Professional Documents
Culture Documents
POKER
„Według Machiavela świat jest partią gry
i władcy, którzy biorąc w niej udział, nie chcą
zostać oszukani, muszą sami znać sposoby
oszukiwania".
(Fryderyk Wielki w „Anty-Machiavelu")
WSTĘP
czyli trzy prezentacje:
•
PREZENTACJA POKERA
PREZENTACJA GRACZY
* Włosi to łajdaki.
* Nie wszyscy, lecz większa część (nie wszyscy, tylko Buonaparte).
11
cesarskiej. W rzeczywistości zawartość koronowanej krwi
w jego żyłach nie przekraczała chyba pięćdziesięciu procent,
a to za sprawą właśnie wielkiej babci, „Semiramidy Północy",
formalnie matki Pawła I. Katarzyna spłodziła dziecię, na
zwane Pawłem Piotrowiczem, nie z carem-małżonkiem, któ
rego potem zamordował brat jej faworyta Orłowa, lecz
z innym swym faworytem, Sergiuszem Sałtykowem. Wsze
lako okoliczność, że Piotr I I I nie miał z tym faktem nic
wspólnego, była jeszcze drobnostką w porównaniu z oko
licznością, że być może krwiożercza Kasia spłodziła Pawła
niezupełnie osobiście. Sałtykow — jak twierdziło kilku dzie¬
jopisów — kiepsko się sprawił, dziecię okazało się chorowitą
córeczką i rozeźlona Katarzyna kazała ją cichcem zamienić
na zdrowego „czuchońskiego chłopczyka". T a k oto miał
powstać ojciec Aleksandra, a plotkę tę zdają się potwierdzać
liczne przesłanki.
Paweł Piotrowicz był zdegenerowanym szaleńcem, fi
zycznie całkowicie niepodobnym do kogokolwiek w rodzinie.
Pokurcz o dziobatej twarzy i rysach złośliwego diabełka
rodem z malarskich fantasmagorii Boscha, miał odruchy
klasycznego wariata — w zależności od tego, czy dostał
i jaki bilecik od kochanki, obdarowywał tysiące ludzi pałkami
lub czarkami wódki, a jednemu z pułków wydał pod wpły
wem nagłego impulsu taką oto komendę:
— W prawo zwrot, na Sybir!
Katarzyna I I nienawidziła tej kreatury. Całą swą miłość,
wielką, jak wielka była jej odraza do syna, przelała na wnuka
Aleksandra i jego postanowiła osadzić na tronie z pomi
nięciem Pawła. Przeszkodziła temu zamiarowi „piorunująca
apopleksja", do której jeszcze wrócę, a która powaliła ją
17 listopada 1796 roku. Paweł skorzystał wówczas z chwi
lowego zamieszania w Pałacu Zimowym i wskoczył na tron
jako Paweł I.
Perypetie z „lewołożnym" pochodzeniem dzieci, trady
cyjne już w carskiej rodzinie, nie ominęły także Aleksandra,
czemu zresztą sam był winien. Ożeniony z córką panującego
księcia badeńskiego, Elżbietą Aleksiejewną, zaniedbywał
żonę w sposób wielce charakterystyczny dla panujących,
zmieniając jak rękawiczki herbowe damy, aktorki i ubogie
mieszczki. Identycznie czynił Napoleon. O tej dworskiej
epoce, w której prostytucja zaczęła popadać w recesję na
skutek dynamicznej konkurencji znudzonych swą przyzwoi
tością „przyzwoitych k o b i e t " * , pisał spec — Giacomo C a
sanova: „ W naszych szczęśliwych czasach nie potrzeba wcale
sprzedajnych dziewczyn, skoro spotyka się tyle uległości
u przyzwoitych k o b i e t " . Zwłaszcza uległości wobec panują
cych — oto prześliczna ilustracja ze sztambucha epoki:
pewnej nocy księżna d'Abrantes, przyjaciółka wciąż zazdro
snej o Napoleona cesarzowej Józefiny, dokonała dyskretnego
obchodu pokojów dam pałacowych. Na wszystkich nocnych
stolikach leżała powieść o sławnej metresie Ludwika X I V ,
pani de L a Valliere.
Obaj wielcy uczestnicy wielkiego pokera doczekali się
w zamian za swe erotyczne fantazje rogów, zanim jeszcze
wstąpili na trony, tyle tylko, że Napoleon wbrew swojej
woli. O mało nie rozwiódł się z Józefiną wkrótce po ślubie,
kiedy zdradziła go z lalusiowatym oficerkiem Hipolitem
Charlesem. Przebywał wtedy po drugiej stronie Alp, walcząc
z Austriakami w Italii, ona zaś posyłała mu gorące listy,
życząc zwycięstwa. Rację miał Lawrence Durrell, kiedy
twierdził: „Najlepsze listy miłosne kobieta pisze zawsze do
mężczyzny, którego zdradza".
Z Aleksandrem było akurat na odwrót — posiadł rogi za
swoim rozkazem. Zakochany po uszy w niezwykle biegłej
w sztuce Amora pani Naryszkin (Polce, z domu księżniczce
Czetweryńskiej), wepchnął żonę do łóżka swego serdecznego
przyjaciela, Polaka dla równowagi, księcia Adama Czarto
ryskiego. Całe to wyrafinowane zboczenie znalazło wyraz
w wystosowanym do Czartoryskiego piśmie, w którym przy
szły car kwiecistym stylem odstąpił druhowi prawa do E l
żbiety Aleksiejewny. Czartoryski był na tyle dobrze wy
chowany i ostrożny, by „nie zrozumieć" intencji Alek
sandra:
* T ł u m a c z e n i e Władysława Bukowińskiego.
* * Tłumaczenie Michała Derenicza.
* * * G o d ł e m Cesarstwa nie był orzeł, jak się powszechnie uważa, lecz z rozkazu
Napoleona pszczoła — symbol pracowitości (przed nim użył tego symbolu król Franków
z dynastii Merowingów, Childeryk, w V wieku).
G d y ministrowie zasypiali ze zmęczenia na nocnych posiedzeniach rządu, N a p o
leon budził ich mówiąc:
— Dalej, dalej, panowie, obudźmy się, jest dopiero druga godzina, musimy za
robić pieniądze, które nam daje naród francuski.
urobionym gdzie indziej, utworzonym z innego metalu niż
jego współobywatele i współcześni*. Charakteryzuje Napo
leona potęga umysłu, olbrzymia pamięć, siła woli, praco
witość, przenikliwość, odwaga (...) Jeśli wielkość ludzi mierzy
się siłą umysłu i mocą charakteru, nie ma w dziejach tytana,
któremu by Bonaparte nie dorównywał. Był despotą, rządził
ludami Europy jak chciał, ale był jednocześnie heroldem
rewolucji, demokratyzmu, równości, dla milionów był legen
darnym bohaterem, który mieczem ma zaprowadzić spra
wiedliwość na ziemi. W skostniałą Europę wniósł z sobą
potężne prądy, budził z letargu uśpione narody, otwierał
nowe cele i drogi (...) Wola jego i inteligencja równały się
prawie jego wyobraźni, która była bez granic" („Encyklopedia
Powszechna Ultima T h u l e " , t. V I I , Warszawa 1935).
„Napoleon rozszerzył do niesłychanych rozmiarów te
pojęcia, które przed nim uważane były za najdalsze granice
ludzkiej umysłowości i energii" (Lord Rosebery, „Napoleon —
the last p h a s e " , London 1 9 0 0 ) . *
Z kolei samodzierżca rosyjski:
„Wyzuty z cywilnej odwagi, o woli spękanej, czynnej tylko
przez wysiłki chwilowe, splątany stale siecią sprzecznych
zamierzeń i zobowiązań, z konieczności zakłamany, wyrobił
sobie natomiast rzadką zręczność maskowania się, udawania,
łudzenia drugich" („Wielka Historia Powszechna" Trzaski,
PREZENTACJA WIDOWNI
Czytelnik dobrze zorientowany w realiach doby napoleoń
skiej łacno zauważy, że przecież głównym przeciwnikiem
Napoleona był Albion. I będzie miał rację, tylko że Anglicy
mieli przez całe wieki ten rozsądny zwyczaj, iż gry polityczne,
w których można było poparzyć sobie paluchy, przeprowa
dzali cudzymi rękami, wypełniając je uprzednio złotem.
Mówiło się: „Anglia walczy do ostatniego żołnierza... swego
sprzymierzeńca" i mówiło się w ten sposób czystą prawdę.
Londyn przez większą część Empire'u napuszczał na Bo¬ napartego inne m
z takim zapałem, że — zważywszy kolejne klęski, jakie zada
wał wrogom „bóg w o j n y " — Wielka Brytania stanęła u progu
bankructwa gospodarczego.
MIRAŻ INDYJSKI
T o pierwsze rozdanie kart lub raczej przygotowanie do
niego, zaczęło się od zdobycia przez Francuzów wyspy Malty.
U Napoleona wszystko zaczynało się i kończyło na wy
spach. Urodził się na Korsyce, wygnany został na E l b ę , zmarł
na Świętej Helenie. Zapisana w gwiazdach magia wysp —
kamieni milowych jego losu.
Maltą zainteresował się w roku 1798, płynąc ze swą „armią
wschodnią" na podbój Egiptu i Syrii.
Wyspa ta, ufortyfikowana tak solidnie, że uchodziła za
niezdobytą, od roku 1535 znajdowała się w posiadaniu Kawa
lerów Maltańskich, czyli Braci Szpitalnych Św. Jana z Jerozo
limy (Joannitów). Ci dzielni rycerze, będący przez kilkaset lat
prawdziwym „biczem b o ż y m " dla agresywnych wojowników
50
Withwortha... Lecz wśród kuchcików smażących „jajecz
n i c ę " butami i pięściami w sypialni cara nie było żadnego
syna Albionu, tak jak i nie było Aleksandra, który jedynie dał
zgodę, bo postanowił samemu zająć krzesło po rosyjskiej
stronie stolika gry z Korsykaninem.
Mógł zresztą Aleksander oczyścić się z zarzutów karząc
przykładnie morderców. Ale, jak wiemy — nie mógł. Jego
były nauczyciel, idealista Laharpe, napisał doń ze Szwajcarii:
„Nie wystarcza, że masz Najjaśniejszy Panie czyste sumienie
i że ci, którzy mają zaszczyt Cię znać, są o tym przekonani.
Wszyscy powinni wiedzieć, Najjaśniejszy Panie, że karzesz
każdą zbrodnię, gdziekolwiek by miała miejsce. Zamordo
wanie cesarza, we własnym pałacu, pośród najbliższej rodzi
ny, pozostając bezkarnym gwałciłoby prawa boskie i ludzkie,
obniżałoby godność monarszą. T r z e b a raz skończyć w Rosji
z tym stale bezkarnym mordowaniem carów, często nawet
wynagradzanym, z tym skandalem krążącym jak złowroga
mara wokół carskiego tronu i czyhającym na następną ofiarę".
Spójrzmy, jak to nieutulony w żalu syn, publicznie
demonstrujący swą bezbrzeżną rozpacz („Nie, to niemożli
we!... mojego bólu nie da się ukoić! Jak wy możecie żądać,
żebym przestał cierpieć?! T a k będzie zawsze!...") — jak
posłuchał swego naiwnego wychowawcy.
Dwaj panowie P. — „mózgi" zamachu, hrabiowie Pahlen
i Panin — zatrzymali swe wysokie stanowiska przy dworze
i dopiero kiedy caryca-matka, Maria Fiodorowna, zaczęła
dostawać drżączki na ich widok, w obawie przed skandalem
udzielono im dyskretnej rady, by wyjechali do swych ma
jątków. Nikt ich tam nie niepokoił, a łaska monarchy nie
przestała ich dosięgać.
Budzącego powszechną grozę upiora tej nocy, generała
Bennigsena, którego J ó z e f de Maistre nazwał „szefem-mor¬
dercą", natychmiast po morderstwie mianowano gubernato
rem Litwy i awansowano na generała kawalerii. Od roku 1807
kariera jego nabrała jeszcze większego przyspieszenia.
Książę Piotr Wołkoński otrzymał w nagrodę kolejno sta
nowiska: generała, adiutanta cara, szefa sztabu głównego
i wreszcie członka Rady Państwa. Był odtąd na zawsze przy-
jacielem i jednym z najbliższych powierników Aleksandra.
Nic dziwnego, że hrabina de Bonneuil — szpieg francuski
na dworze carskim — pisała z Petersburga do napoleońskie
go ministra policji, Fouchego: „Mówią u nas, że gdy młody
cesarz wychodzi, to przed nim idą siepacze dziada, za nim
mordercy ojca, a obok ci, którzy wnet dobiorą się do niego
samego".
Aleksander robił jednak wszystko, co tylko można, by
obłaskawić swych zbyt krewkich dworaków, a już najbardziej
rozpieszczał morderców tatusia. Taki na przykład hrabia
Uwarow, jeden z głównych demonów krwawej nocy, został
bezzwłocznie mianowany generałem-adiutantem i stał się
nieodłącznym domownikiem imperatora, towarzyszem jego
zabaw i spacerów, tak faworyzowanym, że nazywano go
„beniaminkiem rodziny carskiej".
Można by tę listę mnożyć o dalszych głaskanych spi
skowców, lecz szkoda miejsca. Ważne jest to, że dla Napo
leona sytuacja zmieniła się jak za dotknięciem różdżki złego
czarnoksiężnika. Przebijał bardzo wysoko, licząc na swoje
karty, ale gdy Aleksander sprawdził, okazało się, że nie są
one wystarczająco silne. Kozacy zostali odwołani ze szlaku
nad Ganges i Rosja pogodziła się z Anglią. Cały miraż in
dyjski za sprawą kilku morderców legł w gruzach.
Mały odwet wziął sobie Napoleon w roku 1804, kiedy to
Aleksander głośno potępił „ohydny m o r d " na porwanym
przez Francuzów znad granicy (z Badenii) i rozstrzelanym
w Vincennes księciu d'Enghien, który spiskował z Angli
kami. Paryski „ M o n i t o r " odpowiedział carowi złośliwym
pytaniem, które stało się sławne w całej Europie, a którego
Aleksander nigdy Napoleonowi nie zapomniał:
„Gdyby rząd rosyjski był powiadomiony, że mordercy
cara Pawła I znajdują się o milę od granicy państwa, czy nie
pospieszyłby schwytać ich i ukarać?".
Ale to było już poza stolikiem. Na nim Korsykanin
przegrał pierwszą, jednorozdaniową rundę gry, w środku
nocy z dwudziestego trzeciego na dwudziesty czwarty marca,
i nie mógł tego kwestionować — mógł już tylko lepiej nastroić
się do następnej rundy.
RUNDA
3 — Cesarski poker
W popiele jednego z ognisk, wokół którego spala kompania
piechoty, ujrzał ziemniaki. Wygrzebał sobie kilka z żaru
końcem szabli, a wówczas któryś z żołnierzy odemknął oko
i spytał:
— Hej ty, cwaniak, nie przeszkadza ci to, że nam rąbiesz
kartofle?!
— W y b a c z , kolego, ale jestem taki głodny...
— T o weź jeden lub dwa, jeśli już musisz, i spieprzaj!
Ale intruz nie spieszył się ze „spieprzaniem", wobec
czego żołnierz zerwał się, pchnął go i... padł na kolana, poznał
bowiem cesarza. Uderzył cesarza!
— Sire, karz mnie rozstrzelać, błagam!
— Nie bredź, synku. T o ja jestem winien. I nie wrzeszcz
tak, bo ich pobudzisz i dopiero będzie mi wstyd! — uci
szył go Napoleon i wkrótce potem awansował na po
rucznika.
Pozwalał im na wiele, bardzo wiele, chociaż w rzeczywi
stości — bardzo niewiele, zważywszy względność wszelkich
zjawisk i pojęć. Sam zbudował między sobą a żołnierzami
mistyczną budowlę o charakterze najbardziej zbliżonym do
układów paternalistycznych. Stał się dla nich troskliwym
i sprawiedliwym ojcem, jedzącym to samo, co oni, i w prze
ciwieństwie do rozbłyszczonych i wylampasowanych oficer
ków, ubranym prawie zawsze w skromny szary szynel (sław
ny „redingote g r i s " ) . Osobiście zbierał z pola bitwy rannych
(i to bez różnicy, swoich i przeciwników — zgodnie z jego
rozkazem rannych żadnej ze stron, a także oficerów, nie
wolno było wyróżniać) i potem odwiedzał ich w szpitalach
i lazaretach, by pocieszyć i sprawdzić naocznie, czy niczego
im nie brakuje. Jeśli brakowało w spisie choćby bandaża lub
ranni mieli jakieś powody do skarg, odpowiedzialni za to
wyżsi oficerowie byli natychmiast surowo karani, i szczęśliwi,
jeśli skończyło się tylko na degradacji.
A oni byli jego dziećmi. Dzieci były mądre, wiedziały na
co można sobie wobec ojca pozwolić, a na co nie należy
nigdy, by czuła struna nie została przeciągnięta i nie pękła.
Kiedy nocą pojawiał się ni stąd, ni zowąd i siadał wraz z nimi
przy ognisku biwakowym, traktowali go jak swojego, a gdy
przychodziła jego kolej na dorzucenie drew do ognia, któryś
mu to przypominał i nie było w tym ani odrobiny braku
szacunku, wprost przeciwnie — był to objaw miłości.
W końcu był ich „Małym K a p r a l e m " . T e n nadany mu
przez radę najstarszych żołnierzy armii włoskiej po bitwie
pod Lodi „stopień" przetrwał w historii i w legendzie niezbyt
zasłużenie, gdyż po bitwie po Castiglione wojsko „awanso
w a ł o " naczelnego wodza do stopnia sierżanta. Dzieci dostały
swój kamienny zamek do zabawy i były wielce rade, gdyż
miał on pozór zamku z plasteliny.
Jego antagoniści jak zepsuta płyta gramofonowa do dzi
siaj powtarzają, że wszystko to — jedzenie suchego chleba,
kiedy cała armia jadła suchy chleb, a on mógł mieć kurczaki,
maszerowanie pieszo, kiedy brakowało koni dla rannych
i oddawał swoje, ta troskliwość, łagodność wobec niższych
rangą, przy jednoczesnej surowości w stosunku do armijnych
prominentów, pułkowników i generałów, bronienie słabszych
przed silniejszymi — wszystko to była cyniczna farsa, wielki
festiwal zimnych ogni obliczony na uwodzenie serc. Być
może, tylko co to ma do rzeczy? K t ó r y żołnierz na świecie
nie chciałby takiego ludzkiego stosunku do niego, nawet
wiedząc, że to teatr? Liczą się w życiu efekty. T o prawda, że
odzywał się do żołnierzy po imieniu i czarował znajomością
ich stosunków rodzinnych, gdyż wcześniej kazał sobie do
starczać ich dossier, ale cóż w tym nagannego, jeśli w ten
sposób uszczęśliwiał ich? Wojna jest okrutną piastunką —
jeśli w jej trakcie ktoś pogłaszcze po głowie i przytuli, robi
się lżej.
Szczerze mówiąc — był to teatr, ale teatr fantazyjnie
urokliwy i co najważniejsze, diabelnie skuteczny. Sędziowie
korsykańskiego Uwodziciela - arbitrzy świętej moralności
nazwali to farsą zapominając, że poker jest farsą tylko wtedy,
kiedy jeden z partnerów nie umie grać. Gra Napoleona była
bardzo skuteczna.
Posłuchajmy francuskiego historyka, Henry Houssaye'a:
„Komediant? — T a k i nie, gdyż Napoleon rzeczywiście
lubił żołnierza". W istocie kochał, kochał szczerze. B o
jeśli nawet był „II C o m e d i a n t e " — jak go rzekomo nazwał
papież Pius V I I — to jakże często grał samego siebie,
człowieka o zadziwiająco dobrym sercu jak na skalę osiąg
niętej wielkości.
K t ó r y człowiek nie jest w życiu aktorem? — pokażcie choć
jednego. Kłaniają się podstawowe prawdy psychologii. N a j
więksi wrogowie Bonapartego nie odmawiali mu ogromnej
wrażliwości na ludzkie cierpienie i krzywdę, wyrozumiałości
i miłosierdzia. Zauważyła to nawet królowa pruska, niena
widząca go bardziej niż diabła. Jego minister Maret: „Serce
jego było dobre z natury. Nie zaprzeczy temu nikt z wielkich
i małych, którzy mieli okazję go poznać". Inny minister,
Caulaincourt: „Napoleon niechętnie karał, wrodzona łagod
ność skłaniała go do oszczędzania winnych". Niemal jedno
brzmiące zdanie wyrazili de Bausset, Savary, Fain i jeden
z najzagorzalszych antagonistów cesarza, Bourrienne: „ Napo
leon nie był zdolny oprzeć się głosowi miłosierdzia. Świadczą
o tym niezliczone przypadki, w których darował k a r ę " . Lecz
„starał się usilnie kryć swą dobroć serca, w przeciwieństwie
do wielu, którzy się nią ostentacyjnie chlubią, nie posiadając
j e j " (marszałek M a r m o n t ) . Potwierdził to generał Rapp:
„Cesarz daremnie starał się okazać surowym. Natura prze¬
magała to postanowienie. Nie było człowieka wyrozumialszego
i bardziej ludzkiego".
Cóż bardziej ludzkiego nad teatr opieki nad żołnierzem,
teatr, w którym nie wiadomo, czy więcej było wyrachowanego
pragmatyzmu, czy głosu serca? Gdzie jest waga, by to roz
strzygnąć? Osobiście sprawdzał obuwie i koszule żołnierzy
i pytał, czy im odpowiadają. Pewnego razu, widząc utrudzony
oddział, który powrócił na kwaterę o północy, osobiście
dopilnował rozpalenia dla nich ognia i nakarmienia, po czym
dopiero poszedł na spoczynek. Pod Dreznem zajmował się
potrzebami wojska do późnej nocy, wrócił do siebie przemo
czony deszczem („woda ściekała mu z ubrania strumienia
m i " — wspominał książę Vicenzy) i dostał gorączki, a kiedy
otoczenie wyrzucało m u , że nie dba o zdrowie, odparł:
— Cóż chcecie, to są moje dzieci, a to, co robię, to moje
rzemiosło.
Notabene uważał to wojenne rzemiosło za „barbarzyńskie"
(jego słowo) i skarżył się, że musi się nim parać z konieczności.
Pisano, że wojsko było dlań „mięsem armatnim". Ale nie
pisano, przynajmniej nie tak samo wyraźnie, że on sam się
nie oszczędzał i stawiał się czasami w identycznej roli. Pod
Wagram znalazł się w ostrzeliwanym krzyżowym ogniem
dział nieprzyjaciela „polu śmierci". Widząc to generał Walter,
dowódca konnych grenadierów gwardii, rozkazał mu na
tychmiast cofnąć się. Napoleon odmówił. Wówczas Walter
przyskoczył do niego i krzyknął:
— Wynoś się stąd, Wasza Cesarska M o ś ć , albo każę Cię
moim ludziom związać, wpakować na dno furgonu i odwieźć
do tyłu!!!
Napoleon oddalił się stępa, mówiąc do szefa sztabu gene
ralnego, marszałka Berthiera:
— Znam go, byłby to rzeczywiście zrobił.
Uważał, że dowódca nie powinien się niepotrzebnie nara
żać, lecz — gdy sytuacja tego wymaga — winien sam dać
przykład. Pod Lodi i pod Arcole żołnierze nie mogli zdobyć
mostów zaryglowanych z drugiego brzegu przez skoncentro
wany ogień kartaczowy. Wówczas sam poprowadził kontr
ataki niemal w stylu kamikaze.* O tym zapominają pisząc
o „mięsie a r m a t n i m " .
A poza tym — w jakim czasie, w jakim kraju i na jakim
kontynencie, w jakiej wojnie żołnierz nie jest „mięsem arma
t n i m " ? Jest to dzieło życia, cywilizacji ( C Y W I L I Z A C J I ! ) ,
Układu, wojny jako takiej — nie wodzów naczelnych. Bona
parte nie wymyślił wojny i jeśli nawet zasługiwał na miano
„boga w o j n y " , to tylko dlatego, że potrafił ją genialnie
prowadzić, nie zaś dlatego, że był jej apostołem. Nie był. Któż
dziś pamięta jego słowa: „Wojna to barbarzyńskie rzemiosło.
* Historycy wojskowości napisali później, że w tej bitwie armia była pod jego
komendą „jak batalion w ręku dobrego m a j o r a " .
do Bonapartego swojego człowieka na rozmowy. Udało się
dlatego, że imperator Wszechrosji, chociaż poczuł się bardzo
podniesiony na duchu, nie przestał być „chytrym Bizantyj¬
czykiem" — chciał naocznie sprawdzić stan słabości prze
ciwnika.
Oczami cara był jego adiutant i najbardziej zaufany współ
pracownik, dwudziestoośmioletni książę Piotr Dołgoruki.
Jako że w tym spektaklu odegrał on z woli Napoleona
pierwszorzędną rolę — rolę arlekina — wypada przedstawić
go bliżej.
Dołgorukowie wywodzili się w prostej linii od Ruryka,
czego świadomość stanowiła osnowę inteligencji Piotra Pio
trowicza Dołgorukiego. Polakożerca i fanatyczny prusofil,
mimo młodego wieku i dostrzeganej przez niektórych ograni
czoności umysłowej stał się na dworze petersburskim jednym
z przywódców reakcji i z wysokości tego stanowiska zaciekle
zwalczał Czartoryskiego. Aleksander miał do niego nieogra
niczone zaufanie i używał go w najważniejszych misjach
dyplomatycznych, zwłaszcza do Berlina, gdzie właśnie z na
mowy Dołgorukiego przekazano policji pruskiej listę hołdu
jących Aleksandra patriotów polskich. T e r a z , pod Austerlitz,
ten ulubieniec cara miał postawić kropkę nad i.
Rewizyta nastąpiła 29 listopada. Kniaź Dołgoruki, ubrany
w swój paradny strój, wiózł Bonapartemu carskie ultimatum
zaadresowane pogardliwie: „ D o wodza F r a n c u z ó w " . Nad
wypracowaniem tego sformułowania, uwalniającego od tytu
łowania „uzurpatora" cesarzem, pracowało w sztabie Alek
sandra kilku ludzi, a osiągnięty przez nich efekt został uznany
za „zwycięstwo przed zwycięstwem".
Potomek Ruryka napotkał Korsykanina u przednich straży
francuskich — zmęczonego, brudnego i pokornego. Bona
parte z pośpiechem pazia wybiegł mu na spotkanie i oso
biście, zwracając się doń w pełnych uszanowania słowach,
poprowadził do swojej kwatery. Po drodze Dołgoruki mógł
obserwować, jak oddziały francuskie pospiesznie zwijają obóz
i zabierają się do odwrotu, i jak inne oddziały sypią szańce
mające ten odwrót osłaniać. Podczas rozmowy traktował
Napoleona „jak bojara, którego mają zesłać na S y b i r " , walił
pięścią w stół i żądał bezwarunkowej kapitulacji. Napoleon
wił się, targował i prosił, ale kiedy Dołgoruki oświadczył, że
pozwolą mu się wycofać tylko wówczas, jeśli natychmiast
przyrzeknie oddać całe Włochy, Wiedeń i inne europejskie
zdobycze, zmiarkował, iż komedia zbytnio nasyca się gagami.
Pamiętając, że nie należy przeholować, gdyż wszystko na
świecie ma swoje granice — nawet głupota księcia Dołgoru¬
kiego — odprawił smarkacza krótkim:
— Proszę mnie nie znieważać! Nie zgadzam się!
Jeszcze długo potem, wspominając tę swoją kreację, śmiał
się i nawet w oficjalnych pismach nazywał Dołgorukiego
„un fréliquet" (chłystek) * .
Dołgoruki wrócił do swego cara i wieczorem tego samego
dnia przedstawił mu raport, w którym udowadniał czarno na
białym, że armia francuska znajduje się w pełnym odwrocie,
a rozhisteryzowany Bonaparte myśli już tylko o tym, jak wy
nieść głowę cało z awantury, w którą się wkopał. Wówczas
przestraszył się Aleksander, a obawa ta miała identyczne
podłoże, jak wcześniejsza Napoleona — że zwierzyna wy
mknie mu się sprzed nosa. Najchętniej zaatakowałby od razu,
ale nie wynaleziono jeszcze reflektorów i powstała obawa, że
zwycięskie wojsko po omacku zabłądzi, tym bardziej, że obie
armie dzieliła jeszcze spora odległość.
W o b e c tego postanowiono dokonać kilku usprawnień
organizacyjnych. Skompromitowany „defetysta" Kutuzow
został praktycznie odsunięty od władzy nad armią — ster
przejął w swe namaszczone dłonie sam imperator. Po czym
rozpoczęto ruch w kierunku nieprzyjaciela i pierwszego
grudnia zatrzymano się vis a vis Francuzów, po drugiej stronie
strumienia Goldbach. I znowu noc wstrzymała operację.
T e j nocy w sztabie rosyjskim na specjalnej naradzie na
kreślono plan jutrzejszego zwycięstwa i szczegóły pościgu za
Francuzami. Kutuzow był obecny na tym sabacie durniów,
* Sławna była ta scena z roku 1 8 1 0 : na jakimś balu pani Augereau tańczyła walca
z panem de Sainte-Aldegonde.
— C h o d ź no tutaj! — krzyknął nagle Augereau, po czym rzucił małżonce szal
i dodał równie elegancko: — N o , wal do d o m u !
zbieżność dwóch perfekcji prowokuje wręcz do rozmyślań
filozoficznych: czy sukcesy w drugiej z nich osiągali dzięki
doskonałości w pierwszej, czy też doskonała znajomość dam
była pierwszej powodem? Ale zostawmy to i wróćmy do
Murata.
Nie ustępował Lannesowi i Augereau w odwadze, za to
lepiej znał się na koniach i na strojach. Jako znakomity
kawalerzysta (wyćwiczył się w młodości, uciekając konno
przed roszczącymi sobie różne pretensje „narzeczonymi")
objął Murat w Wielkiej Armii stanowisko naczelnego do
wódcy kawalerii i utrzymał je chlubnie prawie do końca
Empire'u. Prawie, bo tuż przed końcem zdradził i nawiał,
oczywiście konno.
Jeśli chodzi o ubiory, to były one przez całe życie naj
większym hobby Murata, większym nawet od kobiet. Znie
cierpliwiony brakiem fantazji u krawców, sam sobie projek
tował wdzianka, przeciętnie jedno tygodniowo. Łączył w nich
śmiało elementy francuskie, kaukaskie, tureckie, szkockie,
polskie, włoskie, hiszpańskie, skandynawskie, indyjskie i po
łudniowo-amerykańskie, afrykańskie i zapożyczone z namio
tów trup komedianckich, ludowe i dandysowskie — wszy
stkie. Przekonany o swym geniuszu w tej materii, za
projektował również podobne koktajle odzieżowe dla swych
sztabowców, a ci wówczas podnieśli otwarty bunt pod ha
słem: „Precz z tą oślą liberią!". Był to dla niego ciężki
cios.
Jeszcze cięższy spotkał go ze strony cesarza, na balu, na
którym Murat pojawił się w swoim nowym arcydziele.
W poważnych monografiach historycznych pisze się, że
Napoleon wygnał go z sali mówiąc, iż wygląda „jak cyrkowiec
F r a n c o n i " . Być może cesarz tak powiedział; z tego, co ja wiem
opierając się na własnych źródłach, Bonaparte powiedział po
prostu:
— Wracaj do domu i przebierz się w mundur! Wyglądasz
jak małpa w cyrku!
Uwielbiająca stroje i kolory małżonka Bonapartego, K r e
d k a Józefina, miała jednakowoż odmienne zdanie. Pewnego
razu Murat wydał śniadanie dla kilku swoich kumpli-ka-
walerzystów i po kilku butelkach szampana zaprezentował
im z całą dyskrecją butelkę kreolskiego rumu (nacisk był
położony na słowo k r e o 1 s k i), otrzymaną od „najpięk
niejszej kobiety w Paryżu, która nauczyła go sposobu przy
rządzania tego trunku oraz w i e l u i n n y c h r z e c z y ! " .
Gratulacje, które otrzymał od rozbawionych biesiadników,
były tak głośne, że dotarły do uszu Napoleona, ale wkrótce
Murat stał się jego szwagrem i wszystko zostało w ro
dzinie.
Z Bonapartem związał się sposobem gaskońskim. Pod
szedł do niego tuż przed wyruszeniem „boga w o j n y " na
kampanię włoską i powiedział:
— Generale, nie masz adiutanta w stopniu pułkownika.
Proponuję siebie na to stanowisko.
Propozycja została przyjęta, a kawaleryjska brawura M u
rata w tej i w następnych kampaniach nagrodzona kolejno sta
nowiskami: generała, marszałka, Wielkiego Admirała Francji,
księcia Bergu i Kliwii, i w końcu króla Neapolu *. N o i jeszcze
wspomnianym: cesarskiego szwagra.
Z żoną, siostrą Napoleona Karoliną Bonaparte, licytował
się Murat w popularnej grze małżeńskiej pt.: kto kogo więcej
razy zdradzi? Biografowie nie odnotowali, kto z tej dobranej
pary odniósł zwycięstwo (historycy są kiepscy w matema
tyce), odnotowali natomiast, że państwo Murat równie cier
pliwie intrygowali i spiskowali przeciw swemu dobroczyńcy,
i z inicjatywy Karoliny, sypiającej z ministrami wrogich
Napoleonowi mocarstw, zdradzili go w roku 1813.
Upodobanie Murata do pięknych strojów podzielał tyl
ko jeden z jego kolegów-marszałków, Aleksander Berthier
( 1 7 5 3 — 1 8 1 5 ) , ale podzielać a dorównać, to jeszcze nie to
samo.
Berthier był urodzonym szefem sztabu, sztabowcem
skończonym, absolutnym, kompletnym, słowem — genial
nym, i historycy wojskowości co do jednego są zgodni — że
nigdy przedtem ani potem pod żadną szerokością geograficzną
* W a l d e m a r Łysiak — „ K o l e b k a " .
starsi żołnierze dostawali z przerażenia gęsiej skórki. Francuzi
stracili piętnaście tysięcy ludzi, Bennigsen prawie połowę
armii! Napoleon, zasępiony jak nigdy, osobiście zbierał ran
nych, podczas gdy wojsko, miast wiwatować, krzyczało:
„Niech żyje p o k ó j ! " , „Niech żyje Francja i p o k ó j ! " , „Chleba
i p o k o j u ! " . W kilka dni później cesarz napisał smutne słowa:
„Ojciec, który traci swoje dzieci, nie jest zwycięzcą. Krzyk
serca gasi ułudę sławy".
A co tymczasem robił jego partner? Grał, i to ciekawie,
cały czas przekonany, że prowadzi (Bennigsen zameldował
mu o swoim... zwycięstwie pod Pruską Iławą!). Zacznijmy od
„zjadania ż y w c e m " . Aleksander puścił w ruch propagandę,
która z nawiązką odpłaciła Napoleonowi za jego dowcipy.
Jeńcy rosyjscy, przyprowadzeni przed generała Colberta,
padli na kolana i błagali, by nie dał ich pożreć swoim
żołnierzom, informowano ich bowiem, że Francuzi żywią się
mięsem nieprzyjaciół! Ci ruscy chłopcy uwierzyli w to.
Colbert oniemiał...
Poza tym zwrócił się Aleksander do hierarchii prawo
sławnej. Wkrótce we wszystkich cerkwiach Rosji oraz, co
ważniejsze, w armii odczytano pismo Synodu stwierdzające
nad wszelką wątpliwość, że Bonaparte jest zwiastunem Anty
chrysta, odwiecznym wrogiem wiary chrześcijańskiej, twórcą
żydowskiego sanhedrynu, i że wojnę z Rosją prowadzi przede
wszystkim w celu zniszczenia Kościoła. Dlatego trzeba go
koniecznie unicestwić, o czym poddani Jego Cesarskiej Mości
Aleksandra Pawłowicza, a zwłaszcza żołnierze, winni pamię
tać dniem i nocą.
Ostateczne baty w tej rundzie dostali poddani imperatora
Wszechrosji pod Friedlandem 14 czerwca 1807 roku. Nie
było tam już śniegu. Byli natomiast marszałkowie francuscy
w wyśmienitej dyspozycji. Zmusili, przy największym udziale
Lannesa, wojska Bennigsena do przyjęcia bitwy w bardzo nie
korzystnym dla Rosjan terenie, i to w sytuacji, gdy Bennigse¬
nowi nie udało się przerzucić na czas przez rzekę Łynę całej
swej artylerii. Napoleon po przybyciu na miejsce zauważył:
— Rzadko kiedy udaje się przyłapać nieprzyjaciela na tak
wielkim błędzie.
Jakby w odwecie za pogrom Augereau pod Pruską Iła
wą — pod Friedlandem zadecydowała artyleria francuska:
wspaniała operatywność konnych zaprzęgów artyleryjskich
i zmasowany ogień kartaczowy. T y m razem Rosjanie próbo
wali odwrócić kartę atakiem kawalerii, którą jednak zdzie
siątkowano działami. Podobieństwo do Austerlitz polegało
na tym, że kiedy uciekająca armia cara podpaliła mosty,
tysiące odciętych na „francuskim" brzegu Łyny żołnierzy
potopiło się w rzece. Stracili Rosjanie trzydzieści tysięcy
ludzi i wszystkie działa!
I to już był koniec rundy. Marszałkowie francuscy szyko
wali się do obstalowywania sobie w Paryżu nowych triumfal
nych portretów, i do nowych wzajemnych „reglements des
comptes" * , gdyż trwająca aż po Friedland wzajemna kurtuazja
(Berthier napisał zaraz po bitwie: „Jakąż szaloną odwagę wy
kazał Ney! J e m u zawdzięczamy zwycięstwo") poczęła ich już
zbytnio uwierać.
Aleksander nie miał już czym grać, gdyż jego figury
kompletnie zawiodły. I dlatego przystał na zgodę. W ten
sposób Bonaparte osiągnął swój cel i wygrał trzecią rundę
cesarskiego pokera — cesarz Wschodu będzie musiał spotkać
się z nim jako z cesarzem Zachodu. A Europa będzie patrzeć,
i zapamięta.
Dziwne, byłbym zapomniał o najważniejszym. O tym, co
najmocniej utkwiło mi w pamięci z ostatniego rozdania trze
ciej rundy. Podczas bitwy zapaliła się ferma leżąca w pobliżu
Friedlandu. Na podwórzu stało drzewo zwieńczone bocianim
gniazdem z małymi. Matka opuściła gniazdo, kiedy płomienie
wspięły się po pniu, i krążyła nad nim, próbując wydobyć swe
dzieci. Kiedy ogień ogarnął gniazdo, wydała straszny krzyk
i rzuciła się w żywioł, by spłonąć razem z nimi. Wokół padały
trupem tysiące ludzi, a żołnierze francuscy, którzy patrzyli
na tę scenę, popłakali się. Jedyny raz tego dnia.
POZŁACANY PROM
Czwarta runda cesarskiego pokera była najkrótsza —
trwała zaledwie szesnaście dni — ale za to najłagodniejsza,
toczyła się w najprzyjemniejszej atmosferze. W Tylży.
Miejsce pod stolik dla obydwu partnerów zdobył jeden
z pięcioosobowej czołówki najlepszych kawalerzystów Napo
leona. T y c h pięciu bajecznych „les beaux sabreurs" * epoki
to byli: M u r a t , M o n t b r u n , Sainte-Croix, Colbert i Lasalle.
Żaden z nich nie przeżył Empire'u. Generał hrabia Karol
Ludwik Antoni de Lasalle ( 1 7 7 5 — 1 8 0 9 ) , dowódca lekkiej
kawalerii Cesarstwa, uchodził za najbardziej wśród nich
sprawnego w brawurze i w miłości (przelicytował w tym
względzie samego Murata, uwodząc m.in. „najpiękniejszą
kobietę W ł o c h " , markizę de Sali, a także żonę brata szefa
sztabu generalnego, Berthiera!), co sprawiło, że w wiele lat
po jego śmierci próbował kopiować to cudowne życie (nie
* T ł u m a c z e n i e Emilii Leszczyńskiej.
i wolących siedzieć niż chodzić. Constant, opisując to, wy
mienił dwa nazwiska, cesarskiego braciszka zaś potraktował
w zgodzie z etykietą, nazywając go „znamienitą osobą":
„Wielki Książę Konstanty wraz z księciem Muratem i innymi
znamienitymi osobami co dzień urządzał hulanki, na których
niczego nie brakowało, a honory domu robiły pewne z tych
pań. T o t e ż ile futer i brylantów wywiozły one z E r f u r t u ! " .
Musiały to być rzeczywiście superszampańskie parties,
jeśli nawet bogobojny pokojowiec, który wiele empirowych
intymności i skandali opisał tak, jakby to miała być lektura
dla przedszkolaków, tym razem pofolgował językowi, oczy
wiście w typowy dla siebie metaforyczny sposób („robiły
honory d o m u " ) . W jednym patriota-bonapartysta Constant
skłamał: wrabiając w reżyserię rozwiązłych podwieczorków
Konstantego, który był tam gościem. Królem tych upojnych
szaleństw był Hieronim Bonaparte ( 1 7 8 4 — 1 8 6 0 ) , który w ten
sposób — niewykluczone nawet, że nieświadomie — grał rolę,
jaką wyznaczył mu wywiad francuski.
Orgietki seksualne i wszelkie pomysły z królestwa wybry
ków były żywiołem Hieronima. Urodził się z talentem do
tego, tak jak Leonardo z talentem do wynalazczości. Hiero
nim Bonaparte, najmłodszy brat Napoleona, był Leonardem
erotyki, przejawiał w tej mierze olbrzymie uzdolnienia i wciąż
zaskakiwał otoczenie nowymi wynalazkami. Napoleon gnie
wał się o to na niego, ale wszystko wybaczał i w końcu ożenił
go (1807) z księżną Katarzyną Wirtemberską, mianując
jednocześnie królem Westfalii.
D w ó r westfalski za czasów Hieronima słynął z tego, że
mężowie rzadko otrzymywali tam zaproszenia na bale, że
małżonki wszystkich dworaków i dostojników wciąż otrzy
mywały od króla jakieś brylantowe „rekompensaty" i „na
g r o d y " (doprowadziło to w szybkim czasie do ruiny kró
lestwa) oraz że nawet najbardziej liberalne matki bały się po
syłać na te bale swoje córki. Wynalazki, które ujrzały światło
dzienne (a właściwie nocne) w Kassel (stolica Westfalii), prze¬
flancowywał następnie Hieronim do innych stolic. W roku
1812 w Warszawie wino zupełnie nie miało zbytu, rozeszła się
bowiem wieść, iż goszczący akurat nad Wisłą król Westfalii
kąpie się ze swymi damami w winie, które potem kupcy
nabywają i butelkują. Żegnając w Erfurcie Konstantego,
Hieronim spytał:
— Powiedz mi, co chcesz, żebym ci przysłał z Paryża?
— Słowo daję, że nic — odparł Wielki Książę. — T w ó j
brat podarował mi przepiękną szablę, jestem zadowolony
i niczego więcej nie chcę.
— Kiedy muszę ci coś przysłać, sprawi mi to przyjemność.
— N o dobrze. Przyślij mi sześć tych p a n i e n e k z Pa¬
lais-Royal!
Hieronim dotrzymał słowa. Znając charakter francusko¬
-rosyjskich stosunków w owym czasie i zaciętość gry, czyż
można mieć jakiekolwiek wątpliwości, że ta przesyłka została
starannie wyselekcjonowana, wyszkolona i zaprogramowana
przez wywiad francuski? Na marginesie zaś można podumać
nad odwieczną zmiennością ludzkich upodobań i kaprysów.
T o ż ten sam Konstanty później „wszetecznicom kazał głowy
g o l i ć " . Działo się to już po upadku Cesarstwa, kiedy sporo
spraw szpiegowskich doby Empire'u wyszło na jaw i być
może ów fryzjerski entuzjazm Konstantego był odwetem
branym przezeń na panienkach lekkich obyczajów za spe
cjalną przesyłkę z Paryża.
W Erfurcie starannie kontrolował panie „czyniące honory
d o m u " agent numer jeden wywiadu Napoleona, prawa ręka
i zastępca Savary'ego na stanowisku szefa Tajnego Gabinetu,
Alzatczyk Karol Ludwik Schulmeister ( 1 7 7 0 — 1 8 5 3 ) . Czło
wiek ten, uważany przez specjalistów za najwybitniejszego
w dziejach asa wywiadu strategicznego, miał już na swoim
koncie spore osiągnięcia jako figura w cesarskim pokerze —
między innymi w roku 1805, przed Austerlitz, dostał się
w przebraniu oficera wojsk austriackich do kwatery głównej
Kutuzowa i wziął udział w tajnej naradzie sztabowej! Działał
też przeciw Rosjanom w latach 1806—1807 na terenie K r ó
lewca. Nie znoszę powtarzać się, dlatego też po jego wyczer
pujący życiorys odsyłam czytelników do innej mojej książki.*
W tej interesuje nas Erfurt.
* W a l d e m a r Łysiak — „ E m p i r o w y pasjans".
W Erfurcie Schulmeister, oficjalnie pełniący obowiązki
szefa ochrony zjazdu i obu cesarzy, a tajemnie wkładający
carowi do łóżka swe agentki poprzez łańcuszek H i e r o n i m —
M u r a t — K o n s t a n t y , poniósł klęskę, w jego karierze zupełnie
wyjątkową. Oddaję głos radzieckiemu badaczowi, już przeze
mnie cytowanemu Jefimowi Czerniakowi, który w oparciu
o źródła rosyjskie stwierdził: „ K o l e j n e kochanki Aleksandra
w Erfurcie były pracownicami na żołdzie Schulmeistra.
Jednakże ten wszechobecny, nieustannie śledzący cara szpieg
Napoleona przeoczył jedno spotkanie Aleksandra, a dokła
dniej nie dowiedział się i nie domyślił, o czym na tym
spotkaniu rozmawiano".
Było to spotkanie Aleksandra z Talleyrandem. Tłumaczy
Schulmeistra fakt, że przy ożywionych kontaktach dyploma
tycznych w Erfurcie (wreszcie po to się tam zjechano),
spotkanie cara z eks-ministrem spraw zagranicznych F r a n c j i ,
a obecnie swego rodzaju konsultantem politycznym Bona¬
partego, nie mogło nikogo zbulwersować. Bulwersująca była
treść tej rozmowy. Jako że zdrada Talleyranda w Erfurcie
należy do szóstej rundy cesarskiego pokera (rundy aktorów
i zdrajców), tam ją sportretuję wraz z całym zjazdem erfur¬
ckim. T e r a z zaś przyjrzyjmy się stricte szpiegowskiej działal
ności Talleyranda, którą rozpoczął w roku... to bardzo trudno
powiedzieć. W każdym razie już „Paryski Przyjaciel" korzy
stał z informacji uzyskiwanych od ministra, z tym, że nie
wiadomo czy za nie płacił, czy też po prostu wyciągał je
w konwersacjach towarzyskich.
Jako etatowy agent rosyjskiego wywiadu pracował T a l l e y
rand w latach 1 8 0 8 — 1 8 1 2 . D o dnia 28 stycznia 1809 roku,
kiedy to Bonaparte, dowiedziawszy się o jakichś knowaniach
Talleyranda, straszliwie go sklął w Tuileries i odsunął
od siebie — był jeszcze Talleyrand wpływowym dyplomatą
francuskim i ten krótki okres można potraktować jako
woltę polityczną (Talleyrand tłumaczył to później nadrzęd
nym interesem Francji, którą jego zdaniem gubiła agre
sywna polityka zagraniczna Bonapartego), można oczywiście
przy bardzo dużej dozie dobrej (dobrej dla zdrajcy) woli.
Ale nawet jeśli przyjmie się za dobrą monetę jego moty-
wację, to po 28 stycznia 1809 roku, kiedy to Talleyrand
stracił wszelki wpływ na sprawy państwowe, trudno je
go działalność nazwać inaczej jak najzwyklejszym szpie
gostwem.
Dlatego proszę się nie dziwić, że słowa e t a t o w y uży
łem bez cudzysłowu. T a k , ten wielki polityk francuski był sze
regowym agentem rosyjskim, został po prostu „zatrudniony",
jak to lapidarnie ujął Austriak Metternich w liście z 7 marca
1809 roku do drugiego Austriaka, Stadiona. Miał swoje
pseudonimy („kuzyn H e n r i " , „Anna I w a n o w n a " , „księ
g a r z " , „piękny L e a n d e r " , „radca prawny" i inne), którymi
określali go w swoich raportach pracownicy rosyjskiego
wywiadu, i swój żołd, o który ciągle się kłócił, żądając
podwyżki. Jego skrzynką kontaktową w Paryżu był radca
poselstwa rosyjskiego, Karol Wasiliewicz Nesselrode. Nessel¬
rode z kolei, dla zmylenia kontrwywiadu francuskiego, posy
łał raporty do Petersburga nie na ręce kanclerza Rumiancewa,
lecz hrabiego Sperańskiego, od którego dopiero trafiały one
na biurko cara.* Natomiast polecenia z Petersburga dla
„Anny I w a n o w n y " w Paryżu nadchodziły — zgodnie z życze
niem Talleyranda wyrażonym w liście do cara z dnia 10 lutego
1809 roku — na ręce niejakiego Duponta (do dzisiaj nie
wiadomo, kto się krył pod tym kryptonimem).
Zdymisjonowany, a więc odsunięty od najautentyczniej¬
szych źródeł informacji, Talleyrand jeszcze tylko przez kil
kanaście tygodni swej współpracy z agenturą rosyjską miał
co sprzedawać — z pamięci. Potem musiał się rozejrzeć za
nowym źródłem, za kimś, kto był w rządzie. Jego wybór mógł
paść tylko na ministra policji, Józefa Fouchego, podobnego
mu renegata. Wciągnął Fouchego do współpracy (Fouche
otrzymał pseudonimy: „Natasza", „prezydent" i „ B e r ż j e n " )
i dzięki temu mógł dalej informować hrabiego Nesselrode
o stanie armii francuskiej i o posunięciach politycznych
Napoleona. Była to praca akordowa, płatna od sztuki. Za
* T ł u m a c z e n i e Stanisława Ludkiewicza.
zakończyć sprawę. Doniesienia swoje opierał Czernyszew,
i to jest pewnik, na francuskich dokumentach wojskowych
uzyskiwanych od przekupionych pracowników ministerstwa
wojny. Jakim cudem więc wzięte z tych dokumentów dane
liczbowe były „bardzo zaniżone"? Czyż już samo to nie do
wodzi w oczywisty sposób prowokacji ze strony Napoleona?
Ale idźmy dalej. Bonaparte znał dobrze zbyt gorącą na
miętność swej siostry Pauliny (posyłał ją nawet na leczenie do
wybitnych medyków, lecz na nimfomanię do dzisiaj nie wy
naleziono szczepionki), karcił ją za nadmierną częstotliwość
przyprawiania rogów don Camillowi, i każdego jej kochanka,
którego tylko udało mu się dopaść, wysyłał bez zwłoki na
odległe placówki wojenne (głównie do Hiszpanii) bądź —
jeśli nie był to francuski oficer — usuwał inaczej. Jej romansu
z Czernyszewem „nie zauważył", chociaż plotkował o tym
cały Paryż. Dziwne.
Stosunki między monarchą-władcą dwóch trzecich konty
nentu a zwykłym kurierem były tak serdeczne, że przypra
wiało to dwór cesarski o nieustanne zdziwienie. Napoleon
zapraszał Czernyszewa na obiady, bale w Fontainebleau,
polowania, pragnął mieć go stale przy sobie, obsypywał
łaskami, pieścił, głaskał, chciałoby się rzec: u s y p i a ł . Poli
cyjna wtyczka Fouchégo w Hamburgu, Ludwik Antoni F a u -
velet, zwany Bourrienne, zanotował w swoich „ M é m o i r e s " :
„ T o , co mnie wciąż dziwiło, to zachowanie się Napoleona
względem pana Czernyszewa (...) Napoleon został poinfor
mowany o jego tajemnych machinacjach, lecz w najmniejszym
stopniu nie zmienił swego stosunku do niego, w dalszym
ciągu odnosił się doń z identyczną sympatią jak zawsze
i otaczał serdecznymi względami". Znowu: „dziwne". T y l k o
że Bourrienne, który nie wiedział „co jest g r a n e " , wytłu
maczył to sobie... umiłowaniem spokoju i wielkodusznością
cesarza! Karesy towarzyskie z szefem wrogiej siatki szpie
gowskiej w imię umiłowania spokoju! Coraz „dziwniejsze",
wręcz paradne.
Z kolei z „Pamiętników" szefa policji i wywiadu, księcia
Rovigo (Savary) oraz przede wszystkim ze wspomnień pre
fekta policji paryskiej, Stefana Pasquiera, wiemy, że otoczyli
oni „opieką" Czernyszewa natychmiast po jego przybyciu
nad Sekwanę. Utworzono w tym celu, z rozkazu Napoleona
i pod protekcją ministra spraw zagranicznych Mareta, spe
cjalną komórkę śledczą dowodzoną przez specjalistę od inwi
gilacji, inspektora Foudrasa. Finał miał wyglądać następu
jąco:
Zaraz po ucieczce „pięknego pułkownika" do Rosji, 26 lu
tego 1812 roku, policja przeszukała jego mieszkanie i — co za
szczęśliwy traf! — mimo że spalił on kompromitujące papiery,
znalazła jedną karteczkę. Zawierała ona sekrety Wielkiej
Armii i podpisana była literą M . Wrzucając dokumenty hurtem
do kominka, Czernyszew nie zauważył, że kartka ta upadła
na podłogę i wsunęła się pod dywan. Oddano ją Savary'emu,
ten zaś natychmiast udał się do ministra wojny, Clarke'a,
kazał mu zebrać wszystkich szefów wydziałów i spytał, czy
któryś nie poznaje charakteru pisma. Nie rozpoznał żaden.
Wtedy Savary wpadł na pomysł skontaktowania się z szefem
sztabu generalnego, Berthierem, i — drugi szczęśliwy traf —
sekretarz Berthiera od razu rozpoznał pismo introligatora
ministerstwa wojny, niejakiego Michela. Michela areszto
wano wraz ze wspólnikami (Mosés, Saget i Salmon) i wy
duszono zeń, że jego łącznikiem z Czernyszewem był portier
ambasady rosyjskiej, Austriak Wustinger. Jako że ambasada
była eksterytorialna, trzeba było wywabić Wustingera. Michel
napisał pod dyktando list do łącznika, umawiając się z nim
w kawiarni. Wustinger przybył na spotkanie i w ten sposób
wszystkie ryby wpadły w sak, by wylądować w więzieniu
La Force.
Pomijając już nawet fakt, że tak Pasquier, jak i wszyscy
inni policjanci epoki notorycznie łgali w swych pamiętnikach,
zaciemniając, przemilczając lub przeinaczając wiele tajnych
rozgrywek doby napoleońskiej (niezręcznie było im chwalić
się za Burbonów swoją walką z wrogami Napoleona — na
przykład Savary prawie w ogóle nie wspomniał o swej prawej
ręce, Schulmeistrze) — powyższa oficjalna relacja już na
pierwszy rzut oka budzi nieufność tyloma „szczęśliwymi
trafami" (karteczka wskakująca pod dywan) i naiwnościami
(zdrajca podpisujący się pierwszą literą swego nazwiska!), że
można ją spokojnie między bajki włożyć i zadać sobie pytanie:
co próbowano za jej pomocą ukryć?
Odpowiedzi na to pytanie udziela zawartość dossier nu
mer F - 7 6575 paryskiego Archiwum Narodowego i opisy
prasowe procesu szpiegów, który — jak podała „Gazette de
F r a n c e " — rozpoczął się 13 kwietnia 1812 roku. Otóż
Wustingera nie postawiono w stan oskarżenia, a tylko uczy
niono zeń świadka (!), podając jako motyw tej decyzji, że jest
on obcokrajowcem! Nie przeszkodziło to jednak prokurato
rowi generalnemu, panu Legoux, oskarżyć zaocznie... Czer
nyszewa, tak jakby ten był Francuzem! *
Był to jednak drobiazg w porównaniu z wyrokiem. Mi¬
chela, który przyznał się do dziesięcioletniej działalności
szpiegowskiej, skazano na śmierć i zgilotynowano. Natomiast
Sagota skazano na... dyby (na wystawienie w „ k u n i e " , rzecz
rodem ze średniowiecza!) i... grzywnę, zaś Salmona i M o -
sésa — proszę o uwagę — u n i e w i n n i o n o ! Uniewin
niono szpiegów militarnych, zdrajców ojczyzny, pracowników
ministerstwa wojny, na dwa miesiące przed rozpoczęciem
wojny z Rosją, to jest w dobie, kiedy Savary bez gadania
stawiał pod ścianę szewców śpiewających po pijanemu anty¬
napoleońskie kuplety!!!
T e r a z już możemy zrekonstruować ten klombik z zatru
tego ogrodu Amora. Michel był starym szpiegiem, współpra
cującym jeszcze z braćmi Simon i z „Paryskim Przyjacielem".
Kontrwywiad francuski dobrze o tym wiedział i „hodował"
go sobie na dużą grę. T ę dużą grę rozpoczął obrotny gość,
„le beau T c h e r n i t c h e f f " , szukając kontaktów szpiegowskich
pod pozorem szukania nauczycieli i próbując wykorzystywać
w tym celu swe kochanki. Od nich się o tym dowiedziano
i pozwolono mu dalej zachwycać je tężyzną stepowego samca,
a w zamian brać od nich podsunięte bzdury; jednocześnie
napuszczono go na Michela. Salmon i Mosés pilnowali, by
przez ręce introligatora nie przechodziły autentyczne doku
menty, lecz tylko takie, w których stan Wielkiej Armii był
„bardzo zaniżony". Wustinger też zapewne miał w tym blefie
* Tłumaczenie W i n c e n t e g o Rzymowskiego
Aktorki francuskie użyte przez Napoleona do gry przeciw Aleksandrowi:
Bourgoin (u góry po lewej) i George (po prawej oraz u dołu, na miedziorycie
Leroya).
U góry: dwaj kolejni ministrowie francuskiej policji, zdrajca Fouche (po
U góry: car Aleksander (litografia Mintera) i jego główna nałożnica, księżna lewej) i Savary, uprzednio szef kontrwywiadu. U dołu: naczelny intendent
Naryszkina (portret Stroely'ego). U dołu: ambasador Francji w Peters armii francuskiej, zdrajca Daru (po lewej) i as wywiadu rosyjskiego, „piękny
burgu, Caulaincourt (po lewej) i napoleoński „agent nr 1 " , Schulmeister. Czernyszew"
U góry: zjazd monarchów w Erfurcie (sztych wg obrazu N . Gosse'a) —
w centrum, poza stołem, francuski minister spraw zagranicznych, zdrajca
Talleyrand; na pierwszym planie Napoleon (lekko po prawej od środka)
i car Aleksander (skrajnie po prawej, trzyma się pod bok). U dołu: N a
poleon w weimarskiej rozmowie z Goethem i Wielandem (sztych z epoki).
U góry: car Aleksander (sztych Bolta) i jego siostra-kochanka, Katarzyna
Pawlowna (miniatura Bennera). U dołu: brat Napoleona, król Westfalii,
Hieronim Bonaparte (sztych L. Buchhorna) i cesarzowa Józefina mdlejąca
gdy Napoleon oznajmił jej, że muszą wziąć rozwód (sztych Bosselmana
wg obrazu Chasselata).
U góry: Napoleon na czele Wielkiej Armii (obraz Meissoniera). U dołu:
U góry: Napoleon w Smoleńsku (sztych Bosselmana wg obrazu Chasselata).
walka Francuzów z kozakami podczas kampanii moskiewskiej 1812 roku
U dołu: cesarz pokazuje wojsku portret syna przed bitwą pod Borodino
(litografia Heidecka).
(litografia H . Bellangego).
trzymać pana ambasadora, kiedy ten potknie się o własne
buty. T a k i m wnikliwym obserwatorem był poseł Sardynii,
Józef de Maistre:
„Bardzo mnie bawi obserwowanie Caulaincourta. Jest
dobrze urodzony i pyszni się tym, reprezentuje monarchę,
który trzęsie światem, ma coś sześć czy siedem tysięcy
franków renty, wszędzie się pcha, a jednak — mimo że kapie
od złotych haftów — ma minę głupią i sztywny jest, jakby kij
połknął. Nie mylą się ci, którzy mówią, że wygląda jak
«Ninetka na balu dworskim». T e n człowiek, który przecież
mógł wszystko zrobić, co chciał, jąkał się wobec prawdziwej
dostojności, co mnie niejednokrotnie uderzało, i to od mo
mentu rozpoczęcia się tragedii".
Tragedia polegała tu na zadziwiającej ślepocie Napoleona.
M i m o że Caulaincourt ordynarnie „podkładał s i ę " carowi
i nawet dokonywał posunięć dyplomatycznych sprzecznych
z instrukcjami Paryża, mimo że Bonaparte dostrzegał pewne
objawy carofilstwa swego dyplomaty — nie usunął go ze
stanowiska, wprost przeciwnie, mianował nawet księciem
Vicenzy. B y ć może uważał, że mając w Petersburgu jako
ambasadora „przyjaciela Aleksandra" (tak nazywano Caula
incourta), lepiej usposobi cara, łatwiej go omami, lecz nie
ulega wątpliwości, że się pomylił.
Kosztowało go to drogo, nie tylko w grze, ale i w pie
niądzach. Chciał, by jego ambasada w stolicy „ b r a t a " pro
wadziła się okazale, a Caulaincourt pod różnymi pozorami
doił ze skarbca francuskiego olbrzymie sumy i potem puszył
się w Pałacu Zimowym swymi dochodami. Ciekawe światło
rzuca na ten profil szóstej rundy dość rzadki dziewiętna
stowieczny druk w moim księgozbiorze napoleońskim —
wspomnienia baronowej de Reiset, obracającej się na peters
burskim jarmarku dworskim przez cały czas działalności
Caulaincourta.
Czy Caulaincourt był podobnym zdrajcą jak Talleyrand?
T a k , dojdziemy jeszcze do tego. Czy był również carskim
szpiegiem? Istnieje taka hipoteza, ale chociaż sam wysunąłem
i starałem się udowodnić hipotezy o szpiegowskiej działal
ności panien Bourgoin i George oraz „wykiwaniu" Czerny-
7 — Cesarski poker
szewa, udowadniania tej nie podjąłbym się. Istnieje za mało
przesłanek (nie mówiąc już o braku dowodów) i nie przeko
nują mnie nawet podkreślone przez Georgesa Lefebvre'a
w jego dziele zażyle stosunki łączące Caulaincourta z szefem
(przed Czernyszewem) rosyjskiej siatki wywiadowczej w Pa
ryżu, Nesselrodem. Nesselrode co prawda napisał szyfrem
(w tym szyfrze „ L u d w i k a " oznaczała Aleksandra) do swej
centrali, że Caulaincourt robi wszystko, by „odwdzięczyć się
za zaufanie, jakim obdarzyła go L u d w i k a " , lecz to jeszcze
o niczym nie świadczy.*
Maurycy Paléologue, ambasador Francji w Petersburgu
przed Rewolucją Październikową, tak scharakteryzował swe
go poprzednika sprzed stu lat: „Duszę miał tylko na pozór
szlachetną, w rzeczywistości zaś była to natura niespokojna,
z wisielczym humorem, mętnym sumieniem i słabą wolą.
Krętacz pierwszej klasy: operuje sofizmatami, będąc skłon
nym do kompromisów i wszelakich konszachtów".
Dwulicowe działanie Caulaincourta przejawiło się, i to
w sposób jaskrawy, już w pierwszych tygodniach jego dzia
łalności w Petersburgu — w sprawie tureckiej. Aleksander
bez przerwy powracał do tego tematu, mając apetyt przede
wszystkim na turecką Mołdawię i Wołoszczyznę. Ambasador
poinformował go, że za cenę tych dwóch terytoriów Francja
zażąda Śląska i dodał od razu „w zaufaniu", że Napoleon
pragnie uczynić ze Śląska francuską forpocztę militarną na
wschodzie, wspierającą Polskę, co ogromnie wzburzyło cara.
Za o wiele mniejsze sprawki wielu monarchów skracało
swych ambasadorów o głowę.
Zupełnie innym człowiekiem był generał hrabia Piotr
Aleksandrowicz Tołstoj ( 1 7 6 9 — 1 8 4 4 ) , brat wielkiego mar
szałka dworu carskiego, Mikołaja Tołstoja, antyliberał, czo
łowy reprezentant najbardziej reakcyjnych kół rosyjskich,
* Jak można dostać po rękach w takiej sprawie świadczy casus tych historyków
(Bailleu, M a r t e n s , A r n d t ) , którzy w początkach naszego stulecia, korzystając z m a t e
riałów archiwalnych biblioteki T h i e r , zarzucili Caulaincourtowi najzwyczajniejszą
zdradę, dokonaną w roku 1813 przy zawieraniu rozejmu w Pleiswitz. Inni historycy
(m.in. wielki Masson) odtrącili te zarzuty, wykazując (moim zdaniem nie w pełni
przekonywająco), iż oskarżyciele tendencyjnie zinterpretowali treść dokumentów.
wróg Czartoryskiego, a sojusznik Dołgorukiego. Ale nie
był to człowiek tego samego pokroju, co „un fréliquet"
Dołgoruki i dlatego świetnie nadawał się na ambasadora
w Paryżu. T o ł s t o j nienawidził Napoleona (z pewnością
głównie dlatego, że uczestniczył we wszystkich kampaniach,
w których „bóg w o j n y " przetrzepał carskiej armii skórę)
i nie uległ mu na swej placówce. A Napoleon zastosował
identyczne metody, co Aleksander: piękne słówka na każdym
kroku, czarujące uśmiechy, pochlebstwa, podarunki, obiet
nice, olśnienia. I te reprezentacje, te „expositions", te „ma¬
nifestations de la grandeur" — w Tuileriach wystawiono
wspaniałe podarunki, które car przysłał swemu „ b r a t u " przez
Tołstoja.
T o ł s t o j nie dał się rozkochać ani nawet odrzeć z jednego
łutu nienawiści do „uzurpatora". Uprzejmy — lecz chłodny,
pełen szacunku — ale i swobody, grzeczny — a jednak
stanowczy, czujny i nie dający się wyprowadzić w pole,
szybko zorientował się, co w trawie piszczy. Jego zasad
niczy raport, który pozbawił Aleksandra złudzeń co do
T u r c j i , zawierał sformułowania ostre jak klinga orientalnej
szabli:
„Plany Bonapartego w stosunku do nas są jasne. Chce
zrobić z nas państwo azjatyckie, odepchnąć poza dawne
granice. Pragnie również oddalić nasze wojska od Konstan
tynopola i, żeby to wszystko pięknie wyglądało, proponuje
wyprawę na Szwecję. Resztę naszych wojsk rad by skierować
na dalekie wyprawy do Persji i I n d i i . . . " .
Z tą Szwecją, Persją i Indiami to była prawda, tylko nie
w tej kolejności. Istotne było to, że Tołstoj rozszyfrował cel
licytacji Bonapartego i wziął sobie za credo słowa, które
usłyszał na temat Korsykanina od Metternicha, ówczesnego
przedstawiciela Austrii w Paryżu:
— Niechaj mu się wydaje, że nas wystrychnął na dud
ków, ale nie będziemy nimi. Przyjdzie i dla nas dzień,
w którym zakończy się ten stan rzeczy, bo to wszystko jest
wbrew naturze i cywilizacji!
Książka to nie magnetofon i dlatego nie mogą Państwo
usłyszeć, jak pięknie zabrzmiały te szlachetne słowa w ustach
takiego miłośnika natury i obrońcy cywilizacji, jakim był
książę Klemens Lothar Metternich. Pojęcia człowiek nie ma,
dlaczego jego sojusznik i kumpel od antyliberalnej krucjaty,
lord Palmerston, nazwał go „największym łobuzem w całej
Europie".
T e r a z już możemy powrócić do dnia 24 stycznia 1808
roku, kiedy to rozmowa z Savarym uświadomiła Napo
leonowi knowania „sprzymierzeńców" i kiedy to powstał
w jego głowie chytry plan — plan skierowania rosyjskiej
armii dokądkolwiek, byle tylko odwróciła się plecami od
Paryża i granic Polski. Postanowił powtórzyć pierwszą rundę
cesarskiego pokera. T a k jest — miraż indyjski!
J u ż 2 lutego zasiadł do biurka i napisał do „brata"
dwa listy. Jeden króciuteńki, anonsujący wysłanie w po
darunku dzieła naukowego Instytutu Kairskiego. Drugi
bardzo obszerny, pełen dytyrambów i napuszonych sfor
mułowań, w którym wyłożył swój projekt dotarcia nad
Ganges przez Konstantynopol i Kaukaz, dając do zrozu
mienia, że w następstwie podział T u r c j i nie byłby wyklu
czony, i kończąc słowami: „Wzniesiemy się ponad prze
szkody. Obowiązkiem naszym jest pomagać przeznaczeniu
naszą polityką i iść tam, gdzie nas nieuchronny bieg wy
padków wiedzie. W tych ostatnich słowach całą moją duszę
Waszej Cesarskiej Mości odsłaniam. Dzieło Tylży ustali losy
świata".
Żeby podniecić skuteczniej, tego samego dnia Bonaparte
zaprosił Tołstoja na polowanie i galopując obok niego,
przekrzykiwał lodowaty wiatr:
— Że Aleksandrowi Wielkiemu czy Tamerlanowi nie
powiodły się plany, to jeszcze nie dowód, że dzieło jest
niewykonalne. M y to zrobimy lepiej niż tamci dwaj. Przede
wszystkim należy dojść do Eufratu, a gdy już osiągniemy
brzegi tej rzeki, nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy
nie zdobyć Indii!
Kiedy wspomniany list przyszedł do Petersburga, Alek
sander chwycił Caulaincourta w objęcia (często to robił)
i krzyknął:
— T o są wielkie sprawy! Oto wielki człowiek! Poznaję
styl T y l ż y ! Pański władca może liczyć na mnie, bo ja się nic
a nic nie zmieniłem.
Zdarzyło się „Talmie P ó ł n o c y " powiedzieć prawdę —
owszem, nic a nic się nie zmienił. Wciąż był tym samym
doskonałym komediantem. Wiedział, że propozycja Bona ¬partego to blef, mający związa
dział jeszcze, na co to „ b r a t u " potrzebne), a gdy do tego
rozmowy Rumiancewa z Caulaincourtem na temat przeła
mania tureckiego rogalika nic nie dały, odpowiedział słodko
w liście z 13 marca:
TEST MATRYMONIALNY
W Erfurcie zaszły także dwa wydarzenia małej z pozoru
wagi, lecz w konsekwencjach ciężko ważące na szalach siódmej
już rundy cesarskiego pokera.
Po pierwsze Aleksander odebrał Tołstojowi ambasadę
paryską. Było to posunięcie najwyższej pokerowej marki.
Nienawiść hrabiego Tołstoja do Napoleona była bowiem tak
powszechnie znana, iż zagranie to nie mogło być przez
Francuzów odczytane inaczej, jak jeszcze jeden gest przyjaźni
w stosunku do wielbionego „ b r a t a " . W rzeczywistości car,
wiedząc, że gra wkracza w decydującą przedbitewną fazę,
nie mógł sobie pozwolić na ryzyko posługiwania się w kon
taktach dyplomatycznych człowiekiem, którego nienawiść
narażała politykę rosyjską na niebezpieczeństwo zdemasko
wania. Obecny w Erfurcie T o ł s t o j musiał na miejscu wręczyć
cesarzowi Francji listy odwołujące. Napoleon zaś z typową
dlań wielkodusznością podarował mu na pożegnanie wspa-
niały serwis i gobeliny, które zdobiły jego apartamenty
w Erfurcie. W ten sposób starał się sprawić, by odwołanie
straciło pozory niełaski.
Nowym ambasadorem w Paryżu postanowił Aleksander
mianować największego frankofila wśród wszystkich swoich
dyplomatów. W y b ó r nie był trudny, gdyż car miał więcej
palców u jednej ręki niż frankofilów w sforze dyplomatycznej.
T y m bardziej nie był to trudny wybór, że jeden z tych kilku
był uważany wprost za napoleonofila. Był to książę Kurakin,
podczas Erfurtu ambasador w Wiedniu. T e n człowiek jako
poseł u boku Bonapartego dawał pełną gwarancję dalszego
ogłupiania partnera, nie dlatego, żeby był taki chytry, lecz że
nie mógł niewczesnym grymasem odsłonić carskiego planu
gry. Aleksander przerzucił go nad Sekwanę i od tej pory stan
faktyczny na szczeblu ambasad wyglądał następująco: przed
stawiciel Francji w Petersburgu był carofilem, zaś przedsta
wiciel Rosji w Paryżu napoleonofilem. Wbrew pozorom nie
był to jednak stan równowagi, gdyż Kurakin nie zdradził
cara.
Zanim jednak stary Kurakin dotarł do Paryża, car osadził
tam na kilka miesięcy w charakterze posła specjalnego swego
frankofila numer dwa, Mikołaja Piotrowicza Rumiancewa
( 1 7 5 4 — 1 8 2 6 ) . Rumiancew został zarzucony przez Bonaparte
go taką Niagarą kosztownych prezentów, że pod koniec swej
misji — oprowadzany po fabrykach gobelinów, broni e t c ,
po Wersalu i Sevre — bał się pochwalić cokolwiek, gdyż
kończyło się to zawsze natychmiastowym ofiarowaniem mu
pochwalonej rzeczy. Kurakin nie miał takich skrupułów,
wprost przeciwnie.
Aleksander Borysowicz Kurakin ( 1 7 5 2 — 1 8 1 8 ) , człowiek
gruntownie wykształcony książkami i podróżami („Podróże
kształcą tylko wykształconych" — jak to ktoś trafnie zauwa-
żył), był wicekanclerzem imperium w latach 1 8 0 1 — 1 8 0 2 ,
a w roku 1807, jako zwolennik współpracy z Francją, asysto
wał carowi w rokowaniach tylżyckich. Małżonka polskiego
„ e m i r a " Beduinów, Wacława Rzewuskiego, której pamiętniki
ukazały się drukiem w Rzymie w roku 1939, a która znała
Kurakina — stwierdziła, iż największą jego życiową pasją
było zamiłowanie do bogatych strojów, ciężkiej biżuterii
i złotych oraz srebrnych gwiazd orderowych. Nie mamy
powodów wątpić w to świadectwo, albowiem potwierdzili je
inni współcześni. Kurakin był próżny i nie pozbył się tej
zalety, aż dopiero w trumnie.
Obok owej cechy dodatniej miał również małą słabość.
Kochał histeryzować i opiewać swe nieustanne cierpienia
fizyczne tak dobitnie, by wszyscy wokół widzieli to i doceniali.
Cierpiał głównie na podagrę i robił z tego taką sensację, że
mówiono o nim w Paryżu: „Książę Kurakin, co ma podagrę".
Jak z tego widać, na nowej placówce dyplomatycznej z miejsca
osiągnął pewien sukces. D o pełnego sukcesu brakowało mu
zawsze licznego grona kibiców jego niedoli podczas urządza
nych przezeń obiadów. Obiady te nie były lubiane, a co za
tym idzie — nie były tłumnie uczęszczane, gdyż, jak to ujął
książę Clary-et-Aldringen, „histerie biednego księcia Kura¬
kina trudno było znieść".
Okazję do największego przedstawienia w jego karierze
dał mu bal, a właściwie wielki festyn, który odbył się 1 lipca
1810 roku w ambasadzie austriackiej w Paryżu. Ponieważ
siedziba ambasady nie była dość obszerna dla zaproszonych
gości, Austriacy wznieśli w ogrodzie pałacowym duży drew
niany pawilon, dla ochrony przed deszczem pokryty smoło
wanym płótnem. W pewnej chwili wiatr wzdął firankę ze
srebrnej gazy w kierunku palącej się świecy i po kilkudziesię
ciu dosłownie sekundach we wnętrzu pełnym tiuli, batystów
i lekkich draperii z różowego atłasu rozpętało się piekło.
Napoleon osobiście wynosił z ognia kogo tylko się dało,
wspomagany przez co odważniejszych gości (z tych, którzy nie
zamienili się z miejsca w żywe pochodnie), lecz i tak pło
mienie pochłonęły mnóstwo ofiar. Reszty dokonały bandy
opryszków, które wdarły się na pogorzelisko przed przyby
ciem policji i obdzierały spalonych i poparzonych z kosztow
ności.*
* Z wypadkiem tym wiąże się legenda (a być może nie legenda) o najcenniejszym
klejnocie doby E m p i r e ' u . Napoleon miał amulet przynoszący m u — jak uważał
— szczęście. Był to skarabeusz faraonów znaleziony w grobowcu egipskiej księżniczki
i przywieziony przezeń znad Nilu. W apogeum swej potęgi, przekonany, że talizman nie
Kurakin miał wówczas wielkie szczęście, z dwóch przy
czyn: bo tylko spadł ze schodów i poturbował się, i dlatego,
że w ten sposób uzyskał o wiele bardziej spektakularne
dowody cierpień niż podagra. Oddajmy głos naszej nieoce
nionej pamiętnikarce, Anetce z Tyszkiewiczów, wówczas
Potockiej, później Wąsowiczowej:
„Nazajutrz dopiero udało się stłumić pożar. M o c dia
mentów odnalazła się przy przesiewaniu popiołu. Książę
Kurakin, ambasador rosyjski, który nie przepuszczał żadnej
okazji wystawienia na pokaz swoich klejnotów, przybył na bal
obwieszony wszystkimi brylantowymi orderami. Znaczną ich
część utracił w chwili, gdy z wielkim trudem wydobywano go
spod schodów galerii, gdzie tylu ludzi leżało jedni na drugich.
Nie minęło kilka godzin, a już na wszystkich rogach można
było kupić wizerunek biednego ambasadora udekorowanego
plastrami, niezbędnymi wobec licznych oparzeń. Tworzyły
one zabawny kontrast z tłustym, pogodnym obliczem, a luki
w gwiazdach orderowych na miejscu zgubionych brylantów
wzmagały jeszcze ciekawość przechodniów".
Plastry i konterfekty nie zadowoliły Aleksandra Boryso¬
wicza i dlatego wkrótce ukazało się jego nakładem wstrzą
sające dzieło pt.: „Stan cierpień księcia Kurakina, ambasa
dora rosyjskiego". Na pierwszej stronie widniał portret
„Łazarza bolejącego" z bardzo skrupulatnie uwidocznionymi
ranami, których szczegółowy opis wypełniał książkę od
okładki do okładki. Nadto Kurakin demostrował te obrażenia
„au naturel" każdemu, kto nie zdążył uciec przed jego
otwartością; obnażył się nawet przed doktorem Frankiem,
którego nie cierpiał.
Opis „stanu cierpień księcia K u r a k i n a " i fatalnego balu,
byłby może przesadny w rozmiarach, gdyby nie fakt, że ów
bal zosta! wydany z okazji powtórnego małżeństwa Napoleona.
A właśnie sprawa tego małżeństwa była drugą ze wspomnia
nych, które narodziły się w Erfurcie.
jest m u już potrzebny, podarował go pewnej damie dworu austriackiego. O d tej pory
gwiazda Napoleona zaczęła gasnąć, zaś owa dama została żoną księcia Schwartzenberga,
który jako ambasador Austrii w Paryżu wyprawił to tragiczne, zwieńczone złowróżbnym
finałem (odczytano go jako czarne proroctwo) przyjęcie w roku 1 8 1 0 .
Podczas zjazdu Bonaparte dał Talleyrandowi jedno in
tymne polecenie. Mianowicie, aby książę wysondował cara
w następującej kwestii: czy Aleksander nie byłby skłonny
oddać swemu „ b r a t u " za żonę Wielkiej Księżniczki K a t a
rzyny Pawłowny, co zespoliłoby Romanowych z Bonapartymi
węzłami krwi i mocniej niż cokolwiek innego scementowało
przymierze francusko-rosyjskie. Oczywiście Napoleon wie
dział, iż żadne małżeństwo, nawet jego z Aleksandrem, gdyby
natura na to zezwalała, nie jest w stanie scementować dwóch
państw o przeciwstawnych interesach (wiedział to z historii
i z teraźniejszości, gdyż w Europie wciąż prało się wielu skoli¬
gaconych monarchów), ale poker był pokerem i Bonaparte
wysuwając taką propozycję miał na myśli dwa cele doraźne
i jeden długofalowy. O długofalowym jeszcze sobie pomó
wimy, zaś doraźne cele owej propozycji były następujące:
~ zastraszyć taką mocarstwową koligacją przygotowu
jący się do ataku na Francję Wiedeń;
~ silniej zneutralizować „chytrego Bizantyjczyka" i uczy
nić zeń zająca postrzelonego śrutem, tak, by Francja bez oba
wy ataku zza Wisły mogła „uregulować" swoje sprawy
hiszpańskie.
Żeby dokładniej wyjaśnić całą tę skomplikowaną roz
grywkę, trzeba zacząć od konieczności, jaką był dla cesarza
jego rozwód. Napoleon musiał zmienić żonę na płodną,
albowiem Józefina, nadużywająca buduarowych uciech za
Dyrektoriatu, nie mogła już rodzić dzieci, a on starzał się
i na gwałt potrzebował delfina, by jeszcze zdążyć nauczyć go
władania Europą.
Nie było mu łatwo podjąć tę decyzję, gdyż autentycznie
kochał Józefinę, a poza tym wspólnie przeżytych kilkanaście
lat przywiązało go do pięknej Kreolki. Niewiele miał jej do
zarzucenia poza bezpłodnością i nieprawdopodobną wręcz
rozrzutnością. Miała przed nim jednego męża (generała
de Beauharnais; urodziła mu dwoje dzieci, które Napoleon
traktował jak własne) i tylu kochanków, na czele z bardzo
biegłym „świntuchem" Barrasem * , że sama stała się biegła
* Wicehrabia Paweł de Barras, w dobie Dyrektoriatu niekwestionowany „król
F r a n c j i " , słynął ze złodziejstwa i rozpusty. Kierowany przez niego rząd zamienił
nad wyraz. Zdradziła męża raz czy dwa, na samym początku
małżeństwa, a potem złościły go tylko jej konszachty z mini
strem policji, Fouchém. Atoli F o u c h é był z kolei bardzo
biegły w sztuce rozbrajania cesarza i kiedy ten krzyknął
któregoś dnia:
— F o u c h é , powinienem obciąć ci łeb!
Usłyszał w odpowiedzi:
— M a m odmienne zdanie w tej kwestii, Sire.
Substancją cementującą przez wiele lat małżeństwo Napo
leona z podstarzałą eks-gwiazdą paryskich salonów i dyrekto¬
rialnych orgietek była ich zgodność w kwestii roli kobiety
w społeczeństwie. Bonaparte, chociaż jako pierwszy wprowa
dził we Francji szkolnictwo żeńskie, uważał, iż panienki
należy edukować przede wszystkim na dobre towarzyszki
nocy i dni dla jego wojaków, to jest na dobre żony i matki.
Pod tym względem miał do Józefiny żal połowiczny — o to, że
nie jest matką jego dzieci. K o b i e t przeintelektualizowanych
i gardłujących w sprawach polityki nie cierpiał, co ściągnęło
niełaskę na królową „women's liberation" owej doby, sławną
pisarkę, panią de Stael, która notabene przez pewien czas
robiła wszystko, by zostać jego metresą. Na jednym z przyjęć,
zanim jeszcze została wypędzona z Francji, Bonaparte (zna
jący jej upodobanie do dużej liczby amantów i niechęć do
dzieci, których miała z tymi amantami sporo) z całą uprzejmą
złośliwością, na jaką go było stać, zapytał wpatrzony w jej
olbrzymi biust:
— Pani sama karmi swoje dzieci?...
Arcyfeministka o mało nie zemdlała. Józefina natomiast
zemdlała, kiedy oznajmił jej (bardzo delikatnie, podczas
długiej, sentymentalnej rozmowy), że mimo całej miłości,
jaką do niej żywi, musi się z nią rozstać dla dobra Francji,
żądnej następcy tronu.
Otoczenie Bonapartego od dłuższego już czasu naciskało
wyraziła życzenie, by ożenił się z Marią Ludwiką. Czy ktokolwiek może przytoczyć
jakiekolwiek życzenie Józefiny (poza życzeniem pozostania cesarzową), którego Bona
parte nie spełnił po zakomunikowaniu jej decyzji o rozwodzie? Nękany wyrzutami
sumienia i c h c ą c osłodzić jej los, starał się wręcz uprzedzać najdrobniejsze kaprysy
odtrąconej. Oczywiście nie to zadecydowało o wyborze Austriaczki, lecz bez wątpienia
opinia Józefiny miała tu niebagatelne znaczenie.
„Wątpić trzeba, czy Napoleon myślał poważnie o ożenku
z rosyjską księżniczką, gdyż po pierwsze Wielka Księżna była
za młoda, po drugie była innego wyznania, po trzecie rosyjski
dom cesarski nie był tak poważanym, jak austriacki, a w końcu
zdawał sobie Napoleon także sprawę z niechęci carycy-matki.
Najprawdopodobniej dlatego tak oficjalnie traktował projekt
rosyjskiego ożenku, ażeby wywrzeć nacisk na A u s t r i ę " .
Zgodzić się także trzeba z Paleologiem, któremu — cho
ciaż należy on do plejady historyków całkowicie błędnie
naświetlających to rozdanie siódmej rundy cesarskiego po
kera — wyrwało się w końcu jedno trafne zdanie: „Jak się
okazało — instynkt Napoleona był tym razem nieomylny".
Jak już powiedziałem — test matrymonialny zadecydował
o wszystkim. Dla nikogo w Europie nie było od tej pory
tajemnicą, że wojna francusko-rosyjska jest tylko kwestią
czasu. Rosja z miejsca rozpoczęła zbrojenia, przypuszczając,
że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo — pierwsza w dzie
jach konfrontacja z dwoma pozostałymi mocarstwami kon
tynentu naraz. I chociaż Austria po kilku klęskach była
mocarstwem chwilowo mało mocarstwowym, przy boku
Francji mogła się stać języczkiem u wagi.
T y m c z a s e m wokół stolika w dalszym ciągu trwał sojusz
francusko-rosyjski. Formalnie nic się nie zmieniło i obaj
partnerzy wymieniali listy zaczynające się od tradycyjnego
„Monsieur mon f r é r e " , pełne komplementów, czułości i za
pewnień o szczerej przyjaźni. Byli to bowiem pokerzyści
dobrze wychowani.
D o b r e wychowanie Napoleona zakwestionowano jednak
nad Newą, kiedy rozkazał on Caulaincourtowi wyprawić
w ambasadzie wspaniały bal z okazji swego ślubu z Austriaczką,
lub raczej — jak powtarzano w Petersburgu słowa zawsze
dowcipnego księcia de L i g n e — „z jałówką, którą Austria
rzuciła na ofiarę M i n o t a u r o w i " . Ambasador spełnił polecenie
2 3 maja 1810 roku i odczytano to jako policzek. Co prawda
car, caryca-matka i caryca-małżonka „wyrazili ambasadorowi
swoją radość z tego ewenementu, wzięli łaskawy udział w za
bawie i raczyli pozostać na balu od wieczora aż do drugiej nad
r a n e m " , lecz Czartoryski spytał Aleksandra, czy czasem
Bonaparte nie zwariował. Aleksander jednak znał „ b r a t a " jak
nikt inny (po tylu latach gry!) i stanowczo zaprzeczył:
— Bonaparte wariatem?! ...Co za szalony pomysł! Aby
w coś podobnego uwierzyć, trzeba go zupełnie nie znać!...
Przecież to człowiek, który wśród największych wstrząsów
zachowuje zawsze zimną krew i zimną głowę. Jego wybuchy
to czysta komedia — lubi straszyć. U Napoleona wszystko
jest przewidziane i ułożone z góry, każde pociągnięcie, nawet
najbardziej zuchwałe i gwałtowne, najbardziej niespodzie
wane, głęboko przemyśla...
Formalnie więc wszystko w porządku, dalej gra w oszuki¬
wanko ze słodyczami w zębach. Ale już ze słodyczami gorszej
firmy i gorzkniejącymi z każdym dniem. Caulaincourt prze
stał być potrzebny carowi, odkąd kontynuowanie flirtu za
częło stawać się farsą, i szybko odczuł to na własnej skórze.
„Przez dłuższy czas grałem tu pierwszą rolę — skarżył się
płaczliwie w jednym z listów do Paryża — byłem naprawdę
wicekrólem cesarza Napoleona w Petersburgu! Nie przesa
dzam stawiając tak mocno sprawę, gdyż opinia publiczna
bardzo wysoko oceniała moje znaczenie i zaufanie, jakim się
cieszyłem u dworu. Cesarz Aleksander okazywał mi wyraźnie
swą bezgraniczną ufność, a także wiele przyjaźni... Dzisiaj to
wszystko uległo zmianie. Jeśli chodzi o sprawy mniejszej
wagi, o względy należne mi jako ambasadorowi, to przestrze
gają ich tu z całym ceremoniałem i każdy naśladuje w tym
cesarza, lecz serdeczność, zaufanie, znaczenie, to wszystko
przepadło...".
D o końca jednak ten pół zdrajca, pół idiota będzie za
pewniał swego pana o całkowitej szczerości Aleksandra
( „ W przymierzu Rosja jest zawsze szczerą i niepokalaną jak
dziewica" — sic!!!) i nawet wówczas, kiedy car zdecyduje się
w 1811 roku uderzyć całą swą siłą na angażującą większość
swych wojsk w Hiszpanii F r a n c j ę , będzie wbrew bezspornym
doniesieniom wywiadu przysięgał, że to plotki, że car miłuje
pokój i że armie rosyjskie odbywają na zachodnich granicach
manewry ćwiczebne! Napoleon, mając tego w końcu dość,
odwołał Caulaincourta do Paryża (1811) i zbeształ jak lokaja
przyłapanego na kradzieży sztućców:
— Aleksander chce wojny ze mną! Zostałeś przez Rosjan
zrobiony na szaro! Rosjanie bardzo zhardzieli, czy im się
zdaje, że będą mną rządzić?!... Nie jestem Ludwikiem X V ,
lud francuski nie zniósłby podobnego upokorzenia! Powta
rzam ci, że Aleksander jest równie fałszywy jak słaby, to
grecki charakter!
I zanim się odwrócił, splunął pogardliwie epitetem:
— Stałeś się Rosjaninem!
Caulaincourta zastąpił na placówce w Petersburgu adiu
tant Napoleona, generał Jakub Aleksander Bernard Law
de Lauriston ( 1 7 6 8 — 1 8 2 8 ) , lecz i on, chociaż w o wiele
mniejszym stopniu, uległ zdradliwemu czarowi imperatora
Wszechrosji, wyrywając Bonapartemu okrzyk:
— T o nie są ambasadorowie, to kurtyzany cara!
W dalszym ciągu więc w Paryżu i w Petersburgu rezy
dowały ambasadorskie kurtyzany w spodniach, nie miało to
wszelako istotnego znaczenia, gdyż ani car, ani cesarz w za
sadzie nie potrzebowali ich do niczego innego, jak tylko do
przekazywania not i korespondencji.* Zacytuję jeszcze raz
Kircheisena: „Aleksander był zbyt przebiegły, aby donieść
swemu ambasadorowi w Paryżu, księciu Kurakinowi, że
zamierza z bronią w ręku rozprawić się z Francją. Nie pisywał
nawet do niego osobiście, gdyż równie jak wielu innym — nie
ufał m u . Swoim współpracownikom kazał się wzajemnie
śledzić i zwalniał ich ze stanowisk, kiedy za dużo o sobie
wiedzieli lub domyślali się jego planów".
W obu stolicach zmieniano często dyplomatyczne figury
podczas tej rundy dyplomatów, którzy bez przerwy wymie
niali worki pism, petycji, propozycji, kontroskarżeń i wa
runków na trasie między Newą a Sekwaną (nazywano po
wszechnie te zabiegi „jałowym m i ę s e m " ) . W roku 1811
zmieniony został również francuski minister spraw zagra
nicznych. Champagny'ego zastąpił książę Bassano, Hugon
Bernard Maret ( 1 7 6 3 — 1 8 3 9 ) , wielki przyjaciel Polaków,
człowiek — jak mówiono — „o sercu polskim".
* T ł u m a c z e n i e Emilii Leszczyńskiej.
w o j n y " nie mogli przegrać, tym bardziej, że on na widok
słońca podnoszącego się rankiem 7 września krzyknął:
— Oto słońce spod Austerlitz!
Po czym opadł na fotel, trzęsąc się jak w febrze. I już nie
mogli liczyć na swego idola. Nocą z 6 na 7 września Bonaparte
dostał bardzo silnej gorączki i całą bitwę przesiedział w fotelu,
otoczony przez gwardię, półprzytomny, momentami niemal
omdlewając, udzielając zachrypniętym do szeptu głosem nie
zrozumiałych odpowiedzi bądź dając nieprecyzyjne rozkazy.
W tej sytuacji cały ciężar bitwy wziął na siebie Michał Ney.
On stał się w tym szkarłatnym dniu „ b o g i e m " i on stanął
naprzeciw Michała Kutuzowa jako spiritus movens Wielkiej
Armii.
Albowiem w tym dniu nie trzeba było mądrości — po
trzebna była szalona odwaga, a nią właśnie dysponował syn
bednarza, którego nawet Anglicy nazywali „najdzielniejszym
ze wszystkich wodzów N a p o l e o n a " (sir C . W . C . Oman). On
poprowadził pierwszy atak i dziesiątki następnych, siedząc na
białym koniu, który był jak sztandar armii francuskiej i sta
nowił wyśmienity cel dla przeważającej artylerii Rosjan. Lecz
kiedy działa nieprzyjaciela szerzyły spustoszenie we fran
cuskich szeregach, Michał N e y , stojąc na czele, żuł i wyplu
wał z kamiennym spokojem kolejne prymki tytoniu, magne¬
tyzując tym dziesiątkowane szeregi.
Borodino było kilkugodzinną wymianą potwornych cio
sów na wprost, bez żadnych „boskich" manewrów, bez stra
tegii i taktycznego wyrafinowania. Bonaparte był zbyt chory,
aby móc zagrać swym geniuszem militarnego szachisty.
Okrzyk: „Oto słońce spod Austerlitz!" nie był okrzykiem
„boga w o j n y " , lecz chorego awanturnika, słońce bowiem
świeciło zza pleców Rosjan, prosto w oczy Francuzów, ośle
piając zwłaszcza artylerzystów.
Centralnym punktem bitwy, kluczem pola i furtką do
zwycięstwa, był wielki szaniec usypany przez Rosjan, tzw.
Wielka Reduta lub Reduta Rajewskiego, powiązana z szań
cami Bagrationa. Historycy nie są w stanie obliczyć i nie
uczynią już tego nigdy — ile razy owa reduta przechodziła
z rąk do rąk. Co najmniej dziesięć, może dwa razy tyle. Obie
strony opanowała taka furia bojowa w walce o ten szaniec,
że najstarsi weterani nie pamiętali czegoś podobnego. Rosja
nie i Francuzi wybijali się tu do ostatniego człowieka nie
ustępując o krok, padając tysiącami, ze straszliwą, milczącą
zaciekłością. Jeden po drugim ginęli na Reducie Rajewskiego
najlepsi dowódcy obu armii — oddało tam życie kilkunastu
generałów! Konający Bagration krzyczał resztką sił na widok
grenadierów francuskich pędzących do ataku pod gradem
kul, z wysuniętymi do przodu bagnetami:
— Brawo, brawo!
W chwilę później rosyjski kontratak na bagnety wydarł
redutę z rąk Francuzów. I tak bez przerwy, jak w diabelskim
kalejdoskopie.
Wielką Redutę otaczała wielka fosa. T e n wąwóz już
po trzech godzinach wypełnił się po brzegi, przestał istnieć,
został całkowicie zasypany trupami koni i ludzi do wy
sokości ośmiu warstw! Ney raz po raz prowadził w kie
runku Reduty Rajewskiego i innych szańców tak mordercze
ataki i kontrataki, że w końcu zaczęło mu brakować żoł
nierzy. Wysłał do Napoleona posłańca z żądaniem, by
gwardia została rzucona do decydującego ataku. Bonaparte
odmówił. Wówczas marszałek Michał N e y , zawsze wierny
i milczący, nigdy nie spiskujący i nie pyskujący przeciw
cesarzowi Ney, po raz pierwszy w swym życiu wybuchnął
potokiem przekleństw:
— D o diabła, co on tam robi z tyłu?! Nie ma go tu i nic
nie widzi! Jeśli już nie jest wodzem, to niech wraca do
Tuileries, a ja będę dowodził za niego!!!
I dowodził, wspomagany przez szalejącego na czele kawa
lerii Murata, wiodącego zażartych Polaków Poniatowskiego
i zawsze opanowanego fenomena strategii Davouta. Dopiero
po trzeciej Francuzi rzucili do szarży swą ciężką kawalerię —
kirasjerów generała Augusta Caulaincourta, brata zdrajcy.
O wpół do czwartej lawina zakutych w stal jeźdźców wdarła
się z potwornym impetem w trzewia Reduty Rajewskiego od
szyi, podczas gdy piechurzy generała Lanabére'a szturmo
wali stok po drabinach. Obaj generałowie padli zabici (o Cau¬
laincourcie Kukiel napisał: „Krwią własną zmazał winę
b r a t a " ) , lecz Wielka Reduta stała się ostatecznie łupem armii
francuskiej.
Kutuzow cofał się i można go było wówczas dobić za
pomocą świeżej gwardii. Marszałkowie błagali Napoleona:
— N a miłość boską, przyślij nam gwardię, a przetrącimy
im kręgosłup!
L e c z w chwili rozpaczliwego wahania stojący obok Bona¬
partego dowódca gwardii, Bessiéres, szepnął:
— Znajdujesz się o tysiące kilometrów od Paryża, N a j
jaśniejszy Panie!
I to zadecydowało. T y c h osiemnaście tysięcy ludzi było
ostatnią rezerwą na niewiadome jutro i Korsykanin ich nie
ruszył. Był to kolejny straszliwy błąd, armia rosyjska została
bowiem pokonana, lecz nie unicestwiona.
T r z y lata później, gdy ostatecznie ważyły się losy N a
poleona w bitwie pod Waterloo i gdy stojąc przed progiem
klęski rozpaczliwie rzucił on do decydującego (bezskuteczne
go w efekcie) ataku elitę gwardyjską, Ney przypomniał mu
błąd borodiński:
— Gdybyś użył gwardii pod Borodino, Sire, nie musiał
byś używać jej dzisiaj.
Chociaż Rosjanie stracili pięćdziesiąt procent stanu (sześć
dziesiąt tysięcy ludzi!) i dwudziestu pięciu dowódców w stop
niu generała, to przecież trzydzieści tysięcy leżących na placu
boju Francuzów i około pięćdziesięciu zabitych i rannych
francuskich generałów świadczyło niezbicie, że słońce tego
dnia nie było słońcem spod Austerlitz. „Bóg w o j n y " rozumiał
to i wiedział, że to jego wina, toteż objeżdżał pobojowisko
straszliwie rozdrażniony, milcząc ponuro. Dopiero gdy koń
któregoś z członków świty trącił kopytem rannego, Napoleon
odezwał się po raz pierwszy, nakazując otoczyć żołnierza
opieką. Któryś z oficerów nieopatrznie bąknął, że przecież to
Rosjanin, i wtedy cała złość wydarła się cesarzowi z gardła
w ryku:
— Po bitwie nie ma wrogów, są tylko ludzie!
Po tej bitwie dwaj ludzie noszący imię Michał otrzymali
nagrody: Michał Kutuzow został mianowany przez cara feld
marszałkiem, Michał Ney przez Napoleona księciem Moskwy.
W sześć dni po Borodino Wielka Armia ujrzała z wyso
kości Wróblich G ó r zielone, błękitne i złote kopuły dwóch
tysięcy cerkwi Moskwy. Chateaubriand poczuł się poetą
malując to spotkanie: „Moskwa wydała się im jakby jakąś
księżną, która przybyła z niezmierzonych rubieży swego
państwa, strojna w całe bogactwo Azji, by poślubić N a
poleona". Lecz radość oblubieńca trwała krótko. 14 września
jego wojska wkroczyły do miasta opuszczonego przez armię
Kutuzowa i większość mieszkańców — i tego samego dnia
wybuchły w Moskwie pierwsze pożary. Francuzi próbowali
je gasić, lecz żywioł odradzał się w stu różnych miejscach
naraz. Bonaparte patrząc na to szeptał zbielałymi wargami:
— Potworność! T o oni sami podpalają!... Co za ludzie, to
są Scytowie!
„ S c y t a m i " okazali się złoczyńcy wypuszczeni z więzień
i zaopatrzeni w materiały palne przez gubernatora Moskwy,
Roztopczyna, który uprzednio spalił swój własny dom,
a w Moskwie kazał zniszczyć cały sprzęt strażacki. Pożar
ogarnął także Kreml i komnatę Napoleona. Żołnierze i świta
wyprowadzili go w ostatnim momencie, a jeden z jej członków
wspominał: „Szliśmy po rozpalonej ziemi, pod rozpalonym
niebem, między dwiema ścianami ognia". Dopiero 18 września
deszcz ugasił pożar. G r u b o ponad połowa miasta zmieniła się
w zgliszcza. Z dziewięciu tysięcy stu domów ponad pięć ty
sięcy przestało istnieć. Francuzi rozstrzelali czterystu schwy
tanych podpalaczy.
Roztopczyn osiągnął swój cel — spalił Bonapartemu
możliwość przechylenia szali wywołaniem buntu Rosjan
przeciw carowi.
Według radzieckiego badacza, Eugeniusza Tarlego, N a
poleon miał w Moskwie tylko dwa wyjścia. Pierwszym było
zawarcie pokoju z Aleksandrem. Podjął kilka prób (m. in.
przez Lauristona) bez skutku. Żona Aleksandra, caryca
Elżbieta, tak pisała do matki: „Jeżeli Napoleon przypuszczał,
że wzięcie Moskwy nas złamie, to się grubo mylił (...) Mogę
Ci zaręczyć, że postanowienie cesarza pozostanie bez zmiany.
I gdyby nawet Petersburg miał podzielić los Moskwy, nie
zgodzi się on nigdy na hańbiący p o k ó j " . Car mógł sobie teraz
pozwolić na cierpliwość; przegrywał bitwy i tracił miasta, lecz
czas pracował dla niego. Był zdecydowany cofnąć się choćby
na Sybir. Roztopczyn miał rację twierdząc: „Imperium ma
dwóch potężnych obrońców: przestrzeń i klimat. Cesarz
Rosji pozostanie groźny w Petersburgu, w Kazaniu będzie już
straszny, w Tobolsku niezwyciężony".
„Napoleonowi pozostawało drugie wyjście: wzniecić w R o
sji rewolucję chłopską" ( T a r l e ) . Chłopską lub burżuazyjną
(Tarle — o dziwo — nie wziął tego drugiego wariantu pod
uwagę), lub obie naraz. Ale Roztopczyn przewidział to i roz
dał bandytom płonące polana. Filip Paweł de Ségur w swych
„Pamiętnikach":
„Roztopczyn lękał się rewolucji bardziej niż klęski. J a
ko zagorzały przeciwnik pokoju przewidywał, że w sto
sunku do mieszkańców ludnej tej stolicy, którą sami R o
sjanie zowią wyrocznią i przewodniczką całego narodu, N a
poleon użyje broni rewolucyjnej, najodpowiedniejszej, ażeby
dokonać rozpoczętego dzieła. Dlatego też krwawą łuną po
żogi postanowił odgrodzić genialnego najeźdźcę od wszel
kich słabostek ludzkich i wszelkich warstw społecznych:
od tronu, arystokracji i szlachty, od utrzymywanego w pod
daństwie ludu, od żołnierzy, a wreszcie od wielotysięcz
nego tłumu rzemieślników i kupców, tworzących podów
czas w Moskwie zaczątek średniej klasy, w której łonie
poczęła się rewolucja francuska".
Pozostaje już tylko wyjaśnić, dlaczego Bonaparte, chociaż
zwyciężał, miał już tylko te dwa wyjścia w ósmej rundzie
cesarskiego pokera. Zbliżała się zima, i wiedział, że jego
wymęczone wojsko nie ostanie się Królowej Śniegu. Po mie
siącu nerwowego szukania środków zapobieżenia klęsce —
spasował i nakazał odwrót!
Był to najbardziej heroiczny odwrót w dziejach świata.
Wczesna zima spadła na Francuzów jak morowa zaraza,
dziesiątkując ich szeregi z milczącym okrucieństwem. Już
tylko stutysięczna Wielka Armia maszerowała ku Litwie na
kształt bezładnej hordy barbarzyńców, przebijając się despe
racko w bitwach pod Małojarosławcem i Wiaźmą przez
oddziały Kutuzowa i partyzantów rosyjskich.
Pod mijanym Borodino odnaleziono wśród tysięcy nagich
trupów żywego grenadiera z oberwanymi nogami. Przez
półtora miesiąca żywił się padliną koni i pił wodę z pełnych
krwi strumieni.
Smoleńsk, w kierunku którego zmierzano i w którym
miano przezimować, zdawał się żołnierzom wytęsknionym,
pełnym zapasów Edenem. Zapasy zostały jednakże rozgra¬
bione przez oddziały czołowe, w mieście wytworzył się chaos
graniczący ze zbiorowym obłędem, ludzie mordowali się
o garść mąki lub pili na umór, konając w mgnieniu oka. Gdy
do tego nadeszły przerażające wieści o porażce francuskich
oddziałów północnych z Wittgensteinem, o nadciągających na
Litwę świeżych armiach rosyjskich Tormasowa (z Mołdawii)
i Czyczagowa (z Wołynia), i wreszcie gdy doniesiono N a
poleonowi, iż w Paryżu stary spiskowiec, generał Malet,
podjął próbę obalenia dynastii Bonapartych — cesarz zde
cydował się opuścić Smoleńsk i kontynuować odwrót na
zachód.
Ze Smoleńska wyszło już tylko trzydzieści sześć tysięcy
żołnierzy (!), a ich droga powrotna zamieniła się w apoka
liptyczny koszmar, była czymś, co przerosło historię. Na nic
zdały się nadludzkie wysiłki Napoleona i jego dowódców, by
powstrzymać rozpad wojsk. Wszystkie pojęcia usztywniające
dotychczas strukturę Wielkiej Armii, jak: honor, wierność
i męstwo, zdewaluowały się do ostatka. Zgłodniały, zdziczały
tłum maruderów, bezbronny wobec mrozu i atakujących
nieustannie kozaków, gnał przed siebie w panicznej gorączce,
dzień za dniem, noc za nocą. T a odziana w futra i ohydne
łachmany, w bieliznę pościelową i ornaty kościelne rzesza
potępieńców, żywiąca się surowym mięsem końskim i padliną,
zdążyła zobojętnieć na sceny, które nie śniły się Boschowi,
D a n t e m u , Goyi, Dalemu, Buňuelowi ani żadnemu z sur¬
realistów, na mękę konających towarzyszy, na wypadki kani
balizmu (!), na wszystko.
Kilka strzępów relacji uczestników tego makabrycznego
pochodu.
Ségur: „Drżąc z zimna, nieszczęśni żołnierze idą wciąż.
Wkrótce jednak odmawiają posłuszeństwa zesztywniałe nogi,
a pierwsza napotkana przeszkoda, kamień, leżąca w po
przek drogi gałąź, czy też bratni trup — stają się przy
czyną zguby. K t o upadł raz, ten na próżno jęczy: nie
podnosi się już więcej, białe puchy otulają go szczelnie,
w cmentarne ścielą, się mogiłki, coraz wyższe, coraz licz
niejsze. Najodważniejsi, czy też może najbardziej obojętni,
przechodzą mimo, odwracając głowę. Lecz przed nimi, za
nimi, dookoła nich zaległa jeno głucha cisza, jeno śnieżne
tumany, jeno olbrzymi, śmiertelny całun, którym przyroda
zdaje się okrywać armię. Na tle szarego nieba rysują się
ostre, smukłe sylwetki świerków, ich ciemna zieleń, nieru
chome, w dół opuszczone konary, które uzupełniają niejako
bolesny widok męki ludzkiej i ogólnej martwoty, których
szum jest jedyną pieśnią, zawodzącą nad głowami tych zmar
łych i tych konających!".
Bourgogne („Pamiętniki"): „Maszerowaliśmy, nie m ó
wiąc nic do siebie, przy mrozie większym, niż dnia po
przedniego, po stosach trupów i umierających, rozmyśla
jąc nad tym, cośmy widzieli, gdy natrafiliśmy na dwóch
żołnierzy pożerających kawałek surowego końskiego mięsa.
Tłumaczyli się tym, że gdyby nie zjedli, to zanimby do
stali się do ogniska, zamarzłoby im i nie nadawałoby się
do ugryzienia. Zapewniali nas, że widzieli Kroatów z naszej
armii, którzy wyciągali ze spalonego spichlerza upieczone
trupy i pożerali j e " .
Coignet („Zeszyty"): „Każdy myślał tylko o sobie, żad
nego ludzkiego uczucia dla bliźnich, nikt nie podałby ręki
własnemu ojcu. Wygasły w nas wszelkie uczucia, mordowa
liśmy się nawzajem o kęs strawy".
Labaume ( „ R e l a c j a " ) : „Droga cała zasłana była żołnie
rzami, którzy nie mieli już kształtów ludzkich i których
nieprzyjaciel nie chciał nawet brać do niewoli. Jedni stracili
słuch, inni mowę, a wielu z zimna i głodu ogarnęło jakieś
wściekłe szaleństwo — rzucali się z wyciem na ogień, albo
piekli trupy i pożerali je, lub też obgryzali swoje własne r ę c e " .
Nawet dźwigać zrabowanych kosztowności rosyjskich
nie byli w stanie — cisnęli najcięższe i najcenniejsze,
w tym wielki krzyż z kremlowskiej cerkwi Iwana, do jeziora
Semljewo.* T y m bardziej nie mogli utrzymać broni. Jak
stwierdzają wszystkie dosłownie źródła — w finale tylko
gwardia i Polacy zachowali karabiny, i tylko i wyłącznie
Polacy doprowadzili wszystkie swoje działa do Warszawy!
Właśnie — Polacy. Gwardia służyła jako straż przyboczna
Napoleona. Cesarz szedł pieszo w zielonej, sobolowej szubie,
podpierając się kijem, otoczony przez gwardię niezłomną
i niewzruszoną, od której żelaznych, plujących ogniem czwo
roboków odbijał się nieprzyjaciel. „ W gwardii — pisał Coig¬
net — oddawano broń i tornister tylko razem z życiem". T a k
więc gwardia miała wyższe cele.
D o ochrony znękanego tłumu liniowego służyli Polacy —
jedna z ostatnich kart Bonapartego w tej rozgrywce. Walczyć
musieli z kozakami — mocarnym atutem Aleksandra — gdyż
Kutuzow wolał zdawać się na morderczy mróz i rzadko nad
werężał regularne wojsko. Kozackie pułki Płatowa i innych
atamanów uwijały się nieustannie wokół dantejskiej procesji,
szarpiąc ją jak stado wilków.
Na ostatnim etapie potwornej odysei, podczas tego „mar
szu ś m i e r c i " , jedyną tarczę oślepłej tłuszczy stanowili żołnie
rze Poniatowskiego. Męstwo ich nie zachwiało się w ciągu
całej kampanii, nie rzucili też broni, gdyż nie musieli robić
sobie miejsca dla złoto-srebrnych łupów pałacowych i cer
kiewnych. Nie mieli ich, nie rabowali. Ich wódz, książę
Poniatowski, jako jedyny łup z Moskwy wiózł... książkę
znalezioną na płonącej ulicy, podczas gdy wielu dowódców
francuskich, na czele z grabieżcą Claparédem, żądało od
swych żołnierzy rabunków i haraczu od każdej zdobytej
kosztowności.
T o oni, Polacy, wywlekli „boga w o j n y " z płonącego
Kremla. Artylerzyści francuscy bledli, widząc jak snopy
iskier sypią się na prochownię, lecz Korsykanin uparł się i nie
chciał opuścić siedziby carów, bo to byłby symbol. Generał
Krasiński padł przed nim na kolana i błagał, by uchodził, nim
* T ł u m a c z e n i e Feliksa Rutkowskiego.
ZAKOŃCZENIE