mu
przetrwać, a potem przezwyciężyć trudności, dalajlama
postanowił przywrócić Tybetowi moc, której pozbawił
go lamaizm. W tym zadaniu wspierał go radami jego
angielski biograf. Charlesowi Bellowi, jako polityczne­
mu agentowi rządu indyjskiego, udało się bowiem wresz­
cie zaangażować Anglię w politykę przychylną Tybeto­
wi. Bezpośrednia pomoc wojskowa była wykluczona, nie
przewidywano nawet dostaw broni, lecz w ciągu swej
misji Charles Bell, „działając w swym własnym imieniu”,
poparł dalajlamę w wysiłkach tworzenia sił zbrojnych.
Chodziło o to, żeby w ciągu dwudziestu lat zwiększyć
liczebność sił zbrojnych z sześciu do siedemnastu tysięcy
ludzi! Podatek od posiadłości świeckich i klasztornych
zapewniłby pokrycie kosztów operacji. Autorytet dalaj­
lamy zmusił dostojników do uległości. Jeśli jednak łatwo
jest osobiście wyrzec się czegoś, jeśli uda się nawet
pociągnąć za sobą ministrów i dygnitarzy, to nie sposób
nagle pozbawić jakiegoś społeczeństwa tego, co stanowi
jego istotę.
Poruszone były nie tylko rzesze mnichów, ale i lud.
Powiększenie armii, nawet niewielkie, uszczuplało zna­
czenie mnichów, a przecież w tym kraju od mnichów
zależy wszystko: słowa, rytuały, święta, świadomość,
112 Część przeklęta

słowem wszystko, co związane z ludzkim życiem. Wszys­


tko kręci się wokół nich. Gdyby przypadkiem, choć to
niemożliwe, ktoś postanowił żyć inaczej, to i tak u mni­
chów poszukiwałby sensu swego istnienia i sposobu
samorealizacji. Wobec ludu pojawienie się nowego ele­
mentu, który nie ogranicza się do tego, żeby przetrwać,
lecz który oznacza postęp, można było usprawiedliwić
jedynie głosem mnichów. Sens każdego działania czy
możliwości dokonania czegokolwiek był do tego stopnia
uwarunkowany opinią i interesem mnichów, że nieliczni
zwolennicy wzmocnienia armii przedstawiali ją jako
jedyny sposób utrzymania religii. W 1909 roku Chiń­
czycy palili klasztory, zabijali duchownych, niszczyli
święte księgi. Tybet, ze swej istoty, był tożsamy z klasz­
torami. Czemu zatem ma służyć walka o utrzymanie
zasady, skoro — aby walczyć — należałoby w pierwszym
rzędzie wyrzec się tej zasady? Pewien ważny lama z Lha-
sy tak tłumaczył to Charlesowi Bellowi: „Powiększanie
armii Tybetu jest rzeczą bezużyteczną, albowiem, jak
mówią księgi, Tybet będzie od czasu do czasu najeżdżany
przez obcokrajowców, ale nigdy nie pozostaną w nim na
dłużej”. Troska mnichów o utrzymanie pozycji, sprawia­
jąca, że sprzeciwiali się utrzymywaniu armii (która wal­
czyłaby z obcymi), doprowadziła ich do walki na innej
płaszczyźnie. Zimą roku 1920-1921 nad Tybetem zawi­
sła groźba zamieszek i wojny domowej. Pewnej nocy
zostały rozwieszone w różnych uczęszczanych miejscach
Lhasy plakaty zachęcające lud do zabicia Bella. 22 lutego
zaczynało się święto Wielkiej Modlitwy, ściągające do
Lhasy od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu tysięcy mni­
chów. Część tego tłumu przemierzała miasto, wznosząc
okrzyki: „Chodźcie z nami i walczcie. Jesteśmy gotowi
oddać nasze życie”. Święto odbyło się w napiętej atmo­
sferze. Zwolennicy armii i Bell osobiście wzięli udział
w bajecznych uroczystościach, mieszając się na ulicy
z pospólstwem i stawiając czoło burzy, wydani na łaskę
i niełaskę ekscytacji, która w każdej chwili mogła za­
władnąć tłumem. Nastąpiło bardzo nieznaczne, wyjąt­
Dane historyczne II 113

kowe, rzec by można, uspokojenie, i bunt spali! na


panewce. Militarna polityka dalajlamy była ostrożna:
realizując ją, kierował się elementarnym zdrowym roz­
sądkiem, toteż mimo powszechnej wrogości nie można
mu było niczego zarzucić. Interes mnichów pchał ich do
zdrady nie tylko Tybetu, lecz wręcz samego życia zakon­
nego. Zderzał się on ze stanowczością rządu — był
z góry skazany na niepowodzenie. Jednak dziwi nie tyle
jego klęska, ile fakt, że w pierwszym odruchu tłum
poparł go tak żarliwie. Paradoks ten jest tak wielki, że
należy odnaleźć jego głęboko ukryte przyczyny.

6. Zatracanie przez lamów całości nadwyżek

Odrzucę najpierw powierzchowne wyjaśnienia. Cha-


rles Bell podkreśla fakt, że religia buddyjska zakazuje
przemocy i potępia wojnę. Jednak inne religie wyznają
te same zasady, a wiadomo, ile warte są w realizacji
przykazania jakiegokolwiek Kościoła. Zachowanie spo­
łeczne nie może wynikać z reguły moralnej: wyraża
ono strukturę społeczeństwa, zmagania różnych sił, któ­
re nim targają. W oczywisty sposób przyczyną tej wro­
gości nie były skrupuły moralne, lecz zwyczajnie interes
mnichów. Element ten nie umyka zresztą uwagi Bella,
który dostarcza na ten temat cennych informacji. Już
przed Bellem znano rozmiary lamaizmu: co trzeci do­
rosły mężczyzna to duchowny, klasztory liczące po
siedem, osiem tysięcy mnichów, od dwustu pięćdzie­
sięciu do pięciuset tysięcy osób stanu duchownego na
trzy czy cztery miliony mieszkańców. Ale dopiero Bell
precyzuje materialne bogactwo klasztorów w danych
budżetowych.
Według niego, całkowity dochód rządu w Lhasie
w 1917 roku (wartość danin w produktach i usługach
oraz w pieniądzach) wynosił w przybliżeniu 720 000
funtów rocznie. Na armię przeznaczano z tego 150 000
funtów, a na administrację 400 000 funtów. Z reszty
114 Część przeklęta

znaczna część przeznaczana była przez dalajlamę na


religijne wydatki rządu. Jednak poza wydatkami rządo­
wymi, jak ocenia Bell, dochody corocznie wydawane
przez kler (pochodzące z gospodarstw klasztornych,
darów i opłat za posługi religijne) znacznie przekraczały
milion funtów. 'Żatem całkowity budżet Kościoła byłby
w zasadzie dwukrotnie większy niż budżet państwa
i osiem razy przewyższał środki przeznaczane na armię.
Liczby te, oparte na osobistej ocenie Bella, nie mają
charakteru oficjalnego, wyjaśniają Jednak przyczyny
sprzeciwu, z jakim spotykała się polityka wojskowa.
Jeżeli naród swe siły żywotne prawie w całości prze­
znacza na utrzymanie klasztorów, nie może jednocześnie
pozwolić sobie na stworzenie i utrzymanie armii. Gdzie
indziej niewątpliwie możliwe jest rozdzielenie życia reli­
gijnego i wojskowego. Tutaj dane budżetowe stanowią
ostateczny argument wskazujący na definitywną przewa­
gę aspektu religijnego. Utworzenie armii może być ra­
cjonalnie uzasadnione, lecz jednocześnie może być
sprzeczne z odczuciem leżącym u podstaw życia, godzić
w jego istotę, stać się źródłem złego samopoczucia.
Zerwanie z tak silnie zakorzenionym przekonaniem
oznaczałoby wyparcie się samego siebie; to tak jakby
utopić się, żeby uniknąć deszczu. Pozostaje wyjaśnić,
w jaki sposób powstało to odczucie, ukazać głęboką
przyczynę, dla której postanowiono kiedyś, aby cały kraj
stał się klasztorem, aby ów kraj, który integrował się ze
światem, koniec końców całkowicie się od niego odciął.

7. Ekonomiczne wyjaśnienie łamaizmu

Nie znajdzie się w tym wypadku prawdziwej przy­


czyny, jeśli nie dostrzeże się najpierw ogólnego prawa
ekonomii: społeczeństwo rozpatrywane jako całość za­
wsze wytwarza więcej niż to konieczne do jego prze­
trwania, dysponuje pewnym nadmiarem. Przyczynę tę
wyznacza właśnie użytek, jaki społeczeństwo czyni z te­
Dane historyczne II 115

go nadmiaru: nadwyżki są przyczyną rozruchów, zmian


strukturalnych i całej historii. Istnieje kilka rozwiązań,
z których najpospolitszy jest wzrost. Ten z kolei ma kilka
form, z których każda wcześniej lub później napotyka
jakieś ograniczenia. Nie mogąc znaleźć ujścia, przyrost
demograficzny przekształca się w militarny, zmusza do
podboju: gdy kres przyrostu środkami militarnymi osią­
ga swą granicę, nadwyżki są unicestwiane w formie
wspaniałych uroczystości religijnych, igrzysk i spektakli,
które się z nich wywodzą, oraz osobistego zbytku.
Historia bezustannie rejestruje zatrzymanie, a potem
podjęcie na nowo procesu wzrostu. Istnieją stany równo­
wagi, kiedy wzmaga się wystawne życie, a ograniczona
zostaje działalność wojenna, co pozwala pozbyć się
nadwyżek w sposób najbardziej ludzki. Wszakże stan ten
doprowadza powoli do rozkładu społeczeństwa i zabu­
rza równowagę. Jakiś nowy ruch wzrostu jawi się wów­
czas jako jedyne znośne rozwiązanie. W tych warunkach
niezaspokojenia społeczeństwo angażuje się, gdy tylko
może, w przedsięwzięcia ugruntowujące zwiększenie je­
go sił. Gotowe jest wówczas zmienić swoje prawa moral­
ne; przeznacza nadwyżki na osiąganie nowych celów, co
gwałtownie wyklucza inne rozwiązania. Islam potępiał
wszystkie formy marnotrawstwa, gloryfikując działal­
ność wojenną. W czasie, gdy jego sąsiedzi cieszyli się
stanem równowagi, dysponował rosnącą siłą militarną,
której nic nie było w stanie się oprzeć. Krytyka wszelkich
form zbytku, najpierw protestancka, potem rewolucyjna,
zbiegła się w czasie z możliwościami rozwoju przemys­
łowego uwarunkowanego postępem technicznym.
W czasach nowożytnych największa część nadwyżek
zarezerwowana była na kapitalistyczną akumulację. Is­
lam dosyć szybko napotkał granice swego rozwoju; teraz
z kolei zaczyna je przeczuwać rozwijający się przemysł.
Islam powrócił bez trudu2 do formy równowagi świata,

2 Z tym zastrzeżeniem, że długo jeszcze kraje muzułmańskie,


które osiągały równowagę i korzystały z uroków cywilizacji
116 Część przeklęta

który podbił; ekonomia przemysłowa — przeciwnie


— uwikłana jest w bezładny ruch: wydaje się skazana na
wzrost, a zaczyna jej brakować możliwości wzrostu.
Pozycja Tybetu jest w tym względzie odwrotna do
tej, jaką zajmuje islam czy świat nowożytny. Od niepa­
miętnych czasów z niezmierzonych płaskowyżów Azji
Środkowej kolejne fale inwazji spływały w stronę krain,
gdzie życie jest łatwiejsze, na wschód, na zachód i na
południe. Jednak po XV wieku nadwyżki ludzkie na­
pływające z tych barbarzyńskich płaskowyżów napot­
kały skuteczny opór armat* 3. Miejska cywilizacja Tybetu
reprezentowała już w Azji Środkowej zarys innego roz­
wiązania problemu nadwyżek. Niewątpliwie hordy mon­
golskich najeźdźców wykorzystywały w swoim czasie
wszystkie dostępne wówczas możliwości inwazji (wzros­
tu przestrzennego). Tybet przyjął inne rozwiązanie, któ­
re również Mongołowie mieli zaadaptować w XVI wie­
ku. Populacje z ubogich płaskowyżów były periodycznie
skazane na to, żeby napadać na bogate kraje: inaczej
musialyby przestać wzrastać-, musiały zrezygnować
z wentyla bezpieczeństwa, jakim jest dla barbarzyńcy
działalność wojenna, i znaleźć nowe zastosowanie dla
nadwyżek swojej energii. Zycie zakonne to sposób wy­
datkowania nadmiaru, którego Tybet nie musiał wymyś­
lać — gdzie indziej wchodził on w rachubę obok innych
rozwiązań. W Azji Środkowej skrajna metoda polegała
na oddaniu klasztorowi całosći nadwyżek. Łatwo dzisiaj
pojąć tę zasadę: populacja, która nie jest w stanie
w żaden sposób rozwijać systemu energii, jakim jest, nie
mogąc zwiększyć jego objętości (za pomocą nowych
technik czy wojen), musi zatracać bezużytecznie całość

miejskiej, stawały się łupem innych muzułmanów, prowadzą­


cych jeszcze koczowniczy tryb życia. Ci ostatni urbanizowali
się dopiero po zawładnięciu imperium pierwszych zdobyw­
ców.
3 Zob. R. Grousset, Bilan de l’historié, Editions du Plon,
Paris 1946: U źródeł inwazji, s. 273-299.
Dane historyczne II 117

nadwyżek, których nie może nie wyprodukować. Tej


konieczności odpowiada paradoks lamaizmu, który
skończoną formę osiągnął po wynalezieniu broni palnej.
Jest to metoda radykalna zastosowana w kraju, który nie
ma już możliwości pozbywania się nadwyżek energii na
zewnątrz i w końcu pozostaje w izolacji. Nie jest to
nawet wyjście polegające na konieczności bronienia się,
dysponowania w tym celu życiem ludzkim, bogactwami
— zbyt biedny, kraj nie usiłuje się bronić. Najeżdża się
na niego, nie próbując zająć go na stałe, toteż księgi,
o których mnich mówił Bellowi, nie mogły kłamać,
zapewniając, że Tybet od czasu do czasu będzie padał
ofiarą najazdów, lecz żaden najeźdźca w nim nie pozo­
stanie. W ten sposób, otoczony światem bogatszym
i lepiej uzbrojonym, biedny kraj żyjący w izolacji musi
znaleźć dla problemu nadwyżek rozwiązanie, które skie­
ruje do wewnątrz eksplozję zatraty: jest to tak doskonała
konstrukcja wewnętrzna, na tyle zabezpieczona przed
rykoszetem, tak przeciwna akumulacji, że nie sposób
wyobrazić sobie żadnego wzrostu systemu. Pozostawa­
nie w celibacie rzeszy mnichów wprowadzało wręcz
czynnik zagrożenia wyludnieniem. (Z troski tej zwierzył
się Bellowi naczelny dowódca armii). Dochody klasz­
torów zapewniały konsumpcję bogactw, utrzymując przy
życiu masę bezpłodnych konsumentów. Równowaga zo­
stałaby natychmiast zachwiana, gdyby masa ta nie była
z góry nieproduktywna i bezdzietna. Praca świeckich
wystarcza do pokrycia zapotrzebowania na wyżywienie,
a zasoby są tak niewielkie, że nie można ich powiększyć.
Zycie większości mnichów jest ciężkie (jedyną zaletą
stanu duchownego jest bezczynność). Atoli pasożytniczy
charakter życia lamów tak doskonale rozwiązuje sytua­
cję, że według Charlesa Bella poziom życia pracującego
Tybetańczyka jest wyższy niż jego chińskich czy indyjs­
kich odpowiedników. Autorzy zgodnie podkreślają zre­
sztą pogodny charakter Tybetańczyków, którzy śpiewają
przy pracy, są łatwi we współżyciu, nie praktykują
surowych obyczajów, są skorzy do śmiechu, mimo że
118 Część przeklęta

zimą panują tam straszliwe mrozy, a pozbawione okien


tybetańskie domy nie są ogrzewane. Pobożność mni­
chów to całkiem inna kwestia: jest sprawą drugorzędną,
ale bez niej system byłby nie do pomyślenia. Tak więc
niepodobna wątpić, iż lamajskie oświecenie na płasz­
czyźnie moralnej realizuje istotę zatraty polegającą na
otwarciu, dawaniu, traceniu, nie biorąc pod uwagę
racjonalnej kalkulacji.
Pod koniec XVI wieku system tybetański rozprze­
strzenił się na Mongolię — to nawrócenie się Mon­
gołów, zmiana raczej ekonomii niż religii, stanowiło
osobliwy zwrot w historii Azji Środkowej. Ten ostatni
akt dramatu, po uniemożliwieniu rozwiązania ostatecz­
nego, tzn. poprzez inwazję, dookreśla sens lamaizmu.
Powszechność życia zakonnego odpowiada potrzebie
zatrzymania wzrostu systemu zamkniętego. Islam prze­
znaczał wszystkie nadwyżki na cele wojenne, a świat
nowożytny na inwestowanie w środki produkcji. Lama-
izm natomiast wykorzystuje nadmiar energii na życie
kontemplacyjne, na swobodne funkcjonowanie w świę­
cie człowieka wrażliwego. Jeśli zestawimy wszystkie
omówione sposoby zatracania nadmiaru energii, zoba­
czymy, iż lamaizm różni się od innych systemów tym, że
jako jedyny unika aktywności, której celem jest zawsze
nabywanie i wzrost. Przestaje on — co prawda pod
przymusem — podporządkowywać życie innym celom
niż samo życie: bezpośrednio i bezzwłocznie życie jest
w nim celem samym w sobie. W rytach tybetańskich
formy militarne, przywoływanie czasów, gdy rządzili
królowie, ucieleśniają się jeszcze w ozdobnych figurach
tanecznych, lecz jako formy przebrzmiałe, których upa­
dek stał się przedmiotem rytualnego przedstawienia.
Lamowie celebrują w ten sposób zwycięstwo odniesione
nad światem, którego przemoc w prymitywny sposób
skierowana jest na zewnątrz. Ich triumf jest rozpasaniem
do wewnątrz. A jednak przemoc ta nie jest przez to mniej
gwałtowna. W Tybecie, jeszcze bardziej niż w Chinach,
gardzi się zawodem żołnierza. Nawet po reformach XIII
Dane historyczne II 119

Dalajlamy pewna rodzina szlachecka skarżyła się, że syn


został, niepytany o zgodę, mianowany oficerem. Na nic
zdały się tłumaczenia Bella, że w Anglii to najzaszczyt-
niejszy rodzaj kariery. Rodzice prosili o wstawiennictwo
w jego sprawie u dalajlamy i poparcie ich prośby o skreś­
lenie z listy wyznaczonych do pełnienia służby wojs­
kowej. Zapewne monachizm jest tyleż czystym wydat­
kowaniem, ile odmową wydatkowania; w pewnym sen­
sie jest on doskonałym rozwiązaniem osiągniętym pod
warunkiem, że stosujący je dokładnie odwróci się od
rozwiązania. Jednak nie sposób przywiązywać zbyt dużej
wagi do tego zuchwałego sposobu, którego paradoksal­
ny charakter podkreśla historia najnowsza. Daje on jasną
wskazówkę dotyczącą ogólnych warunków równowagi
ekonomicznej: ukazuje wyraźne granice aktywności lu­
dzkiej, świat poza aktywnością militarną czy produkcyj­
ną, niepodporządkowany żadnej konieczności.
4

DANE HISTORYCZNE III

SPOŁECZEŃSTWO PRZEMYSŁOWE
1
Geneza Kapitalizmu a Reformacja

1. Moralność protestancka a duch kapitalizmu

Odwołując się nie tylko do analiz, lecz również do


statystyk, Max Weber wykazał uprzywilejowaną rolę
protestantów w procesie powstawania kapitalizmu . Jeszcze
dzisiaj w niektórych regionach widać, że protestanci
zajmują się interesami, katolicy zaś chętniej wybierają wolne
zawody. Jak się wydaje, istnieje związek między stanem
ducha zapamiętałego w pracy przemysłowca i chłodnego
kalkulatora zysku a prozaiczną surowością religii protestan­
ckiej. W tej orientacji największą rolę odegrała doktryna
Lutra, chociaż strefa wpływów kalwinizmu (Holandia,
Wielka Brytania, Stany Zjednoczone) to w ogólnych
zarysach obszar wczesnego rozwoju przemysłu. Luter jest
twórcą naiwnego, na poły wiejskiego buntu. Kalwin wyraził
aspiracje średniej klasy miast handlowych: objawił się on
jako jurysta, któremu prowadzenie interesów nie było obce.
Tezy Webera szybko stały się znane i niebawem
spotkały się z krytyką wielu badaczy. R.H. Tawney* 2

’ Jego słynne analizy dotyczące związków moralności prote­


stanckiej z duchem kapitalizmu {Die protestantische Ethik und
der Geist des Kapitalismus, opublikowane pierwotnie w „Ar­
chiv für Sozialwissenschaft und Sozialpolitik”, t. XX/1904-
-XX1/1905, zostały następnie włączone do pierwszego tomu
Religionssoziologie, Tübingen 1921, t. I—III.
2 Religion and the Rise of Capitalism, wydanie II: New York
1947.
124 Część przeklęta

twierdzi, że przerysowują opozycję między kalwinizmem


a innymi ówczesnymi doktrynami ekonomicznymi, oraz
że pomijają zmiany, jakie zaszły między pierwotnymi
naukami Kalwina a późniejszą teorią. Według Tawneya,
aż do drugiej połowy XVII wieku nie dokonało się
zespolenie purytanizmu z kapitalizmem, co skądinąd
miało być w mniejszym stopniu przyczyną niż skutkiem
czynników ekonomicznych. Jednakże, jak chętnie przy-
znaje sam Tawney, zastrzeżenia te nie sprzeciwiają się
koniecznie poglądom głoszonym przez Webera. W tym
punkcie zresztą Tawney skupia się bardziej, nie bez
pewnego zawężenia problemu, na doktrynach odnoszą­
cych się do samej ekonomii niż na kwestii reakcji
podstawowych.
W każdym razie zasługą Webera jest dokonanie
ścisłej analizy powiązań kryzysu religijnego z przewro­
tem ekonomicznym, z którego narodził się świat nowo­
żytny. Inni, jak Engels3, jeszcze przed nim przeczuli te
powiązania, lecz nie potrafili określić ich natury. Nawet
jeśli później dokonano uściśleń — tak jak w pracy
Tawneya — to przecież Weber położył nacisk na sprawę
najistotniejszą: lepiej wyartykułowane tezy, które sfor­
mułowano później, ustępują być może pod tym wzglę­
dem jego przemyśleniom.

2. Ekonomia w doktrynie i w praktyce Średniowiecza

Dwóm różnym systemom religijnym odpowiadały


przeciwstawne systemy ekonomiczne: powiązania eko­
nomii przedkapitalistycznej z katolicyzmem rzymskim są
nie mniej silne niż więzy nowożytnej ekonomii z protes­
tantyzmem. Weber podkreślał jednak, że ekonomia no­
wożytna to przede wszystkim przemysł kapitalistyczny,
którego rozwoju nie ułatwiał bynajmniej Kościół katoli­
cki i utrzymywany przez niego stan ducha, natomiast

3 Zob. dz. cyt., s. XXVII, n. 11.


Dane historyczne III 125

w świecie protestanckim kalwinizm stanowił korzystny


punkt wyjścia dla ekonomii kapitalistycznej. Łatwiej
skądinąd określić różnice pomiędzy obiema sferami eko­
nomicznymi, jeśli najpierw, podążając drogą rozumowa­
nia raczej Webera niż Tawneya, skupimy się na prob­
lemie wykorzystania posiadanych zasobów. Ekonomia
średniowieczna różni się od kapitalistycznej tym, iż
w istotnym zakresie, jako statyczna, doprowadzała do
bezproduktywnej zatraty nadwyżek dóbr, podczas gdy
druga akumuluje i determinuje dynamiczny rozwój środ­
ków produkcji.
Tawney dokonuje pogłębionej analizy średniowiecz­
nej myśli chrześcijańskiej w odniesieniu do problemów
ekonomicznych. Najistotniejszą jej zasadą jest podporzą­
dkowanie działalności produkcyjnej prawidłom moral­
ności chrześcijańskiej. W myśli średniowiecznej społe­
czeństwo było wyobrażane jako ciało, podobnie jak
żyjący organizm złożone z niejednorodnych części skła­
dowych, to znaczy z hierarchii funkcji: kler, arystokracja
wojskowa i lud pracujący tworzyły zjednoczone ciało,
w którym części składowe ostatniego elementu pod­
porządkowane były dwóm pierwszym (podobnie jak
tułów i członki podporządkowane są głowie). Produ­
cenci musieli zaspokajać potrzeby szlachty i kapłanów,
w zamian otrzymując od pierwszych ochronę, a od
drugich udział w życiu boskim oraz regułę moralną,
której miała być ściśle podporządkowana ich działal­
ność. Idea świata ekonomicznego oddzielonego od roli
służebnej względem duchowieństwa i szlachty, posiada­
jącego, tak jak część przyrody, swą autonomię i swe
własne prawa, obca jest myśli Średniowiecza. Sprzedaw­
ca winien odstępować towar za sprawiedliwą cenę. Tę
ostatnią definiuje się jako umożliwiającą przeżycie do­
stawcy. (To w pewnym sensie marksistowska wartość
pracy, toteż Tawney upatruje w Marksie „ostatniego ze
scholastyków”). Za pożyczone pieniądze nie można po­
bierać odsetek: zakaz lichwy jest formalnie zapisany
w prawie kanonicznym. Doktorzy Kościoła z wielką
126 Część przeklęta

rezerwą i dość późno dokonali rozróżnienia pożyczki


przeznaczonej na działalność dochodową, z której wie­
rzyciel ma moralne prawo domagać się zysku, i pożyczki
przeznaczonej na zaspokojenie potrzeb konsumpcyjnych
pożyczkobiorcy, od której nie należy domagać się odse­
tek. Bogacz ma oszczędności — kiedy biedak potrzebuje
pomocy, to czy bogacz, który nie pozwoli mu umrzeć
z głodu, nie odejmując sobie samemu od ust, może
domagać się przy zwrocie kwoty większej niż pożyczo­
na? Oznaczałoby to, że każę się płacić za czas, który
w przeciwieństwie do przestrzeni był, jak wówczas wie­
rzono, rzeczą nie ludzką, lecz boską. Ale czas dany jest
w przyrodzie: jeśli zawsze w jakimś miejscu przestrzeni
pieniądze pozwalają na sfinansowanie przedsięwzięć
przynoszących zyski, naturalne prawo przyznaje czynni­
kom „pieniądz + czas” dodatkową wartość odsetek
(części zakładanego zysku). Toteż myśl moralna jest
zaprzeczeniem praw naturalnych — interwencja Kościo­
ła przeciwstawiała się swobodnemu rozwojowi sił pro­
dukcyjnych. Produkcja, według moralności chrześcijańs­
kiej, jest służbą, której warunki (obowiązki, obciążenia
i przywileje) określone są przez cele (czyli w sumie przez
duchownych występujących w roli sędziów), a nie przez
naturalną kolej rzeczy. Jest to koncepcja racjonalna
i moralna — lecz statyczna — porządku ekonomicznego:
jest ona tym, czym kosmogonia boska, teleologiczna jest
względem idei ewolucji zdeterminowanej grą sił. Świat
Średniowiecza wydawał się istotnie dany raz na zawsze.
Tyle że istnieją nie tylko osądy formalne, a natura
ekonomii średniowiecznej mogła nie być w pełni wyra­
żona w pismach teologów i jurystów. Być może nie była
również zdefiniowana w praktyce — odległej, bywało,
od ścisłej teorii. Element dystynktywny zależał od sensu,
jaki społeczeństwo nadaje bogactwu. Sens ów różni się
od dywagacji powszechnie wyrażanych przez posiadają­
cych bogactwo i z pewnością daremne byłoby doszuki­
wanie się go w przeciwstawieniu faktów regułom teore­
tycznym. Zależy od ruchów silnych i wyraźnie postrze­
Dane historyczne III 127

ganych, które, nawet nienazwane, mogą zdeterminować


naturę systemu ekonomicznego.
Bogactwo zmienia znaczenie w zależności od korzy­
ści, jakich oczekujemy z faktu jego posiadania. Dla Jana
to możliwość ożenku, dla Roberta życie w lenistwie,
a dla Edmunda zmiana pozycji społecznej. W danym
czasie są jednak pewne stale. W epoce kapitalistycznej
dominującą korzyścią jest możność inwestowania. Nie
jest to partykularny punkt widzenia: Jan, Robert i Ed­
mund lokują swoje oszczędności w różnych przedsię­
wzięciach, intencja Jana może być taka sama jak intencja
Jakuba, który kupuje ziemię. Jednak zasadnicza część
zasobów, jakimi się dysponuje, przeznaczona jest na
powiększenie sił produkcyjnych. Nie jest to, z perspek­
tywy jednostki, ostateczny cel każdego członka społecz­
ności, lecz kolektywnie społeczeństwo w określonej epo­
ce daje pierwszeństwo zastosowaniu nadwyżek do po­
większenia przedsiębiorstw i inwestowania w środki
produkcji; inaczej mówiąc, od ich natychmiastowego
użycia woli przyrost bogactw.
Nie dotyczy to czasów przed Reformacją — nie było
wówczas możliwości wzrostu. Rozwój może nastąpić za
sprawą pojawienia się niewykorzystanych dotychczas
terytoriów, innowacji technicznych czy nowych produk­
tów stymulujących nowe potrzeby. Ale wtedy społeczeń­
stwo może być również zmuszone do konsumowania
wszystkich swoich produktów i musi w jakikolwiek
sposób zniszczyć nadmiar posiadanych zasobów. Naj­
prostszym sposobem zaradzenia temu jest kultywowanie
próżniaczego trybu życia. Próżniak nie mniej skutecznie
niż ogień niszczy produkty niezbędne do przetrwania.
Zważmy jednak, że robotnik pracujący przy budowie
piramidy również bezużytecznie niszczy te produkty
— z punktu widzenia korzyści piramida jest budowlą
niepotrzebną; równie dobrze można by wykopać ogrom­
ną dziurę, a potem zapełnić ją na powrót ziemią i ubić.
Otrzymamy ten sam efekt, spożywając produkty spoży­
wcze, takie jak alkohol, których konsumpcja nie pozwoli
128 Część przeklęta

nam dłużej pracować, o ile wręcz na pewien czas nie


pozbawi nas sił do pracy. Gnuśność, piramida czy al­
kohol mają nad aktywnością produkcyjną, warsztatem
i chlebem tę przewagę, że zatracają bez żadnej rekom­
pensaty — bez jakiejkolwiek korzyści, zysku — zasoby,
które marnotrawią: po prostvM>prawiają nam przyjem­
ność, są efektem wyboru dokonanego przez nas pomimo
braku konieczności. W społeczeństwie, którego siły pro­
dukcyjne nie wzrastają — albo wzrastają w niewielkim
stopniu — przyjemność ta w swej formie kolektywnej
determinuje wartość bogactwa, a przez to również natu­
rę ekonomii. Zasady i reguły moralne, którym ściśle
(chociaż czasem w sposób całkowicie zewnętrzny) pod­
porządkowana jest produkcja, mają mniejsze znaczenie
niż owa przyjemność decydująca o zastosowaniu produ­
któw (w każdym razie tego, co pozostaje po zaspokoje­
niu podstawowych potrzeb życiowych). Społeczeństwa
ekonomicznego nie określały teorie doktorów Kościoła,
lecz potrzeba uprzyjemnienia sobie życia posiadaniem
katedr, opactw, a także nieproduktywnych kapłanów
i mnichów. Inaczej mówiąc, możliwość tworzenia dzieł
wyrażających pobożność wiernych, miłych Bogu (w spo­
łeczeństwie średniowiecznym nominalnie nie może być
mowy o przyjemności człowieka), w sposób ogólny
określała sposób zatracania posiadanych zasobów.
Zdeterminowanie ekonomii przez religię nie jest
niczym dziwnym, a wręcz definiuje religię. Religia jest
przyjemnością, jaką społeczeństwo włącza do użycia
nadmiernych bogactw: użycia albo raczej zniszczenia (w
każdym razie wartości użytkowej). Oto, co nadaje reli-
giom aspekt materialnego bogactwa, który przestaje być
widoczny jedynie wówczas, gdy wyniszczające życie du­
chowe pozbawia pracę czasu, jaki można by było po­
święcić na produkcję. Najważniejszym aspektem tych
zbiorowych ustaleń jest brak użyteczności, ich bezin­
teresowność. W pewnym sensie co prawda służą, w tej
mierze, w jakiej ludzie przypisują bezzasadnej działalno­
ści skutki należące do porządku nadprzyrodzonego. Lecz
Dane historyczne III 129

właśnie dlatego ustalenia służą czemuś, że są pozbawio­


ne uzasadnienia, bezinteresowne, że są przede wszystkim
bezużytecznym roztrwonieniem bogactw.
Aktywność religijna — składanie ofiar, święta, zbyt­
kowne gospodarowanie — resorbują nadmiar energii
społeczeństwa, lecz zazwyczaj przypisuje się wyższą sku­
teczność temu, co w swym podstawowym znaczeniu
oznacza zerwanie ciągu działań biorących sobie za cel
skuteczność. Wynika stąd wielkie odczucie niedosytu
— wrażenie błędu, oszukaństwa — wypełniające sferę
religijną. Złożenie ofiary w celu osiągnięcia niewspół­
miernego rezultatu, takiego jak zapewnienie żyzności
pól, odczuwane jest jako niewspółmierne do boskości,
do świętości, które wprowadza religia. Zbawienie
w chrześcijaństwie uwalnia w zasadzie cel życia religij­
nego od sfery produkcyjnej. Jeśli jednak zbawienie wier­
nego jest rekompensatą za jego zasługi, jeśli może je
osiągnąć dzięki pobożnym uczynkom (dziełom), to nie
pozostaje mu nic innego, jak tylko przyswoić swej religij­
ności rozumowanie, które deprecjonuje w jego oczach
użyteczną pracę. Toteż owe uczynki, przez które chrześ­
cijanin usiłuje dostąpić zbawienia, mogą z kolei zostać
uznane za profanację. Nawet zwykły fakt wybrania
zbawienia jako celu zdaje się sprzeczny z prawdą łaski.
Jedynie łaska pozwala na osiągnięcie harmonii z bóst­
wem, które nie może przecież zostać przyporządkowane,
tak jak rzeczy, łańcuchowi przyczynowości. Daru, jaki
bóstwo czyni z siebie samego dla duszy wiernego, nie da
się niczym odpłacić.

3. Poglądy moralne Lutra

Przypuszczalnie średniowieczna praktyka dobro­


czynności, zgromadzenia zakonne, mnisi żebrzący, jar­
marki i pielgrzymki oburzały Lutra w mniejszym stopniu
ze względu na nadużycia, jakich były przyczyną — prze­
de wszystkim odrzucał on ideę uzyskanych w ten sposób
130 Część przeklęta

zasług4. Potępiał wystawny ustrój ekonomiczny ze


względu na jego sprzeczność z ewangelicznym potępie­
niem bogactwa. Jednakże nie tyle kontestował on zbytek
sam w sobie, ile raczej możliwość dostąpienia nieba
dzięki możliwości kupowania odpustów. Pozornie skon­
centrował swą myśl na jednym aspekcie, w którym świat
boski jawił się jako wolny od wszelkich kompromisów,
całkowicie obcy uwikłaniom, jakim podlega doczesność.
Dzięki kupowaniu odpustów in extremis pobożny kato­
lik miał możliwość zużycia swoich zasobów na pobyt
w raju (w istocie zasoby te przyczyniały się do powięk­
szenia bogactwa i gnuśności kleru). Radykalnie sprzeci­
wiała się temu luterańska koncepcja, w której nie istniał
sposób na oddzielenie bogactwa od użyteczności i na
przekazanie go światu chwały (chyba że grzech). Uczeń
Lutra nie mógł na tym świecie dokonać niczego, co nie
byłoby daremne — lub obarczone winą — natomiast
adepta Kościoła rzymskiego zachęcano, by upatrywał
w nim ziemski odblask Boga. Ale dopatrując się blasku
boskości w uczynkach dokonanych na tym świecie,
Rzym sprowadzał wizerunek Boga do nędznego i niedo­
skonałego odbicia. Jedyną na to radą według Lutra było
definitywne oddzielenie Boga i tego, co nie było głębo­
kim wewnętrznym przeżywaniem wiary, od wszystkiego,
co możemy robić i rzeczywiście dokonać.
W konsekwencji bogactwo poza swą wartością pro­
dukcyjną zostało pozbawione sensu. Kontemplacyjna
bezczynność, darowizny dla ubogich, przepych ceremo­
niału i kościołów straciły wszelką wartość albo zaczęto je
uważać za znak demona. Doktryna Lutra stanowi skoń­
czoną negację systemu intensywnej zatraty zasobów.
Ogromna armia księży świeckich i zakonnych trwoniła
nadwyżki produkcyjne Europy, skłaniając szlachtę i ku-
piectwo do rywalizacji w marnotrawstwie. Ten skan­
daliczny stan rzeczy oburzył Lutra, który potrafił jednak
przeciwstawić mu jedynie pełniejszą negację świata. Koś­

4 Zob. dz. cyt., s. 99.


Dane historyczne III 131

ciół, czyniąc z gigantycznego marnotrawstwa sposób na


otwarcie ludziom bram nieba, robił przygnębiające wra­
żenie: mniej udawało mu się uczynić ziemię niebiańską,
bardziej zaś sprawił, że niebo stało się przyziemne.
Jednocześnie Kościół odwrócił się od tkwiących w nim
możliwości. Paradoksalnie, utrzymywał też ekonomię
w stanie względnej równowagi. Jest coś niezwykłego
w fakcie, że w obrazie, jaki średniowieczne miasto
pozostawiło po stworzonym przez siebie świecie, Koś­
ciół rzymski uosabiał zadowolenie płynące z natychmias­
towego spożytkowania bogactw. Rozgrywało się to
wprawdzie w kłębowisku sprzeczności, lecz świetlana
legenda dotrwała do naszych czasów, kiedy poprzez
świat czystej użyteczności bogactwo straciło bezpośred­
nią wartość, oznaczając przede wszystkim możliwość
zwiększenia mocy produkcyjnych. Legenda ta promie­
niuje do dziś.

4. Kalwinizm

Reakcja Lutra pozostała ściśle negatywna. Mimo że


człowiek był niezdolny wznieść się ku Bogu przez swą
ziemską aktywność, ta ostatnia musiała być ściśle pod­
porządkowana prawu moralnemu. Luter podtrzymał
tradycyjną klątwę Kościoła przeciwko lichwie, zaś
względem działalności kupieckiej żywił na ogół awersję
nierozłącznie związaną z upodobaniem do archaicznej
koncepcji ekonomii. Kalwin przestał natomiast potępiać
pożyczanie na procent i generalnie uznał handel za
działalność moralną. „Dlaczego” — mówił — „prowa­
dzenie interesów nie miałoby przynosić dochodów więk­
szych niż posiadłość ziemska? Skąd pochodzi dochód
kupca, jeżeli nie z jego własnej zapobiegliwości i przemy­
ślności?”5. Z tego względu Weber przypisuje kalwiniz-
mowi decydujące znaczenie w kształtowaniu się ducha

5 Cytowane przez Tawneya, dz. cyt., s. 105.


132 Część przeklęta

kapitalizmu. Była to najpierw religia kupieckiej bu-


rżuazji Genewy i Holandii. Kalwin miał dobre wy­
czucie warunków i roli rozwoju ekonomicznego, mó­
wił jak prawnik i jak człowiek praktyczny. W ślad
za Weberem Tawney uwypukla to, co dla świata mie­
szczańskiego znaczyła rozprzestrzeniająca się wówczas
myśl Kalwina, porte-parole burżuazji. Wedle Tawneya6
był on dla niej tym, czym Marks okazał się w naszych
czasach dla proletariatu: przynosił organizację i do­
ktrynę.
W planie podstawowym doktryna Kalwina ma ten
sam sens co doktryna Lutra. Kalwin w nie mniejszym
stopniu niż Luter odrzuca zasługi i dobre uczynki, lecz
zasady jego koncepcji, trochę inaczej wyrażone, wywołu­
ją poważniejsze konsekwencje. W jego mniemaniu celem
jest nie „osobiste zbawienie, lecz gloryfikacja Boga, do
której nie wystarczy dążyć za pomocą modlitwy, lecz
również za pomocą czynu — uświęcenia świata przez
walkę i pracę. Bowiem przy całym swym potępieniu
osobistej zasługi Kalwin jest niesłychanie praktyczny.
Dobre uczynki nie są środkiem pozwalającym osiągnąć
zbawienie, ale są niezbędne, stanowiąc dowód na moż­
liwość rzeczywistego osiągnięcia zbawienia7. Pozbawio­
ne wartości, jaką nadawał im Kościół, uczynki zostają
w pewnym sensie ponownie wprowadzone do doktryny
Kalwina, lecz w innej postaci. Potępienie praktyki bez­
użytecznego wydatkowania bogactwa jest tu nie mniej
kategoryczne niż u Lutra, a wartość, odjęta od kontemp­
lacyjnej bezczynności, nieproduktywnego zbytku i form
dobroczynności przyczyniających się do utrzymywania
nieproduktywnej nędzy, nadana zostaje cnotom wyras­
tającym z użyteczności: zreformowany chrześcijanin mu-
siał być skromny, oszczędny, pracowity (musiał z naj­
większym zapałem uprawiać swój zawód kupca, przemy­
słowca, itd.); powinien wręcz zwalczać żebractwo, prze­

6 Tawney, dz. cyt., s. 112.


7 Tamże, s. 109.
Dane historyczne III 133

ciwne zasadom, których normą jest produktywna ak­


tywność8.
W jakimś sensie kalwinizm doprowadzał do skraj­
nych konsekwencji zainicjowaną przez Lutra przemianę
wartości. Kalwin nie ograniczał się do zanegowania
ludzkich form boskiego piękna propagowanych przez
Kościół. Ograniczając możliwości człowieka do czynów
użytecznych, tym, co dało mu jako narzędzie do gloryfi­
kacji Boga, było zanegowaniem jego chwały. Prawdziwa
świętość uczynków kalwińskich polegała na porzuceniu
świętości — na rezygnacji z wszystkich przejawów życia
na tym świecie, które byłyby otoczone aurą wspaniało­
ści. Uświęcenie Boga wiązało się zatem z desakralizacją
życia ludzkiego. Było to rozwiązanie mądre, albowiem
nawet zakładając marność uczynków, pozostaje jeszcze
obdarzony mocą, albo raczej koniecznością działania,
człowiek, któremu nie wystarczy powiedzieć, że uczynki
nic nie znaczą. Przywiązanie do wykonywanego zawodu,
do obowiązku, jaki wyznacza jednostce złożoność społe­
czeństwa, nie było niczym specjalnie nowym, lecz nie
posiadało przedtem głębokiego sensu i najwyższej warto­
ści, którą nadał im kalwinizm. Decyzja o oddzieleniu
chwały bożej od kompromisów, w jakie uwikłał ją
Kościół, nie mogła doprowadzić do bardziej konsekwen­
tnego skutku niż skazanie człowieka na rolę wykonawcy
odartych z wszelkiej chwały czynności.

8 Wszystko to, co Tawney mówi o walce z żebractwem


i włóczęgostwem (zob. s. 265), jest niezwykle frapujące. To
rzadki przykład ukazujący tak wyraźnie wpływ interesów
ekonomicznych na ideologię. Brutalność społeczeństwa, zdecy­
dowanego zlikwidować nieproduktywną nędzę, przeradza się
w najostrzejsze formy autorytarnej moralności. Nawet biskup
Berkeley sugerował, by „zatrzymywać najbardziej zatwardzia­
łych żebraków i na okres kilku lat robić z nich niewolników,
własność publiczną” (dz. cyt., s. 270).
134 Część przeklęta

5. Odległy skutek Reformacji:


autonomia świata produkcji

Jeśli przyjmiemy argumentację Webera w odniesie­


niu do ducha kapitalizmu, to nie znajdziemy poglądów
bardziej sprzyjających rozwojowi przemysłu. Z jednej
strony potępienie bezczynności i zbytku, z drugiej afir-
macja walorów przedsiębiorczości. Ponieważ bezpośred­
nie użytkowanie owego nieskończonego bogactwa, ja­
kim jest świat, zarezerwowane było wyłącznie dla Boga,
człowiekowi przypadło w udziale poświęcić swe dobra
— czas, środki i zasoby naturalne — na rozwój aparatu
produkcyjnego.
Tawney podkreśla jednak fakt, że kapitalizm wyma­
ga jeszcze jednego elementu: jest nim swobodny wzrost
bezosobowych sił ekonomicznych, uwolnienie natural­
nego ruchu ekonomii, którego ogólny pęd zależy od
indywidualnej pogoni za zyskiem. Kapitalizm to nie
tylko akumulacja bogactw w celu powiększania przedsię­
biorstw handlowych, finansowych i przemysłowych, lecz
ogólny indywidualizm, wolność przedsiębiorstw. Kapi­
talizm nie mógł współistnieć ze starymi legislacjami
ekonomicznymi, których zasadą moralną było podpo­
rządkowanie przedsiębiorstwa społeczeństwu narzucają­
cemu kontrolę cen, zwalczającemu przedsiębiorczość
i ograniczenie pożyczania na procent. Tawney9 zauważa,
że w krajach, w których dominował kalwinizm (na
przykład w Genewie, gdzie działał Kalwin i Theodore de
Beze, oraz Szkocji, gdzie idee te szerzył John Knox),
zmierzał on do zbiorowej dyktatury. Jednak tam, gdzie
był jedynie „broniącą się mniejszością, pozostającą na
cenzurowanym pod czujnym okiem wrogiego rządu”,
ewoluował w stronę skrajnego indywidualizmu. W grun­
cie rzeczy tylko w Anglii w drugiej połowie XVII wieku
purytanie połączyli z tradycją kalwińską zasadę swobod­
nej pogoni za zyskiem. Dopiero wtedy ustanowiono

9 Dz. cyt., s. 113.


Dane historyczne III 135

niezależność praw ekonomicznych i zadecydowano o ab­


dykacji władzy moralnej świata religijnego w dziedzinie
produkcji. Nie należy przeceniać wagi tej późnej ewolu­
cji. Tkwiąc w pierwotnych założeniach, miała ona roz­
wiązać pewną podstawową trudność. To, co z punktu
widzenia ekonomii było decydujące w Reformacji,
w mniejszym stopniu odnosiło się do głoszenia zasad,
a bardziej do zmian w nastawieniu umysłów, te zaś
mogły się skutecznie dokonać jedynie pod warunkiem,
że początkowo były niejawne. Zmiana ma sens tylko
wtedy, gdy dokonuje się w ludziach o nieposzlakowa­
nym autorytecie moralnym, przemawiających w imieniu
wyższych instancji do słuchaczy mających na względzie
jak najbardziej przyziemne interesy. Nie tyle należało
dać pełną swobodę naturalnym impulsom kupców, ile
raczej trzeba było związać ich z jakąś dominującą pozy­
cją moralną. Przede wszystkim chodziło tu o zniszczenie
autorytetu fundującego ekonomię średniowieczną. Nie
można było tego dokonać przez wyrażenie w sposób
bezpośredni zasady interesu kapitalistycznego. Fakt, iż
konsekwencje ekonomiczne doktryn Reformacji ujaw­
niły się tak późno, wynika z trudnego do obrony a priori
charakteru kapitalizmu. Należy zauważyć, że duch i mo­
ralność kapitalizmu prawie nigdy nie zostały uchwycone
w stanie czystym. Można przytoczyć jeden wyjątek
— powtarzając za Weberem — są to wyrażające czystego
ducha kapitalizmu wykładnie głoszone w połowie XVIII
wieku przez Amerykanina Benjamina Franklina. Właśnie
cytując je, udowodnię, że nie można było ujawnić ich bez
przygotowania — nie skrywając ich najpierw pod maską
niedostępnego bóstwa.
Nie zapominaj — pisze Franklin — że czas to pieniądz;
ten, kto mógłby w ciągu jednego dnia zarobić dziesięć
szylingów i kto przez połowę dnia przechadza się albo
leniuchuje w swoim pokoju, to nawet jeśli na swe przyjem­
ności wydałby jedynie sześć pensów, musi liczyć, że oprócz
tego wydał albo raczej wrzucił do wody pięć szylingów.
Pomnij, że moc genitalna i płodność należą do pieniądza.
136 Część przeklęta

Pieniądz rodzi pieniądz, a ich potomkowie mogą z kolei


płodzić kolejne zyski i tak dalej. Pięć szylingów zamienia
się w sześć, potem w siedem szylingów i trzy pensy i tak
dalej, aż stają się funtem szterlingiem. Pieniądz płodzi
tym łacniej, im go jest więcej, tak że zysk rośnie coraz
szybciej. Ten, kto zabija maciorę, unicestwia jej tysięczne
potomstwo. Ten, kto zabija monetę pięcioszylingową, za­
bija wszystko to, co mogłaby wyprodukować: całe kolumny
funtów szterlingów.

Nic nie jest w bardziej cyniczny sposób przeciwne


duchowi religijnego poświęcenia, który przed Reforma­
cją usprawiedliwiał ogromną bezproduktywną zatratę
i bezczynność tych wszystkich, którzy mogli swobodnie
dysponować swoim życiem. Oczywiście zasada Frank-
lina wciąż kieruje — chociaż rzadko tak artykułowana
— współczesną ekonomią (niewątpliwie doprowadzając
ją do impasu). Jednak w epoce Lutra nie można jej było
ogłosić, aby otwarcie przeciwstawić ją zasadom propa­
gowanym przez Kościół.
Jeśli rozważymy teraz zmiany sposobu myślenia,
którego powolną drogę rozpoczyna oburzenie Lutra
w czasie podróży do Rzymu, by poprzez meandry dokt­
rynalne dotrzeć do nieznośnego obnażenia Franklina,
powinniśmy uchwycić główny kierunek ewolucji. Nie
wyłania się z tej obserwacji wrażenie zdecydowanego
ruchu, i jeśli jest to dążenie w jednym kierunku, to jawi
się ono jako dane z zewnątrz, wymuszone przez siły
produkcyjne. Duch, poruszając się po omacku, usiłuje
zadośćuczynić tej konieczności, wspomagany nawet
przez swe wahanie, lecz wyłącznie obiektywna koniecz­
ność prowadzi wahającą się myśl do celu. Jest to trochę
niezgodne z poglądami Maxa Webera, który — być
może niesłusznie — uchodzi za myśliciela przypisującego
religii moc sprawczą. Jednak rewolucja Reformacji miała
z pewnością, jak głosi Weber, głębokie znaczenie, pole­
gające na umożliwieniu przejścia do nowej formy ekono­
mii. Jeśli przyjrzymy się poglądom wielkich reformato­
rów, to będziemy wręcz mogli uznać, że wyprowadzając
Dane historyczne III 137

skrajne konsekwencje z wymogu natury czysto religijnej,


doprowadziły one do zniszczenia świata świętego, świata
nieproduktywnej zatraty i oddały ziemię we władanie
ludziom zajmującym się wyłącznie produkcją, czyli mie­
szczaństwu. Nie ujmuje to nic z ich pierwotnego sensu:
w dziedzinie religii mają one wartość skrajnych przeko­
nań (i to skrajności od razu niemożliwej). W porządku
ekonomicznym stanowiły one jedynie zapalnik; nie da
się wszakże zaprzeczyć, że zwiastowały narodziny bur-
żuazji, której dokonaniem jest społeczeństwo rządzące
się prawami ekonomii.
2
Świat Burżuazji

1. Fundamentalna sprzeczność poszukiwania


intymności w uczynkach

U źródeł społeczeństwa przemysłowego ufundowa­


nego na prymacie i na autonomii towaru — rzeczy
— znajdujemy przeciwstawne pragnienie, by umieścić
to, co najistotniejsze — to, co zatrważa i zachwyca
w drżeniu — poza światem aktywności, poza światem
rzeczy. Niezależnie od tego, w jaki sposób się to wyrazi,
nie da się zaprzeczyć, że ogólnie rzecz biorąc społeczeń­
stwo kapitalistyczne sprowadza człowieka do pozycji
rzeczy (towaru). Religia i ekonomia są za pomocą jed­
nego posunięcia wyzwolone z tego, co uzależniało je od
siebie nawzajem, pierwsza ze świeckiej kalkulacji, druga
z narzuconych ograniczeń. Jednak ta fundamentalna
opozycja (ta niespodziewana sprzeczność) nie wynika
wyłącznie z powierzchownego zainteresowania, jaki mo­
żna by jej w pierwszym porywie przypisać. Problem,
który kalwinizm rozwiązał w sposób najbardziej odważ­
ny, nie ogranicza się do zainteresowania, jakie wzbudza
zawsze historyczna analiza faktu religijnego. W istocie
ten właśnie problem dominuje w naszych rozważaniach.
Religia w ogólnym znaczeniu jest odpowiedzią na od­
wieczne pragnienie człowieka, by odnaleźć samego sie­
bie, by odzyskać intymność zawsze w dziwny sposób
traconą. Nieporozumienie wszelkiej religii polega na
tym, że może ona udzielić człowiekowi tylko odpowie­
140 Część przeklęta

dzi wewnętrznie sprzecznej: dostarcza mu bowiem ze­


wnętrznej formy intymności. Toteż kolejne rozwiązania
jedynie pogłębiają problem: intymności nigdy nie da się
uwolnić od elementów zewnętrznych, bez których nie
mogłaby być oznaczona. Tam, gdzie wydaje nam się, że
znaleźliśmy Graala, pochwyciliśmy jedynie rzecz; to, co
pozostaje nam w rękach, jest jedynie starym garnkiem...
Poszukiwania prowadzone w naszych czasach nie
różnią się od tych, które prowadzili Galahad czy Kalwin,
ani w odniesieniu do ich przedmiotu, ani jeśli chodzi
o rozczarowanie, jakie spotyka znalazcę. Wszelako świat
współczesny zabiera się do tego w inny sposób: nie szuka
niczego, co iluzoryczne, i utrzymuje, że zapewnia sobie
dotarcie do istoty przez bezpośrednie rozwiązanie proble­
mów stawianych przez rzeczy. Być może ma całkowitą rację
— często zupełne oddzielenie wydaje się niezbędne. Jeśli
poszukujemy jakiegoś dobra, a w zasięgu naszej aktywności
znajdują się wyłącznie rzeczy, to możemy poszukiwać
jedynie rzeczy. Protestancka krytyka Kościoła rzymskiego
(a głównie — działania spełniającego się w uczynkach) nie
jest wynikiem dziwacznego skrupułu; zaś jej ostateczna
(pośrednia) konsekwencja, która zachęca ludzkość wyłącz­
nie do działania bez szukania odleglejszych celów, do
robienia tego, co można zrobić w porządku rzeczy, stanowi
jedyne poprawne rozwiązanie. Jeżeli człowiek ma się
w końcu odnaleźć, to na próżno poszukuje siebie, krocząc
drogami, które oddalają go od niego. Wszystko, czego
mógłby oczekiwać, krocząc po nich, sprowadza się do
uporządkowania, a w konsekwencji do służenia rzeczom,
które przecież przeznaczone są do tego, by jemu służyć.
Rozsądnie byłoby przeto mniemać, iż człowiek nie
mógłby odnaleźć prawdy o sobie bez rozwiązania prob­
lemu ekonomii; wszelako może on o tym koniecznym
warunku powiedzieć (i wierzyć), że jest wystarczający,
twierdzić, że stanie się wolny, kiedy tylko odpowiadać
będzie wymaganiom stawianym przez rzeczy, które są
niezbędne, bez których — w porządku fizycznym — jego
potrzeby nie mogłyby być zaspokojone.
Dane historyczne III 141

Ale powstrzyma go jedna trudność: najlepiej będzie,


jak odwoła się do innych, bardziej kontestowanych
sposobów, by posiąść to, czego jest pozbawiony, w ni­
czym też jego odkrycie nie będzie się różnić od odkrycia
jego poprzedników: zawsze napotka tylko rzeczy i będzie
brał cień, jakim są, za obiekt swoich poszukiwań.
Utrzymuję, że teza, wedle której rozwiązanie prob­
lemu materialnego jest wystarczające, jest najlepsza do
przyjęcia1. Jednakże rozwiązanie problemów życiowych
polegających na tym, iż człowiekowi chodzi o to, że nie
chce być jedynie rzeczą, lecz o to, żeby suwerennie
istnieć, nawet jeśli jest to nieuniknioną konsekwencją
udzielenia zadowalającej odpowiedzi na wymogi mate­
rialne, pozostaje radykalnie różne od tej odpowiedzi,
z którą jest czasem mylone.
7. tego względu mogę powiedzieć o kalwinizmie,
którego konsekwencją jest kapitalizm, że jest on zwias­
tunem podstawowego problemu: w jaki sposób człowiek
mógłby się znaleźć — albo odnaleźć się powtórnie
— zważywszy na to, że jakiekolwiek działanie spowodo­
wane faktem poszukiwania jest tym właśnie, co oddala
go od siebie samego?
Różne nowożytne propozycje rozwiązania tego kło­
potliwego problemu pomagają jednocześnie uświadomić
sobie, o co obecnie w historii toczy się gra i jakie
spełnienie jest nam proponowane.

2. Podobieństwo Reformacji i marksizmu

Czyż rozpatrując działalność reformatorów i jej kon­


sekwencje byłoby paradoksem dojść do konkluzji, że
„położyła ona kres względnej stabilności i równowadze
świata, w którym człowiek był mniej oddalony od
samego siebie niż obecnie”? Łatwo byłoby istotnie za­

1 A przynajmniej jest jedyną, która pozwala dojść do kresu


możliwości.
142 Część przeklęta

skoczyć nas poszukiwaniami postaci ludzkości, która by jej


nie zdradziła, uciekając z tych hałd, przedmieść, fabryk,
których wygląd wyraża naturę społeczeństw przemysło­
wych, i kierując nas ku jakiemuś martwemu miastu
najeżonemu wieżycami gotyckich dzwonnic. Nie możemy
zaprzeczyć, że obecna ludzkość zagubiła przechowywany do
dziś sekret przybierania maski, w której mogła rozpoznać
swą świetność. Niewątpliwie średniowieczne „pobożne
uczynki” w pewnym sensie były tylko rzeczami: słusznie
mogły wydawać się nędzne temu, kto wyobrażał sobie gdzieś
w oddali, w swej niedostępnej czystości, bogactwo, które
przypisał Bogu. A jednak średniowieczny kształt społeczeńs­
twa2 ma dzisiaj moc przywoływania „utraconej intymności”.
Kościół być może jest rzeczą: niewiele różni się od
stodoły, która niewątpliwie nią jest. Rzecz to coś, co
znamy od zewnątrz, co jest nam dane jako rzeczywistość
fizyczna (na granicy wygody, coś, czym możemy bez
zastrzeżeń dysponować). Nie możemy wniknąć w rzecz,
a ona nie ma innego sensu poza swymi właściwościami
materialnymi, przystosowanymi lub nie do jakiejś funk­
cji użytecznej w produktywnym sensie tego słowa. Koś­
ciół natomiast wyraża uczucie intymności i odwołuje się
do niego. Jest być może rzeczą jako budynek, lecz rzecz,
jaką rzeczywiście jest stodoła, przystosowana jest do
przechowywania plonów: zredukowana jest do właś­
ciwości fizycznych, jakie jej nadano podczas kalkulowa­
nia kosztów budowy i oczekiwanych korzyści, aby pod­
porządkowywać ją temu celowi. Ekspresja intymności
w kościele związana jest natomiast z bezproduktywną
zatratą pracy: powoduje to, że przeznaczenie budynku
odsuwa go od użyteczności materialnej, co wyrażone

2 Średniowieczne oblicze ludzkości jest po prostu jej najbliż­


szą postacią, od której oddziela nas Reformacja z jej ekonomi­
cznymi konsekwencjami. Jednakże cywilizacje starożytne,
wschodnie czy pierwotne mają w naszym mniemaniu mniej
więcej ten sam sens albo nawet przejawiają się w czystszej
postaci.
Dane historyczne Ul 143

zostaje obfitością zbędnych ozdób. Dzieje się tak dlatego,


że budowa kościoła nie jest przynoszącym korzyść wyko­
rzystaniem pracy, którą dysponuje społeczeństwo, lecz jej
bezproduktywnym zatraceniem, zniszczeniem jej użytecz­
ności. Intymność zostanie wyrażona przez rzecz jedynie po
spełnieniu pewnego warunku: że owa rzecz jest w istocie
zaprzeczeniem rzeczy, przeciwieństwem produktu, towa­
ru3 — ¿e będzie zatratą i ofiarą. Ponieważ uczucie
intymności jest zatratą, to zatrata wyraża ją, a nie rzecz,
która jest jej zaprzeczeniem. Burżuazja kapitalistyczna
przesunęła na drugi plan budowę kościołów — wołała
budować fabryki, ale Kościół zdominował całą filozofię
średniowieczną. Wznosił swoje dzwonnice wszędzie, gdzie
ludzie gromadzili się, by wspólnie działać. Tym samym
jasne jest i z daleka widoczne, że najpospolitsze uczynki
miały jak najbardziej wzniosły cel oderwany od namacal-
nego interesu: celem tym była chwała Boża, lecz czyż Bog
nie jest w pewnym sensie ukrytym wyrazem człowieka
ogarniętego trwogą przed dostrzeżoną czeluścią?
Oznacza to, że tęsknota za minionym światem oparta
jest na zbyt uproszczonym sądzie. Tęsknota, którą mogę
odczuwać za czasami, gdy mroczna intymność zwierzę­
cia niewiele różniła się od potęgi przepływu świata,
wskazuje na istotnie zagubioną moc, lecz nie bierze pod
uwagę tego, na czym zależy mi bardziej. Człowiek,
nawet zagubiony w świecie po wyzbyciu się zwierzęco-
ści, staje się wszak świadomością jej utracenia, która jest
w pewnym sensie czymś więcej niż posiadaniem tego,
czego zwierzę nie było świadome — jednym słowem
jestem człowiekiem, będąc tym, na czym jedynie mi
zależy, a czym zwierzę być nie może. Tym samym
romantyczna tęsknota za Średniowieczem jest w gruncie
rzeczy jedynie wyrzeczeniem się człowieczeństwa. Ma
ona sens protestu przeciwko rozwojowi przemysłu
sprzecznemu z bezproduktywnym zastosowaniem bo­

3 Należy dodać: albo surowca, z którego producent lub


kupiec może zrobić dowolny użytek.
144 Część przeklęta

gactw; jest przeciwstawieniem się wartościom głoszo­


nym w katedrach kapitalistycznego interesu (do którego
zredukowane zostało społeczeństwo nowożytne). Ta
sentymentalna tęsknota jest przede wszystkim przeja­
wem reakcyjnego romantyzmu, który w nowożytnym
świecie upatruje wyraźnego oddzielenia człowieka od
jego wewnętrznej prawdy. Tęsknota ta nie pozwala
dostrzec, że u podstaw przemysłowego rozwoju znajduje
się duch kontestacji i zmian, konieczność dążenia do
wyczerpania możliwości świata. Niewątpliwie o protes­
tanckiej krytyce pobożnych uczynków można powie­
dzieć, iż wydała świat na pastwę działalności świeckiej,
że wymóg boskiej czystości doprowadził jedynie do
wyrzucenia boskości poza granice ludzkiego świata, do
oddzielenia człowieka od pierwiastka świętości. Można
wreszcie powiedzieć, że od tego czasu rzecz zdominowa­
ła człowieka w tej mierze, iż zaczął żyć dla produkowa­
nia dóbr i w coraz mniejszym stopniu żyje w teraźniej­
szości. Wbrew temu dominacja rzeczy nigdy nie jest
całkowita i w istocie jest tylko komedią: korumpuje
jedynie połowicznie, podczas gdy w nadchodzącym mro­
ku wzbiera nawałnica nowej prawdy.
Protestancka koncepcja nieosiągalnego bóstwa, nie-
redukowalnego do ducha pogrążonego w działaniu, nie
ma już dla nas logicznego znaczenia: można by ją nawet
uznać za dziś nieobecną (współczesna moralność protes­
tancka jest bardziej ludzka, ponieważ wyzbyła się owej
nieznośnej bezkompromisowości), jak gdyby sama miała
upodobnić się do bóstwa, które definiuje. Jednakże ta
nieobecność jest być może kłamliwa, analogicznie do
nieobecności zdrajcy, której nikt nie dostrzega, a która
jest wszędzie. Ograniczona fundamentalna zasada Refor­
macji przestała oddziaływać: przetrwała jednak w suro­
wej świadomości, w braku naiwności i w dojrzałości
współczesnego świata. Głoszony przez Kalwina subtelny
wymóg integralności, napięcie wyostrzonego umysłu,
który nie zadowala się byle czym i nigdy nie jest z siebie
zadowolony, ekstremistyczny i buntowniczy charakter
Dane historyczne III 145

myśli nabiera znaczenia patetycznego czuwania wobec


letargu mas. Masy poddały się uśpieniu przez produkcję,
prowadząc — na poły śmieszną, na poły oburzającą
— mechaniczną egzystencję rzeczy. Jednak świadoma
myśl osiąga w tym samym procesie najwyższy poziom
przebudzenia. Z jednej strony kontynuuje ona aktyw­
ność techniczną, badania zmierzające do coraz bardziej
jasnego i wyraźnego poznania rzeczy. Nauka sama w so­
bie ogranicza świadomość do świadomości przedmio­
tów, nie prowadzi do świadomości siebie samego (nie
może poznać podmiotu inaczej niż traktując go jak
przedmiot, jak rzecz). Ale przyczynia się do rozbudzenia,
przyzwyczajając do precyzji i prowadząc do rozczarowa­
nia, ponieważ stawia samej sobie ograniczenia i przy-
znaje się do niemożności dotarcia do samoświadomości.
Z drugiej strony w rozwoju przemysłowym myśl w żad­
nym wypadku nie porzuca fundamentalnego pragnienia
człowieka, by wznieść się ponad działalność użyteczną,
której nie może uniknąć (żeby prowadzić egzystencję
suwerenną). To pragnienie stało się jedynie bardziej
wymagające. Protestantyzm odkładał do innego świata
spotkanie człowieka ze swoją prawdą. Marksizm, który
odziedziczył jego surowość i ujął w wyraźną formę
bezładne zachcianki, bardziej jeszcze niż kalwinizm wy­
klucza skłonność człowieka do poszukiwania samego
siebie właśnie wtedy, gdy działa, zdecydowanie wyklu­
cza głupotę sentymentalnego działania4. Ograniczając
działanie do zmiany systemu ekonomicznego, Marks
wyraźnie podkreślił to, co kalwinizm jedynie naszkico­
wał: radykalną niezależność rzeczy (ekonomii) w stosun­
ku do innych problemów (religijnych lub ogólnie rzecz
biorąc — afektywnych); z drugiej strony implikował

4 Dokładniej rzecz biorąc, mam na myśli działalność es­


tetyczni) o podłożu uczuciowym i dążącą do osiągnięcia satys­
fakcji sentymentalnej, a więc pragnącej dokonać tego, czego
dokonać nie sposób, co może być jedynie doznane, otrzymane
tak, jak w koncepcji kalwinistycznej doznaje się łaski.
146 Część przeklęta

niezależność, w stosunku do działania powrotu czło­


wieka do samego siebie (do głębi, do intymności swojego
bytu). Ruch ten może się odbywać jedynie wtedy, gdy
dokona się wyzwolenie, dopiero po zakończeniu dzia­
łania.
Z reguły pomija się ten aspekt marksizmu: obarcza
się go zagmatwaniem, o którym mówię wyżej. Dla
Marksa „rozwiązanie problemu materialnego jest wy­
starczające”, lecz dla człowieka to, żeby „nie być tylko
jak rzecz, ale być w sposób suwerenny”, dane jako „jego
nieunikniona konsekwencja”, w zasadzie pozostaje dale­
ce odmienne od „zadowalającej odpowiedzi na wymogi
materialne”. Oryginalność Marksa wynika w tym wzglę­
dzie z jego woli, by osiągnąć rezultat moralny jedynie
w sposób negatywny, przez zniesienie przeszkód mate­
rialnych. Zachęca ona do przypisywania mu wyłącznie
troski o dobra materialne — w prowokacyjnej czystości
trudno dostrzec doskonałą dyskrecję i awersję do form
religijnych, w których prawda o człowieku podporząd­
kowana jest ukrytym celom. Podstawowa propozycja
marksizmu polega na całkowitym uwolnieniu świata
rzeczy (ekonomii) od wszelkiego elementu wobec rzeczy
(ekonomii) zewnętrznego: Marks chciał zdecydowanie
zredukować rzeczy do człowieka, człowieka swobodnie
posiadającego siebie samego, zmierzającego do kresu
możliwości implikowanych w rzeczach (bezwarunkowo
ulegając ich wymogom, zastępując rząd partykularnych
interesów „rządem rzeczy”, doprowadzając do ostatecz­
ności ruch redukujący człowieka do rzeczy).
Jeśli tak można powiedzieć, w tej perspektywie czło­
wiek wyzwolony przez działanie, po dokonaniu zdecy­
dowanego dostosowania się do rzeczy, miałby ją w pew­
nym sensie za sobą — już by go nie niewoliła. Rozpo­
cząłby się nowy rozdział, w którym człowiek dyspono­
wałby nareszcie wolnością pozwalającą mu powrócić do
swojej intymnej prawdy, kierować wedle swej woli by­
tem, którym będzie, lecz którym — zniewolony — nie
jest dzisiaj.
Dane historyczne III 147

Wszelako z założenia (które, na płaszczyźnie intym­


ności, wymyka się, niczego nie proponuje) marksizm jest
nie tyle zwieńczeniem kalwińskiego zamysłu, ile raczej
krytyką kapitalizmu, któremu zarzuca, że uwolnił rzeczy
w sposób nieobliczalny, bez innego celu i prawa jak
tylko przypadek — i prywatny interes.

3. Świat współczesnego przemysłu,


czyli świat burżuazyjny

W pewnym sensie kapitalizm to całkowite oddanie


się rzeczy, ale oddanie się ślepe, bez troski o konsekwen­
cje. Dla pospolitego kapitalizmu rzecz (produkt i produ­
kcja) nie jest, tak jak dla purytanina, tym, czym staje się
on sam i czym pragnie się stać: jeśli rzecz jest w nim, jeśli
on sam jest rzeczą, to jest to tak, jakby Szatan opanował
duszę opętanego, który o tym nie wie, lub jakby opętany,
nie wiedząc o tym, był Szatanem we własnej osobie.
Negacja siebie, która w kalwinizmie byłą afirmacją
Boga, stanowiła w pewnym sensie nieosiągalny ideał:
osiągnąć ją mogły osoby nieprzeciętne, zdolne narzucić
wartości, z którymi się utożsamiały, lecz za każdym
razem w grę wchodził wyjątek. Wolność dana rzeczy,
produkcji była — przeciwnie — możliwością daną wszy­
stkim. Nie było najmniejszej potrzeby, aby utrzymywać
najczystszą — i najuboższą — duchowość, jedyną od
początku wystarczająco surową, aby znieść służebność
całego ciała i aktywność rzeczy. Jednakże jeżeli już raz
uznało się zasadę służebności, świat rzeczy (świat nowo­
żytnego przemysłu) mógł rozwijać się sam z siebie, nie
myśląc już o nieobecnym Bogu. Interes był jasno wyty­
czony w umysłach zawsze gotowych, aby uchwycić
realny przedmiot, aby pozwolić wymknąć się intymności
poza rozbudzoną świadomość. Panowanie rzeczy było
zresztą wspomagane naturalną skłonnością do uległości.
Tak samo odpowiadało owej woli czystej mocy (wzros­
towi niemającemu innego celu poza samym sobą), która,
148 Część przeklęta

pozornie przeciwna duchowi służebności, w istocie sta­


nowi jego dopełnienie. W służbie mocy, której nie
używa — doskonałej formy absorpcji zasobów wytwa­
rzanych w procesie wzrostu — znajduje się jedyne
autentyczne unicestwienie, rezygnacja z ześlizgnięcia się
w życie. Postawę tę trudno jednak czasem odróżnić od
tej, którą reprezentuje czysty kalwinizm, chociaż jest on
jej przeciwieństwem.
Kalwinista tkwił przynajmniej w apogeum rozbudzenia
i napięcia. Człowiek epoki przemysłowej — mający rozwój
przemysłu za swój jedyny cel — jest, przeciwnie, niczym
postać ze snu. Wokół niego nie istnieje żadne napięcie,
żadne pragnienie uporządkowania świata na własną miarę.
Ludzie służący nowożytnemu przemysłowi nie wiedzieli
nawet, że taki świat byłby niemożliwy, bo po prostu w ich
głowach nie mogła się narodzić taka idea — byli całkowi­
cie obojętni na niemoc ruchu, który ich niósł i który nie
mógł zredukować świata do swojej zasady. Do rozwoju
kapitalistycznego przedsiębiorstwa wykorzystano rynki
zbytu istniejące dzięki zwalczaniu różnych ruchów społe­
cznych, sprzecznych z nim samym. W świecie kapitalisty­
cznym z zasady nie przyznano żadnego pierwszeństwa
wytwarzaniu środków produkcji (ta preferencja pojawi się
dopiero w akumulacji komunistycznej). Burżuazja nie
miała świadomości opozycji między prymatem wzrostu
a jego przeciwieństwami, nieproduktywnym wydatkowa­
niem wszelkiego rodzaju, instytucjami i wartościami
stwarzającymi wydatki — opozycja ta dotyczyła wyłącznie
(i jedynie realnej) ilości wydatków. Kapitalizm burżuazyj-
ny przeciwny był zbytkowi w sposób niezdecydowany
i nielogiczny: w swej istocie zredukowany był do swego
skąpstwa i dynamiki, lecz nie licząc nieskalkulowanych
efektów, nigdy nie wyrzekł się pewnego leseferyzmu.
Burżuazja stworzyła zatem świat zamętu. Zasadni­
czym jego elementem jest rzecz, ponieważ jednak zredu­
kowanie człowieka nie jest już związane z jego nicością
wobec Boga, wszystko, co nie weszło w skład snu
o wzroście, cierpiało, widząc, że porzucone zostały
Dane historyczne III 149

poszukiwania innego świata. Żadna droga nie została


jednak zamknięta: właśnie z dominacji rzeczy nad ru­
chem mas ludzkich wszystkie poronione marzenia pozo­
stawały w mocy: życie (globalny ruch życia) się z nimi
rozeszło, lecz jeszcze teraz służą one jako pocieszenie
zagubionym istotom. Rozpoczął się chaos, w którym
wszystko zaczęło być możliwe we wszystkich najbardziej
sprzecznych ze sobą kierunkach. Jedność społeczeństwa
podtrzymywana była bezsprzeczną doniosłością i suk­
cesem czynu. W tej niejednoznaczności pokusy przeszło­
ści łatwo przeżyły swój upadek. Sprzeczności, do któ­
rych przedtem prowadziły, przestały być odczuwane
w świecie, gdzie rzeczywistość była tym bardziej zniena­
widzona, że publicznie uważano ją za miarę człowieka.
Sam romantyczny protest był swobodny, lecz ta wolność
we wszystkim kierunkach oznaczała, że człowiek rozpat­
rywany jako całość (w swej niezróżnicowanej masie)
zgadzał się być jedynie rzeczą.

4. Rozwiązywanie trudności materialnych


a radykalizm Marksa

W takiej mierze, w jakiej ludzkość jest współod­


powiedzialna z burżuazją (jednym słowem w całokszta­
łcie), nieświadomie przystaje na to, żeby (jako ludzkość)
być tylko rzeczami. Ale to w łonie tej nieokreślonej
masy, związany z nieokreślonością jak roślina z ziemią,
mnoży się bujnie dućh ścisłości, którego istotą jest
pragnąć, aby przez udoskonalenie rzeczy uzyskać ade­
kwatność rzeczy (produkcji) i człowieka — dojście lub
powrót człowieka do samego siebie. W takiej mierze,
w jakiej ścisłość ma za cel rozwój nauk czystych i te­
chniki, świat burżuazyjny zostawia jej wolną rękę.
W granicach działalności czysto ekonomicznej ścis­
łość ma jasny cel: poświęcenie zbędnych zasobów do
zmniejszenia materialnych trudności życia i zredukowa­
nie czasu pracy. To jedyne zastosowanie bogactwa zbież­
150 Część przeklęta

ne z adekwatnością człowieka i rzeczy, zachowujące przy


tym negatywny charakter działania, którego celem pozostaje
dla człowieka możliwość całkowitego dysponowania
samym sobą. Duch ścisłości, związany z rozwojem nauki
i techniki, jest bezpośrednio uzbrojony przeciwko tej
podstawowej operacji. Jednak zastosowanie komfortu
i mnożących się usług cywilizacji przemysłowej nie może
ograniczać się do niewielkiej liczby uprzywilejowanych:
zbytkowne zastosowanie pełniło pewne funkcje, było
przejawem wartości i implikowało związek bogactwa
z zadaniem przejawiania wartości. Jednak przejaw ten
wynikał z błędu, który prowadzi nas do tego, że pragniemy
pochwycić tak jak rzeczy to, czego zasadą jest negacja rzeczy.
Duch ścisłości zobowiązany jest zatem do zniszczenia
przeżytków starego świata. Prawo kapitalistyczne pozwala
mu rozwijać materialne możliwości, jakie w sobie niesie, lecz
równocześnie toleruje przywileje, które stanowią przeszko­
dę dla tego rozwoju. W tych warunkach ścisłość rychło
doprowadza do wyciągnięcia z nauki i techniki konsekwen­
cji, które redukują chaos teraźniejszego świata do ścisłości
samych rzeczy, co jest racjonalnym ciągiem wszystkich
operacji dokonywanych na rzeczach. Ścisłość ma zatem
rewolucyjny sens, który sformułował Marks.

5. Przeżytki feudalizmu i religii

Konieczność usunięcia przede wszystkim wartości


cenionych w przeszłości należy zresztą sprecyzować.
W średniowiecznym systemie ekonomicznym bogactwo
było nierówno dzielone między tych, którzy manifes­
towali obowiązujące wartości, w imię których praca była
marnotrawiona, oraz tych, którzy dostarczali bezużyte­
cznej pracy5. Praca w polu czy w mieście miała zatem

5 Dostarczali jej wszyscy pracujący; masy dostarczały jej


w wartości pracy robotników zatrudnionych przy zbytkow­
nych przedsięwzięciach.
Dane historyczne III 151

w porównaniu z głoszonymi wartościami charakter służe­


bny. Dotyczyło to zresztą nie tylko pracy, lecz również
pracownika wobec duchowieństwa i szlachty. Ci ostatni
uważali, że nie są rzeczami, lecz właściwość rzeczy, jeśli nie
brać pod uwagę werbalnych protestów, spadała całkowicie
na pracujących. Ta pierwotna sytuacja ma wyraźne
konsekwencje: nie można pragnąć wyzwolić człowieka,
idąc do kresu możliwości rzeczy, a jednocześnie pozosta­
wić wolnymi, tak jak to czyni kapitalizm, tych, którzy są
jedynie dla negacji pracy. Dla nich praca jest czymś niskim,
w przeciwieństwie do dzieł wzniosłych, o których powiada
się, że jedynie dzięki nim człowiek może odnaleźć samego
siebie. Inaczej mówiąc, pozostałości feudalizmu i religii,
które kapitalizmu nie obchodzą, reprezentują niezmienną
i niewątpliwie nieuświadamianą chęć uczynienia z robot­
nika rzeczy. Dla porównania: robotnik może być zaledwie
rzeczą, jeśli my nie wyzwolimy się, poświęcając się
wyłącznie dziełu negującemu pracę robotnika. Dopełnie­
nie rzeczy (dopełnienie adekwatności człowieka i produk­
cji) może mieć wyzwalający zasięg tylko wtedy, gdy dawne
wartości związane z bezproduktywnymi wydatkami zosta­
ną poddane krytyce i zrównane z ziemią, tak jak to stało się
z wartościami katolickimi w epoce Reformacji. W istocie
nie ulega wątpliwości, że powrót człowieka do siebie
samego wymaga najpierw zdarcia masek z zakłamanych
twarzy arystokracji i religii, które nie są autentyczną
twarzą człowieka, lecz jej pozorem użyczonym rzeczom.
Powrotu człowieka do siebie samego nie należy mylić
z błądzeniem tych, którzy uważają, że mogą pochwycić
intymność tak, jak chwyta się chleb czy młotek.

6. Komunizm a zrównanie człowieka


z użytecznością rzeczy

Jest to punkt wyjścia do stworzenia radykalnej po­


stawy, której świat robotniczy nadał polityczne konsek­
wencje. W pewnym sensie to dziwna postawa: jest to
152 Część przeklęta

zrazu radykalna afirmacja sił materialnych i rzeczywis­


tych oraz nie mniej radykalna negacja wartości ducho­
wych. Komuniści zawsze przyznają rzeczy pierwszeńst­
wo nad tym, co ośmiela się nie mieć jej służebnego
charakteru. Przekonanie to jest solidnie osadzone w upo­
dobaniach proletariuszy, którym umyka zazwyczaj sens
wartości duchowych. Sami redukują zainteresowanie
człowieka do tego, co jasne i wyraźne. Rozpatrują świat
ludzki jako system rzeczy wzajemnie sobie podporząd­
kowanych: pług orze pole, pole wytwarza zboże, zboże
żywi kowala, który wykuwa lemiesz pługa. Nie wyklucza
się w żadnym wypadku wzniosłych aspiracji, lecz są one
zmienne, niejasne i otwarte — w odróżnieniu od wyraża­
nych przez generacje dawnego typu, które charakteryzo­
wała zazwyczaj niezmienność i tradycjonalizm. W is­
tocie, przedsięwzięcie proletariuszy polega na wyzwole­
niu człowieka, a punktem wyjścia jest tu rzecz (to do niej
zredukowali świat, którego wartości były dla nich mało
dostępne). Nie kierują go na ambitne tory, nie budują
świata bogatego i różnorodnego na wzór antycznych
mitologii czy teologii średniowiecznych. Ich uwaga ogra­
nicza się przede wszystkim do tego, co dane, nie iden­
tyfikują się z podniosłymi zdaniami, które wyrażają ich
odczucia. W ich świecie nie istnieje żadna wyraźna
granica przeciwstawiająca się ogólnemu łańcuchowi rze­
czy podporządkowujących się jedne drugim. Ściśle realis­
tyczna polityka, polityka brutalna, sprowadzająca swe
motywy do ścisłej realności, jest tym, co najlepiej od­
powiada ich namiętności, która nie ukrywa zamiarów
egoistycznej grupy i która z tego powodu jest tym
bardziej szorstka. Działacza kroczącego tą drogą łatwo
można sprowadzić do ścisłej subordynacji. W imię dzieła
wyzwolenia bez zastrzeżeń godzi się na to, żeby zostać
całkowicie zredukowanym do rzeczy, tak jak wówczas,
gdy dyscyplina nakazuje mu akceptować kolejno sprze­
czne ze sobą polecenia. Ta radykalna postawa ma ową
dziwaczną konsekwencję: burżujom, których eksploata­
cji robotnicy chcą położyć kres, daje poczucie, że za­
Dane historyczne III 153

chowują wolność; ludziom, że unikają zredukowania


jednostek do rzeczy. Chodzi jednakże tylko o ogromny
wysiłek, którego celem jest swobodne dysponowanie
sobą.
Prawdę mówiąc, mieszczanie nie mogą rzeczywiście
zapomnieć, że wolność ich świata jest efektem zamętu.
W końcu są przecież zagubieni. Imponujące rezultaty
osiągnięte przez ruch robotniczy, uogólnione tymczaso­
we poddaństwo, które jest jej jedyną widoczną konsek­
wencją, przyprawiają ich o trwogę, lecz potrafią tylko
jęczeć. Nie mają już poczucia misji historycznej: faktem
jest, że rosnącemu w siłę ruchowi komunistycznemu nie
mogą przeciwstawić najmniejszej nadziei.
5

OBECNY STAN RZECZY


1

Sowiecka Industrializacja

1. Nieszczęście niekomunistycznej ludzkości

Zawsze można było powiedzieć: „Marność dzisiej­


szego świata jest przerażająca”. W jakimś stopniu wiecz­
na niepewność określa przyszłość, tak jak fakt, że ma się
przed sobą nieprzeniknioną noc, definiuje teraźniejszość.
Istnieją wszakże istotne powody, aby podkreślać dzisiaj
rozpacz. Mam tu na myśli nie tyle zagrażającą katastrofę
— bardziej ożywczą, niż się wydaje — lecz brak wiary
czy jeszcze bardziej brak idei, co powoduje bezsilność
współczesnej myśli. Trzydzieści lat temu liczne rozbież­
ne spekulacje rozświetlały przyszłość na miarę człowie­
ka. Ogólna wiara w nieokreślony postęp czyniła z całej
planety i z mających nadejść czasów dziedzinę, którą, jak
się wydawało, będzie można łatwo dysponować bez
ograniczeń. Od tamtego czasu sytuacja zmieniła się
całkowicie. Kiedy miażdżące zwycięstwo zapewniło po­
wrót pokoju, poczucie niższości ogarnęło prawie wszyst­
kich. Wyjątek stanowił tylko świat komunistyczny
— ZSRR i bratnie kraje — monolit pośród ludzkości
strwożonej, niespójnej i zjednoczonej strachem.
Blok ów, mający po swojej stronie niewzruszoną
pewność, nie tylko nie pomaga podtrzymać kruchego
optymizmu, ale na domiar złego przyczynia się do
zwiększenia rozpaczy. Stanowiąc wieczną nadzieję dla
siebie samego, jest jednocześnie postrachem dla tych,
którzy nie akceptują jego prawa i nie uznają ślepo jego
158 Część przeklęta

pryncypiów. Marks i Engels wołali w 1847 roku (to


pierwsze słowa Manifestu)-. „Widmo krąży nad Europą,
widmo komunizmu”. W 1949 roku komunizm nie jest
już widmem — przeistoczył się w państwo i armię
(najsilniejszą na ziemi), wzmocnione zorganizowanym
ruchem społecznym i utrzymywane w monolitycznej
spójności dzięki bezlitosnej negacji wszelkiej formy inte­
resu indywidualnego. Wstrząs przeżyła nie tylko Europa,
ale i Azja; pomimo swej militarnej i przemysłowej wyż­
szości nastroszyła się nawet Ameryka, a oburzenie, jakie
wyraża w imieniu ograniczonego indywidualizmu, źle
maskuje poirytowany strach. Dzisiaj obawa przed ZSRR
stała się obsesją i pozbawia nadziei wszystko, co nieko­
munistyczne. Poza ZSRR nie istnieje żadna zdecydowa­
na, pewna siebie siła, która byłaby obdarzona nieugiętą
wolą organizowania. Zasadniczo reszta świata przeciw­
stawia mu silę bezwładu — bez reakcji oddaje się
sprzecznościom, jakie w sobie nosi, żyje z dnia na dzień,
ślepa, bogata lub biedna, przygnębiona, a jej słowa stały
się bezwolnym protestem, wręcz skamleniem.

2. Intelektualne postawy wobec komunizmu

Odtąd w Europie Zachodniej i w Ameryce, pod


nieobecność kiełkujących idei, a także z braku jedno­
czącej i podnoszącej na duchu nadziei, myśl ludzka
sytuuje się przede wszystkim w odniesieniu do sowiec­
kiej doktryny i rzeczywistości stworzonego przez nią
świata. Doktryna ta ma wielu zwolenników, którzy
w dyktaturze proletariatu i w obaleniu kapitalizmu
upatrują wstępnych warunków pozwalających na zado­
walające człowieka życie. Podstawowym celem sowiec­
kiego państwa jest, wedle konstytucji z 1918 roku,
„zniesienie wszelkiego wyzysku człowieka przez czło­
wieka, socjalistyczna likwidacja społeczeństwa i zwycięs­
two socjalizmu we wszystkich krajach”. Pragnienie zrea­
lizowania najpierw „socjalizmu w jednym kraju” i droga,
Obecny stan rzeczy 159

jaką poszła rewolucja rosyjska po 1918 roku, wywołały


sprzeciw pewnych kół komunistycznych. Do dzisiaj jedy­
nie wierni stronnicy Związku Radzieckiego, zdecydowa­
ni w porozumieniu z nim doprowadzić do końca rewolu­
cję we własnych krajach, potrafili uczynić ze swych
poglądów siłę jednoczącą robotnicze masy. Środowisko
dysydentów komunistycznych podzieliło bezpłodność
innych aktywnych nurtów żywych w łonie demokracji.
Dzieje się tak dlatego, że jego sens stanowi awersja,
odmowa — nie zaś nieugięta nadzieja wywołana jego
nieugiętością.
Reakcja opozycjonistów wynika zresztą z dwóch
przeciwnych źródeł.
Z jednej strony konsekwencje wywołane przez Zwią­
zek Radziecki w odniesieniu do zasady, która legła
u podstaw stworzenia go, musiały się dostosować do
zastanych warunków: nie tylko domena socjalizmu ogra­
niczona została do jednego kraju, lecz w dodatku był to
kraj przemysłowo zacofany. Według Marksa socjalizm
miał wynikać ze szczytowego rozwoju sił produkcyjnych
— do rewolucji socjalistycznej dojrzało obecne społe­
czeństwo amerykańskie, a nie rosyjskie z 1917 roku.
Później Stalin, sprzeciwiając się Trockiemu, przestał
traktować rewolucję światową jako wstępny warunek
budowy socjalizmu w Rosji. W każdym razie Związek
Radziecki wyraził wówczas zgodę na grę, której wcześ­
niej chciał uniknąć. Tyle że rzeczywista sytuacja, wbrew
optymizmowi Trockiego, nie dawała żadnego wyboru.
Nie można pominąć konsekwencji „socjalizmu w jed­
nym kraju”. Pomijając trudności materialne, nieporów­
nywalne z tymi, z jakimi miałby do czynienia socjalizm
światowy, fakt, że został on związany z jednym naro­
dem, mógł zniekształcić rewolucję, nadać jej postać
heterogeniczną, nieczytelną, a przede wszystkim wywo­
łać rozczarowanie.
Jednak to reakcyjny aspekt „stalinizmu” wywołuje
opozycję. Skądinąd krytyka „antystalinowców” łączy się
z poglądami ogólnego antykomunizmu.
160 Część przeklęta

Zdecydowana pogarda dla interesu indywidualnego,


dla myśli, dla konwenansów i praw osobistych stała się
od samego początku wyznacznikiem rewolucji bolszewi­
ckiej. Pod tym względem polityka Stalina wyostrza me­
tody Lenina, lecz nie dokonuje żadnych innowacji. „Bol­
szewicka stanowczość” przeciwstawia się „zgniłemu li­
beralizmowi”. Nienawiść do komunizmu, tak dzisiaj
powszechna i silna, opiera się zasadniczo na tej pełnej
i doprowadzonej do skrajności negacji. Ogólnie rzecz
biorąc, dla świata niekomunistycznego jednostka jest
celem; wartość i prawda odnoszą się do samotności życia
prywatnego, ślepej i głuchej na to, czym nie jest (dokład­
niej sprawę ujmując, odnoszą się one do jego ekonomicz­
nej niezależności). U podstaw demokratycznej (burżua-
zyjnej) idei jednostki znajduje się niewątpliwie pułapka,
łatwość, zachłanność, negacja wizji człowieczeństwa ja­
ko elementu przeznaczenia (elementu w teatrze świata);
osoba współczesnego bourgeois jawi się jako postać
najbardziej mierna spośród tych, które podjęła się grać
ludzkość. Tej „osobie”, stworzonej do wyizolowania
— i do samotności — swego życia, komunizm ofiaruje
skok w śmierć. Oczywiście „osoba” odmawia skoku, lecz
z tego powodu nie staje się zaczątkiem nadziei. Rewoluc­
joniści, którzy zgadzają się z jej trwogą, są z tego powodu
zakłopotani. Wszelako stalinizm jest tak radykalny, że
jego komunistyczni opozycjoniści znaleźli w końcu
wspólny język z burżujami. Ta zmowa, świadoma lub
nie, w ogromnym stopniu przyczyniła się do słabości
i inercji tego wszystkiego, co chciało wymknąć się
bezwzględności stalinowskiego komunizmu.
Poza zwykłymi uczuciami, takimi jak przywiązanie,
bunt czy nienawiść, złożoność stalinizmu i jego nie
dająca się odszyfrować postać narzucona mu przez wa­
runki, w jakich się rozwijał, wywołują najbardziej niejas­
ne reakcje intelektualne. Niewątpliwie jednym z naj­
poważniejszych problemów dzisiejszego Związku Ra­
dzieckiego jest narodowy charakter, jaki przybrał soc­
jalizm. Od dawna zauważano zbieżność niektórych cech
Obecny stan rzeczy 161

zewnętrznych rzekomego socjalizmu hitlerowskiego


z komunizmem stalinowskim: wódz, jedna partia, pozy­
cja armii, organizacje młodzieżowe, negacja indywidual­
nej myśli i represje. Cele, struktura społeczna i ekonomi­
czna różniły się radykalnie, czyniły z obydwu systemów
przeciwników w śmiertelnej walce, lecz owo podobieńst­
wo metod było uderzające. Akcentowanie form, a nawet
tradycji narodowych przyczyniło się również do zwróce­
nia uwagi na te wątpliwe podobieństwa. Ten rodzaj
krytyki jednoczy zresztą opozycyjnych komunistów z bu-
rżuazyjnym liberalizmem — powstał ruch „antytotalitar-
nej” opinii zmierzający do sparaliżowania działania,
a jego efekty pozostaną ściśle konserwatywne.
Myśl ludzka jest tak głęboko wstrząśnięta tą parado­
ksalną sytuacją, że sporadycznie dawała się nawet po­
nieść najbardziej ryzykownym interpretacjom. Nie za­
wsze ogłaszano je drukiem: zacytuję jedną z nich, która
jest błyskotliwa, jeśli nie wręcz solidna. Stalinizm nie jest
w żadnej mierze analogiczny do hitleryzmu, przeciwnie,
miałby to być socjalizm nie narodowy, lecz imperialny.
Ten ostatni termin należałoby skądinąd pojmować
w znaczeniu przeciwnym do imperializmu jakiegoś naro­
du: słowo odnosiłoby się do konieczności stworzenia
imperium, czyli państwa uniwersalnego, które położyło­
by kres ekonomicznej i militarnej anarchii obecnej epo­
ki. Narodowy socjalizm musiał upaść, albowiem same
jego zasady ograniczały jego rozwój do jednego narodu:
nie istniał sposób na wchłonięcie krajów podbitych,
komórek przylegających do komórki-matki. Związek
Radziecki natomiast stanowi ramę, wewnątrz której
każdy kraj może znaleźć miejsce dla siebie: można by do
niego dołączyć kiedyś Republikę Chilijską, podobnie jak
już dołączono do niego Republikę Ukraińską. Ten spo­
sób widzenia nie jest sprzeczny z marksistowskim — ró­
żni się wszakże tym, iż nadaje państwu tę nadrzędną
i definitywną funkcję, którą przypisywał mu Hegel.
Człowiek idei heglowskiej, człowiek „imperial-socjaliz-
mu”, nie jest jednostką, lecz państwem. Jednostka umar-
162 Część przeklęta

la w nim, wchłonięta w rzeczywistość wyższego rzędu


i w służbę państwu: w szerszym sensie „człowiek państ­
wa” jest morzem, do którego wpada rzeka historii. W tej
mierze, w jakiej stanowi część państwa, człowiek oddala
się tyleż od zwierzęcości, co od indywidualności; nie
odróżnia się już od rzeczywistości uniwersalnej. Wszelka
odrębna część świata odsyła do całości, lecz nadrzędna
instancja państwa światowego może odsyłać jedynie do
siebie samej. Ta koncepcja, sprzeczna z popularną wersją
realnego komunizmu, zewnętrzna wobec żywiołowego
entuzjazmu, jest oczywistym paradoksem: ma ona
wszakże tę zaletę, że podkreśla niedostatek sensu i ubóst­
wo jednostkowych zastrzeżeń. Nie powinno się pominąć
okazji usytuowania człowieka inaczej niż jako ostatecz­
nego celu i uwolnić go, otwierając na szersze horyzonty.
To, co wiemy o życiu sowieckim, odnosi się do ograni­
czanych przedsięwzięć lub do restrykcji wolności osobis­
tej, lecz nasze stereotypy zostają wywrócone, a w każ­
dym razie jego sedno wykracza poza perspektywy, do
których najchętniej zawężamy nasz punkt widzenia.
Rzecz jasna nieuniknione jest, że obecność i za­
grożenie ze strony ZSRR rodzi różne reakcje. Zwykły
sprzeciw i nienawiść mają posmak spontaniczności. Tu­
taj odwaga pokochania ciszy kontemplacji, pogarda dla
nieudolnej organizacji i nienawiść do krat, za jakimi
zamyka się lud, wywołują pragnienie ciężkiej i decydują­
cej próby. Podobni do dewota z góry przystającego na
najgorsze, lecz obsesyjnie nękającego niebo modlitwą,
niektórzy, zrezygnowani, oczekują odprężenia, postawy
mniej nieprzejednanej, ale pozostają wierni sprawie,
która wydała im się zgodna z pokojową ewolucją świata.
Inni z trudem wyobrażają sobie świat całkowicie zredu­
kowany przez ekstensję Związku Radzieckiego, a jednak
utrzymywane przez ten kraj napięcie wydaje im się
pociągać za sobą konieczność ekonomicznego przewro­
tu. Zaprawdę cudowny chaos mentalny rodzi się z dzia­
łalności bolszewizmu w świecie oraz z bierności i moral­
nej nicości, jaką napotkał. Być może tylko historia
Obecny stan rzeczy 163

zdolna jest położyć temu kres jakąś militarną decyzją.


Możemy sobie pozwolić jedynie na poszukiwanie praw­
dy o naturze tego działania, które na naszych oczach
burzy ustalony ład w sposób bardziej gruntowny, niż
potrafił to uczynić Hitler.

3. Ruch robotniczy przeciwny akumulacji

ZSRR może bezpośrednio zmienić świat: siły, które


go tworzą, mogą pokonać koalicję amerykańską.
Może go także zmienić poprzez sprowokowanie od­
wetu — walka wydana ZSRR doprowadziłaby jego
przeciwników do zmiany prawnych podstaw ich eko­
nomii.
Jakkolwiek by było, jeśli tylko nie nastąpi katastrofa,
to zmiana struktury społecznej uwarunkowana będzie
szybkim rozwojem sił produkcyjnych, który spowalnia
na razie tylko obecny regres Europy.
Szczegółowe rozwiązanie naszych wątpliwości ma
dla nas być może znaczenie wyłącznie drugorzędne, lecz
spróbujmy uświadomić sobie naturę faktycznie zaan­
gażowanych sił.
Bez najmniejszej wątpliwości najbardziej konsekwen­
tną zmianą w układzie nadmiaru zasobów było inwes­
towanie ich w pierwszym rzędzie w rozwój środków
produkcji: zainicjowało ono erę przemysłową i pozostaje
podstawą ekonomii kapitalistycznej. To, co nazywa się
„akumulacją”, oznacza, że liczne posiadające zasoby
jednostki rezygnowały z nieproduktywnych wydatków,
ze zbytkownego trybu życia i przeznaczały pozostające
w ich dyspozycji bogactwa na zakup środków produkcji.
Zrodziło to możliwość przyspieszonego rozwoju, a na­
wet, w miarę postępów tego procesu, poświęcania części
powiększonych w ten sposób zasobów na nieproduktyw ­
ne wydatki.
Na drugim biegunie ruch robotniczy również napo­
tyka problem repartycji bogactw na przeciwstawne cele.
164 Część przeklęta

Co w gruncie rzeczy oznaczają bowiem strajki, walka


najemnych robotników o podwyżkę płac i skrócenie
czasu pracy? Sukces robotniczych rewindykacji zwiększa
koszty produkcji i zmniejsza nie tylko część przeznacza­
ną na zbytek pracodawców, lecz również na akumulację.
Godzina pracy mniej, zwiększenie ceny godziny pracy,
na co pozwoliło zwiększenie zasobów, ma reperkusje
w podziale bogactw: gdyby robotnik pracował więcej
i zarabiał mniej, kapitalista mógłby przeznaczyć większą
część swego zysku na rozwój sił produkcyjnych; ubez­
pieczenie społeczne ze swej strony wydatnie zwiększa
ten skutek. Zatem ruch robotniczy i polityka lewicy, co
najmniej liberalna względem najemnej siły roboczej,
przeciwstawiając się kapitalizmowi, prowadzą zasadni­
czo do przeznaczenia większej części bogactwa na bez­
produktywne wydatkowanie. Takie rozdysponowanie
nie ma wprawdzie na celu jakiejś szczególnej wartości:
zmierza wyłącznie do tego, aby dać człowiekowi większą
niezależność. Część przeznaczona na osiągnięcie natych­
miastowej satysfakcji zwiększa się jednak kosztem części
przeznaczonej na polepszenie przyszłości. Dlatego też
lewica taka, jaką ją znamy, zasadza się jeśli nie na
przesadzie, to przynajmniej na rozprzężeniu; prawica
natomiast wyznaje zasadę okiełznania, przesadnie
oszczędnej kalkulacji. W zasadzie partie postępowe pro­
pagują ruch zmierzający do szczodrości i upodobanie do
bezzwłocznego korzystania z życia.

4. Niezdolność carów do akumulacji


a akumulacja komunistyczna

Ekonomiczny rozwój Rosji znacznie różnił się od


naszego, toteż nie można do niego odnieść niniejszych
rozważań. Nawet na Zachodzie sens ruchów lewico­
wych nie od razu był taki, o jakim mówiłem. Rewolucja
francuska zaowocowała zmniejszeniem wydatków na
dwór i szlachtę na korzyść akumulacji przemysłowej.
Obecny stan rzeczy 165

Rok 1789 pozwolił odrobić zapóźnienie burżuazji fran­


cuskiej względem angielskiego kapitalizmu. Dopiero pó­
źniej, kiedy lewica nie przeciwstawiała się już rozrzutnej
szlachcie, lecz burżuazji przemysłowej, stała się hojna,
tracąc resztki powściągliwości. Carska Rosja z roku
1917 niewiele różniła się od przedrewolucyjnej Francji,
gdyż dominująca klasa była niezdolna do akumulacji.
Niezmierzone zasoby ogromnego terytorium pozostawa­
ły niewykorzystane z braku kapitału. Dopiero pod ko­
niec XIX wieku rozwinął się do pewnego stopnia prze­
mysł, skądinąd nadmiernie uzależniony od zagranicy.
„W 1914 roku tylko 53% kapitału zainwestowanego
w ten przemysł było pochodzenia rosyjskiego”1. Co
więcej, rozwój rosyjskiego przemysłu był niewystarczają­
cy i w prawie wszystkich dziedzinach zacofanie rosyjskie
w porównaniu z krajami takim jak Francja czy Niemcy
pogłębiało się z roku na rok: „Cofamy się coraz bar­
dziej” — pisał Lenin12.
W tych warunkach skierowana przeciwko carom
i posiadaczom ziemskim rewolucyjna walka wszystkich
sił lewicowych — od partii demokratycznej (konstytu­
cyjnych demokratów) po bolszewików — przetoczyła się
po Rosji jak tornado, odzwierciedlając w krótkim czasie
cały skomplikowany ruch, który we Francji trwa od
1789 roku po czasy współczesne. Jej sens z góry wyty­
czały uwarunkowania ekonomiczne: musiała położyć
kres nieproduktywnemu marnotrawstwu i przeznaczyć
bogactwa na doinwestowanie kraju. Mogła mieć jedynie
cel odwrotny do tego, do którego w naturalny sposób
zmierzają masy robotnicze krajów uprzemysłowionych
i popierające je partie. Należało zredukować nieproduk­
tywne wydatki na korzyść akumulacji. Niewątpliwie
ugodziłoby to w klasy panujące, lecz uzyskana w ten
sposób część zysków nie mogła, albo mogła dopiero
w drugim rzędzie, posłużyć polepszeniu losu pracow­

1 Jorre, L’U.R.S.S. La Terre et les Hommes, 1945, s. 133.


2 Tamże.
166 Część przeklęta

ników — należało przeznaczać dostępne środki przede


wszystkim na inwestowanie w przemysł.
W Rosji I wojna światowa pokazała, że gdy owe
układy sił przemysłowych, jakimi są narody, wzrastają ze
wszystkich stron, żaden z nich nie powinien pozostać
w tyle. Druga wojna potwierdziła tę prawdę. Determina­
cja w rozwoju pierwszych krajów przemysłowych dana
była z zewnątrz — tym bardziej narzucona była w wypa­
dku kraju opóźnionego. Cokolwiek da się powiedzieć
o wewnętrznej konieczności, przed jaką stanęła Rosja, by
na skalę przemysłową wykorzystywać swoje zasoby,
należy dorzucić, że wyłącznie ta eksploatacja pozwoliła
jej wyjść zwycięsko z próby ostatniej wojny. Rosja roku
1917, zdominowana przez ludzi żyjących z dnia na
dzień, mogła przeżyć jedynie pod warunkiem rozwinię­
cia swojej potęgi. Wymagało to kierownictwa klasy,
która gardzi zbytkownym marnotrawstwem. Wkład ka­
pitalizmu obcego i coraz większe opóźnienie rozwoju
przemysłowego kraju wyraźnie pokazują, że burżuazja
ani nie była tam wystarczająco liczebna, ani nie wykazy­
wała tendencji rozwojowych, które pozwoliłyby jej kie­
rować wzrostem gospodarczym. Stąd paradoks proleta­
riatu zmuszonego bezwzględnie zapanować nad samym
sobą, zrezygnować z życia, aby uczynić je możliwym.
Oszczędzając, bourgeois wyrzeka się najbardziej niepo­
trzebnego luksusu, a jednak żyje w dobrobycie; wy­
rzeczenie robotnika odbywało się natomiast w warun­
kach ubóstwa.
„Nikt nie jest w stanie cierpieć jak Rosjanin, nikt nie
potrafi umrzeć jak Rosjanin” — pisze Leroy-Beaulieu.
Ta skrajna wytrzymałość wydaje się niezwykle odległa
od kalkulacji. Chyba w żadnym kraju europejskim czło­
wiek nie był bardziej obcy cnotom racjonalizmu miesz­
czańskiego życia. Cnoty te wymagają spełnienia pew­
nych warunków bezpieczeństwa: spekulacja kapitalis­
tyczna może się odbywać w ramach ściśle ustalonego
porządku, co pozwala spokojnie patrzeć przed siebie.
Zycie na rozległych równinach Rosji, przez wieki otwar­
Obecny stan rzeczy 167

tych na najazdy barbarzyńców, bezustannie nękanych


widmem głodu i mrozu3, nastrajało raczej do kultywo­
wania odmiennych cech, takich jak beztroska, twardość,
życie chwilą. Wyrzeczenie się przez rosyjskiego robot­
nika bezpośredniego interesu na rzecz dobra przyszłego
wymagało w istocie zaufania do innych. I nie tylko
zaufania — poddania się przymusowi. Nieuniknione
wysiłki powinny być wynikiem silnych i bezpośrednich
bodźców: pierwotnie były one dane przez przyrodę tego
niebezpiecznego, biednego i ogromnego kraju; musiały
być na miarę tego ogromu i tej nędzy.
Ludzie, którzy stanęli na czele proletariatu, nie dys­
ponując środkami finansowymi, odpowiedzieli na konie­
czność industrializacji Rosji. Nie mogli oni zresztą w ża­
den sposób charakteryzować się ową chłodną kalkulacją
typową dla przedsiębiorczości kapitalistycznej. Ponie­
waż byli rewolucjonistami i mieszkańcami swej ojczyzny,
należeli całkowicie do świata wojny, obcego światu
przemysłu jak mieszanka grozy i żarliwości, kodeksu
wojskowego i sztandaru obca jest chłodnej kalkulacji
świata interesów. Gospodarka Rosji przedsowieckiej
opierała się przede wszystkim na rolnictwie; podporząd­
kowana była interesom armii, a wykorzystanie bogactw
sprowadzało się prawie w całości do marnotrawstwa i do
wydatków wojennych. Armia jedynie w niewielkiej mie­
rze skorzystała na rozwoju przemysłu, z którego w in­
nych krajach czerpie pełnymi garściami. Gwałtowny
przeskok od caratu do komunizmu spowodował, że
poświęcenie zasobów na rozwój środków produkcji nie
mogło dokonywać się tak jak gdzie indziej, niezależnie
od bodźca, jakim jest niebezpieczeństwo wojny. Akumu­
lacja kapitalistyczna odbywała się w czymś w rodzaju
spokojnego rezerwatu, z dala od wielkich zawirowań,
które upajają lub przerażają: bogaty bourgeois jest czło­
wiekiem względnie pozbawionym uczucia strachu i na­
miętności. W przeciwieństwie do niego lider komunis­

3 Po rosyjsku ,gołod i cholod”.


168 Część przeklęta

tyczny, podobnie jak posiadacz z epoki carskiej, należał do


świata strachu i namiętności. Jednak, podobnie jak pierw­
si kapitaliści, przeciwstawiał się marnotrawstwu. Co
więcej, dzielił te cechy charakteru z każdym robotnikiem
rosyjskim, toteż różnił się od robotnika jedynie w tej nikłej
mierze, w jakiej — w wojowniczych plemionach — wódz
różni się od tych, nad którymi sprawuje władzę. W tym
względzie nie sposób zanegować wyjściowej tożsamości
moralnej bolszewickich przywódców i klasy robotniczej.
W tym zachowaniu godne uwagi jest nastawienie
w pewnym sensie całego życia na moc tkwiącą w teraź­
niejszości. Późniejsze rezultaty są niewątpliwie racją bytu
pracy, lecz służą do tego, aby wywołać złożenie daru
z samego siebie, entuzjazm i pasję; podobnie zagrożenie
powoduje zaraźliwość strachu. To tylko jeden z aspek­
tów ogólnego obrazu, lecz aspekt, który wysuwa się na
pierwszy plan. W tych warunkach rozziew między war­
tością pracy dostarczonej przez robotników a otrzyma­
nymi przez nich zarobkami może się okazać znaczący.
W 1938 roku „całkowitą wartość zaplanowanej pro­
dukcji ustalono na 184 miliardy rubli, z czego 114,5
miliarda rubli przeznaczono na środki produkcji, a tylko
69,5 miliarda na przedmioty konsumpcji”4. Ta propor­
cja nie odpowiada dokładnie różnicy między płacą a pra­
cą. Jest wszakże rzeczą oczywistą, że dystrybucja przed­
miotów konsumpcji mających wejść w skład wynagro­
dzenia za pracę, która doprowadziła do ich powstania,
mogła opłacić jedynie niewielką część całkowitej pracy.
Od wojny różnica ta wykazywała tendencję spadkową.
Ale przemysł ciężki zachował swą uprzywilejowaną po­
zycję. Odpowiedzialny za politykę planowania państwo­
wego Wozniesienski przyznał to 15 marca 1946 roku:
„Rytm wytwarzania środków produkcji przewidzianych
w planie przekracza nieznacznie produkcję środków
konsumpcji”5.

4 Alexinski, La russie revolutionnaire, 1947, s. 168-169.


5 Tamże, s. 254.
Obecny stan rzeczy 169

Od 1929 roku, na początku planu pięcioletniego,


gospodarka rosyjska przyjęła obecną formę. Charaktery­
zuje ją przeznaczanie prawie wszystkich nadmiarów na
środki produkcji. Kapitalizm jako pierwszy przeznaczył
na ten cel istotną część nadwyżek produkcyjnych, lecz
nie było w nim niczego, co sprzeciwiałoby się wolności
trwonienia (dozwolone było ograniczone marnotrawst­
wo, które mogło zresztą częściowo dokonywać się na
jego korzyść). Komunizm sowiecki zdecydowanie odciął
się od zasady bezproduktywnego wydatkowania. Nie
zniósł go wcale, ale społeczny przewrót, jakiego doko­
nał, wyeliminował jego najbardziej kosztowne formy,
a przy tym bezustannie wymagał od każdego jak naj­
większej produktywności na granicy ludzkiej możliwo­
ści. Przed nim żaden system ekonomiczny nie był w sta­
nie przeznaczać tak znacznej części nadwyżek na zwięk­
szenie środków produkcji, to znaczy na rozrastanie się
systemu. W każdym typie organizacji społecznej, podob­
nie jak w każdym organizmie żywym, nadmiar pozo­
stających do dyspozycji zasobów przeznaczany jest zaró­
wno na rozrastanie się systemu, jak i na czyste wydat­
kowanie, bezużyteczne i dla podtrzymania życia, i dla
wzrostu. Jednak ten sam naród, który o mało nie zginął
z powodu niemożności przeznaczania wystarczająco du­
żych nadwyżek na wzrost, przez nagłe zburzenie własnej
równowagi zredukował do minimum część dotychczas
przeznaczaną na trwanie w zbytku i inercji — odtąd żyje
jedynie po to, by realizować nadmierny rozwój swych sił
produkcyjnych.
Wiktor Krawczenko po opuszczeniu Rosji, gdzie był
zarazem inżynierem i członkiem partii, opublikował
w Ameryce „sensacyjne” pamiętniki, w których gwał­
townie atakuje reżim6. Niezależnie od wartości jego

6 W.A. Krawczenko, Wybrałem wolność, 1947. Posłużyłem


się tym ważnym dokumentem, oczywiście tendencyjnym, lecz
autentycznym, aby zaczerpnąć z niego elementy prawdy zgod­
nie ze ścisłymi regułami postępowania krytycznego. Rażące
170 Część przeklęta

krytyki łatwo wyodrębnić z tego obrazu rosyjskiej dzia­


łalności przemysłowej obsesyjną wizję świata pochłonię­
tego gigantyczną pracą. Autor neguje wartość zastoso­
wanych metod. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że są
one niezwykle surowe: około 1937 roku represje były
bezlitosne, deportacje częste; zdarzało się, że obwiesz­
czane rezultaty były tylko fasadą propagandową, marno­
trawienie pracy wynikało między innymi z bałaganu,
a kontrola policji, która dopatrywała się wszędzie sabo­
tażu i działań opozycyjnych, demoralizowała kierownic­
two gospodarcze i dezorganizowała produkcję. Te błędy
systemu są skądinąd znane (pojawiła się nawet później
tendencja do krytykowania czystek z tego okresu jako
nadmiernie surowych) — nie znamy tylko ich wagi i nie
istnieje wystarczająco pewne świadectwo, które dostar­
czyłoby rozstrzygających dowodów. Jednak krytyka
książki Krawczenki nie może dyskredytować zasadniczej
części jego świadectwa.
Zorganizowano ogromną maszynerię redukującą in­
dywidualną wolę w celu uzyskania jak największej wydaj­
ności. Nie pozostawiono żadnego miejsca na kaprysy.
Robotnik otrzymuje książeczkę pracy i odtąd nie może
swobodnie się przenosić z fabryki do fabryki i z miasta do
miasta. Za dwudziestominutowe spóźnienie grozi kara
przymusowej pracy. Bez żadnej dyskusji kierownik zakła­
du produkcyjnego może zostać — tak jak wojskowy
— przydzielony do jakiegoś odległego miejsca na Syberii.
Przykład Krawczenki pozwala zrozumieć zasadę świata,
w którym jedyną możliwością jest praca — budowa
gigantycznego przemysłu na korzyść przyszłych czasów.
Ze wszystkich stron, wśród zgrzytania zębów i śpie­
wów, w ciężkiej ciszy lub przy wtórze przemówień,

wady tej książki, jej sprzeczności, mało poważny charakter


i ogólnie rzecz biorąc niedostatek wiarygodności intelektualnej
autora nie wpływają na jej autentyzm. To dokument jak inne,
z którego należy korzystać ostrożnie, jak w przypadku każdego
innego dokumentu.
Obecny stan rzeczy 171

ogromny wysiłek pracy, którą carowie pozostawili bez­


owocną, wznosi gmach, w którym gromadzi się i po­
mnaża możliwe do wykorzystania bogactwo.

5. „Kolektywizacja” ziemi

Ten sam wysiłek redukcji przeorał również wieś.


„Kolektywizacja” ziemi jest w zasadzie najbardziej
dyskusyjną częścią zmian struktury ekonomicznej. Nie
ulega wątpliwości, że kosztowała drogo, a nawet uchodzi
za najbardziej nieludzki moment przedsięwzięcia, które
nigdy nie grzeszyło łagodnością. Jednak kiedy osądza się
generalnie tę eksploatację rosyjskich zasobów, bywa, że
zapomina się o warunkach, w jakich się rozpoczęła,
i o konieczności, której musiała stawić czoło. Trudno
zrozumieć nieuchronność zagłady, która nie sięgnęła
klasy bogatych posiadaczy ziemskich, lecz kułaków
— przecież ich poziom życia nie przewyższał wcale
zamożności naszych biednych chłopów. Jak się wydaje,
byłoby rozsądniejsze nie naruszać struktury rolnictwa
w momencie podejmowania zadania budowy przemysłu,
które wymagało mobilizacji wszystkich zasobów. Trudno
o tym wyrokować z tak dużej odległości, lecz następują­
cego wyjaśnienia nie powinno się bezzasadnie odrzucać.
Na początku pierwszego planu pięcioletniego konie­
czne było zapewnienie realnego podziału produktów
rolnych, które mogliby skonsumować robotnicy. Ponie­
waż plan miał ograniczyć produkcję przemysłu lekkiego,
z korzyścią dla rozwoju przemysłu ciężkiego, trudno
było zapewnić większość dostaw drobnych wytworów
przemysłowych potrzebnym rolnikom. Przeciwnie,
wskazane było, by sprzedawać im traktory, których
dostawy lepiej dostosowane byłyby do potrzeb planu
pięcioletniego, tym bardziej że urządzenia, które służą
do ich produkcji, mogą być, w przypadku, gdyby się to
okazało konieczne, użyte do wytwarzania produktów na
potrzeby wojenne. Wszelako drobne gospodarstwa kuła­
172 Część przeklęta

ków nie były w stanie wykorzystać traktorów. Stąd


konieczność zastąpienia ich małych prywatnych przedsię­
biorstw rolnych gospodarstwami o wielkiej powierzchni
powierzonymi do wspólnej uprawy całym zespołom
rolników. Skądinąd konieczna kontrola wyników pracy
tych kolektywnych ferm była łatwiejsza do przeprowadze­
nia. Ułatwiała oprócz tego rekwizycje — bez nich nadmie­
rna konsumpcja na wsi nie pozwoliłaby na zrealizowanie
planu, który wszelkimi środkami dążył do ograniczenia
sfery dóbr konsumpcyjnych. Z tych powodów zlikwido­
wano małe gospodarstwa, o których poza tym wiadomo
było, że najbardziej sprzeciwiają się rekwizycjom.
Ta koncepcja jest tym bardziej zasadna, że industriali­
zacja wymaga zawsze przemieszczenia się znacznej liczby
populacji ze wsi do miast. Jeżeli uprzemysłowienie odbywa
się powoli, przemieszczanie to odbywa się samo z siebie,
z zachowaniem równowagi. Postęp techniczny na wsi
uzupełnia bez konieczności zmiany rytmu produkcji braki
spowodowane wyludnieniem wsi. Natomiast gwałtowny
rozwój tworzy duże zapotrzebowanie na siłę roboczą,
którego nie można zaspokoić. Jedynie „kolektywizacja”
wsi połączona z dostawami maszyn może zapewnić
utrzymanie i zwiększenie produkcji rolnej, bez której
pomnożenie liczby fabryk prowadziłoby do destabilizacji.
Jednakże, jak twierdzą przeciwnicy, nie usprawied­
liwia to okrucieństwa, z jakim potraktowano kułaków.
Aby wyjaśnić tę kwestię, należy ją naświetlić w całej
jej złożoności.

6. Słabość krytyki wymierzonej w surowość,


z jaką przeprowadzono industrializację

W czasie pokoju, do którego przyzwyczajeni są Fran­


cuzi, trudno sobie wyobrazić, że okrucieństwo może się
wydawać nieuniknione. Jednak ten świat łatwego życia
jest światem ograniczonym. Poza jego granicami zdarza­
ją się sytuacje takie, że — słusznie czy niesłusznie — akt
Obecny stan rzeczy 173

okrucieństwa naruszający bezpieczeństwo jednostki wy-


daje się mniej istotny w porównaniu z nieszczęściami,
jakich dzięki niemu można uniknąć. Jeżeli rozpatruje się
w oderwaniu od szerszego kontekstu korzyść płynącą
z produkcji traktorów na potrzeby rolnictwa w porów­
naniu z wytwarzaniem drobnych utensyliów, trudno
zrozumieć egzekucje i deportacje, których ofiarami pad-
ly miliony ludzi. Jednak bezpośredni interes może być
związany z innym interesem, którego żywotnemu zna­
czeniu niepodobna zaprzeczyć. Dzisiaj łatwo dostrzec, że
organizując produkcję, Sowieci przygotowywali się
z wyprzedzeniem do walki na śmierć i życie.
Nie mogę usprawiedliwić, lecz mogę zrozumieć, prze­
to wydaje mi się rzeczą zbędną długo rozpamiętywać te
okropieństwa. Łatwo twierdzić, że łagodnymi metodami
lepiej osiągnięto by cel, wyłącznie dlatego, iż represje były
straszliwe i że nienawidzi się terroru. Krawczenko, który
tak mówi, głosi to bez uzasadnienia. Podobnie łatwo mu
było powiedzieć, że przywódcy lepiej przygotowaliby kraj
do wojny bardziej ludzkimi metodami. To, co Stalin
uzyskał od rosyjskich robotników i chłopów, było sprze­
czne z indywidualnym interesem wielu, a nawet z bezpo­
średnim interesem każdego. Jeżeli dobrze ukazałem sens
problemu, nie sposób wyobrazić sobie, by ludność jedno­
myślnie i bez oporu podporządkowała się tak surowym
wyrzeczeniom. Krawczenko mógłby podtrzymać swoją
krytykę jedynie przez pokazanie w mniej ogólny sposób
porażki industrializacji. Ogranicza się do stwierdzeń
o bałaganie i zaniedbaniach. Dowodem na pozorny
charakter osiągnięć gospodarczych miały być upokarzają­
ce niepowodzenia lat 1941 i 1942. Niemniej jednak
ostatecznie to Armia Czerwona rozgromiła Wehrmacht.
Niewątpliwie dzięki dostawom na zasadzie lend-lease.
Jednak Krawczence wymyka się to zadziwiające zdanie:
„Potem zresztą, po Stalingradzie, zaczęła do nas masowo
docierać broń i zaopatrzenie z Ameryki”7. Zatem o losach

7
Dz. cyt., s. 483.
174 Część przeklęta

decydującej bitwy tej wojny zadecydowało rosyjskie


uzbrojenie i rosyjski wysiłek industrializacyjny. Co wię­
cej, zeznając w Waszyngtonie przed Komisją do spraw
Badania Działalności Antyamerykańskiej, Krawczenko
składa nie mniej zdumiewające oświadczenie: „Trzeba
zrozumieć, że wszystkie pogłoski o niemożności wy­
produkowania przez ZSRR bomby atomowej ze względu
na zacofanie techniczne przemysłu rosyjskiego w porów­
naniu z przemysłem amerykańskim czy angielskim są nie
tylko nieprawdziwe, ale również niebezpieczne, ponie­
waż wprowadzają w błąd opinię publiczną”.
Jeśli przestaniemy się ściśle trzymać celów antystali-
nowskiej propagandy, książka Krawczenki okazuje się
wielce interesująca, chociaż pozbawiona jest walorów
teoretycznych. W tej mierze, w jakiej nie oddziałuje ona
na wrażliwość czytelnika, lecz na jego inteligencję, kryty­
ka autora jest niespójna. Służy on dzisiaj Ameryce,
ostrzega (w swym zeznaniu złożonym przed komisją
śledczą) Amerykanów, którzy wyobrażają sobie, że
Kreml wyrzekł się planu rewolucji światowej — mimo to
krytykuje stalinizm jako ruch kontrrewolucyjny. Gdy
roztrząsa problem obecnej polityczno-gospodarczej or­
ganizacji systemu komunistycznego, ma na to tylko
jedną odpowiedź: Stalin i jego współpracownicy są
odpowiedzialni za stan rzeczy, który jest nie do przyję­
cia. Oznacza to, że innym ludziom i innym metodom
udałoby się tam, gdzie Stalin rzekomo poniósł porażkę.
Krawczenko unika w istocie trudnych rozwiązań prob­
lemu. Widocznie Związek Radziecki, a nawet — mówiąc
w sposób bardziej ogólny — Rosja nie mogłaby z powo­
du spadku po caracie przetrwać bez owego masowego
poświęcenia zasobów na doinwestowanie przemysłu.
Widocznie gdyby to poświęcenie było choć trochę mniej
rygorystyczne, trochę mniej surowe, niż wymagał tego
Stalin, Rosja mogłaby się pogrążyć. Oczywiście hipotezy
tej nie sposób w kategoryczny sposób udowodnić, ale
istniejące przesłanki wydają się przekonujące, czego
książka Krawczenki nie neguje. Przynosi natomiast świa­
Obecny stan rzeczy 175

dectwo na poparcie tego masowego, surowego i trud­


nego do zniesienia poświęcenia, którego skutki na ko­
niec ukazuje: wszak pod Stalingradem Rosja zwyciężyła
bez niczyjej pomocy.
Byłoby próżnym wysiłkiem zatrzymywać się zbyt
długo nad tym, co było błędem, bałaganem i niewielką
wydajnością. Ten aspekt niezaprzeczalnie istnieje i reżim
bynajmniej go nie neguje, niezależnie jednak od jego
zasięgu ostateczny rezultat został osiągnięty. Pojawia się
teraz pytanie o mniej kosztowne metody, o bardziej
racjonalną wydajność. Jedni mogą powiedzieć: gdyby
carat przetrwał, nastąpiłby rozwój według modelu kapi­
talistycznego; inni mówią o mienszewizmie; najmniej
szaleni — o jakiejś innej formie bolszewizmu. Jednak
carowie i klasa panująca, na której się opierali, byli dla
tego zadania tym, co wyciek, pęknięcie w zamkniętym
systemie. Mienszewizm, odwołujący się do raczkującej
burżuazji, był krzykiem wołającego na puszczy. Troc-
kizm zakłada nieufność wobec możliwości stworzenia
„socjalizmu w jednym kraju”. Pozostaje do obrony rze­
koma większa skuteczność łagodniejszej formy staliniz­
mu z góry świadomego efektów swej działalności, który
ze spontanicznego powszechnego przyzwolenia czerpie
niezbędną jedność pozwalającą wprawić maszynerię
w ruch! Prawda jest jednak taka, że buntujemy się
przeciwko nieludzkiej surowości. Ze prędzej umarlibyś­
my, niż ustanowili terror. Ale pojedynczy człowiek może
umrzeć, natomiast ogromna populacja nie ma przed sobą
innej możliwości jak przeżycie. Rosja musiała nadrobić
opóźnienie wywołane przez carat i musiało to być tak
przykre, wymagało to tak niezmiernego wysiłku, że
rozwiązanie siłowe — najbardziej kosztowne we wszyst­
kich znaczeniach tego słowa — okazało się jedynym
rozwiązaniem. Jeżeli mamy wybór między tym, co przy­
jemne, a tym, co zwiększa nasze zasoby, zawsze ciężko
wyrzekać się pragnienia w imię dobra przyszłego. Osta­
tecznie nie jest to trudne, jeżeli jesteśmy w dobrej
kondycji: racjonalny interes działa tu bez przeszkód.
176 Część przeklęta

Jednak jeżeli jesteśmy wyczerpani, tylko strach i unie­


sienie nie pozwalają nam popaść w zniechęcenie. Bez
gwałtownego bodźca Rosja nie mogłaby wznieść się na
poziom, jaki osiągnęła. (Obecne trudności Francji
w mniej niekorzystnych warunkach dają wyobrażenie
o tej konieczności: życie podczas okupacji było z punktu
widzenia materialnego relatywnie znośne z powodu bra­
ku akumulacji — z wielkim trudem przychodzi nam
praca dla przyszłości). Stalinizm wyrażał, jak umiał,
zawsze w brutalny sposób, elementy strachu i nadziei
dane w sytuacji ciężkiej, lecz jednocześnie pełnej otwar­
tych możliwości.
Krytyka stalinizmu poniosła zresztą porażkę, kiedy
zapragnęła ujrzeć w polityce obecnych przywódców jak
gdyby wyraz interesów jeśli już nie klasy, to przynaj­
mniej grupy obcej masom. Ani kolektywizacja ziemi, ani
kierunek nadany planom uprzemysłowienia nie odpo­
wiadają interesom przywódców jako grupy znajdującej
się w lepszej sytuacji ekonomicznej. Nawet bardzo nie­
przychylni autorzy nie negują zalet ludzi z otoczenia
Stalina. Krawczenko, który osobiście poznał na Kremlu
ludzi bliskich szczytom władzy, potwierdza to bez niedo­
mówień: „Niemniej jednak mogę zaświadczyć, że więk­
szość przywódców, z którymi się kontaktowałem, to
ludzie zdolni i znający się na wykonywanej pracy, dyna­
miczni i całkowicie poświęcający się swoim zadaniom”8.
Około 1932 roku Borys Suwarin, który od samego
początku dobrze znał rewolucyjny Kreml, zapytany
przeze mnie, jaki powód, jego zdaniem, miał Stalin, by
stanąć na czele partii i usunąć wszystkich innych, odparł:
„Po śmierci Lenina niewątpliwie uważał się za jedynego
człowieka, który może poprowadzić dalej rewolucję”.
Suwarin powiedział to zwykłym tonem, bez ironii. W is­
tocie, stalinowska polityka jest surową, bardzo surową
odpowiedzią na konieczność zaprowadzenia ekonomicz­
nego porządku wymagającego skrajnego rygoru.

8 Dz. cyt., s. 533.


Obecny stan rzeczy 177

Najdziwniejsze jest, że uważa się tę politykę zarazem


za terrorystyczną (jakobińską) i za termidoriańską. Tru­
dno byłoby w bardziej naiwny sposób wyrazić zamęt,
jaki nieprzejednana postawa rodzi w umysłach opo­
zycjonistów. Prawda jest taka, że nienawidzimy terroru
i chętnie przypisalibyśmy go reakcji. Jednak sojusz na­
cjonalizmu i marksizmu w nie mniejszym stopniu niż
forsowna industrializacja jest odpowiedzią na problem
życia i śmierci — nie do końca przekonane masy nie
mogłyby się jednomyślnie bić za komunistyczną rewo­
lucję. Jeżeli rewolucja nie związałaby swoich losów
z losami narodu, oznaczałoby to zgodę na jej unice­
stwienie. Jeśli o to chodzi, W.H. Chamberlin9 przytacza
wspomnienie, które wryło mu się w pamięć: „Był czas,
kiedy nacjonalizm uważany był za przestępstwo, prawie
za kontrrewolucję. Przypominam sobie, jak siedząc
w moskiewskiej Operze Państwowej oczekiwałem nie­
uniknionego wybuchu oklasków po arii z opery Cho-
wańszczyzna Musorgskiego, opowiadającej o losach sta­
rej Rosji. Aria ta była modlitwą proszącą Boga o zesłanie
ducha, żeby zbawić Ruś, co jest dawną nazwą Rosji.
Oklaski te w najwyższym stopniu przypominały de­
monstrację przeciw reżimowi sowieckiemu...”. Kiedy
zbliżała się wojna, nie było rozsądne ignorowanie tak
gwałtownych reakcji, lecz czy można z tego wywnio­
skować o porzuceniu marksistowskiej zasady interna­
cjonalizmu? Sprawozdania z udostępnionych przez Kra-
wczenkę10 zamkniętych posiedzeń Sownarkomu (rządu
RSFRR — Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Re­
publiki Rad) nie pozostawiają w tym względzie wą­
tpliwości. W obrębie murów Kremla przywódcy partyjni
nie przestawali mówić o „odstępstwie od leninizmu”
jako o „tymczasowym manewrze taktycznym”.

9 L’Enigme russe, Montreal 1946, s. 340.


10 Dz. cyt., s. 560-566.
178 Część przeklęta

7. Sprzeczność między problemem światowym


a problemem rosyjskim

Trzeba byłoby zasłonić sobie oczy, żeby w teraźniej­


szym brutalnym i nietolerancyjnym Związku Radziec­
kim dostrzegać wyraz dekadencji, a nie — przeciwnie
— straszliwego napięcia, woli, która nie cofnęła się i me
cofnie się przed niczym, żeby rozwiązać realne problemy
Rewolucji. Można przeciwstawiać faktom krytykę „mo­
ralną”, podkreślać to, co w rzeczywistości oddala się od
ongiś ogłoszonego „ideału” socjalizmu, od jednostko ­
wych interesów i indywidualistycznej myśli, ale tak
właśnie przedstawiają się warunki w ZSRR — a me na
całym świecie — toteż tylko ślepiec nie mógłby dostrzec
konsekwencji realnego przeciwieństwa sowieckiej dokt­
ryny i sowieckiej metody (związanymi ze specyficznymi
uwarunkowaniami Rosji) oraz problemów ekonomicz­
nych innych krajów.
Przede wszystkim obecny system istniejący w ¿5KK
związany z wytwarzaniem środków produkcji różni się
diametralnie od robotniczych ruchów w innych krajach
zmierzających do zmniejszenia produkcji dla przemysłu
i zwiększenia produkcji towarów konsumpcyjnych. Jed-
nakże, przynajmniej w ogólnym rozrachunku, te robot­
nicze ruchy są w takim samym stopniu adekwatne do
uwarunkowań ekonomicznych, w ramach których dzia­
łają, jak aparat sowiecki względem tych, które stanowią
specyficzne dla niego środowisko. Sytuacja ekonomiczna
świata jest bowiem zdominowana przez rozwój przemys­
łu amerykańskiego, czyli przez obfitość środków produ­
kcji i środków do ich zwiększenia. W dłuższej perspek­
tywie Stany Zjednoczone będą nawet mogły stworzyć
przemysłowi krajów sprzymierzonych warunki podobne
do tych, w jakich rozwija się ich gospodarka. Zatem
w starych krajach przemysłowych (pomimo aktualnych
ograniczeń) zasadniczym problemem ekonomicznym
stanie się wkrótce nie rynek zbytu (już teraz w dużej
mierze kwestia rynku zbytu pozostaje bez odpowiedzi),
Obecny stan rzeczy 179

lecz zagadnienie konsumpcji bez oglądania się na zysk.


Z pewnością nie da się utrzymać prawnych podstaw
produkcji przemysłowej. W każdym razie obecny świat
ze wszystkich stron domaga się szybkich zmian. Nigdy
jeszcze ziemi nie ożywiała taka wielość przyprawiających
o zawrót głowy przeobrażeń, chociaż rzecz jasna nigdy
jeszcze horyzont nie był tak bardzo zaciemniony groźbą
wielkich i nagłych katastrof. Czy należy o tym mówić?
Gdyby proroctwa te się wypełniły, metody ZSRR zys­
kałyby — w pełnej podziwu ciszy jedynego głosu — wy­
łączność w skali zrujnowanego ogromu świata. (Mogło­
by się nawet zdarzyć, że zapomniawszy o przeszłości,
ludzkość zmierzać będzie do budowania na dokonanej
negacji nieładu z niezwykle ubogich form). Jednak, nie
przejawiając już trwogi — albowiem śmierć szybko
uwalnia od nieznośnego cierpienia — nadszedł czas,
żeby zwrócić się ku obecnemu światu i dostrzec jego
rozliczne możliwości. Nic nie jest zamknięte dla tego,
kto po prostu rozpoznaje materialne uwarunkowania
myśli. Świat zewsząd i na wszystkie sposoby zachęca
człowieka do tego, by go zmienił. Niewątpliwie człowiek
nie jest zmuszony do podążania autorytarną drogą
ZSRR. W największej mierze zatraca się bezużytecznie
w bezpłodności trwożnego antykomunizmu. Ale nawet
jeśli ma do rozwiązania własne problemy, to ma lepsze
wyjście, niż ślepo złorzeczyć, niż wykrzykiwać rozpacz
wywołaną licznymi sprzecznościami. Jeśli usiłuje zro­
zumieć albo — lepiej — jeśli podziwia okrutną energię
tych, którzy zaorali rosyjski ugór, to bliższy będzie
czekających go zadań. Albowiem poruszający się do
przodu świat zewsząd i na wszystkie sposoby zachęca do
tego, aby go zmienić.
2
Plan Marshalla

1. Groźba wojny

Najwyraźniej poza komunistycznym przedsięwzię­


ciem i komunistyczną doktryną umysł ludzki dopuszcza
wyłącznie niepewność i zadowala się krótkowzrocznoś ­
cią. Nic, poza światem sowieckim, nie posiada wartości
ruchu wschodzącego, obdarzonego wystarczającym im­
petem. Trwa pełen niemocy dysonans jęków, już słysza­
ny, zuchwałych świadectw zdecydowanego niezrozumie­
nia. Bez wątpienia ten bezład korzystniejszy jest dla
narodzin autentycznej samos'wiadomos'ci niż jego przeci­
wieństwo. Wręcz można by rzec, że bez tej niemocy
— a jednocześnie bez napięcia utrzymywanego agresyw­
nością komunizmu — świadomość nie byłaby wolna, nie
byłaby rozbudzona.
Prawdę mówiąc, sytuacja jest przykra i z pewnością
sprzyja wyjściu jednostek ze stanu apatii. „Schizma”,
doskonałe rozdarcie, nie rozdziera jedynie umysłów, lecz
rozum w szerokim tego słowa znaczeniu, albowiem
geneza obydwu ścierających się stron jest taka sama!
Podział i nienawiść osiągnęły najwyższe stadium i, jak się
wydaje, zapowiadają wojnę, wojnę niewybaczalną, w nie­
unikniony sposób najokrutniejszą i najbardziej kosztowną
w historii. Refleksji towarzyszą u progu tej wojny warunki
szczególne: istotnie, niezależnie od kształtu, jaki się jej
nada, nie można wyobrazić sobie, jeśli wybuchnie wojna,
by można ją było kontynuować po wygaśnięciu pożogi.
182 Część przeklęta

Cóż znaczyłby, w wypadku zwycięstwa Rosji, cał­


kowicie zdewastowany świat, w którym Stany Zjed­
noczone, zamiast wspomagać inne kraje, byłyby bardziej
zrujnowane niż dzisiaj Niemcy? ZSRR byłby wówczas
również spustoszony, a panujący nad światem marksizm
nie miałby nic wspólnego z rewolucją, jakiej wymagałby
rozwój sił produkcyjnych. Co oznaczałoby zniszczenie
kapitalizmu, gdyby było to równoznaczne z destrukcją
jego materialnych dokonań? Rzecz jasna, byłoby to
najbardziej okrutne dementi, jakie można by przeciw­
stawić wizjom Marksa. Ludzkość, która doprowadziłaby
do ruiny dzieło rewolucji przemysłowej, byłaby uboższa
niż w jakiejkolwiek z dotychczasowych epok: wspo­
mnienie niedawnego bogactwa dopełniłoby goryczy ży­
cia w tych smutnych czasach. Lenin definiował socjalizm
jako „władza rad plus elektryfikacja”. Istotnie, socjalizm
nie żąda jedynie władzy ludu, lecz bogactwa. Zatem nikt
przy zdrowych zmysłach nie wyobrażałby go sobie
w świecie, w którym baraki zastąpiły cywilizację sym­
bolizowaną takimi nazwami, jak Nowy Jork czy Londyn.
Cywilizacja ta jest może znienawidzona, czasami może
się wydać złym snem, z pewnością rodzi nudę i rozdraż­
nienie sprzyjające ześlizgnięciu się w katastrofę. Jednak
nikt nie może sensownie poprzestać na tym, co pociąga
jedynie swoim bezsensem.
Oczywiście, można jeszcze wyobrazić sobie zwycięst­
wo Stanów Zjednoczonych nad Rosją, które nie zdewas­
towałoby całkowicie świata. Jednak w tym wypadku
„schizma” zostałaby tym mniej zredukowana, że niewie­
le kosztowałaby zwycięzcę. Niewątpliwie władza nad
światem należałaby do jedynego posiadacza decydującej
broni, lecz jak ofiara do kata. Ta funkcja kata jest tak
mało godna pozazdroszczenia, świadomość, iż krwawe
rozwiązanie zatrułoby z pewnością życie społeczne, jest
tak silna, że po stronie amerykańskiej nie znajdziemy
liczącego się stronnictwa, które parłoby do rychłej woj­
ny. Jest natomiast jasne, a w każdym razie prawdopodo­
bne, że czas pracuje na korzyść Rosji.
Obecny stan rzeczy 183

2. Możliwość niemilitamej konkurencji


pomiędzy metodami produkcji

Widząc z jednej strony milczenie komunizmu narzu­


cone na skalę światową przez obozy koncentracyjne,
z drugiej zaś wolność wyniszczającą komunistów, nie
możemy mieć wątpliwości: trudno o sytuację bardziej
sprzyjającą rozbudzeniu umysłu.
W tym samym czasie, gdy rozbudzona świadomość
wynika z groźby, i nawet gdyby związana była z po­
czuciem niepotrzebnego wysiłku — z góry przegranej
sprawy — nie może ona żadną miarą przerodzić się
w trwogę — przepełnia ją raczej pewność chwili (pobu­
dzająca do śmiechu myśl, że jedynie noc okaże się
odpowiedzią na chęć zobaczenia). Jednak aż do ostatniej
chwili świadomość nie mogłaby porzucić spokojnego
poszukiwania szansy. Porzuciłaby jedynie uszczęśliwiają­
ce rozwiązanie śmierci.
Tym, co w najgłębszym rozdarciu nie pozwala uwie­
rzyć, że wojna jest nieunikniona, jest myśl — by od­
wrócić formułę Clausewitza — że w obecnych warun­
kach „ekonomia” mogłaby „poprowadzić ją innymi środ­
kami”.
Konflikt zrodzony na płaszczyźnie gospodarki prze­
ciwstawia świat rozwoju przemysłowego — tworzącej
się akumulacji — światu przemysłu rozwiniętego.
Gdybyśmy zechcieli poszukać praprzyczyn konflik­
tów, okazałoby się, że niebezpieczeństwo wojny po-
wstaje z nadobfitości produkcji: wyłącznie wojna, jeżeli
eksport napotyka utrudnienia, i jeżeli nie stworzy się
innego ujścia, może stać się klientką nadmiernej produk­
cji przemysłowej. To gospodarka amerykańska jest właś­
nie największą masą wybuchową, jaka kiedykolwiek
istniała na ziemskim globie. Owszem, to prawda, że jej
grożący eksplozją napór nie jest, jak w Niemczech,
ułatwiany ani z zewnątrz (sąsiedztwo z licznymi i bit­
nymi narodami), ani od wewnątrz (nierównowaga po­
między poszczególnymi częściami sił produkcyjnych).
184 Część przeklęta

7 drugiej strony myśl, że ta ogromna — zrównoważona


i racjonalna — maszyneria ożywiana przez nieunikniony
wzrost znajduje się w stanie gotowości, implikuje wszyst­
kie niebezpieczeństwa tkwiące w podświadomości. Fakt,
że rozładowała się już w dwóch wojnach, nie może
całkowicie uspokajać. W każdym razie przykro patrzeć,
jak dynamiczne społeczeństwo daje się bez zastrzeżeń
i perspektywicznej wizji ponieść ruchowi, który nadaje
mu coraz większego impetu. To smutne, że nie zna ono
dokładnie praw swego rozwoju i że produkuje, nie
zdając sobie sprawy z konsekwencji swojej produkcji. Ta
ekonomia okazała się na miarę dwóch wojen: jeżeli jej
wzrost będzie trwał dalej, jakiż nagły cud sprawi, że
stanie się ona na miarę pokoju? Ci, którzy ją ożywiają,
tkwią w naiwnym przekonaniu, że ich poczynania nie
mają podwójnego celu. Jednakże można by ich spytać,
czy przypadkiem podświadomie nie zmierzają w kierun­
ku przeciwnym do tego, w którym rzekomo świadomie
zdążają? Amerykanie przyzwyczajeni są do tego, że inni
rozpoczynają wojnę, a doświadczenie ukazało im korzy­
ści płynące z tego oczekiwania.
Tej pesymistycznej wizji należy wszakże przeciwsta­
wić wizję jasną, opartą na koncepcji wielkiego projektu,
którego realizacja już się rozpoczęła. Chociaż jest praw­
dą, że trudno wyobrazić sobie Stany Zjednoczone pro­
sperujące długo bez odwoływania się do złowrogich
bogactw w postaci samolotów, bomb i innego wyposaże­
nia wojskowego, można jednak wyobrazić sobie podob­
ną hekatombę złożoną z produktów niesłużących zabija­
niu. Innymi słowy, jeśli wojna niezbędna jest dla gos­
podarki amerykańskiej, ze stwierdzenia tego nie wynika
wcale, że trzeba ją prowadzić środkami tradycyjnymi.
Niewykluczone, że za Atlantykiem narodzi się gwałtow­
ny ruch odmawiający podporządkowania się rutynie.
Konflikt nie musi przybierać formy militarnej: możliwe
byłoby wielkie współzawodnictwo ekonomiczne, które
kosztowałoby tego, kto podjął tę inicjatywę, tyle samo
poświęcenia co wydatki wojenne, które doprowadziłoby
Obecny stan rzeczy 185

do stworzenia budżetu mającego tę samą naturę co


budżet wojenny, zakładający wydatki niezrównoważone
żadną nadzieją kapitalistycznego zysku. To, co powie­
działem o inercji świata zachodniego, wywołuje przynaj­
mniej jedno zastrzeżenie: nie istnieje w tym świecie ani
stronnictwo polityczne (w znaczeniu propagandy), ani
ruch myślowy, które by temu przeciwdziałały. Jednakże
określona determinacja odpowiada na sowiecką presję.
Plan Marshalla jest z pewnością odosobnioną reakcją,
lecz to jedyne przedsięwzięcie przeciwstawiające usys­
tematyzowaną koncepcję kremlowskiemu pragnieniu
zdobycia dominacji nad światem. Plan ten nadaje ostate­
czny kształt obecnemu konfliktowi: nie jest to w rzeczy
samej walka o hegemonię dwóch mocarstw militarnych
— to zmagania dwóch metod ekonomicznych. Plan
Marshalla przeciwstawia organizację nadwyżek akumu­
lacji właściwej gospodarczym planom Stalina — nie
implikuje to koniecznie walki zbrojnej, która nie jest
w stanie doprowadzić do ostatecznego rozwiązania. Jeśli
przeciwstawne siły są ekonomicznie różnorodne, powin­
ny wkroczyć na drogę współzawodnictwa na płaszczyź­
nie organizacji gospodarczej, co, jak się wydaje, realizuje
plan Marshalla — jedyna reakcja Zachodu na sowieckie
posunięcia w świecie.
Jedno z dwojga: albo części świata dotąd jeszcze
zapóźnione w rozwoju zostaną zindustrializowane przy
zastosowaniu sowieckich planów rozwoju, albo nadwy­
żki amerykańskie wyrównają ich braki w wyposażeniu.
(W każdym razie nie ulega najmniejszej wątpliwości, że
jedynie sukces, to znaczy realizacja tej drugiej ewentual­
ności, pozwala żywić uzasadnioną nadzieję na przy­
szłość).

3. Plan Marshalla

Jeden z najbardziej oryginalnych ekonomistów fran­


cuskich, François Perroux, upatruje w planie Marshalla
186 Część przeklęta

historyczne wydarzenie wyjątkowej wagi1. Dla Perroux


plan Marshalla „rozpoczyna największe sterowane do­
świadczenie ekonomiczne na skalę międzynarodową,
jakie kiedykolwiek przedsięwzięto” (s. 82). Toteż jego
konsekwencje „na skalę światową” mają szansę „pozo­
stawić daleko w tyle najzuchwalsze i najbardziej udane
strukturalne reformy postulowane przez rozmaite partie
robotnicze w skali narodowej” (s. 84). Jego zdaniem cala
ta akcja to prawdziwa rewolucja: jest to nawet „ta
rewolucja, która jest najistotniejsza w obecnej epoce
historycznej” (s. 38). „Rewolucyjne przekształcenie”,
jakie wprowadza, zmienia w istotny sposób „zwyczajowe
stosunki między narodami” (s. 184). Albowiem „więcej
jest rewolucyjnego ducha w zażegnywaniu zmagań mię­
dzy narodami niż w podżeganiu do nich w imię walki
klas” (s. 34). Zatem w dniu, gdy przedsięwzięcie genera­
ła Marshalla „zostanie ukoronowane pierwszym suk­
cesem, swymi dobrodziejstwami zaćmi najgłębsze i naj­
mniej chybione rewolucje społeczne” (s. 38).
Opinia ta opiera się na precyzyjnych przesłankach.
Plan Marshalla pragnie zapobiec deficytowi handlowe­
mu państw europejskich wobec Stanów Zjednoczonych.
Prawdę powiedziawszy, deficyt ten istnieje od dawna.
„Nadwyżka eksportu nad importem od dawna stanowi
cechę bilansu obrotów Stanów Zjednoczonych z za­
granicą. W latach 1919-1935 wzrósł on do całkowitej
wartości czternastu miliardów czterystu pięćdziesięciu
milionów dolarów...” (s. 215). Jednak w większej części
kompensowany był płatnościami w złocie, a reszta po­
krywana była uzasadnionym kredytem opartym na wy­
cenie przeliczalnego na odsetki amerykańskiego inte­
resu. Dzisiaj te możliwości znikły. Ubóstwo Europy
sprawiło, że zapotrzebowanie na produkty amerykańskie
jest ogromne i natychmiastowe, co w nieunikniony
sposób prowadzi do ostrego deficytu, a jednocześnie*

’ François Perroux, Le Plan Marshall ou l’Europe ne'cessaire


au monde, 1948.
Obecny stan rzeczy 187

brakuje jakichkolwiek środków, by go złagodzić. Nie ma


ani złota, ani kredytu, ani europejskiego mienia w Sta­
nach Zjednoczonych. Turystyka dopiero się odradza,
a częściowe zniszczenie europejskiej floty handlowej
powoduje zwiększenie płatności za transport morski
w dolarach. Zniknięcie wielkich regionów handlowych,
takich jak Azja Południowo-Wschodnia, z której wiele
towarów dostarczano do Stanów Zjednoczonych, po­
zbawia na dodatek Europę jednego z dotychczasowych
środków pozwalających wyrównać deficyt handlowy
z Ameryką. W konsekwencji logika działalności hand­
lowej, która podporządkowuje dostawę interesowi do­
stawcy, mogłaby doprowadzić do pozbawienia zrujno­
wanej Europy możliwości powrotu do trwałej ekonomii
politycznej.
Jakiż sens miałaby w obecnym świecie jeszcze więk­
sza nierównowaga? Oto problem, przed którym stanęły
Stany Zjednoczone. Należałoby albo trzymać się ślepo
zasady zysku, znosząc odtąd skutki sytuacji uniemoż­
liwiającej nie-Amerykanom utrzymanie się przy życiu
(łatwo wyobrazić sobie los Ameryki wydającej resztę
świata na pastwę nienawiści), albo zerwać z regułą, na
której opiera się świat kapitalistyczny. Należałoby do­
starczać towary za darmo — rozdawać produkt pracy.
Plan Marshalla jest rozwiązaniem problemu. To je­
dyny sposób pozwalający Europie na sprowadzanie pro­
duktów, bez których doszłoby do globalnego wrzenia.
Być może François Perroux ma rację, podkreślając
wagę tego planu. W ścisłym tego słowa znaczeniu nie jest
to rewolucja. Atoli zakwestionowanie rewolucyjnej war­
tości planu Marshalla byłoby także nieścisłością. Prościej
byłoby się zastanowić, czy ma on techniczny sens i dale­
kosiężne działanie polityczne, jakie przypisuje mu autor.
François Perroux pozostawia bowiem na boku rolę
planu w światowej grze politycznej przeciwstawiającej
Amerykę Rosji. Ogranicza się do rozważenia nowators­
kich zasad ekonomicznych, jakie plan Marshalla wpro­
wadza w stosunkach między narodami. Nie analizuje ani
188 Część przeklęta

ewolucji tych stosunków wywołanej realnym, politycz­


nym wprowadzeniem planu, ani reperkusji tej ewolucji
na arenie międzynarodowej.
Powrócę do kwestii, którą autor świadomie pozo­
stawił otwartą. Jednak najpierw należałoby ukazać waż­
ność jego analizy technicznej.

4. Przeciwstawienie operacji „ogólnych”


ekonomii „klasycznej”

François Perroux wychodzi od porozumień z Bretton


Woods — i od ich niepowodzenia. Bez trudu wykazuje,
że w Bretton Woods nie ustalono niczego, co wykracza­
łoby poza reguły „ekonomii klasycznej”. Określa w ten
sposób „ową ogólną doktrynę”, która „w swej ścisłej
postaci nie istnieje u żadnego z osiemnastowiecznych
klasyków angielskich”, lecz która „wypływa z nich jak ze
źródła i rozwija swój bieg płynąc meandrami wprawdzie,
ale za to bez przerwy, od Adama Smitha po A.C. Pi-
gou”2. Dla klasyków racjonalne i normalne zastosowanie
zasobów „wynika z partykularnych3 kalkulacji”. Kal­
kulacje te „są dziełem firm” i „w zasadzie wykluczają
operacje wynikające z interesu grupowego lub takie,
które do niego zmierzają”. Innymi słowy, pożyczkodaw­
ca i pożyczkobiorca rozpatrują operacje „każdy w swoim
własnym interesie i nie uwzględniając reperkusji, jakie
wywołują one u sąsiadów” (s. 97). W tych warunkach
operacje obce są jakiemukolwiek interesowi ogólnemu:
zatem w grę nie wchodzą tutaj żadne cele polityczne,
interesy grupowe. Istotne są jedynie koszty, wydajność
i ryzyko. Nie ma bowiem innego prawa niż zysk po­
szczególnych jednostek, zaangażowanych w operacje

2 S. 127. Kilka linijek dalej autor precyzuje: „klasyczny


nabiera zatem tutaj mniej więcej znaczenia, jakie nadaje mu
J.M. Keynes na pierwszych stronach Generał Theory”.
3 S. 130. Podkreślenie autora.
Obecny stan rzeczy 189

przedsiębiorstw. Kredyt udzielany jest, o ile wierzyciel


wyznaczy odpowiadające mu oprocentowanie od poży­
czonej sumy. Międzynarodowy Bank Odbudowy i Roz­
woju narzucił sobie jedynie nieznaczne ograniczenia tak
zdefiniowanych zasad. „Zamiast nałożyć na anarchię
indywidualnych pożyczek zasadę spójnego i skoordyno­
wanego inwestowania opartego na wyliczeniach global­
nych, dąży on do powielania błędów, rozdzielając mię­
dzynarodowe kredyty wedle indywidualnych inicjatyw”
(s. 155). Niewątpliwie wszakże, „z samego faktu swego
istnienia, Międzynarodowy Bank stanowi pierwszą pró­
bę dokonania jeżeli nie zestawienia potrzeb, to przynaj­
mniej ułatwienia kontaktów stron mających negocjować
między sobą uzgodnienia dotyczące pożyczek” (s. 156).
Jednak zapis w statucie „nakazuje mu rozpatrywać każdą
sprawę jedną po drugiej, uwzględniając własny interes
ekonomiczny, bez korelowania go z całością składającą
się z ogółu potrzeb czy choćby z ogółem spraw, które
wpłynęły do rozpatrzenia” (s. 155).
W sumie można powiedzieć, że porozumienia z Bret-
ton Woods doprowadziły do zdefiniowania impasu
w międzynarodowej ekonomii. Ufundowana na ograni­
czeniach świata kapitalistycznego, na zasadzie partykula­
rnego zysku — bez którego nie podejmuje się4 żadnej
operacji — musiała się ona wyrzec swoich pryncypiów
albo, żeby je zrealizować, także warunków, bez których
nie mogła przetrwać. Niedoskonałości Międzynarodowe­
go Banku i Funduszu Walutowego to negatywny przykład
podkreślający pozytywne skutki planu Marshalla.
Paradoksem ekonomii kapitalistycznej jest fakt, że
ignoruje ona ogólne prawa, które nadają jej sens i war­
tość, oraz że nie przekracza nigdy granic partykularnego
interesu. Dalej wykażę, że wynika stąd elementarny błąd

4 Rezultatem operacji może być brak zysku czy nawet strata,


co oznacza, że nie uzyskano efektu, na jaki liczono przy jej
podejmowaniu. Nie wpływa to wszakże w żaden sposób na
zmianę samej zasady.
190 Część przeklęta

perspektywy: cele ogólne rozpatrywane są przez nas na


podobieństwo celów partykularnych. Jednakże, nie
przesądzając z góry o skutkach praktycznych, bardzo
interesujące jest obserwowanie tego nagiego przejścia
z jednego świata do drugiego, z prymatu interesu par­
tykularnego do prymatu interesu ogólnego.
François Perroux bardzo słusznie wywiódł z tej zasa­
dniczej opozycji definicję planu Marshalla, który jest, jak
powiada, „inwestycją o światowym znaczeniu” (s. 160).
W operacji tej „rozmiar i natura podejmowanego
ryzyka, zasięg i stawka, o jaką toczy się gra, złudnymi
uczyniłyby kalkulacje oparte na czystym interesie”. Została
ona „przygotowana, postanowiona i będzie przeprowa­
dzona na podstawie makroskopowych opcji politycznych
i obliczeń, w zrozumieniu których w zasadzie nie pomoże
odwołanie się do klasycznej analizy” (s. 172-173). Odtąd
„wnioski o kredyty i rozdział tych ostatnich opierają się na
zbiorowych kalkulacjach niemających żadnego związku
z kalkulacjami partykularnymi, na których temat tak lubił
się rozwodzić liberalizm” (s. 99—100). Istnieje „zbiorowa
podaż zaspokajająca zbiorowy popyt”, choć oczywiście „to
grupowanie podaży i popytów jest w rażącej sprzeczności
z klasyczną doktryną i praktyką inwestowania” (s. 167).
Całości ekonomiczne, państwa, zintegrowane w tej
globalnej operacji, stoją u progu przejścia od prymatu
swoich partykularnych interesów do wspólnoty interesu
regionów. Ignorujący interesy sąsiadów albo wręcz ne­
gujący je protekcjonizm przemysłowy ustępuje miejsca
konieczności systematycznego uzgadniania, mającego na
celu podział pracy. Jednak porozumienie regionalne jako
takie jest jedynie etapem na drodze do światowej integ­
racji. Nie ma wyizolowanej całostki, która działałaby
w opozycji do świata, ani państwa (jeśli jego gospodarka
jest dominująca) przeciwstawiającego się pozostałym
krajom, istnieje natomiast ogólne zakwestionowanie izo-
lacjonizmu. Sam ruch, który „opiera ją na swych sąsia­
dach”, sprawia, iż każda partykularna gospodarka wcho­
dzi w skład gospodarki światowej (s. 110).
Obecny stan rzeczy 191

W tych warunkach „rozdział kredytów przestał być


zawodem, a stał się funkcją” (s. 157). Ściślej rzecz
biorąc, można by rzec, że ludzkość rozpatrywana jako
całość przeznaczałaby kredyt na cele, o których decy­
dowałaby sama, nie musząc podporządkowywać się już
interesom wierzyciela. Ludzkość reprezentowana przez
managera, administratora ECA (Economie Coopération
Administration), na drodze systematycznych negocjacji
rozdzielałaby inwestycje, kierując się fundamentalnym
prawem będącym zaprzeczeniem reguły zysku. Stara
formuła tego nowego prawa brzmi całkiem swojsko. Ta
„operacja o światowym znaczeniu” musi bowiem bez­
dyskusyjnie podporządkować się zasadzie: „Od każdego
według jego możliwości, każdemu według jego po­
trzeb”.

5. Od interesu „ogólnego” według François Perroux


do punktu widzenia „ekonomii ogólnej”

Niezależnie od tego, jak bardzo dziwaczna i nie na


miejscu (w każdym znaczeniu tego słowa) jest pod­
stawowa formuła komunizmu, plan Marshalla, „inwes­
tycja o światowym znaczeniu”, w swej logice, a nawet
jako chybiony projekt idealnej operacji, nie mógłby mieć
innego miana. Cel, do jakiego się dąży, niewątpliwie nie
został jeszcze osiągnięty, lecz — świadomie czy nie
— plan ten nie powinien zmierzać do innego celu.
Zadanie to prowadzi oczywiście do licznych trudno­
ści, z których niewątpliwie zdaje sobie sprawę François
Perroux, lecz nie rozpatruje ich, a w każdym razie nie
rozpatruje ich w swej niewielkiej książce.
Świadomie pomija przypadkowy charakter planu
i niepewność reperkusji, jakie może on wywołać w poli­
tyce światowej.
Pomija także fakt, że plan zakłada pewien wkład,
aport kapitałowy. W końcu musi być sfinansowany.
Wedle natury tego aportu i zakresu, w jakim zostanie
192 Część przeklęta

zastosowany, efekt planu może zostać ograniczony, a je­


go znaczenie może ulec modyfikacji.
Kontynuując rozważania François Perroux, użytecz­
ne będzie tutaj dla oceny tego wkładu wprowadzenie
pewnego porządku problemów teoretycznych. Plan za­
kłada najpierw mobilizację pewnego kapitału i oderwa­
nie go od powszechnego prawa zysku. Kapitał ten, wedle
określenia Perroux, pochodzi z rezerw „gospodarki do­
minującej w skali międzynarodowej”. Rzeczywiście plan
ten wymaga rozwiniętej gospodarki, w której potrzeby
wzrostu z trudem absorbują jej nadwyżki produkcyjne.
Wymaga również dochodu narodowego nieproporcjo­
nalnie większego niż dochód innych państw, tak aby
przelanie stosunkowo niewielkiej jego części oznaczało
wymierną pomoc dla gospodarek deficytowych. Wkład
rzędu miliardów dolarów byłby wartością odczuwalną
dla Europy, a jednocześnie jest to kwota niższa od
kosztów konsumpcji alkoholu w Stanach Zjednoczonych
w 1947 roku. Kwota, o jakiej mowa, odpowiada kosz­
tom trzech tygodni wydatków wojennych. Bliska jest 2%
produktu narodowego brutto.
Bez planu Marshalla te 2% mogłyby częściowo zwię­
kszyć wydatki na nieproduktywną konsumpcję, lecz
ponieważ chodzi przede wszystkim o dobra inwestycyj­
ne, to przyczyniłoby się to do wzrostu siły produkcyjnej
Ameryki, czyli do wzrostu zamożności Stanów Zjed­
noczonych. Nie musi to być szokujące, a nawet jeśli jest,
to wyłącznie z perspektywy moralnej. Spróbujmy roz­
ważyć, jakie ma to znaczenie ogólne. Ten wzrost zamoż­
ności zgodny byłby z nakładającymi się wymogami licz­
nych interesów partykularnych. Jeśli od ogólnych opera­
cji rozpatrywanych przez François Perroux powrócimy
do punktu widzenia „ekonomii ogólnej”, partykularny
interes oznacza, co następuje: zgodnie ze swoją naturą
istoty żywej każda poszczególna jednostka na ziemi dąży
do wzrostu i teoretycznie może go osiągnąć. W istocie,
każda odrębnie żyjąca cząstka może użyć nadmiaru
zasobów, którymi dysponuje w przeciętnych warunkach,
Obecny stan rzeczy 193

bądź to na wzrost przez reprodukcję, bądź to na wzrost


osobniczy. Owa potrzeba rośnięcia, doprowadzania
wzrostu do granic możliwości, jest dziełem istot wzglę­
dem siebie odrębnych, określa ona interes partykularny.
Przyzwyczajenie nakazuje rozpatrywać interes ogólny
według zasad obowiązujących w odniesieniu do interesu
partykularnego, lecz świat nie jest tak prosty, aby rozu­
mowaniu temu nie groziło ryzyko błędu perspektywy.
Łatwo uzmysłowić sobie ten błąd. Gdy zbadamy
wzrost cząstek żyjących, okaże się, że nie może on być
nieskończony. Istnieje punkt nasycenia przestrzeni do­
stępnej dla życia. Niewątpliwie otwartość przestrzeni dla
wzrostu sił aktywnych może się zmieniać wraz z naturą
form żywych. Skrzydła ptaków otworzyły dla wzrostu
nowe obszary. Podobnie jest z ludzką techniką, która
pozwoliła na kolejne skokowe zmiany umożliwiające
rozwój żywych systemów, konsumentów i producentów
energii. Każda nowa technika powoduje dalszy rozwój
sił produkcyjnych. Jednak ten wzrost na wszystkich
etapach życia napotyka ograniczenia. Jest bezustannie
zatrzymywany i zanim znowu ruszy do przodu, musi
czekać na zmianę warunków życia. Zatrzymanie się
rozwoju nie usuwa zasobów, które mogłyby powiększyć
wielkość siły żywej. Jednak energia, która mogłaby
wywołać wzrost, wydatkowana jest wówczas całkiem
bezproduktywnie. W sferze działalności ludzkiej zasoby,
które można by zakumulować (skapitalizować) w postaci
nowych sił produkcyjnych, zostają na rozmaite sposoby
roztrwonione. Ogólnie rzecz biorąc, trzeba przyjąć, że
życie lub bogactwo nie mogą być bezustannie płodne, że
często nadchodzi moment, kiedy muszą one zrezyg­
nować ze wzrostu, aby wydatkować. Po intensywnym
mnożeniu się nieśmiertelnych, najprostszych istot na­
stępuje luksus śmierci i rozmnażania płciowego, który
podtrzymuje w stanie endemicznym olbrzymie marno­
trawstwo. Wzajemne zjadanie się zwierząt jest samo
w sobie hamulcem globalnego wzrostu. Podobnie jest
z ludźmi: gdy tylko kosztem zwierząt zapewnią sobie
194 Część przeklęta

władzę nad konieczną do życia przestrzenią, zaczynają


prowadzić wojny i praktykować różne inne formy bez­
użytecznej zatraty. Za pośrednictwem przemysłu wyko­
rzystującego energię do rozwoju sił produkcyjnych ludz­
kość otwiera równocześnie przed sobą zwielokrotnione
możliwości wzrostu i osiąga nieskończoną łatwość cał­
kowicie bezużytecznej zatraty. . . .
Ale wzrost rozpatrywać można zasadniczo jako
problem jednostki, która nie troszczy się o jego
granice, ciężko o niego walczy i nigdy nie zajmuje się
jego konsekwencjami. Formuła wzrostu podobna jest
do tej, jaką stosuje działający w pojedynkę pożycz­
kodawca: „każdy we własnym interesie, bez oglądania
się na reperkusje, jakie to wywołuje dla sąsiadów”,
a jeszcze mniej na reperkusje ogólne. Przeciwnie,
istnieje (ponad globalnym interesem ludzi, który
— błędnie pojęty, jak powiedziałem — jest tylko
aberracyjnym zwielokrotnieniem interesu partykular­
nego) ogólny punkt widzenia, pozwalający spojrzeć na
życie w zupełnie nowym świetle. Zapewne ten punkt
widzenia nie zakłada negacji interesów związanych ze
wzrostem, lecz przeciwstawia indywidualnemu zaśle­
pieniu — i rozpaczy — szczególne odczucie nadmier­
nego bogactwa, zarazem dobroczynnego i złowiesz­
czego. Interes ten wypływa z doświadczenia przeciw­
nego temu, któremu przyświeca egoizm. Nie jest to
doświadczenie jednostki pragnącej dominować przez
rozwój swych sił osobniczych. To świadomość, która
nie zgadza się z daremnością zabiegania o przetrwanie,
gromadzenie. Terminy ekonomiczne pozwalają na
sprecyzowanie natury tak widzianego zysku. Jeśli
rozpatruje się w ich masie partykularne interesy posia­
daczy kapitału, zauważa się szybko ich sprzeczny
charakter. Każdy posiadacz żąda, aby jego kapitał
przynosił dochód — zakłada to nieograniczony rozwój
sił produkcyjnych. Zasada tych z natury produktyw­
nych operacji ślepo neguje nie nieograniczoną wpraw­
dzie, lecz znaczną sumę produktów skonsumowanych
Obecny stan rzeczy 195

w sposób całkowicie bezużyteczny. W tych kalkulac­


jach zapomina się niestety, jak bajeczne bogactwa
zatracono wskutek wojen. Można to wyrazić jaśniej,
wysuwając — paradoksalne — twierdzenie, że prob­
lemy ekonomiczne, w których, tak jak w ekonomii
„klasycznej”, kwestia sprowadza się do poszukiwania
zysku, stanowią zagadnienia wyizolowane albo ograni­
czone-, że w ogólnej problematyce pojawia się zawsze
istota żyjącej masy, która bez wytchnienia musi nisz­
czyć (zatracać) nadwyżki energii.
Powracając do planu Marshalla, łatwo nam teraz
będzie doprecyzować nasze rozważania. Przeciwstawia
się on operacjom wyizolowanym typu „klasycznego” nie
tylko dlatego, że grupuje zbiorowy popyt i podaż; jest to
operacja ogólna w tym sensie, że jest skupioną w jednym
punkcie rezygnacją ze wzrostu sił produkcyjnych. Zmie­
rza do rozwiązania ogólnego problemu, albowiem będąc
inwestycją, jest przecież jednocześnie poświęceniem za­
sobów w sposób całkowicie bezproduktywny. Mimo to
zakłada wszakże równolegle finalne zastosowanie użyt­
kowanych środków na potrzeby wzrostu (ogólny punkt
widzenia implikuje z definicji obydwa aspekty), przenosi
możliwość wzrostu tam, gdzie z powodu zniszczeń — al­
bo zapóźnień technicznych — istnieją niedobory. Innymi
słowy, jest to wkład, jaki wnosi skazane na zatratę
bogactwo.
W świecie rozpatrywanym jako całość istnieje pewna
część stanowiąca nadmiar zasobów, która nie może
zapewnić wzrostu, albowiem brakuje „przestrzeni” (albo
raczej możliwości), aby on zaistniał. Ani owa część,
którą należy poświęcić, ani czas poświęcenia nie są
nigdy dokładnie znane. Jednak ogólny punkt widzenia
wymaga, aby w pewnym nieokreślonym czasie i miejscu
porzucić wzrost, zanegować bogactwo i zrezygnować
z możliwości pomnożenia go czy zyskownego zainwe­
stowania.
196 Część przeklęta

6. Presja sowiecka a plan Marshalla

W każdym razie nie sposób znieść fundamentalnej


trudności: jak zmobilizować aport? Jak wyrwać pięć
miliardów zasadzie partykularnego zysku? Jak dopro­
wadzić do wyzerowania tej sumy? W sukurs przychodzi
tutaj osadzenie planu w realnej grze politycznej, o której,
jak już powiedziałem, Perroux w swej pracy nie wspo­
mina. Najprawdopodobniej należałoby dokonać pow­
tórnej analizy, która by wychodziła z tego założenia.
François Perroux zdefiniował plan tak, jakby uwolnienie
wkładu z powszechnej zasady zysku było dane, jakby
było efektem wspólnego interesu. W tym względzie
nie mogłem podążać za nim bez zastrzeżeń. Plan może
i jest „inwestycją w interesie ogólnoświatowym”, lecz
równie dobrze może się okazać „inwestycją w interesie
amerykańskim”. Nie mówię, że tak jest, lecz że należy
to zagadnienie rozważyć. Może się także okazać, iż
w swych zasadach mając wpisane zaspokojenie „inte­
resów ogólnoświatowych”, faktycznie zostanie nagięty
w stronę amerykańskich.
Teoretycznie jest to głęboka negacja kapitalizmu:
w tym ograniczonym znaczeniu niczego nie da się wy­
snuć z zestawienia zawartego w analizie François Per­
roux. Ale jak jest w rzeczywistości?
Na razie plan nie został jeszcze wprowadzony w ży­
cie. Ograniczmy się do postawienia pytania: możliwe, że
pragnąc sam się zanegować, kapitalizm ujawni, że jak­
kolwiek nie mógł tego uniknąć, nie miał na to siły.
A przecież dla świata amerykańskiego jest to kwestia
życia i śmierci.
Ten aspekt współczesnego świata umyka większości
tych, którzy usiłują go zrozumieć — paradoksalnie,
sytuacja uwarunkowana jest faktem, że bez zbawczego
strachu przed Sowietami (lub jakiegokolwiek analogicz­
nego strachu) nie byłoby planu Marshalla. W istocie to
kremlowska dyplomacja trzyma klucze do amerykańs­
kich sejfów. Paradoksalnie, to, czy zostaną one otwarte,
Obecny stan rzeczy 197

zależy od podtrzymywanego przez Rosję napięcia. Szer­


mując podobnymi stwierdzeniami, łatwo można by po­
paść w absurd, lecz da się zaryzykować hipotezę, że bez
ZSRR, bez prowadzonej przez ten kraj polityki konflik­
tu, świat kapitalistyczny z pewnością nie uniknąłby
paraliżu. Prawda ta leży u podstaw obecnej ewolucji.
Nie jest pewne, że reżim sowiecki odpowiada aktual­
nym potrzebom świata jako całości. Można wprawdzie
przyjąć, że ekonomia przesytu nie pociąga za sobą
koniecznie dyktatorskiej organizacji przemysłu, nato­
miast akcja polityczna Związku Radzieckiego i Kom-
internu jest niezbędna dla światowej gospodarki. Akcja
jest tutaj konsekwencją nie tylko różnicy nadbudowy
(prawnego systemu produkcji), lecz poziomu ekonomi­
cznego. Inaczej mówiąc, rosyjski reżim polityczny wyra­
ża nierówność zasobów (ruchu energii) przez agresywne
pobudzenie walki klas. Jest oczywiste, że napięcie to nie
sprzyja nierównomiernej repartycji zasobów, cyrkulacji
bogactw, którą paraliżowała rosnąca nierówność społe­
czna. Plan Marshalla jest konsekwencją działania ruchu
robotniczego, któremu pragnie przeciwdziałać przez
podniesienie poziomu życia w krajach zachodnich. Opo­
zycja komunistyczna względem planu Marshalla stanowi
przedłużenie wymierzonej przeciwko niemu reakcji. Usi­
łuje ona powstrzymać jego wykonanie, jednak wbrew
pozorom nadaje znaczenie ruchowi, który zwalcza. Pod­
kreśla go i kontroluje. Pomoc dla Europy wprowadza
możliwość, jeśli nie wręcz konieczność, ingerencji ame­
rykańskiej, choć sowiecki sprzeciw utrudnia przerodze­
nie się tej pomocy w podbój czy innego rodzaju wyko­
rzystanie jej do egoistycznych celów. Sabotaż, to praw­
da, mógłby osłabić skutki pomocy amerykańskiej. Z dru­
giej strony rosnące poczucie konieczności, jeśli nie wręcz
rozpaczy, zmniejsza opór przed wprowadzeniem jej
w życie.
Trudno byłoby przecenić doniosłość tych przeob­
rażeń, będących reperkusją wprowadzenia planu. Zmie­
rzają one do głębokiego przekształcenia ekonomii. Nie
198 Część przeklęta

jest pewne, czy ich rezultaty okażą się wystarczające, lecz


ta paradoksalna wymiana dowodzi, że sprzeczności
świata nie muszą być koniecznie rozwiązywane przez
wojnę. Ogólnie rzecz biorąc, działalność socjalistyczna
czy komunistyczna zmierza w swych pryncypiach do
pokojowej ewolucji instytucji gospodarczych. Podstawo­
wy błąd polega na przekonaniu, że przemiany da się
osiągnąć jedynie na drodze umiarkowanej, reformistycz-
nej. Gdyby działalność ta, z inicjatywy komunistów
rewolucyjna, nie stanowiła zagrożenia, nie byłoby żadnej
ewolucji. Tak więc błędem byłoby myśleć, że jedynym
pozytywnym efektem działalności komunistycznej było
zdobycie władzy. Nawet w więzieniu komuniści nie
przestaną „zmieniać świata”. Sam w sobie skutek taki jak
plan Marshalla jest znaczący, lecz nie powinno się w nim
upatrywać kresu. Współzawodnictwo ekonomiczne wy­
nikające z działalności wywrotowej mogłoby łatwo wy­
wołać, oprócz zmian w podziale bogactw, zmiany głęb­
sze — strukturalne.

7. Tylko groźba wojny może „zmienić świat”

Plan Marshalla przede wszystkim dąży do podniesie­


nia poziomu życia w skali globalnej. (Jego reperkusją
może się nawet okazać podwyższenie poziomu życia
w Związku Radzieckim kosztem wzrostu sił produkcyj­
nych). Jednak podwyższenie poziomu życia nie jest
w świecie kapitalistycznym wystarczającą pochodną bez­
ustannego wzrostu sił produkcyjnych. Plan Marshalla
jest również zewnętrznym w stosunku do kapitalizmu
środkiem podwyższenia poziomu życia. (Pod tym wzglę­
dem nie jest istotne, czy skutek ten obserwować można
poza Ameryką). Tak rozpoczyna się proces ześlizgiwania
się ku strukturze mniej różniącej się od tej, która panuje
w ZSRR, ku ekonomii bardziej zetatyzowanej, jedynie
możliwej w momencie, gdy po zahamowaniu ekspansji
sił produkcyjnych akumulacja kapitalistyczna, a w kon­
Obecny stan rzeczy 199

sekwencji i zysk, nie miałaby wystarczającej swobody


wzrostu. Co więcej, forma pomocy dła Europy nie jest
jedynym wyznacznikiem ewolucji, której sprzyja na ogół
działalność robotnicza. Stany Zjednoczone pogrążają się
w nierozwiązywalnych sprzecznościach. Bronią wolności
dla przedsiębiorczości, ale jednocześnie przyczyniają się
do wzrostu znaczenia państwa. Zmierzają tak wolno, jak
to możliwe, w stronę punktu, do którego z całym
impetem ruszył w swoim czasie ZSRR.
Rozwiązanie problemów społecznych nie jest już
odtąd wynikiem zamieszek ulicznych; dalekie są też
czasy, kiedy dążące do ekspansji ludy pozbawione zaso­
bów ekonomicznych skazane były na najeżdżanie bogat­
szych regionów. (Skądinąd, w odróżnieniu od przeszło­
ści, warunki militarne sprzyjają teraz bogatym). Toteż
konsekwencje polityki w świecie bez wojen mają pierw­
szoplanowe znaczenie. Nie możemy mieć pewności, że
uchronią nas od nieszczęścia, ale są naszą jedyną szansą.
Nie sposób zaprzeczyć, że to wojna często przyspieszała
ewolucję społeczeństw: oprócz samego Związku Radzie­
ckiego jesteśmy wszyscy, wraz z naszą wolnością myś­
lenia, mniej sztywnymi stosunkami społecznymi, zetaty-
zowanym przemysłem i służbami, rezultatem dwóch
wojen, które wstrząsnęły Europą. Jest nawet prawdą, że
z ostatniej wojny wychodzimy z większą populacją,
a poziom życia ma szansę się podnieść. Skądinąd sądzi­
my, że trzecia wojna przyniosłaby nam jedynie nieunik­
nione sprowadzenie całego globu do poziomu Niemiec
z roku 1945. Musimy odtąd liczyć się z pokojową
ewolucją, bez której destrukcja kapitalizmu oznaczałaby
jednocześnie zniszczenie dzieł kapitalizmu, zatrzymanie
rozwoju przemysłowego i rozwianie się socjalistycznego
marzenia. Musimy odtąd od groźby wojny oczekiwać
tego, czego byłoby wczoraj rzeczą nieludzką, choć słusz­
ną, oczekiwać od samej wojny. Nie jest to uspokajające,
ale nie mamy żadnego wyboru.
200 Część przeklęta

8. „Dynamiczny pokój”

Musimy jedynie sprawić, aby zaczęła obowiązywać


jasna zasada wynikająca z osądu politycznego.
Jeżeli wskutek groźby wojny Stany Zjednoczone
poświęcą zasadniczą część swych nadwyżek na wydatki
zbrojeniowe, próżno będzie mówić w dalszym ciągu
o pokojowej ewolucji: wybuch wojny stanie się prak­
tycznie nieunikniony. Tylko wtedy, gdyby zagrożenie
wojenne zmuszało Stany Zjednoczone do poświęcania
z zimną krwią — bez oczekiwania na zysk — istotnej
części swych nadwyżek na podnoszenie poziomu życia
na świecie, a ruch ekonomii powodował przeznaczenie
nadwyżek wyprodukowanej energii na wydatki inne niż
zbrojeniowe, ludzkość będzie dążyła do pokojowego
rozwiązywania ogółu swoich problemów. Nie chodzi tu
o stwierdzenie, że brak rozbrojenia oznacza wojnę, lecz
o to, że polityka amerykańska waha się między dwoma
rozwiązaniami: albo ponownie uzbroić Europę za
pomocą nowego lend-lease’u, albo — przynajmniej
częściowo — użyć planu Marshalla do celów militar­
nych. W obecnych warunkach rozbrojenie to temat dla
propagandy, a nie żadne realne rozwiązanie. Jeśli jednak
Amerykanie zrezygnują ze specyfiki planu Marshalla,
czyli z przeznaczenia dużej części swych nadwyżek na
cele niewojskowe, nadwyżki te pójdą tam, gdzie oni
zadecydują. W chwili eksplozji można będzie powie­
dzieć — polityka Sowietów sprawiła, że eksplozja
okazała się nieunikniona. Pocieszenie będzie nie tylko
śmiechu warte, lecz także kłamliwe. Od dziś należy
głosić coś diametralnie przeciwstawnego — przeznacza­
nie wyłącznie na środki wojenne nadwyżek produkcyj­
nych oznacza wzięcie na siebie całkowitej odpowiedzial­
ności za wojnę. Prawdą jest, że ZSRR wystawia
Amerykę na ciężką próbę. Lecz jaki byłby ten świat,
gdyby nie było na nim Związku Radzieckiego, którego
rolą jest go obudzić, wystawiać na próbę i zmuszać do
„zmian”?
Obecny stan rzeczy 201

Przedstawiłem nieuniknione konsekwencje przyśpie­


szonych zbrojeń, lecz nie należy rozumieć moich uwag
jako zachęty do rozbrojenia, które jest całkowicie nierea­
lne. Rozbrojenie jest tak daleko od sfery tego, co moż­
liwe, że nie sposób nawet wyobrazić sobie jego skutków.
Nie da się ocenić, do jakiego stopnia daremne byłoby
czynić starania o zapewnienie spokoju temu światu.
Odpoczynek i sen mogłyby być jedynie zwiastunami
wojny. Tylko dynamiczny pokój5 odpowiada wyraźnej
konieczności zmiany. To jedyna formuła, jaką można
przeciwstawić rewolucyjnej woli Sowietów. A dynamicz­
ny pokój oznacza, że ta stanowcza wola utrzymuje stan
zagrożenia wojną oraz gotowość militarną przeciwnych
obozów.

9. Spełnienie się ludzkości związane ze spełnieniem


się gospodarki amerykańskiej

Oznacza to, że wyłącznie sukces amerykańskich me­


tod implikuje pokojową ewolucję. Jest wielką zasługą
Alberta Camusa, iż jasno wykazał niemożność dokona­
nia rewolucji bez wojny, a w każdym razie rewolucji
klasycznej. Jednak niekoniecznie należy upatrywać
w ZSRR nieludzkiej woli, a w polityce Kremla dzieła
szatana. Okrutne jest pragnienie, by rozprzestrzeniały się
reżimy opierające się na tajnej policji, dławieniu wolnej
myśli i obozach koncentracyjnych. Nie byłoby jednak na
świecie obozów sowieckich, gdyby ogromny ruch ludz­
kich mas nie odpowiedział na naglącą potrzebę. W każ­
dym razie daremnie byłoby dążyć do samoświadomości,
nie dostrzegając sensu, prawdy i decydującego znaczenia
presji utrzymywanej w świecie przez Związek Radziecki.
(Gdyby zabrakło tej presji, na nic zdałyby się próby

5 Żeby użyć formuły Jean-Jacques’a Servan-Schreibera. Zob.


L’Occident face à la paix, seria znakomitych artykułów pub­
likowanych w „Le Monde” z 15, 16-17 i 18 stycznia 1949.
202 Część przeklęta

odzyskania spokoju, gdyż podstawy do obaw byłyby


wówczas większe niż kiedykolwiek). Ten, kto daje się
zaślepić pasji i dostrzega w ZSRR jedynie brak umiaru,
sam wykazuje się równie nieumiarkowanym zaślepieniem:
rezygnuje z pełnej jasności umysłu, dzięki której człowiek
zyskuje szansę, by osiągnąć samoświadomość. Oczywiście,
samoświadomość jest w nie mniejszym stopniu niemożli­
wa do osiągnięcia w granicach zakreślonych sowiecką
sferą wpływów. Skądinąd w ogóle nie jest właściwa
czemukolwiek, co dotąd istnieje. Implikuje ona dokonują­
cą się pod wpływem zagrożenia gwałtowną zmianę6
i sukces dominującej części świata. I przeciwnie, jest ona
od chwili obecnej uwikłana w przyszły wybór demokracji
amerykańskiej, toteż powinna dążyć do zwycięstwa bez
wojny. Narodowy punkt widzenia nie wchodzi w grę7.

10. Świadomość ostatecznego celu bogactw


a „samoświadomość”

Niewątpliwie paradoksalne byłoby łączenie z tymi


całkowicie zewnętrznymi charakterystykami prawdy ró­
wnie osobistej, jaką jest prawda o samoświadomości (o
powrocie bytu do pełnej i nieredukowalnej suwerenno­
ści)8, ale łatwo zauważyć głęboki sens tych stwierdzeń
— i całej niniejszej książki — jeśli powróci się niezwłocz­
nie do sedna sprawy.

6 Jak na to wskazuje J.-J. Servan-Schreiber i jak zdają się to


potwierdzać przewidywania postępowych intelektualistów
amerykańskich, można oczekiwać odczuwalnej i szybkiej zmia­
ny sytuacji wewnętrznej Stanów Zjednoczonych — rozwoju
nowej siły politycznej, jaką są związki zawodowe.
7 Dlaczego negować fakt, że niezależna inicjatywa nie może
już wyjść z innych krajów poza ZSRR i USA? Próba pod­
ważenia tego może mieć sens jedynie w odniesieniu do drob­
nych codziennych utarczek.
8 Która jest wolnością w chwili teraźniejszej, niezależnością
od obowiązku, który ma zostać wykonany.
Obecny stan rzeczy 203

Przede wszystkim paradoks osiąga swe apogeum


przez fakt, że polityka rozpatrywana z punktu widzenia
„dominującej gospodarki międzynarodowej” ma za je­
dyny cel podwyższenie poziomu życia w skali global­
nej9. W pewnym sensie może to rodzić poczucie roz­
czarowania i przygnębienia, lecz jest to punkt wyjścia
i podstawa, a nie finalny etap osiągnięcia samoświado ­
mości. Należałoby przedstawić go w sposób możliwie
dokładny.
Założywszy, że samoświadomość jest przede wszyst­
kim pełnym osiągnięciem intymności, należy powrócić
do faktu, że wszelki dostęp do intymności jest złudze­
niem10. Składanie ofiary może dotyczyć jedynie rzeczy
uświęconej. Rzecz uświęcona eksterioryzuje intymność:
ukazuje na zewnątrz to, co naprawdę jest wewnątrz. Oto
dlaczego samoświadomość wymaga ostatecznie, aby
— w porządku intymności — nic więcej się nie zdarzało.
W żadnym wypadku nie chodzi tu o wolę wyeliminowa ­
nia tego, co przetrwało: któż chciałby usunąć dzieło
sztuki czy poezję? Należałoby jednak obnażyć jeden
punkt, w którym beznamiętna świadomość zbiega się
z poczuciem świętości. Zakłada to redukcję świata sac­
rum do elementu wyłącznie przeciwstawnego rzeczy, jej
zredukowanie do samej intymności. Sprowadza się to
w istocie, jak w doświadczeniu mistyków, do intelektual­
nej kontemplacji „bez formy i bez metody”, przeciw­

9 Podkreślam: w skali świata-, w tym sensie ostatnia orienta­


cja polityki amerykańskiej określana jako „plan Trumana” jest
bardziej sensowna niż sam plan Marshalla. Wyda się oczywiś­
cie rzeczą niepotrzebną dostrzeganie rozwiązania problemu
wojny w tych ekonomicznych rozważaniach. Prawdę powie­
dziawszy, nawet gdyby okazały się konsekwentne, usunęłyby
tylko konieczność, a nie zlikwidowały możliwości wojny, ale
przy wsparciu straszliwej groźby dzisiejszych zbrojeń mogłoby
to w zasadzie wystarczyć, a w każdym razie nie sposób zrobić
nic więcej.
10 Zob. wyżej, część 4, rozdz. II: Świat burżuazji [s. 139
i nast. niniejszego tomu — przyp. wyd. poi.]
204 Część przeklęta

stawionej uwodzicielskim pozorom „wizji” bóstw i mi­


tów. Oznacza to, dokładnie sprawę ujmując, wedle
zastosowanego w niniejszej książce punktu widzenia, że
podejmuje się decyzję w fundamentalnym sporze. Istoty,
jakimi jesteśmy, nie są dane raz na zawsze, zdają się
wystawione na wzrost swoich zasobów energii. Najczęś­
ciej ze wzrostu tego czynią swój cel i rację bytu, wy­
kraczające poza problemy przetrwania jako takiego.
Tymczasem w tym podporządkowaniu wzrostowi, is­
tota, która mu się oddaje, traci swą autonomię, pod­
porządkowuje się temu, kim stanie się w przyszłości za
sprawą przyrostu zasobów. W istocie wzrost powinien
być sytuowany w odniesieniu do chwili, w której znaj­
dzie on ujście w postaci czystego wydatkowania. Lecz to
właśnie jest najtrudniejsze przejście. W istocie bowiem
sprzeciwia się mu świadomość w tym sensie, że usiłuje
pochwycić jakiś przedmiot, który można by nabyć, coś,
jakąś rzecz, nie zaś nic będące efektem czystego wydat­
kowania. Chodzi o to, by osiągnąć moment, w którym
świadomość przestanie być świadomością czegoś, jakiejś
rzeczy. Inaczej mówiąc, uświadomienie sobie decydują­
cego sensu chwili, w której wzrost (nabycie jakiejś
rzeczy) znajdzie rozwiązanie w wydatkowaniu, to właś­
nie samoświadomość, czyli świadomość, która za przed­
miot będzie miała to nic11.
Owo dopełnienie, związane tam, gdzie pełna świado­
mość ma szansę zaistnieć, z odprężeniem wynikającym
z porównywalnego dla wszystkich wysokiego poziomu
życia, ma wartość nadania odpowiedniego miejsca egzys­
tencji społecznej. W pewnym sensie to właściwe umiejs­
cowienie porównać można do przejścia od zwierzęcia
w człowieka (którego, ściślej biorąc, byłoby ono zresztą
ostatnim aktem). Odbywa się to tak, jak gdyby istniał
jakiś cel końcowy. Wszystko w końcu odnajduje właś­
ciwe sobie miejsce odpowiadające przypisanej mu z góry
roli. Jak gdyby nie zdając sobie z tego sprawy, działając

11 Z wyjątkiem czystej wewnętrzności, która nie jest rzeczą.


Obecny stan rzeczy 205

na oślep, Truman czynił przygotowania do ostatecznej


— i sekretnej — apoteozy12.
Jest to rzecz jasna iluzja. Zamiast pogrążać się
w zwietrzałej teleołogii, umysł bardziej otwarty postrze­
ga prawdę, której nie zdradzi jedynie milczenie.

12 Nadejdzie może chwila, gdy pasja nie będzie już czyn­


nikiem nieświadomości. Tylko szaleniec — powiedzą — może
to dostrzec w planach Marshalla i Trumana. Ja jestem tym
szaleńcem. Ściśle rzecz biorąc, możliwe są dwa rozwiązania.
Albo operacja się nie uda, a wówczas szaleniec, jakim jestem,
pogrąży się w świecie równie pozbawionym rozumu co on sam,
albo powiedzie się, a wówczas jedynie szaleniec osiągnie
samoświadomość, o której mówię, gdyż rozum — będąc świa­
domością — jest w pełni świadom jedynie wtedy, gdy ma za
przedmiot to, do czego nie można go zredukować. Proszę
o wybaczenie za wprowadzenie tutaj rozważań odnoszących się
do jednostkowego faktu — że autor tej książki o ekonomii
sytuuje się skądinąd (częścią swego dzieła) w linii wytyczonej
przez mistyków wszechczasów (niemniej jednak obce mu są
wszelkie presupozycje najrozmaitszych mistycyzmów, którym
przeciwstawia on przenikliwość samoświadomości).
GRANICA UŻYTECZNEGO

[Fragmenty zarzuconej wersji „Części przeklętej”]


NOTA WYDAWCY
Znak // oznacza brak jednej lub większej liczby stronic
rękopisu.
W dwóch pierwszych rozdziałach fragmenty oddzielone od
góry i od dołu wykropkowaną linią odpowiadają wcześniej­
szym lub późniejszym redakcjom rękopisu stanowiącego pod­
stawę wydania, którego braki uzupełniają.
Odsyłamy do tekstu Części przeklętej w przypadku fra­
gmentów, które zostały do niego bez większych zmian włą­
czone.
Rozdział I

Galaktyka, Słońce i Człowiek

Szaleństwo człowieka w każdej chwili


świadomego, że ziemia się obraca.
Kierkegaard

I. Warunki życia ludzkiego wyizolowanego


z wszechświata

Mawia się często, że dane naukowe są abstrakcyjne


i pozbawione sensu. Takie łatwe prawdy są bezwartościowe.
Wyobrażam sobie umysł skłonny do zamykania się w sobie,
łecz nie dopuszczający niczego, co ustaliła nauka (chociaż
traktuje ją beznamiętnie jak należy). Nauka jawiłaby mu się
niewątpliwie jako pułapka: opowiedziałby uczonym o trwo­
dze, jaką w nim budzą swą bezużytecznością i brakiem lęku.
Lecz to, czego dowiaduje się o świecie z książek, nie
wydawałoby mu się bezwartościowe. Pragnąc dowiedzieć
się czegoś o świecie, przeczytałby poniższe rozważania.

1. Galaktyka i jej ruch

W zagubionym punkciku niezrozumiałej przestrzeni


chodzimy tam i z powrotem po powierzchni mknącego
globu zamieszkiwanego oprócz nas przez rośliny i zwie­
rzęta. Jak mówią nam księgi, planetę tę ożywia zawrot­
nie szybki ruch: pocisk jest po tysiąckroć razy wolniejszy
niż Ziemia pędząca wokół swej galaktycznej osi.
210 Granica użytecznego

Planety, na której żyjemy, nie można wyabstrahować


od jej ucieczki: realny kształt Ziemi zależy od ożywiają­
cego ją ruchu (podobnie jak od masy, z której została
uformowana). Słońce porywające za sobą Ziemię wraz
z całym rojem innych planet dokonuje tak ogromnego
okrążenia, że przy szybkości trzystu tysięcy metrów na
sekundę na zatoczenie całkowitego kręgu swojej orbity
z ledwością wystarcza mu dwieście pięćdziesiąt milio­
nów lat.
Owa podróż, w którą nas za sobą porywa, jest nie
tylko długa i przebiega w zawrotnym tempie. Gdyby
Słońce i gwiazdy krążyły wokół jakiegoś centralnego
punktu, ów Wszechświat, w którym żyjemy, byłby cał­
kowicie czymś na obraz wiru planet (zmianie uległby
jedynie rząd wielkości); tymczasem tak najprawdopodo ­
bniej nie jest, gdyż planetarny wir podobny jest do
rozkwitającego kwiatu. Kiedy w jakiejś przestrzeni poza
granicami nieba odkrywamy jeden z tych olbrzymich
światów mających taką samą budowę jak nasz, nie ma on
zamkniętej struktury otoczonego pierścieniami Saturna,
lecz wygląd kłębiącej się eksplozji.
O Galaktyce1, w której łonie wiruje Ziemia, nauka
powiada, że złożona jest z miriadów gwiazd. Aby ją
przebyć z jednego krańca na drugi, światło (z właściwą
sobie prędkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę)
potrzebuje stu tysięcy lat. Nie znalibyśmy nawet kształtu
tego gwiezdnego kręgu, z którym jesteśmy złączeni,
gdybyśmy nie odkryli innych światów o podobnej do
naszego naturze. Umiejscowione daleko poza najodleg­
lejszymi gwiazdami, wiry te, ujawnione na zdjęciach
w zwolnionym tempie, mają wygląd nabrzmiałych ku
środkowi dysków. Są takie, które ukazują się nam z pro­
filu i przypominają Saturna w otoczeniu jego pierścieni

1 Termin ten stosowany jest szczególnie w odniesieniu do


wiru gwiazd, w którego skład wchodzi Układ Słoneczny.
Mleczna Droga jest wyglądem, pod jakim jawi nam się jego
rozwinięcie w przestrzeni.
Galaktyka, Słońce i człowiek 211

(środkowa kula jest wszakże spłaszczona i względnie


niewielka). Kiedy natomiast patrzy się na nie od przodu,
wówczas jak włosy Meduzy rozpościerają świetliste ra­
miona, które rozwijają się spiralnie (dlatego określa się je
mianem „spiral” lub „mgławic spiralnych”). Jądro i zwo­
je składają się z grudek materii utworzonej przez skupis­
ka niezliczonych gwiazd równie od siebie oddalonych co
gwiazdy naszego nieba. Mgławice te przypominają wiru­
jące słońca naszych nocnych zabaw, wyglądają jak eks­
plozja wywołana szybkim ruchem obrotowym. Być może
to podobieństwo do eksplozji jest złudne, jednak wedle
Eddingtona2 mgławice te są niestabilne: długość trwania
„eksplozji” miałaby odpowiadać ogromowi jej rozpięto­
ści. Świat byłby wirem eksplodującej materii.

2. Fundamentalne złudzenie nieruchomego podłoża

Ze względu na swe naukowe pochodzenie obrazy te


niewątpliwie cechuje niejaka sztuczność. Przyznać wypa­
da, iż nie tylko dane, z których je wywiedziono, są
niepewne, lecz na dodatek któregoś dnia zmodyfikuje je
nieprzerwany rozwój nauki. Wizja ta jest nie mniej
sensowna, gdy przeciwstawię ją potocznemu odczuciu
ziemi jako rękojmi rzeczy realnych: jej piękno tym
śmieszniejszą czyni kondycję ludzką taką, jak ją po­
strzegamy. W środku wszechświata ruchomego prze­
pychu jakże niegodny wydaje się nasz nieruchomy świat.
Niezależność, jaką przypisują sobie ludzie, wymyka się
jak niezawisłość wasala wyzwalającego się z dominium
suwerena. W środku nieba niewielki skrawek przestrzeni
proklamował autonomię. Złudna nieruchomość i rze­
czywista ciężkość naszego podłoża oderwały się od
ruchu, w którym gubi się całość. W chwili, gdy piszę,
rozpoznaję prawdę świata, który mnie unosi, lecz moja
podlegająca prawu ciążenia egzystencja nie może wy­

2 W The Rotation of the Galaxy, Oxford 1930.


212 Granica użytecznego

zwolić się od rządzących nią praw: prawda ta ciągle


jeszcze nie jest niczym innym jak tylko czymś w rodzaju
zewnętrznego widowiska! W istocie bowiem jak mógł­
bym uczestniczyć w upojeniu nieba? Patrzę', patrzenie
wymaga mojej skamieniałej obecności w tym punkcie
świata. Każdą z dostępnych zmysłom prawd, jakie roz­
poznałem, moja kondycja człowieka odnosi do niepraw­
dy nieruchomego podłoża, do złudzenia niewzruszonej
podstawy.

3. Dar słońca a podział peryferii ziemskich


na zachłanne cząsteczki

Jeśli trwam przy rozpatrywaniu poruszanych kwe­


stii z perspektywy naukowej, przychodzi mi na myśl
obraz galaktyk składających się z niezliczonych gwiazd
(lub z systemów gwiezdnych jednoczonych „wspólnym
ruchem”). Układ Słoneczny dorzuca do ruchu ob­
rotowego gwiazdy-jądra wir planet: planety te ob­
racają się same, czasem w otoczeniu pierścieni lub
satelitów. Każde z niebieskich ciał systemu poza ru­
chem, który spaja je z całością, ożywiane jest także
„intymnym ruchem” własnej aktywności tworzącej
go masy.
Gwiazda-jądro, Słońce, promieniuje: promieniowa­
nie Słońca jest bezustannym wyrzucaniem w przestrzeń
części swojej substancji w formie ciepła i światła (tak
trwoniona energia ma pochodzić z wewnętrznego roz­
padu substancji gwiazdy). Podobnie jak Słońce każda
gwiazda oddaje się niezmierzonej utracie energii, nato­
miast promieniowanie planety jest niedostrzegalne...
Ciała niebieskie składają się z atomów, lecz atom
ciała wysyłającego promienie — w każdym razie w przy­
padku gwiazdy o wysokiej temperaturze — znajduje się
bezpośrednio w mocy masy i „intymnego ruchu” gwiaz­
dy: nie istnieje możliwy do wyizolowania związek, do
którego mógłby należeć. W odróżnieniu od niego atom
Galaktyka, Słońce i człowiek 213

z ziemskiej gleby jest wyzwolony spod władzy central­


nej: należy do mocy tak niskiego rzędu, że w pewnym
sensie są one autonomiczne. Powierzchnia Ziemi skła­
da się z molekuł; każda taka cząsteczka chemiczna
wiąże pewną liczbę atomów; często cząsteczki łączą się
same z sobą, tworząc zbiorowiska o naturze koloidal­
nej bądź krystalicznej. Koloidy te łączą się następnie,
aby stworzyć autonomiczną indywidualność istoty ży­
wej: roślina, zwierzę, człowiek uciekają w ten sposób
od ogólnego ruchu świata, tworzą każde dla siebie
z osobna małe, odrębne od siebie i od całości światy.
Zwierzęta mogą się ze sobą łączyć. Ludzie także
skupiają się w niewielkie grupki, a małe grupy w coraz
większe, i wreszcie w państwa. Na szczycie tych związ­
ków jest się maksymalnie oddalonym od „natury”.
Mógłbym o tym powiedzieć, że „intymny ruch” Ziemi
odbywa się na wspak tego, jaki wykonuje gwiazda.
Gwiazda wypromieniowuje ciepło a nasze ziemskie
podłoże jest zimne. Gwiazda marnotrawi swoje siły:
nasze ziemskie podłoże dzieli się na cząsteczki zachłan­
ne na siłę. Zachłanność cząsteczek nie ma granic.
Jedna z nich //

[...] „Intymny ruch” Ziemi odbywa się na wspak


względem Słońca. Słońce promieniuje, a nasze ziemskie
podłoże pozostaje zimne. Słońce wydaje się mieć jedność'
płomieni, Słońce bez opamiętania trwoni swoje siły:
nasze ziemskie podłoże dzieli się na cząsteczki zachłanne
na siłę. Zachłanność cząsteczek nie zna miary: absorbują
one energię słoneczną oraz energię ziemskiego podłoża
w stanie wolnym. Silne zawłaszczają energię zgromadzo­
ną przez słabe. Ludzie zbierają żniwo wszystkich dostęp­
nych sił: absorbują, użytkują, akumulują bogactwa wsze­
lkiego rodzaju — słoneczne, mineralne, zwierzęce, roś­
linne. Na koniec silni zawłaszczają pracę słabych.
214 Granica użytecznego

II. Wszechświat odnaleziony przez człowieka naiwnego

1. Świadomość naiwna

Bez nauki nie mógłbym wygłaszać powyższych twier­


dzeń; nauka pozwala mi się nie śpieszyć. Ciąg dalszy książki
wychodzi od tych przesłanek: dopatruje się w życiu ludzkim
ekonomicznej zachłanności właściwej rozdzielonym ele­
mentom Ziemi i zarazem tęsknoty za chwalą, która w swej
istocie należy wyłącznie do niebios. Tak naprawdę każda
droga prowadzi do tego samego sporu, ale fakt, iż droga
nauki, zewnętrzna względem dogmatyki z powodu wykona­
nego przeze mnie zwrotu, prowadzi do dramatu duchowe­
go, nie może nie mieć konsekwencji dla ludzi.
W zasadzie terminy tej dyskusji narzuca religia mocą
zawsze posiadanego przez nią autorytetu. Autorytet ten
odsyła do naiwnego odczucia, którym przesiąknięty jest
najbardziej uczony spośród ludzi. Stąd regułą będzie tu
ścisłe rozdzielenie: w tej samej osobie część uczona
ignoruje część naiwną, choćby ten niedostatek wiedzy
miał sprawić, że człowiek stanie się sam sobie obcy. Ja
natomiast chciałem ukazać zgodność naiwnych odczuć
i danych przetworzonych przez naukę. W pewnym pun­
kcie swojego rozwoju nauka odnajduje naiwność, nie
popadając z tego powodu w sprzeczność: za to człowiek
nie odwraca się sam do siebie plecami.
W powszechnej i ignoranckiej świadomości Słońce
jest obrazem chwały. Słońce promieniuje: tak samo
przedstawiana jest chwała świetlista i promienna. Dla
człowieka naiwnego światło jest symbolem boskiej obec­
ności. Posiada wspaniałość i blask pozbawione jakiejkol­
wiek użyteczności, dające natomiast wrażenie wyzwole­
nia. Nawet dzisiaj, formułując sądy o życiu, gdy przywo­
łuje się oddane usługi, gdy mierzy się użyteczność,
w gruncie rzeczy jest się najbardziej wyczulonym na to,
co błyszczy. Najmarniejszy bourgeois marzy o tym, by
dorównać Słońcu (chociaż się do tego nie przyznaje).
Galaktyka, Słońce i człowiek 215

Mimo że mgławice pozostają aż do dzisiaj nieznane,


znacznie przewyższają wspaniałością Słońce. Na zdję­
ciach podobne są do ogromnych świetlistych pająków,
choć w rzeczywistości otwierają się, zatracają, podczas
gdy pająk przyczaja się w cieniu, aby schwytać (otchłanie
przestrzeni zaskakują zawsze niezmierzoną ironią nasze
zakurzone oczekiwania). Słodycz rozgwieżdżonej nocy,
rozdrobniony ogrom mgławic mają w sobie oczyszczają­
ce piękno rytu ofiarnego. Droga Mleczna mami mnie
swym bezkształtnym bezkresem, snem, który pozornie
zawierza w głębinie nieba: postrzegam ją jak wesz czup­
rynę, której ani całości, ani sensu nie może objąć.
Gdybym mógł się oddalić, opuścić ziemię — podążając
w przestrzeni kosmicznej za ruchem osi owego koła,
którego Droga Mleczna stanowi obręcz, ujrzałbym ją
w jej pełnej chwale, jak rozpościera w długich zwojach
świetlne ramiona potwora. Droga Mleczna ma dła nas
kształt galaktycznej mgławicy analogicznej do tych,
o których wiemy, że wyciągają swe nieskończone ramio­
na na niepojęte odległości.

2. Ludzkie odczucie upadku

Przez chwilę pozostaję olśniony wspaniałością nieba,


lecz wkrótce potem moja myśl podejmuje swój rytm. Już
same pisane przeze mnie zdania, praca, którą wykonuję,
sprowadzają mnie szybko do perspektywy zwykłych
zajęć. Muszę wprowadzić w siebie tę część życia, co
spadła z gwiazd, włączając ją w tok przyziemnych roz­
ważań. [Skreślone-. Chociaż pragnę zatracić się w nocy,
w dziennym świetle prowadzę tylko działalność kreta.
Czasem przygnębia mnie poczucie tego upadku.
Banałem byłoby powiedzieć o człowieku, iż jest
„upadłym bogiem, który nie zapomniał o niebie”, cho­
ciaż to najmniej obiektywna definicja.] Moje życie toczy
się w sercu niezmierzonego wszechświata. Mam z tego
powodu poczucie trwożnej wielkości, lecz zaledwie do-
216 Granica użytecznego

strzegłem moją wielkość, poczucie komizmu sprowadza


mnie na powrót w moją małość. Nic bardziej zamknięte­
go na oczywistą boskość nocy jak ten obliczalny świat
pracy, której brak wydaje na pastwę zimna i głodu.
W niebie miriady gwiazd nie pracują, nie robią niczego,
co zmuszałoby je do zatrudnienia się, Ziemia natomiast
wymaga od każdego człowieka trudu, przymusza go
do wydatkowania całych swych sił na niekończącą się
pracę.
Poczucie upadku, upodlenia jest ponadczasowe i wy­
raża się praktycznie wszędzie w mitach opowiadających
o utracie złudzeń. Księga Rodzaju wyraziła to w sposób
jaskrawy, uświadamiając nam, że po popełnieniu grze­
chu nasza Ziemia została przeklęta. Bóg pogniewał się
na swoje stworzenie: „W pocie więc oblicza twego
będziesz musiał zdobywać pożywienie, aż powrócisz do
ziemi, z której zostałeś wzięty”3 — oznajmia. Nędza
człowieka jest bardziej upadlająca niż okrutna: cóż bar­
dziej upokarzającego niż męcząca zachłanność czepiająca
się najdrobniejszych rzeczy, okraszona zdaniami już to
cierpkimi, już to ironicznymi, a najczęściej ogłupiający­
mi? Nasza podstępna egzystencja przypomina panów
feudalnych nieznacznie uniezależniających się od słab­
nącego suwerena. A przecież nasze wymazanie z pamięci
Ziemi i rozgwieżdżonego nieba, którego część stanowi­
my, jest dużo bardziej definitywne niż zapomnienie
wasali o swych obowiązkach wobec suwerena. Wasal
neguje prawo do kontrolowania jego interesów, czło­
wiek w zasadzie nie wie niczego o wszechświecie, który
go unosi (jak wesz nie ma pojęcia, że dziecko, którego
czuprynę bruka, biega po podwórku).
[Skreślone-. Ja osobiście pamiętam o tym, że jestem
unoszony, i przygnębia mnie brak troski o to ze strony
innych, co w niczym nie zmienia sedna sprawy.
Ignorancja jest większa, jeżeli zasada użyteczności
przeważa nad innymi.

3 Rdz III, 19. [Przyp. wyd. poi.]


Galaktyka, Słońce i człowiek 217

Zachłanność „wielkiej bezosobowej masy” jest mniej


kapryśna niż zachłanność człowieka przeszłości. Nie zna
kompensaty „niewielkiej liczby bezosobowej”, której
zredukowane formy podtrzymywali feudalny możno-
władca lub król. Większość wyznaje moralność utylitar­
ną. Nawet w odniesieniu do najbardziej powszechnie
uznawanych wartości ostatecznym kryterium jest dla niej
pytanie: „Czemu to służy?” (zadowala się niejasnymi
odpowiedziami, lecz dla spokoju należy utrzymywać
niejasności: pomiędzy techniką a bezinteresowną kul­
turą, pomiędzy przyjemnością a koniecznym odpręże­
niem). To, co niczemu nie służy, uznawane jest za
pozbawione wartości, a przecież to, co służebne, jest
tylko środkiem. Użyteczność odnosi się do nabywania,
wzrostu ilości produktów lub środków pozwalających na
ich wyprodukowanie, jej przeciwieństwem jest nato­
miast bezproduktywne wydatkowanie. W tej mierze,
w jakiej człowiek uznaje moralność utylitarną, można
powiedzieć, że niebo się przed nim zamyka: nie pozna
bowiem poezji i chwały, a Słońce będzie dlań jedynie
źródłem kalorii.]

3. Chwała odnaleziona w darze z samego siebie

Upadek współczesnego człowieka różni się od tego


opisanego w Biblii. Nie jest zatrważający, a wręcz sta­
nowi wyraz rozumnego postępowania. Przeciwnie, upa­
dek człowieka naiwnego nadszedł z zewnątrz, jak gdyby
spadł z nieba, był w mniejszym stopniu stanem niż
odmową poddania się mu. Człowiek naiwny nie był
obcy we wszechświecie. Niezależnie od trwogi, z jaką
stawiał mu czoło, oglądał to, co się w nim działo,
jak zabawę, na którą został zaproszony. Dostrzegał
jego chwałę i poczuwał się do tego, by odzwierciedlać
ją, samemu również otaczając się chwałą. Plemiona
dawnego Meksyku, które obrazują to z najbardziej ude­
rzającym okrucieństwem //
218 Granica użytecznego

// czarny kapelusz: przed posągiem bóstwa, pozostałoś­


cią dawnych czasów bojaźni, ten mały mieszczuch nakrywa
boską głowę swoim kapeluszem. Bardziej naiwni, ci, których
wyszydza współczesna mądrość, ludzie minionych epok, nie
zachowywali się wobec świata jak my, jakby byli mu obcy.
Jego niepoznawalna natura wzbudzała w nich trwogę, lecz
patrzyli na widowisko, jakiego im dostarczał, jak na zabawę,
na którą, jak sądzili, zostali zaproszeni. Upadek był w nim
w mniejszym stopniu stanem, a bardziej odmową poddania
się mu. Albowiem nie tylko potrafili docenić chwałę
wszechświata, lecz także mniemali, iż najlepszym sposobem
poznania chwały byłoby samemu postępować w sposób
chwalebny. Nasze pokolenia przeznaczają chwale dużo
więcej, niż im się wydaje, lecz dary owe mają dla nich sens
mniej jasny niż ich niewiedza, która je spowija. Ludy
dawnego Meksyku jednoczyły człowieka z chwałą wszech­
świata: słońce było owocem szaleństwa ofiarniczego,
a bóstwo o ludzkim kształcie, umierając w żarze ogniska,
dało początek wspaniałości dnia. Zatem lud aztecki
dostrzegał to, co „cywilizowani” mogliby dostrzegać, lecz
widzą jedynie z rzadka: jedność ofiary i światła, równoważ­
ność upajającego daru z siebie i nie mniej odurzającej chwały.
Franciszkanin Bernardino de Sahagun, który spisy­
wał swoje notatki w połowie XVI wieku, przytacza to,
co opowiedzieli mu starzy Meksykanie:

Mówi się, że zanim nastał dzień, bogowie zebrali się


w miejscu zwanym Teothuacan... i że odezwali się w te
słowa: „Kto podejmie się oświetlania świata?”, na co pe­
wien bóg, zwany Tecuciztecatl, odparł: „Ja podejmuję się
oświetlać go”4.

// Potem księżyc wzniósł się także na horyzoncie:


wahanie Tecuciztecatla sprawiło, że świecił mniej jasno.
Wszyscy bogowie, opierający się czy nie, musieli później

4 Zob. s. 55 niniejszego tomu. [Przyp. wyd. poi.]


Galaktyka, Słońce i człowiek 219

umrzeć: wiatr pozabijał ich wszystkich, ażeby ich ofiara


wprawiła w ruch nowo narodzone gwiazdy. Inni powie­
dzą, że opowieści te świadczą o wierze w magiczną
wartość czynów i mylą prawa rządzące wszechświatem
z tymi, jakim podlega ludzkie życie. Niemniej jednak
celem działalności magicznej jest chwała solarna, której
nie można zamknąć w użyteczności; analogia między
ofiarą śmierci w płomieniach a słonecznym blaskiem jest
odpowiedzią człowieka na widoczny splendor wszech­
świata. Ludzie, którym zachłanność nie pozwala dzielić
upojenia światów, odnajdują wszakże dostęp do owego
upojenia w rytach ofiarnych. Wybrałem mit o Nanauat-
zinie, którego poświęcenie powiela się w wielu rytuałach
kosmogonicznych. Ze słonecznego paleniska czyni on
chwałę, do której aspiruje życie ludzkie, lecz osiągnąć ją
może dopiero w śmierci: Nanauatzin, mały syfilityczny
(bubosó) bożek, uchodzi przed skąpstwem Ziemi, rzuca­
jąc się w płomienie; skacze w palenisko, jest nie mniej
marnotrawny niż Słońce.

Ofiary z ludzi w Meksyku

Ta aztecka legenda to ilustracja całej niniejszej ksią­


żki. „Gwiazda słoneczna” jest jej centralnym punktem;
jak zwierciadło, „śmierć w rycie ofiarnym” odbija ży­
wość jego blasku; „trwoga” Tecuciztecatla świadczy
o przejmującym sensie naszej śmierci. Jednak nie tylko ta
opowieść — wszystko, czym było azteckie imperium,
jest ilustracją mojej odpowiedzi. Jeśli w naszym życiu
istnieje pewna siła ciążenia oddzielająca nas od Wszech­
świata, to czyż nie może ona także zaznać ruchu lekko­
ści, który stanowiłby odkupienie tego wielkiego ciężaru?
Ten ruch jest w moich oczach tym, co nas ożywia, kiedy
jesteśmy spragnieni chwały. Także ekscesy chwały i ry­
tów ofiarnych, jakie cechowały dawny Meksyk, wnoszą
do naszej wiedzy więcej niż mniej przerażające obyczaje
innych narodów. Istnieje w nas pragnienie chwały spra­
220 Granica użytecznego

wiające, że dążymy do tego, żeby żyć jak gwiazdy,


marnotrawiąc nasze dobra i nasze życie.
Śmierć buboso związana była z krwawymi rytami
ofiarnymi Meksyku. Cztery dni postu przestrzegane
przez bogów, co roku przestrzegane były również przez
Azteków ku czci Słońca: w tym czasie poświęcano
trędowatych jeńców, chorych na skórę jak buboso. Nie
ma lepiej znanych w szczegółach i straszliwszych heka-
tomb od tych, które składano w meksykańskich świąty­
niach.

// bóg, którego uosabiała ofiara, padał pod ciosami


obsydianowego noża kapłana. Gwałtownym ruchem wy­
rywano serce, aby unieść je ku słońcu, zanim przestanie
drgać. Większość ofiar stanowili jeńcy, stąd idea, że
wojna jest niezbędna do odmłodzenia słońca, gdyż bez
wojny słońce by zgasło.
Najbardziej poruszającą z tych ofiar jest ta, którą
składano „około Wielkiej Nocy zmartwychwstania”
z młodzieńca o nieskazitelnej urodzie5. Na jesieni po­
święcano kobiety w świątyni zwanej Coatlan. „Kiedy
nieszczęsne wkraczały na świątynne schody, jedne śpie­
wały, inne krzyczały, inne jeszcze płakały” (księga II,
rozdział XXXIII).

4. Wojny i śmierć wojowników

W rytuałach tych uderza to, że są komedią „daru


z siebie”. W mitach bogowie składają być może siebie
samych w dobrowolnej ofierze, lecz bynajmniej nie
dotyczy to uosabiających ich ofiar: jeniec nie może się
ofiarować, dar byłby możliwy tylko wtedy, gdyby był on
wolny. A jednak ofiar z jeńców nie da się oddzielić od
warunków, które je umożliwiały, czyli od wojen i od
niewątpliwego ryzyka śmierci. Meksykanie rozlewali

5 Zob. s. 57 niniejszego tomu. [Przyp. wyd. poi.]


Galaktyka, Słońce i człowiek 221

krew jedynie pod warunkiem, że sami ryzykowali życie6.


„Przez nią potwierdzone zostaje twoje pragnienie i twoja
ofiara...” (księga VI, rozdział XXXI).
Wojny i zagłady wiązały się ściśle z obyczajami,
z autentycznymi darami z siebie, z rytualnymi paro­
diami. Ponieważ rytuał ofiarniczy był ostatnim aktem
dramatu zawiązującego się „w szczerym polu”, można by
powiedzieć, że żołnierz nie unikał jego zgubnego wpły­
wu. Ten, kto przyprowadzał jeńca, miał nie mniejszy niż
kapłan udział w świętej grze7... nie obawiają się ani strzał
ani mieczy, ale przeciwnie — uważają je za rzeczy
przyjemne, jakby to były kwiaty i wykwintne dania.

6 Zob. s. 61 niniejszego tomu. [Przyp. wyd. poi.]


7 Zob. s. 62 niniejszego tomu. [Przyp. wyd. poi.]
Rozdział II

Bezproduktywne Wydatkowanie

I. Chwalebne zachowania w ekonomii azteckiej

Rzezie, jakich dopuszczali się Meksykanie, stawiają


nas w obliczu otchłani. Przyciągani przez trwogę, nie­
wątpliwie nie przestaniemy zbliżać się do tej otchłani,
lecz teraz pragnę na chwilę odwrócić się od niej, po­
święcając dalszą część rozważań chwale, której poszuki­
wanie stanowiło jedyny cel Meksykanów.
Meksykanie nie zagłębiali się w otwartej przez siebie
samych otchłani. W ostateczności można by powiedzieć,
że po przybyciu Corteza Meksyk w nią wpadł, lecz
zdarzyło się to tylko tego jednego dnia. Aż do końca
Meksyk żył upojony chwałą. Nie jak za naszych czasów;
wówczas częściej mieszały się ze sobą prawdziwa trage­
dia i poczucie ironii. Dla Meksykanina chwała nie
znajdowała się, tak jak dla nas, z dala od codziennego
życia. Nie była sztuczną błyskotką. Wielu spośród nas
postrzega chwałę jako zbytek czy wręcz błahostkę. Dla
Meksykanina zdobycie chwały było celem życia w spo­
sób tak naturalny jak dla nas fakt, że ma się nogi, żeby
chodzić. Było to tak bezdyskusyjne, że rodziło poczucie
głębokiej ironii wobec życia ludzkiego (a nawet wzglę­
dem bogów). Chwała była jedyną miarą; górowała nad
każdą inną możliwością, nie mówiąc już o tym, że
podporządkowywała sobie wszystkie inne dążenia.
Zgiełk świąteczny, podobnie jak bitewny, miały w sobie
skuteczną moc, analogiczną do tej, jaką posiada bijące
224 Granica użytecznego

serce. Sprawiał on, że człowiek i każde, nawet najskrom­


niejsze z jego działań stawało się na miarę Wszechświata.
Ten związek ożywiał pracę ludzi i powodował płodność
pól. Nawet sens zbiorów wyrażany był w tańcach i skła­
daniu ofiar.
Aztecy mylili się, kiedy — podobnie jak inne ludy
naiwne — nadawali swoim rytuałom moc równą tej, jaką
mają prace na roli, a jednak ich życie i plony niewątpliwie
związane były ze wspaniałościami nieba. Nic bardziej
logicznego, jak przypisać wzniosły cel aktywności ekono­
micznej: panowanie czystej konieczności jest bardziej
wrogie życiu niż groza (człowiek jest w szczególności
bardziej zdegradowany — a wcale nie mniej okrutny
— kiedy działa pod wpływem odrażającej konieczności,
niż kiedy jest powodowany pragnieniem zaspokojenia
ekscesywnych namiętności). Składanie ofiar stwarzało
więzy przymierza człowieka z wszechświatem. Ich pod­
stawą była wiara w skuteczność rytuałów, lecz aby je
usprawiedliwić, wystarczy odwrócić ich sens: Meksyka­
nie nie mogli sprawić, aby natura postępowała tak, jak oni
chcą, lecz przynajmniej żyli z nią w harmonii.

1. Szczodrość władcy

W swych zabawach i swych wojnach Aztecy w pe­


wien sposób dostosowywali się do świata; swoją popęd-
liwość przypisywali niebu i ziemi.
Porywczość powodowała rytm życia, za którym mu-
siały nadążać rolnictwo i handel. Celem aktywności
ekonomicznej nie było żmudne podtrzymywanie życia,
lecz była ona przede wszystkim wprzęgnięta w służbę
chwały. Osoba władcy ucieleśniała chwałę społeczności.
Władca jest obrazem całego ludu: to, czego oczekuje od
niego tłum, który on sobą jednoczy, jest wiernym wyra­
zem powszechnej woli. Wolą całego ludu było, żeby jego
obraz był rozrzutny. //
Bezproduktywne wydatkowanie 225

[...] Wolą ludu było, żeby był rozrzutny. „Królowie”


— mówi Sahagun (księga VIII, rozdział XXIX) — „szu­
kali okazji //’ ...czynili mu podarunki stosowne do
zasługi i przyjemności, jaką im sprawił”.]

Władca dysponował wielkimi bogactwami, które


musiał wydawać ad maiorem gloriam populi sui na
sztukę, uroczystości i wojny. Musiał trwonić je gestami
szczodrości — a nawet tracić je w grze.
Szczodrość królewska jest wymogiem ludu we wszys­
tkich epokach i pod wszystkimi szerokościami geografi­
cznymi. Jest ona kluczem, bez którego sens aktywności
społecznej byłby niezrozumiały. Rozum każę rozpat­
rywać tę aktywność — z wyjątkiem błędów — jako
zgodną z zasadami, na których się ona opiera. Teorie
ekonomiczne ukazują wielkie zmiany, odwołując się do
praw zachowania lub równoważności. Operacje dokład­
nie odpowiadające tym prawom są już same w sobie
wystarczająco niejasne i nastręczają wystarczająco dużo
problemów, dlaczego zatem na dokładkę ignorować
przepływ bogactwa odpowiadający wrodzonym potrze­
bom tłumów, który uosabia funkcja króla?
Myśl racjonalna może od biedy interpretować ten
przepływ jako obrzydliwe marnotrawstwo, do którego
często stawał się okazją: krytykuje zatem, jak należy,
nadużycia, lecz wrzuca z nimi do jednego worka stary
obyczaj, na który przystał lud. Głęboki sens bogactwa
umyka w ten sposób naszym sądom; jesteśmy wywiedze-
ni w pole potrzebą rozumowania, czyli kalkulowania
wszystkiego.

2. Dar jako forma wymiany

Szczodrość w dawnym Meksyku była jednym z at­


rybutów suwerena, „przywódcy ludzi”. Ale władca był

' Zob. s. 71-72 niniejszego tomu. [Przyp. wyd. poi.]


226 Granica użytecznego

jedynie najbogatszym spośród tych, którzy musieli speł­


niać powszechne oczekiwania. Oczekiwania owe bogaci,
szlachta, handlarze byli zobowiązani spełniać każdy we­
dle swoich możliwości. Uroczystości wymagały trwonie­
nia bogactw, które wszyscy możni powinni gromadzić.
Wojownicy i „kupcy” prokurowali sobie ofiary, które
należało ofiarować bogom, przez wzięcie do niewoli (na
wojnie) lub kupno. Należało budować świątynie, mno­
żyć cenne ofiary dla bóstw, przyozdobić ofiarników
i ofiary, ponosić koszty rytualnych festynów. Uroczysto­
ści związane z publicznym kultem opłacane były osobiś­
cie przez bogaczy, a przede wszystkim przez kupców.
O wielkich kupcach dawnego Meksyku i ich obycza­
jach23: „gdyż wierzyli, że jeśli przedmioty, które przywo­
zili, docierały w tym dniu do domu, wchodziły do mego
jako rzeczy święte i jako takie miały w nim pozostać .

3. Zbytkowne wydatki kupców

yfj tych praktykach przedmiot wymiany nie był „upa­


dły”, lecz zachowywał więzy ze światem chwały. Dar,
jaki z niego czyniono, był znakiem chwały. Składając go
w ofierze, udowadniano swoje bogactwo i powodzenie .
Sam władca uczestniczył w uroczystości składania ofiar,
po której następowało wspólne spożywanie ciał w domu
kupca. „
Praktyki te, a zwłaszcza „wymiana poprzez dar , są
zbyt odległe od naszych; ich dokładne znaczenie //

// stanie się wyraźniejsze, kiedy zestawi się je z po-


tlaczem z północnego zachodu Ameryki (gdyby nie owe
porównania, które wnoszą nieco jasności, można by je
uważać za mylące aspekty banalnej rzeczywistości). Da­
lej wykażę, że prąd chwalebnych zachowań w naturalny

2 Zob. s. 73 niniejszego tomu. [Przyp. wyd. poi.]


3 Zob. s. 73-74 niniejszego tomu. [Przyp. wyd. poi.)
Bezproduktywne wydatkowanie 227

sposób ożywia ekonomię i nie podlega mu jedynie


ekonomia burżuazyjna. Dopiero społeczeństwo „ludzi
zysku” przeciwstawiło się jako pierwsze chwalebnym
zachowaniom. Burżuazja uważa chwałę za śmieszną
w porównaniu z użytecznością. Czasem spotkać można
chwalebne zachowania służące materialnemu intereso­
wi: burżuazja toleruje je wówczas i schlebia im, lecz
równocześnie nimi gardzi. Skrytym planem naszej ślepej
burżuazji jest przecież uczynienie z nas zwierzęcia //
Wykażę dalej, jak ekonomia wciągnięta zostaje
w prąd chwalebnych zachowań. Można to traktować
jako słabość. Ale nawet jeśli umknie tej słabości, zachłan­
na praktyka wielkiego przemysłu i świata interesów
będzie z tego powodu jeszcze bardziej wroga człowieko­
wi. Świat mieszczański gardzi zachowaniami chwaleb­
nymi i uważa je za podrzędne względem zachowań
użytecznych. W istocie mieszczaństwo czyni z człowieka
służalcze i mechaniczne zwierzę. To, co powiedziałem
o „chwalebnych zachowaniach” kupców meksykańs­
kich, prowadzi do kontestacji utylitarnych zasad, na
jakich opiera się ta nieludzka cywilizacja. Przeprowadza­
jąc analizę faktów dotąd niezbyt dobrze znanych, dam
nowy przegląd historii ekonomii. Łatwo mi będzie wy­
kazać, że „zachowania użyteczne” są same w sobie
bezwartościowe: jedynie nasze „zachowania chwalebne”
determinują życie ludzkie i przydają mu wartości.

W świecie, w którym piszę, świadomość upadku


wartości mieszczańskich jest jeszcze niezbyt wyraźna.
Praktyczny rozwój tych wartości, ich gigantyczny rezul­
tat, wydaje się jeszcze bezdyskusyjny. Młodzieńcza poga­
rda zdaje się chybiać celu i w pewnym sensie jest
zawieszona w próżni. Krytykę ekonomii burżuazyjnej
przeprowadza się na kilka sposobów, lecz jej punktem
wyjścia jest zawsze bezprawne wykorzystywanie pracy.
Nie zauważa się, że zrujnowała ona dekadenckie instytu­
cje ancien regime’u nie będąc w stanie niczym ich
zastąpić. Rozważania, jakie przeprowadziłem na temat
228 Granica użytecznego

Meksyku i jego obyczajów, wprowadzają nowe pojęcie:


każdy człowiek będzie musiał pewnego dnia zobaczyć,
że zachowania użyteczne nie mają same w sobie żadnej
wartości, że jedynie zachowania chwalebne wnoszą do
życia światło, że tylko one potrafiły uczynić je cennym.,
Burżuazja musi splugawić tę wartość, aby prowadzić
swoje interesy. //

[II. Zasada obrony albo strata konieczna]

[I. Produkcja dla produkcji]

Produkcja dla produkcji

Racjonalna myśl ma skłonność do redukowania


ludzkiej działalności do produkcji i zachowania dóbr.
Uznaje, że celem życia jest wzrost, czyli powiększanie
i zachowywanie bogactw, a konsumpcję uważa za
równoważną spalaniu paliwa przez silnik; nie do­
strzega w niej nic poza elementem niezbędnym do
produkcji.
Zasady te wyraża ze szczególną dozą prostoty od­
powiedź pewnego rosyjskiego robotnika (z mniejszą
ostrożnością, niż czynią to traktaty burżuazyjnych profe­
sorów): //

[2. Wydatki chwalebne]

[3. Chwała, „cel” aktywności ludzkiej]

// że „celem” nabycia jest umożliwienie utraty części.


Niezręcznie byłoby rozwodzić się nad utylitarnym wyja­
Bezproduktywne wydatkowanie 229

śnieniem strat. Prawdą jest, że utrata ma sens życia, że


najczęściej jest płodna, podczas gdy zamknięte systemy
bogacenia się są jałowe. Jednakże owa płodność wynika­
jąca ze strat nie jest ich „celem”. Sama jest swoim
własnym uzasadnieniem — musi znaleźć swój własny
„cel” — w nowych stratach, które umożliwia. Zycie
ludzi przebiega jak rozbłysk gwiazd: w gruncie rzeczy
nie ma ono innego sensu poza tym rozbłyskiem, ostate­
cznym sensem życia jest jego chwała.

III. Działalność ekonomiczna


w społeczeństwach chwalebnych

1. Potlacz, ekonomia daremnej chwały

Podporządkowanie produkcji wydatkowaniu wyraź­


nie odpowiada archaicznym formom wymiany. Ekono­
mia klasyczna wyobrażała sobie pierwotną wymianę pod
postacią handlu towar za towar. Dlaczego sądzono, że
na początku nabywanie i wymiana opierały się na zasa­
dzie gromadzenia, nie zaś na przeciwnej zasadzie utraty
lub niszczenia? Bezpodstawność tej koncepcji odkryto
dopiero niedawno.
Ukazałem meksykańskich kupców praktykujących
obdarowywanie bez żądania odpłaty. Jednak ich obycza­
je (podobnie jak urządzane przez nich uczty) nie są
najważniejsze. Mogą stanowić tło obyczajów Indian
z północno-zachodniego wybrzeża Ameryki, którzy
w żywej jeszcze formie praktykują paradoksalny system
wymiany — etnografowie nadają temu systemowi nazwę
potlaczu. Mniej lub bardziej wyraźne ślady tego obyczaju
odnaleziono we wszystkich społeczeństwach.
U Tlingitów4. Rzucają je w morze albo rozbijają.
Na podstawie odkrycia potlaczu stwierdzono, że
początkiem handlu nie była bezpośrednia wymiana, lecz

4 Zob. s. 76 niniejszego tomu. [Przyp. wyd. poi.]


230 Granica użytecznego

pożyczka na procent. Dorzucać nadwyżkę, kiedy się


oddaje, to uiszczać odsetki, płacić lichwę. W krajach
potlaczu bogactwo jest chwalebnym skutkiem strat
— z których wynika szlachectwo, honor i ranga w hiera­
rchii społecznej. Chwałę zyskuje ten, kto daje najwięcej.
Zysk, który jest tego skutkiem, może być z czasem
skalkulowany przez zachłanność: [troska o korzyść była
nieobecna — albo przynajmniej zawieszona — kiedy
atrakcyjność obyczaju zadecydowała o jego powszechno­
ści. Nawet dzisiaj ideałem byłoby ofiarowanie potlaczu
tak wielkiego, że nie sposób byłoby go odwzajemnić. Na
pewne rytualne zniszczenia nie zna się odpowiedzi.]

2. Ekonomia święta

[Mówi się, że dzięki bogactwu człowiek nie musi się


obawiać biedy. Tymczasem, chociaż w każdej epoce
bogactwo pomagało w przetrwaniu złych dni, to prze­
cież w tej mierze, w jakiej oznaczało nabywanie mocy,
moc ta była mocą tracenia. Ludowa świadomość daw­
nych czasów wiązała fortunę z istotami obdarzonymi
chwałą, z egzystencją suwerenną, na wysokości, na lasce
ogromnych potrzeb straty.
Cywilizacje nieprzemysłowe pozostawiają bogatym
troskę o finansowanie kosztów uroczystości. Najmoż­
niejszy gromadzi bogactwo przeznaczone na nagłe zmar­
notrawienie go: praca ludu wytwarza bogactwo, a boga­
ty je akumuluje: cała społeczność wydaje je jednorazo­
wo, chwalebnie, nie zaspokajając innej potrzeby niż
pragnienie ekscesu.]
Potlacz jest młodzieńczym etapem fortuny. W wielu
społeczeństwach implikacja chwały i rywalizacji, którą
obrazuje, nie jest zapisana w wyraźnie określonych for­
mach. Gdzie indziej natomiast ślady tej instytucji są
oczywiste. Nasze obyczaje pośmiertnego czuwania,
uczty weselnej, wzajemnego obdarowywania się kom­
plementami, prywatne uroczystości, na których rywali­
Bezproduktywne wydatkowanie 231

zują ze sobą wielkie fortuny, sprawiają, iż trwa w nas,


mimo chciwości, impuls euforycznego i złowrogiego
marnotrawstwa. Impuls ten jest dla człowieka równie
naturalny, jak pianie dla gardzieli koguta [w przeciwień­
stwie do transakcji handlowej, potlacz jest obrazem serca
ludzkiego, krewkiego, wypełnionego w całości zgieł­
kiem, szczodrością, ale i agresją.]
Potlacz jest wszakże tylko indywidualną formą odru­
chów, które należą do życia społecznego. Poza reakcjami,
w których do głosu dochodzi inicjatywa osobista, ogólnie
rzecz biorąc obyczaj obligował bogatych do dawania
bogactw niezbędnych do tego by opłacić uroczystości.
I tak, bogaci Rzymianie ponosić musieli koszty widowisk
i igrzysk. Obowiązek ten różnił się od podatku: chodziło
w pierwszym rzędzie o zachowania chwalebne, do któ­
rych obligowała ranga związana z posiadaniem dóbr.
Sensem moralności, w której obowiązuje honor, jest
święto. Słowo bogactwo zachowało oddźwięk tego sen­
su, który implikuje chwałę. Pakiety akcji pozbawione są
atrakcyjności [złoto natomiast, z samej swej natury,
łączy bogactwo z blaskiem. Blask nie może jednak istnieć
dla samotnego zadowolenia skąpca. Nawet jeśli posia­
dacz napawa się złotem dla siebie, jego blask musi
promieniować dla tłumu. Święta wydawane, celebrowa­
ne przez cezara stanowiły sens jego władzy: promieniują­
ce szczęście władcy zarażało entuzjazmem tłum.
Ta naturalna eksplozja bogactw pomniejszona zo-
staje w świętach prywatnych. Święto ukryte, wydawane
za murami, jest sprzeniewierzeniem], wobec którego lud
jest bezsilny. Eksces samotnych rozkoszy wiąże prze­
kleństwo ubogich z fortuną. Przekleństwo to może być
zgubne do tego stopnia, że targnie się na przepych
i zniszczy go. Chociaż święta otwarte były dla tłumów
nędzarzy (bywało nawet, że odwracały porządek społe­
czny, że niewolnik stawał się panem, a pan usługiwał
niewolnikowi), wywodziły się wszak z bogactwa, toteż
na dłuższą metę zaczęły wzbudzać odrazę, a ich prze­
pych znienawidzono. Biedni utyskiwali po tym, jak
232 Granica użytecznego

doznali dobrodziejstw marnotrawstwa i igrzysk. Nie


utyskiwali bez przyczyny, albowiem w ostatecznym roz­
rachunku bogaci drwią sobie z nich, sprzeniewierzając
promieniowanie, które posiadają, na swój egoistyczny
użytek.

IV. Rola Kościoła i Reformacji

1. Ekonomia chrześcijańska przed Reformacją

// albo nie dawać — i który pozostaje związany


z osobistym zbawieniem duszy. Chrześcijaństwo wrogo
nastawione wobec żądnych chwały zachowań ludzi,
przeciwstawiło im zachowania dobroczynne, które nie
są zachowaniami jedynie użytecznymi — wydatek dob­
roczyńcy jest dlań bezproduktywny. Jałmużna jest wręcz
tak odległa od postawy interesownej, że Stary Testament
utożsamia ją z ofiarą.
To prawda, że przed Reformacją chrześcijanie reago­
wali na pragnienie chwały jedynie słabą irytacją. Chrześ­
cijanie nie są, jak mieszczanie, z definicji przeciwni
chwale. Mówią, że Bóg stworzył człowieka na swoją
chwałę. Po oficjalnym zlikwidowaniu pogaństwa świat
chrześcijański stał się chłonny na jego ducha, o czym
świadczą liczne święta pogańskie włączone do rytuałów
kościelnych. Kościół tolerował nawet prawdziwą odręb­
ną religię na użytek szlachty, która moralność Ewangelii
zastąpiła jej całkowitym przeciwieństwem — moralnoś­
cią honoru (osobistej chwały). Dozwalał, by kwitła tra­
dycja dworska, a popierając ascezę, nie przeszkodził
narodzinom prawdziwej wiary w miłosne upojenie. Koś­
ciół tym słabiej przeciwstawiał się prądom obfitości, iż
prądy te przenikały go i wewnętrznie przekształcały.
Pokrył ziemię wybudowanymi na chwałę Bożą budow­
lami, w których celebrowano bajeczne ceremonie. Jał­
mużna, sprzeniewierzona swemu pierwotnemu celowi,
przeznaczana była na zbytek. Nad każdym miastem, nad
Bezproduktywne wydatkowanie 233

każdą wioską wznosiły się wieże kościołów i katedr,


dając świadectwo męki Chrystusa, daru, który ze swej
śmierci uczynił wszystkim ludziom. Od równiny po
dolinę, dzwonnice i wieże podporządkowywały ludzi,
domy i drogi znakowi poświęcenia. Bezużyteczne piękno
dumnie głosiło zasadę święta: trzeba — mówiła wieża
— aby części bogactw nie przeznaczać na to, co niezbęd­
ne; stworzone są, by stać się przepychem; dobrowolnie
ofiarowane, zmarnotrawione, muszą posłużyć do stwo­
rzenia dzieł dostępnych każdemu. Dzieła te byłyby pus­
te, gdyby nie ofiara, ich wspaniałość byłaby jedynie nic
niewartym blichtrem, gdyby nie przywoływała krwi mę­
ki; dar uczyniony z bogactw byłby wręcz szokujący,
gdyby nie był przedsionkiem prowadzącym do daru
najwyższego. Ta prawda, którą obwieszcza wieża, to nie
Ewangelia: to religijna prawda czasów pierwotnych.
Spoglądam na ten świat wokół mnie, najeżony dzwon­
nicami i wieżycami jak wyzwanie, jakie każdego dnia
przeszłość rzuca teraźniejszości: ogół tych kościołów
i innych gmachów, ceremonii, które się w nich celebruje,
koszty utrzymania księży (nie mówiąc o pozbawionych
swego przeznaczenia bogactwach muzeów) obrazuje
część przeznaczoną na dar. Jednak przed oczami mam
tylko to, co przetrwało. Chwalebne dary czynione Koś­
ciołowi stanowiły przed Reformacją sumę terytorium
równą tej, jaką zajmował naród: gdyby we władzy
jednego dzierżawcy zgromadzić te „dobra martwej ręki”,
miałoby się do czynienia z prawdziwym imperium po­
chodzącym z dobrowolnych darów zrodzonych z daru
najwyższego. Trwoga (strach przed piekłem) przyczyniła
się częściowo do powstania tego gmachu hojności, lecz
— tak czy inaczej — trwoga jest towarzyszką chwały.

2. Upadek ekonomii święta

// kiedy zasady nie są już przestrzegane, można je


odwoływać lub próbować je obalić. Nic bardziej prze­
234 Granica użytecznego

ciwstawnego Ewangelii niż renesansowy Kościół. Ewan­


geliczne ubóstwo było przedmiotem kpin. Kościół posia­
dał ogromne, lecz rozrzucone włości, których nie byłaby
w stanie obronić żadna armia: ostrzyli sobie na nie zęby
zachłanni książęta. Reformacja skrytykowała i zrujnowa­
ła ekonomię kupczącą chwałą, której patronowała hiera­
rchia kościelna. Świat wkroczył w kryzys wzrostu, a za­
grożony Kościół zmuszony był powrócić do swoich
zasad fundamentalnych. Połowa Europy zapomniała
o religijnym przepychu: cała Północ obnosiła się z pros­
totą graniczącą ze skąpstwem, bardziej umiarkowany
stał się nawet Rzym. Kaprys poddał się wówczas władzy
rozumu: począwszy od Reformacji pod kierownictwem
wielkiej burżuazji rozwinęła się moralność wroga wszel­
kiemu marnotrawstwu i społeczeństwo utylitarne.
W epoce wynalazków i odkrywania Ziemi ludzie
zaczęli mierzyć część przeznaczoną na chwałę. Miasto
włoskie jednoczyło się z niebem poprzez sens i przepych
swoich budowli. Jednak jego widoczne bogactwo nie
było zgodne ani z doktryną chrześcijańską, ani z rozu­
mem. Rozum ogranicza potrzeby, na które możemy
sobie pozwolić. Konieczne jest godziwe mieszkanie
i zdrowe jedzenie. Natomiast chwała i ogólnie rzecz
biorąc wszelkie uniesienie są niepotrzebne i szkodliwe
dla ekonomii. Wiara ewangelicka wroga jest chwale
ziemskiej, a życie w chwale przyznaje jedynie zmarłym.
Dla wierzącego nic nie jest bardziej oddalone od praw­
dziwej chwały niż rujnujący przepych tego świata. Aby
doznać chwały niebiańskiej, konieczne jest unikanie jak
tylko się da chwały ludzkiej, piętnowanie jej ułudy.
Człowiekowi bożemu wystarczy być użytecznym i miło­
siernym. Jego miłosierdzie winno odpowiadać rygorys­
tycznemu duchowi Ewangelii, która podkreśla tradycję
judaistyczną: niechaj nie wie lewica, co czyni prawica!
Reformacja fundowała życie na zgodności przyziemnej,
ziemskiej użyteczności z pośmiertną chwałą, zbawie­
niem, którego nigdy nie można być pewnym, lecz do
którego prowadzi wyłącznie droga użyteczności. Wyda­
Bezproduktywne wydatkowanie 235

tki na próżną chwałę — których tłum żądał od bogatych


— wydawały się protestantowi w najwyższym stopniu
sprzeczne z pobożnością. Odcinał się od nich tym bar­
dziej, że zdecydowanie indywidualistyczna postawa bar­
dziej niż czemukolwiek innemu przeciwstawiała go ludo­
wemu upojeniu. Zdarzało się, że bogaty dewot akumulo-
wał zysk z aktywności przemysłowej, nie znajdując żad­
nego innego sposobu na zastosowanie tego zysku jak
ekstensja swojego przedsiębiorstwa. To poświęcenie zło­
ta działalności użytecznej zbiega się w czasie z rozwojem
kapitalizmu. Bogactwo traciło swój dotychczasowy sens
chwalebnego blasku. Na pieniądz zaczęto spoglądać jak
na środek produkcji-, kapitał jest środkiem produkcji,
toteż, podobnie jak Kościół przeznacza człowieka Bogu,
kapitalizm — lecz dużo skuteczniej — przeznacza pie­
niądze na kapitał.
Od epoki Reformacji nowe wynalazki i odkrycia
powiększyły dziedzinę użytecznego działania. Jednakże
wzbogaciły ludzi tylko w paradoksalny sposób: wprzęgły
ich bogactwa w rozwój tętniącej życiem sieci przedsię­
biorstw, która z dnia na dzień coraz bardziej się powięk­
szała. Pracowita transformacja natury w produkt,
w rzecz do sprzedania, rozpoczęła się w dniu, w którym
przestano wyczerpywać zasoby ludzkie na wzniosłą ko­
rzyść płynącą z chwały. Stary świat kościołów jedno­
czący miasta z niebiosami umarł, wydając na świat ten,
który znamy, z fabrykami wznoszącymi się pośród nie­
użytków i hałd.

V. Protestancka Ameryka a rozwój kapitalizmu

1. Purytańska geneza człowieka interesu

Upadek Meksyku dokonał się w tym samym roku,


w którym zebrał się sejm wormacki będący właściwym
początkiem Reformacji. Zycie opuściło to wielkie aztec­
236 Granica użytecznego

kie miasto: opustoszałe piramidy ofiarne porosła trawa.


W tym samym czasie Luter otwarcie wystąpił przeciwko
pogaństwu Rzymu. Nikt, ani Hiszpanie, ani Luter, nie
chciał świata, który nadchodził, lecz praktyczny rozum
miał stopniowo zredukować człowieka do poziomu inte­
resu. Świat nigdy nie był tak bogaty, lecz jego bogactwo
było ukryte — podobnie jak jego nędza (która nie
zniknęła) — pod szarym płaszczem użyteczności: nigdy
jeszcze świat nie był tak ubogi. Ani Cortez, ani Luter nie
mogliby przewidzieć rezultatu tak odmiennego od ich
oczekiwań. Luter podtrzymał odziedziczone po starożyt­
nych moralne potępienie tej podstawy kapitalizmu, jaką
jest pożyczka na procent. Cortez zajął się podbojem
i łupiestwem; jeśli zniszczył pewien świat, to naiwnie,
tak jak dziecko niszczy ptasie gniazdo. Jeden i drugi
przyczynili się jednak do narodzin porządku wartości,
któremu podlegają dzisiaj wszystkie nasze sądy.
Zarówno swoimi analizami tekstów i faktów, jak
i odwołując się do statystyk, Max Weber udowodnił
istotną rolę protestantów w rozwoju kapitalizmu (Die
protestantische Ethik und der Geist des Kapitalismus,
1.1: Religionssoziologie). W naszej epoce zaobserwować
można, jak w obrębie tego samego regionu protestanci
wybierają karierę w interesach, a katolicy skłaniają się
raczej ku wolnym zawodom. W tej orientacji zawodowej
największą rolę nie odegrała jednak Reformacja luterań-
ska — aktywnie przyczynił się do tego kalwinizm, nie
tylko atakami na zbytek, lecz również doktryną. Zwłasz­
cza purytanie angielscy i amerykańscy twórczo rozwinęli
nowe zasady: odrzucili wszelką kontemplację uważaną
za bezużyteczną i poświęcili się bez reszty pracy użytecz­
nej. Skuteczność wszelkich zajęć i przystojność produk­
tywnego życia uważali za jedyne znaki zawsze niepewnej
łaski. Nic nie przeciwstawia się bardziej duchowi święta
niż moralność purytańska; purytanie z Anglii usiłowali
usunąć przyjemności związane z Bożym Narodzeniem
i ludowy zwyczaj maika. W Ameryce, gdzie ta moralność
kupców nie napotykała oporu ze strony szlacheckich
Bezproduktywne wydatkowanie 237

uprzedzeń i pogardy szlachty dla handlu, purytanie


znacząco wpłynęli na ukształtowanie się dominującego
stanu ducha w wymiarze daleko wykraczającym poza
granice swojej sekty. Dążący do zysku „człowiek inte­
resu”, poświęcający całe życie pracy i systematycznie
powiększający swoje przedsiębiorstwo, był dla Nowego
Świata tym, czym dla Europy archaicznej święty lub
człowiek honoru.

2. Użytkowanie fortuny sprowadzone


do powiększania fortuny

Ameryka Północna różniła się od Starego Kontynen­


tu bardziej jeszcze, niż się to zazwyczaj dostrzega. W ka­
tolickiej Europie aktywność ludzka w dalszym ciągu
z prowincjonalnych małych domków ciążyła ku cent­
rum, skupiając się wokół najwyższego w mieście gma­
chu, gdzie przechowywano pamięć o tajemnicy ofiary,
gdzie kultywowany był duch hojności. W protestanckiej
części Europy przetrwały pierwotne formy relacji mię­
dzyludzkich i relacji ludzi z niebem: zewnętrznie miasto
i wieś nie przestały grawitować wokół starego Kościoła.
W całym starym świecie arystokracja narzucała swoją
pogardę dla sklepikarzy: sklepikarze odwzajemniali im
tę pogardę, otwarcie drwili sobie z arystokracji, lecz
w duchu poddawali się urokowi tych, których krytyko­
wali jako pasożytów.
W starych krajach Europy kapitał był podstawowym,
lecz nie najszlachetniejszym zastosowaniem dla pienią­
dza. Stary system wartości zachował prestiż częściowo
śmieszny, częściowo przestarzały, ale pociągający. Pury-
tańska pasja robienia interesów w swej najczystszej cyni­
cznej formie przyjęła się jedynie w protestanckich kra­
jach Ameryki. Żaden tradycyjny sposób wydatkowania
nie stanowił tu konkurencji dla jedynego wartościowego
zastosowania pieniądza, czyli przedsiębiorstwa, z roku
na rok rozbudowywanego lub tworzonego od podstaw.
238 Granica użytecznego

Prawdziwy człowiek interesu nie zarabia pieniędzy


ani po to, żeby dostarczać sobie przyjemności, ani żeby
prowadzić wystawne życie; nie pracuje ani dla siebie, ani
dla swoich bliskich: pieniądze zarabiane są po to, żeby je
zainwestować. Można je zastosować tylko w taki sposób,
żeby przynosiły zysk, gdyż nie mają innej wartości czy
sensu poza bezustannym bogaceniem się, które umoż­
liwiają.

3. Przypowieść o maciorze

Amerykanin Benjamin Franklin w połowie XVIII


wieku formułuje tę koncepcję bez osłonek. Według
Maxa Webera wyraża on ducha kapitalizmu w prawie
klasycznie czystej formie.
„Przypomnij sobie” — pisze Franklin — „całe kolu­
mny funtów szterlingów”5.
Świat mieszczański charakteryzuje owo obrzydzenie
do marnotrawstwa, groza odczuwana na myśl o świętach
i ofiarach. Purytanie uznawali przynajmniej, że ostatecz­
nym celem jest chwała Boga. Skazywali to nietrwałe
życie na pracę dlatego, że uważali je za czcze lub
przeklęte. Człowiek interesu, któremu ascetyzm otwo­
rzył drogę, pierwszy przypisał wartość temu, co użytecz­
ne: za wzorzec wziął kapitał, bogactwo zainwestowane
w przedsięwzięcie. Niezależnie od tego, czy moralność
purytańska miała trwać czy zniknąć, czy wreszcie pozo­
stać tylko jako dekoracja, utrwalił się świat nowych
wartości powiązany niekończącym się ruchem pasów
transmisyjnych i kół zębatych. Moralnie większość ludzi
zdała się na wyrażone liczbowo wyniki fabryk: sądy
Boga przypisujące wartość celom chwalebnym nominal­
nie zostały podtrzymane, lecz stały się niezrozumiałe.
Pomyślność w interesach bez chwały stała się celem,
użyteczność stała się wartością morałną.

5 Zob. s. 135-136 niniejszego tomu. [Przyp. wyd. poi.]


Bezproduktywne wydatkowanie 239

Fabryka była miarą człowieka; zajęła miejsce wszyst­


kiego innego i wszystko inne uczyniła bezwartościowym.
Wcale nie była jakimś Behemotem, nie było w niej nic
świętego czy potwornego: od samego początku była
działalnością racjonalną, dającą się sprowadzić do ra­
chunków. Rozwinęła się wedle stałych praw, posuwając
się drogą wiodącą od sił, jakimi dysponują ludzie, po
potrzeby, które należy zaspokoić. Na drodze tej człowiek
spotkał dotąd tylko ziemię uprawną, kapryśną tak jak
jego siły i jego potrzeby. Ziemia nie wymagała ani
akumulacji sił (stworzenia, a potem bezustannej ekstensji
kapitału), ani dostosowania potrzeb. Dokąd gospodarka
opierała się na rolnictwie, częściowe marnotrawstwo
bogactw nie odbijało się na stosunkowo stabilnej produ­
kcji; nie mogło zaszkodzić następnym plonom. I odwrot­
nie, produkty rolne zaspokajały popyt trudny do za­
spokojenia — upłynnianie towarów było łatwe. Nad­
mierna produkcja rozwijająca potrzeby, wymagająca ba­
dania rynku i reklamy, była niewyobrażalna w czasach
„człowieka pól” — „człowiek pól” prowadził egzysten­
cję ciężką, ograniczoną, lecz nie musiał jej dostosowywać
do zmieniającej się każdego dnia stopy procentowej.
Przemysł zmusił ludzi do bogacenia się, do przeznacza­
nia sporej ilości pieniędzy na inwestycje w środki produkcji.
Ludy rozwinięte musiały w ogólnych zarysach stosować
w praktyce maksymy Franklina. Wszędzie konieczność
coraz większego rozwoju przemysłowego rugowała potrze­
bę hojności czy ofiary. Język Franklina brutalnie podkreśla
nieredukowalną antynomię: ten, kto marnotrawi, „zabija”,
zabija maciorę i zabija jej tysięczne potomstwo... Dawniej
„człowiek chwały” zabijał bez potrzeby płodną samicę po
to jedynie, aby porozumieć się z kapryśnymi bóstwami.
W rozumieniu „człowieka interesu” zabójca macior,
„człowiek ofiary”, jest niemoralny. Biznes, przemysł,
kapitał, akumulacja są przeciwieństwem ofiary: burżuazja
ucieleśnia ową konieczność uniknięcia marnotrawstwa,
mieszczanin wyraża swą powściągliwością, monotonią
swej egzystencji posępną wolę uniknięcia ofiary.
240 Granica użytecznego

4. Depresja

Ameryka Północna była par excellence krajem wzros­


tu przemysłowego. Tam anonimowa, bezosobowa za­
chłanność przemysłu mogła bez przeszkód rozprzestrze­
niać swą mrówczą zapobiegliwość. Nic nie powstrzymy­
wało tego ślepego dążenia: przedsiębiorstwo musiało
w nieskończoność gromadzić, akumulować siłę. Oczywi­
ście fabryka sprzedawała swoje produkty, ale należność
za nie odpowiadała wartości towarów. Cena zawierała
zysk niezbędny do powiększenia kapitału. Przeciwsta­
wiona chwale daru — dostawa towaru ma za cel zysk
i akumulację zysku; dzień w dzień gwarantuje bezustan­
ny wzrost. Przedsiębiorstwo kapitalistyczne wzrasta i ni­
szczy to, co się mu opiera. Musi transformować i przy­
swajać sobie to, co napotyka na swej drodze: wcześniej
czy później całość dostępnej siły znajdzie się w jego
trybach. Fabryka zna wyłącznie siłę roboczą na jej miarę:
proletariuszy, maklerów, księgowych, techników, i jak
tylko może, ignoruje ludzi. Żadne ciepło międzyludz­
kiego porozumienia nie łączy tych, którzy wpadli w jej
tryby: przedsiębiorstwo kapitalistyczne napędzane jest
zachłannością bez namiętności, wykorzystuje pracę bez
serca — a za jedynego boga ma własny wzrost. W czasie
prosperity praca w niczym nie korzysta z dodatkowego
dochodu, lecz kiedy dochodowość spada, pracodawca
wyrzuca robotnika: z braku aspiracji do chwały — a do­
kładniej, z braku aspiracji humanistycznych — ludzie nie
mogą uważać się za solidarnych; między nimi istnieje
jedynie zachłanność dóbr, która dzieli. Dobroczynność,
będąc tylko komedią solidarności, jest grymasem, a nie
rzeczywistym lekarstwem na rozpad więzów między­
ludzkich.
Społeczeństwo przemysłowe to tłum złożony z izo­
lowanych istnień. Nawet sam wygląd życia zmienia się
całkowicie: zamiast dumnych miast-państw odbijających
jak w zwierciadle niebo i ziemię — bezbarwne przyga­
szone miasta, pogrzebane pod swymi przedmieściami
Bezproduktywne wydatkowanie 241

i wzbudzające rozdzierający serce smutek. Współistnieją


tutaj deprymująca pomyślność i nadmierna ekscytacja
nędzy. Ludzie ze wszystkich stron buntują się, odnaj­
dując najlepszą część samych siebie w ucieczce, w upoka­
rzającej negacji rzeczywistości!
Niepohamowany rozwój przemysłu mający za cel
jedynie siebie, a nie ludzi, od samego początku prowa­
dził do fatalnego błędu. Formułując zasadę świata
współczesnego, Franklin nie chciał zrozumieć, że nie da
się oszczędzać bez końca, sprawić, aby zaoszczędzone
pieniądze w nieskończoność przynosiły zysk — podob­
nie jak nie można pozwolić, aby maciory reprodukowały
się w tysiącach. Mogę sobie we śnie wyobrazić wieś­
niaków zadeptanych przez tysiące wieprzy: podobnie
bogaci mieszkańcy Ameryki zaczęli odczuwać głód, mar­
nieć przy mnożonym ponad miarę kapitale. „Przypo­
wieść o maciorze” obrazuje ten dziwaczny błąd. Samo
słowo kapitał związane jest etymologicznie z najprostszą
formą ruchomego i produkcyjnego bogactwa, ze stadem
złożonym z pewnej ilości głów — capita (francuskie
słowo cheptel — „pogłowie”, które oznacza dzisiaj ten
rodzaj bogactwa, powstało z wywodzącego się z ludowej
łaciny słowa capitale). W innych czasach pasterz wy­
dzielał ze stada i poświęcał część przeklętą, której doma­
gały się niebezpieczne moce święta. Amerykański czło­
wiek interesu dysponował swoimi bogactwami jak bez­
władną i nie mogącą mu zagrozić rzeczą-, jak maciorą,
która miała wyprodukować do tysiąca wieprzy..., a któ­
rej nie można było zabić, nie popełniając przestępstwa.
Za naszych czasów człowiek interesu jest ofiarą tysiąca
macior, zrujnowany i doprowadzony do tego, że pragnie
umrzeć.
Rozdział III

Świat Prywatnego Wydatkowania

I. Dojrzały kapitalizm

1. Bezosobowy charakter drapieżności


współczesnego kapitalizmu

Duch starych przemysłowców, głucha wrogość pury-


tanów, pragnienie produkowania w nieskończoność, były
to — prawdę mówiąc — nie tyle przyczyny, ile raczej
symptomy systemu. Za naszych czasów protestantyzm
odgrywa niewątpliwie rolę drugorzędną (a nawet nieisto­
tną) w kierujących naszym życiem mechanizmach. Małą
fabryczkę, miejsce osobistej aktywności purytanów, za­
stąpiły bezosobowe spółki; ale mechanizm działa w tym
samym kierunku. Traciłbym czas, gdybym chciał ustalić
przyczyny, lecz ja pragnąłem jedynie ukazać sens kapitału.
Duch kapitału przejawiał się dawniej w purytańskiej
fabryce, której właściciel poświęcał swój majątek na
produkcję, przeznaczając zyski na powiększenie fabryki.
Jest ona obrazem pędu porządkującego działalność kapi­
talistyczną, wyraźnie oddzielającą cele produkcyjne od
chwalebnych. Kapitalizm dzisiejszy to ogół przedsię­
biorstw, w których aspekt osobisty i nostalgie moralne
są nieobecne. Jeśli ożywia go nadal duch purytanizmu,
to jedynie w sposób czysto mechaniczny. Struktura
ekonomii nie jawi się już jako związana z posępną epoką
chrześcijańskiej świadomości, lecz jako wynikająca z re­
lacji między przedsiębiorstwami.
244 Granica użytecznego

Część przedsiębiorstw produkuje przede wszystkim


środki produkcji, inna część towary konsumpcyjne. Jeśli
ogół przedsiębiorstw przestaje się rozwijać, plany sprzeda­
ży wytworów pierwszej grupy załamują się. Ze swej strony
owa pierwsza grupa przestaje kupować zarówno produkty
konsumpcyjne na potrzeby własnej produkcji, jak i środki
produkcji, które produkowała zazwyczaj na własny uży­
tek. Tak zdezorganizowany system rozpada się. Wywołuje
zatem w sposób jak najbardziej bezosobowy — i najbar­
dziej opresyjny — wolę nieskończonego rozwoju przemys­
łu. Z powodu wzajemnych stosunków, jakie je łączą, jest
to wola wszystkich przedsiębiorstw. W obecnych warun­
kach awersja burżuazji posiadającej kapitał do zastosowa­
nia bogactw dla chwały wynika z systemu, a w żaden
sposób nie wynika z upodobań osobistych.
Można jednak zauważyć, że żądza wzrostu przedsię­
biorstw nie pojawia się wprost. O żadnym z nich, a nawet
o wszystkich jako całości, nie sposób powiedzieć, że
opętane są żądzą absorbowania wszelkich dostępnych sił.
Jedyną życiową koniecznością, jaka nimi kieruje, jest
sprzedaż wytworzonych przez nie produktów. Ich żądzę
zaspokoić może pośrednie wyjście: nowe przedsiębiorst­
wo jeszcze nieistniejące albo powiększenie istniejącego
przedsiębiorstwa (jedna i druga możliwość w niewielkim
tylko stopniu zależy od woli tych, którzy żyją w oczeki­
waniu). Jedynie zewnętrzny wzrost konsumujący nadwy­
żki produktu pozwala na rozwój przedsiębiorstwa. Ten
rodzaj pośredniej zachłanności, której przedmiot z defi­
nicji jeszcze nie istnieje, to spekulacyjna wola kapitału.
To spekulacyjna wola kapitału regularnie wyniszcza całą
planetę, dążąc do zagarnięcia pod swą władzę i eksploa­
tacji wszystkich ludzi i całości dostępnych sił.

2. Planowanie zastosowania dostępnych zasobów

Wolą tą jest wolny kapitał, część kapitału, którą


można zainwestować. Wolny kapitał nie jest określoną
Świat prywatnego wydatkowania 245

częścią kapitału. Na ogół wypracowane zyski nie są


inwestowane bezpośrednio we wzrost przedsiębiorstw
(w powiększenie ich liczby czy rozbudowę). Świeży
pieniądz ożywia grę (giełdę). Swobodny kapitał jest
w pewnym sensie tym świeżym pieniądzem, ale wprowa­
dzony zasadniczo na giełdę, zostaje wchłonięty przez
różnorodną masę. Wartość dostępnego kapitału określa
nie suma pieniędzy odnosząca się do niedawnych zys­
ków, a jeszcze mniej ilość wyprodukowanego materiału
oddanego do dyspozycji tego, ktokolwiek ma zamiar
powiększyć przedsiębiorstwo, a już najmniejszy wpływ
mają zasoby siły roboczej. Swobodny kapitał jest co
prawda podstawą woli spekulacyjnej, lecz w ostatecz­
nym rozrachunku jest tym samym co ta wola, która
rozciąga albo ogranicza jego wartość. Swobodny kapitał
to spekulacja zachłanności na tym, co możliwe w kwestii
wzrostu przedsiębiorstw.
Spekulacja biorąca pod uwagę rynek zbytu odgrywa
drugorzędną rolę. Możliwość sprzedaży wyrażana jest
możliwością budowy. Akcje przemysłu konsumpcyjnego
mogą pójść w górę, jeśli bezpośredni rynek zbytu tych
zakładów wzrośnie. Całość kursów zależy od możliwości
zainwestowania swobodnego kapitału. Zazwyczaj wyso­
kie kursy odpowiadają optymistycznym perspektywom
projektów inwestycyjnych. Cała spekulacja jest planowa­
niem zastosowania zachłanności. Tylko pod tym warun­
kiem (można racjonalnie tworzyć projekty rozwoju)
dokonuje się ruch aktywności przemysłowej, a wpisane
w nią pragnienie zostaje zaspokojone. To, co kiedyś było
celem konkretnego człowieka, przede wszystkim przed­
siębiorcy, stało się celem bezosobowego systemu. W sys­
temie nie jest łatwo dostrzec, jak artykułuje się wola,
chociaż nie zmieniła się ona tak bardzo. Tak jak pierwsi
przedsiębiorcy kalwińscy, system przeznacza pieniądze
na ekstensję środków produkcji. Pieniądz wiąże się z eks-
tensją do tego stopnia, że staje się jedną z jej funkcji; jego
masa rośnie, jeżeli rosną same możliwości ekstensji
i — przeciwnie — maleje, jeśli te możliwości maleją.
246 Granica użytecznego

W tym wypadku niezaspokojenie żądzy zachłanności


nie jest zwykłym zatrzymaniem wzrostu. Systemy ak­
tywności ludzkiej — i ogólnie, aktywności organicznej
— znają stany równowagi, ale prawu temu nie podlega
kapitalizm: rośnie on albo marnieje. Kiedy tylko kapitał
przestaje wzrastać, system załamuje się. Zatrzymanie
wzrostu wykazuje zresztą zaskakujące cechy. Nieza­
spokojenie żądzy wzrostu nie oznacza materialnej nie­
możności dokonywania operacji niezbędnych dla życia,
takich jak dostarczanie pracownikowi środków utrzy­
mania czy nawet, ogólnie rzecz biorąc, wytwarzania (w
zasadzie pozostaje to w dalszym ciągu możliwe, a nawet
byłoby łatwe do zrealizowania), lecz niemożność roz­
planowania dostępnych środków. Z braku możliwości
zaprojektowania wzrostu machina zatrzymuje się: sys­
tem — którego pierwsze skutki wyrażały się w za­
chowaniu purytańskiego przemysłowca, a potem frank-
linowskiego człowieka interesu — jest zastąpieniem
naiwnego istnienia z dnia na dzień projektowaniem
egzystencji. Postępowanie naiwne było właściwe ekono­
mii święta: przeznaczało dostępne nadwyżki pracy na
dzieła zbytkowne (zapewniało utrzymanie życia na
podstawowym poziomie). Przed epoką kapitalistyczną
nie dostrzegano wyraźnie możliwości poprawienia tego
stanu rzeczy. Pragnienie uczynienia egzystencji lżejszą
z pewnością zachęcało do poświęcania części nadwyżek
na dzieła dobroczynne. Nie brano w ogóle pod uwagę,
tak jak usiłujemy dokonać tego obecnie, przeznaczenia
całej dostępnej pracy na poprawę ogólnego poziomu
życia.

3. Moralna obojętność kapitału

Kapitalizm wyraźnie odcina się od troski o polep­


szenie ludzkiego losu. Przemysł produkujący przedmioty
zbytku przyczynił się w dużej mierze do jego rozwoju.
Jedyną cechą decydującą staje się akumulacja kapitału,
Świat prywatnego wydatkowania 247

projekt systematycznego rozwoju sił produkcyjnych. Od


samego początku panuje największa obojętność moralna
odnośnie do zastosowania produktów. Zdarzało się
— i nie było w tym nic nadzwyczajnego — że przemysł
kraju znajdującego się w stanie wojny dostarczał swemu
przeciwnikowi materiałów niezbędnych do produkcji
uzbrojenia. Insekty nie zaprzestają instynktownych dzia­
łań niezależnie od niekorzystnych dla nich rezultatów,
jakie same wywołują. Podobnie jest z kapitalistycznym
przemysłem. Jednakże rozwój aktywności produkcyjnej
jako całość mógł jedynie odpowiadać istniejącym po­
trzebom i — w miarę jak wzrastała masa produkcji
— średniej tych potrzeb. Wydawać by się mogło, że
niezależnie od dobrego czy złego okresu kapitalizm ma
za cel podwyższenie poziomu życia, lecz jest to złudze­
nie. Współczesna produkcja przemysłowa podnosi śre­
dni poziom, nie zmniejszając nierówności klas i tylko
przypadkiem może zapobiec niepokojom społecznym.

4. Stosunek gra-projekt

Kapitalizm jest obojętny na osobiste zyski, jakie


zachłanni spekulanci zgarniają kosztem innych. W swej
istocie kapitał ma tylko jedną potrzebę: być projektem
rozwoju, który wykorzystuje wszystkie możliwości. Do
tego przez dłuższy czas wystarczali uczciwi kalwiniści.
Najważniejsze, aby pewna liczba ludzi miała projekty
i realizowała je — inni grają na nich. Dawny fabrykant
decydował się podjąć pewną produkcję, gromadził (aku-
mulował) środki, potem sam grał, realizując swój pro­
jekt. Taki ogół operacji mógł być dziełem jednego
człowieka działającego w ramach jednego przedsiębiors­
twa. Za naszych czasów projekt, akumulacja i gra stano­
wią odrębne operacje. Te trzy operacje mogą wymagać
różnych osób lub grup. Człowiek może powziąć i zreali­
zować swój projekt, niczego nie akumulując ani nie
grając kapitałem, którym dysponuje; może akumulować
248 Granica użytecznego

i nie grać, a w ostateczności może nawet grać, nie


dokonawszy żadnej akumulacji.
Zasadnicze znaczenie ma to, że ponieważ kapi­
talizm jest w swej istocie projektem — a akumulacja
w odniesieniu do projektu jedynie konsekwencją — gra
w nieunikniony sposób przebiega między akumulacją
a projektem. W kapitalizmie gra ma w sobie coś
heterogenicznego: jest efektem względnej niemocy.
Kapitalizm, gdyby mógł, unikałby gry; system ubez­
pieczeń rozwinął się jako skutek właściwego mu stanu
ducha. Nie może jednak usunąć ryzyka: zakumulowana
suma odpowiada danemu projektowi tylko wtedy,
gdy się nie gra, i odwrotnie, projekt kapitalistycznej
aktywności różni się od fantazji tylko tym, że jest
grą kapitału.
Ale pomiędzy grą a projektem istnieje fundamentalna
antynomia. Duch projektu, od którego pochodzi kapitał,
jest przeciwieństwem ducha gry, który pochodzi od
święta. O różnicy tej mówię szerzej w dalszej części
książki; tutaj zaznaczę jedynie, że te przeciwieństwa (w
pewnym sensie) są komplementarne. W wybuchu śmie­
chu, to prawda, gra obywa się często bez projektu
— w poezji nienawiść do projektu wzmaga się (i to na
próżno) — lecz w każdym razie projekt pozostaje in-
herentnie związany z grą, podobnie jak gra z projektem.
To, że się gra, oznacza upodobanie do zdawania się na
los szczęścia, a projekt, planowanie — troskę o to, żeby
niczego nie pozostawiać przypadkowi. Jednak upodoba­
nie czy troska mają swoje granice: gracz obmyśla swoje
posunięcia, a nawet najbardziej rozsądny człowiek musi
podejmować ryzyko. Projekt gracza podporządkowuje
się zafascynowaniu grą, z którą — jak w pakcie z diab­
łem — ściśle związana jest wola. Gra w przedsięwzięciu
to ta jego część — zredukowana do minimum — która
wydana jest na los przypadku. Nie można dokonać
zdecydowanego podziału na grę z jednej i na projekt
z drugiej strony, lecz jedynie stwierdzić, czy w danej
działalności dominuje jedno, czy drugie.
Świat prywatnego wydatkowania 249

Projekt dominuje w aktywności kapitalistycznej. Gra


jest tu ograniczona do operacji giełdowych. W jakimś
sensie giełda eliminuje wręcz gorączkę gry z działalności
przemysłowej. Operacje są odseparowane, gracz bierze
na siebie całą gorączkę. Wielki kapitalista czy prze­
mysłowiec — spadkobiercy tradycji kalwinistycznej
— wyraźnie różnią się od spekulanta, postaci niezbędnej,
wprawiającej kapitał w ruch, umożliwiającej jego na­
pływ, lecz względem systemu heterogenicznej. Za spra­
wą spekulacji ruch tworzenia kapitału, tendencja do
przeznaczania pieniędzy na rozwój sił produkcyjnych,
nabiera atrakcyjności gry. Tendencja ta musi współ­
pracować z grą: spekulacja sprawia, że część zysków
zostaje roztrwoniona. Częściej niż przemysłowcy czy
typowi kapitaliści, spekulanci bywają osobami próżnej
chwały, dokonującymi wielkich wydatków na osobiste
cele. Kapitalizm przystaje na ich marnotrawstwo. Prze­
mysłowiec czy wielki kapitalista w zasadzie zadowalają
się tym, że realizują swe projekty. Lecz bardziej niż
oni sami podejmują i wprowadzają w czyn swoje pro­
jekty, to one tworzą i realizują ich samych. W takiej
mierze, w jakiej są oni funkcjami społecznymi, to znaczy
agentami bezosobowych operacji, sytuują się na prze­
ciwległym biegunie w stosunku do wielkiego pana feu­
dalnego czy kościelnego dygnitarza. Ich rola polega
na przeznaczaniu bogactwa na produkcję, na odciąganiu
go od zastosowania dla chwały. Częściowo unikają
tej roli, lecz wyłącznie jako jednostki. Mogą wydawać
bezproduktywnie jedynie jako osoby prywatne, lecz
paradoksalnie zmuszeni są do ukrywania tej hojności.
Spekulanci w większym stopniu wymykają się zasadzie
mieszczańskiej dyskrecji — są przecież ludźmi gry. Nie
ma wyraźnego podziału na graczy i ludzi projektu.
Jedna i druga kategoria wyraża się w jednostkach ty­
powych, pomiędzy którymi w nieunikniony sposób musi
powstać antagonizm. W takiej mierze, w jakiej spekulant
jest wiernym odbiciem kapitalizmu, szef przedsiębior­
stwa żywi dla niego pogardę.
250 Granica użytecznego

5. Hybrydyczny charakter spekulanta

Czysty spekulant jest wewnątrz systemu elementem


heterogennym. Zwalnia solidnych przywódców kapitali­
stycznych z obowiązku bycia ludźmi gry wewnątrz świa­
ta projektów. Spekulant akceptuje tę rolę i w ten sposób
wpada w impas moralny: nie jest niczym, nigdy nie był
niczym innym — w gruncie rzeczy — jak tylko wy­
znaniem niemocy podszytym zwodniczą arogancją. Nie
będąc nawet autentycznym graczem, nie może preten­
dować ani do przepychu, ani do moralności. Bogactwo
w jego rękach nie jest przeznaczone ani do tego, żeby
spłonąć w chwale, ani żeby produkować, a gra bez
barwności gry jest jedynie służebnością względem gry:
utylitarny język nie może nadać jego życiu uczciwości
użyteczności, a odbiera mu blask gry. Jedynym roz­
wiązaniem dla niego jest bezwstyd pieniądza pozbawio­
nego innego sensu poza prywatną przyjemnością.

6. Świat indywidualnej wolności


i prywatnej przyjemności

W kapitale uderza, a nawet zbija z tropu, jego


różnorodność. W swej istocie jest to ruch osobistej
zachłanności, zdominowany w swym rozwoju najwyższą
obojętnością zarówno wobec interesu prywatnego, jak
publicznego. To machina skazana na ogólny wzrost.
Jednak ostateczną konsekwencją jego bezosobowej natu­
ry jest rozwinięcie w charakterach ludzkich cech inte­
resowności kosztem skłonności społecznych. Maszyne­
ria kapitalistyczna jest czynnikiem rozkładu. Na ile
mogła, zmiażdżyła instytucje średniowieczne, uwalniając
wolę indywidualną.
W tym sensie kapitaliści przemysłowi — homogeni­
czni względem maszynerii — nie mogli w pełni, otwarcie
zrealizować ostatecznej konsekwencji systemu. Jeśli się
temu dobrze przyjrzymy, tylko spekulant — pomimo
Świat prywatnego wydatkowania 251

swego heterogenicznego charakteru — okaże się praw­


dziwą, doskonałą jednostką. Przemysłowiec również jest
jednostką wyzwoloną z dawnych ram, prowadzącą dzia­
łalność w gruncie rzeczy z całkowitą obojętnością wobec
interesu publicznego. Ale jego fabryki to dzieła wspólne,
które wyodrębnia wyłącznie ich partykularny sposób
zarządzania. Odczucie fundamentalnego podporządko­
wania fabryki interesowi wspólnemu jest tak silne, że
kapitalista przemysłowiec czuje się moralnie zmuszony
do udawania tego podporządkowania, do hipokryzji tak
doskonałej, że czasem z tego powodu cierpi (nie mając
możliwości zaradzenia temu). Nie ma w sobie typowej
dla gracza skłonności do cynizmu i z rzadka jedynie
przekracza próg bezwstydnego indywidualizmu. Gracz
musi go przekroczyć, zatem mimo że jest w systemie
w opozycji do podstawowej tendencji, to on, a nie
przemysłowiec, jest jego najdoskonalszą konsekwencją.
Kalwiński przemysłowiec odciągał bogactwa od ich zu­
życia ku chwale w stronę wzrostu sił produkcyjnych, lecz
surowość zasad moralnych kazała mu na tym poprzestać.
Współczesny przemysłowiec wysnuł konsekwencje z po­
stawy kalwinistycznej i dopiero w ostateczności prze­
znacza nadwyżki bogactw, które pomnaża, na powięk­
szenie swego dobrobytu. Powstrzymuje go jednak fikcja
użytecznej aktywności i charakter człowieka projektu.
Nie posuwa się aż do otwartego uznania zasady. Nato­
miast spekulant jest wolny, a ponieważ jest widoczny,
ruchliwy, to on tworzy moralną atmosferę kapitalizmu.
Tym samym wiąże dokonania kapitalizmu z wartoś­
ciami, z których wypływa jego postawa: z indywidualiz­
mem i prywatną przyjemnością. Gdy zatarły się ducho­
we zasady kalwinizmu, a przemysłowiec stroi się w piór­
ka socjalistycznego urzędnika, symbolem nowych warto­
ści stał się spekulant na wielką skalę.
Zmiana ta, jeśli się nad tym zastanowimy, wyda się
nam naturalna. Kalwińskie zasady przyczyniły się do
stworzenia świata projektu (użytecznej aktywności). Gdy
powstał już świat projektu, a wartości religijne straciły
252 Granica użytecznego

sens, trzeba było, żeby projekt, który sam w sobie jest


niczym, podporządkował się nowym pozytywnym warto­
ściom. Niczemu nie podporządkowany ruch wzrostu jest
nie do zniesienia, a ogólne podwyższenie poziomu życia
jest obłudnym ustępstwem na rzecz powszechnej woli.
Ten brak rozwiązania promuje tego, kto nie wyraża
kapitalizmu, lecz go wykorzystuje, kto sam jest brakiem
rozwiązania, gdyż jest tylko jednostką, tylko prywatną
przyjemnością, człowiekiem pozornie najbogatszym,
a w istocie rzeczy najuboższym, czyli współczesnym
awanturnikiem.

II. Degradacja wydatkowania

1. Od katedr do szwalni

Często stosuje się uproszczenia, żeby lepiej uchwycić


problem: potem, aby wejść w złożoność rzeczy, trzeba
powrócić do początku.
Kapitalizm wymagał rezygnacji z marnotrawstwa
świąt. To, co trwoniono na święta czy inne podobne im
bezproduktywne wydatki, usiłowano teraz zakumulować,
żeby rozwinąć produkcję. W zasadzie akumulacja mogła­
by trwać bez końca, lecz tylko w zasadzie, albowiem
produkty przemysłowe musiały być konsumowane (gdy­
by nie były konsumowane, zablokowałoby to późniejszą
akumulację). Kapitalizm nie zlikwidował bezproduktyw­
nych wydatków: najpierw zahamował ich ruch (atakując
wydatki społeczne), potem usiłował zredukować je do
konsumpcji swoich produktów. Trudno powiedzieć, czy
od czasów Średniowiecza proporcja wydatków bezprodu­
ktywnych i produktywnych zmieniła się na korzyść tych
drugich. Oczywiste jest jedynie, że te pierwsze zostały
przekształcone i straciły dominującą pozycję.
Od Średniowiecza wydatki nieproduktywne uległy
niewątpliwej degradacji. Te, które nie mogły wejść
Świat prywatnego wydatkowania 253

w ogólny ruch produkcji, zaczęły wykazywać tendencję


spadkową, faworyzowane były natomiast te, które kon­
sumowały produkty kapitalistycznych przedsiębiorstw.
Wyczerpująca budowa wielkich luksusowych gma­
chów nie została zatrzymana, lecz zadano jej śmiertelny
cios. Aby zobrazować jej znaczenie w Średniowieczu,
trzeba by wyobrazić sobie w Nowym Jorku jakiś budy­
nek pozbawiony celów praktycznych: górowałby nad
drapaczami chmur jak kościół nad domami w małym
mieście, byłby też bogato zdobiony nawet w niedostęp­
nych zakątkach. Katedra nie może być obiektem wyko­
rzystanym komercyjnie. Ma jedynie pretensję do tego,
aby posiadać pewien sens (i niewątpliwie jej sens zniknął
wraz z siłą wyrażania, budowania nowych katedr). Pozo­
stały tylko sposoby wydatkowania o niejasnym znacze­
niu. Wydatki na cele chwalebne sprowadzono do granic,
w jakich możliwa jest eksploatacja komercyjna. Nie
przetrwało nic (albo prawie nic), co mogłoby być przed­
miotem działalności lukratywnej. Za naszych czasów
literatura i widowiska zredukowane zostały do kalkulacji
finansowej. Po hutnictwie stali film stał się drugą gałęzią
przemysłu Stanów Zjednoczonych. Od czasu do czasu
rozlega się jakiś głos jak dźwięk pękniętego dzwonu
— tym bardziej dziwaczny i niepokojący, że z góry wie,
iż skazany jest na niepowodzenie. Ogólnie rzecz biorąc,
ruch zarazem tragicznego, chwalebnego i roześmianego
świętowania, który nadawał ongiś ludzkim twarzom
powab, stał się dużo słabszy: twarze ociekają tłuszczem
bogactwa (bogactwa, które się nudzi). Bogactwo bynaj­
mniej nie zniknęło: najpierw ze wspólnoty przeszło
w ręce niewielu, by na koniec stać się udziałem średniej
liczby. Twarz drobnomieszczanina nadaje dzisiaj bogact­
wu właściwy mu wyraz niestosowności. Trzeba szaleńca,
człowieka zdeklasowanego, żeby na chwilę rozbłysło
odbicie minionej wielkości: regularne posiadanie bo­
gactw wywołuje ociężałość i nikomu nie udaje się unik­
nąć tej oznaki degradacji. Otchłań dzieli katedrę od
domu mody (stare damy, które chodziły do wielkich
254 Granica użytecznego

krawców, są w naszych oczach niemoralne, jawią się jako


ohydna mieszanina próżności i zarozumiałości; z drugiej
strony zubożona oczernianiem chrześcijaństwa katedra
jest już tylko słabym echem starożytnych uroczystości).
Indywidualny sposób wydawania, wykluczający pra­
wdziwy przepych, to jedyny sposób użytkowania zaso­
bów na miarę kapitalistycznej produkcji. Ukierunkowa­
ny jest na przedmiot wytwarzany seryjnie, który za­
stępuje zbytek jego atrapą. Znajduje podstawy tylko
w narzędziu niewątpliwie zbytecznym, lecz generującym
dobrobyt. W istocie bowiem jednostka pozbawiona wię­
zów społecznych nie może pretendować do hojności (nie
może mieć poczucia konieczności wydatkowania). Jeśli
ulega powabowi zbytku, to bez wdzięku: gdy tylko
dotknie prawdziwego luksusu, izoluje go, niszczy jego
sens i blask. Z powodu zmęczenia komfort i nuda
ekscesów człowieka kapitalizmu stanowią zwieńczenie
jego nędzy pomnażanej przez bogactwo.

2. Tytoń

Ogólne zmniejszenie się marnotrawstwa jest mało


pewne, czego dowodzić może ogromna konsumpcja
tytoniu. Zwyczaj używania tytoniu zbija z tropu. Jest tak
rozpowszechniony, a jego rola w utrzymywaniu równo­
wagi życiowej tak istotna, że nawet w trudnych czasach
nie przestaje być przedmiotem poważnej troski. Jego
przywileje są podobne do tych, jakie mają wydatki
„użyteczne”.
Nie ma marnotrawstwa bardziej banalnego ani
w trwalszy sposób związanego z upływem czasu. Pali
nawet najuboższy (w chwili, gdy to piszę, cena tytoniu
jest dość wysoka, a przecież iluż palaczy zgodziłoby się
na wymienienie swoich przydziałów tytoniu na produk­
ty, których im brakuje, których niedostatek ich upoka­
rza). Ze wszystkich zbytkownych wydatków tylko te,
które przeznacza się na tytoń, dotyczą prawie wszystkich
Świat prywatnego wydatkowania 255

kieszeni. W pewnym sensie powszechny nikotynizm jest


nie mniej kolektywny niż święto, choć się od niego
różni. Wydaje się, że święto istnieje jednakowo dla
wszystkich, natomiast tytoń jest nierówno rozdzielony
między bogaczy i biedaków (niewielu jest palaczy, którzy
by nie cierpieli, jedynie bogaci palą bez ograniczeń).
Ponadto, w przeciwieństwie do świąt, które są ograni­
czone w czasie, tytoń pali się codziennie i o każdej porze.
Ta powszechność nie pozwala nadać ogólnemu zwycza­
jowi palenia sensu święta, zwłaszcza że w zwyczaju tym
uderza fakt, iż większość palących robi to z małym
udziałem świadomości, odruchowo. Żadne inne zajęcie
nie jest tak mało absorbujące. Święto dymu ma to do
siebie, że z dymkiem ulatuje świadomość uczestniczenia
w święcie. W zwyczaju tym jest wszakże jakaś ukryta
magia: ten, kto pali, pozostaje w harmonii z rzeczami
(którymi są niebo, chmura, światłe). Mało istotne, czy
palacz o tym wie —- tytoń uwalnia go na chwilę od
potrzeby działania. Żyje (nawet gdy nie przestają go
zajmować aktualne sprawy). Dym wydmuchiwany po­
woli z ust obdarza życie wolnością, bezczynnością, jaką
przypisuje się chmurom.

3. Przejście od tragizmu do komizmu

Najtrudniej uchwycić to, iż degradacja zachodzi rów­


nocześnie w dwóch kierunkach (w obydwu jest zresztą
związana z indywidualizacją wydatków). Z jednej strony
wydatkowanie tragiczne staje się komiczne (jak w przy­
padku domów mody — to prawda, że dom mody jest
w gruncie rzeczy żałosny, lecz powodem tego jest jego
komiczna natura); z drugiej strony wydatkowanie staje
się nieświadome (to przypadek tytoniu).
Komizm w wydatkowaniu wiąże się z mieszczańst­
wem; mówiąc zaś w sposób bardziej ogólny, nieznajo­
mość konieczności marnotrawienia jest cechą charak­
terystyczną człowieka naszych czasów. Komizm homo
256 Granica użytecznego

bourgeois jest rzeczą najlepiej dowiedzioną. Tragedia


wprowadza na scenę wielkich panów i kapłanów, kome­
dia zaś — mieszczan. Nie tylko tragedia, lecz również
w istocie swojej zbytek należy do kasty panów, toteż
zbytek jest apanażem tragedii. Jego podstawowym wa­
runkiem jest nieczułość. Wiąże się z dominacją, należy
jedynie do tych, którym przywilej pozwala zabijać lub
składać ofiary. Najmniejsze rozprężenie pozbawia zby­
tek jego naturalnego środowiska (jakim jest bliskość
śmierci). Gdy tylko uchybia agresywnej dumie, zaczyna
śmieszyć (będąc osłem przebranym w skórę lwa).
To prawda, że luksus nie jest wyłączną własnością
panów. Kwiaty są luksusem pola, także zwierzęta mają
swoje ozdoby (skądinąd związane z siłą). Dla ludzi
luksus był wyrazem święta — w którym do wspólnoty
dopuszczony jest lud — później zaś nabrał znaczenia
rangi społecznej. Tymczasem stawał się właśnie w coraz
mniejszym stopniu sprawą ludu (tak jak był nią jeszcze
w epoce katedr). Postać, pod jaką znamy go obecnie, to
jedynie luksus separacji fundowanej przez wydatki doko­
nywane dla dodania sobie znaczenia.
Pańskie wydatki wzmacniały przynajmniej pozycję,
nie zrywając więzów społecznych. Nie były załatwiane
na uboczu, lecz w zasadzie w obliczu ludu i dla niego.
Skądinąd to właśnie pociągający i naprawdę marnotraw­
ny charakter wydatków dokonywanych w tych warun­
kach przeciwstawił im mieszczanina pragnącego akumu-
lować, aby produkować. Teraz z kolei bourgeois, który
wyprodukował wystarczającą ilość dóbr i wreszcie po­
siadł do roztrwonienia nie mniej bogactw niż wielki pan,
mógł zacząć dysponować luksusem. On pierwszy nadał
bogactwu wartość prywatnej przyjemności. Teraz to
burżuazja pozostała wyrazicielem rangi klasy panującej,
która to ranga przypadła jej w udziale wraz z możliwoś­
cią zbytkownego trwonienia, było to jednak marnotraw­
stwo dokonywane ukradkiem, bez rozgłosu, tym bardziej
podkreślające swój wyróżniający charakter, że komiczna
jest pretensja mieszczaństwa do odgrywania roli szlachty.
Świat prywatnego wydatkowania 257

Burżuazja, która już okrzepła, przyziemna i odrzuca­


jąca postawę dumy, jaka niewątpliwie cechowała wyróż­
niające się szlachcianki, jest po prostu śmieszna, strojąc
się w wykwintne toalety. Wszelki osobisty zbytek jest
anachroniczny. Mężczyźni, na ile są w stanie, zacierają
w swym wyglądzie to, co mogłoby wskazywać na prze­
pych (brzydota zwyczaju noszenia krawatów jest znaczą­
ca, a przecież krawat jest jedynym świadkiem dawnej
świetności). Pompa, świetność w oczywisty sposób do­
magają się wzniesienia do poziomu tragedii, a gdy to
nieosiągalne, wywołują efekt komiczny. Współczesne
męskie ubranie może być wygodne, solidne i w tych
granicach pozostawia miejsce na wyrafinowanie: zważy­
wszy na to, że ranga społeczna wyklucza dzisiaj wszelki
tragiczny charakter, nie powinno się z nią obnosić.
Wiele dzisiejszych kobiet ma słabość do ubierania się
w sposób zbyt wykwintny. Nawet kiedy są piękne,
zdarza się, że te „damy” z wodewilu zasługują na spolicz-
kowanie1.

1 Prawdą jest, iż zbytek kobiecy jest innej natury niż zbytek


męski. Kokieteria [kilka linijek skreślonych]. W takiej mierze,
w jakiej jest ona związana z potrzebą uwodzenia, którą wyraża­
ją kurtyzany, jest przeciwieństwem zbytku oddzielonego. Skąd­
inąd na tej płaszczyźnie łatwo o nieporozumienie: tyle „dam”
to dziwki...
Zbytek chłopów jest — albo raczej był — również odmien­
ny od zbytku panów. Chłopi znali zbytek w formie świątecz­
nych ubrań. W naszych czasach noszą w niedzielę ubrania
w guście mieszczańskim. Zbytek zaciera się albo ujawnia
w sposób komiczny (mieszczanie małpują wielkich panów, a na
drugim poziomie naśladownictwa chłopi małpują mieszczan).
Dawne paradne stroje chłopów nie implikowały charakteru
tragicznego. Były to ubiory odświętne. To święto, a nie
wyłącznie pański sposób bycia, stanowi podstawową cechę
zbytku. W święcie zbytek jest rzeczą należącą do wszystkich.
Poza świętem, jej właścicielem jest pan — Herr, o którym
Hegel powiadał, że stawianie na szali swojego życia jest
podstawą jego natury.
258 Granica użytecznego

Owszem, zbytek domostw łatwiej znieść. Jeżeli ktoś


nosi nierzucające się w oczy ubranie, to wspaniałość jego
rezydencji, choćby najbardziej imponująca, oddziela się
od niego i nabiera wartości analogicznej do tej, którą
posiadają muzea. Najczęściej chodzi o pozostałości po
czasach dawnej świetności. To nie przepych pana N.,
lecz wielkiego pana z minionej epoki (którego nazwisko
dobrze znać). Wspaniałość ta jest obca współczesności:
pan N. nie zrobił niczego innego poza kupieniem prawa
do zamieszkania tam, gdzie mieszka. Rezydencja jest
dziełem i zasługą jakiegoś zmarłego.
Ukształtował się wszakże komizm domów i mebli
równoległy do komizmu ubrań. Wszystko, co małpuje
przeszłość i czemu brakuje siły — wpisane w ten miesz­
czański klimat, w którym ryzyko śmierci jest rzeczą jak
najbardziej odległą — jest komiczne albo nieznośne.
Ubrania są być może jeszcze bardziej śmieszne niż przed­
mioty. Komizm bywa jednak często dyskretny (tragiczny
element dawnych czasów był równie powściągliwy). Na
ogół, żeby dostrzec komizm (albo go wydobyć), trzeba
się uciec do jakiegoś wybiegu — znaleziono na to wiele
sposobów. Z drugiej strony wymyśla się środki, aby się
przed tym ustrzec. Posługuje się zatem przeszłością, za
którą ukrywa się mieszczańską próżność. W tym samym
celu nadaje się ubraniom kształt i kolor worków. Ar­
chitektura, nie mogąc wymyślić kolejnych pretensjonal­
nych ornamentów, zadowala się utylitarną elegancją
statku.

4.Utrata świadomości sensu wydatkowania

Ogólnie rzecz biorąc, indywidualizując się i rozdrab­


niając, nieproduktywne wydatki utraciły chwalebny
sens, jaki posiadały. Są śmieszne jak suknie dam albo
nieuchwytne jak dym. Zbytek się zdegenerował: wyob­
raźmy sobie tandetę, świecidełka, sposób ubierania się,
meblowania mieszkań bogatych drobnomieszczan
Świat prywatnego wydatkowania 259

— nieskończone przedłużenie tego, co dom mody uka­


zywał w powiększeniu, pod lupą. W pewnym sensie
komiczne wydatkowanie samo w sobie związane jest
z naszą nikłą świadomością konieczności wydatkowania.
Gdybyśmy byli tego świadomi, wydatkowalibyśmy dla
osiągnięcia chwały, jeśli trzeba, to z narażeniem samych
siebie, zamiast robić to w ukradkowy, napuszony sposób
mieszczan. W swej najbardziej widocznej części nie­
produktywne wydatkowanie trwa pośród nas jako ana­
chronizm, który należy zniszczyć. Interesy produkcji
rozwijają je czasami, ale ukierunkowując w stronę głupo­
ty i małostkowości. Jest wyłącznie znakiem egoistycz­
nego imbecylizmu. Naiwna natarczywość, z jaką w XVII
wieku rozprawiano o chwale, jest dla nas prawie nie­
zrozumiała. Jeszcze w XVII wieku, przynajmniej we
Francji, wydawało się, że człowiek jest przedmiotem
chwały, jest przeznaczony do chwały, nie ma innego celu
jak chwała. Koncepcja ta nie mogła jednak przetrwać
upadku ancien regime’u. Żyjemy teraz pod wpływem
odium otaczającego tamtą epokę. Inna sprawa — że nie
licząc skundlonych przeżytków — klasyczne koncepcje
chwały zasługiwały na opinię, jaką o nich mamy.
W ostatecznym rozrachunku ta zrozumiała wrogość
związana jest z nieświadomością, w jaką popadliśmy.
Nie pojmujemy już, że stanowczo powinniśmy trwonić
nadwyżki energii, które wytwarzamy. W istocie, za­
ślepieni, nie tyle trwonimy ten nadmiar, ile raczej to on
nas marnotrawi. Niewątpliwie indywidualna egzystencja
wiąże z tą nieświadomością to, co w niej najgłębszego:
delikatność, przy której afirmacja „wielkiego wieku”
wygląda bezbarwnie. Mało obchodzą ją straty. Sprowa­
dza elegancję do używaniu tytoniu — gdzie jest pusz­
czana z dymem-, do palenia, aktu w oczywisty sposób
najmniej zaplanowanego, najmniej zwracającego na sie­
bie uwagę i przez to najbardziej przezroczystego.
260 Granica użytecznego

III. Bezrobocie

1. Impas indywidualnego wydatkowania

Na płaszczyźnie indywidualnej utrata świadomości


ma wartość eleganckiego rozwiązania. Przeciwstawiając
się projektującej woli, emfazie wydatkowania (chwaleb­
nym zasadom siedemnastowiecznym), nadaje ona wyda­
tkom, które mimo wszystko przetrwały, charakter dys­
krecji i gwarancję autentyczności.
Rezultatem utraty świadomości poczucia zobowiąza­
nia była swoboda w indywidualnych wydatkach (podob­
nie reklama reprezentująca interesy kapitalizmu może je
rozwijać w kierunku, który mu odpowiada). Utracie tej
świadomości towarzyszy zresztą komiczna degradacja.
Zakłada ona zwłaszcza zanik wydatków zbiorowych.
Tymczasem same wydatki indywidualne nie mogą
wyczerpać nadmiaru energii. Każdy indywidualny wyda­
tek jest skomercjalizowany, zatem przykuty do systemu
ekstensji kapitału. Żaden wydatek indywidualny — pra­
ktycznie żadne marnotrawstwo — nie jest możliwy,
jeżeli jednocześnie nie wytwarza nadmiaru energii.
Kiedy kupuję drogi krawat, prawdą jest, że trwonię
nadmiar, którym dysponowałem — który wytworzyłem
— dla siebie i z którego otrzymałem wartość pod
postacią pieniędzy. W tej operacji ekonomicznej za­
przepaszczona dla mnie, zmarnotrawiona zostaje suma
energii co najmniej równa tej, której wymagało wy­
tworzenie krawatu. Jednak fabrykant uzyskuje pewną
sumę pieniędzy. Pod tą postacią i poprzez system ek­
wiwalencji fabrykant otrzymuje do dyspozycji sumę ene­
rgii wyprodukowaną przez mnie. Suma ta jest nawet
trochę wyższa od sumy energii niezbędnej do wytworze­
nia: różnica stanowi zysk fabrykanta. Biorąc pod uwagę
przeciętne zastosowanie zysków, większa ich część pój­
dzie na akumulację kapitału. W ten sposób roztrwoni­
łem wprawdzie energię, ale przysłużyło się to do ogól­
Świat prywatnego wydatkowania 261

nego rozwoju przedsiębiorstw. W systemie kapitalistycz­


nym każdy nieproduktywny wydatek zwiększa sumę sił
produkcyjnych.
Niewątpliwie rozwinięte przedsiębiorstwa mogą
wytwarzać również produkty luksusowe, a jeśli chodzi
o wkład, jaki wniosłem, kupując krawat, polega on na
ukierunkowaniu produkcji. Konieczność skompenso­
wania zniszczenia spowodowanego najmniejszą choćby
częścią akumulacji nie jest bez znaczenia, jeśli chodzi
o jakość wydatkowania. Budowa greckiej świątyni lub
rzymskiego kościoła nie była poddana temu kompro­
misowi, gdyż lud miał świadomość ich wartości. Budo­
wa wznoszona była z woli, za zgodą ludu. Przeciwnie,
zakup krawata jest czynnością frywolną. Toleruje się tę
aberrację, tłumacząc: „w sumie przyczynił się do po­
myślności”. Kapitalizm bowiem zastępuje dumne mar­
notrawstwo potwierdzające swą zasadność czymś w ro­
dzaju ukradkowej słabości — tolerowanej, o ile przy­
czynia się do rozwoju sił produkcyjnych. W tych
warunkach ruch systemu pozostaje zasadą rozwoju
systemu. Ponieważ kapitalizm jest poświęceniem boga­
ctwa na rzecz rozwoju sił wytwarzających bogactwo,
niewyobrażalne byłoby zatrzymanie go. Wydatki in­
dywidualne są wmontowane w mechanizm, który musi
funkcjonować bez ustanku. Zasadnicza część bogactw,
odłożona na początku, w dalszym ciągu pełni tę funk­
cję niezależnie od utrzymywania się, a nawet wzrostu,
wydatków nieproduktywnych. Żadna pomyślność nic
tu nie zmienia. System rodzi niezmiennie poczucie
nędzy — moralne przyzwyczajenia i zachowanie typo­
we dla nędzy.
Ponieważ wydatki mogą odtąd jedynie powiększać
część odłożoną (a poprzez nią — produkcję), nadchodzi
w końcu taki moment, że produkuje się za dużo. Zdarza
się to z powodu nadmiernej produkcji, gdy nie sprzedaje
się już tego, co się wytworzyło.
262 Granica użytecznego

2. Nadmierna obfitość

Nadmiar energii nie może być bez końca absor­


bowany przez wydatek powiększający bezustannie sumę
wyprodukowanej energii. Wydatki nieproduktywne
zmniejszają się w momencie, gdy okazuje się, że rynek
nasycony jest produktami. Nie istnieje rzeczywista bieda
— wręcz przeciwnie — lecz odczucie biedy ogarnia
wszystkich. Kryzys ujawnia głębię tego odczucia, które
od początku był duszą kapitalizmu. Przedsiębiorstwa
przestają produkować, pracownicy stają się bezrobotni,
konsumpcja zatrzymuje się jeszcze bardziej: ludzie nie
mają już świadomości koniecznego ruchu marnotrawst­
wa — ich wrogość wobec chwały chroni ich przed darem
i zaraźliwymi dziecinnymi odruchami; bogactwo zareze­
rwowane dla kalkulacji od dawna straciło możliwość
rozpłomienienia się, nie może już być zmarnotrawione.
Nieszczęście ludzi powiększa jeszcze bardziej indywi­
dualne trudności ziemskiej egzystencji. Nie tylko żyjemy
wyłącznie pod warunkiem, że niszczymy (życie zwierzę­
ce), lecz również w coraz mniejszym stopniu możemy
sprokurować sobie konieczne do życia środki inaczej niż
tylko przez dostarczenie pracy systemowi sił o stopniu
złożoności wyższym od naszego. Ten system wszechoga­
rniających macek różni się od innych tym, że wydatkuje
jedynie pod warunkiem, iż zaabsorbuje więcej niż stracił.
Zwierzęta i ludzie absorbują, ale też dumnie wydatkują.
Kapitał zdolny wyłącznie do pożerania jest amoralny
i pozbawiony chwały: nikt nie dostarczyłby niczego, co
nie przyniosłoby mu zysku. Osiąga najwyższą zdolność
absorpcji siły i może jej dostarczać tylko absorbując
więcej niż dostarcza. Zakłada to istnienie poza systemem
sił jeszcze niezredukowanych, lecz które można zreduko­
wać — w postaci zacofanych krajów bądź dziedzin
o jeszcze niewykorzystanych możliwościach (wynikają­
cych z nowych wynalazków). Gdy system przestaje
absorbować nowe siły, zaraz potem przestaje dostarczać
swoich produktów. Wznosi na jeszcze wyższy poziom
Świat prywatnego wydatkowania 263

ziemską zachłanność czy raczej sprawia, że staje się ona


aberracyjna. Zachłanność, czyli skąpstwo, jest prawem
trudnym do zniesienia. Nie ma na ziemi istoty, która
mogłaby wydatkować bez uprzedniego nabycia. Ale ka­
pitalizm z tego środka (jakim jest skąpstwo) uczynił cel.
Musi pozwalać ludziom uczciwie, nieodwołalnie umie­
rać; bez wyrzeczenia się owego celu nie mógł dostarczyć
im produktów, którymi dysponował (jego zachłannym
celem jest powiększanie bez wytchnienia siły produkcyj­
nej). Każda istota na ziemi, siłą rzeczy zachłanna, skąpa,
dąży mimo to do chwały. Natomiast kapitał, będąc
bezosobowy, pozbawiony swej własnej egzystencji, mógł
odwrócić się od chwały.

3. Bezużytecznosc prac opłacanych przez państwo

4. Zagłada bezrobocia

IV. Indywidualizm

Jednostka w walce ze społeczeństwem, spadkobiercą jej


chwalebnych celów

Trudno zrazu zauważyć, jak kompensowane są dzi­


siaj chwalebne zachowania, które uległy zniszczeniu.
Nowe „chwalebne zachowania” pojawiły się bowiem
w dziedzinie wrogiej, jak się wydaje, wszelkiemu prag­
nieniu chwały. Indywidualizm wzrósł w codziennej wal­
ce ze społeczeństwem: dawne społeczeństwo pragnęło
chwały, ustanawiało swoje prawa na konieczności chwa­
ły; jednostka, którą te prawa pomijały, ostro sprzeciwia­
ła się ich zasadom — fatalne przeznaczenie wzywa
indywidualizm do zanegowania chwały. Nie chwałę
wszakże zwalcza, lecz społeczeństwo, które używa tego
264 Granica użytecznego

miana, mniemając, iż posiada monopol na desygnat. Jeśli


jednostka sprzeciwia się uwikłaniu jej w zaszczyty społe­
czne, jeśli odmawia ponoszenia ich kosztów, to przecież
nie jest zobowiązana do poszukiwania pospolitości.
Przeciwnie, człowiek skazany jest, w odosobnieniu, na
wyczerpujące pragnienie znalezienia chwały, która nie
wynika już z konwencji. Trwoga samotności każę mu
poszukiwać coraz to nowych wspaniałości, mniej zwod­
niczych; musi mieć nadzieję, że coś lepiej odpowiada
głębokiej tęsknocie niż przestarzałe instytucje.

W tym samym czasie, kiedy utylitarne zasady prze­


mysłu rujnowały ekonomię chwały, jednostka stała się
nową racją bytu chwały. Stara ekonomia chwały nie
brała jej pod uwagę. Każda osoba była dla niej jedynie
wyrazem zorganizowanej całości, do której należała.
7 jednostki mieszczaństwo uczyniło suwerenną wartość.
Ekonomia burżuazyjna rozwinęła się w powiązaniu
z koncepcją, która pojmowała społeczeństwo jako sumę
jednostek. Rozwijała się ona w opozycji do starych form
społecznych, nastawionych w całości na chwałę i marno­
trawstwo. Gwałtem lub podstępem w ciągu wieków
dążyła do zniszczenia społeczeństwa feudalnego. Prze­
ciwstawiała mu wolność jednostki, równe prawa niezale­
żne od dziedzicznej kasty. Prawdę powiedziawszy, wsze­
lka forma marnotrawnego życia sprzeczna była z jej
duchem, zarówno rozrzutność jednostek, jak i trwonie­
nie dóbr przez władców, lecz jednostki były słabe,
a władcy silni. Mieszczaństwu zdawało się, że może
oszacować potrzeby jednostki, dostosować je do swoich
interesów, do swoich norm. Nic podobnego nie byłoby
możliwe z władcami. Burżuazja zawarła przymierze z ru­
chami politycznymi, które za cel stawiały sobie wy­
zwolenie jednostki. Uzyskała w ten sposób możliwości
walki, a w konsekwencji „chwalebnych zachowań”, do
których nie dążyła, lecz które były konieczne dla jej
wzrostu. Z jednej strony przyspieszyła upadek ancien
regime’u, z drugiej znalazła drogę ujścia dla porywczości
Świat prywatnego wydatkowania 265

człowieka. Stworzyła świat na swoją miarę: pragnęła, by


zajmował się on wyłącznie produkcją, umiała nawet
zastosować do tego celu ożywienie gorączki zaszczytów.
Rewolucyjne werble trwogi grały, aby zapewnić najściś­
lejsze wykorzystanie energii ludzkiej na potrzeby prze­
mysłu.
Ponieważ walka o prawa jednostki szczęśliwie sprzę­
żona została z ogólnym rozwojem „zachowań użytecz­
nych”, musiała zastąpić „zachowania chwalebne” naro­
dów, władców czy kapłanów „chwalebnymi zachowa­
niami” jednostek. W świecie, w którym jednostka stawa­
ła się celem wszystkiego, właśnie ona — wyizolowana
— musiała zapewnić funkcje daru złożonego z siebie,
ofiary i roztopienia się w świecie. Mogła to uczynić
w walce lub rewolucyjnej wojnie, lecz nie wyrzekając się
swoich prawdziwych prerogatyw na korzyść walki, która
od zaraz wymaga jedności, stworzenia partii czy armii.
Polityka dała jednostkom pole aktywności często chwa­
lebnej, burzliwej, lecz redukującej do roli służebnej:
prawie zawsze polityka musi się zadowalać przeciętnoś­
cią. Jednostka odmawiająca poświęcenia swojego życia
jakiejś sprawie, która ją przekracza — ponieważ wyraża
się w niej życie indywidualne — //

V. Państwo, rozum i nauka


L
Rozdział IV

Dar Życia

Ofiarowanie siebie

Opisałem wydatkowanie z punktu widzenia ekono­


mii: w tym aspekcie wydatkowanie wprowadza warto­
ści, które są rzeczami. Sądzę, że tak właśnie powinienem
postąpić, gdyż — jeśli to możliwe — należy wprowadzać
nowe pojęcie tam, gdzie najbardziej zadziwi. Przeszkodą
był fakt, że musiałem mówić o faktach nieznanych
współczesnemu światu. Powiem teraz już nie o prądach,
których ślady dostrzegalne są w grach ekonomicznych,
lecz o prądach silniejszych, zawsze aktywnych, które nie
przestają wiązać człowieka ze śmiercią.

„Wojny” — pisał Nietzsche — „to jedyne stymulanty


wyobraźni, odkąd ekstaza i strach chrześcijaństwa straci­
ły swą moc. Rewolucja społeczna będzie może zdarze­
niem jeszcze większym, i dlatego nadejdzie. Jednak jej
sukces będzie mniejszy niż się to wyobraża...”1.

Formy wydatkowania implikowane w życiu ekono­


micznym mają niewielki sens w stosunku do form żywo­
tniejszych, takich jak wojna, religie. Dar z siebie samego
bardziej porusza wyobraźnię niż darowanie bogactwa.
Dar religijności wymaga zaniknięcia stanu rozgorącz­

1 Par. 69 księgi IV Woli mocy, wyd. Wurzbach, przekł.


G. Bianąuis (N.R.F., 1937). Napisane około 1880.
268 Granica użytecznego

kowania, natomiast ruch życia pociąga za sobą i gloryfi­


kuje dar żołnierza. Na naszych oczach rewolucje narodo­
we nadały wojnom sens rewolucji, a rewolucjom sens
wojny — zdanie Nietzschego zachowało zasadniczą
część swojego znaczenia.

„Poświęcenie” a interes w wojnach

Zbliżenie życia religijnego i wojennego to niewątpliwie


najszybszy sposób na zrozumienie konwulsji, w jakich
żyjemy: z religią łączy je to, że wymagają ofiarowania siebie,
poświęcenia całego życia. Oficjalny cel nie zawsze ma tyle
sensu co potrzeba poświęcenia aż po śmierć. Wojna
fascynuje tego, kto ją kocha i kto wyobraża sobie brawurowy
atak, a nie ekonomiczny rezultat zwycięstwa. Chwała i walka
upajają, czego nie można powiedzieć o płaceniu trybutu.
Potrzeba upojenia istnieje zarówno w wojnach, jak
i w rewolucjach. Wśród tych, którzy ich pragną, nie­
którzy są zimnymi zwolennikami świata rządzonego
przez rozum; chaotyczne epizody rewolucji to dla nich
tylko niedające się uniknąć środki do celu. Jednak
większość wybrała świadomie sprawę ryzykowną: obra­
zy zamieszek i barykad ekscytują ich w ten sam sposób
co „trwoga i ekstaza chrześcijaństwa”. Ekscytacja i gniew
tłumu to nie tylko środki dostosowane do celów, do
których zmierzają, to także znaki chwały.

Ci, którzy rodzą się owładnięci żądzą zmarnotrawie­


nia swego życia, są liczniejsi niż wyobraża to sobie
nędza. Jasne jest zatem, że odgrywają decydującą rolę.
Daremnie byłoby przypuszczać, że w ostatecznym roz­
rachunku świat można by zorganizować wedle praw
burżuazji pragnącej zachować swoje prawa. Zycie od­
nawia się bezustannie, a jego siła odnowy jest jak wio­
senny przybór wód. Bogaci starcy nie mają żadnej szansy
narzucić mu na dłużej swojego umiarkowania — władza
należy w ostatecznym rozrachunku do ludzi żądnych
Dar życia 269

chwały i nie skąpiących swojej krwi. Mogą ją sprawować


bardziej roztropni (jeśli pozostawią pole podboju dla
nadwyżek młodzieńczej energii); to sprawa drugorzędnej
wagi. Rządzący, którzy uznają jedynie użyteczność, po­
noszą porażkę. Doznaliby niepowodzenia także wtedy,
gdyby poszli za impulsem krwi — który, by przetrwać,
odpowiadać musi jakiemuś interesowi. Jednak decydują­
ca część należy do prądów, które już nie kalkulują i za nic
mają śmierć. Naturalne marnotrawstwo wprowadza do
gry sił nadmiar, który daje moc temu, kto stawia chwałę
nieznacznie być może, lecz jednak ponad interesem.
Aby dostrzec sens marnotrawstwa, trzeba prześledzić
meandry debaty, w której ostatnie słowo należy do
rytów ofiarnych.
Pozornie wszelka ludzka przedsiębiorczość zgodna
jest z aktywnością kapitału: trzeba nie tylko odzyskać
poniesione koszty, lecz również zarobić. Rozpatrując
rzeczy w sposób banalny, wojna przynosi zysk tylko
wtedy, gdy jest zwycięska: oznacza to, iż prawdopodo­
bieństwo wygranej dla każdego żołnierza wynosi jeden do
dwóch; procent ten należy jeszcze zredukować, wziąwszy
pod uwagę ryzyko śmierci lub poważnej rany. Zysk
z rewolucji jest jeszcze bardziej wątpliwy. W przypadku
niepowodzenia rewolucjoniści rzadziej unikają śmierci niż
żołnierze. Zwyciężając, chociaż nie polegli w walce, mogą
zginąć z rąk swoich towarzyszy. Dla bojownika, który
angażuje się bez ograniczeń, szczęśliwe wyjście jest mało
prawdopodobne. Niemniej jednak wydaje się, że często
ostateczny rezultat — los każdego człowieka staje się
lepszy — jest bardziej pretekstem działania niż jego celem.

Prawo zbieżności wydatków i zysków


w chwalebnych zachowaniach

Nie chcialem ukazywać form działania bardziej sza­


lonych niż inne. Ogólnie kreślę na temat każdego typu
aktywności sąd „zdroworozsądkowy” (którego zbytnio
270 Granica użytecznego

nie lubię). O tym sądzie powiem, że wydaje mi się


jednocześnie surowy i bezsilny. Wciągając ludzi w bieg
wojen i rewolucji, ci, którym to się podobało, tworzyli
historię pozornie nie będącą bezgranicznym błędem. Sąd
historii ma być może więcej sensu niż rozum.
Każda wojna, każdy zamach stanu przede wszystkim
przypisuje sobie sens. Ich autorzy usprawiedliwiają je
racjami z punktu widzenia interesu. Zdefiniowany interes
odgrywa niejaką rolę w działaniu, nawet w wypadku, gdy
zawodzą ostateczne rezultaty. Jeśli jakiś człowiek umiera,
wierząc, że uwolnił od wojny tych, którzy nadejdą po nim,
to jego wiara sprawia, że ofiarowanie przez niego życia było
łatwiejsze. Temu, kto mastracićżycie, powinno się zawsze
sugerować jakiśzysk. Sugestia nie zadziałałaby bez żarliwo­
ści godzącej się na przegraną: gdy ucieka się do kalkulacji,
nie ma siły przekonywania. Jednak żarliwość pogodzona
z przegraną byłaby niewystarczająca, gdyby nie istniała
nadzieja na zysk. Zachłanność istot jest bezsprzecznie
główną przeszkodą dla prądu przeciwnego, który chciałby,
żeby zatracano się bez miary. Tymczasem wystarczy
zanegować zachłanność przeciwstawiając jej nadzieję,
a entuzjazm słabnie i upojenie stratą zwycięża opory.
W walce, w której stawką jest życie, zwycięstwo
ułatwia śmierć temu, kto uczestniczy w wojnie. Obawa
o utratę życia, żądza zachowania życia przeciwstawiają
się zawsze tendencji do poświęcenia samego siebie: lecz
strach ten zniesiony został żądzą zwycięstwa. W godzinie
gorączki, gdy zachłanność owa zostaje zaspokojona,
śmierć staje się prawie łatwa.

Ofiara z siebie i wydatkowanie dokonują się zatem


w stałych warunkach. Pierwsze prawo nazwać można
„prawem współwystępowania”: Wydatkowanie staje się
łatwiejsze dzięki równoczesnemu zaspokojeniu zachłan­
ności; i wzajemnie, wydatkowanie ułatwia zysk (za­
spokojenie zachłanności).
Nie należy mylić tego prawa z prawem wymiany
ekonomicznej, które nakazuje, aby każda pożyczka zo­
Dar życia 271

stała spłacona. Prawo ekonomiczne regulowane jest za­


sadą tożsamości wartości wymienianych przedmiotów,
indywidualnej tożsamości czynników wymiany — dla
obydwu operacji: pożyczki i spłaty. Jeśli Jan dostarcza
konia Piotrowi, to Jan, a nie ktokolwiek inny, otrzymuje
od Piotra — i od nikogo innego — sumę pieniędzy
odpowiadającą wartości konia. Suma ta powinna, jeśli to
możliwe, dokładnie odpowiadać tej wartości. Jeżeli tak
nie jest, operacja nie jest prawdziwą wymianą, ale da­
rem, pomyłką albo oszustwem. „Prawo współwystępo­
wania” zaspokojonej zachłanności i wydatkowania od­
nosi się do nurtów życia, których nie zmierzy nic
obiektywnego. Ruchy te nie znoszą ustalonej granicy.
Satysfakcjonujące kompensaty za wydatek, które od­
grywają największą rolę, nie odpowiadają rachunkom.
Ten, kto umiera, wykrzykując [przeciwnikom] hasło
swego stronnictwa, nie kalkuluje, lecz oddaje własne
życie. Zachłanność, którą zaspokaja, nie jest już jego
własną, gdyż on sam umiera. Nad wahaniem, czy
umrzeć, przeważyła chęć zaspokojenia stronnictwa, a nie
siebie.

Z drugiej strony dar ułatwia zyski. Nie można pod­


bijać bez ryzyka, nabywać, nie wydatkując krwi lub
potu: tak mówi głos ludu. Jednak można odwrócić
człony takiego stwierdzenia: nie można ryzykować bez
chęci nabycia... Istnieje nadwyżka na korzyść wydat­
kowania. Stała korzyść wydatkowania dominuje w życiu
społecznym i zmienia los każdego.

Różne walki zbrojne dają władzę darowi


z siebie i szczodrości

Głęboki sens wojen i rewolucji przejawia się w grach


wydatkowania. Rewolucja czy wojna to czasem wydatek
siły rozwijający nabywanie, czasem zaspokojenie za­
chłanności pozwalające na zwiększenie wydatku. Po
272 Granica użytecznego

okresie wielkiej konsumpcji pierwsza rewolucja francus­


ka pozwoliła na rozwój świata mieszczańskiego: prowa­
dziła ją klasa, która musiała się wzbogacić, produkując.
Przeciwnie, podbój rzymski gromadził bezpośrednio bo­
gactwa, aby mogły być wydatkowane przez zwycięzcę.
Interes nabywania dominuje, gdy klasa produkcyjna
i „uważająca” na wydatkowanie dochodzi do władzy;
interes wydatkowania — kiedy wojny prowadzą marno­
trawcy. Mogłoby chodzić o regularne wahanie się szalki
wagi. Następowałyby na przemian ekscesy skąpstwa
i rozrzutności. Interwencja przemocy nie zachodziłaby
w żadnym znaczeniu. Byłaby tylko zbilansowana równo­
waga. Jednak do władzy zbyt rzadko dochodzą ludzie
zarazem mądrzy i małoduszni — idea równowagi nie ma
zbyt wielkiej racji bytu.
Wojny i rewolucje to bez wątpienia momenty najin­
tensywniejszej aktywności we wszystkich kierunkach.
Banałem byłoby stwierdzenie, że gwałtowny ruch prze­
ciwstawia się marnotrawstwu i niszczy tych, którzy
trwonią. Wymaga to wszakże spełnienia szczególnych
warunków: marnotrawstwa starczego lub dekadenckie­
go, buntu zarazem młodzieńczego i pracowitego. Nawet
jeśli przechodzi się ze świata rozrzutności do jakiegoś
utylitarnego stanu ducha, to ruch odbywa się od słabego
do silnego. Potrzeba niekiedy czasu, żeby ruszyć się na
nowo. Po przeminięciu kryzysu należy zredukować czyn­
niki dekadencji. A wtedy władza wpada w ręce gwałtow-
ników, co staje się gwarancją marnotrawstwa.

Czasami następuje okres osłabienia, wszystko zostaje


zahamowane, lecz nic nie jest w stanie przeciwdziałać
podstawowemu prawu. Czy to wojna, czy rewolucja,
wałka zbrojna o władzę prowadzi w ostatecznym roz­
rachunku do zwycięstwa rozrzutników — tych, którzy
stawiają w grze swoje życie. Walka wyrywa bieg rzeczy
spod prymatu nabywania, „uczciwej racji”, dla której nie
istnieje stawka warta życia. Atrakcyjność władzy zawsze
była okazją do „bezsensownego” szafowania istnieniami
Dar życia 273

ludzkimi. Bezwładna masa potępiała to marnotrawstwo,


choć była zbyt bezsilna, by je całkowicie wykluczyć.
Polityk nazywa „szerokie masy” bandami szaleńców.
Podobnie jak rozum i prawo, które rozum wielbi, masa
jako, całość jest ciężarem i grawitacją. Siła jest, przeciw­
nie, swobodnym darem siebie2. Słabnie i degeneruje się,
kiedy podąża za złotem. Służby krwi odróżnia to, że ich
zapłatą jest w gruncie rzeczy tylko chwała.

Gra siły czyni z życia ludzkiego blask i chwałę. Jeśli


działa w kierunku podboju, to przyznaje najwyższą
wartość darowi z siebie. Sam podbój pozostaje w chwa­
lebnej aureoli śmierci: jest święty, dokonali go raczej ci,
którzy polegli w walce, niż ci, którzy pozostali przy
życiu. Polegli nie tylko powiększyli siłę i bogactwo: ich
poświęcenie umieściło całe życie na wysokości śmierci,
uczyniło akt przykładny z nierozumnego ekscesu wydat­
kowania.

2 Największe zło naszych czasów tkwi właśnie w tym, że


myli się siłę z masą. Jeżeli tworzy się siłę zbrojną za pomocą
masy, czyli przeciwieństwa tej pierwszej, rezultatem jest ocię­
żałość. Albowiem masa może, ale w zasadzie nie chce, być siłą.
To rodzaj błędu typowego dla racjonalizmu.
Rozdział V

Zima i Wiosna

Egzystencja społeczeństw na poziomie śmierci

Zmiana fizyczna, która wynika ze śmierci, uderza


bardziej niż inne naturalne zmiany — zawiesza między
ziemią a niebem. W jednej chwili mierzymy szybkość
ruchu, który nas porywa. Wyczuwalna obecność tego
ruchu przyprawia o zawrót głowy i w równej mierze
pozbawia rzeczywistości tego, kto patrzy na umarłego,
jak i samego umarłego. Zyjący, widząc, jak umiera jego
bliźni, może przetrwać wyłącznie poza sobą.
W chwili śmierci znika solidna rzeczywistość, którą
zgodnie z naszym wyobrażeniem posiadaliśmy. Istnieje
jedynie obecność równocześnie ciężka i wymykająca się,
gwałtowna i nieuchronna. Tę obecność rzeczywistości
innej od tej, w której zazwyczaj żyjemy, wyrażają boskie
personifikacje śmierci albo — prościej — to ją przywołu­
jemy, gdy mówimy o śmierci jak o bezosobowej sile.
Kiedy mamy wrażenie tej rozdzierającej siły, pozostają
w nas jedynie odczucia o wielkiej intensywności. Naiwne
zainteresowanie, jakim obdarzaliśmy małe rzeczy, zaba­
wki wypełniające bezwartościowość dnia, nie mają już
sensu — unosi je wielki ruch wiatru. W tym momencie
wszelka egzystencja zostaje surowo osądzona i obnażona
— najpospolitszy człowiek skazany jest na wielkość.

Każdy z nas jest wówczas wypędzony z ciasnoty


swojej osoby i — jak tylko może — zatraca się we
276 Granica użytecznego

wspólnocie swoich bliźnich. Oto dlaczego trzeba, aby życie


każdej wspólnoty utrzymywało się na wysokości śmierci.
Losem wielkiej liczby prywatnych istnień jest mierność.
Jednak wspólnota może trwać jedynie na poziomie
intensywności śmierci, rozkłada się, gdy tylko uchybia
szczególnej wielkości niebezpieczeństwa. Musi wziąć na
siebie to, co los ludzki ma „nieukojonego”, „niemożliwego
do ukojenia”, i utrzymywać spragnioną potrzebę chwały.
Jeden człowiek na tysiąc w ciągu dnia może nie odczuć
prawie żadnej intensywności życia — zachowuje się jakby
śmierć nie istniała i bez szkody utrzymuje się poniżej jej
poziomu. [Skreślone: Lecz do ludów należy mierzenie
egzystencji ze śmiercią — życie każdej wspólnoty musi być
nie tylko piękne, lecz także wielkie, albowiem za każdym
razem, kiedy jakaś istota umiera, powinna jakoś uobecnić
się swoim zdezorientowanym bliskim.]

Każda wspólnota troszczy się o zwłoki i w bezosobo­


wej formie musi odpowiedzieć temu, komu śmierć po­
mieszała szyki: „Wiem, o co chodzi”. Czego niezdolna
byłaby powiedzieć, gdyby sama nie miała bogatego życia
w chwili stanowczej przemocy śmierci.
Żołnierz i kapłan są wówczas jedynymi, którzy mogą
mówić tak, jak wypada. Pierwszy stawia czoło śmierci,
drugi należy do zaświatów. Świeckie postawy stały się
niedopuszczalne w obecności śmierci. Wyślizgnięcie się
z siebie wobec umarłego wymaga obecności sacrum.
Muszę się zagubić w sferze obszerniejszej, gdzie istnieją
siły stawiające czoło śmierci. Tego wszystkiego zabrakło­
by w kawiarni czy w banku — jako jedyne możliwe do
zniesienia jawią się powstrzymywana przemoc legionu,
noc starego kościoła.

Groza i chwała, śmierć zimowa i śmierć wiosenna

Śmierć jest wydatkowaniem całkowitym — budzi


grozę tego, którego porzuca na zimnie. Wyraża się w niej
Zima i wiosna 277

smutek zimy, wystygłej Ziemi. Ludzka śmierć jest skargą


umierającej Ziemi. Planeta przestała promieniować swą
siłą; utrata na jej powierzchni jest znakiem wyczerpania.
Niech ta powierzchnia oddali się podczas zimy od
słońca, a wszystko skurczy się i każdy wydatek będzie
więdnięciem. Dopiero wiosna przywodzi z powrotem do
słonecznej potęgi: zwiędłe życie rozkłada się gwałtow­
nie, roślina upaja się nawozem i światłem. Planeta
przestaje być na jakiś czas uboga; nieprzebrane życie
sprawia wówczas, że śpiewa błękit nieba. W każdym
kwiecie szalona wegetacja staje się słoneczną — kwiat,
tak jak upojone płomieniami Słońce, dokonuje tego, na
co Ziemia nie ma już siły, rozbłyskując i szczodrze
marnotrawiąc swoje daremne bogactwa. Nie trwa
wszakże, rozpłomienia się tylko po to, żeby umrzeć.
Hojna wiosna umiera jak skąpa zima. Wszelako jej
umarli, których ma w sobie, nie powstrzymują triumfu.
Śmierć, jak wydatek, jest inna w zależności od różno­
rodności bogactw. Śmierć galaktyki lub gwiazdy jest
warunkiem jej rozbłyśnięcia. Zachłanna śmierć wzbudza
trwogę. Nędza człowieka nie polega na tym, że umiera
— umierać to żyć chwalebnie — lecz na pragnieniu, aby
umknąć przeznaczeniu. Strach przed śmiercią jest zasadą
skąpstwa. Człowiek ma tylko do wyboru umrzeć bogato
lub biednie, ukwieconą śmiercią majową czy ponurą
śmiercią listopadową. „Umrzeć czy nie umrzeć?” — oto
jest pytanie, jakie stawiał sobie, łudząc się bez miary
jakąś nieokreśloną nieśmiertelnością. Z tego powodu
wybrał śmierć skąpą.

Jednak wybrał ją po to, aby odnieść tym większy


triumf. Cały bieg ludzkich spraw, tak jak rytm pór roku,
jest naprzemiennością niedostatku i nadmiaru. Ta na-
przemienność powiększa triumf odniesiony przez czło­
wieka nad śmiercią. Śmierć, traktowana osobno, jest
nieuniknionym ubóstwem. Człowiek o wiele bardziej
akcentuje, niż neguje jej grozę. Wobec śmierci wspólnota
oddaje się cała nieuniknionej trwodze bliskich: naśladuje
278 Granica użytecznego

ich przygnębienie i ich nędzę. Lecz życiu szybko po­


wraca gwałtowność: naśladowało przygnębienie po to
jedynie, by tym lepiej unieść się później w eksces.
Wspólnota interweniuje, gdy zmarły wprowadził swoich
bliskich w sytuację świętą. Jej funkcją jest wówczas
sprawić, żeby ci, których śmierć uderza, przeżyli pełny
cykl od świętego upadku po odnowę. Poprzez liczbę,
która czyni ją bogatą, tylko ona może tego dokonać,
albowiem odnowa człowieka jest podobna do roślinnej.
Triumf życia chce, aby zakwitły niezliczone kwiaty
wiosny: to coroczny pęd nowych kwiatów do gorącz­
kowego rozkwitania.

To kapitalna gra istnień ludzkich: człowiek podąża


w ich meandrach za tym, czym zawiadują ziemski chłód
i słoneczny ogień. Tego dokonać mogą jedynie marno­
trawcy. Wszyscy ludzie uczestniczą zarówno w posęp­
nym ogołoceniu zimy, jak i w śmierci, lecz skąpiec
zadowoli się ograniczeniem, na ile potrafi, zła. Rozrzut-
nik przystępuje do gry: drży, lecz nie cofa się przed
grozą, pragnie ją przezwyciężyć. Nie może zrezygnować
z chwały wiosny. Wie, że nie ma słońca w maju, jeśli nie
przeszło przez mgły listopada, że heroiczne wydatkowa­
nie jest warunkiem wszelkiej chwały. Bogowie nie do­
znają zmartwychwstania, jeżeli wpierw nie umarli. Czy
wydatkowanie mogłoby sięgnąć zgiełku święta — które
zakłada bogactwo i sprzyjające okoliczności — gdyby
zrezygnowano w warunkach niekorzystnych? Potworne
ryty ofiarne niezbędne są dla szczęśliwych wydatków.
Akty religijne wszystkich epok i wszystkich ludów zape­
wniają przejście od trwogi do ekstazy światła, od ziems­
kiej ofiary do solarnego marnotrawstwa. Podążają za
rytmem pór roku i nie pomijają nigdy zimy, w której
ubóstwie musi odbyć się śmierć.

Aby dopełnił się dramat symbolizujący grę gwiazd,


dochodzi do walki zbrojnej z rytami. Jest ona rezultatem
doznanego ubóstwa: wypełnia prawo wymagające od
Z.tma i wiosna 279

ziemskich cząsteczek, aby wzrastały kosztem napotka­


nych sił. Jednak ci, którzy uprawiają wojnę, wzrastają,
czyniąc dar z samych siebie. Spośród niekorzystnych
warunków ziemskich przypadły im w udziale najgorsze:
przykuci są do obowiązku nabywania bogactw. Jednak
ich szansa dana im jest w największej trudności przedsię­
wzięcia — nabywają wyłącznie za cenę nadmiernych
strat. Straty te są gwarancją chwalebnych intencji pod­
boju. Dobro podbite nie zniewala. Bogactwo jest dla
nich sposobem zabłyśnięcia, sposobem na odnowioną
wojnę, sposobem na przepych. Słońce zwycięstwa, które
rozbłyskuje u wyjścia z krwawych mgieł, nie jest znakiem
skąpego zysku (gdyby tak było, żołnierz nie mógłby
nadać sensu śmierci). Wznosi się nad chwalebną komu­
nią wojsk, nad owym promieniowaniem poszarpanych
sztandarów, w których umarli na nowo stają się obecni.
Rozdział VI

Wojna

Armia prowadzi życie wyłącznie aktywne. Nie spo­


sób wyobrazić sobie żołnierzy „kontemplacyjnych”. Naj­
częściej „kontempluje” się grę wojsk po to, aby skrytyko­
wać jej skrajną absurdalność. Tak było w latach
1914—1918. Aby przeżywać wartości, jakie proponuje
walka, odwaga, dar siebie, błędem byłoby zastanawiać
się — trzeba dać się im ponieść. Chociaż istnieje jeden
wyjątek.
Nikt nie opisał w bardziej drastyczny sposób pola
bitwy wraz z jego okropieństwami niż Jünger. Pragnę
wykazać, że istnieje ekwiwalencja wojny, rytualnego
składania ofiar oraz życia mistycznego: to ta sama gra
„ekstazy” i „trwogi”, w których człowiek łączy się
z grami nieba. Jednak wojna zdradzana jest najczęściej:
ukrywa się jej chwałę lub to, co w niej odrażające. Oto
dlaczego cytował będę Jüngera, który przed niczym się
nie uchyla.

Groza tego widowiska przewyższała wszelkie przewidy­


wania; siły opuszczały człowieka w obecności smutnej
szarej postaci rozciągniętej na skraju drogi, na której duże
muchy tańczyły już swoje rondo. Jej twarz i wszystkie
następne ukazywały się bez ustanku w tysięcznych pozach:
rozczłonkowane ciała, rozpłatane czaszki, blade duchy,
których wspomnienie przyprawiało o pomieszanie zmys­
łów... Podczas długich nocnych marszów po tej zatrważają­
cej pustyni serce czuło się równie samotne, równie opusz­
czone jak nad śmiertelnymi refleksami zamarzniętego mo­
282 Granica użytecznego

rza. Nieubłagana pułapka, która nas zewsząd osaczała,


unicestwiała wszelkie uczucia. Ileż to razy skargi umierają­
cego w długiej agonii milkły bez echa!... Chociaż przez lata
całe przemierzaliśmy te zdewastowane i porzucone tereny,
powracaliśmy tam zawsze z przeciągłym drżeniem ciała, jak
wówczas, gdy człowiek budzi się po chwili szaleństwa...
Gdzież się zatem znajdowaliśmy? Na jakimś wulkanicznym
polu księżyca? Rzuceni w otchłań piekła? Ten teren otoczo­
ny żółtawymi płomieniami, gdzie szalał piekielny taniec
śmierci, nie mógł być krajobrazem ziemskim.

W ten oto sposób Jünger opisuje front.

Jünger ciągnie dalej:

Woń rozkładających się ciał jest nieznośna, ciężka,


słodkawa, odpychająca, przenikliwa jak lepka masa. Tak
gęsto wisiała nad polami po wielkich bitwach, że najgłod­
niejsi zapominali o jedzeniu. Często widziano grupy boha­
terskich wojowników osamotnionych w chmurach bitwy
przez kilka dni uczepionych jakiejś części okopu lub ściany
leja po bombie, jak rozbitkowie w czasie burzy chwytają się
strzaskanych masztów. Pośród nich sztandar swój zatknęła
wszechmocna Śmierć. Przed ich oczami rozpościerały się
pola pokryte tymi, których skosiły ich kule. Trupy kolegów
spoczywały u ich boków, splątane z nimi, z pieczęcią
śmierci na powiekach. Te zapadnięte twarze przypominały
odrażający realizm starych obrazów Ukrzyżowanego. Boha­
terscy wojownicy, prawie padający z niedożywienia, trwali
przycupnięci w smrodzie, który stawał się nieznośny za
każdym razem, kiedy stalowa burza na powrót rozpo­
czynała tragiczny taniec umarłych wyrzucając w górę roz­
kładające się trupy. Po co okrywać strzępy ciała piaskiem
i wapnem? Po co ukrywać je pod płótnem namiotów, żeby
uniknąć spoglądania w czarne i nabrzmiałe twarze? Ich
liczba była naprawdę zbyt wielka! Łopata napotykała wszę­
dzie ludzkie ciała. Wszystkie tajemnice grobu ujawniały się,
tak straszliwe, że w porównaniu z nimi najbardziej piekielne
koszmary traciły na sile. Kosmyki włosów oddzielały się od
głów jak liście spadające jesienią z drzew. Rozkładające się
ciała nabierały owego zielonkawego odcienia rybiego mięsa
W'ojna 283

i połyskiwały nocą spod wystrzępionych mundurów. Stopa,


rozgniatając je, pozostawiała za sobą fosforyzujące ślady.
Inne ciała zasuszały się jak wapienne mumie powoli roz­
padające się w proch. Na innych jeszcze ciało oddzielało się
od kości czerwonobrunatną galaretą. W czasie ciężkich
letnich nocy te spuchnięte trupy zdawały się budzić jak
duchy i z ich ran wydobywały się z sykiem gazy. Jednak
najokropniejszym widokiem były rojowiska insektów...
Czyż przez cztery dni nie pozostawaliśmy w drodze pomię­
dzy ciałami naszych kolegów? Czyż wszyscy, martwi i żywi,
nie byliśmy pokryci tą samą chmarą niebieskawych muszek?
Czyż istnieje coś bardziej przerażającego we włościach
Grozy? Z tych, co zasnęli na zawsze, niejeden dzielił z nami
przedtem noce czuwania, z jednej manierki pił z nami wino,
jadł ten sam kawałek chleba!... Kiedy, po takich dniach,
zgarbieni i obszarpani żołnierze długimi, szarymi, milczący­
mi kolumnami odchodzili na odpoczynek na tyły, ich widok
mroził najpłochsze serca. „Można by rzec, że wychodzą
z trumny” — szeptał przechodzień do swej córki.

To język mistycyzmu. Wielkim problemem grozy nie


jest występek czy depresja — jest nim próg kościoła.

Krew — pisze Jiinger — tryska z arterii boskimi iskrami,


kiedy człowiek kroczy polem bitwy z pełną świadomością
swojej brawury... Ten, kto sięga tych wyżyn osobowości,
odczuwa szacunek dla samego siebie. Cóż bardziej świętego
jak walczący żołnierz? Bóg???...

I dodaje:

Odwaga jest stawką bez ograniczeń, jaką czyni się


z własnej osoby... Jeśli dostrzega się prawdziwą rację bytu
walki, nie można nie uhonorować heroizmu, nie honoro­
wać go wszędzie, a przede wszystkim u przeciwnika...
Wojownik broni swojej sprawy równie zawzięcie, jak po­
trafi, i udowodniliśmy to po obu stronach barykady, my,
walczący z całego świata... rozbiliśmy skostniały statek
świata... wyrzeźbiliśmy nową twarz ziemi... ogromna suma
poświęceń, na jakie przystaliśmy, tworzy jedną zagładę,
który nas wszystkich jednoczy!
284 Granica użytecznego

Tylko powolne przyglądanie się ohydnym kadrom


„filmu w zwolnionym tempie” nakręconego podczas
I wojny światowej umożliwiło tę „kontemplację” grozy
i samego siebie — oraz tę mistykę. Paradoksalne mistykę
i kontemplację, skoro kontemplujący działa, skoro kon­
templuje działanie! Zbyt szybki rytm klasycznych wojen
nie pozwalał na ich zgłębianie: regiony, które Jiinger
opisuje w piekielnych barwach, wcześniej tylko przemie­
rzano (zamiast pozostawać tam przez cztery lata, jak
żołnierze I wojny). Fakt przetrwania niemożliwego
— i przekazało to mistrzostwo — jest momentem decyzji
i [c/pcziif1]1. Jednak nic nie jest w stanie przeważyć
naturalnego prawa: wojna nie chce, żeby ją zgłębiać,
a liryzm zgrozy nie pasuje do niej. Wojna błyskawiczna
przywraca znane okoliczności: kiedy „cała reszta jest
milczeniem”.

Gdyby nie kryzys, w którym miotamy się od 1914


roku, reakcje Jiingera byłyby niezrozumiałe — nie na
miejscu, niedopuszczalne byłoby o nich mówić. Armia
działa, nie opowiadając o tym, co robi. Jej zewnętrzny
wygląd i tromtadrackie zachowanie łączą się ze wstyd­
liwym przemilczaniem sedna rzeczy. Makabryczna zgro­
za i grymas Ukrzyżowanego są na miejscu w kościele, nie
zaś w koszarach. Wojskowi pragną działania, nie eksta­
zy. Liryzm Jiingera wykorzystał chwilową niemoc woli
całkowicie nastawionej na podejmowanie decyzji. Kar­
mił się osłabieniem i utratą impetu. Jednak, podobnie
jak film w zwolnionym tempie rozkłada na poszczególne
ruchy galop konia i pozwala zobaczyć jego mechanizm,

1 Fragmenty Ernsta Jiingera, które cytowałem, są wyjątkami


z Wojna, nasza Matka. Fakt, że po ostatniej wojnie wydanie tej
książki mogło się rozejść w kilka tygodni, przypomina trzeźwy
sąd Nietzschego: „Wojny są jedynymi bodźcami wyobraźni
teraz, kiedy zniknęła trwoga i ekstaza chrześcijaństwa...”.
W świetle tego faktu i tego sądu świat, w którym żyjemy, jest
mniej zrozumiały.
Wojna 285

tak powolna wojna i wyraz, jaki znalazła, pozwalają


rozpoznać jej ukrytą pod powierzchnią grę. „Zgrozy”,
„ekstazy” szuka się w nie mniejszym stopniu w kościele
niż w walce. Fanfary na paradach zaprzeczają im, lecz
błyskotliwa negacja jest w gruncie rzeczy jedynie gwał­
townym porywem i systematycznym łagodzeniem gry.
Świadectwo Jiingera, niezależnie od jego ciężaru, jest
bardziej czytelne:

Jedna uwaga o ekstazie: ten stan, typowy dla świętych,


wielkich poetów, wielkich kochanków, wykazuje rzeczywis­
te podobieństwa z prawdziwą odwagą. W obu przypadkach
entuzjazm wynosi energię na taką wysokość, że krew burzy
się w żyłach i dymi dopływając do serca. Oto upojenie
przekraczające wszystkie upojenia, rozkiełznanie sił przery­
wające wszelkie więzy.

Akcja i decyzja wciągają w szybki rytm wojen i na­


tychmiastowego zapomnienia wszelkiej grozy. Zdobyw­
ca musi działać szybko: podporządkowuje to, co robi,
rezultatowi. Strach lub zgroza wzmagają ekstazę: zmniej­
szają szanse zniszczenia przeciwnika. Trzeba zatem
przejść mimo i twardo zaprzeczyć. Żołnierze mają wo­
bec zgrozy postawę, która przeciwstawia ich kapłanom.
Dla pierwszych zgroza jest tu, nie bez nadmiaru; drudzy
muszą ją sami wytworzyć. Walka nie zatrzymuje się,
natomiast ofiarnik celebruje ofiarę, ukazuje ją, chwali,
potem zjada, aby się nią upoić.
W obliczu wojny ryt ofiarny jest paradoksem. Wojna
wyjaśnia się podbojem. Ryt ofiarny znajduje wiele wyjaś­
nień, ale przy stałości środków istnieje różnica rezul­
tatów. Wziąwszy wszystko pod uwagę, jak widać, ryt
ofiarny różni się od wojny tym, że podąża za pewnymi
rezultatami — nie ogranicza, lecz wręcz przeciwnie,
rodzi bogactwo eskalacji czynów. W pewnym sensie
składanie ofiar jest czynnością swobodną. Rodzajem
mimetyzmu. Człowiek dostosowuje się do rytmu
Wszechświata. A ponieważ chodzi jedynie o naśladowa­
nie Wszechświata, nie potrzeba poruszać się szybko
286 Granica użytecznego

w miejscu, gdzie przejście robi się wąskie. Przeciwnie,


można podkreślać trwogę. Ponieważ to przez nią należy
przejść, a nic nie pogania, wystarczy doprowadzić rzeczy
do końca, nie śpiesząc się, aż rozdarcie rozbrzmi na całe
życie. Życie religijne jest zgłębianiem naszego życia
i spazmu.

Warunkiem tego zgłębiania jest pewne oddalenie od


zbyt przerażającej rzeczywistości. A przynajmniej stop­
niowe oddalanie się. Żołnierze zabijali, żeby zwyciężyć.
Ofiarnik, zadając śmierć swojemu bliźniemu, nie miał
tego wytłumaczenia. Jedynie pragnienie zgłębienia. Sta­
wał się zatem wspólnikiem życia w tym, co ma ono
najbardziej odrażającego, życia wymagającego, aby
przejść przez to, co najbardziej okropne, żeby osiągnąć
chwałę. Zadziwiające, że taka praktyka była prawie
powszechna, lecz fakt to niezaprzeczalny. Jeszcze dzisiaj
w najbardziej cywilizowanych miastach celebruje się ryty
ofiarne. W każdym razie ofiary symboliczne. Skazuje się
na śmierć ludzkiego Boga, zjada się jego ciało, pije jego
krew. Złagodzony, a nawet zredukowany do symbolu
charakter tej praktyki jest wszakże jej najbardziej za­
akcentowanym, jak tylko można sobie wyobrazić, świa­
dectwem. Jednocześnie zauważa się jej uniwersalny cha­
rakter, nieskończenie trwały, a przecież nie do przyjęcia;
powinno się od niego uciekać, podczas gdy nie można
się od niego oderwać.

W zasadzie ryt ofiarny wymaga ofiar z ludzi, a lepiej


jeszcze z królów lub bogów. Zwierzęta są często ofiara­
mi zastępczymi. Bardzo dawno temu ludzie uznali ofiary
z ludzi za odrażające. Zwyczaj ten został prawie cał­
kowicie zniesiony przez kulturę antyczną. Lecz kiedy mit
ofiarny nabrał wyjątkowego humanistycznego znacze­
nia, jest oczywiste, że chodziło o człowieka, i nie tylko
o człowieka, ale przede wszystkim o króla i Boga.
Tendencja do zniesienia tych ofiar pogłębiła się jednak.
Ofiara jest przede wszystkim symboliczna, ale nie zawsze
Wojna 287

taka była. Boski Chrystus, fikcyjny król Żydów, rzeczy­


wiście został skazany na śmierć. Trzeba zdać sprawę z tej
śmierci. Trzeba powiedzieć, dlaczego miała miejsce. Czy
trzeba głosić, że Chrystus został skazany na śmierć
w celu otoczenia go chwałą? To możliwe. Ale czy w tym
wypadku kapłani rozmyślnie wzięliby na siebie trud
skazania go na śmierć, aby później go gloryfikować?
Albowiem symboliczna ofiara również angażuje. Dzisiej­
szy kapłan nie przestał widzieć w sobie samym praw­
dziwego ofiarnika, chociaż odmawia wzięcia na siebie
odpowiedzialności, a jeśli ją bierze, to tylko w takiej
mierze, w jakiej jest tym, czym za wszelką cenę nie
chciałby być — nędznym grzesznikiem. Albowiem to
grzechy świata przybiły Chrystusa do krzyża.

W tej perspektywie zaczyna odgrywać rolę rozum.


Albowiem nic nie jest dlań bardziej nie do przyjęcia jak
właśnie to, co stanowi przedmiot tej książki: fakt, że strata
jest niezbędna, i to nie dla jakiegoś rezultatu, lecz dla
chwały tracenia lub tracenia siebie, że strata jest chwaleb­
na tylko pod warunkiem, że była najpierw odrażająca.
Rozum myśli słusznie, że świat uchybiłby swoim prawom,
gdyby poddał się konieczności tak dziwacznej. Świat
w jego oczach musi posiadać w sobie jakąś fundamentalną
sprawiedliwość. Bez wątpienia śmierć, nawet niesprowo-
kowana, wystarczy, aby zwątpić w tę sprawiedliwość.
W każdym razie świadome zadanie śmierci swemu bliźnie­
mu oznaczałoby najwyższe uchybienie sprawiedliwości.
Jednak racjonalna zasada świata nie zostaje koniecznie
skompromitowana wskutek błądzenia stworzeń. Błądze­
nie, grzech mogły być słusznie ukarane, a śmierć wszelkie­
go stworzenia nałożona jako kara. Potem sprawiedliwość,
pragnąc odkupienia, śmierci człowieka-Boga jako ostate­
cznej konsekwencji ludzkich grzechów, usankcjonowała
karę, czyli śmierć, czyniąc z niej drogę do zbawienia.

Aby dojść aż do kresu swojego przeznaczenia, ludzie


znajdują przeszkodę, którą chcą pokonać. Życie wojs­
288 Granica użytecznego

kowe jest z konieczności poddane regułom rzeczywis­


tego działania. Zycie religijne traci natomiast spoistość
z powodu braku konieczności [bezdyskusyjnej?].
„Strach” będący jego sprężyną odnajdywać je musi dzię­
ki konwencjom lub rytuałom, których fantazja czy okru­
cieństwo są dyskusyjne. W braku surowości i dyscypliny
traci to, co zyskuje w wolności. Ci, którzy wchodzą
w jego dziedzinę, mogą tu zniekształcić wszystko pod
ciężarem swojego zmęczenia. To, co życie religijne ma
wyczerpującego, gorączkowego, zaciera się zazwyczaj
w oszukaństwie. Ryt ofiarny wprowadza do gry powaby
wielkiej mocy: jest on skutkiem gwałtownego pragnienia
przegranej i jako taki zagraża w pierwszym rzędzie
ofiarnikowi. Opętany pragnieniem straty, uosabiający
boga kapłan mógłby, podobnie jak ów bóg, z ofiarnika
stać się ofiarą. Wszelako rzadko wymaga od siebie
samego tego, czego mity wymagają od bogów. Zagłada
zatraca boga, skazuje go na śmierć, lecz nie zatraca
celebransa. Tylko religijne samobójstwo mogłoby od­
powiedzieć na wymogi, jakie wyzwalają się w czasie
składania krwawej ofiary.

Przykładów na religijne samobójstwo jest więcej niż


myśłimy. Anglicy zastosowali policyjne środki przymu­
su, aby powstrzymać pobożnych Hindusów przed rzuca­
niem się pod wóz Jaggernautha. Francuski podróżnik
mieszkający w Maroku przed podbojem tego kraju przy­
tacza scenę, w której sam uczestniczył: młody tancerz
z sekty opętanych zbliża się z obnażonym torsem do
starca mocno trzymającego sztylet z ostrzem wysuniętym
do przodu. W transie tancerz opiera pierś o ostrze, a ono
powoli się zagłębia... Nienależące, jak się wydaje, do
rzadkości skazywanie na śmierć królów można w ostate­
czności uznać za praktykę zbliżoną do samobójstwa.
Król sam wchodził do grobowca, gdzie — jak chciał
zwyczaj — zamurowywano go. Nawet wtedy, gdy nie
odbywało się to dobrowolnie, król sprawujący pieczę
nad losami swego ludu jest realnie poświęcany przez
Wojna 289

swoich — nie można już mówić o ofierze zastępczej ani


o oszustwie.
Działania tego rodzaju, którym towarzyszyła nie­
złomna determinacja, to jeszcze nic. Naczelną regułą
miał być wybieg.

Zagłady dokonywane przez wojsko istnieją na zasa­


dzie interferencji. Są realne i mają wartość pełni. Prawdę
mówiąc, żołnierze nie mogą tolerować udawania ani
realnych działań kapłanów. Udawaniu przeciwstawiają
prawdę daru, który czynią z samych siebie; gestom
konsekwentnym i zabójczym — zasadę skutecznego
działania, do którego ściśle się stosują. Mistyczna wspól­
nota żołnierzy, tak jak islam, to jedyna religia, która nie
pozostawia miejsca na poświęcenie boga i której mity nie
znają boskiej ofiary śmierci. Armia przeciwstawia praw­
dziwe i sensowne ofiary ofiarom pozornym, składanym
przez kapłanów, jak również ich ekscesom. W innym
sensie duchowni mogą powiedzieć o życiu wojskowych,
że będąc podporządkowane działaniu, nie odpowiada
w niczym temu, czego pragną. Armia zbyt łatwo dobiera
swoich członków i nie zajmuje się ich prawdziwym
życiem, lecz wyłącznie skutecznością ich czynów. Żoł­
nierze umierają i poświęcają się bez komplikacji i „tajem­
nicy”, jak gdyby ginąc w nagłym wypadku, i żaden
ozdobnik nie przyda ich śmierci głębokiego sensu. Tym
milczącym umarłym brakuje cnót [nieczytelne], bez któ­
rych nasza gra nie może być projektowana na gry
wszechświata; ten obowiązek wymaga porzucenia dzia­
łania i całkowitego poświęcenia uwagi praktykom reli­
gijnym.

Wyobraźmy sobie już nie towarzysza Jtingera, który


„z głową roztrzaskaną kulą wybucha przenikliwym
i przeciągłym śmiechem”, lecz Tybetańczyka wycofują­
cego się w samotność pośrodku przytłaczających gór.
Miejscem, którego pragnął, jest to, „gdzie trupy są
rąbane na kawałki i porzucane na pastwę wilków i sę­
290 Granica użytecznego

pów”. Oddaje się „komedii” poświęcenia. Nie umiera,


lecz w długiej medytacji coraz wyraźniej wyobraża sobie
własne ciało jako „martwą ofiarę, tłustą, smakowicie
wyglądającą, ogromną — wypełniającą wszechświat”.
Potem jego wizja staje się ruchoma, „widzi” swą pro­
mienną inteligencję pod postacią „Rozdrażnionej Bogi­
ni” trzymającej czaszkę i nóż — ucina ona głowę jego
trupowi. Rozzłoszczona bogini, którą jest on sam, od­
rywa skórę, układa na niej stos z kości i ciała, zawija je
i „związawszy wnętrznościami i wężami jak sznurem,
wywija nimi wokół głowy i rzuca z impetem o ziemię,
sprowadzając tym samym pakunek wraz z jego zawartoś­
cią do mięsistej masy ciała i kości”. Wówczas medytują­
cy „widzi” dzikie hordy rzucające się na ten stosik
i pożerające go aż do ostatniego kawałka.
Nic specjalnego nie towarzyszy owemu ćwiczeniu.
Tak potraktowane ciało pozostaje nienaruszone. Jednak
asceta niewątpliwie posiada zdolność do uczynienia te­
go, co przedstawia mu jego wewnętrzna kontemplacja,
równie żywo odczuwanym jak świat rzeczywisty. W eks­
tazie tej przerażającej wizji dzieje się tak, jakby rzeczywi­
ście stary człowiek został zmiażdżony; życie ograniczo­
nej ciałem osoby zatraca się w dużo obszerniejszej rze­
czywistości, tak jak fala, która rozbryzguje się, wpadając
w otaczające ją odmęty.
Muszę przybliżyć to, co osiąga asceta z Tybetu, do
tego, co osiągnąć może każdy z nas w równorzędnych
warunkach. Zawrót głowy i lekki śmiech, moc, która
rozpościera się, lecz boleśnie zatraca i osiąga srogość
tortury, oto co wzrasta w nagłej ciszy, w akcie
ofiarnym. Albowiem warunkiem ekscesu radości jest
— wewnątrz samego siebie — zabicie, stanie się moral­
nie okrutnym, w zgodzie z niezgodnym ruchem wszyst­
kiego, co jest, w zgodzie ze śmiercią. Szczęściem jest
odkryć w sobie, w ruchu całkowicie wewnętrznej prze­
mocy, że natura nie robi niczego połowicznie, że nie
zabija połowicznie, że połowicznie nie ocieka życiem.
Odczucie nadmiernego zwycięstwa porusza człowieka,
Wojna 291

który założył na siebie maskę trupa: to odczucie nie jest


upojeniem, ponieważ jest wyrazem jasnej świadomości,
ani strachem, ponieważ wzbudza szczęście; ma w sobie
zarazem coś z szalonego śmiechu — który sprawia ból
— i ze szlochu, którego nie sposób opanować.
Rozdział VII

Ofiara

Tym, którzy podążali za mną aż dotąd, winien jestem


dłuższe wyjaśnienie. Ukazuję nieludzki obraz człowieka
i wiem, że mogłem wprowadzić poniektórych w konster­
nację. Usprawiedliwiłem najbardziej mroczne Molochy,
twierdząc, że krwawe fantazje rytów ofiarnych miały
pewien sens. Nawet jeśli przez wieki głos mój dołącza do
niezliczonych chórów, nawet jeśli jest echem boskich
świąt, nie wątpię, że słowa moje brzmią złowrogo.
Niewątpliwie nikt nie będzie twierdził, że pragnę ot­
worzyć nowy cykl zagład — ja po prostu ukazuję sens
starych obyczajów. Minione okrucieństwa odpowiadają
potrzebom, które możemy zaspokoić inaczej niż dzicy.
Lecz powiadam, że życie wymaga daru z siebie i że dar
prowadzi do śmiertelnej trwogi. Należę do tych, którzy
chcieliby dla człowieka celu innego niż bezustannie
wzrastająca produkcja, którzy odwołują się do świętej
grozy, a owo sprzeczne z powszechnym rozsądkiem
wezwanie powinno zostać usprawiedliwione inaczej niż
przez mgliste rozprawianie o gwiazdach.

A przecież mogę odwrócić sytuację! Nawet jeżeli


brakuje mi powszechnego zdrowego rozsądku, nawet
jeżeli powinienem się usprawiedliwić, ze swej strony
również zadaję pytanie „człowiekowi spokojnemu i roz­
sądnemu”. Jeżeli jestem szalony, to jestem wszelako
— podążając w tym kierunku — w zgodzie z tymi,
którzy ongiś składali ofiary. Gdybym byl osamotniony,
294 Granica użytecznego

pierwszy musiałbym zdać z tego sprawę. Lecz przod­


kowie „spokojnego człowieka” też składali ofiary. Mó­
wiłem również o uśmiercaniu ludzi i zwierząt — które
jest faktem — że jest to zagadka dana człowiekowi do
rozwiązania; musi on ją rozwikłać, jeśli chce przeżyć,
jeśli zależy mu, aby pozostać tym, czym jest: osobą
spokojną i rozsądną! Jak to możliwe, że we wszystkich
stronach świata ludzie, nie porozumiewając się ze sobą,
oddawali się zgodnie enigmatycznym czynnościom, że
wszyscy odczuwali potrzebę lub wręcz przymus zabijania
w rytualny sposób istot żywych?

Zanim na to odpowiem, „spokojny człowiek” powi­


nien mnie wysłuchać. Musi znieść ciężar tej tajemnicy
— w równym stopniu co ja. Musi przyznać — wraz ze
mną — że śmierć, tragiczny strach i święta ekstaza są
z nim związane i że, nie potrafiąc tego wyjaśnić, wszyscy
ludzie trwali w ignorancji, nie wiedząc, czym są.

Nie trzeba zatrzymywać się nad odpowiedziami już


uzyskanymi. Starożytni sądzili, że przychylność świata
bogów trzeba okupywać opłatami i dobrami: chrześ­
cijanie odziedziczyli po nich ten sposób widzenia. Profe­
sor Oksfordu, sir James George Frazer rozwinął myśl
tych, którzy w krwawych ofiarach widzieli sposób na
uzyskanie obfitych plonów1. Socjologowie francuscy do­
strzegli, że ryty ofiarne tworzyły więzy społeczne między
ludźmi i ustanawiały wspólnotową jedność grup. Wyjaś­
nienia te zdają sprawę ze skutków rytów ofiarnych — nic
nie mówią natomiast o tym, co zmuszało ludzi do
rytualnego uśmiercania swoich bliźnich. O tych ostat­
nich powiedzieć należy, że dokładnie precyzują prob­
lem: to klucz do wszelkiej ludzkiej egzystencji.

1 Ta opinia nie pozbawia Złotej gałęzi wartości. Ukazując


bogactwo, rozmach i powszechność rytów ofiarnych, książka
ta ma tę zasługę, iż wiąże je z rytmem pór roku.
Ofiara 295

Trzeba porzucić wszelkie wyjaśnienie drugorzędne,


redukujące przyczyny rzeczy do spraw przypadkowych.
O kwestii składania ofiar koniecznie trzeba powiedzieć,
że jest zagadnieniem ostatecznym. I odwrotnie, nie ulega
wątpliwości, iż wszelka propozycja rozwiązania zagad­
nienia ostatecznego winna rozstrzygnąć równocześnie
zagadkę rytów ofiarnych. Dyskurs o bycie, metafizyka
nie mają sensu, jeżeli ignorują gry, jakie życie zmuszone
było toczyć ze śmiercią.
Należy powiązać problem religijnej śmierci bytów
z kwestią ich struktury. Czas już zejść do sedna sprawy,
nie obawiając się tego, co trudne czy odrażające. Świado­
mie wyjdę od przedstawień, jakich dostarcza mi „so­
cjologia francuska”. Socjologia francuska, która przy­
wiązuje wielką wagę do interpretacji rytów ofiarnych,
związała swoje prace z koncepcją bytu społecznego.
Koncepcja ta bardzo często szokowała, lecz łatwo ją
przyjąć, gdy założymy, że byt jest tworem złożonym.
Klan, miasto, państwo, w tym samym stopniu co osoby,
mają jedną świadomość. Idea „świadomości zbiorowej”
nie zgadza się z zasadami upatrującymi w świadomości
niepodzielną jednostkę moralną. Wszelako zasady te są
trudne do obronienia. Świadomość jest bez wątpienia
jedynie polem koncentracji — w niewyraźny sposób
delimitowanym polem zawsze niedokończonej, nigdy
niezamkniętej koncentracji: łączy w sobie to tylko, co
odbijają rozliczne zwierciadła życia. Jeszcze precyzyjniej
rzecz ujmując, jawi się ona jako zwielokrotnienie każ­
dego odbicia dokonującego się wtedy, gdy odbicie owo,
ta gra luster, przechodzi z jednego punktu do drugiego,
z jednego człowieka do innego, tak samo jak z jednej
czującej komórki do drugiej. Nie sposób nigdy dostrzec
przerwy w tej grze: zawsze jest ruch, aktywność, przejś­
cie. Byt taki, tak jak człowiek go zdefiniował, samemu
się za niego uważając, nigdy nie jest obecny jak kamyk
rzeczny, lecz jak strumień płynącej wody albo — lepiej
— jak przepływ prądu elektrycznego. Jeżeli istnieje jakaś
jedność w obecności, to związana jest z wirami, ob­
296 Granica użytecznego

wodami, które stabilizują się i dążą do tego, żeby się


zamknąć. Łatwo postrzegam to, co zmienia się we mnie,
kiedy komunikuję się z drugim człowiekiem, kiedy mó­
wię, kiedy śmieję się czy kiedy jestem wmieszany w jakiś
wzburzony tłum. Pierwszy lepszy spostrzeże to, gdy
będzie obejmował kochaną kobietę. Zmiana ta wynika
z przejścia z jednego prądu życia do drugiego, jednak
przejścia owe w większości wypadków nie tworzą jedno­
cześnie stałych obwodów, jakimi są klan, miasto czy
państwo. Toteż nie ma powodu do mówienia o bycie,
jeżeli jego przetrwanie nie zostanie zapewnione w dłuż­
szym odcinku czasu, jak w przypadku formacji społecz­
nej zespalającej liczne jednostki (mniej więcej w ten sam
sposób, jak zwierzę zespala w sobie liczne komórki).

Te ogólne rozważania wychodzące z założeń socjolo­


gii francuskiej rozwinę w taki sposób, aby wprowadzić do
nich ostateczną kwestię bytu. Socjologowie wiążą je
z analizą faktów religijnych, które pragną postrzegać
z zewnątrz; nie potrafią dać całościowego opracowania,
w jakim mieściłyby się liczne idee interpretacyjne. Tym­
czasem gdy śledzi się zmiany stanu bytów, gdy postrzega
się zespoły, w które się łączą, jak tworzą się, a potem
rozpadają, odkrywa się jednocześnie drogę przebytą przez
te akty religijne, w których kluczową rolę odgrywa ofiara.

I nie tylko drogę, lecz także konieczność stanowiącą,


że przechodzi przez ten, a nie jakikolwiek inny punkt.
Nie ma nic bardziej zdumiewającego. Kiedy medytacja
człowieka nad samym sobą i nas wszechświatem osiąga
ostateczną granicę, odnajduje ślepe i stanowcze postępo­
wanie tych, których złożoność i refleksja nie sprowadza­
ją na manowce. Człowiek rozpoznaje się w swoich
odległych przodkach dopiero wtedy, gdy nasyci się
wiedzą.

Nieodwołalnie trzeba przyjąć fakt, że wszystkie zna­


ne byty są złożone. Mówimy wprawdzie o ciałach pros­
Ofiara 297

tych (elektronach czy innych cząsteczkach), lecz niewiele


wiemy o ich naturze: zjawiska, do których odsyłają,
wyrażają się, jakby były skutkiem działania korpuskuł,
czyli dających się wyraźnie rozróżnić ziarenek energii,
albo jakby chodziło o ruch falisty i ciągły. To, co mówi
się o ciałach prostych, okazuje się jeszcze mniej jasne,
jeżeli uświadomimy sobie ich nikłą tożsamość. Elementy
te muszą, jak się wydaje, osiągnąć znaczny próg złożono­
ści, aby o jakimś z nich można by powiedzieć: to ten
a nie tamten, pomimo iż całkowicie do pierwszego
podobny, nie jest wszakże tym samym co tamten. O jed­
nym wybranym elektronie nie sposób niewątpliwie po­
wiedzieć nic więcej niż o wybranej fali. Insekty, które są
jednostkami wyraźnie względem siebie odrębnymi, pod­
legają prawu ogólnego prawdopodobieństwa. Jeśli
w klatce podzielonej na dwie części ruchomą przegrodą
zamknie się ze sobą dwie podobne do siebie muchy,
jedną nakrapianą niebiesko, a drugą zielono, jeśli założy
się, że żaden czynnik nie przyciąga much bardziej w któ­
rąś ze stron, to kiedy włoży się przegrodę w środek
klatki, możliwe są cztery rozmieszczenia much i każde
z nich ma taki sam stopień prawdopodobieństwa: albo
obie muchy znajdą się po lewej stronie, albo obie muchy
będą po prawej stronie, albo zielona znajdzie się po lewej
stronie, a niebieska po prawej, względnie — gdyby
zaistniała ostatnia możliwość — niebieska znajdzie się
po lewej, a zielona po prawej. Elektrony nie podlegają
temu samemu prawu; w podobnym doświadczeniu moż­
liwe są tylko trzy szanse o równym prawdopodobieńst­
wie: dwa elektrony razem po lewej stronie, dwa po
prawej, albo jeden po lewej, drugi po prawej. Oznacza
to, że nie zachodzi różnica pomiędzy dwoma przypad­
kami, które powinniśmy logicznie wyróżnić: z jednej
strony elektron A po prawej stronie, a elektron B po
lewej, w drugim zaś przypadku elektron B po prawej
stronie zaś elektron A po lewej. Ten brak różnicy
oznacza, że nie można praktycznie rozróżnić A i B,
podobnie jak nie możemy rozróżnić dwóch fal. Jeżeli
298 Granica użytecznego

fala B, kilka chwil po przejściu fali A, unosi taką samą


masę wody, to czy fala B zachowuje w tym samym
punkcie tożsamość z falą A, czy tożsamość ta należy do
trwającego ruchu tej fali?
10-5-40
Precyzyjna odpowiedź na to pytanie nie miałaby sensu.
Jednak począwszy od tego momentu znika możliwość
trwałej niejasności. Organizm, stały fragment, zawsze
reprezentuje tyle samo dających się wyodrębnić elemen­
tów; elektron, fala są ze swej strony do wyodrębnienia,
lecz na określony czas — nie raz na zawsze, ale jeden raz:
na ten jeden raz, a nie żaden inny. Z jednej strony ustala
się panowanie separacji, wyizolowania; z innej nato­
miast strony dominuje zespolenie, fuzja, w której ele­
menty nie są od siebie, chyba że przelotnie, oddzielone.
Prawo podobne do tego, któremu podlega prawdopodo­
bieństwo pozycji elektronów, postawiło człowieka na
drodze do jego fundamentalnej prawdy: izolacja, w któ­
rej skrajna refleksja zamyka go ostatecznie (kiedy głosząc
„myślę, więc jestem”, łączy ja z myślą jak ze swym
nieredukowalnym atomem), nie jest prawem całej przy­
rody, lecz jedynie ograniczonym jej aspektem.

To nie dość!
Okazuje się; że w świecie korpuskularnym aspekt
zespolenia przeważa nad niejasno zarysowaną odrębnoś­
cią korpuskuł. W tym świecie ciał stałych i trwałych
całostek organicznych, w którym ukształtowała się myśl
ludzka, jest całkowicie odwrotnie: aktywność daje się
w przeważającej większości wypadków sprowadzić do
wyraźnie rozróżnialnych ośrodków (osób czy sił), które
są jej przyczyną. Ale podobnie jak separacja elementów
jest już zaznaczona w świecie, w którym komunikacja nie
ma granic, ten świat podzielony przez przegrody ograni­
czające jednostki opanowany jest bez chwili przerwy
pragnieniem przejścia od utrzymania tych przegródek do
stanu przeciwnego — komunikowania: każdy z nas musi
wystawiać się bezustannie na utratę siebie — częściową,
Ofiara 299

całkowitą—jaką jest komunikacja z drugim człowiekiem.


Pierwsza opozycja pomiędzy tymi światami (światem
światła i sił elektrycznych a światem ludzi i ciał stałych)
komplikuje się za sprawą faktu istnienia drugiej opozycji
istniejącej wewnątrz każdego z nich. Jednak my, którzy
znajdujemy się wewnątrz świata ludzi i ciał stałych, nie
stoimy wobec abstrakcyjnej opozycji, lecz ją przeżywamy:
to walka, którą prowadzą między sobą nasz byt i nasza
śmierć, rozrzutność i zachłanność, podbój i dar z siebie-.
Każdy z nas jest jakby wepchnięty w ciasną prze­
grodę. Nic nie liczy się w jego oczach z wyjątkiem siebie

2 W zasadzie rozważania, których punktem wyjścia są dane


nauki, nie tylko nie dają inteligencji jakiejkolwiek podstawy,
lecz w dodatku służą głównie dostarczaniu nowych przestrzeni
dla jej mobilności Żyda wiecznego tułacza. W ostateczności,
jeżeli myśl, zataczając koło, powraca do elementów, z których
wzięła początek, dana jej jest szansa uniknięcia na chwilę
partykularności, która oddala ją od obnażenia jej przedmiotu:
jeżeli weźmie się jakąś „daną naukową”, to jest rzeczą oczywis­
tą, iż, wychodząc od elementu zniekształconego, myśl nie może
sama z siebie znaleźć bezpośredniego (nagiego) kontaktu
z przedmiotem, który musi objąć. Tylko dlatego, że myśl jest
sama w sobie zniekształceniem wszelkiego przedmiotu, opera­
cja nabiera mimo wszystko pełnego sensu. Myśl może bez
wątpienia odnaleźć swoją nagość, lecz jest przede wszystkim
ubraniem, którym okrywamy każdy przedmiot. Jej rozwój i jej
powrót zakładają zatem, że ubrawszy, rozdziewa. Jeżeli szczęś­
liwym trafem „dana naukowa” rozdziewa, zdziera okrycie,
które nadawało przedmiotowi mylący wygląd, wykorzystać ją
można wówczas do celów, które nie są właściwe jej, lecz są
takimi, do jakich dąży się wiernie od dawna: do zniszczenia
tego, co oddziela człowieka od świata zewnętrznego będącego
jego prawdą, tego, co oddziela myśl od jej przedmiotu. Od­
wołanie do nauki, do tego, co odkrywa, jest w tym przedsię­
wzięciu tylko okrężną drogą: nie byłoby szczególnie ważne,
gdyby ta okrężna droga, gdy raz się już po niej przejdzie, stała
się nieprzejezdna — jeżeli wiedza ludzka, zawsze niestabilna,
nareszcie usunęła możliwość daną w trakcie swoich przekształ­
ceń.
300 Granica użytecznego

samego. To, co odczuwa napływającego z zewnątrz,


często sprowadza do wrażenia szczęścia lub nieszczęścia,
które staje się jego udziałem. Jedyną radykalną granicą
tej niezbywalnej samotności jest śmierć: to jedyne powa­
żne dementi, jakie napotyka ułuda, albowiem gdy umie­
ram, świat przestaje być redukowalny do mojego umys­
łu, który go odbija. Wszystko mówiło mi, że liczyłem się
tylko ja, śmierć uprzedza mnie jednak, że to kłamstwo,
nie liczę się bowiem ja, lecz wyłącznie świat. Liczę się
o tyle, o ile jestem w tym świecie nie jako obcy izolujący
się i zamykający w sobie, lecz jako ziarno enfcrgii za­
tracające się w świetle. Widzę zatem, że, jeśli mam żyć,
muszę przystać na tę tragiczną kondycję — że tracąc to
życie, które do mnie należy, ofiaruję się temu, co mnie
nie zna, temu, co jest wyłącznie poza mną. Równocześ­
nie odczuwam absurdalność straty, która, rozpatrywana
z punktu widzenia mej nieuniknionej samotności, jest jak
gdyby unicestwieniem całego wszechświata.

Tym samym każdy człowiek musi wyobrazić sobie


zarazem odizolowanie się od świata i ucieczkę z tego
więzienia. Widzi z jednej strony to, co jest podstawą, bez
czego nic by nie istniało: egzystencję partykularną, egoi­
styczną i pustą. Z drugiej strony ma świat, którego
wspaniałość pochodzi z elementów komunikujących się
i stapiających ze sobą jak płomienie ogniska czy fale
morskie. W głębi jego duszy przycupnęła na stałe nieru­
choma świadomość: na zewnątrz kłębi się ślepy ruch
i nadmiar życia. Pomiędzy tymi dwoma niedającymi się
pogodzić biegunami człowiek jest w nieunikniony spo­
sób rozdarty, gdyż nie potrafi się zdecydować na żaden
z tych kierunków. Nie może zrezygnować ani ze swojej
odrębnej egzystencji, ani z bujności świata, który drwi
sobie z tej egzystencji i dąży do jej unicestwienia. Co­
dziennie rozstrzyga się dylemat między mikroskopijną
zagrodą a wolną przestrzenią — więcej, między innymi
ludźmi a podmiotem, między hojnością a zachłannością.
Aby jednak przejść z wnętrza do zewnętrza, trzeba
Ofiara 301

przecisnąć się przez wąski przesmyk, któremu na imię


Trwoga.

Sfera wyodrębnienia porównywalna jest z więzie­


niem, które tyleż chroniłoby przed niebezpieczeństwami
zewnętrza, co zamykało w swym wnętrzu. Więzienie to
nie byłoby całkowicie zamknięte — w murze ukryta
byłaby ciasna szczelina. Nie byłaby ona jednak praw­
dziwym wyjściem — prawie nie można by się było przez
nią przecisnąć, a jej ścianki otarłyby boleśnie więźnia,
który usiłowałby do niej wejść; na zewnątrz czuwałyby
zbrojne straże gotowe zabić, szalałaby burza. Gardziel,
przez którą byt wewnętrzny komunikuje się z wolną
przestrzenią, jest niewątpliwie rzadko jedynie samą
śmiercią, lecz zawsze jest jej zarysem — obrazem czy
początkiem. To, co okaże się później decydującym zwy­
cięstwem życia, jawi się wpierw jako zgroza osaczająca
ten oddzielony byt, który w głębi swojej izolacji uważał
się za niezbędny warunek wszystkiego, co jest.

Życie w komunikacji, nie w izolacji

Kim wewnętrznie jestem? Aktywnością jednoczącą


liczne elementy, które mnie współtworzą, ciągłą komu­
nikacją tych elementów ze sobą. Zycie mojego organicz­
nego bytu składa się z wchłanianej energii, ruchu oraz
ciepła. Nie można go zlokalizować w jednym miejscu:
przejawia się, szybko przechodząc z jednego punktu do
innego (lub z licznych punktów do innych równie licz­
nych) w ten sam sposób jak w sieci sił elektrycznych.
Gdy tylko chcę pojąć mą substancję, odczuwam jedynie
ślizganie się.

Jeśli rozpatruję teraz całe moje życie, zauważam, że


nie ogranicza się ono do tej wewnętrznej mobilności.
Prądy, które przez nie przebiegają, nie krążą wyłącznie
po wnętrzu, lecz wylewają się także na zewnątrz; otwiera
302 Granica użytecznego

się ono równocześnie na siły, które kierują się ku niemu,


wychodząc od innych bytów. Mogę patrzeć na to życie,
które do mnie należy, jak na stosunkowo stały wir:
potrąca on bezustannie inne podobne mu wiry modyfi­
kujące jego ruch, podobnie jak on modyfikuje ich ruchy.
Przepływy siły lub światła zmierzające ode mnie ku
mojemu bliźniemu, podobnie jak od mojego bliźniego do
mnie, nie liczą się mniej — a w ostatecznym rozrachun­
ku liczą się nawet bardziej — niż wewnętrzna konwulsja
istnienia. Słowa, ruchy, muzyka, symbole, rytuały, gesty
i postawy stanowią w równym stopniu drogi prowadzą­
ce do owego wzajemnego oddziaływania na siebie by­
tów. Osoba wyizolowana nie liczy się — jej punkt
widzenia nie jest istotny — wobec ruchów, które nabie­
rają sensu w odniesieniu do licznych ludzi. Osobiście
jestem niczym wobec książki, którą piszę, lecz jeżeli
potrafię za jej pośrednictwem przekazać to, co mnie
spala, okaże się, że żyłem, żeby ją napisać. Wszelako
sama książka to niewiele, jeżeli ogranicza się do izo­
lowanej, wyodrębnionej od innych dziedziny, jak poli­
tyka, nauka czy sztuka: komunikacja może mówić o ca­
łym życiu, a wówczas wobec tak wielkiego tematu
w cień usuwają się mniej istotne możliwości.

Przyglądając się, pomiędzy wszystkimi innymi, moż­


liwości komunikowania łączącej jedynie dwie istoty,
rozpatrując w szczególności miłość Tristana i Izoldy,
można odnieść wrażenie, że każde z kochanków jest
równie nic nieznaczące jak inne istoty, jeśli nie uwzglę­
dni się łączącej tych dwoje namiętności. To ich miłość,
a nie to, czym byli bez niej, nadaje ich imionom mocy
poruszającej serca. Jednakże owo wzajemne porozumie­
wanie się ich bytów nie miałoby dla nas tak wielkiego
sensu, gdybyśmy nie dostrzegali, że postawiło na szali
całe ich życie, popychając ich do zatracenia się w tej
namiętności aż do śmierci. Komunikacja liczy się tym
mniej, im bardziej się ogranicza, toteż nawet uczucie
Tristana i Izoldy, chociaż konwulsyjne, wydaje się zbyt
Ofiara 303

nikłe wobec ekstazy samotnika czy namiętności splatają­


cych całe ludy.

Każdy z nas w bezkresnym ruchu wszystkich światów


jest jedynie momentem postoju sprzyjającym powtórnej
eksplozji. Nasza izolacja pozwala na postój, lecz za­
trzymanie się ma tylko sens zwiększonej intensywności
podjętego później ruchu. Odrębne istnienie jest jedynie
warunkiem komunikacji odłożonych, lecz wybucho­
wych. Gdyby istniała wyłącznie niczym niepowstrzyma­
na komunikacja, gdyby nie tworzyły się zaburzenia
zapętlające i spowalniające zbyt rwące nurty, niemożliwe
byłoby owo zwielokrotnione skupienie się na sobie,
jakim jest nasza świadomość. Ten mniej więcej stały
porządek rzeczy, pozornie definitywna konstrukcja wy­
izolowania, niezbędne są do stworzenia świadomości
refleksyjnej. Sam ruch może być poddany refleksji, od­
bijany jedynie dzięki względnej stałości zwierciadła. Błąd
zaczyna się dopiero, gdy ta refleksyjna świadomość
traktuje na serio krótki czas spoczynku, jakiego udzieliły
jej okoliczności. Ten czas spoczynku jest jedynie czasem
ładowania. Świadomość jako taka ma sens, gdy jest
komunikowana. Intensywność ruchu komunikacji, kiedy
zostaje podjęty, nie zależy wyłącznie od eksplozywnej
formy narzuconej przez chwilową przeszkodę wyodręb­
nienia: przestój obarcza komunikację głębokim sensem,
jaki posiada trwożna świadomość pojedynczego człowie­
ka. Powolna świadomość i śmiertelna trwoga odnajdują
się w momentach komunikacji wiążących mnie z bliź­
nimi. Odnajdują się z największą ostrością, jeżeli stawką
komunikacji jest całe istnienie, jeżeli związane są z nim
życie jakiegoś narodu i obecność wszechświata.

Śmiech

Istnieje rodzaj wyższej komunikacji, w której wszyst­


ko zostaje podane w wątpliwość. Jak się wydaje, jedynie
304 Granica użytecznego

wtedy, gdy w grę wchodzi śmierć, życie może odnaleźć


pełne rozjarzenie światła. Jednakże zawężenie istnienia
do bezustannego poszukiwania w napięciu takich chwil
prowadzi do ociężałości umysłowej. Upór jest niewątp­
liwie sprzeczny z przynoszącą ulgę potrzebą zatracenia
się: kiedy w życiu dominuje obsesyjne dążenie do eksta­
zy, mogę się zastanawiać, czy owej ekstazy, którą osiąg­
nąłbym tylko za cenę zatracenia się, nie pragnę posiadać,
tak jak posiada się moc godną podziwu. Kiedy potrzeba
komunikowania poprzez zatratę sprowadza się do po­
trzeby posiadania więcej, czas dostrzec, iż nic wznios­
łego nie może istnieć w człowieku nie wywołując jedno­
cześnie konieczności śmiania się z tego. A przecież,
spośród wszystkich rodzajów intensywnej komunikacji
nie ma powszechniejszej od wstrząsającego nami śmie­
chu. Nasz śmiech bezustannie czyni komunikację łat­
wiejszą, nawet wówczas, gdy pragnienie uwznioślenia
komunikacji wiązało się z ryzykiem izolacji w absurdzie.

Aby rozwiązać zagadkę rytów ofiarnych, narzucam


sobie nieśpieszną przenikliwość. Ani przez chwilę nie
zwątpiłem, że równie niebezpieczna zagadka jest poza
zasięgiem metody profesorskiej, że trzeba przystąpić do
rozwiązania świętej tajemnicy, podchodząc do niej
w sposób podstępny, charakteryzujący się zuchwałością
i gwałtowną siłą. Odpowiedź na zagadkę należałoby dać
na płaszczyźnie, na której poruszali się celebransi. Moim
zamiarem nie jest, aby stała się ona częścią historii jakiejś
nauki, lecz historii rytów ofiarnych. Ta pryncypialna
wola wyjaśnia być może moje zachowanie, kiedy mówię
teraz, że pragnę rozwiązania zagadki — śmiejąc się.
W ten sposób wprowadzam tylko drugą zagadkę: „Co
dzieje się w tych, którzy widząc, jak upada ich bliźni,
wybuchają śmiechem? Czy to możliwe, aby znudzenie
bliźnim wywoływało w nich tyle radości?”.

W moim mniemaniu druga zagadka zmienia brzmie­


nie pierwszej. Ten, kto upada przez nieuwagę, jest
Ofiara 305

substytutem skazanej na śmierć ofiary, a powszechna


radość wyrażana śmiechem — radością płynącą ze świę­
tej komunikacji. Chociaż nigdy nie doznaliśmy emocji
Meksykanów na widok człowieka ginącego z ręki kap­
łana, wszyscy śmialiśmy się, widząc, jak upada jeden
z naszych bliźnich. Karcono nas nawet, że „nie ma się
z czego śmiać”, co nie przeszkadzało, iż — będąc
dziećmi — wszyscy zgodnie parskaliśmy śmiechem.
O przyczynie naszej wesołości nie potrafilibyśmy powie­
dzieć nic bardziej sensownego niż Meksykanin o swojej
satysfakcji. Jedynym jasnym elementem był możliwy do
zakomunikowania innym zachwyt, jaki odczuwaliśmy.
Śmialiśmy się jednym śmiechem, pełnym i bez wyrzutów
sumienia, sprawiającym, że wnikaliśmy wspólnie w naj-
sekretniejsze zakamarki rzeczy. Myliliśmy radość śmie­
chu z radością życia. W decydujący sposób czarowna
iskierka śmiechu do rozpuku nabierała dla nas sensu
jakiejś jutrzenki i zadziwiającej obietnicy chwały. Nale­
żałoby bez ustanku mówić o tym, co ludzie odkrywają
olśniewającego, kiedy się śmieją: ich upojenie otwiera
okno światła wychodzące na krzyczący z radości świat.
Prawdę powiedziawszy, ten świat ma w sobie tyle blas­
ku, że szybko odwracają od niego oczy. Potrzeba wielkiej
siły temu, kto chce utrzymać uwagę skupioną na zawrot­
nym poślizgu. Kiedy analizuje się śmiech w traktacie
naukowym, mówi się o jego mechanizmie. Znużeni
uczeni bez końca rozkładają na czynniki pierwsze jego
najdrobniejsze trybiki, jakby śmiech był w gruncie rzeczy
czymś obcym ich umysłowi: nie chcą dostrzec tego, co
ich własny śmiech ujawnia im bezpośrednio o naturze
rzeczy i o ich życiu.

W umyśle uczonego starca, podobnie jak w umyśle


naiwnego dziecka, bramy śmiechu otwierają się bez
przerwy. Nawet jeżeli prawdą jest, iż śmiech zużywa się
i męczy (w miarę jak człowiek gorzknieje i zamyka się
w sobie), to przecież śmiejącym się odsłania tak gwał­
townie przebiegającą komunikację, że tracą kontenans.
306 Granica użytecznego

Ten rodzaj czarownego promieniowania, w którym za­


tracamy się, gdy się śmiejemy, nie jest dokładnie nigdzie
usytuowany, nie nadchodzi z jakiegoś określonego punk­
tu, nie zmierza w żadnym kierunku, ale ma miejsce
wtedy, gdy zamknięty w sobie byt nagle przestaje być
odseparowany od świata gwałtownych, błyskawicznych
ruchów. Aby tak się stało, wystarczy, by czyjś upadek
objawił złudny charakter stabilności: ci, którzy widzieli,
jak owa osoba upada, przechodzą — podobnie jak ona
— ze świata, w którym każda rzecz jest stabilna, do
świata śliskości. Wszystkie przegrody opadają i konwul-
syjne ruchy śmiejących uwalniają się i rozbrzmiewają
jednogłośnie. Nie tylko każdy z nich uczestniczy w nie­
ograniczonym rozpuszczeniu się świata, lecz w dodatku
zanurza się w śmiech innych do tego stopnia, że w jednej
sali nie usłyszymy kilku niezależnych od siebie śmie­
chów, lecz jedną wspólną falę wesołości. Lodowata
samotność każdego śmiejącego się zostaje jakby roz­
topiona, wszyscy kierują swoje istnienia w jedną stronę,
jak wiosenne wody zlewające się do jednego potoku.

Komunikują wszelako w oczarowaniu tak zuchwa­


łym, że najbardziej ludzki spośród nich nie mógłby,
z pełną świadomością, zachowywać się w sposób równie
paradoksalny czy bardziej głęboki. Wszyscy oni wiedzą,
że ich istnienie wiąże to, co w nim w najdziwniejszy
sposób ekscytującego, z niemiłym upadkiem. Upadek ten
jest dla nich wszystkich jak połyskujące krwią bóstwo,
które ich porywa i które wielbią bez dyskusji, ale wszys­
cy razem w sposób intymny i niewyrażalny. Poza czys­
tym akordem, jaki tworzy mężczyzna sam na sam z ko­
bietą, nie ma głośniej brzmiącego akordu prawdy. Na­
wet ten, kto nadszedł za późno, żeby zobaczyć upadek,
ulega zaraźliwemu śmiechowi, albowiem śmiech ma tę
właściwość, iż wyzwala śmiech. Wesołość odkrywa upa­
dek — który właśnie się przydarzył — albo jakąś inną
równoważną przyczynę radości; z pewnością obecność
perspektyw, które uwalniają umysł. Nikt nie oprze się
Ofiara 307

bez żalu zaproszeniu. Izolacja jest zawsze tylko skutkiem


złego humoru, zmęczenia lub ociężałości; zapraszany do
„tańca szalonego wyzwolenia” umysł rzuca się weń bez
zastanowienia.
Znam kogoś, kogo rzadko widuję; jeśli spotkam go
niespodziewanie, rozpoznamy się: nagle wyzwoleni
z samotności, śmiejemy się, że się rozpoznaliśmy i że
komunikujemy się ze sobą, podczas gdy dotąd pozo­
stawaliśmy w odosobnieniu pośród tych, których nie
znamy, z którymi się nigdy nie komunikowaliśmy. Kie­
dy byłem dzieckiem i kiedy łaskotano mnie po brzuchu,
łaskotanie to wprawiało mój brzuch w niezależny ode
mnie gwałtowny ruch: owe wymykające się mojej kon­
troli ruchy wywoływały mój szalony śmiech, wyzwala­
łem się z mojego zwrócenia się ku sobie, podobnie jak
one wyzwoliły się ze mnie. Zarówno ja sam, jak i oso­
ba, która mnie łaskotała, wpadaliśmy we wspólną kon­
wulsję, począwszy od momentu, kiedy ten mały brzu­
szek wymykał się stabilności, jaką dotąd w moim mnie­
maniu był obdarzony. Śmiech wzmagał się, jeżeli wzma­
gało się także łaskotanie — prawie aż do bólu — i im
bliższy byłem krzyczenia ze strachu, tym bardziej się
śmiałem. Chwila wyzwolenia przez śmiech to nie ta,
kiedy śmiech się rodzi, lecz ta, gdy wzmaga się, osiąga­
jąc cudowną intensywność. W tym momencie trwoga,
która zazwyczaj paraliżuje aktywność, wzmaga gwał­
towność poruszenia, którego nie sposób już powstrzy­
mać. Śmiech rozpoznania nie wzmaga się nigdy, gdyż
przyjemne spotkanie ma niewielką szansę rozwinięcia
się w intensywną niepewność, która podwaja intensyw­
ność śmiechu. To nie trwoga wywołuje śmiech: jeżeli
śmieję się, spotykając przyjaciela, to — przeciwnie
— dlatego, iż zniesione zostało napięcie graniczące
z trwogą; zdarza się śmiać z wystarczającym ożywie­
niem, o ile spotkanie ma miejsce po przeżyciu praw­
dziwego strachu, o ile od dawna grożące niebezpieczeń­
stwo zostało oddalone (w tym wypadku nie jest już
nawet istotne, żeby spotkanie było zaskakujące). Wido­
308 Granica użytecznego

cznie to, co wyzwala śmiech, to nie trwoga, choć jest ona


w jakiejś formie niezbędna: dopiero wówczas, gdy trwo­
ga ustępuje, zaczyna się śmiech.

Żaden „sposób” na ustąpienie trwogi nie udaremnia


śmiechu. W samochodzie, jeśli się śmieję, gdy osiągam
największą szybkość, to dlatego, że przyjemność szybkiej
jazdy jest we mnie dużo większa niż nieuchwytna obawa
przed niebezpieczeństwem (nie śmiałbym się, gdybym
był bardziej przyzwyczajony do prędkości albo gdybym
całkowicie nie odczuwał strachu). Mogę się bardzo
śmiać, jeżeli to nie ja się boję, lecz kto inny; jak
wiekowa, pretensjonalna dama, w najwyższym stopniu
odległa od świata gwałtownych ruchów, który lubię.
Kierowca przyspiesza tym bardziej, im głośniej ona
krzyczy: trwoga, z jaką mam do czynienia, nie jest moja,
lecz kogoś innego. Mogłaby mnie ogarnąć, lecz zaledwie
ją odczuwam z powodu mojej wrogości. W normalnych
warunkach nieznaczny lęk ustępuje miejsca przyjemno­
ści. Dzieci śmieją się do rozpuku z upadku osoby, której
się boją — jeżeli strącają jabłka, z upadku wrzeszczącego
gospodarza, który ich goni. Oddalona zostaje w ten
sposób raczej obawa przed strachem niż sam strach,
którego rzeczywiście by się doznawało. Jednakże dzieci
nie śmiałyby się, gdyby nie miały świadomości spadku
zagrożenia ze strony osoby, która upadła. Prawo zbież­
ności, o którym mówiłem przy okazji daru życia, działa
również w odniesieniu do śmiechu3.
Strata, jaką ponosi gospodarz, spadek jego auto­
rytetu, najczęściej nie wywołuje śmiechu tego, kto upadł
— nie czerpie on z tego żadnej korzyści. Dziecko widzi,
jak tamten upada, zyskuje zaś, kiedy to, iż postrzega

3 Wyrażone [wydatkowanie łatwiejsze jest wskutek jedno­


czesnego zaspokojenia zachłanności; odwrotnie, wydatek ułat­
wia zysk (satysfakcję czerpaną z zachłanności)] — ale za­
znaczyć, że w śmiechu nie ma straty, lecz przyzwolenie na
stratę.
Ofiara 309

samo siebie jako górujące nad upadającym, nadal stoi


bowiem o własnych siłach: oto, co ułatwia usunięcie
strachu, który mogłoby wywołać odczucie, że ten, kto
upada, jest podobny do patrzącego, a zatem że on sam
również mógłby upaść. Obojętność albo wrogość są
niezbędne (albo jeżeli nie one, to oczywisty brak powagi
upadku). W przyzwoleniu na to, podobnie jak w samej
stracie, należy przestrzegać proporcji pomiędzy utraco­
nymi wartościami a korzyścią. Jeżeli strata jest nadmier­
na, a korzyść żadna albo zbyt mała, strach nie zostaje
usunięty: przyzwolenie na stratę jest niemożliwe. Młoda
Angielka śmiała się chorobliwie, kiedy dowiadywała się
o śmierci znanych sobie osób ( ). To zachowanie,
nienormalne — jeżeli weźmie się pod uwagę dobre
wychowanie i miły charakter dziewczyny — wyraźnie
podkreśla to, co śmiejąc się, zdradzamy: skrywane przy­
zwolenie naszej radości na ruch, który nas niszczy.
Jednak rzadkość występowania tego zjawiska podkreśla
również trudność tego przyzwolenia.

Jeśli chodzi o tę dziewczynę, wyobrażam sobie, że


śmiała się nie tyle z powodu śmierci, o której się
dowiadywała, ile raczej z powodu trwogi, w jakiej
pogrążała ją — na drugim miejscu — myśl, iż za wszelką
cenę musi przestać się śmiać, gdy tymczasem nie mogła
się powstrzymać. (Podobnie z aktorem, który wybucha
czasem na scenie niedopuszczalnym śmiechem.) Ta dru­
ga trwoga, która, próbując zdusić śmiech, sprawia, że
wybucha on ze zdwojoną siłą, łatwo staje się silniejsza
niż pierwsza. Wystarczało, żeby dziewczyna najpierw
niewłaściwie pojęła przygnębiające znaczenie śmierci.
Kiedy spostrzegała je później, śmiała się już od pewnego
czasu, a śmiech już rozpoczęty, w większej mierze niż
śmiech dopiero się rodzący, ma moc usuwania trwogi.
Jeżeli prawdą jest, że śmiech jest ruchem usuwającym
trwogę, będzie trwał lub wzmagał się, gdyż nie ustępują
(lub zwiększają się) powody opresji; jego ruch jest zmu­
szony bezustannie usuwać bezustannie odnawiające się
310 Granica użytecznego

zagrożenie powrotu trwogi. Ta eskalacja nie jest moż­


liwa w wypadku spotkania albo rozpoznania, które za
jednym zamachem usuwając nudę, wraz ze źródłem
usuwają możliwość jej kontynuacji. Możliwa jest nato­
miast w śmiechu wywołanym łaskotaniem (pierwsze,
stosunkowo łagodne łaskotanie wywoływało tylko nie­
znaczny, łatwy do usunięcia strach, lecz szybko mogło
stać się agresywne). W mojej interpretacji związanych ze
śmiercią ataków śmiechu dziewczyny trwoga sama nara­
sta w umyśle śmiejącej się. Jednak eskalacja śmiechu jest
bardziej widoczna i bardziej skomplikowana w wymyś­
lanych dla przyjemności grach słownych i komicznych
scenkach.

Mówiłem dotąd tylko o śmiechu naturalnym, a prze­


cież ludzie uprawiali śmiech, jak gdyby był dła ich życia
tym, czym dla rośliny jest kwiat. Nie ma takich obejść
czy wybiegów, których nie zastosowaliby, żeby go po­
mnożyć i podsycać, tak by powracał jak czkawka. Meto­
da polega w zasadzie na odnawianiu źródła śmiechu
w ten sam sposób, jak podsyca się ogień: dorzuca się do
niego nowego paliwa, palącego się tym szybciej, im
większy jest uzyskany żar. Najczęściej dorzucane paliwo
jest tego samego typu, chodzi bowiem głównie o dorzu­
canie jego nowych porcji. Jednak czasami konwulsja
szalonego śmiechu popycha tego, kto go wywołuje, do
samego kresu: dochodzi w ten sposób aż do zawrotu
głowy, do mdłości. Żeby zostać właściwie zrozumianym,
pragnąłbym móc wywołać taki stan, ale pozostaje mi
jedynie odwołać się do fragmentu pewnego filmu (Gorą­
czka złota).
W górskim krajobrazie dwie postaci po dziecinnemu
absurdalne biją się wewnątrz drewnianej chatki (w spo­
sób tak groteskowy, że już w tym momencie wszyscy
skręcają się ze śmiechu): nagle dom, straciwszy równo­
wagę od wstrząsów wywołanych bójką, ześlizguje się po
śnieżnym stoku, do którego skraju był zbyt słabo przy­
mocowany, i zawisa nad przepaścią wsparty jedynie na
Ofiara 311

starym konarze. Ta przyprawiająca o zawrót głowy


sytuacja sama w sobie może wywołać niepokój. Tym­
czasem wałczące postaci nie zdają sobie sprawy, że są
zagrożone śmiercią: zaślepione, w dalszym ciągu wyko­
nują gwałtowne ruchy, jakby znajdowały się na pewnym
gruncie. Ich błąd, złudzenie stabilności, w którym trwa­
ją, kiedy pod ich stopami otwiera się przepaść, jest sam
w sobie elementem komicznym, analogicznym do in­
nych podsycających trwający już śmiech. Jednak w sytu­
acjach, które normalnie wywołują śmiech, podkreśla się
błąd, a nigdy nie element wywołujący strach, tym bar­
dziej, gdy chodzi o śmiertelne zagrożenie. Zagrożenie to
powraca z największą uporczywością, kiedy kładzie się
na nie nacisk, komunikuje szalony zawrót głowy: w mia­
rę, jak rośnie zawrót głowy i jak domek coraz bardziej
balansuje na skraju przepaści, konwulsja śmiechu osiąga
niesłychaną intensywność. Dla tego, kogo ten kryzys
wyrywa z jego życia, do tego stopnia otwiera się nieogra­
niczona możliwość światów, że umiera. Albowiem
w tym rodzaju zaświatów, w których się wyłania
— w których może się wyłonić tylko wbrew sobie
— przestał odróżniać się od tego, co przeraża go najbar­
dziej, nie jest już oddzielony od śmierci, od tego, co
zabija, ponieważ rozdzierający go niepohamowany
śmiech sprawił, że przekroczył próg, dostroił się do
grozy sytuacji.
Jeśli tak się nie dzieje, to w każdym razie niewiele
brakuje, by tak się stało. Nie odbywa się to dokładnie
w ten sposób, gdyż aby usunąć trwogę, trzeba się było
posłużyć sztuczką: zagrożenie zostało wprowadzone nie
tylko w świecie fikcji (to by nie wystarczyło, bo mogę
drżeć o życie innych wymyślonych postaci), lecz na
dodatek w zdeprecjonowanym świecie komizmu. Za­
grożenie wisi zatem nad istotami niepoważnymi (ja sam
sytuuję się w świecie, w którym chcę mieć pewną wagę
dokładnie w tej mierze, w jakiej się z nich naśmiewam).
Jednakże, kiedy znajdowałem się pod wpływem po­
dwajającego swą intensywność śmiechu, który posuwał
312 Granica użytecznego

się za daleko, różnice te przestały się liczyć w ten


sam sposób, co przedtem: przestałem postrzegać jasno
cokolwiek poza rozkosznym i bolesnym zespoleniem
śmiechu i zawrotów głowy. W tej eskalacji usunięcie
trwogi nie odbywa się już według bilansu strat i korzyści.
Możliwe jest, że pod wpływem rozpędu człowiek po­
sunie się stosunkowo daleko w kierunku strat. Przy
narodzinach konwulsji prowadzącej do jakiejś straty
interwencja korzyści — świadomości własnej wyższości
— jest niezbędna, lecz kiedy konwulsja osiąga szaloną
intensywność, świadomość nie może już odgrywać tej
roli. Postacie zagrożone śmiercią niewątpliwie nadal
są „niepoważne” — bez czego śmiech zamarłby, a za­
wrót głowy i trwoga przeważyłyby — lecz śmiejący
się przestał już czuć się poważniejszy od tych, z których
się śmieje. To w tym właśnie sensie został naprawdę
przeniesiony w „tamten świat ekscesu”, na który spo­
glądał najpierw z góry. Jednak jego wtargnięcie w sferę
boską i jego śmierć dla siebie samego nie odbyły się
całkiem tak, jak powiedziałem: nie nabrały pełnego
sensu, ponieważ śmiejący się przestał należeć do po­
ważnego świata. Odbyły się w sposób, w jaki je opi­
sałem, dokładnie, lecz z góry zostały zakwalifikowane
jako niższe, i staną się niebyłe dla poważnego człowieka,
jakim na powrót stanie się śmiejący.

[Na marginesie: stać się bogiem — mój śmiech pod


parasolem]
W tym miejscu powinienem podkreślić automatycz­
ny, niekontrolowany charakter tej reakcji. To, co mamy
pod kontrolą, to, co możemy zmieniać wedle naszego
upodobania, ma — stosunkowo — mało sensu. Gdybyś-
my mogli nie uważać za niższe reakcji, jakich doznajemy,
śmiejąc się szaleńczo, zmienilibyśmy stan rzeczy, zbudo­
walibyśmy inny świat, lecz brak nam siły — jesteśmy
związani. Nie możemy ani usunąć ciężkości, ani zmody­
fikować warunków, w których się śmiejemy; reguły są
tak jasno ustalone, że gdyby zdarzyło się jednemu z nas
Ofiara 313

je zmienić, ściśle rzecz biorąc nie moglibyśmy już powie­


dzieć o nim, że jest człowiekiem — odtąd różniłby się od
człowieka w tym samym stopniu co ptak czy wąż.
Zrozumiano by mnie źle, gdybym zuchwale nie
zwrócił uwagi na te momenty — w każdym razie w pa­
mięci, która jest ich przedstawieniem — kiedy śmiech
ulega spotęgowaniu. W takich chwilach, gdyby człowiek
mógł się utrzymać w tym stanie, czułby, że staje się
bogiem. Jednak nie może ich nigdy precyzyjnie uchwy­
cić; mami się tylko, wierząc, że mu się to uda. Nie
przestawałby traktować szalonego śmiechu jak gorszego
sposobu bycia, chyba że potraktowałby go poważnie;
niepodobna jednak być jednocześnie poważnym i roze­
śmianym. Śmiech to lekkość; traci się go, gdy przestaje
się z niego kpić.

W tym stanie zawieszenia — na granicy śmiechu


i głębokiej powagi trwogi, sądzę, że muszę [wreszcie?]
wkroczyć — wedrzeć się — do tajemnicy rytów ofiar­
nych. O wybuchach śmiechu, których nie miałem już siły
zatrzymać, przypominam sobie tak, jak oczy, tuż po
zapadnięciu nocy, nieprzyzwyczajone do ciemności,
trwają w olśnieniu zachodzącego słońca. Świadomość
składania ofiar jest jednak rodzajem spóźnionego przy­
wiązania do śmierci — może jedynie przygnębić umysł;
niezależnie od siły zuchwałości i prostoty, nastaje trwoż-
na cisza.
Kiedy się śmiałem, to, co komunikowali mi inni
śmiejący, było usunięciem wszelkiej trwogi: gdy zbliżę
się do ceremonii składania ofiary, nie mniej niż pośród
śmiejących się zależę od emocji mojego bliźniego, ale
uczestnik rytu ofiarnego komunikuje mi samą trwogę,
nie usuwając jej. Ofiarnik i uczestnicy zachowują się tak,
jakby istniała tylko jedna wartość posiadająca sens,
jedyna, na którą można liczyć — bojaźń; owa bojaźń
związana z rytem ofiarnym jest być może słaba, ale
w rzeczywistości — jeśli ująć rzecz całościowo — najsil­
niejsza z możliwych; tak silna, że gdyby była jeszcze choć
314 Granica użytecznego

trochę silniejsza, nie dałoby się zebrać uczestników,


składanie ofiary nie miałoby już sensu, nie mogłoby się już
odbyć. Trwoga podtrzymywana jest na poziomie zmien­
nej tolerancji: ponieważ ryt ofiarny jest komunikowaniem
trwogi (podobnie jak śmiech jest komunikowaniem jej
usunięcia), suma komunikowanej trwogi zbliża się w zasa­
dzie do sumy trwogi komunikowalnej. Zbyt gwałtowne
reakcje czynią operację nieskuteczną; ci, którzy to odczu­
wają, uciekają z ceremonii składania ofiar.

Ryty ofiarne mają swą historię, a ich odmiany kreślą


linię utrzymującą je na poziomie coraz słabszej toleran­
cji. Groza, jaką budziło składanie ofiar z innych ludzi,
narastała wraz z upływem czasu. Sarna czy baran, które
zarżnęli Kalchas czy Abraham zamiast Ifigenii czy Iza­
aka, oznaczają, że ofiarnicy musieli przypisać swym
bogom wolę ludzi, dla których widok ludzkiej zagłądy
stał się wreszcie nie do zniesienia. Chociaż biblijna
opowieść unika wyjaśnienia, wyraża przecież tragiczną
wielkość tej dyskusji.
Później w taki sam sposób składanie w ofierze zwie­
rząt przestało dysponować sumą pożądanej trwogi. Jed­
nak nietolerancja zaczynała się odtąd łączyć z prag­
nieniem położenia kresu krwawym ofiarom. Ludzie po­
szukiwali mniej rażących postaw religijnych. Na widok
płynącej krwi niektórzy z nich odczuwali już tylko
obrzydzenie. Ich trwoga stała się w pewnym sensie nie
tyle nadmierna, ile raczej niewystarczająca. Wyobrażali
oni sobie bóstwo pod postacią mniej ludzką. Wydało im
się wreszcie grubiańskie, by Jehowa napawał się wonią
palonego mięsa. Co więcej, na początku chrześcijaństwa
wspólny posiłek, w którym ofiara była już tylko upamię­
tnieniem pewnej śmierci, wypełniał się stosunkowo in­
tensywną trwogą w porównaniu z tą, jaką wywoływała
ofiara z zabitego zwierzęcia.

Jest naturalne, że w chwili, gdy porzucono krwawe


czyny
Spis Rzeczy

EKONOMIA NA MIARĘ WSZECHŚWIATA.... 5

CZĘŚĆ PRZEKLĘTA ................................................................. 17


Przedmowa ................................................................. 19
1. Wprowadzenie teoretyczne ................................ 25
1. Sens ekonomii ogólnej.............................. 27
2. Prawa ekonomii ogólnej ................................ 35
2. Dane historyczne I: społeczeństwo zatraty . 51
1. Składanie ofiary i wojny u Azteków . . 53
2. Dar upokarzający: „potlacz”................... 71
3. Dane historyczne II: społeczeństwo militarne
i społeczeństwo religijne ...................................... 87
1. Społeczeństwo nastawione na podbój:
islam ...................................................................... 89
2. Społeczeństwo bezbronne: lamaizm . . 101
4. Dane historyczne III:
społeczeństwo przemysłowe .............................. 121
1. Geneza kapitalizmu a reformacja . ..123
2. Świat burżuazji ............................................... 139
5. Obecny stan rzeczy........................................ 155
1. Sowiecka industrializacja .............................. 157
2. Plan Marshalla ............................................... 181

GRANICA UŻYTECZNEGO ................................................. 207


I. Galaktyka, słońce i człowiek....................... 209
II. Bezproduktywne wydatkowanie .... 223
III. Świat prywatnego wydatkowania.... 243
IV. Dar życia....................................................... 267
V. Zima i wiosna .................................................... 275
316 Spis rzeczy

VI. Wojna................................................................... 281


VIL Ofiara ............................................................... 293

You might also like