You are on page 1of 306

CESARSKI

POKER
„Według Machiavela świat jest partią gry
i władcy, którzy biorąc w niej udział, nie chcą
zostać oszukani, muszą sami znać sposoby
oszukiwania".
(Fryderyk Wielki w „Anty-Machiavelu")
WSTĘP
czyli trzy prezentacje:

PREZENTACJA POKERA

Poker — czego chyba nikt kwestionować nie będzie,


w każdym razie nie powinien — ma tę przewagę nad wie­
loma innymi karcianymi rozrywkami, że dopuszcza możli­
wość swoistego oszukiwania, nazywanego elegancko blefem.
Przy całym jednak szacunku dla atrakcyjności tej szansy
należy zauważyć, że jest ona zarazem największym manka­
mentem pokera, legalizuje bowiem coś, co w przypadku
innych gier smakuje nieporównanie bardziej, jako że jest
zakazane. Powyższy truizm proszę potraktować jako naj­
zwyklejsze „wejście w w i d n o " do niżej rozpoczynającej się
opowieści.
Poker, którego reguły opracowało czterech łebskich jan­
kesów ( T e m p l a r , Florence, Keller i Schenck), narodził się
w drugiej połowie ubiegłego stulecia. Chodzi, rzecz prosta,
o grę w karty. Poker polityczny jest tak stary, jak starą jest
czcigodna instytucja polityki i dyplomacji, a więc starszy
o te parę tysięcy lat od pokera karcianego.
Iluż niezrównanych wirtuozów blefu i misternej licytacji
przespacerowało się po ziemi w ciągu tego czasu! Byli to
wszystko hazardziści, gdyż, jak słusznie zauważył Bismarck —
agresywna polityka międzynarodowa jest „krwawą grą sił
i hazardu". Znudzeni chamską rąbaniną mieczami i topo­
rami, zasiadali w przerwach do stolika M a m y Historii, by
w bardziej kulturalny sposób wpływać na rozwój cywilizacji
i przygotowywać nowe rozstrzygnięcia wojenne, bez których
poker polityczny obejść się nie może. Złośliwcy twierdzący,
że była to burdel-mama w szulerni dziejów, zapominają, iż
każdemu z tych wielkich graczy chodziło o ogólnoludzki
pokój, o świat bez wojen i pożóg, o tę niezmąconą błogą ciszę
między czterema ścianami gabinetu, w którym byłoby tylko
jedno biurko i jeden fotel dla jednego. Niektórzy byli już
nawet bliscy celu.
Ze wszystkich historycznych pokerów jednym z najbar­
dziej interesujących wydaje mi się ten, w którym wzięło
udział dwóch wielkich cesarzy: cesarz Francuzów Napo­
leon I i imperator Wszechrosji Aleksander I. Grali przez
pewną zamkniętą epokę, zwaną dzisiaj napoleońską. Ani
długo, ani krótko, równo piętnaście lat. O tej właśnie grze
chcę opowiedzieć. Zanim to uczynię — przedstawię obydwu
panów.

PREZENTACJA GRACZY

Jak na cesarskie progi — obaj mieli dość niskie i niezbyt


do chwili obecnej jasne pochodzenie; to jest ich cecha
wspólna.
Rodowód Napoleona, który był synem korsykańskiego
adwokata Karola Buonapartego, genealodzy i dworscy po­
chlebcy — zadawnionym zwyczajem genealogów i dworskich
pochlebców — wywodzili potem (to znaczy kiedy już stał się
monarchą i panem połowy kontynentu) od wielu znakomi­
tych familii, ze starożytnymi włącznie. A to od: Gens Ulpia
i Gens Julia, które dostarczyły cezarów Rzymowi i K o n ­
stantynopolowi; od dawnych królów Północy; od greckich
Komnenów i nawet od „Żelaznej M a s k i " Ludwika X I V , że
wymienię tylko najbardziej blaskomiotne pnie drzewek ro­
dowodowych * podsuwane Napoleonowi pod nos.
Pierwszy uczynił to notoryczny lizus, poseł francuski we
Florencji, generał Clarke. Zamiast podziękowania usłyszał:
— Brednie! M ó j dom zaczyna się ode mnie!
W roku 1812 cesarz austriacki, Franciszek Habsburg,
chcąc sprawić przyjemność swemu zięciowi, uraczył go ko­
lejnym wywodem genealogicznym Bonapartych (od rodu
panującego niegdyś w T r e v i s o ) , i znowu Napoleon odparł:
— T o pomyłka. M o j e szlachectwo bierze się od M a -
rengo!
Cytowaną odpowiedź trudno zaliczyć do salonowych,
jako że właśnie pod Marengo w roku 1800 młody generał
Bonaparte sprał na kwaśne jabłko armię swego przyszłego
teścia, po czym wyrzucił Habsburgów z Italii. A jednak
genealodzy wiedeńscy (genealodzy i pochlebcy są to, jak
wiadomo, ludzie cierpliwi i uparci) raz jeszcze przynieśli mu
dokumenty genealogiczne opiewające na koligacje z kilkoma
gwiazdkami. T y m razem Napoleon wściekł się na dobre,
cisnął „bezcenne papiery" w ogień i warknął:
— D o ś ć już tego! Zapamiętajcie sobie raz na zawsze, że
moje szlachectwo urodziło się we mnie, na polu bitwy!
Jestem Rudolfem Habsburgiem mojej rodziny!
Później w artykule opublikowanym w paryskim „ M o n i ­
t o r z e " , napisał: „Wszelkie poszukiwania tego typu są śmie­
szne, czy nie szkoda czasu na zajmowanie się podobnymi
głupstwami w naszym wieku? Każdemu, kto chce wiedzieć,
kiedy powstał dom Bonapartych, odpowiadam: 18 bru-
m a i r e ' a " . * * Dziw bierze, dlaczego nie poradzono cesarzowi,
iż warto byłoby raz się zdecydować: albo Marengo, albo
18 brumaire'a, żeby już nikt się nie mylił.
W rzeczywistości (jest to hipoteza najbardziej prawdo­
podobna) ród „boga w o j n y " był starym patrycjuszowskim,

* Jeszcze w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych naszego stulecia niemiecki


profesor Fritz Ernst dowodził, iż przodkami Napoleona byli Turcy, którzy przybyli
na Korsykę z Egiptu.
** To jest w dniu, w którym za pomocą zamachu stanu sięgnął po władzę.
a następnie szlacheckim rodem włoskim, jednym z wielu,
które w dobie średniowiecza nosiły dumnie nazwisko Buona¬
parte. Pochodzenie tego nazwiska również budziło liczne
kontrowersje.
Cwaniacy, próbujący dla określonych korzyści politycz­
nych (chodziło o nakłonienie go do zwrócenia tronu wygna­
nym przez Rewolucję Burbonom) wmówić cesarzowi, że jest
on skoligacony z... Burbonami poprzez nieszczęśnika, któ­
rego Ludwik X I V więził do śmierci w żelaznej masce na
twarzy, twierdzili, iż tym tajemniczym więźniem był brat-
-bliźniak „króla-słońce", co jest wielce prawdopodobne.
M n i e j prawdopodobna była ich kolejna sugestia, mianowicie,
że człowiek w żelaznej masce wdał się w romans z córką
strażnika więziennego o nazwisku Bonpart. Ze związku tego
(oczywiście zalegalizowanego — cesarz nie mógł być po­
tomkiem bękarta!) miały się narodzić pociechy, które na­
stępnie czmychnęły na Korsykę i nosząc tam nazwisko matki
dały początek familii Bonaparte.
Wszelako na Korsyce rodzina Napoleona posługiwała się
jeszcze nazwiskiem w wersji włoskiej, z literką u po literze B
(dopiero w Paryżu Napoleon sfrancuszczył je, wyrzucając
owo u ) : Buonaparte. Po włosku b u o n a p a r t e znaczy
dobra sprawa, dobra część. I tu otwarło się pole do popisu dla
zwolenników greckiej genealogii cesarza. Ci dowodzili, że
osiadły w latach siedemdziesiątych X V I I wieku na Korsyce
Konstantyn Komnenos wysłał na dwór wielkiego księcia
Toskanii swego syna Kalomerosa, które to imię tłumaczy się
na włoski właśnie jako: b u o n a p a r t e .
Z kolei wspomniana, najbliższa prawdy hipoteza włoska
mówi, że przodkowie Napoleona, których zwycięzcy Gwel¬
fowie wygnali w X V I wieku na Korsykę (przodkowie ci
postawili na złego konia, wiążąc się z Gibelinami), wywodzili
się z domu Cadolinger, popierającego dążności gmin m i e j ­
skich do wyzwolenia, sprawę ludu — dobrą sprawę. Stąd
nadano im przydomek Buonaparte, który następnie stał się
chwalebnym nazwiskiem.
Można się nim było wszakże posłużyć i dla uderzenia
Korsykanina. Po wkroczeniu do Mediolanu Napoleon na-
łożył na miasto wysoką kontrybucję w celu zaopatrzenia
swego zgłodniałego wojska, po czym na jednym z balów
odezwał się do rezolutnej damy:
— Gli Italiani sono ladroni.*
N a co ona odparła z uśmiechem:
— Non tutti, ma buona p a r t e . * *
Wówczas uśmiechnął się on. Jak twierdzili jego apolo­
geci — w hołdzie dla celności dowcipu. Ale musiał to być
bardzo kwaśny uśmiech.
Z imieniem, tradycyjnie nadawanym w średniowiecznych
Włoszech drugiemu synowi w rodzinie (Napoleone lub Na¬
polione), nie było tylu kłopotów, wyjąwszy kłopot ze znale­
zieniem świętego o tym imieniu. Dopiero po zawarciu
konkordatu watykańscy spece przejrzeli wszystkie martyro­
logie i na koniec wyszukali jednego męczennika z tym
imieniem. Od tej pory święty Napoleon miał już swoje
miejsce w kalendarzu pod datą urodzin cesarza — 15 sier­
pnia. Niestety, tato Karol Buonaparte nie doczekał tej pod­
niosłej chwili.
Swoją drogą warto też wspomnieć, że ojcowskie prawa
taty były przez wrogów Bonapartego z lubością kwestiono­
wane. Mówiono, że prawdziwym ojcem geniusza był fran­
cuski gubernator Korsyki, generał Marbeuf. Mówiono tak,
mimo że data przybycia Marbeufa na Korsykę nieco z tym
twierdzeniem kolidowała (musiałby być Napoleon super¬
wcześniakiem).
T a k więc pierwszy z partnerów w grze, której poświęcone
jest to sprawozdanie, wyrósł na monarchę z ubogiego szla¬
chetki. Drugi natomiast urodził się (osiem lat później,
w roku 1777) od razu w rodzinie monarszej, lecz na jego
pochodzeniu zaciążył cień o wiele głębszy — wbrew ryn­
sztokowemu przysłowiu nie tylko miecz, ale nawet linia
kądzieli budziła sporo wątpliwości.
Formalnie Aleksander Pawłowicz, syn Pawła I i ukocha­
ny wnuk Katarzyny I I , był najczystszym produktem familii

* Włosi to łajdaki.
* Nie wszyscy, lecz większa część (nie wszyscy, tylko Buonaparte).

11
cesarskiej. W rzeczywistości zawartość koronowanej krwi
w jego żyłach nie przekraczała chyba pięćdziesięciu procent,
a to za sprawą właśnie wielkiej babci, „Semiramidy Północy",
formalnie matki Pawła I. Katarzyna spłodziła dziecię, na­
zwane Pawłem Piotrowiczem, nie z carem-małżonkiem, któ­
rego potem zamordował brat jej faworyta Orłowa, lecz
z innym swym faworytem, Sergiuszem Sałtykowem. Wsze­
lako okoliczność, że Piotr I I I nie miał z tym faktem nic
wspólnego, była jeszcze drobnostką w porównaniu z oko­
licznością, że być może krwiożercza Kasia spłodziła Pawła
niezupełnie osobiście. Sałtykow — jak twierdziło kilku dzie¬
jopisów — kiepsko się sprawił, dziecię okazało się chorowitą
córeczką i rozeźlona Katarzyna kazała ją cichcem zamienić
na zdrowego „czuchońskiego chłopczyka". T a k oto miał
powstać ojciec Aleksandra, a plotkę tę zdają się potwierdzać
liczne przesłanki.
Paweł Piotrowicz był zdegenerowanym szaleńcem, fi­
zycznie całkowicie niepodobnym do kogokolwiek w rodzinie.
Pokurcz o dziobatej twarzy i rysach złośliwego diabełka
rodem z malarskich fantasmagorii Boscha, miał odruchy
klasycznego wariata — w zależności od tego, czy dostał
i jaki bilecik od kochanki, obdarowywał tysiące ludzi pałkami
lub czarkami wódki, a jednemu z pułków wydał pod wpły­
wem nagłego impulsu taką oto komendę:
— W prawo zwrot, na Sybir!
Katarzyna I I nienawidziła tej kreatury. Całą swą miłość,
wielką, jak wielka była jej odraza do syna, przelała na wnuka
Aleksandra i jego postanowiła osadzić na tronie z pomi­
nięciem Pawła. Przeszkodziła temu zamiarowi „piorunująca
apopleksja", do której jeszcze wrócę, a która powaliła ją
17 listopada 1796 roku. Paweł skorzystał wówczas z chwi­
lowego zamieszania w Pałacu Zimowym i wskoczył na tron
jako Paweł I.
Perypetie z „lewołożnym" pochodzeniem dzieci, trady­
cyjne już w carskiej rodzinie, nie ominęły także Aleksandra,
czemu zresztą sam był winien. Ożeniony z córką panującego
księcia badeńskiego, Elżbietą Aleksiejewną, zaniedbywał
żonę w sposób wielce charakterystyczny dla panujących,
zmieniając jak rękawiczki herbowe damy, aktorki i ubogie
mieszczki. Identycznie czynił Napoleon. O tej dworskiej
epoce, w której prostytucja zaczęła popadać w recesję na
skutek dynamicznej konkurencji znudzonych swą przyzwoi­
tością „przyzwoitych k o b i e t " * , pisał spec — Giacomo C a ­
sanova: „ W naszych szczęśliwych czasach nie potrzeba wcale
sprzedajnych dziewczyn, skoro spotyka się tyle uległości
u przyzwoitych k o b i e t " . Zwłaszcza uległości wobec panują­
cych — oto prześliczna ilustracja ze sztambucha epoki:
pewnej nocy księżna d'Abrantes, przyjaciółka wciąż zazdro­
snej o Napoleona cesarzowej Józefiny, dokonała dyskretnego
obchodu pokojów dam pałacowych. Na wszystkich nocnych
stolikach leżała powieść o sławnej metresie Ludwika X I V ,
pani de L a Valliere.
Obaj wielcy uczestnicy wielkiego pokera doczekali się
w zamian za swe erotyczne fantazje rogów, zanim jeszcze
wstąpili na trony, tyle tylko, że Napoleon wbrew swojej
woli. O mało nie rozwiódł się z Józefiną wkrótce po ślubie,
kiedy zdradziła go z lalusiowatym oficerkiem Hipolitem
Charlesem. Przebywał wtedy po drugiej stronie Alp, walcząc
z Austriakami w Italii, ona zaś posyłała mu gorące listy,
życząc zwycięstwa. Rację miał Lawrence Durrell, kiedy
twierdził: „Najlepsze listy miłosne kobieta pisze zawsze do
mężczyzny, którego zdradza".
Z Aleksandrem było akurat na odwrót — posiadł rogi za
swoim rozkazem. Zakochany po uszy w niezwykle biegłej
w sztuce Amora pani Naryszkin (Polce, z domu księżniczce
Czetweryńskiej), wepchnął żonę do łóżka swego serdecznego
przyjaciela, Polaka dla równowagi, księcia Adama Czarto­
ryskiego. Całe to wyrafinowane zboczenie znalazło wyraz
w wystosowanym do Czartoryskiego piśmie, w którym przy­
szły car kwiecistym stylem odstąpił druhowi prawa do E l ­
żbiety Aleksiejewny. Czartoryski był na tyle dobrze wy­
chowany i ostrożny, by „nie zrozumieć" intencji Alek­
sandra:

* Jak napisał stary m ę d r z e c L a Rochefoucauld: „ M a ł o jest kobiet uczciwych,


które nie byłyby znudzone swoją c n o t ą " .
— Czegóż ty właściwie żądasz, Wasza Wysokość? —
spytał.
Odpowiedź brzmiała nader jednoznacznie:
— Masz się jej podobać i zostać jej kochankiem.
N o więc został i 18 maja 1799 roku przyszła na świat
dziewczynka, Maria Aleksandrowna, której podobieństwo do
Czartoryskiego było uderzające. Car Paweł na wiadomość
0 tym dostał ataku furii i rozkazał wyekspediować Polaka
w trybie przyspieszonym na Sybir, lecz udobruchany przez
hrabiego Roztopczyna zmienił adres zsyłki na Sardynię.
Zgodnie z rozkazem, Czartoryski wyfrunął z Rosji w ciągu
dwudziestu czterech godzin.
Zasadnicza różnica między „plaisirs d'amour" Napoleona
i Aleksandra polegała na tym, że o ile ten pierwszy nie cierpiał
jakiejkolwiek ingerencji kobiet w sprawy polityki i nawet
Walewska niczego mu w kwestii polskiej nie narzuciła, o tyle
ten drugi często ulegał namowom swych faworyt, przy czym
Naryszkina grała tu pierwsze, bardzo negatywne (zwłaszcza
w sprawie polskiej) skrzypce.
Zasadniczo też różniły się młode lata i edukacja obydwu
partnerów. Aleksander wzrastał pośród barokowego luksusu,
Bonaparte na skraju nędzy. W roku 1795 przez kilka miesięcy
poszukiwał bezskutecznie pracy w Paryżu i żywił się w ulicz­
nej garkuchni dla ubogich, w efekcie czego nie przyzwycza­
jona do zupy z kotła narzeczona, Dezyderia Eugenia Clary
(późniejsza królowa Szwecji) zwróciła mu słowo. Nie dane jej
było przewidzieć, że już za rok odtrącony chłopiec będzie
swym nazwiskiem wprawiał w drżenie kolana połowy władców
Europy.
Bonaparte ukończył dwie szkoły królewskie w tłumie swo­
ich rówieśników, wykazując nieprzeciętne zdolności, głównie
w przedmiotach matematyczno-technicznych. Aleksander
zasadnicze swoje wykształcenie otrzymał od specjalnego pre­
ceptora, Szwajcara Fryderyka Laharpe'a, który nafaszerował
głowę carewicza mętnawym koktajlem humanistycznych utopii
i filozofii na bazie francuskiego Oświecenia, izolując go od
szarej prozy życia. T o między innymi dlatego Aleksander
„nie czuł" pola bitwy ani nie rozumiał psychologii tłumu —
obie te rzeczy Napoleon miał w małym palcu już w młodości.
Jedna z pań, która na tyle intymnie poznała Aleksandra,
by przestać go kochać, stwierdziła bez ogródek, iż „brak mu
podstaw". Bez podstaw nie można być wielkim monarchą, ale
z powodzeniem można być wielkim graczem. D o tego wy­
starcza wielki spryt i nim właśnie dysponował car — spry­
tem w polerowanym ubranku błyskotliwości i dobrych manier,
dzięki czemu miał wszelkie podstawy, by wygrać wielką grę
z partnerem, który dysponował wybitną inteligencją i geniu­
szem militarnym, ale sprytem trochę mniejszym. Dlatego
pomylił się Puszkin, kiedy powiedział o Aleksandrze: „Władca
słaby i podstępny". Nie może być słabym władca, który jest
podstępny. Napoleon, kiedy już na dobre rozszyfrował swego
partnera, nazywał go „chytrym G r e k i e m " (Aleksander był
synem Greczynki) lub „szczwanym Bizantyjczykiem".
Nazywał go również „Talmą P ó ł n o c y " . * Obaj byli dosko­
nałymi aktorami, przy czym głównym środkiem scenicznego
wyrazu stały się u Bonapartego jego słynne wybuchy wściek­
łości, którymi terroryzował obcych dyplomatów i monar­
chów, zaś u Aleksandra salonowa kokieteria. Był po prostu
lepiej ogładzony, przynajmniej w opinii zdrajcy Talleyranda,
który — kiedy Napoleon nazwał go publicznie „łajnem
w jedwabnych pończochach" — mruknął:
— Jaka szkoda, że tak wielki człowiek jest tak źle wy­
chowany.**
Aleksander był wychowany wybornie — prawdziwy dan­
dys na dworze, na którym francuski stał się językiem niemal
urzędowym. Jakże daleko od barbarzyńskich czasów Piotra
Wielkiego i głośnej sceny w S p i t h e a d . * * * I jakże blisko

* Franciszek J ó z e f T a l m a ( 1 7 6 3 — 1 8 2 6 ) , przyjaciel i ulubieniec Bonapartego,


najwybitniejszy aktor Francji i całej Europy w dobie napoleońskiej.
* * Historycy nie cierpiący Bonapartego z upodobaniem przytaczają tę ripostę,
świadczącą rzekomo o zimnej krwi Talleyranda. Zapominają tylko dodać, że Talley­
rand po powrocie do domu zemdlał i przez pewien czas chorował ze strachu.
* * * C a r Piotr Wielki bawiąc w Spithead (reda portu wojennego P o r t s m o u t h ) chciał
zobaczyć, jak wygląda słynna kara przeciągania pod okrętem, na którą skazywano mary­
narzy w Royal Navy. Usłyszawszy, że akurat nic ma żadnego winnego, zaproponował:
— Niech wezmą któregoś z moich ludzi.
— Najjaśniejszy Panie — padła odpowiedź — ludzie Waszej Cesarskiej Mości są
obecnie w Anglii, a tym samym znajdują się pod ochroną prawa.
w tym oświeconym petersburskim „permissive society" do
takich eleganckich zwyrodnień, jak kazirodczy stosunek cara
Aleksandra z własną siostrą.
Obaj pragnęli dla swoich imperiów dyktatury liberalnej
i oświeconej.
Napoleon, gdzie mógł (to jest gdzie wkroczyły jego
wojska), rozprawiał się z feudalizmem i ze Świętą Inkwizycją.
Jego stosunek do nauki i uczonych historia, a właściwie po­
wierzchowna publicystyka, upamiętniła treścią rozkazu, który
rzekomo wydał przy formowaniu słynnych grenadierskich
czworoboków w czasie bitwy pod Piramidami: „Osły i uczeni
do środka!". Jest to najzwyklejszy obiegowy idiotyzm. Nie
chodzi o takie drobiazgi, jak to, że nie Napoleon wydał ten
rozkaz, ale jeden z francuskich dywizjonerów, któremu
zresztą szło wyłącznie o ochronę bezbronnych sawantów pod­
czas rzezi, i nie pod Piramidami, ale nieco wcześniej, pod
Chebreiss. Chodzi o to, że w rzeczywistości nauka francuska
przeżyła z inicjatywy Korsykanina okres rewolucyjnego
wprost rozkwitu. On sam swój stosunek do niej wyraził
między innymi w liście do Dyrektoriatu z roku 1797: „ P o ­
winniśmy wielbić uczonych i otaczać czcią n a u k i " i w liście
do Narbonne'a z roku 1812: „Nauka i szkolnictwo wyższe są
dla mnie najwartościowszymi atrybutami Cesarstwa".
Obiegowe opinie o Napoleonie powielają jednostronny
obraz „wodza". A przecież człowiek ten był wybitnym mate­
matykiem (znakomity historyk, Ludwik Madelin, napisał
o nim: „Przywódca matematyków") i prawodawcą (Kodeks
Napoleona, na którym oparte są do dzisiaj prawa europejskie,
został przezeń osobiście ułożony). N a wyprawę wojenną nad
Nil zabrał kilkudziesięciu uczonych wszystkich specjalności
i założył w Kairze Instytut Naukowy, któremu zawdzięczamy
„odkrycie starożytnego E g i p t u " (Ceram). Z wybitnymi ów­
czesnymi astronomami, Lagrange'em, Lalande'em i Lapla¬
ce'em, roztrząsał najbardziej zawile problemy ich dziedziny
z zachwycającym ich znawstwem. Liczba istotnych wyna­
lazków dokonanych w dobie I Cesarstwa jest absolutnie
rekordowa, biorąc pod uwagę jej stosunek do okresu, w jakim
się zawierała (dziesięć lat).
25 grudnia 1797 roku generał Bonaparte został przyjęty
do sekcji mechaniki Akademii Francuskiej. I oto ten wy­
chudły młodzik, który paroma kopnięciami swego wojsko­
wego buta oczyścił Italię z Austriaków i któremu już teraz
wszyscy ustępują z drogi, z całą pokorą chyli głowę przed
zaszczytem, jaki go spotkał. Czyni to jak kochanek przed
kochanką, bo nauka jest jego wielką, najczulszą miłością,
tylko wiedzą można mu zaimponować (w przyszłości kilka­
krotnie powtórzy z żalem, iż los zmusił go do porzucenia
ambicji naukowych). W dniu nominacji z całą skromnością
pisze w liście dziękczynnym, że wobec swych uczonych
kolegów „długo jeszcze pozostanie u c z n i e m " .
Kiedy generał przemienił się w cesarza, ta pokora wobec
nauki nie zmniejszyła się ani o włos. W chwili przekraczania
progów Akademii mocarz przemieniał się w szarego członka
sekcji mechaniki, a gdy spóźnił się na jakieś posiedzenie
i wszystkie krzesła były zajęte, wówczas on, cesarz F r a n c u ­
zów, król W ł o c h , pan połowy kontynentu... stał (sic!), albo­
wiem — jak stwierdził — „wobec nauki wszyscy są r ó w n i " .
Można to oczywiście złożyć na karb popisywania się, ale czyż
ktoś mógłby przytoczyć drugi przykład takiego „popisywania
s i ę " w całej historii?
Rok 1806. Napoleon pojawia się w T o r u n i u i pierwsze
słowa, jakie kieruje do władz miejskich, brzmią:
— Czy macie tu pomnik waszego znakomitego rodaka,
Kopernika?
T e n dowód lekceważenia funkcjonującej już wówczas
pruskiej propagandy na temat rzekomej niemieckości K o ­
pernika zaskoczył Polaków. W Polsce powtarzano wówczas
wierszyk o Koperniku pióra jednego z uczniów Bohomolca:

„Mówisz, że słońce stoi,


Ziemia w koło chodzi.
Gdyś to pisał pijany byłeś,
albo w łodzi."
Dowiedziawszy się, że pamiątki po Koperniku są krań­
cowo zaniedbane, cesarz wpadł w gniew i kazał je na własny
koszt odrestaurować. Słusznie biograf Kopernika, Jeremi
Wasiutyński, nazwał Napoleona „pionierem kultu Kopernika
w Polsce".
Aleksander, napompowany przez Laharpe'a republikań­
skim demokratyzmem, radykalnymi pismami Locke'a i R o u s ­
seau, zaczął podobnie — wręcz antymonarchistycznie! W za­
prowadzeniu reform wewnętrznych miał mu pomóc utwo­
rzony przez przyjaciół-zapaleńców (Czartoryski, Strogonow,
Koczubej i Nowosilcow) „tajny k o m i t e t " , zwany także „ko­
mitetem ocalenia publicznego". Uwolnili wielu zesłańców,
przeprowadzili reorganizację systemu administracji i praw,
ulżyli chłopom pańszczyźnianym, przewrócili do góry nogami
oświecenie publiczne poddając szkolnictwo kuratoriom uni­
wersyteckim. Ale wyjąwszy to ostatnie (powstało kilka nowych
uniwersytetów) — wszystko pozostałe weszło w życie tylko
częściowo, bardzo częściowo, często wyłącznie na papierze
lub w narzucony przez cara krętacki sposób. Przykładowo:
nowy ustrój konstytucyjny, który miała otrzymać Rosja,
został zgodnie z intencją Aleksandra tak skomponowany, by
stanowił skuteczny parawan dla samowładczego totalitaryzmu.
Jego biograf, Maurycy Paleologue, określił to następująco:
„ W głębi duszy nie jest on liberalny, raczej marzy o tym,
żeby być takim. Jego humanitarny liberalizm roztapia się
w abstrakcyjnych i mglistych formach wolności. Jeśli więc
zamierza nadać Rosji nowy ustrój, zastrzega się od razu, że
nie może nic poświęcić z uprawnień dotychczasowej władzy,
gdyż na to mu nie pozwala duma dynastii i jego własna
wielkość. Żal mu codziennej teatralnej pompy dworu, w której
się czuł doskonale".*
Szybko wyzbył się tych mrzonek młodości i przeszedł do
obozu ultrareakcyjnego. Pomogli mu w tym, popychając
w kierunku Świętego Przymierza: szalbiercza mistyczka
Krüdener, austriacki kanclerz Metternich i tępy okrutnik
z własnej stajni, generał Arakczejew. Po czym Rosja zamie­
niła się w jeszcze mocniej skute kajdanami poletko nie­
znośnego ucisku i samowoli.
Przychylni mu historycy wytłumaczyli niepowodzenie

* T ł u m a c z e n i e M a r t y Grabowskiej i Józefa Konopki.


w realizacji „wielkiej reformistycznej chimery" trudnościami,
jakie napotkał wewnątrz kraju, ciężarem rzeczywistości nie
do udźwignięcia w owym czasie. Przypominają się słowa
Gilberta Cesbrona: „Uprzywilejowani bardzo cenią drobne
przeciwności — likwidują one ich ostatnie skrupuły".
Ciekawy był stosunek obu partnerów do oficjalnie wyzna­
wanej religii. Praktyki religijne Aleksandra były typowym
dlań teatrem. Jego wiara w Boga przypominała jezioro, które
raz wysycha, a innym razem wzbiera — zależnie od okolicz­
ności. Katarzyna I I , przyjaciółka Diderota i Voltaire'a, b o ­
żyszcze encyklopedystów („Notre-Dame de P e t e r s b o u r g " ) ,
starała się wychować wnuka w obojętności dla chrystianizmu,
wpajając mu przekonanie, że religia ma wartość jedynie
jako „instytucja policyjna". Laharpe kontynuował to dzieło
i pewnego razu podyktował uczniowi zdanie: „Zbawiciel to
Żyd, którego imię przyjęła sekta chrześcijan".
Z umiarkowaną (bardzo umiarkowaną) wiarą w Chrystusa
sąsiadował u imperatora Wszechrosji mistycyzm i kontakty
z ludźmi „nawiedzonymi", wśród których pierwszym był
„boży człowiek", regularnie „zaglądający w przyszłość".
T a c y jasnowidze, z osławioną panną Lenormand na czele,
pchali się także na pokoje Napoleona, lecz zostali przegnani.
Co nie znaczy, że był Bonaparte szczerym katolikiem — po­
zował raczej na deistę i na przykład w Egipcie czarował m u ­
zułmanów swym uwielbieniem dla Allaha. Dopiero w ostat­
nich latach życia powrócił na łono katolicyzmu. Na Świętej
Helenie powiedział:
— Religia jest o wiele przyzwoitszą i pewniejszą przysta­
nią, niż szelmy pokroju Cagliostra czy Mile Lenormand.
Pierwszym „bożym człowiekiem" Aleksandra I był apo­
stoł sekty trzebieńców, Kondratij Seliwanow, głoszący sło­
wami Mateusza i Izajasza: „I są rzezańcy, którzy się sami
otrzebili dla Królestwa Niebieskiego (...) B o tak mówi Pan
trzebieńcom, którzy będą strzec sabatów moich, a obiorą,
com ja chciał i zachowają przymierze moje. D a m im w domu
moim i w murach moich miejsce lepsze nad syny i córki, imię
wieczne dam im, które nie zaginie".
Seliwanow był mistykiem szalonym, wszelako szalonym
w granicach rozsądku, czyli bezpieczeństwa, chociaż bowiem
namawia! wszystkich do wyzwalającej duszę kastracji, nie
ośmielił się poradzić tego samego carowi. Efekty propagandy
Seliwanowa były często zatrważające. Popadające w mistyczną
egzaltację kobiety-„bogomołki" okaleczały się dla usunięcia
ze swych ciał chuci („iskuszenja p ł o t i " ) , kastrowali się też
ciemni żołnierze. G d y uczyniło to siedemdziesięciu gwardzi­
stów carskich, wyżsi oficerowie wpadli we wściekłość i udali
się do Aleksandra na skargę, ten jednak nie kiwnął palcem dla
zapobieżenia tragediom.
Seliwanow wywierał zresztą jeszcze większy wpływ na
cara. Aleksander konsultował się z nim przed powzięciem
ważnych decyzji i wyprawami wojennymi. Seliwanow wyrażał
się wówczas o Napoleonie per „przeklęty F r a n c u z " . K o m i z m
całej tej historii polega na tym, że później, już po śmierci
Napoleona, trzebieńcy czcili go jako świętego, wcielenie
Mesjasza, i twierdzili, że spoczywa on we śnie na wybrzeżach
Bajkału, by kiedyś zmartwychwstać i zaprowadzić na świecie
Królestwo B o ż e . *
Interesuje Państwa z pewnością opinia Bonapartego na
temat zażyłości między namiętnym wielbicielem rozkoszy
serwowanych przez usłużne damy, Aleksandrem, i apologetą
mistycznego orgazmu w postaci autokastracji, Seliwanowem.
Spieszę zaspokoić tę ciekawość słowami wyjętymi z ust
Korsykanina:
— T r u d n o posiadać świetniejszy umysł, jak car Alek­
sander — zwierzył się pewnego razu Napoleon Metternicho¬
wi — lecz mnie się zdaje, że brak mu jednej klepki, tylko nie
mogę dojść której.
Byśmy mogli dojść do pełniejszego obrazu partnerów ce­
sarskiego pokera, którego opis wypełni dalsze strony tej
książki, kilka opinii trafnie ujmujących sylwetki i charaktery
obydwu. Zacznijmy od cesarza Francuzów.
„Jak wielu współrodaków, co zresztą na Korsyce nie jest
niczym wyjątkowym, Napoleon miał usposobienie pochmurne,

* T ę sensacyjną informację podał jako pierwszy do druku Piotr Leroy-Beaulieu


w „ L a Renovation de L ' A s i e " , Paris 1 9 0 0 .
charakter gwałtowny i humor kapryśny; od dzieciństwa
odczuwał potrzebę panowania (...) lubił samotność, szukał
jej zwłaszcza do p r a c y " * (Roger Peyre, „Napoleon i jego
e p o k a " , Warszawa 1901).
„Nieustannie czujna uwaga i niezrównana pamięć podsy­
cały w nim gorącą wyobraźnię, która bez przerwy snuła plany
polityczne i strategiczne, a którą oświecały, zwłaszcza w nocy,
gwałtowne błyski natchnienia, analogicznego do natchnienia
matematyka i poety. Nieustanne napięcie umysłu izolowało
go od tych wszystkich, którzy czuli odrazę do wysiłku
i myśleli jedynie o próżnowaniu i uciechach (...) szlachetna
była jego pasja, by poznać i zrozumieć wszystko; jako człowiek
racjonalistycznego i filozoficznego X V I I I wieku, nie po­
przestawał na intuicji, lecz opierał się na wiedzy i rozu­
m o w a n i u " * * („Historia F r a n c j i " , t. I I , Warszawa 1969,
z części napisanej przez G . Lefebvre'a).
„Największy człowiek czynu, jakiego znają dzieje, dzięki
niezrównanej sile woli i geniuszowi militarnemu z skromnych
początków wzniósł się na stanowisko twórcy najpotężniej­
szego mocarstwa w epoce nowożytnej i pana Europy. Wielki
jako wódz, okazał również pierwszorzędne zdolności jako
administrator i prawodawca; pracownik wszechstronny a nie­
strudzony, poświęcał na sen zaledwie 4—5 godzin na dobę" * * *
(„Wielka Ilustrowana Encyklopedia Powszechna Gutenberga",
t. X I ) .
„Obraz d u c h o w y Napoleona da się odtworzyć z trud­
nością, gdyż, jak mówi Taine: «był on ponad miarę wszystkiego,
tylko jeszcze bardziej dziwny, nie tylko poza linią, ale i poza
ramą. Przez swój temperament, instynkty, zdolności, wy­
obraźnię, przez swą moralność, namiętności, zdawał się być

* T ł u m a c z e n i e Władysława Bukowińskiego.
* * Tłumaczenie Michała Derenicza.
* * * G o d ł e m Cesarstwa nie był orzeł, jak się powszechnie uważa, lecz z rozkazu
Napoleona pszczoła — symbol pracowitości (przed nim użył tego symbolu król Franków
z dynastii Merowingów, Childeryk, w V wieku).
G d y ministrowie zasypiali ze zmęczenia na nocnych posiedzeniach rządu, N a p o ­
leon budził ich mówiąc:
— Dalej, dalej, panowie, obudźmy się, jest dopiero druga godzina, musimy za­
robić pieniądze, które nam daje naród francuski.
urobionym gdzie indziej, utworzonym z innego metalu niż
jego współobywatele i współcześni*. Charakteryzuje Napo­
leona potęga umysłu, olbrzymia pamięć, siła woli, praco­
witość, przenikliwość, odwaga (...) Jeśli wielkość ludzi mierzy
się siłą umysłu i mocą charakteru, nie ma w dziejach tytana,
któremu by Bonaparte nie dorównywał. Był despotą, rządził
ludami Europy jak chciał, ale był jednocześnie heroldem
rewolucji, demokratyzmu, równości, dla milionów był legen­
darnym bohaterem, który mieczem ma zaprowadzić spra­
wiedliwość na ziemi. W skostniałą Europę wniósł z sobą
potężne prądy, budził z letargu uśpione narody, otwierał
nowe cele i drogi (...) Wola jego i inteligencja równały się
prawie jego wyobraźni, która była bez granic" („Encyklopedia
Powszechna Ultima T h u l e " , t. V I I , Warszawa 1935).
„Napoleon rozszerzył do niesłychanych rozmiarów te
pojęcia, które przed nim uważane były za najdalsze granice
ludzkiej umysłowości i energii" (Lord Rosebery, „Napoleon —
the last p h a s e " , London 1 9 0 0 ) . *
Z kolei samodzierżca rosyjski:
„Wyzuty z cywilnej odwagi, o woli spękanej, czynnej tylko
przez wysiłki chwilowe, splątany stale siecią sprzecznych
zamierzeń i zobowiązań, z konieczności zakłamany, wyrobił
sobie natomiast rzadką zręczność maskowania się, udawania,
łudzenia drugich" („Wielka Historia Powszechna" Trzaski,

* W pierwszym wydaniu zacytowałem jeszcze radzieckiego historyka, T a r l e g o .


Cytat ten w y r z u c a m , warto wszakże zauważyć, iż T a r l e , który m. in. tak określił N a p o ­
leona: „Jedno z najosobliwszych zjawisk w dziejach świata", pisząc (w dobie stali­
nowskiej) biografię Bonapartego, stworzył jedną z najosobliwszych biografii w dziejach
świata. Napisał m . i n . , że „Napoleon usunął wszelkie ślady wolności z państwowego
i społecznego życia swego imperium — kompletna cisza panowała podczas jego pa­
nowania na terenie niezmierzonego p a ń s t w a " , że „okrutnie i konsekwentnie prześla­
dował", że „żaden rząd nie posunął się do takiego mistrzostwa w gnębieniu proletariatu
jak właśnie on, który przez wprowadzenie specjalnych książeczek robotniczych* osta­
tecznie pozbawił robotników możliwości obrony przed w y z y s k i e m " , że „w czasach
Napoleona trwa! ucisk, trwoga i niepewność jutra; nikt nie mógł przewidzieć, co się
z nim stanie jutro w tych krwawych c z a s a c h " , że „Napoleon planowo grabił kraje,
którymi mógł r o z p o r z ą d z a ć " i że to wszystko przypominało „szajki bandyckie, których
programem jest zwierzęce okrucieństwo". Wspomniana osobliwość takiego ujęcia
tematu polega na fakcie, iż obraz ów nic miał nic wspólnego z Napoleonem, za to idealnie
odzwierciedlał epokę stalinowską (Stalina i stalinizm), włącznie z drobnymi detalami,
jak chociażby „książeczki r o b o t n i c z e " , za pomocą których Stalin uczynił robotnika
niewolnikiem w raz na zawsze przypisanym miejscu pracy.
Everta i Michalskiego, t. V I , Warszawa 1936, z części napi­
sanej przez Mariana Kukiela).
„O ile Katarzyna I I przedstawiała idealny typ męskości
w polityce, w konsekwencji, nawet w obłudzie, o tyle Aleksan­
der I reprezentuje idealny typ kobiecości. Reprezentował
wszystkie te cechy, które słusznie czy niesłusznie przypisu­
jemy kobietom, a mianowicie zmieniał zdanie zależnie od
tego, z kim rozmawiał, i zawsze się skłaniał do wywodów
swego rozmówcy, nigdy nie lubił i nie umiał stawić czoła
innym przekonaniom. Swoje własne myśli ukrywał, wciąż
kluczył, wciąż jak gdyby chorował na brak decyzji. (...) Nie
znosił silniejszych indywidualności, a jednak liczył się z nimi,
schlebiał im i zwodził" (Stanisław Mackiewicz, „Był b a l " ,
Warszawa 1961).
„Na osobowości przyszłego władcy zaciążył też niewątpli­
wie udział w tarciach między ojcem a babką, co wypaczało
charakter Wielkiego Księcia, uczyło dwulicowości, skrytości
i przesadnej ostrożności, pogłębiało cechujące Aleksandra
niezdecydowanie (...) Nie był wybitnym politykiem i nie
umiał konsekwentnie realizować przyjętych planów. Zręcznie
natomiast lawirował między różnymi koteriami dworskimi,
wykorzystując ich walkę do ugruntowania własnej, często
chwiejnej, pozycji" (Jerzy Skowronek, „Antynapoleońskie
koncepcje Czartoryskiego", Warszawa 1969).
„Oszczerczy dureń, kapryśny i nieobliczalny intrygant,
maniak religijny, cynik słodki w języku, a fałszywy w sercu;
grozi mu obłęd, tak jak Pawłowi, ma delikatną płeć, ale źle
słyszy, gwizda pięknie przy fortepianie, gra z pasją w lote­
ryjkę, zakłada się z paniami, kto się prędzej przebierze. Pod
względem fizycznym jest nieznużony (...) czasem zmusza swe
tancerki do czterdziestu ukłonów w jednym tańcu. D b a
ogromnie o wygląd zewnętrzny i stara się, aby białe spodnie
generalskie przypominały na nim — statuę marmurową"
(z raportów agentów tajnej policji austriackiej w czasie
Kongresu Wiedeńskiego: Stanisław Wasylewski, „ U księżnej
p a n i " , Kraków 1958).
„Największą wadą, która zresztą tłumaczy charakter rzą­
dów Aleksandra, jest chwiejność. Nerwowy fantasta, działa
tylko pod wpływem afektów. Nagłe zmiany humoru, skoki od
brutalnego egoizmu do wspaniałomyślności, radość życia
i melancholia, odwaga i tchórzostwo, zapał i zniechęcenie,
szczerość pełna niedomówień i wykrętów, pociąg do pustych
rozrywek wśród najpoważniejszej pracy, dziwny brak poczucia
moralności i niezdrowe wybryki w miłostkach — to wszystko
wskazuje na chorobliwy stan psychiczny i fatalny atawizm.
Bezkarnie nie można być synem podejrzliwego degenerata
i okrutnego błazna, potwora «o trupiej głowie», jakim był car
Paweł" * (Maurice Paléologue, „Aleksander I — dziwny c a r " ,
Lwów—Warszawa).
„Metternich oblicza w swoich pamiętnikach, że co pięć lat
zmieniał się wewnętrznie do gruntu, procesem stopniowym,
a co kilka miesięcy było coś zmodyfikowanego w jego poję­
ciach, uczuciach, upodobaniach i zarazem w jego polityce.
Zapewne w tym sądzie dużo ironicznej przesady (...)" (Juliusz
Falkowski, „Obrazy z życia kilku ostatnich pokoleń w Polsce",
t. I V , Poznań 1886).
„Miał przebiegłość, chytrość i zimną rachubę, ale brako­
wało mu zupełnie mocy działalnej (...) nie miał nigdy dość
siły, żeby wywrzeć wpływ na sprawy swego państwa, bierny
raczej niżeli czynny (...) Miewał czasem popędy mongolskie
z tradycji i przypomnień" (Adam Mickiewicz, paryski wykład
X X V , 17 maja 1 8 4 2 ) * * .
Więcej miejsca poświęciłem w tej „cytatowej" charakte­
rystyce słabościom Aleksandra niż sile woli Napoleona, bo też
cechom zwycięskim należy się priorytet. Mickiewicz dodał
podczas tego samego wykładu: „ T a dwoistość w charakterze,
to wahanie się w postępowaniu politycznym, stawały się dla
niego (Aleksandra) źródłem powodzeń". Przebiegła kobiecość
zawsze triumfuje.
Z jednej strony wszechstronny geniusz dysponujący inte­
ligencją i pracowitością większą od przeciętnej, z drugiej
zniewieściały, niedouczony bawidamek, krętacz i mistyczny
tchórz — i on właśnie wygra. Nie może to budzić zdziwienia.

* T ł u m a c z e n i e M a r t y Grabowskiej i Józefa Konopki.


* * T ł u m a c z e n i e Feliksa Wrotnowskiego.
bo jeśli w ogóle w historii istnieją jakieś prawidłowości, ta jest
najbardziej typowa: dynamiczni ambitnicy spod znaku Marsa
zawsze spalają się w ogniu swej wielkiej pasji; politycznego
pokera rozstrzygają na swoją korzyść „chytrzy Bizantyjczy¬
cy", którzy lepiej opanowali sztukę blefu i umiejętność
doczekania weny, szczęśliwego odwrócenia się karty po całej
serii porażek. Właśnie szczęście stanowi jeden z najważniej­
szych atutów w pokerze, grze będącej zjawiskiem — mówię to
z całą odpowiedzialnością — metafizycznym. Spytajcie do­
świadczonych pokerzystów — wena i pech spadają w tej grze
na uczestników długimi falami, licho wie dlaczego. Pechowcy
nie powinni zajmować się pokerem.
Pozostaje mi jeszcze obowiązek sportretowania fizys oby­
dwu graczy.
Paléologue: „ W zaraniu dziewiętnastego stulecia carewicz
Aleksander, syn Pawła I, wnuk Katarzyny Wielkiej, jest
pięknym dwudziestotrzyletnim młodzieńcem, szczupłym,
o oczach błękitnych, rysach delikatnych, kształtnym nosie
i jasnych kasztanowatych włosach. Z jego twarzy promieniuje
pełen uroku wyraz, cechujący również całe zachowanie się,
pełne monarszej wytworności". Z upływem lat czoło Alek­
sandra będzie się stawać coraz wyższe, i to wszystko, co warto
dodać do opisu.
Przepraszam, warto jeszcze dodać coś, co już zostało
powiedziane, lecz co Mickiewicz podkreślił opisując Alek­
sandra: „On jeden spomiędzy carów rosyjskich miał oczy
błękitne".
Peyre o młodym Napoleonie: „Małego wzrostu (168,7 cm —
przyp. W . Ł . ) , lecz trzymający się prosto i wysmukle, zdra­
dzał postacią samą mieszaninę stanowczości, porywczości
i powagi, które go czyniły niepospolitym. Cera żółtawa,
policzki wklęsłe, niezwykła chudość — miały w sobie coś
pociągającego; przejawiała się jedna z tych dusz, które ma na
myśli porównanie: klinga przebija pochwę".
Z biegiem czasu posępny chudzielec o drapieżnej twarzy
zaczął się zaokrąglać — mniej więcej od 1800 roku, co łatwo
zauważyć przeglądając jego podobizny pędzla Grosa, Roehna,
Lethiére'a, Isabeya, Davida, Fragonarda, Chaudeta, C o u -
dera, Philipsa, Bouchota, Lebela, Gérarda, Monsiau, Prud'-
hona, Serangeliego, Verneta, Appianiego, Berthona, Ponce
Camusa, Mularda, Gautherota, Gosse'a, Rougeta, Vignerona,
Lefebvre'a, Girodeta, Delaroche'a, Flamenga, Meissoniera,
Orchardsona, Eastlake'a i innych. Można by z tych niezli­
czonych portretów ułożyć ewolucję jego otyłości niemal
miesiąc po miesiącu. Jeśli chodzi o wygląd ogólny —
wychodziło mu to na dobre, gdyż zacierało rażącą dyspro­
porcję między głową a resztą ciała. Podobnie jak wszyscy
w rodzinie Bonapartych, Napoleon miał olbrzymią głowę, co
zwłaszcza w młodości, kiedy był chudy jak szczapa, raziło:
łeb Goliata na korpusie zagłodzonego Pigmeja. Tusza osłabiła
ten kontrast.
Aha, i jeszcze jedno — miał przepiękne dłonie, „z których
największa kokietka byłaby dumna i których skóra, biała
i gładka, osłaniała stalowe mięśnie" (świadectwo księżnej
d'Abrantes). Za chwilę te dłonie rzucą pierwsze karty na stół.

PREZENTACJA WIDOWNI
Czytelnik dobrze zorientowany w realiach doby napoleoń­
skiej łacno zauważy, że przecież głównym przeciwnikiem
Napoleona był Albion. I będzie miał rację, tylko że Anglicy
mieli przez całe wieki ten rozsądny zwyczaj, iż gry polityczne,
w których można było poparzyć sobie paluchy, przeprowa­
dzali cudzymi rękami, wypełniając je uprzednio złotem.
Mówiło się: „Anglia walczy do ostatniego żołnierza... swego
sprzymierzeńca" i mówiło się w ten sposób czystą prawdę.
Londyn przez większą część Empire'u napuszczał na Bo¬ napartego inne m
z takim zapałem, że — zważywszy kolejne klęski, jakie zada­
wał wrogom „bóg w o j n y " — Wielka Brytania stanęła u progu
bankructwa gospodarczego.

Faworytem Londynu przez cały czas wielkiej gry był


Aleksander I — on brał udział w bezpośredniej rozgrywce
i dlatego był to poker między nim a Napoleonem.
Ile kosztowała ta gra? Wydatki wojenne zatwierdzone
przez francuskie ministerstwo skarbu wyniosły w latach
1802—1813 cztery miliardy siedemset trzydzieści trzy miliony
franków. Odliczając od tego sumy wydane na działania nie
wchodzące w zakres rozgrywki z Aleksandrem, a dodając
sumy na dyplomację, szpiegostwo, kaperownictwo, ceremo­
nie etc. — należy przyjąć szacunkowo, że Napoleon dyspo­
nował sumą około dziesięciu miliardów franków, car zaś nie­
wątpliwie podobną.
Widownię stanowił cały ówczesny świat, wyjąwszy Austra­
lię, Oceanię i oba bieguny (nawet do Japonii i Brazylii
docierały echa tych zmagań), ale przede wszystkim Europa,
wówczas jeszcze nie będąca „przylądkiem bez znaczenia", za
to podzielona na niezliczoną ilość drobnych państewek,
księstw i republik, żrących się między sobą, intrygujących ze
wszystkimi przeciw wszystkim i jak sępy czekających na
ochłapy ze zdobyczy wielkich graczy.
W loży honorowej spektaklu zasiedli władcy tych kilku
większych państw, którym udało się uniknąć dzielnicowego
rozdrobnienia. Przyjrzyjmy się nieco bliżej owym koronowa­
nym kibicom, a momentami współuczestnikom (w postaci
figur w talii kart) cesarskiego pokera.
Była to sama śmietanka starego kontynentu, wielce oso­
bliwa. A więc król Anglii, Jerzy I I I , którego obłęd ukrywano
dość długo, by jednak w roku 1811, kiedy już stał się
kompletnym wariatem, odesłać go z tronu na leczenie. Król
pruski, Fryderyk Wilhelm I I I , nadęta kukła, niezgrabna,
pozbawiona jakichkolwiek talentów i pogardzana przez własne
otoczenie — Napoleon mówił o nim: „Głupi jak feldfebel".
Cesarz austriacki, Franciszek, tępy i zawsze uroczysty, w pełni
zasługujący na epitet, którym go obdarzono: „Głupiec w gali".
K r ó l Hiszpanii, Karol I V , wyśmiewany przez całą Europę
ślepy rogacz, który kochanka swej żony uczynił pierwszym
ministrem królestwa, niewątpliwie również zasługujący na
pomnik głupoty. K r ó l Neapolu, Ferdynand I, wszechświa­
towy champion rogaczy owej doby, leniwa i bezrozumna
marionetka w rękach królowej Marii Karoliny, permanentnie
cierpiącej na brak ludzkiego ciepła i leczącej się w ramionach
co dzień to innego oficera. Oraz król Szwecji, Gustaw I V ,
pogrążony w mistycyzmie i cudotwórstwie, znienawidzony
przez cały naród i wreszcie „zdymisjonowany" przez sejm.
Zaiste, doborowe towarzystwo.
Czyż można się dziwić, że w tym elitarnym gronie głupców
nie znalazł się ani jeden poważny konkurent dla Aleksandra
i Napoleona? T y l k o oni dwaj mogli zagrać o tytuł arbitra
Europy.
RUNDA

Runda jeńców i morderców


(jedno rozdanie) *

MIRAŻ INDYJSKI
T o pierwsze rozdanie kart lub raczej przygotowanie do
niego, zaczęło się od zdobycia przez Francuzów wyspy Malty.
U Napoleona wszystko zaczynało się i kończyło na wy­
spach. Urodził się na Korsyce, wygnany został na E l b ę , zmarł
na Świętej Helenie. Zapisana w gwiazdach magia wysp —
kamieni milowych jego losu.
Maltą zainteresował się w roku 1798, płynąc ze swą „armią
wschodnią" na podbój Egiptu i Syrii.
Wyspa ta, ufortyfikowana tak solidnie, że uchodziła za
niezdobytą, od roku 1535 znajdowała się w posiadaniu Kawa­
lerów Maltańskich, czyli Braci Szpitalnych Św. Jana z Jerozo­
limy (Joannitów). Ci dzielni rycerze, będący przez kilkaset lat
prawdziwym „biczem b o ż y m " dla agresywnych wojowników

* Pod pojęciem rozdanie należy rozumieć jedną rozgrywkę, od potasowania kart


do sprawdzenia.
spod znaku półksiężyca, w końcu X V I I I stulecia przestali już
być dzielnymi, zniewieścieli i w większości szwendali się po
dworach europejskich, tracąc swoje dochody na życie próż¬
niacze i rozpustne. T o , że Malta — „klucz Morza Śródziem­
n e g o " , nie stała się jeszcze łupem któregoś z mających na
nią chrapkę mocarstw, spowodowane było wyłącznie potęgą
jej murów obronnych — w olbrzymich X V I - w i e c z n y c h
bastionach posadowionych na urwistej skale stu ludzi mogło
się z powodzeniem przeciwstawić całej armii. Napoleon wie­
dział o tym i dlatego wcale nie zamierzał wspinać się na te
skały. Postawił na klucz ze złota.
Flota francuska zacumowała u wybrzeży Malty 9 czerwca
1798 roku i pod pierwszym lepszym pretekstem rozpoczęła
kroki wojenne. Były one nie tyle posunięciem militarnym,
ile czymś w rodzaju sygnału — przypomnieniem dla tych
rycerzy, którzy wcześniej wsadzili do kieszeni francuskie
pieniądze. A jako że wśród tych przekupionych był także
dowódca artylerii maltańskiej (zaopatrzył on swoich ludzi
w wilgotny proch i kule niewłaściwego kalibru) — zabawa
zapowiadała się na niezbyt długą. W każdym razie była
rzeczywiście zabawna. Wielki mistrz von Hompesch wysłał
na pokład flagowego „ O r i e n t u " delegację złożoną z ośmiu
Kawalerów, z których pięciu uciekło po drodze ze strachu.
Bonaparte przyjął pozostałą trójkę grzecznie:
— Panów tylko tylu? A gdzie reszta?... Zresztą dobrze,
że przybywacie, bo właśnie miałem obsypać twierdzę stosem
„confetti", które bywają bolesne.
Widząc, że posłowie nie przestają drżeć, dodał:
— Może napijecie się, panowie, ponczu, widzę, że wam
chłodno...
Po czym zasiadł do biurka i wziąwszy pióro do ręki
powiedział z uśmieszkiem:
— Przygotowałem już dokument, który podpiszecie, pa­
nowie. T r z e b a jeszcze dać mu tytuł. Wydaje mi się, że słowo
k a p i t u l a c j a brzmi nie najładniej wobec sławnego zako­
nu rycerskiego, w związku z czym proponuję tytuł u m o w a .
Co o tym sądzicie?... Świetnie, kto milczy, ten się zgadza,
a więc do dzieła!
Na mocy tej „ u m o w y " Francuzi zawładnęli w dniu 12
czerwca newralgicznym punktem morskiego szlaku wschód¬
-zachód. Szef saperów armii francuskiej, generał Caffarelli,
spacerując u boku Napoleona po gigantycznych murach
twierdzy, westchnął z ulgą:
— Całe szczęście, że był ktoś w środku, aby nam otwo­
rzyć bramy.
Po zdobyciu Malty Bonaparte odpłynął ze swym woj­
skiem do Afryki, by przetrzeć szlak i przygotować w Syrii
i w Persji bazy do ataku na Indie. Nie przypuszczał jeszcze,
jak istotną kartą stanie się ta wyspa w jego pierwszej rozgrywce
z Petersburgiem. M y również pożegnajmy Maltę na krótki
czas i zapoznajmy się z człowiekiem, który dostarczył N a ­
poleonowi pozostałych, najsilniejszych figur do licytacji.
Człowiekiem tym był czarnowłosy i czarnooki chudzielec
o nazwisku Massena, syn garbarza, eks-przemytnik i chło­
piec okrętowy, obecnie zaś (w dobie kampanii egipskiej)
jeden z pozostawionych na straży Republiki generałów
rewolucyjnego chowu.
Czterdziestoletni w roku 1798 Andrzej Massena był
typem ponurym, milczącym i zgorzkniałym, trudno powie­
dzieć czy dlatego, że ukochana dziewczyna miast niego
wybrała do ślubnej łożnicy jego najserdeczniejszego przy­
jaciela Bavastro (najwybitniejszego korsarza napoleońskie­
go basenu Méditerranée), czy też dlatego, że podczas
wojny nie można było być wszędzie naraz i ukraść wszy­
stkiego, przez co naturalnym biegiem rzeczy część łupu
wędrowała do sakw kolegów. Był to ponadto człowiek
stały, nigdy nie zmienił swego hobby, nawet wówczas,
kiedy już, zostawszy z woli cesarza księciem Rivoli i Es¬
sling, posiadał oficjalne dochody w wysokości eliminują­
cej konieczność łupienia anektowanych bądź wyzwalanych
ziem. Dzięki tej stałości zszedł do grobu z milionami
przekleństw od ograbionych kościołów, miast i wsi, lecz
także z kontem w wysokości czterdziestu milionów fran­
ków.
Dla Francji istotne było to, że chciwości Andrzeja M a s -
sény dorównywały w pełni jego talenty militarne (według
ekspertów wojskowości był on najwybitniejszym, obok D a -
vouta, wodzem w armii napoleońskiej).
Podczas nieobecności Bonapartego w Europie Massena
i jego pozostali na kontynencie koledzy mieli pełne ręce
roboty. Oto bowiem, korzystając z tej nieobecności, Europa
zafundowała sobie za brytyjskie złoto nową koalicję anty­
francuską i runęła ze wszystkich stron na młodą Republikę,
zadając jej serię hańbiących klęsk. Sytuacja pozbawionych
swego „boga w o j n y " Francuzów zaczęła stawać się bliska
krytycznej, a przecież najgorsze dopiero miało nadejść, gdyż
dwie rosyjskie armie cara Pawła I (był on „spiritus m o v e n s "
koalicji) nadciągały ze wschodu i jeszcze nie zdążyły wejść do
akcji. Pierwszą z nich dowodził Korsakow, drugą Suworow,
który był rosyjskim wodzem naczelnym. T e g o straszliwego
starca, poprzedzanego budzącą grozę sławą kata Polaków
i T u r k ó w , bali się Francuzi najbardziej.
Feldmarszałek graf Suworow Rymnicki, klown i Sparta¬
nin w jednym ciele, „bohater, bufon, półdemon i półpluga¬
wiec" (Byron), zdawał się ludziom Zachodu „okrutnym po­
tworem mieszczącym w skórze rzeźnickiego psa duszę małpy".
Brzydota jego była legendarna — car Piotr I I I awansował go
z kapitana na pułkownika tylko po to, aby się go pozbyć
z gwardii i na dodatek rozporządził, by tam, gdzie przechodzi
Suworow, zasłaniać wszystkie lustra. Nawet najżyczliwsi mu
Anglicy przyznawali pochlebnie, że jest tylko w czterech
piątych obłąkany.
D o zdobytego Mediolanu Suworow wjechał triumfalnie,
siedząc na kozackim — małym, włochatym — koniku. Sie­
dział w... bieliźnie (plus cudaczny kapelusz i szerokie buty
na golutkich nogach), a tłumy asystujące temu wjazdowi
błogosławił, czyniąc raz po raz prawosławny znak krzyża
ręką, z której zwieszała się nahajka, co tylko inteligentniejsi
z Włochów zrozumieli jako symbol i wykonali rzymski znak
krzyża w podzięce dla Madonny za fakt, iż opatrzność dała im
jako ojczyznę Półwysep Apeniński. Z kolei Włoszki zaczęły
się nerwowo żegnać, gdy gość zsiadł z konia i rozebrał się
do naga, by wziąć kąpiel w fontannie miejskiej. Bieliznę lubił
bardzo. G d y został mianowany feldmarszałkiem (za iście
mongolską rzeź Pragi), podczas uroczystego nabożeństwa
w cerkwi warszawskiej wyskoczył z zakrystii w bieliźnie
i przeskoczył kolejno jedenaście ustawionych krzeseł, które
symbolizowały jedenastu równych mu dotąd rangą kolegów,
jakich przeskoczył swym awansem, po czym dopiero przy­
wdział strój feldmarszałka. Lubił też tańczyć i tutaj rów­
nież wykazał oryginalność: podczas balów, które urządzano
w Austrii na jego cześć, tańczył walca ze swym adiutantem
jako partnerką, co jeszcze nie było tak oryginalne jak to, że
tańczył w przeciwną stronę, brutalnie roztrącając pozostałe
pary. Wśród zwyczajów wojskowych, które próbował zapro­
wadzić, na szczególną uwagę zasługuje pobudka: osobiście
budził rano swą armię, naśladując koguta donośnym ku-ku¬
-ry-kuuu! T r u d n o powiedzieć, jakim był kogutem, w każdym
razie pechowym — zmarł (1800) na syfilis.
A jednak człowiek ten, mimo że podczas każdej kampanii
zachowywał się jak idiota, między kolejnymi atakami ko­
micznego pajacowania i upijania się do delirium tremens
wygrywał jedną za drugą wszystkie bitwy, jakby od niechce­
nia. Miał prostą dewizę, którą zawarł w słowach „bystrota
i natisk" — pchał się szybko do przodu, miażdżąc przeciw­
nika i gardząc wyrafinowanymi spekulacjami strategicznymi.
W tym względzie był podobny do swego pana, cara Pawła,
który też nie znosił nadmiernej uczoności w wojsku (szczy­
tem wszystkiego było zlikwidowanie przez cara rosyjskich
sztabów wojskowych) i układania jakichkolwiek planów.*
Drugie podobieństwo zasadzało się na ubiorze. Suworow,
zawsze niechlujny i rozmamłany, przypominał swym wyglą­
dem cudaka z jarmarcznej budy. Podobnie wyglądał lubujący
się w pozie arcykapłana Paweł, kiedy jako głowa Kościoła
prawosławnego (sam się mianował na to stanowisko) nakładał
pontyfikalną dalmatykę na skrojony pruską modą mundur,
łosiowe spodnie i sztywne botforty. Innych podobieństw nie
było, car nienawidził swego sługi, ale że nie miał lepszych od

* Bawiąc się kiedyś w admirała Pawe I zobaczył ze zgrozą zeszyt okrętowy


z formacjami marszowymi floty.
— Plany! — ryknął. — Ważycie się robić plany, kiedy ja tu jestem!
Suworowa w zwyciężaniu, jego posłał do zaprowadzenia
porządku na Zachodzie.
* W połowie kwietnia 1799 roku Suworow przybył do
Werony, objął naczelne dowództwo nad wojskami koalicji na
włoskim, głównym teatrze wojny, po czym już 27 kwietnia
zaskoczył i zmasakrował pod Cassano francuską armię gene­
rała Moreau, którego rodacy uważali za wielkiego wodza.
W dniach od 17 do 2 0 czerwca ten sam los spotkał pod Trebią
armię generała Macdonalda. 15 sierpnia, pod Novi, Suwo­
row rozniósł na strzępy armię naczelnego wodza francu­
skiego, generała Jouberta (Joubert poległ w tej bitwie) i to
już był właściwie koniec. Padły twierdze, wojska francuskie
prawie nie istniały, całe włoskie dzieło Napoleona zostało
zlikwidowane w cztery miesiące. Sytuacja Republiki Fran­
cuskiej stała się rozpaczliwa, a „bóg w o j n y " bawił w Syrii
i nie miał o tym pojęcia.
Ostatnią, śmieszną wręcz — zważywszy jej liczebność —
nadzieją Francji stała się armia, a właściwie korpus Andrzeja
Masseny, który przycupnął pod Zurychem, zastawił sobą
drogę do Francji i czekał na rozwój wydarzeń. W Zurychu
zaś rezydował ze swą armią Korsakow i też czekał — na
Suworowa, by razem zetrzeć w proch Massenę. Czas ocze­
kiwania umilał sobie Korsakow frywolnymi zabawami i grą
w karty, chełpiąc się przy zielonym stoliku, że odeśle M a s ­
sénę do Petersburga w klatce, jako „okaz republikanina".
8 września Suworow ruszył z Italii ku Zurychowi. Drogę
przez szwajcarskie Alpy obliczył na dwadzieścia dni — 28
września miał się połączyć z Korsakowem i zamknąć pułapkę
wokół Francuzów. Przez te dwadzieścia dni Francja uważała
się już za pokonaną; tylko jeden człowiek, nie bojący się
żadnego nazwiska, zimny, baczny, milczący i przebiegły,
miał inne zdanie i czekał z kamiennym spokojem na okazję.
Był to właśnie Masséna.
Suworow realizował swój plan z typową dla niego kon­
sekwencją, nie zważając na cierpienia żołnierzy ginących
w alpejskich przepaściach. Po pięciu dniach zrobił jedną
czwartą drogi, lecz to nie wyprowadziło Massény z równo­
wagi. Po dziesięciu dniach pozostała mu już tylko polowa
trasy, a Masséna wciąż z tym samym bezruchem sprężonej
do skoku mureny obserwował, jak Korsaków ucztuje i wkła­
da do swego łóżka śródziemnomorskie piękności. Po piętna­
stu dniach Suworow miał już tylko jedną czwartą drogi do
pokonania i był tuż tuż, przygotowując się do zamknięcia
kleszczy, a Massena ani drgnął i tylko milcząco patrzył, jak
Korsaków rozciąga linie swych wojsk w ułożonym z Suwo¬
rowem manewrze oskrzydlającym.
Kiedy linie te rozciągnęły się wystarczająco, Masséna
zadał potworny cios, przygwoździł Korsakowa do Jeziora
Zuryskiego i rozdeptał, biorąc kilka tysięcy jeńców, wszystkie
armaty (sto sztuk), zapasy i skarbiec.
C o do Suworowa, trzeba powiedzieć, że z zegarmistrzow­
ską precyzją zrealizował swój plan: tak jak pragnął, połączył
się 28 września z oddziałami Korsakowa — tyle że były to
uciekające niedobitki spod Zurychu. Widząc to, stary feld­
marszałek po raz pierwszy w życiu podkulił ogon i rozpoczął
odwrót. Zdegustowany zuryską klęską, a zarazem obrażony
na sojuszników, że nie pomogli armii rosyjskiej, car Paweł
odwołał swoich chłopców do domu i ostatecznie wycofał się
z koalicyjnej gry. Francja była uratowana.
A Napoleon, który 9 października 1799 roku powrócił
do Francji i równo w miesiąc później objął władzę jako
Pierwszy Konsul Republiki, miał już swoje karty do pokera
z Petersburgiem. Było nimi tych kilka tysięcy jeńców wzię­
tych przez Massénę. Razem z garstką Rosjan złapanych
przez generała Brune'a pod Alkmaar w Holandii (rozbicie
desantu anglo-rosyjskiego) dawało to nieco ponad sześć
tysięcy rosyjskich żołnierzy, gnijących w obozach jenieckich
na terenie Francji. Jeńców tych Paweł I nie był w stanie
uwolnić, gdyż nie miał jeńców francuskich na wymianę.
Biorąc to wszystko pod uwagę, politycy europejscy ze
zdziwieniem obserwowali narastającą sympatię cara do Pierw­
szego Konsula. Zdziwienie było nieuzasadnione. Paweł I nie­
nawidził Francji do czasu, kiedy trzęsła nią „bezbożna sekta
jakobinów". Francuskie hasła republikańskie, takie jak „wol­
ność, równość, braterstwo", a nawet wyrazy „społe­
czeństwo", „obywatel" i „ojczyzna" — były dlań diabel-
skimi wynalazkami. Napoleona uznał za „pogromcę jakobi­
n ó w " i niemal zadurzył się w nim, a krok w krok za tą
fascynacją maszerowały represje antybrytyjskie. W kwietniu
1800 roku car odwołał z Londynu swego ambasadora Wo¬
roncowa, a w dwa miesiące potem wyrzucił z Petersburga
brytyjskiego ambasadora Withwortha z całym jego persone­
lem, w odwecie za intrygi Withwortha i za to, że Anglia
odrzuciła propozycję francuską w sprawie wymiany jeńców.
Wówczas Bonaparte rozpoczął licytację.
N a jego rozkaz francuski minister spraw zagranicznych,
Talleyrand, w liście do swego rosyjskiego kolegi, Panina, na­
pisał, że ponieważ Austria i Anglia, które w zeszłorocznej
kampanii wykorzystywały armię rosyjską do swych celów, nie
chcą teraz przyczynić się do przywrócenia jeńcom rosyjskim
wolności, Pierwszy Konsul postanowił uwolnić tych walecz­
nych żołnierzy bez zobowiązań ze strony cara, a tylko przez
szacunek, jaki Francuzi żywią do wojska rosyjskiego.
Pismo to poseł francuski w Danii, Bourgoing, chciał wrę­
czyć posłowi rosyjskiemu w Hamburgu, Murawiewowi, ten
jednak odmówił przyjęcia listu. Ani opinia publiczna, ani
dyplomaci rosyjscy nie wiedzieli jeszcze o rosnącej z każdą
chwilą sympatii cara dla Napoleona (wiedziały natomiast
wywiady austriacki i angielski). Murawiew bał się podejmo­
wać tej misji bez rozkazu cara, jednakże zawiadomił Pe­
tersburg o inicjatywie francuskiej.
T a chwilowa zwłoka zaniepokoiła Bonapartego; uznał, że
musi wzmocnić swoje karty. W pokerze bowiem można to
uczynić „dokupując" nowe karty drogą jednorazowej wy­
miany. Cytuję przedwojenny podręcznik „Poker i jego se­
k r e t y " (rozdział „ D o k u p n o " ) : „Przez wymianę tę zyskuje
partner możność osiągnięcia wyższej kombinacji aniżeli miał
przy pierwszym rozdaniu". Napoleon, przypomniawszy so­
bie o zdobytej wyspie, zapragnął wzmocnić swe karty Maltą
jako atutem, oddając w zamian (wymiana) Maltę jako kawa­
łek ziemi i swe roszczenia do niego. Być może brzmi to nieco
skomplikowanie, lecz w rzeczy samej było pomysłem dość
prostym i mało ryzykownym.
Cały dowcip opierał się na dwóch faktach. Po pierwsze
Anglicy oblegali właśnie Maltę, a garnizon francuski, chociaż
bronił się heroicznie, był już u kresu wytrzymałości ze
względu na brak żywności i amunicji. Po drugie — jeszcze
wcześniej, po zdobyciu Malty przez Napoleona, Kawale­
rowie Maltańscy obrali swym nowym Wielkim Mistrzem...
cara Pawła I, w związku z czym zaczął on rościć sobie prawa
do tej wyspy. Bonaparte rozumował następująco: Malta
będzie i tak lada dzień stracona, warto więc oddać to, czego
się już właściwie nie posiada, kupując w ten sposób przy­
chylność Pawła. Anglia, gdy zawładnie wyspą, albo będzie
musiała oddać ją carowi (a więc ją straci), albo też odmówi
uczynienia tego i wówczas dojdzie do kolosalnej draki między
Petersburgiem a Londynem. Plan ten powiódł się w stu
procentach.
Po odmowie Murawiewa Francuzi zaczęli szukać innego
kuriera, który mógłby zawieźć carowi tym razem już dwa
listy: o jeńcach i o Malcie. Wręczono je jednemu z tych
jeńców, oficerowi Sergiejewowi, i wyekspediowano go do
Petersburga. Paweł I , wzruszony tym gestem, wpadł w za­
chwyt i natychmiast podjął inicjatywę Bonapartego. W B e r ­
linie nawiązane zostały za pośrednictwem dyplomacji pruskiej
kontakty między posłami rosyjskim (Krüdener) i francuskim
(Bernonville). Równocześnie (wrzesień 1800) car delegował
do Paryża swego adiutanta i przyjaciela, dawnego oficera
inflanckiego w służbie szwedzkiej, Sprengportena, w celu
sfinalizowania spraw poruszonych w listach.
Sprengporten, mianowany gubernatorem Malty, miał ze
zwolnionych jeńców utworzyć we Francji sześciotysięczny
korpus garnizonowy wyspy i z nim objąć Maltę w posiadanie
rosyjskie. Lecz nim do tego doszło, 28 września 1800 roku —
zgodnie z przewidywaniami sztabu francuskiego — po dwu­
dziestu sześciu miesiącach blokady i oblężenia Malta padła
i Anglicy nie tylko odmówili oddania jej carowi, lecz także
przywrócenia na wyspie rycerskiego zakonu Joannitów, który
carowi podlegał. W efekcie doszło do całkowitego zerwania
między Anglią a Rosją, czego rezultatem była wojna gospo­
darcza (od listopada 1800), a następnie zbrojna Liga N e u ­
tralnych (Rosja, Szwecja, Prusy i Dania) sformowana przez
Petersburg i wymierzona przeciw tyranii angielskiej na m o ­
rzach. Napoleon osiągnął swój pierwszy cel.
W tym czasie generał baron Joram Magnus de Spreng¬
porten przemierzał Europę, jadąc do Paryża ze wspomnianą
wyżej misją od Pawła I , a dokładniej z listem o następującej
treści: „Obywatelu Pierwszy Konsulu, nie zamierzam dysku­
tować w tym piśmie o prawach człowieka i obywatela, gdyż
każdy kraj sam sobie wybiera formę rządów. Gdy jednak
widzę na czele Francji człowieka pełnego zasług, który po­
trafi rządzić i bić się, to serce moje skłania się ku niemu. Piszę
do Ciebie, by wyrazić moje niezadowolenie z Anglii, która
gwałci wszystkie prawa narodów i którą powoduje egoizm
i prywata. Chcę połączyć się z T o b ą i położyć kres niepra¬
wościom rządu brytyjskiego".
17 grudnia 1800 roku Sprengporten dotarł nad Sekwanę.
W następnych dniach prowadził rozmowy z członkami rządu
francuskiego i z Napoleonem, który zaprosił barona na obiad
do Malmaison i wychwalał w jego obecności szlachetność
i wspaniałomyślność cara. Pierwszy Konsul wyraził też prze­
konanie, że pokój między Francją a Rosją może być zawarty
w dwadzieścia cztery godziny, jeśli tylko car przyśle sygna­
tariusza, co było zwykłą w politycznym pokerze żonglerką
słowną, jako że istniało jeszcze między oboma państwami
wiele spraw spornych (w tym na przykład sprawa organizacji
polskich, korzystających z protekcji Republiki).
Istotnym stał się fakt, że Sprengporten przekazał wspom­
niane słowa Pawłowi wraz z wiadomością, iż Bonaparte odsy­
ła mu jeńców rosyjskich... w nowiutkich mundurach, uszy­
tych przez Francuzów według wzorów rosyjskich, wraz
z bronią i sztandarami! T a bezprecedensowa w stosunkach
między państwami wojującymi (formalnie Rosja i Francja
wciąż jeszcze znajdowały się w stanie wojny) uprzejmość
wywołała olbrzymie wrażenie w całej Europie.
Zupełnie już oczarowany przez Korsykanina imperator
Wszechrosji we własnoręcznym liście zaproponował przy­
spieszenie zawarcia pokoju, wyrażając nadzieję, iż razem
zaprowadzą w Europie „ład i porządek". Napoleon zacierając
ręce powtarzał:
— Bardzo mnie kocha ten mój przyjaciel Paweł, a ja
z tego korzystam, bo on prędko jedzie, o, bardzo prędko!
T y l k o że Napoleonowi nie chodziło na razie o Europę.
Chodziło mu o Indie.
W ogóle czas już wyjaśnić, o co generalnie szło Bona­
partemu w tej grze, która bardziej niż ostrego pokera przy­
pominała towarzyski flirt. Napoleon, dokonując kolejnych
przebić, starał się osłabić wiecznie groźną Rosję wystawie­
niem jej na sztych brytyjski, i był tego bardzo bliski — starcie
floty rosyjskiej i angielskiej na Bałtyku wisiało na włosku.
Celem podstawowym było dla Bonapartego odebranie An­
glikom Indii. Nie zdołał dotrzeć tam poprzez Syrię, podjął
więc próbę dotarcia przez ziemie rosyjskie.
Indie były odwiecznym marzeniem Francji. Kolejni gu­
bernatorzy skromnych francuskich posiadłości na półwyspie:
Martin, D u m a s , L a Bourdonnais i Dupleix nie potrafili
opanować go całego, chociaż ostatniemu z nich niewiele już
brakowało do sukcesu. Bonaparte wskrzesił ten miraż.
— Europa to nędzne kretowisko! — mawiał. — T y l k o
w Azji można dokonać wielkich czynów!
Ale nie chciał zbyt otwartą propozycją spłoszyć cara —
postanowił umiejętnie go sprowokować. Flota brytyjska blo­
kowała wówczas liczne szlaki handlowe i ewentualne przebi­
cie kanału przez Suez mogłoby skrócić Rosjanom drogę na
Ocean Indyjski. T o t e ż Konsul, którego inżynierowie zajmo­
wali się tym problemem w czasie kampanii egipsko-syryj¬
skiej, napisał w jednym z listów do Pawła: „Kanał Sueski jest
już wytyczony. Realizacja będzie łatwa i nie pochłonie wiele
czasu, a korzyści z tej drogi dla handlu rosyjskiego byłyby
wprost nie do obliczenia".
Było to kolejne trafne posunięcie. Paweł I zaproponował
w odpowiedzi zbrojną, antybrytyjską wyprawę na Indie.
Napoleon tylko na to czekał. Plan akcji, własnoręcznie opra­
cowany przez cara, został przesłany do Paryża, gdzie Bona­
parte naniósł na marginesach poprawki, zbijane następnie
przez Pawła.
Według tego planu początkowo ekspedycja miała się
posuwać dwiema różnymi drogami. Armia rosyjska, nad
którą dowództwo miał objąć Knorring, maszerowałaby w kie­
runku Indii przez Chiwę i Bucharę. W drugiej wyprawie
miało wziąć udział trzydzieści pięć tysięcy żołnierzy fran­
cuskich, na czele których — zgodnie z życzeniem Pawła —
miał stanąć... pogromca Korsakowa spod Zurychu, generał
Massena. Francuzi, wyszedłszy znad R e n u , popłynęliby
D u n a j e m na statkach dostarczonych przez rząd austriacki
i u ujścia przesiedliby się na okręty, które dowiozłyby ich do
Taganrogu. Stąd odbyłby się marsz w górę D o n u do Piati¬
-Izbiankoj, przekroczenie Wołgi pod Carycynem, potem
w dół rzeki do Astrachania i dalej okrętami rosyjskimi na
perski brzeg Morza Kaspijskiego, do Asterabadu. W Astera-
badzie miało nastąpić połączenie z kilkudziesięciotysięczną
armią rosyjską Knorringa, przy czym naczelne dowództwo
miał objąć Masséna. Połączone wojska skierowałyby się przez
Herat, Ferah i Kandahar nad górny I n d u s , a stamtąd nad
Ganges.
Całą tę trasę obliczono na około sto dwadzieścia - sto
trzydzieści dni, obliczeniom tym wszelako trudno było ufać,
albowiem nie znano dokładnie proponowanej trasy indyj­
skiego rajdu — posiadane mapy sięgały zaledwie do Amu¬
-Darii. T r z e b a było zrekognoskować tę drogę. W tym celu
car nakazał atamanowi Kozaków dońskich, Orłowowi-Deni¬
sowowi, rozpocząć marsz sondażowy w kierunku Orenburga
i dalej przecierać szlak przez Chiwę i Bucharę. Zaczęto
szukać śmiałka, który mógłby poprowadzić niebezpieczny
rekonesans. Przypomniano sobie natenczas o innym atamanie
kozackim, pięćdziesięcioletnim zuchwalcu Płatowie.
Matwieja Iwanowicza Płatowa nietrudno było odszukać,
albowiem od pół roku mieszkał on, z niewiadomej mu
przyczyny, w jednej z zamkniętych cel twierdzy Petropaw¬
łowskiej. Pewnego dnia wywleczono go z lochu, zaprowa­
dzono do gabinetu carskiego i zadano jedno pytanie: czy
zna drogę do Indii? Oczywiście Płatów nie miał zielonego
pojęcia o drodze do Indii, gdyż nigdy się tam nie wybierał.
Oczywiście też odpowiedział, że owszem, zna tę drogę wy­
bornie, był bowiem na tyle inteligentny, by pojąć, że jeśli
odpowie inaczej, to wróci do więzienia i już nigdy w swym
życiu nie będzie miał okazji wybrać się w jakąkolwiek drogę,
chyba że pozagrobową. Natychmiast mianowano go dowódcą
jednego z czterech eszelonów wojska dońskiego, skierowa­
nego do Indii (wszystkie cztery eszelony liczyły dwadzieścia
dwa i pół tysiąca żołnierzy). W dniu 27 lutego 1801 roku
eszelon Płatowa ruszył znad D o n u . Francusko-rosyjski rajd
na Indie rozpoczął się.
W drugiej połowie marca kozacy Płatowa parli już przez
stepy orenburskie, marznąc niemiłosiernie i przeklinając złą
dolę. Kiedy miesiąc dobiegał końca, hen za ich plecami, na
horyzoncie ukazała się sylwetka samotnego jeźdźca. Był to
specjalny kurier z Petersburga. Dopadł ich na spienionym
koniu i wycharczał rozkaz... zawrócenia z drogi. I to rozkaz
wydany nie przez Pawła, ale przez jego syna Aleksandra!
I tak oto pojawił się w naszej relacji z pierwszej rundy gry
właściwy partner Bonapartego. Napoleonowi przez długi
czas zdawało się, że gra z carem Pawłem. Było to wrażenie
mylne, i dziwne jest, że człowiek tak inteligentny jak B o ­
naparte nie spostrzegł tego. Chociaż częściowo winą za to
można obciążyć kiepski jeszcze wówczas wywiad francuski,
to jednak Pierwszy Konsul mógłby sam dojść do tego, gdyby
na przykład zastanowił się nad następującą kwestią: dlaczego
przy tak serdecznych stosunkach, jakie łączyły go z jego
„przyjacielem" Pawłem, dyplomatom obydwu stron nie udało
się zawrzeć pokoju? Wysłany w tym celu przez cara nad
Sekwanę wicekanclerz Kołyczew nie załatwił niczego, i tak
doszło do paradoksu: w ciągu całego tego okresu przyjaciel­
skich kontaktów między dwoma władcami, Francja i Rosja —
o czym już wspomniałem — formalnie pozostawały w stanie
wojny!
Prawda wyglądała w ten sposób, że cała ówczesna dyplo­
macja rosyjska, nienawidząca cara i oglądająca się z nadzieją
na następcę tronu, torpedowała konsekwentnie wysiłki Pawła
zmierzające do zawarcia traktatu pokojowego. W pierwszych
miesiącach 1801 roku wrażenie Napoleona, że gra z Pawłem,
nie odpowiadało już w najmniejszym stopniu rzeczywistości,
jakkolwiek bowiem Paweł decydował jeszcze o kierunkach
posunięć rosyjskich, to w tym samym czasie Aleksander
podejmował już decyzję o kierunku przesunięcia ojca. D e ­
cyzja, którą podjął, wytyczała kierunek w głąb ziemi.
Dla rodziny Aleksandra było to już tradycją, jeśli nie
rytuałem. Babcia, Katarzyna I I Wielka, sięgnęła po władzę
każąc swym faworytom zamordować swego męża, cara Piotra
I I I , i oni to „zdiełali" ochoczo (otruli i dodusili cara serwetą
podczas libacji w roku 1762), ona zaś odegrała przed naro­
dem i światem komedię wdowiego „nieutulenia w żalu".
Panując, toczyła wielką grę o Polskę i popełniła tu fatalny
błąd: miast utrzymać ów priwiślański kraj w całości — jako
rosyjskiego raba, quasi-gubernię rosyjską — pozwoliła go
rozkawałkować, to znaczy oddała dwie z trzech części tortu
Prusakom i Austriakom. Błąd niewybaczalny; takiego przy­
najmniej zdania były potężne kręgi dworskie. Cytowany już
X I X - w i e c z n y kronikarz, Falkowski, pisał o tych kręgach:
„ludzie, którzy wielką rolę odgrywali za K a t a r z y n y " , i dodał:
„Uznawali oni za wielki błąd z jej strony, że przystała na
podział Polski z sąsiednimi mocarstwami, kiedy, jak to sami
widzieli, bardzo łatwo jej było Polskę całą pod nikczemnym
Stanisławem Augustem połączyć z państwem rosyjskim". Za
błędy się płaci. Katarzyna umarła w roku 1796 w wychodku.
Oficjalnie — na skutek apopleksji. Nieoficjalna wersja m ó ­
wiła co innego: „Według tej wersji śmierć Katarzyny była
okrutnym mordem, bo siedzenie ustępu miało sprężynę
i ukryte w poduszce noże. Cesarzowa, osuwając się na
siedzenie, całym ciężarem swym wbiła się na ostrza" (W. Gą¬
siorowski, „ K r ó l o b ó j c y " ) . Gąsiorowski słusznie zauważył, iż
jest to wersja mordu tak niezwykła, że aż przez to budząca
wiarę, „bo plotka wybrałaby formę powszedniejszą" (np.
truciznę). Rosjanom nigdy nie brakowało fantazji: czyż car
Piotr Wielki nie zamordował swego syna wbijając mu w od­
bytnicę rozpalony do białości pręt z żelaza? Wracając do
zgonu Katarzyny — jest w nim element zemsty pohańbio­
nego tronu Lechitów, bo sedes, na którym zdechła caryca,
był wykonany z autentycznego fotela tronowego polskich
królów. Udławić się zdobyczą można nie tylko przez otwór
gębowy.
Wielki Książę Aleksander Pawłowicz kochał swoją wielką
babkę, a ojca, tak jak ona, nienawidził. Po wstąpieniu Pawła na
tron poczuł się oszukany i okradziony, wiedział bowiem, że
ten fotel babcia Katarzyna przeznaczyła dla niego. Kiedy miał
dziewiętnaście lat, posłała mu pewne tajne akta, za które
wylewnie dziękował („Nigdy chyba nie potrafię wyrazić mej
wdzięczności za zaufanie, jakim Wasza Cesarska M o ś ć ra­
czyła mnie zaszczycić"). Akta te zawierały supertajny dopi­
sek w formie „wskazania" dla Aleksandra. Historycy nie
znają jego treści, gdyż takie „wskazania" natychmiast się
likwiduje, są jednak przekonani, że była to rada usunięcia
Pawła, gdyby chciał się wepchnąć na tron po śmierci Kata­
rzyny.
Jak wiemy, Pawłowi udało się tego dokonać, zaś jego
synowi nie udało się przeszkodzić mu w tym. A to dlatego, że
nie miał on jeszcze wokół siebie zdecydowanej na wszystko
opryczniny, Paweł zaś nie zdążył jeszcze dać się boleśnie we
znaki wszystkim razem i każdemu z osobna. Wykazał jednak
dużo zapału w tej mierze i już po czterech latach cała
Rosja podzielała synowską nienawiść do dzikich wybryków
i żołdackich manier imperatora. Było to klasyczne sprzę­
żenie zwrotne — lud nienawidził swego cara, gdyż car
nienawidził swego „sobaczego n a r o d u " . Z kolei szlachta
i duchowieństwo nienawidzili go za demokratyczną równość,
jaką zaprowadził wśród wszystkich bez wyjątku swych pod­
danych — polegała ona na rozciągnięciu na panów i po­
pów kary knuta, będącej uprzednio przywilejem samych
włościan.
Popisy Pawła miały — trzeba przyznać — sporą klasę,
przejawiającą się w ekstremalności wystąpień. „Siec bez
litości!" — ryczał przy cudzoziemskich dyplomatach o każ­
dym, kto mu się przestał podobać, a swojej żonie i synom
wykrzywiał się małpim zwyczajem i pokazywał język wobec
całego dworu. D o łóżek swych metres miał zwyczaj wkraczać
w galowym stroju Wielkiego Mistrza Kawalerów Maltań­
skich, zaś pewnego razu, rycerską modą, wyzwał po prostu na
ubitą ziemię wszystkich monarchów europejskich i ich mini­
strów. Jego drugi syn, Wielki Książę Konstanty, odezwał się
w związku z tym do Adama Czartoryskiego:
— M ó j ojciec wyda! wojnę zdrowemu rozsądkowi, z moc­
nym postanowieniem, że pokoju nigdy nie zawrze.
Konstanty silił się na dowcipy, gdyż nic innego nie miał
do roboty — jemu korona „nie groziła". Co innego Alek­
sander, przekonany, że tylko jemu się ona należy.
W początkach roku 1801 wicekanclerz do spraw zagra­
nicznych, hrabia Panin, niby przypadkowo spotkał w łaźni
młodego carewicza i przekonał go (bez trudu), że nieobli­
czalnego Pawła trzeba usunąć. Oczywiście, nie zrobi mu się
żadnej krzywdy, tylko uwięzi gdzieś daleko w luksusowych
warunkach. Oczywiście. Obaj panowie spojrzeli sobie w oczy
szczerze i uczciwie. I wszystko było jasne.
Na czele spisku stanęli: gubernator wojskowy Petersbur­
ga, hrabia Piotr Pahlen oraz generał Levin Bennigsen. W t a ­
jemniczonych było sześćdziesięciu ludzi, przy czym elitę
stanowili tradycyjnie już oficerowie gwardii: książę Piotr
Wołkoński, książę Jaszwił, bracia Platon i Mikołaj Zubowo¬
wie, książę Aleksander Golicyn i hrabia Uwarow. Następca
tronu był jedynie „wtajemniczony".
Byli sobie wzajemnie potrzebni. Oni jemu do wykonania
brudnej roboty. On (a konkretnie jego wpółudział w przy­
gotowaniach do zamachu) im dla poczucia bezpieczeństwa.
Gdyby działali na własną rękę, mógłby ich potem, już jako
car, powywieszać za mord i w ten sposób odsunąć od siebie
wszelkie podejrzenia o ojcobójstwo. Związany z nimi, nie
będzie próbował uczynić tego, gdyż wówczas zaczęliby
„sypać". T y l e wzajemnego zrozumienia, naprawdę wszystko
jasne.
I łatwe, gdyż właściwie car Paweł był zupełnie osamot­
niony. Miał przy sobie już tylko dwóch powierników:
eks-balwierza Kutaisowa, awansowanego na dygnitarza za
zorganizowanie imperatorowi haremu, oraz jezuitę Grubera.
Ci dwaj nie mogli go obronić. Był jeszcze co prawda nie­
zmiennie wierny Pawłowi sadysta Arakczejew, ale car akurat
pogniewał się na niego i wypędził ze stolicy.
Datę zamachu ustalono na dwudziestego trzeciego marca.
Wilgotne ściany Pałacu Michajłowskiego — ponurej, zimnej
twierdzy cara Pawła — miały uszy i od kilku dni wiedziały
o tym, co się szykuje. Nie wiedział tylko imperator. D o
ostatniej chwili życie dworskie toczyło się ustalonym trybem.
Co dzień odbywały się rewie i hauptparady na Polu M a r ­
sowym lub na placu przed Pałacem Zimowym, a w Michaj¬
łowskim nudne, zakute w gorset etykiety „ansamble", na które
wszyscy zaproszeni musieli się stawiać pod groźbą ciężkich
kar; przyjmowano uroczyście zagranicznych posłów i skwap­
liwie spełniano wszelką wolę carską.
22 marca, w przeddzień ataku, odbył się w Pałacu Mi¬
chajłowskim wielki bal. Jeden z naocznych świadków wspo­
mina, że stojący na warcie w pokojach cara oficerowie pułku
Siemionowskiego — pułku spiskowców, drżeli ze strachu,
kiedy Paweł obok nich przechodził.
Czy car niczego się nie domyślał? Domyślał się wcze­
śniej, może na skutek jakiegoś przecieku, lecz Pahlen, któ­
remu zdradził swe obawy, uspokoił go sprytnie. Na temat
tego uspokojenia są dwie wersje. Pierwsza mówi, iż Pahlen
z zimną krwią odparł:
— Wiem o tym spisku, najjaśniejszy panie, gdyż sam
należę do niego.
I przekonał cara, że trzeba jeszcze zaczekać z areszto­
waniami, aby rozpracować całą siatkę spiskowców — on po
to się do nich przyłączył.
Według drugiej, bardziej chyba prawdopodobnej wersji,
Pahlen załatwił sprawę dowcipem:
— Spisek? T o rzecz niemożliwa, najjaśniejszy panie!
Gdyby istniał spisek, ja pierwszy wziąłbym w nim udział.
W każdym razie wiadomość od Pahlena, iż car coś
przewąchał, pozwoliła spiskowcom nakłonić Aleksandra do
zgody na przyspieszenie ataku.
Dwudziestego trzeciego marca pogoda była podła. M ż y ­
ło. Od samego rana Pahlen zawracał imperatorowi głowę
kilkugodzinnym raportem i tak tym gadaniem o jakichś
nieporządkach w mieście zmęczył Pawła, że ten nie chciał
już potem nikogo przyjąć. Zamknął się u siebie i czekał na
Arakczejewa, którego chciał mianować gubernatorem Peter­
sburga na miejsce Pahlena. Ale Arakczejew nie przybywał...
Car przez długi okres żywił pełne zaufanie do Pahlena,
gdyż ten spełniał jego rozkazy z precyzją automatu. G d y
np. kazał Pahlenowi „zmyć głowę" księżnej Golicynowej,
czyli obrugać ją, generał udał się do księżnej, zażądał mied­
nicy, gorącej wody i mydła, po czym literalnie wypełnił
rozkaz monarchy. L e c z teraz, chociaż uspokojony w kwestii
zamachu, car instynktownie stracił zaufanie do sługi, czuł,
że za jego plecami Pahlen knuje jakąś intrygę. Zrozumiał, że
wyrzucenie Arakczejewa ze stolicy było błędem i że tylko
przy nim będzie się czuł bezpieczny. Wysłał do wiernego
psa sztafetę z rozkazem natychmiastowego powrotu i dwu­
dziestego trzeciego marca dziwił się, że Arakczejewa jeszcze
nie ma.
Fanatyczny antyliberał, generał hrabia Aleksy Andreje¬
wicz Arakczejew, zawsze prosty jak kij, zjeżony, patrzący
wilkiem, o zaciętych ustach i wściekle latających nozdrzach,
uchodził za człowieka o nieugiętej energii. Drżeli przed
nim wszyscy, po cichu nazywano go „potworem, buldo­
giem i hieną". Sztafeta od Pawła zastała go w dobrach
Gruzin pod Nowgorodem, zaledwie sto wiorst od stolicy.
Miejscowość ta zasłynęła w Rosji ze względu na tragiczną,
nawet jak na ówczesne czasy, sytuację tamtejszych pańsz­
czyźnianych muzyków, których Arakczejew i jego rozpustna
nałożnica-Cyganka zmuszali do pracy ponad siły i dręczyli
okrutnymi karami. Kiedy miarka się przebrała, zrozpaczeni
chłopi napadli na Cygankę i udusili ją, a wówczas ich
„ b a r y ń " wyrżnął całą wieś. T e n człowiek mógł rzeczy­
wiście uratować Pawła i spiskowcy dobrze o tym wie­
dzieli.
Arakczejew zdążył przybyć na czas, gdyż zameldował się
na rogatkach Petersburga dwudziestego trzeciego marca, lecz
tam został zatrzymany z rozkazu gubernatora Pahlena. W ten
sposób zablokowali „buldoga", a nieświadomy niczego car
dalej czekał, nie chcąc nikogo widzieć. Był to jego kolejny
błąd, nie dopuścił bowiem do siebie nawet ojca Grubera,
który podobno dowiedział się w ostatniej chwili o zamachu
i przybiegł z ostrzeżeniem.
Dopiero wieczorem Paweł zasiadł do kolacji z dziewię­
tnastoma dygnitarzami i synem Aleksandrem. Synalek miał
świadomość, że to „ostatnia wieczerza" i nie mógł niczego
przełknąć.
— Cóż to się z tobą dzieje? — spytał Paweł.
— Najjaśniejszy panie — odparł carewicz drżącym gło­
sem, z oczami wbitymi w talerz — ja... ja... nie czuję się
dzisiaj zupełnie dobrze.
— T o idź do lekarza! Wszelkie dolegliwości należy dusić
w zarodku, by nie przeradzały się w poważne choroby! —
zakończył imperator.
Sam jednak nie potrafił zdusić w zarodku dolegliwości,
która miała przerodzić się jeszcze tej samej nocy w śmiertelną
„chorobę". Po kolacji wstał i nie żegnając się z nikim pomasze­
rował do swych prywatnych apartamentów. Towarzyszyli mu
generał-adiutant Uwarow i ulubiony pudel Szpic. W drzwiach
sypialni Szpic zaczął się łasić do stojącego na warcie puł­
kownika Sabłukowa. Paweł odpędził psa kapeluszem i wark­
nął do Sabłukowa:
— Wszyscy jesteście jakobinami!
Stojący za plecami cara Uwarow uśmiechnął się złośli­
wie.
Skąd znane są te szczegóły? Głównie z rękopiśmienni¬
czych pamiętników (scena przy wieczerzy ze wspomnień
księcia Jusupowa, ta w drzwiach z zapisków N . A. Sab łu¬kowa), podobnie jak więks
Nie będę, a przynajmniej rzadko, powoływał się na źródła
w tej książce, która nie jest pracą naukową. W tym jednak
przypadku dla przykładu podam jedno ze źródeł, z których
znamy kulisy zamachu na Pawła I. Otóż na życzenie cara
Mikołaja I I historyk S. A. Panczulidzew opisał śmierć Pawła,
korzystając z udostępnionych mu materiałów tajnego archi­
wum Romanowów, głównie z nie wydanych pamiętników
Jusupowa, Sabłukowa, Pahlena i frejliny Barbary Protaso¬
wowny, z dziennika lejb-medyka carowej Marii Fiodorowny,
Ploetza, z papierów dowódcy Siemionowców, Deprerado¬
wicza, oraz z korespondencji wybitnych spiskowców. Pracę
Panczulidzewa odbito w roku 1901 w Petersburgu w dziesięciu
egzemplarzach, na prawach „rukopisi", tylko do użytku
członków domu panującego. Szczęśliwym zbiegiem okolicz-
ności jeden z tych egzemplarzy trafił do rąk biskupa Michała
Godlewskiego, który wykorzystał zawarte tam informacje.*
Powróćmy teraz do nocy z dwudziestego trzeciego na
dwudziesty czwarty marca, podczas której Pałac Michaj¬
łowski „strzeżony" był przez trzeci batalion elitarnego pułku
Siemionowskiego. Zaledwie car usnął, obudziło go walenie
w drzwi. Spiskowcy, z których większość była pijana, wyła­
mali drzwi i wdarli się do sypialni.
Poniewieranie carem zaczęło się od próby zmuszenia go,
by podpisał abdykację, skończyło zaś jatką, do której Pahlen
miał judzić, krzycząc:
— Nuże, czemu stoicie?! Chcecie mieć jajecznicę bez
stłuczenia jaja?!
Równie stanowczo judził Bennigsen. K t o pierwszy ude­
rzył, nie wiadomo. Wiadomo, że Zubow pierwszy rąbnął cara
w skroń masywną złotą tabakierką, przewracając go na
podłogę, ale jedne źródła podają, że był to Mikołaj Zubow,
inne zaś, że braciszek — Platon Zubow. Potem skoczyło kilku
„odważnych" naraz i rozpoczęli dziką kanonadę uderzeń:
szpady, kolby, pięści, buty... Jeden z braci Zubowów, zmę­
czony mordowaniem, wyszedł do sąsiedniego pokoju i dołą­
czył do czekającego tam Bennigsena, który z zainteresowa­
niem przyglądał się obrazom na ścianach. Tymczasem mord
trwał — nie tak łatwo jest wypędzić zatwardziałego ducha
z ciała katowanej ofiary. Zubow, nie podzielając upodobań
Bennigsena do sztuk plastycznych, czekał przy oknie, bębnił
palcami po szybach i powtarzał zniecierpliwionym głosem:
— Boże m ó j , jak ten człowiek krzyczy!... T o nie do
zniesienia!
W efekcie ciężkiego zbiorowego wysiłku Jego Cesarska
M o ś ć upodobnił się do połcia mięsa w rzeźnickiej jatce:
rozpłatana pierś, czaszka rozszczepiona na pół, a zdawało się,
że jeszcze drga! Wobec tego doduszono go szarfą od jego

* M . Godlewski — „Cesarz Aleksander I jako m i s t y k " , Kraków 1923. Jest to


jedna z kilku prac źródłowych, które wykorzystałem do opisu śmierci Pawia. Sama ona
nie wystarczała, gdyż Panczulidzew bał się podać szczegóły zabójstwa, Godlewski zaś
w ogóle opuścił (pewnie z przyczyn cenzuralnych) straszliwą scenę i skupił się na
faktach poprzedzających ją i następujących po niej.
własnego orderu, po czym któryś z morderców wskoczył
ofierze na brzuch i począł deptać, „aby prędzej wyrzygał
duszę". Na koniec pijacki szał radości, tańce, ochrypłe
śpiewy i kopanie trupa.
Aleksander „spał mocno i niczego nie słyszał". Dziwne,
bo spał niedaleko, w tym samym pałacu, na parterze, a krzyki
jego ojca rozsadzały mury. Po dwakroć dziwne, gdyż to on
właśnie wyznaczył rozspiskowany trzeci batalion Pułku Sie¬
mionowskiego do pilnowania gmachu tego dnia. Po trzykroć
dziwne, albowiem na kilka godzin przed mordem, o szóstej
wieczorem, hrabia Pahlen złożył mu raport o ostatnich
szczegółach przygotowanego zamachu. I po raz czwarty
dziwne, że spał... w butach i w ubraniu!
W chwilę przed północą zdyszany, z przekrwionymi
oczami, wpadł do komnaty carewicza jeden ze zbirów, pra¬
porszczyk Półtoracki, i krzyknął (słuszniej byłoby użyć wy­
razu: zameldował):
— Stało się!
— Co się stało? — zapytał Aleksander z głupia frant.
— Car nie żyje!
„ M a k b e t " się przypomina. Zaczął się wielki teatr w wy­
konaniu wielkiego aktora. Była to kreacja zaiste godna Oscara.
Zaraz po Półtorackim zjawił się Pahlen i z jego ust
Aleksander po raz pierwszy usłyszał swój nowy tytuł: Wasza
Cesarska M o ś ć . Ogarnął się pospiesznie i poszedł przyjąć
spiskowców, lecz po drodze uświadomił sobie, że byłoby to
zbyt ordynarnym „faux p a s " . Wobec czego wpadł w spazm,
mało nie zemdlał i został odniesiony w objęcia małżonki.
Cały czas płakał, przynajmniej wtedy, kiedy byli świadko­
wie — oni pozostawili te informacje. Pahlen uspokajał go
z sarkastycznym uśmiechem:
— Bądźże mężczyzną, Najjaśniejszy Panie! Patrzą na nas!
Rankiem nowy car udał się z matką do sypialni ojca. Dwie
woskowe świece paliły się na nocnym stoliku pod ścianą,
obok polowego łóżka, na którym spoczywał nieboszczyk.
Zdążono go już ubrać w granatowy mundur, na nogi zarzu­
cono wojskowy płaszcz, wetknięto w dłonie złotą ikonę,
ufryzowano, pokryto twarz różem i bielidłem. Ale róż i bie-
lidlo nie zatarły śladów mordu. Przez czoło trupa biegła sina,
głęboka szrama, usta, nos i powieki były straszliwie obrzękłe,
dlatego zaraz potem nakryto twarz zmarłego muślinem.
Wśród koronek i batystów żabotu na szyi czerwieniała oskar¬
życielsko pręga po szarfie. Caryca padła ze szlochem na mary
i zaczęła całować ręce męża...
T e g o samego dnia Aleksander opuścił na zawsze spla­
miony krwią pałac i przeniósł się do Zimowego. Wkraczając
tam powłóczył nogami i łkał. Czyż nie był „Talmą P ó ł n o c y ? "
A nawet gdyby nie był — młodzieńcza wrażliwość i nagły
atak wyrzutów sumienia nie mogły nie wywołać w nim szoku.
Apologeci Aleksandra I próbowali później, za pomocą
mętnych „świadectw" z drugich i trzecich ust (np. to, co na
temat zamachu powiedział francuski hrabia Langeron, któ­
remu z kolei powiedział to Pahlen itd.), oczyścić go z zarzutu
ojcobójstwa. Daremny trud. Żaden z poważnych historyków
nie dał się na to nabrać, tak jak nikt w ówczesnej E u r o ­
pie nie dał się nabrać na oficjalny komunikat Petersburga
o śmierci Pawła Piotrowicza na apopleksję. Francuski mini­
ster spraw zagranicznych, Karol Maurycy Talleyrand, sko­
mentował go złośliwie:
— Mogliby już Rosjanie wymyślić jakąś inną chorobę
dla pozorowania śmierci swych władców.
Na wieść o zamachu Napoleon wykrzyknął:
— Anglicy chybili w Paryżu * , lecz trafili mnie teraz
w Petersburgu!
Był przekonany, że mord inspirował wywiad brytyjski,
lecz tego jego przekonania do dzisiaj nie można poprzeć ani
jednym dokumentem, co dobrze świadczy o Anglikach,
mistrzach dyskretnego działania, i co wcale nie musi ozna­
czać, że Bonaparte się mylił. Szeptano wówczas wśród R o ­
sjan o magicznym brytyjskim złocie, które nie takie cuda
potrafiło czynić, a szeptano dlatego, że w fazie przygotowań
rozliczne nici spisku jakoś raz po raz zbiegały się u pięknej
siostrzyczki Zubowów, Olgi Żerebcowej, przez zupełny przy­
padek kochanki brytyjskiego posła w Petersburgu, pana

50
Withwortha... Lecz wśród kuchcików smażących „jajecz­
n i c ę " butami i pięściami w sypialni cara nie było żadnego
syna Albionu, tak jak i nie było Aleksandra, który jedynie dał
zgodę, bo postanowił samemu zająć krzesło po rosyjskiej
stronie stolika gry z Korsykaninem.
Mógł zresztą Aleksander oczyścić się z zarzutów karząc
przykładnie morderców. Ale, jak wiemy — nie mógł. Jego
były nauczyciel, idealista Laharpe, napisał doń ze Szwajcarii:
„Nie wystarcza, że masz Najjaśniejszy Panie czyste sumienie
i że ci, którzy mają zaszczyt Cię znać, są o tym przekonani.
Wszyscy powinni wiedzieć, Najjaśniejszy Panie, że karzesz
każdą zbrodnię, gdziekolwiek by miała miejsce. Zamordo­
wanie cesarza, we własnym pałacu, pośród najbliższej rodzi­
ny, pozostając bezkarnym gwałciłoby prawa boskie i ludzkie,
obniżałoby godność monarszą. T r z e b a raz skończyć w Rosji
z tym stale bezkarnym mordowaniem carów, często nawet
wynagradzanym, z tym skandalem krążącym jak złowroga
mara wokół carskiego tronu i czyhającym na następną ofiarę".
Spójrzmy, jak to nieutulony w żalu syn, publicznie
demonstrujący swą bezbrzeżną rozpacz („Nie, to niemożli­
we!... mojego bólu nie da się ukoić! Jak wy możecie żądać,
żebym przestał cierpieć?! T a k będzie zawsze!...") — jak
posłuchał swego naiwnego wychowawcy.
Dwaj panowie P. — „mózgi" zamachu, hrabiowie Pahlen
i Panin — zatrzymali swe wysokie stanowiska przy dworze
i dopiero kiedy caryca-matka, Maria Fiodorowna, zaczęła
dostawać drżączki na ich widok, w obawie przed skandalem
udzielono im dyskretnej rady, by wyjechali do swych ma­
jątków. Nikt ich tam nie niepokoił, a łaska monarchy nie
przestała ich dosięgać.
Budzącego powszechną grozę upiora tej nocy, generała
Bennigsena, którego J ó z e f de Maistre nazwał „szefem-mor¬
dercą", natychmiast po morderstwie mianowano gubernato­
rem Litwy i awansowano na generała kawalerii. Od roku 1807
kariera jego nabrała jeszcze większego przyspieszenia.
Książę Piotr Wołkoński otrzymał w nagrodę kolejno sta­
nowiska: generała, adiutanta cara, szefa sztabu głównego
i wreszcie członka Rady Państwa. Był odtąd na zawsze przy-
jacielem i jednym z najbliższych powierników Aleksandra.
Nic dziwnego, że hrabina de Bonneuil — szpieg francuski
na dworze carskim — pisała z Petersburga do napoleońskie­
go ministra policji, Fouchego: „Mówią u nas, że gdy młody
cesarz wychodzi, to przed nim idą siepacze dziada, za nim
mordercy ojca, a obok ci, którzy wnet dobiorą się do niego
samego".
Aleksander robił jednak wszystko, co tylko można, by
obłaskawić swych zbyt krewkich dworaków, a już najbardziej
rozpieszczał morderców tatusia. Taki na przykład hrabia
Uwarow, jeden z głównych demonów krwawej nocy, został
bezzwłocznie mianowany generałem-adiutantem i stał się
nieodłącznym domownikiem imperatora, towarzyszem jego
zabaw i spacerów, tak faworyzowanym, że nazywano go
„beniaminkiem rodziny carskiej".
Można by tę listę mnożyć o dalszych głaskanych spi­
skowców, lecz szkoda miejsca. Ważne jest to, że dla Napo­
leona sytuacja zmieniła się jak za dotknięciem różdżki złego
czarnoksiężnika. Przebijał bardzo wysoko, licząc na swoje
karty, ale gdy Aleksander sprawdził, okazało się, że nie są
one wystarczająco silne. Kozacy zostali odwołani ze szlaku
nad Ganges i Rosja pogodziła się z Anglią. Cały miraż in­
dyjski za sprawą kilku morderców legł w gruzach.
Mały odwet wziął sobie Napoleon w roku 1804, kiedy to
Aleksander głośno potępił „ohydny m o r d " na porwanym
przez Francuzów znad granicy (z Badenii) i rozstrzelanym
w Vincennes księciu d'Enghien, który spiskował z Angli­
kami. Paryski „ M o n i t o r " odpowiedział carowi złośliwym
pytaniem, które stało się sławne w całej Europie, a którego
Aleksander nigdy Napoleonowi nie zapomniał:
„Gdyby rząd rosyjski był powiadomiony, że mordercy
cara Pawła I znajdują się o milę od granicy państwa, czy nie
pospieszyłby schwytać ich i ukarać?".
Ale to było już poza stolikiem. Na nim Korsykanin
przegrał pierwszą, jednorozdaniową rundę gry, w środku
nocy z dwudziestego trzeciego na dwudziesty czwarty marca,
i nie mógł tego kwestionować — mógł już tylko lepiej nastroić
się do następnej rundy.
RUNDA

Runda szeregowców i podoficerów


(Rozdanie decydujące pod Austerlitz)

KRUCJATA UWIEDZIONYCH DZIECI


T a druga runda trwała pięć lat i zanim nastąpił finał
w postaci wielkiego rozdania z wielkimi kartami w rę­
kach obydwu partnerów, miało miejsce kilka poślednich
rozdań o efektach w znikomym stopniu rzutujących na losy
gry. T a k już jest w pokerze — nie w każdym rozdaniu
dochodzi do potężnego starcia, gdyż raz jeden, a raz drugi
partner dysponuje zbyt słabą kartą, by zaakceptować wysoką
licytację. Dopiero gdy figury po obu stronach w jednym
momencie ułożą się w znaczące kombinacje, następuje wielka
gra.
Przygotowanie do tej drugiej rundy rozpoczęło się od
wzajemnych duserów — obaj panowie wiedzieli, jak istotną
rolę odgrywają dobre maniery przed zasiądnięciem do sto­
lika. Tragedia cara Pawła była już przeszłością, tak jak
i problemy z nią związane; wszystko zaczynało się od nowa.
A poza tym młody car, rozliberalizowany przez Laharpe'a,
czuł swego rodzaju podziw dla „obywatela B o n a p a r t e " ,
w którego umiłowanie demokracji nie wątpił, podobnie jak
nie wątpił w swoje.
Napoleonowi, chcącemu uporządkować sprawy wewnę­
trzne, bardzo zależało na rychłym zawarciu pokoju z Rosją.
T o t e ż już 2 6 kwietnia 1801 roku napisał do Aleksandra list
w tej sprawie, dość oszczędny w sformułowaniach, lecz i nie
wolny od kurtuazji. Zaufany oficer Bonapartego, Duroc
(późniejszy wielki marszałek dworu), który przywiózł ten list
w maju do Petersburga, usłyszał od cara następującą odpo­
wiedź:
— M o i m jedynym pragnieniem był zawsze związek
Francji i Rosji. Bardzo bym chciał porozumieć się bezpo­
średnio z Pierwszym Konsulem, którego szczery charakter
jest mi dobrze znany.
Jak z tego widać — wielce specyficzny, wziąwszy pod
uwagę jego „szczerość", język międzynarodowej dyplomacji
nie był już obcy młodemu imperatorowi. Kolejny wysłannik
z Paryża, Caulaincourt, usłyszał jeszcze większą porcję po­
chlebstw, łącznie z życzeniem „wiecznego aliansu pomiędzy
Francją a R o s j ą " .
W tej sytuacji przygotowanie traktatu nie nastręczało już
trudności i pokój — ustalający podział stref wpływów na
kontynencie i zobowiązania do nieingerencji w nie swoją
strefę — został zawarty 8 - 1 0 października 1801 roku w Pa­
ryżu. Obie wysokie układające się strony potrzebowały czasu
na nabranie oddechu do rozpoczęcia kolejnego pojedynku.
Właśnie ten czas został nazwany dowcipnie przez Aleksandra
„wiecznością". W Petersburgu obliczano tę wieczność na
około dwóch do czterech lat.
T a j n e przygotowania do wojny rozpoczął Aleksander
w roku 1802. Nie przewidział jednak, że w tym czasie fran­
cuska instytucja wywiadu i kontrwywiadu nie jest już taką
ślepą kurą, jak za czasów Pawła. W roku 1803 francuski
Gabinet Secret oraz tzw. Cabinet Noir * wykryły, iż jego

* Cabinet Secret ( T a j n y Gabinet) — wywiad i kontrwywiad wojskowy. Cabinet


Noir (Czarny Gabinet) — kontrwywiad poczty francuskiej, kontrolujący dyskretnie
korespondencję, w tym także, a raczej przede wszystkim, dyplomatyczną.
ekscelencja ambasador Rosji w Paryżu, hrabia Morkow, jest
na tyle bezczelny, że nie tylko pod samym nosem władz
Republiki spiskuje z Anglikami i z rojalistowską frondą,
próbując wciągnąć do swej siatki wywiadowczej wybitne
osobistości urzędowe, lecz również bierze aktywny udział
w produkowaniu i rozsiewaniu po całej Francji obelżywych
pamfletów wymierzonych w Pierwszego Konsula. Rojali¬
stowski emigrant i szpieg na usługach Morkowa, niejaki
Christine, został aresztowany i wrzucony do lochu w T e m p i e
pod zarzutem udziału w przygotowywanym przez rojalistów
zamachu na Napoleona. Rozwścieczony Konsul wezwał
Morkowa na oficjalną audiencję i ryknął nań:
— Nie będziemy z cierpliwością baranów znosić podob­
nych wybryków rosyjskich! Nie zawaham się aresztować
każdego, kto będzie działał przeciwko interesom Francji!
Ostrzeżenie było bardziej wyraźne niż eleganckie, toteż
car natychmiast odwołał Morkowa (zastąpiono go Oubrilem),
udekorował go ostentacyjnie wstęgą Św. Andrzeja i wysto­
sował ostry protest do Paryża. Potem dopiero dał „oby­
watelowi K o n s u l o w i " lekcję arystokratycznych dobrych ma­
nier. Któregoś dnia odwrócił się do idącego za nim amba­
sadora Francji w Petersburgu, generała Hedouville'a, i po­
wiedział z zabójczym uśmiechem:
— Czemu pan się trzyma z tyłu, panie Hedouville?
Proszę się zbliżyć bez obaw, nie urządzę panu takiej sceny,
jak pański Pierwszy Konsul mojemu ministrowi w Paryżu.
Odtąd skończyły się dusery, a zaczęła eskalacja kopnia­
ków. W roku 1803 Napoleon podminowuje gospodarkę rosyj­
ską, „wstrzykując" w nią tony fałszywych rubli produkowa­
nych w Paryżu. Jednocześnie (październik 1803), podczas
rozmowy z nic nie znaczącym Polakiem, demonstracyjnie
potępia rozbiory Polski i całokształt polityki rosyjskiej. O d ­
powiedzią było rosyjskie potępienie w roku 1804 „ohydnego
m o r d u " na księciu d'Enghien. Odpowiedzią na tę odpowiedź
stała się cytowana przeze mnie szydercza notka w „ M o n i ­
t o r z e " a propos „apoplektycznego ataku" cara Pawła I.
Rozgniewany Aleksander zapytał szorstko jakim prawem
Francja postępuje sobie samowolnie na terenie Piemontu
i Niemiec, na co Bonaparte odpowiedział również pytaniem:
co uprawnia Rosję do zabierania głosu w tej sprawie, jeśli
Niemcy same milczą? Wówczas Petersburg kategorycznie
zażądał ni m n i e j , ni więcej, tylko: wycofania się wojsk
francuskich z Neapolu, wypłacenia królowi Sardynii odszko­
dowania za utratę Piemontu, zwrócenia Hanoweru i nadania
Rosji decydującej roli w regulowaniu spraw włoskich. N a ­
poleon hurtem wyrzucił te skromne żądania do kosza, Alek­
sander odwołał Oubrila, i nastąpił już nie tylko praktyczny,
lecz i urzędowy kres sielanki Franco-Russe.
Wszystkie wyżej wymienione prztyczki i uderzenia spo­
wodowały nienawiść Aleksandra do Francji. Podstawową
przyczyną jego osobistej nienawiści do Napoleona stało się
co innego, a mianowicie fakt, iż ten „korsykański parwe¬
niusz", ten „obywatel"-spadkobierca „świętokradczej rewo­
l u c j i " , którego i tak dość długo tolerowało się i nawet
wymieniało się z nim uprzejme listy, o ś m i e l i ł się
k o r o n o w a ć ! I to podwójnie: w Paryżu, na cesarza,
a w Mediolanie — starą żelazną koroną Longobardów — na
króla Włoch! T e g o car nie mógł ścierpieć. Powoli zdrowiał
z liberalnej choroby, którą zaraził się od Laharpe'a.
Przygotowania do wojny i montowanie nowej antyfran­
cuskiej koalicji rozpoczął Petersburg, tradycyjnie już na bazie
brytyjskiego złota (w pokerze można grać za cudze pieniądze,
nie jest to zabronione), jeszcze przed oficjalnym zerwaniem
stosunków dyplomatycznych z Paryżem. Wymędrkowany
w Londynie przez Pitta i Nowosilcowa plan zakładał wcią­
gnięcie do aliansu Austrii i Prus. Żaden z tych krajów nie
miał jednak ochoty nadstawiać łba pod miecz „boga w o j n y " .
Austrię udało się, po długotrwałym oporze Wiednia, za¬
szantażować i zmusić * . W ten sposób car uzyskał mocną, jak
sądził, kartę w tej rundzie.
Prusy wymigiwały się o wiele skuteczniej, wobec czego
namówiony przez Czartoryskiego (rosyjskiego ministra spraw

* Z rozkazu Aleksandra, Czartoryski zagroził Wiedniowi nieuznaniem tytułu


monarszego cesarza Franciszka i oświadczył twardo, że „w przyszłej wojnie nie będzie
tolerowana w E u r o p i e niczyja n e u t r a l n o ś ć " .
zagranicznych) Aleksander postanowił zmusić je orężem,
w ramach tak później przeklinanego przez historiografię
pruską „Czartoryskis Mordplan gegen Preussen" (zakładał
on między innymi wskrzeszenie Polski). Licytacja zaczęła się
stawać gorąca.
W mroźny poranek 21 września 1805 roku, po uroczy­
stym nabożeństwie przed ołtarzem Matki Boskiej Kazańskiej
(i po odbytej dwa dni wcześniej „konsultacji" z „bożym
człowiekiem" Seliwanowem) Aleksander wyruszył z Peters­
burga za swymi, już od pewnego czasu będącymi w drodze,
wojskami na zachód. W końcu września dotarł do Puław;
zatrzymał się w pałacu Czartoryskich i balował tam przez
piętnaście dni wśród oczarowanych nim pięknych Polek oraz
Polaków, którzy, oszołomieni wizją zmartwychwstania o j ­
czyzny, zbiegli się doń zewsząd i całowali go po rękach za
przyrzeczenie. Złożył im to przyrzeczenie w chwili wzru­
szającej szczerości: tak, Prusy zostaną przez niego zmiaż­
dżone, a wolna Polska odbudowana!
Wytrawny i nigdy nie nasycony „women-killer", jakim
był Aleksander, z całowania polskich dam niewątpliwie czer­
pał dużą przyjemność. Natomiast pocałunki, jakimi obdarzali
go polscy entuzjaści, nie wyszły im na zdrowie. Oto bowiem,
gdy rosyjski poseł w Berlinie, Alopeus, zdradził pruskiemu
kanclerzowi, Hardenbergowi, sekrety „planu puławskiego",
i gdy wysłany przez cara (za plecami Czartoryskiego i P o ­
laków) do Berlina książę Dołgoruki nacisnął mocniej F r y ­
deryka Wilhelma I I I — przestraszone Prusy zgłosiły goto­
wość do ustępstw. T y l k o na to czekający Aleksander popędził
do Berlina i od ręki przekazał Hardenbergowi zawiera­
jącą setki nazwisk listę polskich patriotów-poddanych pru­
skich, którzy w Puławach roili o niepodległej Polsce. Berlin
bezzwłocznie rozpętał okrutną akcję represyjną wobec tych
ludzi.
A jednak Prusacy wymigali się ostatecznie od udziału
w wojnie. Czarowali Aleksandra skutecznie całym arsenałem
romantycznych środków, wśród których walczyły o pierw­
szeństwo przysięga wzajemnej przyjaźni, złożona w „stylu
e p o k i " , o północy, u grobu Fryderyka I I , i fakt, że nie
przepadająca za swym lękliwym i jąkającym się małżonkiem
królowa Luiza — uwielbiana przez naród za pobożność
i rezolutność, wcielenie wszelkich zalet (zwano ją „cnotliwą
A r m i d ą " ) — poszła z carem do łóżka. W rezultacie Berlin
zgodził się jedynie na „zbrojną neutralność". Umiejętne
zakulisowe zabiegi dyplomacji francuskiej nie były bez zna­
czenia dla rezultatu tego pruskiego rozdania kart, rezultatu
dla Napoleona wielce szczęśliwego, gdyż pruski atut w ręku
cara mógłby się okazać potem decydującym.
T a k więc druga potencjalna karta do ostatecznej roz­
grywki wymknęła się Aleksandrowi z rąk, ale wierzył on
niezmiennie, że przy pomocy swojej armii da sobie radę
z „korsykańskim uzurpatorem". Pierwsza karta, którą dy­
sponował uprzednio, austriacka, straciła swą wartość w mie­
ście U l m . Austriacy zaatakowali Francję w chwili bardzo
stosownej, wówczas kiedy armia Napoleona biwakowała nad
kanałem L a M a n c h e . Jednakże żołnierze Bonapartego do­
konali jednego z tych cudów wojennych, które rozsławiły
epokę: w koszmarnych butach (nie było podziału na lewy
i prawy) ze źle wyprawionej skóry przeszli od L a Manche
do U l m u z tą samą szybkością, z jaką w następnym stuleciu
uczyniły to czołgi Guderiana i armia pancerna generała
Pattona. W rezultacie austriackie rozdanie tej rundy zakoń­
czyło się sprawdzeniem dokonanym przez Napoleona 17
października pod U l m e m — Francuzi wzięli bez większego
wysiłku do niewoli gros sił austriackich (czterdzieści trzy
tysiące ludzi), z głównodowodzącym feldmarszałkiem M a c ­
kiem na czele.
Kolejne drobne rozdania również nie przyniosły carowi
sukcesu. Atakował, przebijał, a Napoleon sprawdzał i wy­
grywał. W połowie listopada wojska rosyjskie zostały pobite
pod Amstetten, St. Poelten i Hollabrun, a tylko pod D ü r -
renstein uzyskały względny remis przy swojej trzykrotnej
przewadze liczebnej.
Po samych nazwach geograficznych zorientowali się już
Państwo, że gra toczyła się wówczas na terenie Austrii i to
w pobliżu Wiednia. Wcześniej bito się na terenie Bawarii.
T a m właśnie zetknęły się czołówki prącej ze wschodu armii
rosyjskiej i maszerującej dziarsko z zachodu armii francu­
skiej. T a ostatnia nosiła od kilku zaledwie miesięcy nazwę
Wielkiej Armii i po znaczącej dla ewolucji „ars militaris",
dokonanej przez swego idola reorganizacji, była podzielona na
siedem potężnych, względnie samodzielnych jednostek ope­
racyjnych, zwanych korpusami. Każdy z korpusów składał
się z trzech dywizji i dysponował doskonale funkcjonującym
sztabem typu armijnego oraz pełnym własnym zapleczem
taborowym, sanitarnym etc.
W przeciwieństwie — armia rosyjska działała według
starych schematów pruskiej szkoły wojennej, nie mając po­
jęcia o szybkim manewrze zaskoczeniowym i elastyczności
działania, a co gorsza mając kolosalne braki w zaopatrzeniu,
wyszkoleniu bojowym i wyekwipowaniu.
Wielka Armia została przez Napoleona przerzucona na
naddunajski teatr działań z baz nad kanałem L a M a n c h e
w momencie, kiedy napuszczeni przez cara Austriacy roz­
poczęli kroki wojenne przeciw Francji. Pierwszym celem
Bonapartego było niedopuszczenie do połączenia się armii
austriackiej i rosyjskiej. Dzięki pomocy swego genialnego
szpiega, Alzatczyka Karola Schulmeistra, który wkradł się
do sztabu austriackiego i objął tam stanowisko... szefa wy­
wiadu (!), „bóg w o j n y " cel ten osiągnął — Schulmeister
zatrzymał Austriaków w U l m i e i sprawił, że dali się zamknąć
do klatki jak stado owiec, zanim nadciągnęli Rosjanie.
Armia rosyjska nie zdołała zagrodzić Francuzom drogi do
Wiednia i po kilku krwawych starciach, o których wspo­
mniałem wyżej, została odepchnięta w kierunku na B r n o
i Ołomuniec, gdzie przygotowywała się do rozstrzygającej
bitwy. Doszło do niej w pierwszych dniach grudnia 1805
roku, na łagodnie pofałdowanym, przeciętym rzeką Litawą
i strumieniem Goldbach (dopływ Litawy) terenie, w odleg­
łości niespełna dwudziestu kilometrów od Brna, w pobliżu
małej wioski Austerlitz (dzisiaj Sławkowo).
Czas przedstawić karty obydwu graczy w tym ostatnim
rozdaniu. Francuzi mieli około siedemdziesięciu pięciu ty­
sięcy żołnierzy, Rosjanie o kilka tysięcy więcej oraz pomaga­
jących im kilkanaście tysięcy Austriaków. Ilościowo więc
karty te nie różniły się znacznie, jakościowo tak. Nie mam
tu na myśłi różnic w odwadze — tak żołnierze rosyjscy, jak
i francuscy byli zażarci w boju i nie lubili odwracać się do
przeciwników plecami. Różnica polegała na czymś innym.
Francuz w mundurze miał nad sobą człowieka, którego
nie tylko czcił, tak jak czci się groźnych odwiecznych bogów,
ale i kochał całym sercem, tak jak kocha się najbliższego
przyjaciela. Za przyjaciół walczy się zacieklej. Człowiek ten
szanował żołnierza i żołnierz o tym wiedział. Nad żołnierzem
rosyjskim panował otoczony tradycyjnym nimbem monarcha,
za którego należało umrzeć bez szemrania i od którego nie
można było oczekiwać słów: „Dziękuję wam, dzieci!". Za
każde wykroczenie, nie mówiąc już o szemraniu, groził knut.
Carski sołdat, który przewinił, umierał długo, idąc między
dwoma szeregami wici odzierających mięso z żeber. Żołnierz
francuski szedł pod mur i dostawał kulę w pierś — oficer,
który chciałby się nad nim znęcać, musiałby przedtem na­
pisać testament i poprosić Zbawiciela o przyjęcie do K r ó ­
lestwa Samobójców.
Napoleon potrafił wychowywać żołnierzy karami o cha­
rakterze psychologicznym. W Boulogne żołnierze Starej
Gwardii (elita armii francuskiej) wywołali w knajpie burdę
z żołnierzami oddziałów liniowych. Stu gwardzistów i stu
piechurów umówiło się pod miastem i zaczęło tak rąbać, że
w ciągu niespełna pół godziny padło zabitych trzydziestu
trzech ludzi. T r z e b a było formalnej szarży ciężkich kirasje¬
rów Kellermana, by rozdzielić walczących. Cesarz, dowie­
dziawszy się, że poszło o jakąś piosenkę, rozkazał wydruko­
wać jej tekst, po czym zmusił nieszczęsnych gwardzistów do
przemaszerowania przez miasto z bronią pod lewym ramie­
niem i z owym tekstem przypiętym do każdej piersi. T a k a
kara dzisiaj mogłaby wywołać tylko wzruszenie ramion.
Wówczas, dla elitarnej Starej Gwardii, do której można się
było dostać tylko po wieloletniej nienagannej służbie, była to
niewyobrażalna hańba, prawdziwa katastrofa. Wielu z tych
żołnierzy nigdy przedtem nie uroniło łzy, a wówczas, w B o u ­
logne, większość beczała maszerując z dyndającymi u koł­
nierzy kartkami. Ludzie stojący na ulicach zamarli z prze-
rażenia, nikomu nie przyszło na myśl śmiać się. Od tej pory,
gdyby któryś z gwardzistów zaczął rozrabiać gdziekolwiek
i w jakikolwiek sposób, właśni koledzy zlinczowaliby go.
D o tej samej perfekcji doprowadził Napoleon system
nagród i awansów. Wszczepiwszy swoim ludziom przeko­
nanie o nadrzędnej wartości honoru sprawił, że nie wymie­
niliby na żadne pieniądze takich drobnych gestów i słów,
jak zwykłe „dziękuję c i " usłyszane z jego ust, jak pieszczot­
liwe szarpnięcie za ucho (była to ulubiona poufałość Napo­
leona wobec żołnierzy) czy praktykowane przezeń podczas
pobitewnych rewii uchylanie kapelusza przed najbardziej
zasłużonymi oddziałami.
Żołnierze Napoleona częściej niż inni kiedykolwiek przed­
tem i długo potem w dziejach — nosili w tornistrach buławy
marszałkowskie. Awansować do najwyższego stopnia mógł
każdy, widzieli to — mieli żywe przykłady w swoich mar­
szałkach. W empirowym pociągu, między 19 maja 1804 roku
(pierwsze nominacje) a rokiem 1815, jechało dwudziestu
sześciu marszałków. Był tam jeden książę z urodzenia ( P o ­
niatowski) * , jeden markiz (Grouchy), pięciu szlachciców,
ośmiu mieszczan i aż jedenastu przedstawicieli gminu! Ł ą c z ­
nie więc stany „niższe" (mieszczaństwo i plebs) stanowiły aż
siedemdziesiąt trzy procent tej orkiestry, a podobnie było
wśród generałów i pułkowników, toteż żołnierz nie miał
powodów nie wierzyć w szybki awans. Następowały one
rzeczywiście szybko, z czego wszyscy byli zadowoleni —
oprócz poległych, którzy zwalniali szczeble awansów, oraz
niepiśmiennego Murzyna Herculesa, który na czele dwu­
dziestu pięciu gidów (straż przyboczna Napoleona) rozbił
kolumnę austriacką pod Arcole i tylko to jedno miał zawsze

* Dokładniej rzecz biorąc, Poniatowski był księciem p r a w i e z urodzenia,


gdyż urodził się o kilkanaście miesięcy za wcześnie. Zwrócił mi na to uwagę recenzent
tej książki, doc. dr hab. Jerzy Ł o j e k , pisząc o Poniatowskim: „ U r o d z o n y 7 maja 1 7 6 3 ,
a tytuł książęcy otrzymali Poniatowscy od sejmu koronacyjnego, w grudniu 1 7 6 4 .
Zresztą także w roku 1 7 6 4 ojciec księcia Józefa, Andrzej, otrzymał tytuł księcia
czeskiego od Marii T e r e s y . Wszelako było to w rok po narodzinach Józefa. W każdym
razie wywodził się Poniatowski z rodziny wysoko usytuowanej w hierarchii Ancien
Regime'u Europy środkowej".
do zarzucenia Bonapartemu, że nie został mianowany mar­
szałkiem Francji.
Świetny przykład szybkiego awansu, to awans na generała
syna robotnika, Jana Ludwika Grosa. W roku 1807 Gros
był jednym z wielu pułkowników Wielkiej Armii mających
chrapkę na mundur generalski. Pewnego dnia, stojąc w ko­
rytarzu w Tuileriach, zaczął poprawiać sobie kołnierz przed
lustrem. Widok własnego odbicia sprawiał mu taką saty­
sfakcję, że zaczął mówić sam do siebie, a właściwie do faceta
stojącego po drugiej stronie lustra:
— A c h , gdyby człowiek tak dzielny jak ty, z twoją duszą
żołnierza, znał matematykę, to cesarz z pewnością zrobiłby
cię generałem.
W tym momencie poczuł na ramieniu czyjąś dłoń (była
to dłoń Bonapartego, który właśnie przechodził korytarzem)
i usłyszał:
— J u ż nim jesteś, Gros.
W rok później G r o s został baronem Cesarstwa.
Jak z tego widać, żołnierze napoleońscy znajdowali po
drugiej stronie lustra nie gorszą krainę czarów niż Alicja.
Sposób awansowania w armii napoleońskiej był, często
w trybie improwizowanym, wysoce spektakularny, co nie­
zwykle mocno oddziaływało na żołnierzy. Paź Napoleona,
Emil M a r c o de Saint-Hilaire, zanotował scenę, jaka roze­
grała się podczas jednego z przeglądów wojskowych w końcu
stycznia 1814 roku, scenę typową dla metody Korsykanina.
Bonaparte spostrzegł starego, zmęczonego, sierżanta i kazał
mu wyjść z szeregu.
— Nazwisko?
— Noël!
— Skąd rodem?
— Urodziłem się w Paryżu, Sire!
— Skądś cię pamiętam. Czy nie byliśmy razem w Italii?
— T a k jest, Sire!
— T e r a z sobie przypominam. T a m zostałeś sierżantem.
— Pod Marengo, Sire!
— I co potem?
— Potem... potem nic, Sire!
— Dziwne. Nie chciałeś przejść do gwardii?
— Bardzo chciałem, Sire, byłem we wszystkich bitwach
i starałem się, ale jakoś...
Napoleon odszedł na bok, poszeptał przez chwilę z puł¬
kownikiem-przełożonym Noëla, po czym na dany znak za­
brzmiały werble, żołnierze sprezentowali broń i pułkownik
oznajmił:
— W imieniu Cesarza! Sierżant Noël zostaje mianowany
podporucznikiem w naszym pułku!
Werble rozbrzmiały ponownie.
— W imieniu Cesarza! Podporucznik Noël mianowany
jest porucznikiem w naszym pułku!
Po raz trzeci rozległ się grzmot werbli.
— W imieniu Cesarza! Porucznik Noël mianowany jest
kapitanem w naszym pułku!
W ten sposób Bonaparte wyrównywał niedopatrzenia
bądź niesprawiedliwości rozdzielających awanse dowódców *.
Marzeniem każdego z żołnierzy Wielkiej Armii był krzyż
ustanowionej przez Napoleona Legii Honorowej, zwłaszcza
zdjęty przez cesarza z własnej piersi i zawieszony na piersi
odznaczanego. W tej materii stał się „bóg w o j n y " nie gor­
szym wirtuozem niż w prowadzeniu wojen, które zresztą
dzięki temu łacniej wygrywał. Potrafił podejść do żołnierza
w przestrzelonym mundurze, wsadzić palec w dziurę po kuli
i zażartować: „Zaceruję ci tę dziurę", po czym „łatał" ją
własnym krzyżem Legii.
Podczas kampanii włoskiej, po bitwie pod Roveredo,
głodny generał Bonaparte zwrócił się do jednego z żołnierzy
z prośbą o podzielenie się nim racją żywności. W armii
panował wówczas wielki niedostatek i żołnierz miał tylko
jeden suchar. Przełamał go na pół. W kilka lat później,

* Wprowadzi! Napoleon w armii bardzo prosty system ubezpieczenia żołnierzy


przed szykanami dowódców. Podczas rewii każdy żołnierz miał prawo złożyć pisemną
prośbę lub zażalenie na kartce nadzianej na bagnet. Adiutanci cesarza zdejmowali te
kartki i on sam, osobiście je czytał i rozpatrywał, przy czym z reguły dawał posłuch
żołnierzom, nie zaś broniącym się przełożonym. T y c h ostatnich, po udowodnieniu
wykroczenia lub nieprawości, karał surowo, często nawet przesadnie, i powtarzał im:
— Postępujcie uczciwie, tak, by żołnierze nie musieli składać na was reklamacji!
w roku 1805, cesarz Bonaparte rozpoznał podczas rewii
owego żołnierza, teraz już sierżanta w 2. pułku strzelców
Starej Gwardii.
— T o ty podzieliłeś się ze mną sucharem, kiedy zdy­
chaliśmy z głodu?
— T a k jest, Sire! T y l k o nie było czym popić.
— Prawda, pamiętam... Ile lat służby?
— Jedenaście, Sire! Osiem kampanii, dziewięć ran...
— D o b r z e już, dobrze! Wyrównamy rachunki. Podzie­
liłeś się ze mną, ja podzielę się z tobą. Widzisz, mam dwa
krzyże Legii, weź jeden... Marszałku Berthier! T e n żołnierz je
dzisiaj ze mną obiad! Dopilnujesz, by nie zabrakło picia!
Jego krytycy donoszą, że były to popisy pod żołnierską
publiczkę. Ależ oczywiście, proszę panów, nikt w to nigdy nie
wątpił. Istotne było co innego — jak jego żołnierze mogliby
go po takich popisach nie uwielbiać? T r u d n o się doprawdy
dziwić, iż umierając w bitwach krzyczeli ostatkiem sił:
„Niech żyje cesarz!".
Uwielbiający bawić się w Haruna-al-Raszyda Napoleon
często się przebierał za zwykłego oficera lub cywila i badał
nastroje. W roku 1809, udając Austriaka, zaczepił pod W i e d ­
niem jakiegoś rekruta, a usłyszawszy, że ten jest żołnierzem
Napoleona, krzyknął:
— A więc jeszcze jedna z tych francuskich świń! Odebrać
mu broń i powiesić!... C o masz na swoją obronę, nędzniku?
Chłopak splunął mu pod nogi i wycedził:
— Od się! Możesz mnie powiesić. Niech żyje cesarz!
Uświadomiono mu przed kim stoi, i natychmiast awan­
sowano.
Masowa psychoza? Oczywiście. Ale być sprawcą takiej —
duża, duża rzecz!
Wracając do Legii Honorowej — żeby wszystko było
jasne: Napoleon sam traktował ją jako „błyskotkę", którą
najskuteczniej można uwodzić żołnierskie serca. Nie było na
świecie takiego orderu, który nie zostałby sprostytuowany,
i Legia nie stanowiła tu wyjątku. Przykład: pewnego razu
brat Napoleona, król Westfalii, Hieronim Bonaparte, który
tym weselej się bawił w teatrach i burdelach, im większy był
U góry: dwaj wielcy pokerzyści w młodym wieku — Napoleon Bonaparte
(po lewej, portret J . L. Davida) i Aleksander Pawłowicz (portret pani
L. Vigee-Lebrun). U dołu: zdobycie przez Bonapartego Malty (sztych
Couchego).
U góry: dwaj przeciwnicy z kampanii szwajcarskiej — generał Massena
(po lewej) i feldmarszałek Suworow. U dołu: ataman Płatów (po lewej)
i car Paweł I ( sztych wg portretu Bennera).
U góry: car Aleksander I (po lewej) i scena mordowania cara Pawła.
U dołu: książę Adam Czartoryski (po lewej) i jego kochanka, żona Alek­
sandra I , Elżbieta Aleksiejewna (portret Dawe'a).
U góry: scena z kampanii na Półwyspie Pirenejskim — żołnierze nieprzy­
jaciela zaskoczeni przez Francuzów podczas kąpieli w rzece (litografia
Greniera). U dołu: Napoleon płaczący nad umierającym Lannesem (obraz
Boutigny'ego).
deficyt jego państwa (w roku 1811 — czternaście milionów
franków!), zapragnął jej dla niejakiego L e Camusa. Zasługi
L e Camusa były znaczne — sprowadzał królowi co trzy dni
inną dziwkę, zatrzymał w Kassel frywolną pokojową, którą
zazdrosna żona Hieronima odprawiła, i ściągnął na dwór
wrocławską aktorkę, która wpadła jego panu w oko. Hiero­
nim mianował go za to wszystko szambelanem i hrabią
Fürstenstein, lecz uważał, że to za mało i poprosił braciszka
o Legię Honorową dla L e Camusa. Cesarz, który dobrze
wiedział, że L e Camus jest nadwornym rajfurem (doniósł mu
o tym w specjalnym raporcie pan Jolivet), odmówił tłuma­
cząc, iż wielu zasłużonych dla Francji mężów jeszcze nie
zostało odznaczonych. Hieronim nie zraził się tą odmową
i tak długo nalegał, aż złamał, a raczej zmęczył opór brata.
Żołnierze nie wiedzieli o takich świństewkach — dla nich
krzyż Legii był świętością, magicznym fetyszem, ziemskim
rajem przewyższającym wszystkie obiecane raje ze sfery
świata duchów. Rozpoznawszy starego fizyliera, Romeufa,
Napoleon ze zdziwieniem zauważył, że ten nie ma na piersi
otrzymanego niegdyś odznaczenia. Okazało się, że Romeuf,
którego krzyż został przecięty na pół austriacką szablą, nosi
oba kawałki w kieszeni, zawinięte w papier. Cesarz zapro­
ponował mu wymianę tych resztek na nowy krzyż, lecz
R o m e u f stanowczo odmówił.
— T a k cenisz te odłamki? — spytał monarcha, patrząc
z prowokacyjnym lekceważeniem na kawałki krzyża.
Słysząc to żołnierz warknął pod nosem coś, czego się na
ogół monarchom do uszu nie posyła.
— Nie wściekaj się, stary. Jeśli tak się upierasz, to proszę,
masz drugi, cały, zasłużyłeś na dwa — powiedział Napoleon
i zaraz dodał w stronę rozeźlonych bezceremonialnością
szeregowca oficerów ze świty: — Spokojnie, panowie. R o ­
meuf i ja jesteśmy starymi kumplami, tylko że on lubi się
obrażać.
Napoleon się na swoich żołnierzy nie obrażał. W roku
1807 w Polsce, gdy zabrakło prowiantu dla armii i żołnierze
musieli się żywić przez tydzień własnym przemysłem, odbył
incognito ront biwaków, chcąc sprawdzić, jak sobie radzą.

3 — Cesarski poker
W popiele jednego z ognisk, wokół którego spala kompania
piechoty, ujrzał ziemniaki. Wygrzebał sobie kilka z żaru
końcem szabli, a wówczas któryś z żołnierzy odemknął oko
i spytał:
— Hej ty, cwaniak, nie przeszkadza ci to, że nam rąbiesz
kartofle?!
— W y b a c z , kolego, ale jestem taki głodny...
— T o weź jeden lub dwa, jeśli już musisz, i spieprzaj!
Ale intruz nie spieszył się ze „spieprzaniem", wobec
czego żołnierz zerwał się, pchnął go i... padł na kolana, poznał
bowiem cesarza. Uderzył cesarza!
— Sire, karz mnie rozstrzelać, błagam!
— Nie bredź, synku. T o ja jestem winien. I nie wrzeszcz
tak, bo ich pobudzisz i dopiero będzie mi wstyd! — uci­
szył go Napoleon i wkrótce potem awansował na po­
rucznika.
Pozwalał im na wiele, bardzo wiele, chociaż w rzeczywi­
stości — bardzo niewiele, zważywszy względność wszelkich
zjawisk i pojęć. Sam zbudował między sobą a żołnierzami
mistyczną budowlę o charakterze najbardziej zbliżonym do
układów paternalistycznych. Stał się dla nich troskliwym
i sprawiedliwym ojcem, jedzącym to samo, co oni, i w prze­
ciwieństwie do rozbłyszczonych i wylampasowanych oficer­
ków, ubranym prawie zawsze w skromny szary szynel (sław­
ny „redingote g r i s " ) . Osobiście zbierał z pola bitwy rannych
(i to bez różnicy, swoich i przeciwników — zgodnie z jego
rozkazem rannych żadnej ze stron, a także oficerów, nie
wolno było wyróżniać) i potem odwiedzał ich w szpitalach
i lazaretach, by pocieszyć i sprawdzić naocznie, czy niczego
im nie brakuje. Jeśli brakowało w spisie choćby bandaża lub
ranni mieli jakieś powody do skarg, odpowiedzialni za to
wyżsi oficerowie byli natychmiast surowo karani, i szczęśliwi,
jeśli skończyło się tylko na degradacji.
A oni byli jego dziećmi. Dzieci były mądre, wiedziały na
co można sobie wobec ojca pozwolić, a na co nie należy
nigdy, by czuła struna nie została przeciągnięta i nie pękła.
Kiedy nocą pojawiał się ni stąd, ni zowąd i siadał wraz z nimi
przy ognisku biwakowym, traktowali go jak swojego, a gdy
przychodziła jego kolej na dorzucenie drew do ognia, któryś
mu to przypominał i nie było w tym ani odrobiny braku
szacunku, wprost przeciwnie — był to objaw miłości.
W końcu był ich „Małym K a p r a l e m " . T e n nadany mu
przez radę najstarszych żołnierzy armii włoskiej po bitwie
pod Lodi „stopień" przetrwał w historii i w legendzie niezbyt
zasłużenie, gdyż po bitwie po Castiglione wojsko „awanso­
w a ł o " naczelnego wodza do stopnia sierżanta. Dzieci dostały
swój kamienny zamek do zabawy i były wielce rade, gdyż
miał on pozór zamku z plasteliny.
Jego antagoniści jak zepsuta płyta gramofonowa do dzi­
siaj powtarzają, że wszystko to — jedzenie suchego chleba,
kiedy cała armia jadła suchy chleb, a on mógł mieć kurczaki,
maszerowanie pieszo, kiedy brakowało koni dla rannych
i oddawał swoje, ta troskliwość, łagodność wobec niższych
rangą, przy jednoczesnej surowości w stosunku do armijnych
prominentów, pułkowników i generałów, bronienie słabszych
przed silniejszymi — wszystko to była cyniczna farsa, wielki
festiwal zimnych ogni obliczony na uwodzenie serc. Być
może, tylko co to ma do rzeczy? K t ó r y żołnierz na świecie
nie chciałby takiego ludzkiego stosunku do niego, nawet
wiedząc, że to teatr? Liczą się w życiu efekty. T o prawda, że
odzywał się do żołnierzy po imieniu i czarował znajomością
ich stosunków rodzinnych, gdyż wcześniej kazał sobie do­
starczać ich dossier, ale cóż w tym nagannego, jeśli w ten
sposób uszczęśliwiał ich? Wojna jest okrutną piastunką —
jeśli w jej trakcie ktoś pogłaszcze po głowie i przytuli, robi
się lżej.
Szczerze mówiąc — był to teatr, ale teatr fantazyjnie
urokliwy i co najważniejsze, diabelnie skuteczny. Sędziowie
korsykańskiego Uwodziciela - arbitrzy świętej moralności
nazwali to farsą zapominając, że poker jest farsą tylko wtedy,
kiedy jeden z partnerów nie umie grać. Gra Napoleona była
bardzo skuteczna.
Posłuchajmy francuskiego historyka, Henry Houssaye'a:
„Komediant? — T a k i nie, gdyż Napoleon rzeczywiście
lubił żołnierza". W istocie kochał, kochał szczerze. B o
jeśli nawet był „II C o m e d i a n t e " — jak go rzekomo nazwał
papież Pius V I I — to jakże często grał samego siebie,
człowieka o zadziwiająco dobrym sercu jak na skalę osiąg­
niętej wielkości.
K t ó r y człowiek nie jest w życiu aktorem? — pokażcie choć
jednego. Kłaniają się podstawowe prawdy psychologii. N a j ­
więksi wrogowie Bonapartego nie odmawiali mu ogromnej
wrażliwości na ludzkie cierpienie i krzywdę, wyrozumiałości
i miłosierdzia. Zauważyła to nawet królowa pruska, niena­
widząca go bardziej niż diabła. Jego minister Maret: „Serce
jego było dobre z natury. Nie zaprzeczy temu nikt z wielkich
i małych, którzy mieli okazję go poznać". Inny minister,
Caulaincourt: „Napoleon niechętnie karał, wrodzona łagod­
ność skłaniała go do oszczędzania winnych". Niemal jedno­
brzmiące zdanie wyrazili de Bausset, Savary, Fain i jeden
z najzagorzalszych antagonistów cesarza, Bourrienne: „ Napo­
leon nie był zdolny oprzeć się głosowi miłosierdzia. Świadczą
o tym niezliczone przypadki, w których darował k a r ę " . Lecz
„starał się usilnie kryć swą dobroć serca, w przeciwieństwie
do wielu, którzy się nią ostentacyjnie chlubią, nie posiadając
j e j " (marszałek M a r m o n t ) . Potwierdził to generał Rapp:
„Cesarz daremnie starał się okazać surowym. Natura prze¬
magała to postanowienie. Nie było człowieka wyrozumialszego
i bardziej ludzkiego".
Cóż bardziej ludzkiego nad teatr opieki nad żołnierzem,
teatr, w którym nie wiadomo, czy więcej było wyrachowanego
pragmatyzmu, czy głosu serca? Gdzie jest waga, by to roz­
strzygnąć? Osobiście sprawdzał obuwie i koszule żołnierzy
i pytał, czy im odpowiadają. Pewnego razu, widząc utrudzony
oddział, który powrócił na kwaterę o północy, osobiście
dopilnował rozpalenia dla nich ognia i nakarmienia, po czym
dopiero poszedł na spoczynek. Pod Dreznem zajmował się
potrzebami wojska do późnej nocy, wrócił do siebie przemo­
czony deszczem („woda ściekała mu z ubrania strumienia­
m i " — wspominał książę Vicenzy) i dostał gorączki, a kiedy
otoczenie wyrzucało m u , że nie dba o zdrowie, odparł:
— Cóż chcecie, to są moje dzieci, a to, co robię, to moje
rzemiosło.
Notabene uważał to wojenne rzemiosło za „barbarzyńskie"
(jego słowo) i skarżył się, że musi się nim parać z konieczności.
Pisano, że wojsko było dlań „mięsem armatnim". Ale nie
pisano, przynajmniej nie tak samo wyraźnie, że on sam się
nie oszczędzał i stawiał się czasami w identycznej roli. Pod
Wagram znalazł się w ostrzeliwanym krzyżowym ogniem
dział nieprzyjaciela „polu śmierci". Widząc to generał Walter,
dowódca konnych grenadierów gwardii, rozkazał mu na­
tychmiast cofnąć się. Napoleon odmówił. Wówczas Walter
przyskoczył do niego i krzyknął:
— Wynoś się stąd, Wasza Cesarska M o ś ć , albo każę Cię
moim ludziom związać, wpakować na dno furgonu i odwieźć
do tyłu!!!
Napoleon oddalił się stępa, mówiąc do szefa sztabu gene­
ralnego, marszałka Berthiera:
— Znam go, byłby to rzeczywiście zrobił.
Uważał, że dowódca nie powinien się niepotrzebnie nara­
żać, lecz — gdy sytuacja tego wymaga — winien sam dać
przykład. Pod Lodi i pod Arcole żołnierze nie mogli zdobyć
mostów zaryglowanych z drugiego brzegu przez skoncentro­
wany ogień kartaczowy. Wówczas sam poprowadził kontr­
ataki niemal w stylu kamikaze.* O tym zapominają pisząc
o „mięsie a r m a t n i m " .
A poza tym — w jakim czasie, w jakim kraju i na jakim
kontynencie, w jakiej wojnie żołnierz nie jest „mięsem arma­
t n i m " ? Jest to dzieło życia, cywilizacji ( C Y W I L I Z A C J I ! ) ,
Układu, wojny jako takiej — nie wodzów naczelnych. Bona­
parte nie wymyślił wojny i jeśli nawet zasługiwał na miano
„boga w o j n y " , to tylko dlatego, że potrafił ją genialnie
prowadzić, nie zaś dlatego, że był jej apostołem. Nie był. Któż
dziś pamięta jego słowa: „Wojna to barbarzyńskie rzemiosło.

* Charakterystyczny szczegół: gdy pani Bertrand, czytając głośno na Świętej H e ­


lenie „Opis kampanii włoskich", doszła do miejsca, w którym było napisane, że generał
Bonaparte pierwszy przedarł się przez „most ś m i e r c i " pod L o d i , Napoleon przerwał
gwałtownie:
— T o nieprawda! W połowie drogi L a n n e s mnie wyprzedził!
Po czym przekreślił wspomniany fragment i napisał na marginesie książki spro­
stowanie.
Przyszłość należy do p o k o j u " ? Chciał być rolnikiem, nie zaś
rzemieślnikiem zabijania. Ciągłe ataki nakręcanych brytyjskim
złotem i nienawiścią cara Aleksandra koalicji antyfrancuskich
nie pozwalały mu spokojnie kultywować swego poletka od
Wisły po Atlantyk. Nie dziwcie się tej złośliwości w ostat­
nich słowach, bo chociaż bronię go, nie jestem jego apolo­
getą i znając brudy tej epoki jak brudy własnego sumie­
nia — znam też dobrze, może lepiej od jego krytyków,
brudy jego działalności. Lecz wiem, że w większości przy­
padków zmuszano go do walki (dojdziemy jeszcze do kon­
kretnych przykładów), musiał się parać „barbarzyńskim
rzemiosłem". A że musiał — starał się to czynić w sposób
perfekcyjny. D o tego właśnie służyło poecie skuteczności
traktowanie żołnierza jak przyjaciela, lub raczej — jak własne­
go dziecka.
Car-poeta przebiegłości nie wysilał swego kunsztu na
flirty z żołdactwem i traktował wojsko jak każdy z rosyjskich
panów feudalnych swoich muzyków, to jest jak bydło. Pędził
rozkazami do boju tłumy umundurowanego chamstwa, nie
tłumacząc, dlaczego mają walczyć. T o , że dlatego, iż taka jest
wola cara-batiuszki, było rzeczą oczywistą. Czasami tylko
podniecano żołnierzy, wmawiając im przez popów, że B o n a ­
parte jest wcieleniem Belzebuba, przez co walka z nim
zapewnia wieczne zbawienie.
Żołnierz napoleoński był zawsze świadomy tego, o co
walczy. A przynajmniej tak mu się wydawało. Bonaparte wy­
jaśniał mu to (nieważne czy uczciwie, czy też nie) w sławnych
odezwach-rozmowach z armią, w których rozpalał żołnierską
dumę i chwalił, gdy na to zasłużono. Cóż milszego człowie­
kowi nad zasłużoną pochwałę? I jakże często boli lub podcina
skrzydła jej brak. Czymś zupełnie bezprecedensowym był
fakt, że w tych odezwach wódz naczelny całą zasługę za zwy­
cięstwa oddawał wojsku, tak jakby jego geniusz nie miał tu
nic do roboty.
Oto kilka przykładów, kilka fragmentów przedausterlic¬
kich odezw Napoleona, którymi żołnierze francuscy upijali
się mocniej, niż rosyjscy kubkami wódki otrzymywanymi
w nagrodę od cara:
„Żołnierze! Jesteście źle odziani i źle żywieni. Rząd jest
wam wiele winien, a nie może dać nic. Wytrwałość i odwaga,
jakie wykazujecie pośród tych skał, są godne podziwu..."
(Nicea, Kwatera Główna, 27 I I I 1796).
„Żołnierze! W ciągu piętnastu dni odnieśliście sześć zwy­
cięstw (...) Ogołoceni ze wszystkiego, wypełniliście wszystko!"
(Chérasco, Kwatera Główna, 16 I V 1796).
„Żołnierze! Spadliście jak potok z wyżyn Apeninów. O b a ­
liliście, zgnietliście, rozproszyliście wszystko, co stało wam na
drodze (...) W e Francji wasze rodziny, wasze żony i kochanki
radują się tymi powodzeniami i pysznią się tym, że do was
należą" (Mediolan, Kwatera Główna, 20 V 1796).
„Zdobycie Mantui kończy wojnę, która w Ojczyźnie za­
pewniła wam miano nieśmiertelnych!" (Bassano, Kwatera
Główna, 10 I I I 1797).
Raz jeszcze to samo pytanie: jak mógł nie kochać swego
wodza żołnierz, do którego ten wódz tak się zwracał? I jak ten
żołnierz mógł potem nie dokonywać nadludzkich wysiłków,
by zasłużyć na pochwałę takiego wodza?
Car Aleksander inaczej trzymał swe wojskowe karty.
Trzymał je staromodnie, co było karygodnym błędem, zwa­
żywszy, że metody prowadzenia żołnierza do boju trochę się
zmieniły od czasu Fryderyka Wielkiego. T a różnica miała
duży wpływ na losy drugiej rundy cesarskiego pokera i dla­
tego właśnie poświęciłem jej wyjaśnieniu tyle miejsca.
Pozostałymi kartami obydwu partnerów były blotki —
główni oficerowie ich armii. N i e , nie pomyliłem się. W tej
akurat rundzie figurami byli prości żołnierze, szeregowcy
i podoficerowie, zaś marszałkowie i generałowie uzupełniali
ich jako blotki. Wyjaśnimy sobie ten fenomen później, a na
razie zapoznajmy się także z blotkami.
W bitwie pod Austerlitz wzięło czynny udział siedmiu
francuskich marszałków. W kolejności alfabetycznej: Berna¬
dotte, Berthier, Bessiéres, Davout, L a n n e s , Murat i Soult.
Wszystko to byli ludzie odważni i zdolni (do wszystkiego),
wyjąwszy Davouta, którego uczciwość przyprawiała kolegów
o mdłości. Wszyscy oni byli ponadto skłóceni między sobą jak
stado głodnych psów, bo też byli wiecznie głodni nowych
zaszczytów, sławy i pieniędzy. Z wyjątkiem jednego (Berna-
dotte) byli przywiązani do Napoleona i posłuszni mu. T e m u
tylko należy zawdzięczać, że nie pozabijali się wzajemnie.
Najbardziej groziło to powszechnie znienawidzonemu
intrygantowi, Bernadotte'owi. Berthier kilkakrotnie wyzywał
go na pojedynek, Davoutowi śniło się po nocach, że rozstrze-
liwuje go za zdradę, a Masséna oddałby jedno oko za możli­
wość rozprawienia się z Bernadotte'em. Berthier zresztą
z chęcią wyłupiłby Massenie to oko, którym bawidamek
Masséna zbyt natarczywie przyglądał się wielbionej przez
Berthiera pani Visconti. Zapewne dlatego, kiedy Bonaparte
podczas polowania niechcący postrzelił Massénę w oczodół,
stojący obok Berthier z ochotą wziął całą winę na siebie.
Berthier nienawidził także Davouta, za jego sukcesy mili­
tarne, ale nie było to nic wyróżniającego, albowiem z tego
samego powodu żywiła do Davouta nienawiść większość
marszałków.
Kawalerzyści Murat i Bessiéres wściekli się na Lannesa
po tym jak Napoleon nazwał ich — za podżeganie do poje­
dynków — „głupimi krokodylami". Murat twierdził, że to
Lannes ich „wsypał". Chcąc się na nim zemścić, razem
z Soultem namówili Lannesa podczas jednej z kampanii,
by przedstawił cesarzowi konieczność odwrotu ze względu
na „beznadziejną sytuację". Napoleon wysłuchał Lannesa
i bardziej zdziwiony niż rozgniewany stwierdził, że po raz
pierwszy słyszy z ust marszałka słowo „odwrót", na co obecny
przy rozmowie Soult zauważył, że to jest istotnie rzecz
niesłychana i nie dająca się niczym usprawiedliwić. Dopiero
wówczas Lannes pojął, że wystrychnięto go na dudka i nie­
przytomny z gniewu z miejsca wyzwał Soulta na ubitą ziemię.
O Bessiéresie Lannes także nie zapomniał (nie zapomniał
zwłaszcza tego, że Bessieres w oficjalnym raporcie oskarżył
go o kradzież trzystu tysięcy franków z kasy pułkowej) i jego
także wyzwał na szable.
Kiedy oddziały Murata znajdowały się w strefie operowa­
nia Davouta lub vice versa, każdy z tych marszałków wyda­
wał swoim ludziom zakaz słuchania jakichkolwiek rozkazów
kolegi marszałka, co prowadziło do nieustannych scysji i ba-
łaganu strategicznego. Którejś nocy Murat, po kilkugodzinnej
walce z posępnymi myślami, zerwał się nagle, wybiegł z na­
miotu i pobiegł z szablą w dłoni rąbać Davouta. Jego
oficerowie sztabowi dopadli go w połowie drogi i z najwyż-
szym trudem zawlekli z powrotem na kwaterę.
W roku 1812 w Rosji Napoleon popełnił to głupstwo, że
podporządkował korpus Davouta Muratowi. Davout odpo­
wiedział na to tak, jak niedawno szwajcarscy celnicy, których
strajk polegał na tym, że zaczęli niezwykle skrupulatnie wy­
pełniać wszystkie swoje regulaminowe obowiązki, w efekcie
czego na granicach utworzyły się gigantyczne korki — zgodnie
z regulaminem zaczął składać raporty, nawet najpilniejsze,
drogą służbową, to znaczy poprzez swego zwierzchnika M u ­
rata, przez co mocno się one spóźniały do kwatery głównej.
Zniecierpliwiony tym Bonaparte rozkazał Davoutowi przy­
syłać sobie raporty bezpośrednio, dodając nieostrożnie, iż nie
zawsze wierzy w to, co mu komunikuje Murat. Davout
momentalnie skorzystał z okazji i oświadczył, że honor nie
pozwala mu służyć pod rozkazami człowieka, do którego ce­
sarz nie ma zaufania. Zrozpaczony Napoleon chciał wszystko
odwołać, ale było już za późno, gdyż obaj marszałkowie
wpadli do jego komnaty i zaczęli wzajemnie się oskarżać
o nieudolność, defetyzm i sabotaż. Monarcha słuchał ich
tocząc butem tam i z powrotem rosyjską kulę armatnią,
a w duchu przeklinał się od ostatnich durniów.
Z kolei Aleksander miał pod Austerlitz dwóch generałów,
których można było traktować poważnie: Kutuzowa i Bagra¬
tiona. W zadziwiającym stopniu przypominali oni wymienio­
nych wyżej marszałków francuskich (wyjąwszy Davouta) i już
przed trzydziestką mogli być spokojni o to, że nie grozi im
niebo u żadnego z bogów. Wiedząc o tym, nie umartwiali się
i w dalszych latach kariery, ale jednego nie można im było
odmówić — umieli wojować równie odważnie jak kraść i swa­
wolić, i znali się na wojnie. Jednak ani to, ani fakt, że darzyli
się przyjaźnią psa i kota, nie zmieniało sytuacji o włos — byli
blotkami w tej grze, tak jak i ich francuscy koledzy.
Napoleon miał zaufanie do zdolności operacyjnych swoich
marszałków tylko wówczas, kiedy działali osobno. Wystar-
czyło jednak, że się spotkali, a musiał wytężać wszystkie siły
na ich rozdzielanie i czynienie użytecznymi, przynajmniej
w tym sensie, by mu zbytnio nie przeszkadzali. Pod Austerlitz
udało mu się to — kierował walką osobiście * , a oni byli prze­
kaźnikami jego rozkazów do wojska, co sprowadziło ich do
roli blotek.
Aleksander, chociaż miał o wojnie pojęcie wyniesione
z ikonografii rodzinnej, uczynił podobnie, licząc na natchnie­
nie zsyłane przez Opatrzność wyłącznie prawowitym monar­
chom. I dlatego, chociaż wcześniej mianował Kutuzowa
naczelnym wodzem swej armii, pod Austerlitz postąpił do­
kładnie na odwrót w stosunku do tego, co Kutuzow zapro­
ponował przed bitwą.
Plan Kutuzowa był bardzo nieskomplikowany: w ogóle
nie wdawać się w bitwę, cofnąć się i zaczekać na przystąpienie
Prus do wojny, a przynajmniej na nadciągającą ze wschodu
armię rosyjską Bennigsena. Aleksander natomiast chciał ata­
kować i odciąć Napoleona od Wiednia, ale wysłuchawszy
starego żołnierza zawahał się. „Bóg w o j n y " usłyszał to waha­
nie i przestraszył się, że zwierzyna odejdzie. I wtedy on
przeistoczył się w T a l m ę .
K o m e d i a , którą odegrał, była molierowskiej marki. W ka­
tegoriach pokera był to odwrotny blef. B l e f typowy polega na
udawaniu, że się ma potężną kartę wówczas, kiedy się jej nie
ma — jest to straszenie przeciwnika. Odwrotny blef ma go
ośmielić — jest udawaniem, że się przyzwoitej karty nie
posiada.
Najpiękniejszy blef w całym cesarskim pokerze był spek­
taklem dwuczęściowym. Napoleon zainscenizował tę dwu¬
aktówkę w dniach 28 i 29 listopada 1805 roku.
28 listopada w kwaterze głównej cara Aleksandra pojawił
się generał Savary, adiutant Napoleona i szef francuskiego
wywiadu wojskowego. Miał bardzo niewyraźną minę i przez
cały czas prosił o zawarcie pokoju albo przynajmniej rozejmu.
W końcu udało mu się wyżebrać tylko tyle, że Rosjanie wyślą

* Historycy wojskowości napisali później, że w tej bitwie armia była pod jego
komendą „jak batalion w ręku dobrego m a j o r a " .
do Bonapartego swojego człowieka na rozmowy. Udało się
dlatego, że imperator Wszechrosji, chociaż poczuł się bardzo
podniesiony na duchu, nie przestał być „chytrym Bizantyj¬
czykiem" — chciał naocznie sprawdzić stan słabości prze­
ciwnika.
Oczami cara był jego adiutant i najbardziej zaufany współ­
pracownik, dwudziestoośmioletni książę Piotr Dołgoruki.
Jako że w tym spektaklu odegrał on z woli Napoleona
pierwszorzędną rolę — rolę arlekina — wypada przedstawić
go bliżej.
Dołgorukowie wywodzili się w prostej linii od Ruryka,
czego świadomość stanowiła osnowę inteligencji Piotra Pio­
trowicza Dołgorukiego. Polakożerca i fanatyczny prusofil,
mimo młodego wieku i dostrzeganej przez niektórych ograni­
czoności umysłowej stał się na dworze petersburskim jednym
z przywódców reakcji i z wysokości tego stanowiska zaciekle
zwalczał Czartoryskiego. Aleksander miał do niego nieogra­
niczone zaufanie i używał go w najważniejszych misjach
dyplomatycznych, zwłaszcza do Berlina, gdzie właśnie z na­
mowy Dołgorukiego przekazano policji pruskiej listę hołdu­
jących Aleksandra patriotów polskich. T e r a z , pod Austerlitz,
ten ulubieniec cara miał postawić kropkę nad i.
Rewizyta nastąpiła 29 listopada. Kniaź Dołgoruki, ubrany
w swój paradny strój, wiózł Bonapartemu carskie ultimatum
zaadresowane pogardliwie: „ D o wodza F r a n c u z ó w " . Nad
wypracowaniem tego sformułowania, uwalniającego od tytu­
łowania „uzurpatora" cesarzem, pracowało w sztabie Alek­
sandra kilku ludzi, a osiągnięty przez nich efekt został uznany
za „zwycięstwo przed zwycięstwem".
Potomek Ruryka napotkał Korsykanina u przednich straży
francuskich — zmęczonego, brudnego i pokornego. Bona­
parte z pośpiechem pazia wybiegł mu na spotkanie i oso­
biście, zwracając się doń w pełnych uszanowania słowach,
poprowadził do swojej kwatery. Po drodze Dołgoruki mógł
obserwować, jak oddziały francuskie pospiesznie zwijają obóz
i zabierają się do odwrotu, i jak inne oddziały sypią szańce
mające ten odwrót osłaniać. Podczas rozmowy traktował
Napoleona „jak bojara, którego mają zesłać na S y b i r " , walił
pięścią w stół i żądał bezwarunkowej kapitulacji. Napoleon
wił się, targował i prosił, ale kiedy Dołgoruki oświadczył, że
pozwolą mu się wycofać tylko wówczas, jeśli natychmiast
przyrzeknie oddać całe Włochy, Wiedeń i inne europejskie
zdobycze, zmiarkował, iż komedia zbytnio nasyca się gagami.
Pamiętając, że nie należy przeholować, gdyż wszystko na
świecie ma swoje granice — nawet głupota księcia Dołgoru¬
kiego — odprawił smarkacza krótkim:
— Proszę mnie nie znieważać! Nie zgadzam się!
Jeszcze długo potem, wspominając tę swoją kreację, śmiał
się i nawet w oficjalnych pismach nazywał Dołgorukiego
„un fréliquet" (chłystek) * .
Dołgoruki wrócił do swego cara i wieczorem tego samego
dnia przedstawił mu raport, w którym udowadniał czarno na
białym, że armia francuska znajduje się w pełnym odwrocie,
a rozhisteryzowany Bonaparte myśli już tylko o tym, jak wy­
nieść głowę cało z awantury, w którą się wkopał. Wówczas
przestraszył się Aleksander, a obawa ta miała identyczne
podłoże, jak wcześniejsza Napoleona — że zwierzyna wy­
mknie mu się sprzed nosa. Najchętniej zaatakowałby od razu,
ale nie wynaleziono jeszcze reflektorów i powstała obawa, że
zwycięskie wojsko po omacku zabłądzi, tym bardziej, że obie
armie dzieliła jeszcze spora odległość.
W o b e c tego postanowiono dokonać kilku usprawnień
organizacyjnych. Skompromitowany „defetysta" Kutuzow
został praktycznie odsunięty od władzy nad armią — ster
przejął w swe namaszczone dłonie sam imperator. Po czym
rozpoczęto ruch w kierunku nieprzyjaciela i pierwszego
grudnia zatrzymano się vis a vis Francuzów, po drugiej stronie
strumienia Goldbach. I znowu noc wstrzymała operację.
T e j nocy w sztabie rosyjskim na specjalnej naradzie na­
kreślono plan jutrzejszego zwycięstwa i szczegóły pościgu za
Francuzami. Kutuzow był obecny na tym sabacie durniów,

* W niespełna rok później, jesienią 1 8 0 6 , Dołgoruki, odwołany do Petersburga


z inspekcji frontu tureckiego, pędził przez całą Rosję z taką szybkością, że wszyscy jego
adiutanci pozostali daleko z tyłu. Dopadł stolicy ledwie żywy i natychmiast zasiadł do
długiej konferencji z carem. T e g o samego dnia dostał wysokiej gorączki i zmarł.
lecz swój stosunek do ich koncepcji wyraził w sposób tyle
ostentacyjny, co trywialny — na samym początku zasnął
i potężnie chrapał. Zapewne dlatego oraz ze względu na
kiepskie światło łuczywa, plan rosyjski został opracowany
niechlujnie — roił się od błędów i często nawet odległości
były w nim naniesione fałszywie, co doprowadziło potem do
kilku przykrych dla carskiej armii niespodzianek. Zasadnicza
dyrektywa sprowadzała się do dwóch rzeczy: należy całą siłą
zaatakować najsłabsze, prawe skrzydło francuskie i następnie
dobrze uważać na kierunki ucieczki nieprzyjaciela.
T a k więc „chytremu Bizantyjczykowi" zabrakło tym
razem chytrości. Pełen zaszczepionej mu przez „bożego
człowieka", Seliwanowa, mistycznej wiary w swoje posłan­
nictwo, wspomagane przez wolę Opatrzności, dał się złapać
na przynętę rzuconą przez Korsykanina. I to w najdrobniej­
szych szczegółach. Napoleon celowo osłabił swoje prawe
skrzydło, by ściągnąć tam główne siły rosyjskie i następnie,
kiedy już atakujący odwrócą się doń bokiem, uderzyć im na
flankę za pomocą swego centrum.
Noc minęła po obu stronach w podniosłej atmosferze.
Obie armie znały już kierunki swoich jutrzejszych manewrów
i były pewne zwycięstwa. Rosjanie — bo wiedzieli, że car-ba­
tiuszka objął naczelne dowództwo, wobec czego niebiosa
chcąc nie chcąc muszą się opowiedzieć po ich stronie.
Francuzi z tego samego powodu — dzień przed bitwą cesarz
zapewnił ich, że nie zda się na panów oficerów („Żołnierze,
sam kierować będę batalionami!") i własnoręcznie uruchomi
wszystkie nitki.
Kiedy Napoleon wracał z ostatniego rekonesansu (słysząc
dudnienie rosyjskich kolumn taborowych, przesuwanych
w kierunku jego prawego skrzydła, upewnił się, że wszystko
idzie zgodnie z planem), któryś z żołnierzy oświetlił mu drogę
pochodnią. Dołączył się do niego drugi, potem trzeci i wkrótce
w obozie francuskim sześćdziesiąt tysięcy zaimprowizowa­
nych pochodni ze słomy i wiwaty z okazji pierwszej rocznicy
koronacji cesarza utworzyły spontaniczne, fascynujące „son
et lumiére". Napoleon nazwał tę noc „najpiękniejszą nocą
w swoim życiu".
Świt 2 grudnia 1805 roku przywitał obie armie mgłą
podnoszącą się powoli nad płaskowyż Pratzen, gdzie po
rosyjskiej stronie strumienia Goldbach Aleksander szykował
się do łatwego triumfu i pościgu. Rozpoczął licytację o godzi­
nie siódmej, dokładnie tak, jak go zaprogramował swym od­
wrotnym blefem Bonaparte — rzucając masy swej piechoty
z Pratzen na prawe skrzydło Francuzów. K u swemu zasko­
czeniu, Rosjanie napotkali tam zacięty opór korpusu Davouta
i uwikłali się w wykrwawiającą walkę. O ósmej słońce roz­
proszyło mgłę i cesarz spostrzegł, że główna fala armii
rosyjskiej odwróciła się już bokiem i spływa z wyżyny
w kierunku „prowadzącego" ją Davouta. W pewnej chwili
spytał dowódcę francuskiego centrum, marszałka Soulta:
— Ile czasu będziesz potrzebował na zdobycie tego
wzgórza?
— Dwadzieścia minut, Sire!
Napoleon spojrzał na zegarek.
— W porządku, damy im jeszcze kwadrans.
Po kwadransie, o godzinie dziewiątej, „bóg w o j n y " roz­
począł sprawdzanie. Skinął ręką i kohorty centralnego ugru­
powania francuskiego runęły w kierunku Pratzen. Było to dla
Aleksandra zupełnym zaskoczeniem. Francuski młot spadł
mu na flankę i podjął skuteczną robotę mimo szalonych
wysiłków Bagrationa i Kutuzowa. T e n ostatni został od razu
raniony, a car ledwo uszedł niewoli.
Rosjanie zaczęli ściągać zewsząd wszystkie pułki, jakie
tylko były do dyspozycji (to znaczy nie były gdzie indziej
związane walką) i rzucili je przeciw Soultowi oraz korpusowi
Bernadotte'a, lecz mimo brawurowych szarż swej jazdy nie
mogli już naprawić błędu i powstrzymać rosnącego w ich
szeregach zamieszania.
Kulminacyjnym punktem tej masakry był wspaniały rajd
kawalerii gwardii rosyjskiej, którą rzucił do rozpaczliwego
kontrataku Wielki Książę Konstanty. Była to elita carskiej
armii. Nie trzeba było o tym wiedzieć, wystarczyło popatrzeć.
W pierwszym impecie gwardziści roznieśli szablami i kopy­
tami zaskoczony wśród winnic sławny 1. batalion 4. pułku
piechoty z dywizji Vandamme. Następnie rozjechali drugi,
równie znakomity batalion i dalej gnali przed siebie z wście­
kłym impetem.
Napoleon widział to przez lunetę i zaniepokoił się. Dwa
najlepsze liniowe bataliony jego piechoty zostały zmiecione
jak kupa pierza, a straszliwy taran rosyjski parł dalej i miaż­
dżył wszystko, co mu stało na drodze. Przeciwko tej elicie na­
leżało również rzucić elitę — do kontrszarży poszli konni gre­
nadierzy Bessiéresa, śmietanka gwardii francuskiej. Między
dwiema gwardyjskimi jazdami wywiązała się mordercza rą­
banina, a wówczas Konstanty zagrał ostatnią kartę, elitę elity,
nie ruszoną do tej pory złotą szlachtę Sankt-Petersburga:
kawalergardów księcia Repnina. Ale tym razem Bonaparte
już nie czekał i dał znak adiutantowi Rappowi, by poprowa­
dził francuską elitę elity — cesarską straż przyboczną, dwa
szwadrony konnych strzelców i jeden mameluków.
Po pół godzinie Rapp wrócił. Z twarzy lała mu się krew,
w dłoni trzymał rękojeść szabli z klingą złamaną u podstawy.
Wrócił bez połowy swoich ludzi. Ale z księciem Repninem,
prowadzonym przez mameluków na sznurku, tak jak T u r c y
wlekli swoich niewolników.
Wyrżnięcie kawalerii gwardii rosyjskiej spowodowało
przełom — centrum nieprzyjaciela pękło i wyżyna Pratzen
dostała się w ręce Francuzów. Potem zaczęła się rzeź. Część
Rosjan uciekała przez skute lodem jeziora Menin i Začany.
Francuzi wywindowali swoje działa na Pratzen, zasypali lód
gradem kul i potopili setki nieprzyjaciół. O siedemnastej było
już po wszystkim.
Rosjanie stracili sto osiemdziesiąt dział i trzydzieści do
czterdziestu pięciu tysięcy (różnica w źródłach) zabitych,
rannych i wziętych do niewoli (w tym ośmiu generałów).
Francuzi niespełna półtora tysiąca zabitych i siedem tysięcy
rannych. Generał Langeron odezwał się tuż po bitwie do
generała Dochtórowa:
— Widziałem już różne klęski, ale takiej nie mogłem
sobie nawet wyobrazić.
Eksperci militarni zgodzili się z nim, nazywając Austerlitz
„drugim, obok Kann Hannibala, arcydziełem taktycznym
w historii w o j e n " .
Car Wszechrosji uciekł z pola bitwy i pędził przez cały
dzień i całą noc w kierunku swego imperium, gubiąc po
drodze świtę, rozpraszaną przez strach i ciemności, aż wreszcie
został sam, zrozpaczony i zmęczony na zmęczonym koniu.
Radziecki historyk T a r l e napisał, że podczas tej ucieczki
„Aleksander drżał jak liść i straciwszy panowanie nad sobą
rozpłakał się. Uciekał jeszcze przez kilka następnych d n i " .
Napoleonowi też nie było w ciągu tych kilku dni lekko.
Marszałek Davout po raz n-ty w swym życiu przeklął mar­
szałka Bernadotte'a, zarzucając mu opieszałość w ściganiu
nieprzyjaciela. Bernadotte poskarżył się na marszałka Bert¬
hiera, który jego zdaniem rozmyślnie przysłał mu zbyt mało
kawalerii. Soult w oficjalnym raporcie zażądał ukarania
Davouta za jakieś, jemu tylko znane, opóźnienie. Murat jak
zwykle miał ochotę wytknąć Lannesowi nieudolność i zawa­
lenie całej operacji, ale w porę przypomniał sobie, że była to
od początku do końca operacja Napoleona i to nader udana,
wobec czego wyszukał cały worek innych, równie karygod­
nych przestępstw Lannesa. Z kolei Lannes obraził się na
cesarza za nie dość obszerne wyszczególnienie jego zasług
w biuletynie pobitewnym i bez słowa pożegnania wyjechał do
rodzinnej Gaskonii. Aż żal się robi koronowanego nadzorcy
tych wilków.
Bonaparte nie miał podstaw wychwalać po Austerlitz
blotek z marszałkowskimi buławami. W rozkazie do Wielkiej
Armii z dnia 3 grudnia 1805 roku słusznie całą zasługę oddał
figurom — prostym żołnierzom („Żołnierze! Jestem z was
zadowolony! (...) Pokazaliście im, że łatwiej nas wyzwać
i grozić nam, niż zwyciężać z n a m i " ) , dzięki którym wygrał
tę rundę cesarskiego pokera. Przekonał ich, że prowadzą
krucjatę przeciw nowym Hunom („Musimy zwyciężyć tych
najmitów Anglii, dyszących tak straszną nienawiścią do
naszego n a r o d u ! " — rozkaz z 1 X I I 1805), oni zaś uwierzyli
i dali z siebie wszystko. A do tego on, stojąc na ich czele, był
podczas tej krucjaty w swej najlepszej formie. Marszałkowie
mieli tu niewiele do powiedzenia.
Ich czas miał dopiero nadejść.
RUNDA

Runda marszałków i generałów


{Rozdanie decydujące pod Friedlandem)

W KRZYKU PŁONĄCEGO BOCIANA


Czas marszałków i generałów w cesarskim pokerze nad­
szedł bardzo szybko — już w roku 1807 — i trwał równo pół
roku. Mowa o wojnie francusko-rosyjskiej Anno Domini 1807
na terenach pruskiego i rosyjskiego zaboru Polski, czyli
o tzw. „pierwszej wojnie polskiej Napoleona". W tej rundzie
dowódcy armii i korpusów po obu stronach stolika z blotek
zamienili się w figury i vice versa — żołnierze stali się
blotkami.
D o roku 1805, a konkretnie do Austerlitz, żołnierz fran­
cuski stanowił podstawową ostoję Bonapartego, jego reżymu
i jego gry. Związany z nim bardziej uczuciowo niż dyscy­
plinarnie i świadomy („obywatel-żołnierz", znający na pa­
mięć przemówienia Marata, Dantona i Saint-Justa pod tytu­
łem: „Wolność, równość, braterstwo"), prawdziwy inteligent
wśród żołnierskiej braci kontynentu, zwiedzał całą Europę na
koszt zwiedzanych krajów i chwalił to sobie. Ale że zwiedzał
na piechotę, w końcu się zmęczył. Odpoczynku wciąż nie było
widać, a coraz częściej groziło odpoczywanie w ziemi obok
wcześniej pogrzebanych kamratów. I to zaczęło go najpierw
martwić, a potem złościć.
Żołnierz ten nie rozumiał, że ciągłe wojny nie są wywoły­
wane przez jego idola (chociaż Napoleon nieustannie starał
się wbić mu to do głowy odezwami), ale przez tych, których
idee fixe stało się strącenie „korsykańskiego uzurpatora"
z tronu — przez płacących za nie Anglików i przez prawowi­
tego Aleksandra. Przyczyny miał gdzieś, obchodziły go skutki.
A skutki te były nie zawsze radosne. Słońce, które oświetliło
pole bitwy pod Austerlitz i które cesarz nazwał „słońcem
zwycięstwa", nie mogło zmienić faktu, iż dokładnie w tym
samym czasie wykosztowująca się na festiwal zwycięstw
Francja znalazła się na skraju bankructwa gospodarczego.
A kto to odczuwał najboleśniej? Rodziny chłopskie, robotni­
cze i rzemieślnicze, to jest rodziny dzielnych, stale nieobec­
nych w domu francuskich chłopców.
Nie bez znaczenia były także inne okoliczności, z gatunku
bardziej intymnych,.jako że słomiane całymi latami żony i na­
rzeczone poborowych odczuwały dotkliwy głód nie tylko
chleba, i z tego niedostatku różne głupie myśli przychodziły
im do głowy. Żołnierza powoli przestawało to bawić. Dalej
uwielbiał „boga w o j n y " , ale wojnę przestał uwielbiać.
Pierwszy zauważył to jeden z najuczciwszych oficerów
Wielkiej Armii, generał M o u t o n , w wigilię... Austerlitz.
Kiedy zgromadzeni wokół Napoleona sztabowcy poczęli mu
kadzić, podkreślając entuzjazm wojska, radosne okrzyki etc.
(jeden z najbardziej gorliwych zapewniał nawet, iż „wojsko
z rozkoszą pomaszerowałoby aż do C h i n " ) , Mouton odezwał
się sucho:
— Oszukujecie się, panowie, i co gorsza oszukujecie cesa­
rza. Wiwaty, na które się powołujecie, dowodzą czegoś wręcz
przeciwnego. Armia jest zmęczona i pragnie pokoju, a wiwa­
tuje na cześć Jego Cesarskiej Mości dlatego, że tylko on jeden
może nam ten pokój zapewnić...
I dalej, nie zważając na „dyskretne" znaki, by się zamknął:
— Zdaję sobie sprawę, jak bolesne jest dla was to, co teraz
mówię, ale prawda jest właśnie taka. Armia znajduje się
u kresu wytrzymałości. Jeśli otrzyma rozkaz walczenia dalej,
posłucha, ale już wbrew sercu — z musu. Okazuje ona tyle
entuzjazmu w przeddzień bitwy, gdyż ma nadzieję, że jutro się
to wszystko skończy i będzie mogła wrócić do domu.
T e słowa, świadczące najlepiej o cywilnej odwadze ich
autora (francuski historyk Manceron nazwał go „Kassandrą,
którą Napoleon posadził w swoim sztabie"), kosztowały
Moutona buławę marszałkowską — nie otrzymał jej od Bo¬
napartego, chociaż zasługiwał stokroć bardziej niż większość
tych, co ją otrzymali.
Mouton trochę przesadził w swym brawurowym speechu,
ale okazał się dobrym (z punktu widzenia Bonapartego raczej
„złym") prorokiem. Właśnie podczas kolejnej wojny z Rosją,
w roku 1807, po raz pierwszy rozległy się po kilku bitwach —
zamiast: „Niech żyje cesarz!" — okrzyki: „Niech żyje pokój!".
Cesarz miał w tej materii słuch absolutny i pojął, o czym to
świadczy. Częściowo winne były warunki atmosferyczne, ów
„piąty żywioł", jak nazwał polskie błoto (kampania toczyła się
podczas bardzo brzydkiej zimy i wiosny), ale tylko częściowo.
T y m razem więc postawił w mniejszym stopniu na masy
żołnierskie, w większym zaś na marszałków. Musiał to zresztą
zrobić także z innego powodu: z niemożności podzielenia się
na trzech „bogów w o j n y " . Operacje w tej wojnie toczyły się
na olbrzymim froncie i dlatego poszczególne korpusy przez
większą część działań wojowały samodzielnie lub kooperując ze
sobą, pozbawione bezpośredniej kurateli Napoleona. Działo
się tak już i przed Austerlitz, ale na krótko i na o wiele
mniejszą skalę. T y m razem marszałkowie musieli zdać po­
ważniejszy egzamin, i co ciekawe, zdali go na piątkę. Za­
pomnieli na ten krótki czas o waśniach, wspierali się i współ­
działali ze sobą jak bracia. Oni nie byli jeszcze zmęczeni,
mieli dobrze zaopatrzone rodziny, a kochanki znajdowali
w dowolnej ilości na każdym nowym miejscu postoju. I ciągle
jeszcze byli głodni nowych tytułów i nowych wawrzynów.
Dlatego w tej rundzie stali się figurami.
W armii carskiej sytuacja przedstawiała się identycznie, ale
jej przyczyny były odmienne. Żołnierze rosyjscy nie zmienili
swego wojennego światopoglądu, gdyż w ogóle nigdy go nie
mieli. Zawsze byli automatami, nakręcanymi strachem i trzy­
manymi w karbach pruskiej dyscypliny według wzorca F r y ­
deryka I I , o ryzyku której tenże Fryderyk I I powiedział
kiedyś do jednego ze swych generałów:
— Jest to dla mnie największą zagadką, dlaczego ja i pan
jesteśmy bezpieczni w naszym obozie.
Byli wszakże również mocno zmęczeni, toteż zimą 1806/1807
Francuzi znajdowali na swych szlakach straszliwie pokiere­
szowane trupy dezerterów rosyjskich, których carscy genera­
łowie setkami przepuszczali przez kije.
Wszelako Aleksander nie dlatego zdał się na swoich gene­
rałów i uczynił z nich swoje figury w nowej rundzie gry.
Zrobił to dlatego, że w stawach pod Austerlitz utonęło raz
na zawsze jego przekonanie o własnym talencie militarnym,
a także trochę wiary w wyższą protekcję niebieską. Bank
Opatrzności zawiódł go. Więc chociaż formalnie zachował
sobie tytuł lub raczej pozycję naczelnego wodza, do planów
bitew i kampanii więcej się nie mieszał, koncentrując się
na sterowaniu politycznymi aspektami wojennej rozgrywki
i trzymaniu figur w ręku.
Kiedy już to sobie wyjaśniliśmy, przystąpmy do opisu
samej gry i prezentacji figur. Preludium do pierwszych roz­
dań stanowiła króciuteńka wojna Francji z Prusami.
K r ó l pruski, Fryderyk Wilhelm I I I , nie chciał tej wojny,
tym bardziej, że w zasadzie Prusy nie miały do niej żadnego
poważnego motywu. Ale chciała jej uwielbiana przez cały
naród królowa-amazonka, Luiza, a także armia pruska, nu­
dząca się przez tyle czasu w charakterze biernych widzów tak
fajnych drak militarnych. Armia ta pamiętała wciąż prastare
zwycięstwa Fryderyków I i I I i była święcie przekonana, że
nadal jest najpotężniejszym wojskiem Europy. Że Napoleon
pokonał Rosjan? I cóż w tym nadzwyczajnego? Rosjan nie­
trudno pobić. D o tych „barbarzyńców z azjatyckich stepów"
Prusacy zawsze odnosili się ze skrywaną pogardą i z upodo­
baniem powtarzali sobie odpowiedź, jakiej ich król udzielił
niegdyś Alembertowi, zachwyconemu posturą królewskiego
lokaja:
— T o najpiękniejszy mężczyzna w moim państwie. K i e ­
dyś był stangretem i zamierzałem posłać go jako ambasadora
do Rosji.
Nie dopuszczali do siebie myśli, że jakiś tam „korsykański
p i g m e j " mógłby nadwerężyć ich mocarstwowość. Wypowie­
dzieli Napoleonowi wojnę, a on szybko wyprowadził ich
z błędu. Dokładnie w ciągu jednego dnia, 14 października
1806 roku, symultanicznie — pod Jeną i Auerstaedt. Na tych
dwóch polach główne armie pruskie przestały istnieć, a po
miesiącu przestały istnieć Prusy jako takie.
Wówczas dopiero zasiadł do stolika Aleksander i rozpo­
częła się trzecia runda cesarskiego pokera. Powstaje pytanie,
dlaczego car rozpoczął nową grę tak szybko po klęsce auster¬
lickiej, zamiast odczekać i nabrać więcej sił? Musiał. I to nie
dlatego, że łączył go układ reasekuracyjny zawarty z Prusami
w lipcu 1806 roku — układy car traktował jak większość
zdrowych mężczyzn metrykę ślubu. Musiał z trzech innych
powodów.
Musiał, bo bezpośrednio po Austerlitz zaczęto w jego
rozwścieczonym korpusie oficerskim szeptać, że jeśli car
szybko się nie zrehabilituje, to może go spotkać los nieod­
żałowanego, świętej pamięci tatusia. A jako że Aleksander
sam niegdyś umożliwił ojcu spotkanie z takim losem, miał od
tamtej pory wyczulone ucho i wychwytywał podobne szepty
co do jednego. Bojąc się nowej wpadki (w końcu poker to gra
ryzykowna) postanowił — jak wiemy — dać więcej swobody
korpusowi oficerskiemu, tak, by odpowiedzialność stała się
zbiorowa.
Musiał po drugie, gdyż jednocześnie w dwóch miejscach
zostały zagrożone interesy Rosji: w Polsce i w T u r c j i . W K o n ­
stantynopolu, w haremie sułtana działała na rzecz Francji
tajemnicza odaliska, z którą bezskutecznie jak na razie wal­
czył brytyjski kontrwywiad, a francuscy oficerowie szko­
lili armię turecką do wojny z Rosją. Jednocześnie Wielka
Armia po skopaniu Prus przekroczyła Odrę i parła dalej
na wschód, a Polacy słali do Napoleona deputację za depu¬
tacją z błaganiem o odbudowanie ich niepodległości. Jakie­
kolwiek i czyjekolwiek działanie nad Wisłą i Bosforem P e -
tersburg uważał za ingerencję w swoje wewnętrzne sprawy.
I wreszcie musiał po trzecie dlatego, że po Austerlitz
i Jenie tamten („uzurpator") mógł się już naprawdę uważać
za wcielenie Karola Wielkiego — cesarza całej zachodniej
Europy. Imperator Wszechrosji od dawna podejrzewał K o r ­
sykanina o chętkę wskrzeszenia świętego Cesarstwa Zachodu.
Był tego pewien. No bo w jakim celu Bonaparte, zaraz
po swej bezprawnej koronacji, udał się do Akwizgranu
i zażądał od kurii wydania najcenniejszej relikwii kate­
dry — drzazgi z Krzyża Świętego, którą Karol otrzymał
od kalifa Haruna-al-Raszyda? Skąd się wzięła fama, że
gdy wychodził z kościoła, nad jego głową jaśniała aureola
Karolingów? I czyż sam nie zwrócił się bezczelnie do
kardynała Caprary: „Powiedz papieżowi, że jestem K a r o ­
lem W i e l k i m ! " ? Aleksander nie mógł tego ścierpieć i p o ­
stanowił z tym skończyć — przegnać zachłannego dra­
pieżcę z powrotem na jakąś zawszoną wyspę, najlepiej bez­
ludną.
Ale był jeszcze jeden powód, na temat którego we fran­
cuskich koszarach robiono niewybredne dowcipy. Chodziło
o sentyment cara do pruskiej królowej, pięknej Luizy,
która — jak pamiętamy — korzystając ze ślepoty swego
małżonka, tak gościnnie przyjęła Aleksandra przed rokiem
w Berlinie. T o ona, „heroiczne bożyszcze całego narodu,
święte wcielenie ojczyzny", wszczęła nie wiadomo po co
wojnę Prus z „bogiem w o j n y " i w ten sposób unicestwiła
ojczyznę. A kiedy blitzkrieg się skończył, uciekła do K r ó ­
lewca i poczęła błagać swego boga o pomoc. Państwo myślą,
że Jezusa Chrystusa? Ależ skąd. Pisała do Aleksandra: „ P o ­
wtarzam, że wierzę w Ciebie jak w B o g a " . I jeszcze, żeby
później dziejopisowie nie wątpili w stuprocentową męskość
cara: „Aby wierzyć w doskonałość, trzeba znać C i e b i e . . . " .
A w ogóle nieustannie nazywała go swoim „aniołem opie­
kuńczym".
N o więc jak miał nie zaopiekować się biedną sierotką,
wygnaną ze swej chatki przez korsykańskiego wilkołaka? Jak
twierdził (z lekką przesadą) Mikołaj Michajłowicz, jedyny
historyk, przed którym stale otwarte były tajne archiwa R o ­
manowów: „Polityka Aleksandra w tym okresie wytłuma­
czona być może jedynie jego miłosnym uwielbieniem dla
królowej L u i z y " .
A polityka Napoleona? O n , co jest najdowcipniejsze w tej
historii, zasiadał do gry bez nienawiści do partnera. T a k jak
i przedtem. Grał ostro, gdyż był to poker polityczny, zderzenie
dwóch mocarstw, i on musiał dbać o swoje. Utworzył je pro­
wokowany do wojen, które wygrywał, a wygrywając rzeczy­
wiście nabrał apetytu na Cesarstwo Zachodu. T y l k o cóż
byłoby ono warte bez uznania go przez Cesarza Wschodu?
Zdaniem Napoleona — niewiele.
Nazywał Rosjan „dzikimi A z j a t a m i " , by podnosić tempe­
raturę zawziętości swych żołnierzy, ale cara darzył jakimś
przedziwnym szacunkiem, znamionującym, iż miał jednak
kompleks parweniusza, którego nie mogły wyrugować naj­
większe zwycięstwa w polu. Dążąc do przyjaźni z Aleksan­
drem, pragnął w duchu wkupić się w grono legitymistycznych
monarchów, w to ekskluzywne towarzystwo koronowanych
osłów i szalbierzy, którymi na pozór pogardzał. Budzi to
smutek. U jego apologetów starannie skrywany.
Austerlitz nic w tym względzie nie zmieniło. Wygrał,
pobił, przepędził, zamiast wymusić uznanie. T u ż przed bitwą
napisał o carze do Talleyranda: „ T o szlachetny i dzielny
człowiek, niestety podjudzany przez swe otoczenie". Było to
także swego rodzaju zaślepienie miłosne i nie przyszedł
jeszcze czas, by Napoleon dojrzał w Aleksandrze „chytrego
Bizantyjczyka" i „ T a l m ę P ó ł n o c y " . W trzeciej rundzie jego
podstawowym celem było oczywiście pobicie przeciwnika, ale
tylko po to, by przeciwnik ten uznał wreszcie Bonapartego za
równego sobie i ujął dłoń wyciągniętą do zgody.
Nie było to proste. Rosyjskie stepy, jak najżyźniejsze pola,
wypluwały coraz to nowe armie, które trzeba było pokonać
na olbrzymim teatrze działań od Bałtyku po Warszawę.
Wówczas to na scenę tego teatru wstąpili francuscy marszał­
kowie. W kampanii 1807 roku czołowe role odegrało ośmiu
z nich: Bernadotte, Davout, L a n n e s , Augereau, Murat,
Berthier, Soult i Ney. Jako że Ney największą swą kreację
stworzył w rundzie ósmej — tam go przedstawię. T e r a z zaś
siedmiu pozostałych.
Gaskończyk Jan Baptysta Bernadotte ( 1 7 6 3 — 1 8 4 4 ) roz­
począł karierę wojskową mając siedemnaście lat jako prosty
żołnierz i po dziewięciu latach służby zdołał się wspiąć na
zawrotne wyżyny starszego sierżanta, najprawdopodobniej
dlatego, że wszystkim, czym się wówczas odznaczał, były
kształtne kończyny dolne — towarzysze broni nazywali go
„sierżant-piękna nóżka". Odkąd tylko poznał Napoleona,
intrygował przeciwko niemu i był nawet zamieszany w spisek
z roku 1804. Gdy przechwycono kompromitujące Berna­
dotte'a dokumenty, Bonaparte krzyczał, iż własnoręcznie
zastrzeli zdrajcę, lecz zamiast tego mianował go kolejno:
gubernatorem Luizjany, posłem w Waszyngtonie i marszał­
kiem Cesarstwa, a w końcu ozdobił wielką wstęgą Legii
Honorowej i wyniósł do godności księcia Ponte-Corvo.
Wszystko przez sentyment dla swej eks-narzeczonej, Dezy¬
derii Clary, która wyszła za pięknonogiego syna Gaskonii,
kiedy utraciła szansę poślubienia pięknorękiego syna K o r ­
syki.
Wszystko to jednak nie usposobiło Gaskończyka życzliwiej
wobec Korsykanina, dalej bruździł mu, gdzie tylko mógł.
W roku 1806, pod Auerstaedt, nie przyszedł z pomocą
walczącemu resztką sił korpusowi Davouta, chociaż znajdo­
wał się w odległości dziesięciu kilometrów od pola bitwy.
Twierdził, że nie usłyszał grzmotu dział. Nie usłyszał zaś
dlatego, że uprzednio nie zawiódł go słuch, gdy Davout
powiedział o nim:
— T e n nędznik Ponte-Corvo!
Popisowym występem Bernadotte'a było jego zachowanie
się w roku 1809 pod Wagram. Zakwestionował wówczas
cesarski plan batalii, reklamując własny. T o t e ż kiedy podczas
boju on i jego korpus zaczęli się cofać w popłochu, Napoleon
zatrzymał go pytając, czy to jest właśnie ów genialny manewr,
którym marszałek chciał pobić Austriaków. Sposób, w jaki
zareagował na to już po bitwie Bernadotte, był prawdziwym
arcydziełem bezczelności. Wydał mianowicie bezprawną pro-
klamację, w której całą zasługę za zwycięstwo pod Wagram
przypisał... sobie i swoim żołnierzom. T e g o już było Napo­
leonowi za wiele — zhańbiony korpus Bernadotte'a został
karnie rozwiązany, a on sam wypędzony z Wielkiej Armii pod
pozorem „udania sią do w ó d " .
W roku 1810 Szwedzi, pragnący mieć w kraju jakiegoś
żołnierza, obrali go szwedzkim następcą tronu, dzięki czemu
płaksiwa Dezyderia została później królową Szwecji.
Generał Caffarelli wydał o Bernadotcie następującą opi­
nię, z którą zgadzali się niemal wszyscy, którzy znali Ber¬
nadotte'a: „Pochlebca tłumów, zdradliwy i niebezpieczny
nieprzyjaciel".
Z kolei Ludwik Mikołaj Davout ( 1 7 7 0 — 1 8 2 3 ) . Davout
pochodził ze starej szlacheckiej rodziny burgundzkiej, w któ­
rej tradycje żołnierskie były tak silne, iż mówiono: „Za
każdym razem, kiedy rodzi się Davout, jedna szabla wy­
chodzi z p o c h w y " .
On także początkowo nie lubił Napoleona, aż do bitwy
pod Abukirem w Egipcie. Po bitwie zaczął się na coś skarżyć,
a wówczas Bonaparte wziął go pod ramię i wprowadził do
namiotu. Nikt przy tej rozmowie nie asystował i nie wia­
domo w jaki sposób korsykański czarodziej uwiódł Bur¬
gundczyka. Faktem jest jednak, że po wyjściu z namiotu
Davout stał się najwierniejszym sługą „boga w o j n y " . Jako
jeden z nielicznych marszałków nie zdradził go w roku 1814
i jako jedyny nigdy nie uznał Burbonów.
Macdonnell napisał o Davoucie: „Davout miał dziwny
charakter. Był to człowiek zimny, twardy, wielki rygorysta,
uparty i najzupełniej nieprzekupny. Łączył w sobie bezustan­
ną dbałość o żołnierzy, którzy kochali go, lecz bali się go jak
ognia, z nielitościwą surowością w stosunku do swoich
oficerów, szczególnie pułkowników, gdy zaś został marszał­
kiem, do generałów, którzy nienawidzili go z całej d u s z y " . *
T u trzeba wyjaśnić, dlaczego żołnierze „kochali go, lecz bali
się jak o g n i a " . Bali się, albowiem za najmniejszy objaw braku
dyscypliny, nie mówiąc już o rabunku i gwałcie, dostawało

* Tłumaczenie Feliksa Rutkowskiego.


się w korpusie Davouta na pożegnanie kilka gramów ołowiu
w głowę (powiadano, że „tam gdzie jest Davout, kurczęta
mogą bez obawy spacerować między koszarami"). A kochali
dlatego, że był to jedyny korpus, w którym nigdy nie
brakowało ani jednego sanitariusza czy kuchni polowej.
Historycy twierdzą, iż Davout był „jedynym uczniem
N a p o l e o n a " i że „jako jedyny pojmował głębię napoleoń­
skich koncepcji strategicznych", z czym trudno dyskutować.
W swej najlepszej dyspozycji znajdował się Davout pod
Auerstaedt i E c k m č h l , dzięki czemu otrzymał od cesarza
tytuły księcia Auerstaedt i Eckmühl. W mizernym raczej
stopniu zrekompensowało mu to fakt, iż podczas piętnastu
lat trwania epoki napoleońskiej zazdrosny Bonaparte stale
usuwał go w cień mniej utalentowanych kolegów-marszał¬
ków, nie powierzając stanowisk odpowiadających zdolno­
ściom Davouta.
Davout, chociaż pod wszystkimi względami był przeci­
wieństwem „nędznika P o n t e - C o r v o " , miał — jak Bernadot­
te — tylko jednego przyjaciela. Przyjacielem Bernadotte'a
był Ney, najodważniejszy, lecz i najbardziej naiwny z sate­
litów Napoleona. Przyjacielem Davouta był marszałek Oudi¬
not, jedyny człowiek, z którym Davout był na „ t y " , nawet
w pismach oficjalnych. Kiedy w roku 1815, tuż przed Wa¬
terloo, Oudinot opowiedział się przeciw Napoleonowi, mar­
szałek Davout, wówczas minister wojny, suchym, bezimien­
nym rozkazem polecił mu udać się do swoich dóbr i na zawsze
zerwał przyjacielskie stosunki łączące go z Oudinotem od
dwudziestu lat. Davout, chociaż dyskryminowany przez ce­
sarza, nigdy nie uleczył się z pewnego rzadkiego, organicz­
nego defektu: miał wyjątkowo mało pojemne serce — nie
było w nim miejsca na dwie lojalności.
Drugi Gaskończyk z tej kompanii, Jan Lannes ( 1 7 6 9 —
1809), był synem wieśniaka i rozpoczął od czeladnikowania
w farbiarni. Dopiero w roku 1792 wstąpił jako ochotnik do
armii republikańskiej i od tej pory tam, gdzie się znalazł,
wszystko wokół farbowało się na czerwono. Doceniono ten
jego zapał w rąbaniu i strzelaniu, i w przeciągu zaledwie
czterech lat promowano go na generała. Całą swą dalszą
karierę zawdzięczał Bonapartemu i był jedynym marszałkiem,
który pozwalał sobie kłócić się z cesarzem, przeklinać w jego
obecności i nawet wygrażać mu. W ogóle lubił dużo i głośno
mówić, kłócić się oraz soczyście kląć. Napoleon wybaczał mu
to wszystko.
Poznawszy dobrze jego sposób bycia, Bonaparte wpadł na
genialny pomysł, żeby używać go w misjach dyplomatycz­
nych. Metoda dyplomacji Lannesa polegała na stukaniu
obcasami i końcem olbrzymiej szabli o posadzki pałaców, co
czyniło wszystkich książąt europejskich, do których go po­
syłano, nader podatnymi na żądania Paryża. Sam zresztą także
stał się księciem Montebello, która to nazwa została uznana
przez żony pozostałych marszałków za najpiękniejszą spo­
śród wszystkich książęcych nominacji epoki i ściągnęła na
jego żonę dobrodziejstwo powszechnej zawiści.
Była to już druga jego żona. Pierwszą zostawił Lannes we
Francji, wyruszając wraz z Napoleonem do Egiptu. T a m
został ranny w nogę podczas bitwy pod Abukirem i wzięty
do szpitala, w którym jego przekleństwa zagłuszały wycie
operowanych. Klął z dwóch powodów. Po pierwsze, obok
niego położono kontuzjowanego Murata, Lannes zaś wolałby
leżeć obok kobry, niż obok tego „cyrkowego błazna". Ale
na dobre kląć zaczął dopiero wówczas, kiedy z ojczyzny
przyszła wiadomość, że jego małżonka, z którą rozstał się
przed czternastoma miesiącami, powiła mu właśnie zdrowego
chłopczyka. Po powrocie sklął ją i wziął rozwód.
Rozwodu z gaskonadą nie wziął nigdy. W roku 1797 zo­
stał wraz z dwunastoma żołnierzami otoczony przez kom­
panię kawalerii papieskiej na drodze z Mantui do Rzymu.
— Szable z pochew! — rozkazał swym ludziom oficer
papieski.
— Jak śmiecie wyciągać szable! — ryknął Lannes. —
Schowajcie je z powrotem!
— Rozkaz! — odpowiedział skonfudowany oficer.
— Z koni! — komenderował dalej ośmielony pierwszym
powodzeniem Lannes. — I marsz do mojej kwatery głównej!
„ G d y b y m próbował uciekać — tłumaczył później — któ­
ryś z tych bałwanów mógłby mnie postrzelić w plecy, są-
t,

dziłem więc, że mniej ryzykuję nadrabiając bezczelnością".


Będąc rodakiem d'Artagnana, był Lannes mistrzem sza­
lonego ataku, czego dowody dał pod Arcole, Lodi, Rivoli,
Montebello i w wielu innych bitwach. Pod broniącą się
Ratyzboną — kiedy jego atakujących grenadierów wystrze­
lano z murów i wojsko odmówiło dalszego udziału w tym sa­
mobójstwie — wziął pod pachę drabinę i pomaszerował sam
w kierunku twierdzy. W połowie drogi zawstydzeni żołnierze
dogonili swego marszałka i zdobyli Ratyzbonę. T a brawura
kosztowała go mnóstwo kontuzji, chociaż daleko mu było do
rekordzisty Oudinota, który w czasie kampanii napoleoń­
skich odniósł trzydzieści cztery ciężkie rany, nie licząc po­
mniejszych, i przeżył.
Lannes nie przeżył. W Hiszpanii uratowano mu wiszące
na włosku życie, zaszywając całego w świeżo zdartą skórę
barana. Pod Aspern-Essling, w roku 1809, gdy kula armatnia
oberwała mu nogę i w sprawę wdała się gangrena, nic już nie
mogło go uratować. Napoleon płakał przy jego łożu śmierci.
Pobyt w Hiszpanii niewiele dał Lannesowi, nie nauczył
się nigdy hiszpańskiego przysłowia: „Dobrze się zastanów,
zanim powiesz prawdę". T y l k o od niego i od Moutona Bona­
parte wysłuchiwał gorzkich prawd. Najpiękniejszą prawdę
w swym życiu powiedział Lannes do jednego ze swoich
pułkowników, kiedy ten wyrzucał młodemu oficerowi tchó­
rzostwo:
— T y l k o świnia lub skończony tchórz może się chwalić,
że nigdy nie odczuwał strachu!
Konając też nie odczuwał żadnego strachu i przed śmier­
cią jedyny raz, pierwszy i ostatni, zwrócił się do Bonapartego
w słowach nader obcych swej „niewyparzonej g ę b i e " :
— Za kilka godzin, Sire, utracisz człowieka, który bardzo
Cię kochał.
Podobnym wielbicielem przekleństw, choć znacznie mniej
prawdomównym, był syn murarza, Piotr Franciszek Karol
Augereau ( 1 7 5 7 — 1 8 1 6 ) . Zaczął jako lokaj u markiza Bas¬
sompierre, lecz wyrzucono go za uwiedzenie pokojówki.
Został więc kelnerem w jednej z szulerni paryskiego Palais¬
-Royal, skąd wyrzucono go za uwiedzenie kelnerki. Doszedł
wtedy do przekonania, iż życie cywilne jest nazbyt skompli­
kowane i zaciągnął się do burgundzkiej kawalerii. Stamtąd
wywalono go za niesubordynację.
Niesubordynacja tego wiecznego ulicznika z pewnością
złamałaby mu życie, gdyby nie to, że był on fenomenalnym
szermierzem. G d y pewien oficerek zdzielił go trzciną pod­
czas parady, Augereau wyrwał mu tę trzcinę i złamał. Ofi­
cerek wpadł w szał, obnażył szablę i natarł na zuchwalca.
Ale zapomniał, że ma do czynienia z najlepszym rębaczem
w całej armii, w rezultacie czego następnego dnia pochowano
go z wszelkimi honorami wojskowymi, a Augereau zwiał na
skradzionym koniu do Szwajcarii.
Wielokrotnie jeszcze w swym życiu uciekał z wojska,
francuskiego, rosyjskiego (służył pod Suworowem) i pruskie­
go, w tym ostatnim przypadku z wielkim fasonem — po­
ciągnął za sobą sześćdziesięciu kolegów. Przedziwny przypa­
dek sprawił, że w wiele lat później, podczas kampanii 1806
roku, w ręce marszałka Augereau wpadł ten sam pruski
batalion, z którego czmychnął w młodości. Pułkownik, pod­
pułkownik i starszy sierżant byli ci sami — Augereau obda­
rował ich złotem.
Ale zanim to nastąpiło, przewędrował całą Europę i część
Azji. W Atenach się ożenił, w Lizbonie dostał do więzienia,
w Konstantynopolu sprzedawał zegarki, w Dreźnie uczył
tańca, a wszędzie zabijał kobiece serca i męskie ciała, gdyż
i kobiety, i mężczyźni pasjami sprawdzali jego perfekcję.
Mężczyźni w szermierce. W Lunéville pewien żandarm,
upojony kilkoma zwycięskimi pojedynkami, wyzywając tę
„najlepszą szpadę F r a n c j i " (opinia fechmistrza Saint Geor¬
gesa) spytał przed starciem, gdzie Augereau chce być po­
chowany, na wsi czy w mieście.
— Na wsi — odpowiedział Augereau.
— W porządku — zadrwił żandarm. — Pogrzeb odbędzie
się na wsi.
Żandarm się nie pomylił. Pochowano go na wsi.
Strasznie dużo ludzi pochowano z inicjatywy Augereau,
i to ludzi Bogu ducha winnych. Jako pacyfikator Hiszpanii
wpadł marszałek Augereau na bardzo dowcipny sposób
przywiązywania mieszkańców tego kraju do Francji, pole­
gający na wieszaniu każdego napotkanego Hiszpana. Przez
pewnien czas wszystkie drzewa przydrożne w Katalonii
uginały się pod ciężarem trupów, a metoda wciąż jakoś nie
chciała przynieść oczekiwanego rezultatu i Augereau wrócił
do Francji z niczym.
W przeciwieństwie do Lannesa, Augereau był postury
pruskiego grenadiera i ze względu na swe obycie światowe
dysponował bardziej wyszukanym zasobem przekleństw, ale
też i wiele ich łączyło, jak chociażby prawdziwy instynkt
wielkospektaklowy, a więc i bitewny. Dlatego podczas śpie­
wania T e D e u m w trakcie podniosłej ceremonii koronacji
Napoleona w katedrze N o t r e - D a m e , obaj ci marszałkowie
wiedli nieskrępowaną rozmowę na różne tematy, zwłaszcza
zaś o tym, że — jak to ujął Augereau — „brakuje tu tylko tego
miliona ludzi, którzy oddali swe życie, aby uwolnić się od
takich b z d u r " .
Zgadli już państwo, że kochliwy Augereau w Napoleonie
się nie zakochał. Nie miał okazji. Już przy pierwszym spot­
kaniu, w roku 1796, Bonaparte a priori uniemożliwił ten
afekt, tak uspokajając pyskującego nań Augereau:
— Generale, jest pan ode mnie wyższy o głowę, ale jeśli
natychmiast nie przestanie pan być bezczelny, to każę zlik­
widować tę różnicę!
Augereau wyładował swoją złość w najbliższej bitwie pod
Castiglione, za co potem został księciem Castiglione. Lecz
nawet będąc księciem, ten uroczy bufon, brutal i złodziej
nadal pozostał łobuziakiem.* D o końca życia.
T r z e c i wreszcie Gaskończyk w prezentowanym zespole,
syn oberżysty, Joachim M u r a t ( 1 7 6 7 — 1 8 1 5 ) , miał sporo
wspólnych cech charakteru z Lannesem i Augereau, jako to
upodobanie do przeklinania i do kolekcjonowania dam. T a
powtarzająca się jak czkawka u marszałków napoleońskich

* Sławna była ta scena z roku 1 8 1 0 : na jakimś balu pani Augereau tańczyła walca
z panem de Sainte-Aldegonde.
— C h o d ź no tutaj! — krzyknął nagle Augereau, po czym rzucił małżonce szal
i dodał równie elegancko: — N o , wal do d o m u !
zbieżność dwóch perfekcji prowokuje wręcz do rozmyślań
filozoficznych: czy sukcesy w drugiej z nich osiągali dzięki
doskonałości w pierwszej, czy też doskonała znajomość dam
była pierwszej powodem? Ale zostawmy to i wróćmy do
Murata.
Nie ustępował Lannesowi i Augereau w odwadze, za to
lepiej znał się na koniach i na strojach. Jako znakomity
kawalerzysta (wyćwiczył się w młodości, uciekając konno
przed roszczącymi sobie różne pretensje „narzeczonymi")
objął Murat w Wielkiej Armii stanowisko naczelnego do­
wódcy kawalerii i utrzymał je chlubnie prawie do końca
Empire'u. Prawie, bo tuż przed końcem zdradził i nawiał,
oczywiście konno.
Jeśli chodzi o ubiory, to były one przez całe życie naj­
większym hobby Murata, większym nawet od kobiet. Znie­
cierpliwiony brakiem fantazji u krawców, sam sobie projek­
tował wdzianka, przeciętnie jedno tygodniowo. Łączył w nich
śmiało elementy francuskie, kaukaskie, tureckie, szkockie,
polskie, włoskie, hiszpańskie, skandynawskie, indyjskie i po­
łudniowo-amerykańskie, afrykańskie i zapożyczone z namio­
tów trup komedianckich, ludowe i dandysowskie — wszy­
stkie. Przekonany o swym geniuszu w tej materii, za­
projektował również podobne koktajle odzieżowe dla swych
sztabowców, a ci wówczas podnieśli otwarty bunt pod ha­
słem: „Precz z tą oślą liberią!". Był to dla niego ciężki
cios.
Jeszcze cięższy spotkał go ze strony cesarza, na balu, na
którym Murat pojawił się w swoim nowym arcydziele.
W poważnych monografiach historycznych pisze się, że
Napoleon wygnał go z sali mówiąc, iż wygląda „jak cyrkowiec
F r a n c o n i " . Być może cesarz tak powiedział; z tego, co ja wiem
opierając się na własnych źródłach, Bonaparte powiedział po
prostu:
— Wracaj do domu i przebierz się w mundur! Wyglądasz
jak małpa w cyrku!
Uwielbiająca stroje i kolory małżonka Bonapartego, K r e ­
d k a Józefina, miała jednakowoż odmienne zdanie. Pewnego
razu Murat wydał śniadanie dla kilku swoich kumpli-ka-
walerzystów i po kilku butelkach szampana zaprezentował
im z całą dyskrecją butelkę kreolskiego rumu (nacisk był
położony na słowo k r e o 1 s k i), otrzymaną od „najpięk­
niejszej kobiety w Paryżu, która nauczyła go sposobu przy­
rządzania tego trunku oraz w i e l u i n n y c h r z e c z y ! " .
Gratulacje, które otrzymał od rozbawionych biesiadników,
były tak głośne, że dotarły do uszu Napoleona, ale wkrótce
Murat stał się jego szwagrem i wszystko zostało w ro­
dzinie.
Z Bonapartem związał się sposobem gaskońskim. Pod­
szedł do niego tuż przed wyruszeniem „boga w o j n y " na
kampanię włoską i powiedział:
— Generale, nie masz adiutanta w stopniu pułkownika.
Proponuję siebie na to stanowisko.
Propozycja została przyjęta, a kawaleryjska brawura M u ­
rata w tej i w następnych kampaniach nagrodzona kolejno sta­
nowiskami: generała, marszałka, Wielkiego Admirała Francji,
księcia Bergu i Kliwii, i w końcu króla Neapolu *. N o i jeszcze
wspomnianym: cesarskiego szwagra.
Z żoną, siostrą Napoleona Karoliną Bonaparte, licytował
się Murat w popularnej grze małżeńskiej pt.: kto kogo więcej
razy zdradzi? Biografowie nie odnotowali, kto z tej dobranej
pary odniósł zwycięstwo (historycy są kiepscy w matema­
tyce), odnotowali natomiast, że państwo Murat równie cier­
pliwie intrygowali i spiskowali przeciw swemu dobroczyńcy,
i z inicjatywy Karoliny, sypiającej z ministrami wrogich
Napoleonowi mocarstw, zdradzili go w roku 1813.
Upodobanie Murata do pięknych strojów podzielał tyl­
ko jeden z jego kolegów-marszałków, Aleksander Berthier
( 1 7 5 3 — 1 8 1 5 ) , ale podzielać a dorównać, to jeszcze nie to
samo.
Berthier był urodzonym szefem sztabu, sztabowcem
skończonym, absolutnym, kompletnym, słowem — genial­
nym, i historycy wojskowości co do jednego są zgodni — że
nigdy przedtem ani potem pod żadną szerokością geograficzną

* P o drodze o mały włos nie został M u r a t królem Polski (patrz: W . Łysiak —


„ W y s p y zaczarowane")-
nie urodził się lepszy oficer sztabowy, niż syn inżyniera
królewskiego, Aleksander Berthier. M a p y , to jest każdą za­
znaczoną na nich wklęsłość i wypukłość terenu „czul" on
wprost organicznie, jak gdyby były wydrukowane na jego
własnej skórze.
Berthier miał umysł otwarty i precyzyjny, zdolny do
zestawienia i rozdzielenia olbrzymiej ilości najdrobniejszych
szczegółów. O każdej porze doby pamiętał nazwisko komen­
danta małej placówki obsadzonej przed tygodniem, znał
położenie każdej jednostki, jej stan liczebny, wyposażenie
i planowany kierunek manewru. Żywy atlas, skrzyżowany
z dziennikiem działań bojowych i z maszyną liczącą. W cza­
sie jednej kampanii obywał się bez snu przez trzynaście dni
i nocy z rzędu (!) — pod tym względem tylko jeden N a p o ­
leon próbował mu dorównać, ale przegrał, uzyskując rekord
życiowy w granicach tygodnia. G d y zachodziła nagła po­
trzeba naniesienia na plany nowych meldunków o godzi­
nie — powiedzmy — drugiej w nocy, z reguły zastawano
Berthiera ubranego i gotowego do pracy.
Po przekroczeniu drzwi sztabu w odwrotną stronę, ten
tytan pracowitości i inteligencji kartograficznej momentalnie
zmieniał się w niezgrabiasza o umyśle i sposobie bycia
rozkapryszonego dziecka. Dwoma stałymi atrybutami tego
sposobu były: narzekanie i opryskliwość. W Egipcie narzekał
na słońce i piaski pustyni, w Szwajcarii na góry, w Polsce
na błoto, w Rosji na śnieg, w Prusach na deszcz, i w ogóle
narzekał wszędzie na wszystko, gdyż takie miał usposobienie.
Z równą opryskliwością przychylał się do próśb swych
podwładnych, jak i odmawiał im, gdyż zawsze był z nich
niezadowolony, tak samo jak z każdej pogody. W Egipcie
Bonaparte powiedział do generała Klebera:
— Przyjrzyj się Berthierowi, jak kaprysi i narzeka. I tego
człowieka o charakterze starej baby zowią moim mentorem!
Jeśli kiedykolwiek dojdę do władzy, postawię go tak wysoko,
że każdy zobaczy jego pospolitość.
Doszedł do władzy w rok później i dotrzymał słowa,
mianując Berthiera marszałkiem, szefem sztabu generalne­
go, Wielkim Łowczym Cesarstwa i podwójnym księciem:
Neuchâtel i Wagram. Ale i bez tego wszyscy widzieli po­
spolitość tego następcy Quasimoda, o małym, niekształtnym
ciele, dźwigającym jeszcze bardziej niekształtny wielki łeb
z kędzierzawą czapą włosów, obgryzającego paznokcie „do
ł o k c i " , publicznie dłubiącego w nosie, źle ubranego (adiutant
Napoleona, Grabowski: „ M u n d u r i spodnie wisiały na n i m " ) ,
jąkającego się i plującego w trakcie mówienia. Należy po­
dziwiać maestrię hagiografów, którzy tak oto ujęli fizys
Berthiera (cytuję z wydawnictwa warszawskiego z roku 1841):
„Twarz Berthiera była delikatna i łagodna, lecz bez odzna­
czającego się wyrazu, dlatego dziwnie odbijała od owych
pięknych i męskich postaci generałów, których działaniami
kierował".
Berthier cały swój wolny czas poza sztabem poświęcał na
rozmyślania, jaka to łaska boska, jakie to niesłychane szczę­
ście, że żyje na tej samej planecie i w tym samym czasie, co
piękna Madame Visconti. Ale i tutaj znalazł okazję do
narzekań. Napoleon, tolerujący tylko przelotne nielegalne
związki, zabronił pani Visconti wstępu na dwór, gdyż była
ona stałą metresą marszałka. T y m bardziej więc nie mogła,
nawet gdyby chciała, towarzyszyć Berthierowi w ciągłych
kampaniach między Pirenejami a Moskwą w przebraniu
adiutanta, tak jak to czyniły gromadnie „dziewczynki" M a s -
sény. Dlatego mógł spędzać z nią upojne chwile tylko
w króciutkich antraktach wojennych.
W o j n a jako taka nie była żywiołem Berthiera, było nim
wyłącznie zacisze sztabowe. W polu kilkakrotnie skompro­
mitował się, a swą największą bitwę stoczył w czasie polo­
wania, które jako Wielki Łowczy zorganizował dla Napole­
ona w roku 1808. Załatwił sprzęt, nagonkę i zwierzynę,
i popełnił tylko jeden drobny błąd: zamiast dzikich, kupił
tysiąc oswojonych królików, nie wiedząc, iż są one przy­
zwyczajone do otrzymywania dwóch posiłków dziennie. K i e ­
dy więc cesarz wszedł ze strzelbą do lasu, króliki wzięły go
za pastucha i radośnie oblepiły ze wszystkich stron. Zrozpa­
czony Berthier nadbiegł z batem i zaczął je siec, pragnąc
rozproszyć i dać monarsze okazję do strzału. W końcu wygrał
tę batalię, ale wówczas obrażony Bonaparte był już dawno
w drodze powrotnej do stolicy.
Berthier, podobnie jak Augereau, Murat i kilku innych
marszałków, również porzucił cesarza tuż przed końcem
Empire'u. T y l k o że w przeciwieństwie do innych, kiedy
ujrzał wojska rosyjskie maszerujące obok jego domu na P a ­
ryż, wyskoczył z okna i zabił się na miejscu.
I wreszcie syn ubogiego notariusza, Mikołaj Jan Boży
Soult ( 1 7 6 9 — 1 8 5 1 ) , podobny do niektórych wyżej opisa­
nych, dzielny zawadiaka i straszliwy rabuś. W czasie wypraw
wojennych postępował według maksymy: „Fais ce que tu
dois, advienne que p o u r r a " , co w jego nader dowolnym
przekładzie brzmiało: „Bierz, co się da, niech się dzieje,
co c h c e " . Nie był wybitnym strategiem i chociaż zdobył
w Hiszpanii fortecę Badajoz, zaraz potem umiał jakoś tak
zrobić, że przegrał bitwę pod Albuhera, chociaż według
wszelkich zasad sztuki wojennej i zdrowego rozsądku winien
był ją wygrać. Wellington słusznie zauważył, iż Soult umiał
wyprowadzić swoich żołnierzy prawidłowo na plac boju, po
czym już zupełnie nie wiedział, co z nimi dalej zrobić.
Hobby Soulta stanowiło budowanie pomników. Gdzie
tylko mógł — budował pomniki. W Boulogne jego żołnierze
tak długo zachwycali się budowanym przez swego marszałka
pomnikiem, dopóki nie dowiedzieli się, że na pokrycie ko­
sztów tej budowy nie łoży rząd, lecz oni sami — Soult co
miesiąc potrącał im jedną dniówkę z żołdu. Od tej chwili
pomnik zupełnie przestał im się podobać, a jeden z pułkow­
ników zauważył:
— Gdyby do sławy dochodziło się tak łatwo, jak do
pieniędzy, nasz marszałek byłby najsławniejszym człowie­
kiem świata.
Soult starał się nie zaniedbywać i sławy, gdyż był bardzo
ambitny. Był to w ogóle najbardziej ambitny spośród mar­
szałków Napoleona. Pierwszą ambicją Soulta było zostać
piekarzem. W tym celu uciekł w młodości z wojska, ale
rodzina nie pozwoliła mu zamienić prochu na mąkę i kazała
wrócić do szeregu.
Druga największa ambicja Soulta dotyczyła jego tytułu
książęcego. Jak już zapewne zauważyłeś, Czytelniku, N a p o ­
leon przyznawał swym marszałkom tytuły książęce albo
z nazwami bitew, w których się odznaczyli, albo z na­
zwami prowincji Cesarstwa. C i , którzy otrzymywali te dru­
gie, byli wściekli, gdyż taki tytuł mógł budzić podejrzenie,
iż nie odznaczyli się w żadnym boju. Soult wymarzył sobie,
że zostanie księciem Austerlitz. Uważał, że ma do tego
prawo, gdyż dowodząc centrum odegrał w tej bitwie czo­
łową rolę. Ale, jak pamiętamy, Napoleon wygrał pod Aus­
terlitz sam, za pomocą swych „uwiedzionych dzieci", i nie
zamierzał dzielić się tą chwałą z nikim. W rezultacie Soult
otrzymał tytuł księcia Dalmacji i nigdy nie mógł tego prze­
boleć.
Wiele lat później, w roku 1826, Austriacy, których draż­
niło, że Francuz nosi tytuł z nazwą należącego do nich
terytorium, anulowali mu owo księstwo Dalmacji. Wówczas
cała Francja, od pucybutów do Wiktora Hugo, wpadła w szał
i zatarg dyplomatyczny wisiał na włosku. Przerażony Wiedeń
przypomniał sobie o największej życiowej ambicji Soulta
i chcąc załagodzić namiętności ofiarował mu jako rekompen­
satę... wymarzony tytuł we wspaniałym brzmieniu: Soult-
- Austerlitz!
Była niegdyś taka chwila, że za ten tytuł Soult oddałby
rękę, pół życia, wszystko, lecz jedyny człowiek, od którego
Soult przyjąłby ten tytuł, nie żył już od prawie sześciu lat.
Stary marszałek z pogardą odrzucił propozycję.
T y m gestem Soułt zademonstrował swą wielkość. Bo oni
wszyscy, cała ta banda łapserdaków, których Napoleon wy¬
dźwignął z rynsztoka na podium Europy, byli na swój spo­
sób wielcy. Udowodnili to najlepiej właśnie w trzeciej run­
dzie cesarskiego pokera.
Mistyk Aleksander zdecydował się na figury o tyle od­
mienne, że dobrze urodzone, głównie książąt i hrabiów. I to
w układzie kabalistycznym — zagrał pięcioma kartami z na­
drukiem B . Było to pięciu generałów: Baggowut, Bagration,
Barclay, Bennigsen i Buxhówden, przy czym każdy z nich
był właściwie cudzoziemcem, a niektórzy nie mieli ani kropli
rosyjskiej krwi w żyłach. T r u d n o nie przyznać, że M a m a
Historia czasami płata dużej klasy figle.
Głównodowodzącym mianował car zruszczonego Niemca,
hrabiego Levina Augusta Teofila Bennigsena vel Bennina
( 1 7 4 5 - 1 8 2 6 ) . T a k jest, tego samego „szefa-mordercę", któ­
ry pomógł znienawidzonemu przez Aleksandra ojcu zamienić
się w nieodżałowanego tatusia. Ale nie myśl Czytelniku, że
to z wdzięczności za tę przysługę car wynagrodził Bennigsena
stanowiskiem wodza naczelnego, a potem jeszcze tytułem
hrabiego imperium i orderem św. Włodzimierza I klasy,
i orderem św. Andrzeja i diamentowymi odznakami do tego
orderu, i orderem św. Jerzego I klasy, nie mówiąc już
o takich pieniądzach, jak dwanaście tysięcy rubli rocznej
pensji czy „dotacja" w wysokości dwustu tysięcy rubli. N i e ,
to nie za to. I nie za wygrane bitwy, albowiem hrabia
Bennigsen niewiele ich w swoim życiu wygrał. L e p i e j , Czy­
telniku, „cherchez la f e m m e " . Lecz zanim jej poszukamy,
krótki życiorys głównodowodzącego.
Urodził się koło Hanoweru, w starej rodzinie szlachec­
kiej, i już jako czternastolatek rozpoczął służbę wojskową.
Wystrzelił bardzo wysoko, zwłaszcza wzrostem. Był poza tym
chudy, cierpiał na anginę pectoris, dostawał krwotoków
i miał kłopoty z oczami. Ale to nie przeszkadzało mu w do­
strzeganiu różnicy między kobietami młodymi a zawsze
młodymi, w efekcie czego ożenił się czterokrotnie.
O jego przeniesieniu się do Rosji zadecydowały także
sprawy męsko-damskie, a konkretnie kochliwość Karoliny
Matyldy, pięknej małżonki króla duńskiego Christiana V I I .
Otóż królowa ta na tronie siadywała obok króla-małżonka,
ale na spoczynek kładła się obok jego sławnego ministra
Struensee'a, co już po dwóch latach tak oburzyło całą Danię
(Duńczycy są narodem sztywnym i nie znają się na żartach),
iż przy ogólnym aplauzie dokonano zamachu (1772) i uwię­
ziono występną parę. Struensee został skazany na śmierć,
a Karolinę osadzono w Zelle, gdzie właśnie pełnił straż oficer
Bennigsen. Pilnował uwięzionej zbyt gorliwie, toteż przeło­
żeni, obawiając się, by na stałe nie zastąpił Struensee'a,
odwołali go. Rozeźliło to tak naszego bohatera, że powiedział:
... (no, mniejsza z tym, i tak wiadomo) i w roku 1773
wyemigrował do Rosji.
W armii rosyjskiej wziął udział w wielu kampaniach
(przeciw T u r c j i , Prusom, Polsce i F r a n c j i ) , ale dowodził
kiepsko. Miał coś z Soulta — układał dobre plany bitewne,
których potem nie potrafił zrealizować. Dlatego Napoleon
ocenił go jednym słowem: niezdolny.
Wcale jednak nie musiał być zdolny, by być w łaskach
u cara. Wystarczyło, że miał zdolną małżonkę, i że car
Aleksander przepadał wprost za Polkami. T a k , taki to już był
z tego Aleksandra swój chłop. Nie przepuszczał paniom
różnych narodowości i ras (nawet Żydówkom w przydroż­
nych karczmach, o czym informuje Sobarri w „Obrazkach
litewskich", a także poczmistrzowym na Węgrzech), ale
najbardziej cenił sobie Polki. Przebierał się nawet w m u n ­
dur prostego oficera i incognito „podrywał" w polskich
dworkach. Przyczynił się też demograficznie — mająca z nim
syna pani Sulistrowska głośno się tym przechwalała, ale
radość mącił jej fakt, że nie była jedyną mającą powody do
takiej dumy.
Nieodstępny towarzysz Aleksandra, książę Piotr Michaj¬
łowicz Wołkoński, tak pisał z Warszawy w liście do hrabiego
Wiktora Koczubeja: „Najjaśniejszy Pan miał bajeczne powo­
dzenie u pięknych polskich pań. Wszystkie starały się o jego
względy. Najwięcej wszakże pociągały go młode i hoże
dziewczęta, które mu przysposabiano" („qu'on lui prépa-
rait").
Największą rozpustę swego życia oraz córkę wyprodu­
kował car z Marią Czetwertyńską, małżonką Wielkiego Ł o w ­
czego Naryszkina. Ach, te Laszki — toż ulubioną maskotką
Napoleona była również Marysia.
Proszę się nie niecierpliwić, już wracamy do generała
Bennigsena. Po zamordowaniu Pawła I trzeba go było chwi­
lowo zdjąć sprzed oczu carycy-matki, został więc miano­
wany generalnym gubernatorem Litwy. Zaraz po przybyciu
do Wilna zakochał się w młodziutkiej szlachciance, Marii
Buttowt-Andrzejkowiczównie, która — jak wspominał wi­
leński lekarz, Józef Frank — „chociaż kochała innego, po-
święciła się dla rodziny i oddała rękę generałowi. Nie bez
tego, że i próżność grała w tern r o l ę " . Okropna jest do dzisiaj ta
próżność młodych panienek. Ale znowu zbaczamy z tematu;
ad rem! Bennigsen był wówczas krzepkim sześćdziesięcio¬
latkiem, zaś Andrzejkowiczówna stała się jego czwartą oblu­
bienicą.
Pani Bennigsenowa bardzo się spodobała carowi i dlatego
zaczął ją namiętnie obtańcowywać na balach urządzanych
przez Bennigsenów w majątku Zakręt pod Wilnem. T y l k o ile
razy w tygodniu można urządzać bale? Wówczas Aleksander
wpadł na pomysł tak genialny, że gdyby podobne pomysły
miewał podczas wojny, bez trudu zdetronizowałby Napo­
leona na militarnym Olimpie. Odkupił mianowicie Zakręt od
Bennigsena, przy czym w kontrakcie zawarowano, że B e n ­
nigsen, chociaż przestał być właścicielem, może tam mieszkać
do śmierci. Nie trzeba było natomiast umieszczać w kon­
trakcie tak oczywistego stwierdzenia, jak to, że formalny
właściciel ma prawo przebywać w swym domu kiedy zechce.
W ten sposób Zakręt miał dwóch właścicieli, i myślę, że to
zdanie bardzo zgrabnie ujmuje istotę problemu.
Od tej pory Aleksander darowywał Bennigsenowi wszel­
kie przewinienia, nawet pewien obiad w Zakręcie, obiad,
którego mu nie podano. Podczas tego obiadu przerwa po
wstępnej przekąsce jakoś dziwnie się przedłużała. Po pół
godzinie atmosfera stała się bardzo nieprzyjemna, ale car
dał pokaz dobrego wychowania i zwrócił się z uśmiechem do
pani Bennigsenowej:
— L u b i ę taką przerwę, można trochę odpocząć.
N i c się jednak nie zmieniło i „przerwa" rozciągała się
nieznośnie. W końcu siny ze wstydu Bennigsen zerwał się
i pobiegł do kuchni. T a m ujrzał, jak jego pijany w sztok
kucharz toczy wojnę z kuchcikami, miotając w nich kolej­
nymi półmiskami z obiadem cara. Kucharz dostał sto pałek,
car zaś nie najadł się tego dnia, lecz wybaczył to generałowi.
Wszystko z tym samym uśmiechem.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie korzystająca z go­
ściny w Zakręcie niejaka pani Bagniewska. Zazdrosna o cara,
w listach do swej siostry, mieszkającej w Petersburgu u pani
Tatiszczewej, opisała to i owo, nazywając eks-pannę An-
drzejkowiczównę „tłustą krową". T r a f chciał, że pani Tatisz¬
czewa, szperając w papierach panny Miłeykówny (swojej
damy do towarzystwa, a kochanki pana Tatiszczewa) znalazła
któryś z tych listów. Natychmiast zaniosła go do Pałacu
Zimowego i wybuchł skandal.
Niezbyt daleko odbiegliśmy od tematu zapoznając się
z odkryciami pani Tatiszczewej, dzięki temu bowiem wiemy,
dlaczego Bennigsen został mianowany 1 stycznia 1807 roku
wodzem naczelnym armii rosyjskiej. Jak wiadomo — dowo­
dzić armią z własnego mieszkania nie bardzo można, trzeba
wyruszyć na pewien czas w pole. Drugi właściciel Zakrętu
nie zamierzał — jak już wspomniałem — bawić się tym ra­
zem w żołnierza i pozostał w domu.
W czasie gdy nakręceni przezeń generałowie toczyli
wojnę, Aleksander namiętnie tańczył. W ogóle od czasu
Austerlitz lubił tańczyć w trakcie wojen, przed nimi i po
nich. T o stwierdzenie daje nam okazję do przedstawienia
kolejnego pana B . , generała-lejtnanta Baggowuta, z którego
małżonką car jakoś nie miał ochoty balować. Dlatego podczas
balu wyprawionego tuż przed wojną 1812 roku w kasynie
wileńskim (królową tego balu była wspomniana już pani
Sulistrowska), Baggowut na widok „pietruszkowania" swej
połowicy wściekł się i warknął (ale cicho, cichutko, usłyszało
go tylko dwóch ludzi) do sąsiada:
— Jak pan sądzisz, czy Napoleon, gdyby tańczył, nie
oddawałby w przeddzień wojny pierwszeństwa żonom swoich
generałów przed Polkami?!
Nie wiemy, co by robił Napoleon, gdyby tańczył * ,
natomiast wiemy, że Aleksander, nawet jeśli słyszał podobne
żale, to się nimi nie przejmował. Najlepszy dowód „nie-

* W rzeczywistości Napoleon czasami tańczył, ale fatalnie. P o kontredansie


z Walewską Anetka Potocka miała m u powiedzieć:
— D o p r a w d y , Najjaśniejszy Panie, jak na wielkiego człowieka tańczysz doskonale.
Natomiast bardzo chętnie grywał Napoleon z damami w karty.
„Cesarz wymieniał zawsze rano panie mające grać z nim wieczorem — wspomina
Potocka. — W y b ó r jego padał zwykle na jedną z dam najbardziej wiekowych i dwie
spośród n a j m ł o d s z y c h " .
przejmowania s i ę " dał zapraszając na bal do Zakrętu same
damy wileńskie — bez mężów! (Niektórzy z nich ośmielili się
zabronić żonom pójścia.)
Karol Baggowut ( 1 7 6 1 — 1 8 1 2 ) pochodził z estońskiej
familii Baggohufwudtów i podobnie jak Bennigsen miał
w żyłach niemiecką krew. Identycznie jak tamten, rozpoczął
służbę w wojsku niemieckim (u margrabiego Anspachu,
Karola Fryderyka), by potem przejść do armii rosyjskiej
w stopniu podporucznika (Bennigsen w stopniu podpułkow­
nika). Walczył na K r y m i e i Multanach, w Polsce i w Szwecji,
gdzie odniósł swoje dwa największe sukcesy: zręcznym ma­
newrem nie dopuścił do zajęcia przez nieprzyjaciela miasta
Nystad i pobił pod Iwerismo generała Vegesaka, ocalając tym
miasto A b o , w którym mieściła się główna kwatera rosyjska.
M i m o to car wciąż nie chciał tańczyć z jego żoną.
Natomiast od czasu do czasu brał w tany panią Bar¬
clayową z domu Bekhof, o którą małżonek, generał Barclay de
T o l l y , bardzo dbał — wysyłał ją na przykład do wód czeskich
z dwoma swymi adiutantami, Satzem i Schmiedem. Zauwa­
żyli Państwo, że padają tu same nierosyjskie, głównie nie­
mieckie nazwiska? Na dodatek, żeby było śmieszniej, Barclay
miał w sobie sporo krwi szkockiej. Jego szkoccy przodkowie,
rodzina Barclay of T o l l y , wyemigrowała w X V I I wieku do
Meklemburga, a potem do Rygi.
Michał Barclay de Tolly ( 1 7 6 1 — 1 8 1 8 ) był wśród pięciu
panów B . absolutnym rekordzistą — wuj, który go wycho­
wywał, zapisał go do pułku kirasjerów jako kaprala, nim
chłopiec skończył ósmy rok życia. Za liczne kampanie
( T u r c j a , Szwecja Finlandia, Polska, Prusy i Francja) otrzy­
mał od cara całą furę orderów, stanowisko feldmarszałka
i tytuły hrabiego oraz księcia. Rosyjska socjeta nienawidziła
tego „zniemczonego S z k o t a " , gdyż miał mało delikatny zwy­
czaj rozmawiania w towarzystwie po niemiecku ze swymi
zaufanymi, czym Rosjan „ogłuszał". Był to zimny, dobry
dowódca, ale — jak wspomina pamiętnikarka — mimo że
odnosił zwycięstwa, „nie przybyło mu ani trochę ogłady".
Również Niemcem był czwarty, Fryderyk Wilhelm, a po
rosyjsku Fiodor Fiodorowicz Buxhöwden ( 1 7 5 0 — 1 8 1 1 ) ,
z rodu pierwszych krzyżowców, którzy przybyli na Inflanty
i założyli zakon Kawalerów Mieczowych. Walczył w Polsce,
Turcji i Austrii, ale najwięcej dokonał, podobnie jak Baggowut,
w Skandynawii. W Szwecji pod Rochensalm (1789) i Swea-
borgiem (1808 — zmusił do poddania to miasto) oraz w F i n ­
landii, którą zajął w roku 1809. Paweł I zrobił go generałem¬
-majorem, hrabią i gubernatorem Petersburga, a potem, swoim
zwyczajem, w chwili złości wygnał won, do Niemiec (1798).
Buxhówden był w trzeciej rundzie, z woli Aleksandra, drugą
w wojsku rosyjskim osobą po Bennigsenie, chociaż w rzeczy­
wistości był beztalenciem wojskowym. Pod Austerlitz skom­
promitował się bardziej od innych. Był natomiast gorliwy
i grzeczny (mówiono: gorliwiec i lizus), co wszystko tłu­
maczy.
Najlepiej urodzonym był piąty, książę Piotr Bagration
( 1 7 6 5 — 1 8 1 2 ) , dla odmiany Gruzin, pochodzący z panującego
niegdyś domu carów Imeretyńskich. Zaczął wojować w wieku
siedemnastu lat i robił to doskonale. Nic dziwnego, był
uczniem samego Suworowa. Dowody swej dzielności i inte­
ligencji dał na wielu frontach, od Włoch po Czerkiesję.
W roku 1805 pod Schöngraben z sześcioma tysiącami ludzi
powstrzymywał przez cały dzień kilkakrotnie większe siły
Murata i Lannesa. On to właśnie, po ucieczce Aleksandra
i kontuzji Kutuzowa, wyprowadził resztki armii ze strasznego
pola Austerlitz. Otrzymał za to stopień generała-lejtnanta
i order św. Jerzego. Był to poza tym piękny mężczyzna,
kochała się w nim siostra Aleksandra, Wielka Księżna K a t a ­
rzyna Pawłowna.
Inteligencja Bagrationa była bardzo specyficzna, składała
się w jednej piątej z chłodnego wyrachowania, a w czterech
piątych z fantazji, warcholstwa, nieodpowiedzialności i py¬
szałkowatości. Nawet jego przyjaciel, hrabia Roztopczyn,
piętnował go za szalone „głuposti". Największą „głupostią"
księcia Bagrationa był ożenek z przepiękną Polką, hrabiną
Skowrońską, której wyuzdanie erotyczne i seksualna filantro­
pia stały się wkrótce (po śmierci męża w roku 1812) legendarne.
Ach, te Laszki.
N o właśnie, przypomnijmy sobie, że car w Laszkach
gustował nadzwyczajnie. I dlatego nie lubił Bagrationa, gdyż
w czasie, gdy książę żył, nawet monarcha nie miał łatwego
dostępu do księżnej Bagration.* Nie lubił go także za to, że
ustępował mu (i to jak!) drzewem genealogicznym, w związku
z czym nie mógł kupować generała arystokratycznymi tytu­
łami. Oto drugie, obok pani Bennigsen, wytłumaczenie dziw­
nego z pozoru faktu, że najzdolniejszy oficer rosyjski nie
został postawiony na czele armii w trzeciej rundzie cesarskie­
go pokera.
T a trzecia runda składała się z kilkunastu mniejszych
i dwóch dużych bitew. Podczas gdy Napoleon politykował
w Warszawie i innych polskich miejscowościach, marszałko­
wie francuscy starali się jak najlepiej wypełnić jego wolę.
Lannes ze swoim korpusem wdał się pod Pułtuskiem w cało­
dzienny bój z mającą kolosalną przewagę liczebną armią Ben¬
nigsena i w końcu odepchnął ją dzięki temu, że w sukurs
przyszedł mu Davout (mówiłem już — w tej rundzie mar­
szałkowie dali popis współpracy). Pod Gołyminem sztuka
ta została powtórzona — Francuzi odepchnęli Bennigsena
i Buxhówdena. Rosyjscy generałowie otrzymali od Alek­
sandra rozkaz wyrzucenia Francuzów na lewy brzeg Wisły za
wszelką cenę. Starali się, lecz w licznych małych bitwach
i potyczkach karty Napoleona okazywały się silniejsze — mar­
szałkowie wciąż wygrywali i posuwali się naprzód.
Bennigsen postanowił zatrzymać Francuzów pod Pruską
Iławą i tam doszło do walnej bitwy 8 lutego 1807 roku. Była
to — jak wspominano ze zgrozą przez wiele lat — „nie bitwa,
lecz r z e ź " . Napoleon był obecny, gdyż tak wielkimi starciami
musiał dowodzić sam. W pewnym momencie rzucił do
natarcia swoje centrum, korpus Augereau. Chciał powtórzyć
Austerlitz, lecz pod Austerlitz było słońce, a pod Pruską
Iławą śnieg. Śnieg to wielka karta Aleksandra w cesarskim

* C a r odczekał, aż małżonek awanturniczej księżnej, „wobec której — jak pisa­


no — rumienią się hetery r e n e s a n s u " , zginie w roku 1 8 1 2 , i dopiero potem zdradził
z nią inną Polkę, swą wieloletnią nałożnicę, Naryszkinę. (Odczekali także pozostali
wielcy ówczesnej doby: M e t t e r n i c h , Gentz i inni.)
Naryszkina z zemsty zajęła się adiutantem Aleksandra, generałem Ożarowskim.
C a r przyłapał tę parę „in flagranti" i wspaniałomyślnie przebaczył obojgu.
pokerze. T u t a j pojawiła się po raz pierwszy. Powróci za pięć
lat jako największy atut.
Bitwę pod Pruską Iławą opisałem dokładnie w powieści
„ K o l e b k a " . T e r a z tylko przypomnę najważniejsze fakty.
Kiedy korpus Augereau ruszył do ataku, zerwała się nagle
zamieć śnieżna i uderzyła mu w twarz. „Kohorty centralnego
ugrupowania armii francuskiej, oślepione piekielną zadymką,
zmyliły kierunek i nieświadome tego, brnęły mozolnie ku
wzgórzom, wprost w paszcze rosyjskich dział. Rosjanie, mając
kurzawę w plecy, błyskawicznie podciągnęli olbrzymią bate­
rię odwodu artyleryjskiego, przerwali ogień na całej linii
i czekali. Czekali na ślepą zdobycz, która była coraz bliżej,
bezbronna, obarczona okrutnym wyrokiem przeznaczenia.
Ci przy działach wiedzieli już, że nie będą się bić, że są tylko
plutonem egzekucyjnym i że wszystko, co im pozostało do
zrobienia, to rozstrzelać zbliżające się t ł u m y . " * I rozstrzelali.
W ciągu jednego kwadransa marszałek Augereau stracił swój
korpus prawie co do jednego człowieka (sam został ciężko
ranny). Historia, do bitwy pod Iławą, nie widziała podobnej
hekatomby, rekordowej pod względem szybkości spełnienia.
Uratował Napoleona „cyrkowiec F r a n c o n i " . Bonaparte
widząc, że wszystko się wali, podjechał do niego i powiedział
z uśmiechem tak swobodnym, jak tego wymagała rozpaczli¬
wość sytuacji:
— Joachimie, nie pozwolisz chyba, by ci Azjaci zjedli nas
żywcem?
I wówczas pierwszy jeździec Francji, syn karczmarza,
Joachim M u r a t , w wyszywanym złotem kożuszku (własnego
kroju, rzecz jasna) i z pękami strusich piór u kapelusza, sie­
dząc w siodle podesłanym zamiast czapraka lamparcią skórą
i dyrygując laską o złotej gałce, poprowadził po lodzie naj­
większą szarżę kawaleryjską w dziejach świata — dziewięć­
dziesiąt szwadronów konnicy! Uderzenie było tak potworne,
jak uderzenie obuchem w głowę. Linie rosyjskie pękły
i zostały stratowane, a galeon Cesarstwa mógł płynąć dalej.
Pobojowisko w Pruskiej Iławie nie daje się opisać. N a j -

* W a l d e m a r Łysiak — „ K o l e b k a " .
starsi żołnierze dostawali z przerażenia gęsiej skórki. Francuzi
stracili piętnaście tysięcy ludzi, Bennigsen prawie połowę
armii! Napoleon, zasępiony jak nigdy, osobiście zbierał ran­
nych, podczas gdy wojsko, miast wiwatować, krzyczało:
„Niech żyje p o k ó j ! " , „Niech żyje Francja i p o k ó j ! " , „Chleba
i p o k o j u ! " . W kilka dni później cesarz napisał smutne słowa:
„Ojciec, który traci swoje dzieci, nie jest zwycięzcą. Krzyk
serca gasi ułudę sławy".
A co tymczasem robił jego partner? Grał, i to ciekawie,
cały czas przekonany, że prowadzi (Bennigsen zameldował
mu o swoim... zwycięstwie pod Pruską Iławą!). Zacznijmy od
„zjadania ż y w c e m " . Aleksander puścił w ruch propagandę,
która z nawiązką odpłaciła Napoleonowi za jego dowcipy.
Jeńcy rosyjscy, przyprowadzeni przed generała Colberta,
padli na kolana i błagali, by nie dał ich pożreć swoim
żołnierzom, informowano ich bowiem, że Francuzi żywią się
mięsem nieprzyjaciół! Ci ruscy chłopcy uwierzyli w to.
Colbert oniemiał...
Poza tym zwrócił się Aleksander do hierarchii prawo­
sławnej. Wkrótce we wszystkich cerkwiach Rosji oraz, co
ważniejsze, w armii odczytano pismo Synodu stwierdzające
nad wszelką wątpliwość, że Bonaparte jest zwiastunem Anty­
chrysta, odwiecznym wrogiem wiary chrześcijańskiej, twórcą
żydowskiego sanhedrynu, i że wojnę z Rosją prowadzi przede
wszystkim w celu zniszczenia Kościoła. Dlatego trzeba go
koniecznie unicestwić, o czym poddani Jego Cesarskiej Mości
Aleksandra Pawłowicza, a zwłaszcza żołnierze, winni pamię­
tać dniem i nocą.
Ostateczne baty w tej rundzie dostali poddani imperatora
Wszechrosji pod Friedlandem 14 czerwca 1807 roku. Nie
było tam już śniegu. Byli natomiast marszałkowie francuscy
w wyśmienitej dyspozycji. Zmusili, przy największym udziale
Lannesa, wojska Bennigsena do przyjęcia bitwy w bardzo nie­
korzystnym dla Rosjan terenie, i to w sytuacji, gdy Bennigse¬
nowi nie udało się przerzucić na czas przez rzekę Łynę całej
swej artylerii. Napoleon po przybyciu na miejsce zauważył:
— Rzadko kiedy udaje się przyłapać nieprzyjaciela na tak
wielkim błędzie.
Jakby w odwecie za pogrom Augereau pod Pruską Iła­
wą — pod Friedlandem zadecydowała artyleria francuska:
wspaniała operatywność konnych zaprzęgów artyleryjskich
i zmasowany ogień kartaczowy. T y m razem Rosjanie próbo­
wali odwrócić kartę atakiem kawalerii, którą jednak zdzie­
siątkowano działami. Podobieństwo do Austerlitz polegało
na tym, że kiedy uciekająca armia cara podpaliła mosty,
tysiące odciętych na „francuskim" brzegu Łyny żołnierzy
potopiło się w rzece. Stracili Rosjanie trzydzieści tysięcy
ludzi i wszystkie działa!
I to już był koniec rundy. Marszałkowie francuscy szyko­
wali się do obstalowywania sobie w Paryżu nowych triumfal­
nych portretów, i do nowych wzajemnych „reglements des
comptes" * , gdyż trwająca aż po Friedland wzajemna kurtuazja
(Berthier napisał zaraz po bitwie: „Jakąż szaloną odwagę wy­
kazał Ney! J e m u zawdzięczamy zwycięstwo") poczęła ich już
zbytnio uwierać.
Aleksander nie miał już czym grać, gdyż jego figury
kompletnie zawiodły. I dlatego przystał na zgodę. W ten
sposób Bonaparte osiągnął swój cel i wygrał trzecią rundę
cesarskiego pokera — cesarz Wschodu będzie musiał spotkać
się z nim jako z cesarzem Zachodu. A Europa będzie patrzeć,
i zapamięta.
Dziwne, byłbym zapomniał o najważniejszym. O tym, co
najmocniej utkwiło mi w pamięci z ostatniego rozdania trze­
ciej rundy. Podczas bitwy zapaliła się ferma leżąca w pobliżu
Friedlandu. Na podwórzu stało drzewo zwieńczone bocianim
gniazdem z małymi. Matka opuściła gniazdo, kiedy płomienie
wspięły się po pniu, i krążyła nad nim, próbując wydobyć swe
dzieci. Kiedy ogień ogarnął gniazdo, wydała straszny krzyk
i rzuciła się w żywioł, by spłonąć razem z nimi. Wokół padały
trupem tysiące ludzi, a żołnierze francuscy, którzy patrzyli
na tę scenę, popłakali się. Jedyny raz tego dnia.

* Reglements des comptes (franc.) — porachunki.


4 RUNDA

Runda sojuszników i wrogów


(Wszystkie rozdania w Tylży)

POZŁACANY PROM
Czwarta runda cesarskiego pokera była najkrótsza —
trwała zaledwie szesnaście dni — ale za to najłagodniejsza,
toczyła się w najprzyjemniejszej atmosferze. W Tylży.
Miejsce pod stolik dla obydwu partnerów zdobył jeden
z pięcioosobowej czołówki najlepszych kawalerzystów Napo­
leona. T y c h pięciu bajecznych „les beaux sabreurs" * epoki
to byli: M u r a t , M o n t b r u n , Sainte-Croix, Colbert i Lasalle.
Żaden z nich nie przeżył Empire'u. Generał hrabia Karol
Ludwik Antoni de Lasalle ( 1 7 7 5 — 1 8 0 9 ) , dowódca lekkiej
kawalerii Cesarstwa, uchodził za najbardziej wśród nich
sprawnego w brawurze i w miłości (przelicytował w tym
względzie samego Murata, uwodząc m.in. „najpiękniejszą
kobietę W ł o c h " , markizę de Sali, a także żonę brata szefa
sztabu generalnego, Berthiera!), co sprawiło, że w wiele lat
po jego śmierci próbował kopiować to cudowne życie (nie

* L e s beaux sabreurs (franc.) — piękni rębacze.


bez sukcesów) polski generał Bolesław Wieniawa-Długo-
szowski.*
Lasalle nauczy! swoich lekkokonnych zdobywać wszystko:
najcięższe okopy, szańce, mury — absolutnie wszystko. S t o ­
sował straszliwe metody wychowawcze. Pod Gołyminem jego
najsławniejsza w Wielkiej Armii, tzw. Piekielna Brygada
jeden jedyny raz w swej karierze zachwiała się i cofnęła. Dla
Lasalle'a było to dno hańby, dlatego kara, którą wymyślił,
była szczytem kary. Z kamienną twarzą wprowadził całą
brygadę pod skoncentrowany ogień dział rosyjskich, kazał
stanąć jak na paradzie, z szablami wyjętymi z pochew, i trzy­
mał tak przez kilka kwadransów. Sam stał na czele i kule
zabiły pod nim dwa konie. Piekielna Brygada została zdzie­
siątkowana, ale już nigdy potem nie zadrżała w obliczu wroga.
Czyż więc można się dziwić, że pięciuset huzarów L a ­
salle'a, nie ruszając się z siodeł, samym swym budzącym
strach widokiem, zdobyło w roku 1806 najpotężniejszą i naj­
lepiej wyposażoną twierdzę pruską — Szczecin, obsadzony
przez dziesięć tysięcy żołnierzy, dysponujących stu sześćdzie­
sięcioma działami? Sam Napoleon osłupiał na wieść o tym
i napisał do naczelnego dowódcy kawalerii, marszałka M u ­
rata: „Jeśli pańscy huzarzy zdobywają fortece, nie pozostaje
mi nic innego, jak rozpuścić korpus inżynieryjny i stopić
artylerię oblężniczą".
T y m łatwiej zdobywał Lasalle mniejsze miejscowości,
wsie, pałace etc. W e Włoszech wdarł się z garstką swoich
ludzi do Vicenzy, po to tylko, by popieścić markizę de Sali,
i po pół godzinie wyrąbał sobie odwrót, mimo że Austriacy
zaryglowali w tym czasie wszystkie wyjścia z miasta. W Pe¬
rugii wjechał konno na pierwsze piętro pałacu Cezarinich
(„koniec żartów, panowie, zaczynają się s c h o d y ! " ) , by poka­
zać, do czego jest zdolny francuski ułan.
W roku 1807, bezpośrednio po Friedlandzie, Lasalle po­
pędził za wrogiem na czele awangardy pościgowej i 19 czerwca
rano zdobył zapadłą dziurę nadniemeńską, Tylżę. W sześć dni

* W 1931 roku Wieniawa ślicznie przetłumaczył biografię Lasalle'a pióra Marcela


D u p o n t a , dając w przedmowie wyraz swemu uwielbieniu, wręcz kultowi Lasalle'a.
później mogła się tam już rozpocząć czwarta runda cesarskie­
go pokera.
Car Aleksander początkowo w ogóle nie miał ochoty za­
siadać do tej gry. Chciał kontynuować poprzednią, krwawą
rundę. Ale natrafił na opozycję w swoim najbliższym oto­
czeniu. Na czele tej opozycji stał jego brat, również wielbiciel
Laszek (szalał za kilkoma, z jedną, Joanną Grudzińską, ożenił
się), Wielki Książę Konstanty Pawłowicz.
Konstanty trochę gorzej od koronowanego braciszka po­
ruszał się po rajskim ogrodzie Wenus, za to nieco lepiej po
okrutnym polu Marsa i dlatego nie dał się nabrać na fałszywy
raport Bennigsena o zwycięstwie pod Pruską Iławą. Kiedy zaś
zobaczył, jak marszałkowie francuscy dalej leją pięciu panów
B . przy każdym spotkaniu, uznał, że dość już popłynęło
rosyjskiej krwi tylko dlatego, że car nie chce uznać Napoleona
za cesarza i ciągle gra przeciw niemu kosztem zmęczonej,
niedoekwipowanej i niedokarmionej armii. Gdyby brat grał
zwycięsko, Konstanty nie miałby nic przeciwko temu. Ale car
przegrywał z kretesem już drugą kolejną rundę, czego jeszcze
sam nie widział, lecz co dla wielu było już oczywiste.
12 czerwca 1807 roku do T y l ż y , w której rezydował
Aleksander, przyszła wiadomość o stoczonej poprzedniego
dnia bitwie pod Lidzbarkiem — dyrygowani przez „boga
w o j n y " Davout, Soult i Murat zadali Bennigsenowi olbrzy­
mie straty, i tylko noc pozwoliła Rosjanom wymknąć się.
Na drugi dzień po nadejściu tej hiobowej wieści Konstanty
przybył galopem do T y l ż y , stanął przed bratem i nie popro­
sił — zażądał natychmiastowego pokoju lub przynajmniej
zawieszenia broni. Car, uznając, że nic jeszcze nie jest stra­
cone i że Lidzbark to tylko chwilowe niepowodzenie, zde­
cydowanie odmówił: wojna będzie kontynuowana, koniec
uzurpatora jest bliski. Konstanty pomyślał sobie w tym
momencie, że jego najjaśniejszy brat forsownie idiocieje,
wzorem ojca. Zanim wyszedł, zbliżył swą kałmucką twarz do
twarzy cara, zmrużył okrutne oczy i rąbnął:
— Słuchaj, Wasza Cesarska M o ś ć ! Jeśli nie chcesz za­
wrzeć pokoju, to lepiej daj każdemu żołnierzowi nabitą spluwę
i każ mu palnąć sobie w łeb! Wynik będzie identyczny jak
następna bitwa, która niechybnie otworzy Francuzom wrota
w głąb twego państwa!
Konstanty nie pomylił się. Nazajutrz, pod Friedlandem,
„chełpliwość Rosjan została nareszcie zdruzgotana" (słowa
Napoleona) i do Aleksandra w końcu dotarło, że był oszuki­
wany.
L e c z jeszcze się wahał, jeszcze nie mógł się przełamać.
Uznać tę korsykańską świnię, którą się niegdyś nawet lubiło
za demokratyzm poglądów, a która okazała się tak bezczelna
i ośmieliła zrównać z nim koroną?! Co za hańba, horrendum!
Popi właśnie odczytują w cerkwiach od Syberii po Tylżę ukaz
Świętego Synodu. Uznać „wcielonego Antychrysta"?! Poza
tym Barclay de T o l l y , i jeszcze jeden pan B . , minister spraw
zagranicznych, Budberg, usilnie namawiali do kontynuowa­
nia wojny. Argumentowali dość logicznie: Bonaparte jest
u kresu sił, podczas gdy Rosja ma wielkie rezerwy i olbrzy­
mie terytorium, tak olbrzymie, że jeśli wciągnie się przeciw­
nika w głąb, straci on impet i zdechnie. Bronić się można za
linią Dźwiny i czekać na pomoc Austrii, która marzy o zemście
za U l m i Wiedeń i zaczyna dochodzić do przekonania, że czas
już, „aby ponownie zaufać losom w o j n y " .
Przeciwnikami dalszego wykrwawiania się byli: Czarto­
ryski, Bennigsen, Stroganow, Nowosilcow, Popow oraz fran¬
kofile Kurakin i Konstanty. Dowodzili rzeczy wprost prze­
ciwnych — że gadanie o rezerwach jest najzwyklejszym myd­
leniem oczu, gdyż Rosja nie posiada żadnych rezerw, a woj­
sko nie ma nawet siły maszerować i jest zupełnie załamane na
duchu („Wszyscy są ogarnięci takim strachem, jak gdyby
zaraz miał nastąpić koniec świata" — pisał oficer rosyjski,
Denis Dawydow). Co zaś do Austrii, to może ona rzucić
Bonapartemu rękawicę nie wcześniej niż za rok.* Jeśli zaś
Napoleon wkroczy w głąb Matuszki Rosji i swoim zwyczajem
ogłosi wolność chłopa, to masy poddaństwa mogą się zerwać
i runąć na panów z siekierami. Był to argument o ciężarze
kafaru.

* Nie mylili się. Austria zaatakowała Napoleona ponownie dopiero po dwóch


latach, w roku 1 8 0 9 .
M i m o to Aleksander wciąż się wahał. I mimo że zwolen­
ników przedłużania wojny była jedynie garstka, a jej przeciw­
nicy „nagrali" nawet Naryszkinę pokojowym tekstem, tak, by
car słuchał tego przemówienia nie tylko w dzień; mimo że
korpus oficerski warczał coraz gniewniej, Aleksander wciąż
nie mógł pożegnać się ze swą dumą, a także z pamięcią o nie­
szczęśliwej pruskiej bogdance, której był „aniołem opiekuń­
c z y m " i której przyrzekł walkę z Korsykaninem aż do zwy­
cięstwa.
Rozstrzygnął sprawę Konstanty, za pomocą „azjatyckiego
r e m e d i u m " , jak je nazwał jeden z najinteligentniejszych
pisarzy epoki, ówczesny poseł Sardynii w Petersburgu, Józef
de Maistre. Konstanty był prusofobem (powtarzał, iż niena­
widząc Prus, „il était en cela bon russe") i miał wiele wspól­
nego z Muratem, Lannesem i Augereau — tę samą łobuzerską
fantazję, bezceremonialność i popędliwość. Widząc przedłu­
żające się niebezpiecznie wahanie brata (czas liczono wówczas
na godziny — armia francuska parła naprzód), powiedział
mu wprost, że „Jego Cesarska M o ś ć zrobiłby dobrze, gdyby
sobie przypomniał los swego o j c a " . T e n straszak działał
niezawodnie. Aleksander „przypomniał s o b i e " i polecił księ­
ciu Łobanowowi-Rostowskiemu wszcząć kroki pokojowe.
T a k dokładnie zakończyła się trzecia runda cesarskiego
pokera i jednocześnie zaczęto przygotowywać karty do czwar­
tej. Aleksander, tłumacząc otwarcie swą uległość Kurakinowi
„instynktem samozachowawczym", w liście do skarconego
za Friedland Bennigsena zaznaczył: „Powinieneś czuć, ile
mnie to kosztuje". Zrozumiawszy w końcu, że nadstawia
głowę i Francuzom, i swym oficerom, postąpił Aleksander
zgodnie z przykazaniem Friedricha Rückerta, zawartym
w „ D i e Weisheit des B r a h m a n e n " :
„Złą dolę znoś jak dobrą,
mając to na względzie,
że gdy będziesz źle znosił,
gorzej ci z tym b ę d z i e " .

A jeśli już ma to znieść — pomyślał — to nie w sposób


bezproduktywny. Można by znowu spróbować zagrać, tylko
tym razem trochę inaczej. Nie udało się w pokerze ostrym,
więc może w towarzyskim uda się wygrać — oprócz twarzy —
Prusy, T u r c j ę i coś jeszcze, zależnie od okoliczności, to jest
kart i specyfiki licytacji.
Łobanow przybył do T y l ż y w trzy dni po zajęciu jej przez
Lasalle'a, 22 czerwca, i tego samego dnia podpisane zostało
uroczyście francusko-rosyjskie zawieszenie broni. W armii
i w sztabie cara wiadomość o tym wzbudziła entuzjazm.
Runda dostała w ten sposób oprawę muzyczną, która będzie
jej towarzyszyć już do końca, a zarazem wkroczyła na mętne
wody jeziora Poker, pełnego mielizn, bagnisk, zdradliwych
pułapek, oszukańczych wiatrów, fałszywych przypływów
i odpływów. Nie mogło być inaczej, gdyż grano o podział
Europy, a kartami były kraje, kraiki, województwa, powiaty
i nawet poszczególne porty i twierdze. Dzieliły się te państwa
i księstwa na przyjacielskie i nieprzyjacielskie, bądź vice
versa, zależnie od tego, z której strony stołu patrzono. Grano
więc sojusznikami i wrogami, wymieniając, tasując, mieszając.
Jak to w pokerze.
Figurami w tej rundzie były: Prusy, Polska, T u r c j a , Śląsk,
Bałkany oraz wiele innych krain i do tego tzw. Blokada K o n ­
tynentalna. „Sprawa polska", chociaż dla obydwu stron
nie pierwszoplanowa, wypłynęła już w pierwszym rozdaniu.
A raczej rzekomo wypłynęła, negliżując — jak twierdzą kry­
tycy Bonapartego — jego łajdacki stosunek do Polaków,
którzy wypruwali sobie żyły dla Francji od dziesięciu lat,
począwszy od Legionów Dąbrowskiego. W rozmowie z Ło¬
banowem nad mapą Napoleon miał powiedzieć, wskazując na
Wisłę:
— Oto granica dwóch imperiów. Po jednej stronie powi­
nien panować pański monarcha, po drugiej ja.
T e słowa prawie wszyscy historycy (jedyny wyjątek, jaki
znam, to Emanuel Halicz, który jednak też nie zdezawuował
ich ostatecznie) * , wzięli za dobrą monetę i uznali za podstawę
do szkalowania Napoleona twierdzeniem, iż zamierzał całko­
wicie Polskę zlikwidować. Napoleon nie był świętym F r a n -

* Emanuel Halicz — „Geneza Księstwa W a r s z a w s k i e g o " , Warszawa 1 9 6 2 .


ciszkiem z Asyżu, i jest za co go smagać, ale, do licha, nie
można tego robić na podstawie komicznych plotek, trzeba
mieć rzetelnie udokumentowaną podstawę. Przyjrzyjmy się
podstawie w danym przypadku.
Wspomniane słowa znane są wyłącznie z jednego „źró­
d ł a " — od człowieka, który przy rozmowie obecny nie był (!)
i napisał je... w trzydzieści dwa lata później, w niewielkiej
książeczce, cytując ponoć za kimś, kto mu je powtórzył. T y m
człowiekiem (autorem książki) był urzędnik moskiewskiego
archiwum, D y m i t r Bantysz-Kamieński. Co to była za ksią­
żeczka? Ordynarny, wykonany na zamówienie i dobrze opła­
cony panegiryk na cześć księcia Łobanowa *. Kamieński
umieścił tam rzekomą wypowiedź Napoleona po to tylko, by
zaraz po niej zachwycić czytelników pełną honoru, odwagi
i dumy ripostą swego bohatera:
— M ó j monarcha będzie nieustępliwie bronił interesów
naszego sojusznika, króla Prus! * *
I to wszystko; na odległość cuchnie to lukrem i do tego
kłamstwem, gdyż, jak wykazały potem rokowania tylżyckie,
Napoleonowi przez myśl nie przeszło, aby likwidować Polskę,
miał tylko różne koncepcje jej odbudowy i nimi grał w tej
rundzie. Jest rzeczą wprost niepojętą, że taka spóźniona
o ponad ćwierćwiecze brednia z ust hagiografa, nie mająca
żadnej, ale to żadnej bazy dokumentalnej lub choćby jakiego­
kolwiek, jednego jedynego potwierdzenia z ust osób obecnych
w Tylży — została uznana przez francuskich i rosyjskich
historyków za fakt. Oto jak zamienia się historię w kabaret,
i to nader kiepski.
Powyższy fenomen podałem jako przykład klasyczny.
T a k i c h rzekomych antypolskich wypowiedzi i intencji Bona¬
partego historiografia zanotowała więcej, lecz gdybym każdą
z nich chciał omówić równie dokładnie, ta książka straciłaby
urok relacji z gry dwóch panów przy zielonym stoliku Europy
i zamieniłaby się w pracę stricte naukową, czego jak najbar-

* D y m i t r Bantysz-Kamieński — „Książę D y m i t r Iwanowicz Łobanow-Rostow¬


ski", Biblioteka Czytelnicza, Moskwa 1839.
* * Ziemie polskie nad Wisłą były wówczas formalnie własnością Prus.
dziej pragnę uniknąć. Oszczędzę tego czytelnikom, lecz
zarazem uczulam ich na podobne sztuczki ze „źródłami".
A teraz ad rem, czyli „powróćmy do naszych baranów", jak
to salonowo ujmują przyjaciele Francuzi („revenons à nos
moutons").
Napoleon, pragnący przypieczętowania na piśmie swej
pozycji, a także mający już dość wojny, której dość miało jego
wojsko („Chleba i pokoju!") i która wyczerpywała Francję
finansowo, zgodził się chętnie na dalsze rokowania — roko­
wania o podziale, a raczej „ r e f o r m i e " starego świata. Trafił
w ten sposób w czule miejsce Aleksandra. Wiedział od swoich
szpiegów o tym, że będący jeszcze na etapie „dziecinnego"
reformatorstwa car próbował przed kilku laty dogadać się
z Londynem na temat „przeobrażenia E u r o p y " , ale zawie­
ziony przez Nowosilcowa plan rosyjski był wówczas tak uto­
pijny, że Anglicy pękali ze śmiechu i zbyli wysłannika
frazesami. T e r a z podsunął mu to ciastko pod nos: pokroimy
razem.
Aleksander, otrzymawszy raport Łobanowa, nie posiadał
się z zachwytu i z miejsca napisał do księcia:
„Wyrazisz cesarzowi Napoleonowi, jak wysoko cenię to
wszystko, co mi kazał przez Ciebie powiedzieć, i jak bardzo
pragnę, aby przymierze naszych narodów naprawiło minione
zło. Powtórzysz m u , że teraz dopiero spodziewam się na
pewno wprowadzić w życie moje plany, o których ciągle
myślę i które naprawią wreszcie obecny porządek świata".
Kiedy skończył, odczytał to, co napisał, i przestraszył się.
Czy nie za dużo powiedziane, za wylewnie? Przekreślił
pierwszą wersję i sformułował rzecz nieco powściągliwiej:
„Powiesz cesarzowi, że zbliżenie pomiędzy Francją a Rosją
było zawsze przedmiotem moich pragnień, i tylko ono może
zapewnić szczęście i pokój całemu światu. Dotychczasowy
stan rzeczy winien zastąpić zupełnie nowy ustrój społeczny.
Żywię niepłonną nadzieję, że z cesarzem Napoleonem dojdzie
łatwo do porozumienia, gdy będziemy pertraktować bez po­
średników. T r w a ł y pokój może być między nami zawarty
w bardzo krótkim czasie".
„Bez pośredników". Było to niedwuznaczne życzenie po-
ufnej, osobistej rozmowy z Korsykaninem — nie, już z „cesa­
rzem Napoleonem". „ D e souverain a souverain". Bonaparte
nie miał nic przeciwko temu, wprost przeciwnie.
Natychmiast po obustronnej ratyfikacji rozejmu wielki
marszałek dworu Napoleona, generał Duroc, zjawił się w kwa­
terze cara i omówił formalne i ceremonialne szczegóły spotka­
nia. Doszło do niego — pamiętny moment — 25 czerwca 1807
roku na rzece Niemen. Po raz pierwszy obaj partnerzy za­
siedli do stolika w sensie dosłownym. I rozmawiali rzeczy­
wiście bez pośredników. Ministrowie: Talleyrand (ze strony
francuskiej) oraz Kurakin i Łobanow (ze strony rosyjskiej)
musieli się ograniczyć do nanoszenia na pergamin i sygno­
wania tego, co w detalach wykoncypowali ich monarchowie.
Obie armie dzielił Niemen. Lewy brzeg okupowali Fran­
cuzi, prawy Rosjanie. Ażeby żaden z cesarzy nie musiał faty­
gować się na drugi brzeg, na rozkaz Napoleona generał inży­
nierii Lariboissiére wybudował pośrodku rzeki wielką tratwę,
a właściwie prom, na którym stanęły dwa namioty, w tym
jeden pawilonowy, bardzo okazały. Zużyto do tego celu naj­
bogatsze materie, jakie tylko udało się znaleźć w Tylży.
Neutralna „wyspa", mająca być symbolicznym mostem mię­
dzy dwoma cesarzami i dwoma zwaśnionymi dotąd narodami,
kapała od złota i purpury, kołysząc się lekko — z przejęcia.
Widzowie tego spektaklu też byli przejęci, i to tak, że ich
relacje o czasie rozpoczęcia superspotkania na superszczycie
różnią się w wymiarze ponad dwóch godzin, od jedenastej
czterdzieści do czternastej. Przyjmijmy, że w południe od
lewego brzegu odbiła bogato zdobiona łódź z Napoleonem,
któremu towarzyszyli marszałkowie: M u r a t , Berthier i B e s -
siéres, generał D u r o c oraz Wielki Koniuszy Caulaincourt.
W tym samym momencie od prawego brzegu odbiła równie
strojna łódź z Aleksandrem, Konstantym, Łobanowem, hra­
bią Liewenem oraz generałami Bennigsenem i Uwarowem.
N a tych dwóch ostatnich, morderców cara Pawła I , Francuzi
spoglądali z półuśmieszkami.
Na lewym brzegu stały wyprężone na baczność masy
wojsk francuskich, z gwardią w pierwszym szeregu. Na pra­
wym tylko Preobrażeński pułk gwardii rosyjskiej i nieliczna
świta cara. Denis Dawydow zanotował w swym dzienniku:
„Chodziło o spotkanie z wielkim wodzem, politykiem,
prawodawcą, administratorem i zwycięzcą prawie całej Europy,
dwukrotnym zwycięzcą naszej armii, stojącym teraz ze swym
wojskiem na granicy rosyjskiej. Chodziło o spotkanie z czło­
wiekiem mającym dziwną władzę nad ludźmi i niezwykłym ze
względu na swą niebywałą intuicję (...) Skupiliśmy się na
brzegu i zobaczyliśmy Napoleona pędzącego cwałem pomię­
dzy dwoma rzędami swojej starej gwardii. Entuzjastyczne
okrzyki rozbrzmiewały wokół niego i dochodziły do nas,
stojących na drugim brzegu rzeki. Eskorta i świta N a p o ­
leona liczyły co najmniej czterystu jeźdźców. Wspaniałe
widowisko kazało zapomnieć o wszystkim. Zebrani utkwili
wzrok w łódce wiozącej tego wspaniałego człowieka, wodza,
jakiego nie było od czasów Aleksandra Wielkiego i Juliusza
Cezara, których tak bardzo przewyższał różnorodnością ta­
lentów i sławą zwyciężania narodów kulturalnych i oświe­
conych".
Ze względu na cenzurę Dawydow nie mógł opisać stanu
ducha swego władcy, podkreślił tylko jego nerwowość. Wielu
naocznych świadków twierdziło, że car był „nienaturalnie
spokojny".
Obie lodzie równocześnie przybiły do promu. Monarcho­
wie żwawo wskoczyli na pokład, podbiegli do siebie i ser­
decznie się uściskali przy okrzykach z obydwu brzegów: „Niech
żyje Cesarz Z a c h o d u ! " , „Niech żyje Cesarz W s c h o d u ! " .
T e n uścisk i te wiwaty były spełnieniem marzeń Napo­
leona — został uznany publicznie. Pozwalało mu to ochłonąć
i zacząć pokera bardziej na zimno, wiedząc, że ważą się losy
granic i milionów ludzi. Aleksander też był kontent, gdyż ten
uścisk przywrócił mu spokój utracony po Austerlitz i po
Friedlandzie. W końcu został rozbity, więcej — zmiażdżo­
ny na polu bitwy, a w tej chwili startuje do nowej rundy
jako całkowicie równy partner, tak jakby wszystkie bitwy
nie zostały rozstrzygnięte. Przekonany, nie pokonany. Bona­
parte uczynił wszystko, by go utwierdzić w tym mnie­
maniu.
Po uściskach obaj panowie weszli do namiotu, by kulty-
wować swoje „téte-à-téte". Nie znamy zapisu treści tej roz­
mowy. D o uszu otoczenia dotarł tylko początek, zanim za­
mknęły się za nimi drzwi.
— O co właściwie wojujemy? — spytał retorycznie Bona­
parte.
— Nienawidzę Anglików nie mniej niż Wasza Cesarska
M o ś ć i chętnie przyłączę się do pańskiej akcji przeciw nim! —
odparł entuzjastycznie Aleksander.
— W takim razie wszystko w porządku, pokój jest za­
warty — zadecydował Napoleon.
Takie były słowa. Rzeczywistość trochę inna. Pokój nie
był jeszcze zawarty i trzeba było o niego zagrać w kilkunastu
rozdaniach, licytując się o wiele drobiazgów, takich jak na
przykład Prusy czy T u r c j a .
T e g o właśnie dnia zaczęli — w ciepłej atmosferze, prze­
syconej zapachem płótna, zza którego dobiegały szmery z obu
brzegów, w tej półciszy, przerywanej tylko od czasu do czasu
wybuchem tłumionego śmiechu Murata i Konstantego. Ci
dwaj dogadali się z miejsca, od pierwszego słowa. A to dla­
tego, że nie musieli rozważać spraw świata i stroju „ n o w e j "
Europy; interesowały ich sprawy półświatka i własne stroje.
Nowy strój Francuza, oczywiście firmy „ M u r a t " , wywarł
wielkie wrażenie na Konstantym, który wojnę „czuł" tak
sobie, za to wojsko genialnie.
Wielki Książę Konstanty Pawłowicz ( 1 7 7 9 — 1 8 3 1 ) był
fanatykiem dyscypliny, ćwiczeń i rynsztunku, w których
przejawiała się cała jego filozofia militarna. Był bowiem
„niezbyt odważny z natury, z tego niebezpiecznego rzemiosła
lubił tylko pozory wojny, mundur, musztrę, słowem wszystko,
co zajmuje i pochłania czas bez narażania się na niebezpie­
czeństwo. Nieludzka surowość, z jaką traktował żołnierzy,
miała źródło zarówno w jego dzikiej naturze, jak i w przy­
wiązywaniu nadmiernej wagi do najdrobniejszych szczegó­
łów. Niedbale zapięty mundur, kołnierz nie sięgający przepi­
sowych wymiarów lub je przekraczający, był w jego oczach
występkiem zasługującym na najwyższą karę. Z lubością
wynajdywał nowe poniżenia, wyroki ferowane z okazji n a j -
błahszych uchybień urozmaicał dotkliwymi umartwieniami,
tropił rodzinne tajemnice, aby boleśnie ranić tych, którzy
zasłużyli na jego niełaskę".*
Wzajemny „sojusz", którym związali się natychmiast
Murat i Konstanty, wyprzedzając sojusz monarchów, miał
podłoże biologiczne — odnalazły się w tłumie dwie podobne
natury. Ich krótkotrwały związek stał się w Tylży symbolem
równie krótkotrwałego francusko-rosyjskiego braterstwa bro­
ni. Murata już znamy, teraz dalszy ciąg małego konterfektu
Wielkiego Księcia.
Konstanty był niezrównanym sadystą i w idealny sposób
pasowały do niego epitety, jakimi obrzucał go (nie bezpośre­
dnio) Mochnacki: „ T o straszydło żaków, Żydów i wsze­
tecznic, którym kazał głowy golić (...) ten punkt w hierarchii
jestestw średni, wątpliwy i niepewny, między dwoma kończy­
nami u kresu, gdzie ustaje plemię zwierząt, a ród ludzki się
zaczyna — połowa małpy, połowa człowieka". Dotyczyło to
charakteru, ale i fizys, gdyż carski braciszek miał twarz małpy,
i małpy rozeźlonej, kiedy wpadał w szał. A wpadał raczej
często. Anetka z Tyszkiewiczów Potocka tak go (trafnie)
opisała:
„Konstantemu nie brak było błyskotliwości ani uroku,
kiedy panując nad sobą starał się podobać. Niejedno już pióro
odmalowało jego usposobienie, złożone z najdziwniej wymie­
szanych przeciwieństw: gwałtowność, wyradzająca się w furię,
dobroć serca, ujawniana niekiedy podczas najdzikszych wy­
buchów, słabość charakteru, która pozwalała nim powodować,
a obok tego upór i władcza wola, nie znosząca opozycji ani
żadnych tłumaczeń, jasność umysłu przy niewolniczym ule­
ganiu przesądom, dystynkcja manier i grubiaństwo nawy­
ków — jednym słowem, natura tygrysa w skórze władcy (...)
W miarę jak wściekłość uderzała mu do głowy, fizjonomia jego
nabierała dzikiego wyrazu, który nie przystawał do twarzy
ludzkiej (...) Słowa są zbyt słabe, by odmalować ohydny
wyraz, jaki przybierała wówczas jego twarz, mająca w sobie
coś nie tyle z człowieka, ile z dzikiego k o t a " .

* Anna z Tyszkiewiczów Potocka-Wąsowiczowa — „Wspomnienia naocznego


świadka", Warszawa 1965.
Wielki Książę z równym upodobaniem katował swoje psy,
jak i swoich służących, a nawet lekarzy. Raz, umywszy ręce,
kazał wypić wodę z miski doktorowi Kuczkowskiemu i za
odmowę zamknął go w więzieniu. Najbardziej używał sobie
na żołnierzach, podoficerach i oficerach (wielu oficerów po­
pełniło przez niego samobójstwo), ale że był tchórzem — nie
tykał tych oficerów, którzy się nie bali. Często odstawiał
teatr, proponując zelżonemu zadośćuczynienie w postaci
pojedynku, i zawsze taki oficer odpowiadał, że sama propo­
zycja jest już wystarczającym zadośćuczynieniem. Aż trafiła
kosa na kamień. Pułkownik D u n i n odparł:
— T o zbyt wielki zaszczyt, by go odrzucić!
Odebrał tym Konstantemu wszelką chęć do pojedynko­
wania się.
Natomiast publicznie Konstanty „rżnął w p y s k " austriac­
kiego kanclerza Metternicha, wiedział bowiem, że ten umie
szermować wyłącznie słowami.*
Miał też cesarzewicz — trzeba to uczciwie przyznać —
duże poczucie humoru. Dość specyficzne zresztą. Z wielu przy­
kładów jeden: wyjeżdżając ze Słonimia, z gościny u szlachcica,
pana B . , krzyknął mu przez okno powozu:
— Zostawiłem panu w domu upominek!
Pan B . sądził, że książę ma na myśli złotą tabakierkę czy
coś w tym rodzaju i w te pędy pobiegł do apartamentów zaj­
mowanych przez Konstantego, by tam na środku podłogi
znaleźć... przyczynę okropnego zapachu, który uderzył go
w nozdrza już w korytarzu.
T u już się Państwo oburzyli, mniemam. Nie tym „upo­
m i n k i e m " (wreszcie to nie moje dzieło), lecz że porównuję
z Konstantym Murata, wariata bo wariata, ale przecież dziel­
nego zucha i nie sadystę. Gdzie ta tożsamość biologiczna?
Były dwie. Po pierwsze — obaj bawili się ochoczo w krawców
na własne potrzeby. Po drugie i ważniejsze — obaj byli

* Swoją drogą chwali się Konstantemu ten „strzał", wymierzony podczas K o n g r e ­


su Wiedeńskiego! Nie podobało się Konstantemu gardłowanie Austriaka przeciw Polsce.
Musiał wówczas natychmiast opuścić W i e d e ń , a dla zatuszowania skandalu puszczono
w obieg bajeczkę, że strzelił nie Metternicha, tylko Windischgraetza, nie w gębę, tylko
w u c h o , i nie z premedytacją, lecz „przez p o m y ł k ę " .
urodzonymi „playboyami" i kobietki przechodziły im przez
palce jak pieniądze.
T u dopiero mieli pole do wzajemnej wymiany doświadczeń
i zaczęli już pierwszego dnia (na tej samej zasadzie spiknął się
Murat w Warszawie z księciem Pepi). Co prawda, w Tylży
poza mieszczkami nie było dam, nie mogli więc organizować
sobie wyrafinowanych orgietek w ulubionym stylu (odbiją to
sobie za rok w Erfurcie, i to z nawiązką, bo przy współudziale
geniusza w tej sztuce, Hieronima Bonapartego), ale nie co
dzień człowiek musi jeść homary, więc i tak „pojedli" trochę
„na mieście", dając obu armiom temat do zazdrosnych plotek.
W r ó ć m y do pokera. Po godzinie i piętnastu minutach
rozmowy Napoleon i Aleksander wyszli z namiotu i bardzo
ich uradował widok zbratanych Murata i Konstantego —
uznali to za dobry prognostyk. Bonaparte uraczył carskiego
brata dworskim komplementem, na co Aleksander nie pozo­
stał dłużny i winszując Muratowi brawury dodał, iż jest on
godnym sługą największego wodza czasów nowożytnych.
Napoleon złożył także gratulacje Bennigsenowi, trudno po­
wiedzieć za co, bo przecież chyba nie za poniesione klęski?
Może za poczucie humoru wykazane pod Pułtuskiem? W bitwie
tej w ręce rosyjskie wpadła grupa francuskich markietanek,
których prowadzenie niczym nie różniło się od konduity
wszystkich markietanek świata. Bennigsen ciupasem odesłał
je na wschód z adnotacją, że „posyła transport guwernantek
dla panien rosyjskich"!!! W każdym razie gratulowano sobie
bez przerwy wszystkiego (na gratulacje dla Bennigsena car
odpowiedział gratulacjami dla Berthiera). Sielanka rozkręcała
się pozytywnie.
Następnego dnia, zgodnie z życzeniem Napoleona, car
przeniósł się do T y l ż y , którą uznano za miasto neutralne.
T e r a z już byli przez cały czas razem. Spacery pod ramię
na oczach obu wojsk, parady, przejażdżki, fety, prezenty,
komplementy, obiady i ordery. Napoleon otrzymał od Alek­
sandra wstęgę orderu św. Andrzeja, zaś najbardziej zasłużony
w tłuczeniu Francuzów gwardzista rosyjski, Łazariew, „po-
łucził" od Napoleona Legię Honorową, co uwiecznił swym
pędzlem Debret na sławnym obrazie wiszącym w Wersalu:
Łazariew całuje trzymającą krzyż dłoń Bonapartego, a w tle
ściskają się Murat z Konstantym. Ataman Płatow dostał
w podarunku portret „boga w o j n y " . I tak dalej. Wielkie
tango.
Dwaj główni aktorzy tego przedstawienia, zamknięci w na­
miocie, grali swego pokera o kawałki Europy, lecz poza
promem byli dla siebie czuli jak para kochanków i wzajemnie
starali się oczarować „kupując" jeden drugiego. Bonaparte
z całą powagą opowiada carowi, jak to pewnego razu spal
sobie spokojnie pod murem w Egipcie, a tu nagle mur się
zawalił i nie zrobił mu żadnej krzywdy, tylko obudził. I co
się okazało? Napoleon ujrzał w swojej dłoni oryginalną kameę
cesarza Augusta, wielkiej piękności. T a k i znak przeznaczenia!
Aleksander również z całą powagą odpowiada, że musi się
natychmiast otoczyć swymi ministrami, bo inaczej całkowicie
ulegnie urokowi swego brata. T a k jest, car tytułuje teraz
eks-„uzurpatora" swoim „panem b r a t e m " („Monsieur mon
frère").
Podczas konnej wycieczki Aleksander wskazał jakiś frag­
ment terenu i spytał, jak tu się można bronić, a jak należy
atakować. Napoleon cierpliwie wytłumaczył „ b r a t u " i na
końcu rzekł:
— Jeśli jeszcze raz będę prowadził wojnę z Austrią, dam
ci, Wasza Cesarska M o ś ć , pod komendę trzydziestotysięczny
korpus i pod mymi rozkazami nauczysz się wojowania.
Aleksander poczuł się szczęśliwy — być szefem korpusu
u „boga w o j n y " to olbrzymie wyróżnienie, już wtedy głośno
mówiono, że „przy Napoleonie Cezar i Aleksander Wielki
byliby porucznikami".
Uwodzili się tak, jak się uwodzi kobiety. Groteskowy był
ten bal w zapadłej dziurze nad Niemnem, gdzie dwóch koro­
nowanych spryciarzy nawzajem czuliło się do siebie i zamy­
kało się w namiocie, by rżnąć Europę jak połeć wieprzowiny.
Czy oczarowali się wzajemnie? Ależ tak, ależ tak. Zerknij­
my im przez ramiona, na listy do ukochanych pań. Napoleon
napisał z Tylży do cesarzowej Józefiny: „Dopiero co pozna­
łem Aleksandra i sprawiło mi to dużą przyjemność. Jest
to bardzo piękny, dobry i młody monarcha, posiadający
więcej przenikliwości niż przypuszczano". Aleksander do
siostrzyczki Katarzyny: „Bóg nas uratował. Wychodzimy
z tej walki bez ofiar, a nawet z pewnym blaskiem. Co powiesz
na to wszystko? Spędzam cały czas z Bonapartem, całymi
godzinami jesteśmy sam na sam. Czyż to nie jakiś s e n ? " .
A tak naprawdę? T a k naprawdę, to byli oczarowani sobą
rzeczywiście, dla obydwu cała feta była dużą frajdą, bawili
się, grali, puszyli, cieszyli jak dzieci: Europa patrzy, świat
patrzy. Czas im płynął jak sen jaki złoty. Ale obaj byli też
chłodnymi politykami i nie można ich było „ k u p i ć " do końca,
rozkochać bez reszty, pozbawić rozumu jak pensjonarkę. T o
był poker — pensjonarki nie grają w pokera.
Kochali się i nienawidzili. Tajniki dwoistości ludzkiej
duszy. T r u d n o powiedzieć, który bardziej uległ urokowi
drugiego i na jak długo, jedno jest pewne — w dzień, poza
namiotem, czuli to „ c o ś " , nocą wracało otrzeźwienie, w na­
miocie toczyła się gra bez pieszczot. Poddali się urokowi
chwili i to wszystko; któż nie tęskni do takich spektakli
i wzruszeń. Ale jeśli nawet serca im drgnęły, mózgi zostały
zimne i wyrachowane.
Jedni historycy twierdzą, że to Napoleon omotał Alek­
sandra, inni (takich jest więcej) na odwrót, że to car ogłupił
Korsykanina, który popełnił w Tylży wielki błąd, ufając jego
demonstrowanej ostentacyjnie przyjaźni. Bzdura, tego się nie
da rozstrzygnąć. W T y l ż y Aleksander szeptał Prusakom:
„Schlebiajcie jego próżności". Otóż to, czyż to nie odpo­
wiedź? Lecz Napoleon nie był idiotą i w pewnym momencie
wyrwało mu się do swoich: „Prawdziwy Bizantyjczyk, subtelny,
zręczny, zakłamany, zajdzie daleko!". Właśnie, czyż to nie
odsłania realiów?
A przecież lubili się na tym wyzłoconym promie, prześci­
gali się w grzecznościach i mimo wszystko jeden drugiego
czymś ujmował. Ale to był poker, proszę państwa, poker —
w tej grze sympatia do partnera nie jest atutem. Obaj mieli
swoje cele polityczne i grali po to, by je zrealizować. Napoleon
chciał podziału Europy na dwa cesarstwa z satelitami, z prze­
wagą zachodniego. A samodzierżca rosyjski? Wyjaśnił to
Buturlin: „Car chciał zyskać na czasie, potrzebnym do odpo-
wiedniego przygotowania się do walki, która w krótkim czasie
miała być wznowiona". I to już cała prawda. Z dwoma o b ­
liczami. Dla zrozumienia stanu napięć psychicznych i w ogóle
psychiki obu partnerów w T y l ż y , przydałby się potężny
traktat — dzieło psychologów, psychoanalityków i filozo­
fów, gdyby tylko można było ekshumować i zbadać myśli
i uczucia.
Jeśli chodzi o tajniki tylżyckiego pokera politycznego —
tych rokowań o procedurze bez precedensu w dziejach nowo­
żytnej Europy (sam na sam) — to sprawa byłaby o wiele
prostsza, gdyby nie ten właśnie istotny fakt, że gra toczyła się
w cztery oczy, pod płótnem namiotu, nad mapą będącą bla­
tem stolika.
— J a będę pańskim sekretarzem, a pan moim — powie­
dział Napoleon.
I tak było. „Obracamy się w sferze hipotez" — tak pod­
sumował stan wiedzy o czwartej rundzie znawca zagadnienia,
Halicz, i nie ma w tym cienia przesady. T o , co wiemy, wiemy
z kilku listów i kilku retrospektywnych wypowiedzi, a i tak
dotyczą one tylko końcowych fragmentów rundy. Pierwsze
licytacje skrywa mrok tajemnicy, którego już nigdy się nie
rozproszy. Dlatego zechciej być wyrozumiałym, Czytelniku,
w stosunku do poniższego, hipotetycznego opisu kilku naj­
ważniejszych rozdań. Omówię je na podstawie tych nielicznych
dostępnych źródeł i spekulacji retroaktywnych wysnutych
z dokumentu końcowego.
Rozdanie pruskie, przez wielu uważane za najważniejsze
w T y l ż y . Obydwaj grali Prusami zaciekle do końca, po obu
stronach stołu karty pruskie były silnymi figurami. Grając
Prusami, car grał sojusznikiem, Bonaparte — znienawidzo­
nym wrogiem. Nie ukrywał tej nienawiści w rozmowie z Alek­
sandrem:
— Podły król, podły naród, podła armia! Mocarstwo,
które zawsze wszystkich zdradzało, i które nie zasługuje na
to, żeby istnieć!
Car przyjął to z uśmiechem, ale nie ustąpił i z początku
poprosił, by jednak cokolwiek Prusom zostawić, jakiś strzęp
istnienia. P o t e m , gdy w licytacji pojawiły się kolejne układy,
krok za krokiem powiększał to „cokolwiek" i zmiękczając
upór Bonapartego wytargowywał coraz więcej.
Obecnego w Tylży króla Prus Bonaparte traktował jak
znajdującego się w niełasce lokaja. Podczas pierwszego „spot­
kania olbrzymów" Fryderyk Wilhelm I I I czekał na brzegu
Niemna na wezwanie do namiotu, ale się nie doczekał.
Napoleon udzielił mu audiencji dopiero następnego dnia (i to
wyłącznie ze względu na wstawiennictwo swego „ b r a t a " ) ,
lecz potraktował jak pętaka i zamienił z nim tylko kilka słów
na temat... noszonego przez Prusaka staroświeckiego mun­
duru huzara:
— Jak dajesz sobie radę z zapięciem tylu guzików?
Przez następne dni „głupi feldfebel" pętał się za dwoma
wielkimi jak zmokły kundel, nie dostrzegany, nie zaszczycany
spojrzeniem „boga w o j n y " , kompromitujący się przy każdej
kolejnej próbie żebraniny. Wówczas Aleksander pomyślał, że
może uroda królowej Luizy naprawi to, co popsuła głupota
i niezręczność Fryderyka, i polecił ściągnąć ją natychmiast
do T y l ż y . Był już ostatni dzwonek — królowa przyjechała
z Kłajpedy 6 lipca, to jest na dobę przed ostatecznym sfor­
mułowaniem traktatu, i z miejsca przystąpiła do szturmu.
T a k Rosjanie, jak i ich pruscy sprzymierzeńcy dobrze
wiedzieli, że w politycznym pokerze Napoleon jest absolutnie
nieczuły na wdzięki kobiet, nawet najpiękniejszych, lecz po­
stanowiono mimo wszystko zaryzykować: a nuż po raz pierwszy
się uda, wreszcie w Tylży obaj czarodzieje nie tylko uwodzą,
lecz i są uwodzeni, chodzą w jakiejś euforii, może rozluźnił
się pancerz? Nauczono Luizę słowo po słowie, co ma mówić,
o co prosić w poufnej rozmowie z Bonapartem — przede
wszystkim o zwrot Magdeburga, a poza tym — o co tylko
się da.
Oczekiwała „boga w o j n y " w swej najwspanialszej toalecie.
Napoleon wpadł do jej kwatery prosto z konnej przejażdżki,
w mundurze strzeleckim, ze szpicrutą w ręku, i zatrzasnął
drzwi. Rozmowa trwała piekielnie długo i położenie stojącego
pod drzwiami Fryderyka Wilhelma stało się tak poniżające (te
uśmieszki sztabowców), że nie wytrzymał napięcia i wkroczył
do komnaty, przerywając tym samym dialog.
Elita marszałków francuskich I Cesarstwa: Augereau (u góry po lewej, Elita marszałków, ciąg dalszy: Lannes (u góry po lewej, sztych z epoki)
sztych Alixa); Bernadotte, król Szwecji (u góry po prawej, sztych Leva- i Murat, naczelny dowódca kawalerii (sztych Webera). U dołu: Murat pro­
cheza); Berthier, szef sztabu generalnego (u dołu po lewej, sztych Alixa) wadzi szarże pod Jeną, dyrygując za pomocą szpicruty (obraz H . Chartiera).
i Soult (sztych Nordheima).
Najlepszy z dowódców Napoleona, marszałek Davout (u góry po lewej,
portret C. Gautherota) oraz trzej wodzowie rosyjscy: Bagration (u góry po
prawej, sztych Vendraminiego), Bennigsen (u dołu po lewej, sztych Bolta)
i Barclay de T o l l y (sztych Dau i Morrisona).
U góry: konni grenadierzy gwardii francuskiej podczas największej szarży
kawaleryjskiej epoki — w bitwie pod Pruską Iławą (obraz F. Schommera).
U dołu: tylżyckie spotkanie dwóch cesarzy na tratwie (sztych wg rysunku
z natury).
U góry: zakochana w carze Aleksandrze królowa Luiza Pruska (sztych Clara
wg portretu Lauera) i Wielki Książę Konstanty Pawłowicz (rysunek J. Damela).
U dołu: Napoleon dekoruje krzyżem Legii Honorowej kozaka gwardii
rosyjskiej, Łazariewa; po prawej stronie bratają się Konstanty i Murat (obraz
Debreta).
„ W tej ciszy rozległa się posępna odpowiedź grenadiera:
— Ci już nie żyją!".
— Gdyby król pruski zapukał do pokoju trochę póź­
niej — żartował potem Napoleon — być może musiałbym mu
zostawić Magdeburg.
Ale nie zostawił. Miał niezły wywiad i doskonale wiedział,
jakie stosunki łączą cara z królową Luizą, tym bardziej, że po
zajęciu Berlina w roku 1806 Francuzi znaleźli w sypialni
królowej portrecik cara i uperfumowaną paczkę bardzo kom­
promitujących listów. B y ć może nie zgodziłby się ze zdaniem
Mikołaja Michajłowicza, że „polityka Aleksandra w tym
okresie wytłumaczona być może jedynie jego miłosnym
uwielbieniem dla królowej L u i z y " , lecz widząc, jak zaciekle
car walczy o Prusy, zdawał sobie sprawę z tego, że coś w tym
musi być. Powiedział któregoś dnia:
— Królowa to niegłupia kobieta, przewyższa swego męża
o całe niebo. Nie dziwię się, że nie może go ani kochać, ani
szanować. Z Aleksandrem łączy ją bliska zażyłość...
Ona zaś przed spotkaniem nienawidziła go z całej duszy,
tego „potwora", „wcielenie złego l o s u " , tego „ohydnego
syna rewolucji". Pruscy historycy twierdzili, że podczas ich
intymnej rozmowy Bonaparte zachowywał się brutalnie, jak
skończony cham. Ciekawe, skąd to wiedzieli, skoro rozmowa
odbyła się w cztery oczy? I dziwne, bo ona po tym spotkaniu
zmieniła zdanie i napisała o „potworze": „Głowa jego ma
piękny kształt, a rysy świadczą o wybitnej inteligencji. Przy­
pomina cezara rzymskiego. Kiedy się uśmiecha, w kącikach
ust pojawia mu się rys d o b r o c i " .
W e wspomnieniach obecnego w Tylży francuskiego kapi­
tana Coigneta możemy przeczytać: „Boże, jakaż ona piękna,
można powiedzieć, że jest to piękna królowa brzydkiego króla,
lecz sądzę, iż była ona królem i królową zarazem. W trzy­
dziestym roku życia oddałbym chętnie jedno ucho, aby zostać
z nią tak długo jak Napoleon".
Napoleonowi również się spodobała. Napisał do Józefiny:
„Zachwycająca kobieta, bardzo dla mnie uprzejma, ale możesz
nie być zazdrosną...". L e c z nie wpłynęła na niego. Błagała do
ostatniej chwili. Kiedy wychodzili z pokoju, spytała jeszcze
raz, czemu on nie chce być łaskawym i zyskać tym jej do­
zgonnej wdzięczności.
— Niestety, Madame — zadrwił — jestem godny poża­
łowania, wiem, to wpływ mojej złej gwiazdy.
Kiedy wsiadała do powozu, podał jej z galanterią piękną
różę.
— Przyjmę, Sire — szepnęła, wzdychając zniewalająco —
ale choćby z Magdeburgiem.
— Jej Królewska M o ś ć wybaczy — odrzekł — ale to ja
daję. Pani pozostaje tylko przyjmować.
Kiedy zaś znaleźli się razem przy stole biesiadnym i ona
wzniosła kielich z winem, mówiąc:
— Za zdrowie Napoleona Wielkiego! Zabrał nam nasze
królestwo, a teraz zwraca!
— on pysznie wykastrował ten szantażyk:
— Niech pani nie wypije wszystkiego!
Potem wyraził opinię, że zagrała jak najlepsza aktorka
Europy i dlatego tylko nie unicestwił zupełnie Prus. Oczy­
wiście nie dlatego. Należy zresztą pamiętać, że ze sprawą Prus
ściśle łączyła się sprawa Polski, a konkretnie ziem polskich
zaboru pruskiego. Grając Prusami, nie można było nie grać
równocześnie Polską, przy czym w tym przypadku sytuacja
była odwrotna — Napoleon grał sojusznikiem, Aleksander
zaś wrogiem.
Polskie rozdanie w T y l ż y było nie mniej interesujące,
a może nawet bardziej, bo z dwoma pięknymi blefami (jeszcze
raz przypominam, że „obracamy się w sferze hipotez").
Najpierw Bonaparte zaproponował Polskę... carowi! Aleksan­
der jednak był już zbyt wytrawnym pokerzystą, by nie wy­
czuć, że to blef, i nie dał się wciągnąć w pułapkę — odmówił
kategorycznie. Wiedział już przedtem od swego wywiadu, że
Napoleon zamierza dotrzymać słowa danego Polakom i od­
budować ich niepodległość, co znalazło potwierdzenie w pro­
pozycji francuskiej. Według tej koncepcji Polska nie miała
być nowym zaborem, lecz samodzielnym królestwem pod
berłem cara. W zamian zażądał Napoleon oderwania od Prus
Pomorza, Brandenburgii i Śląska, które zostałyby oddane
Hieronimowi. Zgoda na taki układ oznaczałaby przesunięcie
granic Francji daleko na wschód od Odry, niebezpiecznie
daleko. Aleksander zrozumiał, że gdyby przyjął taką Polskę,
z jej suwerennością pilnowaną z dwóch stron przez napoleoń­
skiego brata, to już na „wsiu żyzń" byłby związany z Francją,
a poróżniony z Austrią i Prusami, swymi tradycyjnymi
sojusznikami. Głęboko w zakamarkach mózgu czaiła mu się
przyszła nowa wojna z „panem b r a t e m " , bo nie zamierzał się
dzielić tytułem arbitra Europy, zwłaszcza, że przy tym
podziale dostawał mniejszą część. W nowej wojnie Austria
i Prusy będą mu nieodzowne, nie pozwoli się złapać na ten
diabelski haczyk — Polski pod jego berłem. Byłaby to tylko
pozornie jego Polska, z wojskami gotowymi w każdej chwili
stanąć po stronie Francji.
Natychmiast więc zademonstrował Napoleonowi swoją
pokerową maestrię równie pięknym blefem. Zaproponował
mianowicie, by Polskę wzięli Francuzi, konkretnie Hieronim
Bonaparte, którego ożeni się z infantką saską. W zamian
odbudowane zostaną potężne Prusy. T y m razem Korsykanin
wykazał czujność i odmówił (4 lipca) w dość ostrej formie,
argumentując, że taka francuska Polska byłaby stałym zarze­
wiem konfliktów między nimi.
Obie powyższe propozycje były przez naszych bohaterów
traktowane w sposób „warunkowy", jak to podkreślają bada­
cze problemu. Było to zwykłe pokerowe sondowanie i mamie­
nie przeciwnika.
W rezultacie zgodzili się na kompromis: na Polskę utwo­
rzoną z byłych Prus Południowych i Nowo-Wschodnich, pod
berłem Fryderyka Augusta saskiego, co notabene było całko­
wicie zgodne z artykułem V I I Konstytucji 3 maja, który
mówił, że po zgonie Stanisława Augusta Poniatowskiego
„dynastya przyszłych królów polskich zacznie się na osobie
Fryderyka Augusta, dzisiejszego elektora saskiego". Berlin
zaś otrzymał swoje Prusy Królewskie (Zachodnie), Pomorze,
Brandenburgię i Śląsk, ale z wytyczonymi wzdłuż granic
drogami wojskowymi dla armii francuskiej.
Najbardziej omamił Napoleon Aleksandra w rozdaniu
tureckim, obiecując mu podział płowiejącego już imperium
otomańskiego, ale „w przyszłości". Wiedział, że jest to wielkie
marzenie cara i dlatego podsycał jego chętkę na rozdrapanie
Porty („Konstantynopol to panowanie nad światem, to klucz
do uniwersalnej potęgi!"), tak jak podnieca się dziecko: jak
będziesz grzeczny, to zobaczymy. Podczas obiadu, siedząc
obok królowej Luizy i mając za plecami przybocznego ma¬
meluka, Rustama, zażartował:
— Czemuż to Wasza Królewska M o ś ć nosi turban?
Chyba nie po to, by przypodobać się carowi Aleksandrowi,
który właśnie toczy wojnę z T u r c j ą ?
— N i e , chcę zdobyć względy mameluka Waszej Cesar­
skiej Mości — odparowała zgrabnie.
Pod koniec rokowań Aleksandra nic już nie interesowało
tak silnie, jak stanowcze rozwiązanie kwestii tureckiej. N a ­
ciskał na to. Nie mogę jednak powiedzieć, że naciskał ener­
gicznie, Aleksander bowiem niczego w swym życiu nie robił
energicznie. Owszem, dyskutowali na ten i inne tematy
całymi godzinami, omawiali takie drobiazgi, jakie zwykle
zostawia się zastępcom ministrów i sekretarzom, targowali się
o każdy kilometr kwadratowy, każdą europejską wieś i skra­
wek wybrzeża, ale w końcu zawsze stawało na zdaniu Napo­
leona, gdyż bez dwóch zdań to on był silniejszy i sprawniej­
szy w robieniu mieczem. Komentując T y l ż ę , mógłby zadrwić
słowami Churchilla: „Wszystko, czego żądałem, to podpo­
rządkowanie się moim życzeniom po rozsądnej dyskusji".
Była to dla Aleksandra nie najlepsza gra, ale robił do niej
dobrą minę licząc, że nie jest to gra ostatnia.
W ciągu kilkunastu dni tej rundy miało miejsce wiele
rozdań. Grano mnóstwem sojuszników i wrogów, rzecz
normalna — w każdej talii jest kilkadziesiąt kart. Na stół
wskakiwały: Bałkany, Hiszpania, Szwecja, Dania, Finlandia,
Holandia, Portugalia, Malta, Gibraltar, Sund, Dardanele,
państewka niemieckie, porty włoskie i hanzeatyckie i nawet
Przylądek Dobrej Nadziei. Nie sposób wyliczyć wszystkich
tych figur, a tym bardziej omówić rozdań i przebić.
Podpisane w dniach 7 i 9 lipca 1807 roku traktaty tyl­
życkie przywracały królestwo pruskie w granicach sprzed
1740 roku, to jest okrojone o połowę, a i tak z wyraźnym
zaznaczeniem Napoleona (w artykule I V ) , że Prusy nie zostały
przezeń starte z powierzchni ziemi tylko i wyłącznie „przez
szacunek, jaki żywi dla cesarza W s z e c h r o s j i " . Francja zagar-
nęła wszystkie prowincje pruskie leżące na lewym brzegu
Ł a b y , Rosja — okręg białostocki i Kłajpedę. Gdańsk został
uznany miastem wolnym, lecz z załogą francuską. Car musiał
uznać utworzoną przez Bonapartego Konfederację Reńską
i tytuły królewskie trzech braci Napoleona: Hieronima
(w Westfalii), Ludwika (w Holandii) i Józefa (w Neapolu),
a także przyłączyć się do antybrytyjskiej blokady kontynen­
talnej, ogłoszonej przez Napoleona w Berlinie w roku 1806.
W traktacie tajnym znalazły się postanowienia zezwalające
Francji na ingerencję w północnej Afryce ( T u n i s i Algier).
Poza tym, jeśliby Prusy nie wypłaciły w terminie Paryżowi
osiemdziesięciu milionów franków kontrybucji wojennej —
Francja miała prawo zająć całe ich terytorium.
O wolnej Polsce była mowa w artykule V , lecz na żądanie
cara bez użycia słów Polska i Polacy. Nowe państwo zostało
nazwane Księstwem Warszawskim, co rozgoryczyło Polaków.
Słusznie zauważył jednak Marian Kukieł, że Napoleon nie
mógł iść tym razem za daleko, toczył bowiem zaciętą grę
i dbając w niej o interesy Francji (był w końcu Francuzem,
nie Polakiem), musiał w pewnych sprawach wykazywać po­
wściągliwość. Uważał, że nazwy są mniej ważne od realiów.
W artykule V traktatu tylżyckiego „forma poświęcona została
t r e ś c i " . * Swoją debiutancką powieść zakończyłem dialogiem
dwóch braci — głównych bohaterów:
— „Na litość Boga, człowieku! Cóż znaczą nazwy, cóż
wolałbyś? Księstwo wolne i niepodległe, jakie mamy, czy
Polskę Polską zwaną z pozorami wolności jeno?
Milczenie ciężkie i pochmurne wbiło się między nich, aż
po długiej chwili Karśnicki wydusił z siebie:
— Księstwo, księstwo, D o m i n i k u " . * *
„ F o r m a poświęcona została t r e ś c i " . Ale ta treść też się
Polakom nie podobała. Nie podobało się im zbyt szczupłe
terytorium restytuowanej ojczyzny (sto cztery tysiące kilo­
metrów kwadratowych), stanowiące tylko ułamek Polski

* C h o ć nie całkowicie — armia Księstwa zwala się Wojskiem Polskim, zachowała


narodowe barwy i białego orla.
* * W a l d e m a r Łysiak — „ K o l e b k a " .
przedrozbiorowej. Zapomnieli, że sami, mimo krwawych
wysiłków, nie byli w stanie przywrócić niepodległości Polski
i że uczynił to dopiero Napoleon; zapomnieli więc o starym
polskim przysłowiu: „Darowanemu koniowi nie zagląda się
w z ę b y " . Znając polski charakter narodowy można postawić
dolary przeciw orzechom, że gdyby Bonaparte utworzył
Polskę od Bałtyku po Morze Czarne, również mieliby mu za
złe. Że nie przyłączył Madagaskaru, schedy po Beniowskim.
Warszawska Aukcja Antykwarska Anno Domini 1976.
Kiedy podczas antraktu wspominam, że wkrótce wyjdzie
moja książka o czasach napoleońskich, jeden z moich roz¬
mówców-bibliofilów, człowiek inteligentny, strzela natych­
miast z biodra:
— Napoleon był szują!
— Dlaczego pan tak mówi?
— Oszukiwał Polaków!
Drugi rozmówca, też inteligentny, bez wahania potwier­
dza to. Towarzysz z wycieczki do dalekiej Azji, pracownik
wyższej uczelni w Gliwicach, używa tych samych słów.
Używa ich co drugi Polak. Słyszy się to nieustannie.
Chryste Panie, miej litość, bo nie wiedzą, co mówią!
U naszych licealistów można to jeszcze zrozumieć — bywają
„pedagodzy" porównujący Napoleona z Hitlerem (!) — ale
skąd ta nienawiść u ludzi dorosłych, cóż to jest? Powszechna
w Polsce znajomość historii w kategoriach: „Za króla Olbrachta
wyginęła szlachta", a jeśli głębsza, to z tendencyjnych arty­
kułów i prac naukowych. I do tego to imię. Inne: Aleksander,
Cezar, Waszyngton, Hannibal, Ludwik X I V , Iwan Groźny,
Karol Wielki — nie wywołują żadnych wzruszeń ani skoja­
rzeń. Napoleon — tego się ślepo wielbi lub (o wiele częściej)
ślepo nienawidzi, w obu przypadkach bezsensownie. Jeśli się
nienawidzi, to głównie za to, że nie poświęcił całego życia
Lechistanowi w podzięce za ciepłe serduszko z przyległościa¬
mi Walewskiej. W odpowiedzi na ankietę ogłoszoną przez
„Mówią W i e k i " napisałem m. in.: „Warto przypomnieć
polskim krytykom Napoleona, iż sentymentem i z sercem na
dłoni można rządzić we własnym M - 3 (i to nie zawsze), ale
nie państwami" (nr 8 — 1 9 6 9 ) .
Napoleon bez ogródek oznajmiał: „Ja Francji i jej intere­
som winienem się całkowicie poświęcić" (list do Caulain¬
courta z roku 1811 w kwestii carskich roszczeń wobec K s i ę ­
stwa Warszawskiego); jego działanie na rzecz Polski było
pragmatyczne, podyktowane interesem Francji i całej tej
Europy, o której zjednoczeniu pod francuskim przywództwem
Bonaparte wciąż marzył. Stąd jego głośna wypowiedź: „Bez
odbudowania Polski Europa z tej strony pozostaje bez granic",
i druga, w której nazywa Polskę „kluczem sklepienia Europy".
Jeśli chodzi o efekt T y l ż y , o Księstwo Warszawskie, to — jak
zaświadcza w swych wspomnieniach cesarski adiutant, Józef
Grabowski — Napoleon z całą szczerością oznajmił narzeka­
jącemu Polakowi, prezesowi Rady Ministrów Księstwa W a r ­
szawskiego, Stanisławowi Małachowskiemu:
— Drogi hrabio, grałem w „dwadzieścia j e d e n " . D o b r a ­
łem dwadzieścia i zatrzymałem się na tym.
Z pozoru trąci to cynizmem, ale w żadnym razie nie był
to cynizm — było to pyszne jako metafora i bardzo celne
określenie sytuacji przy stole gry. Każdy, kto zna grę w „ 2 1 "
(zapożyczoną przez Polaków od Francuzów i wciąż u nas
popularną), wie, iż dobranie dwudziestki to sytuacja prawie
optymalna, dalej nie można dobierać kart, gdyż idąc na takie
ryzyko ma się ponad 90-procentowe prawdopodobieństwo
„skrewienia" czyli przegrania. I tak było na tylżyckim pro­
mie. W istniejącej sytuacji Bonaparte nie mógł zaryzykować
próby powiększenia Księstwa, gdyż to wywołałoby sprzeciw
Rosji i przede wszystkim Austrii z jej nietkniętą, a głodną
boju armią, co przy zmęczeniu wojsk napoleońskich było
wówczas nader niebezpieczne — cały układ, cały oczekiwany
pokój mógłby się zawalić (precyzyjnie wytłumaczył to fran­
cuski dyplomata Bignon, poseł Napoleona w Księstwie, w V I
tomie swej „Histoire de France, depuis le 18 Brumaire jusqu'a
la Paix de T i l s i t t " , Paris 1830).
L e c z chociaż sentyment wyrzuciliśmy już na śmietnik, bo
w grach politycznych tam jest jego miejsce, w przypadku
Napoleona (jest to jeden z nielicznych tego rodzaju przy­
padków, jakie znam z historii) — i sentyment grał tu rolę!
Wielokrotnie, przynajmniej kilkanaście razy, cesarz powta-
rzał, na piśmie i „na g ę b ę " , że sprawa odbudowania Polski
jest dlań nie tylko kwestią polityczną, planowaną i realizo­
waną od strony użyteczności francuskiej i paneuropejskiej,
lecz i s p r a w ą h o n o r u ! Kilka z tych wypowiedzi zacytuję
jeszcze w tej książce.
Inni tego nie cytują — czemu? Na tym, na takiej osobliwej
selektywności w wyborze źródeł, ma polegać uczciwość
dziejopisa? Owa selektywność jest najzwyklejszym fałszowa­
niem tematu, jest kłamstwem; panowie historycy tak dewo¬
cyjnie kłamią (przed jakim to ołtarzem? warto spytać), jakby
prawda była grzechem śmiertelnym. Cytuje się różne, sprytnie
okrojone, wypowiedzi Napoleona, dając im, w sposób skoń­
czenie tendencyjny, antypolską interpretację. Dlaczego nie
cytuje się takich jego wypowiedzi (a było ich, co już powie­
działem, sporo) jak ta, z czasów kiedy był Konsulem:
— Stara Francja opluła się i zhańbiła, przypatrując się
z podłą bezczynnością zagładzie takiego królestwa, jak Polska.
Polacy byli zawsze przyjaciółmi Francji i ja biorę na siebie
obowiązek ich pomszczenia. Dopóki Polska nie zostanie od­
budowana w swych starych granicach („sur ses anciennes
b a s e s " ) , w swej całości, nie będzie trwałego pokoju w E u r o ­
pie. Cierpliwości!... Jeśli pożyję jeszcze ze dwadzieścia lat,
zmuszę Rosję, Prusy i Austrię do zwrócenia Polsce zagra­
bionych ziem. Polityka tych trzech krajów wobec Polski jest
ohydna, haniebna, podła!
T o zdanie przytoczył (w tomie I X swych pamiętników,
wydanym w Paryżu w roku 1829) człowiek, który nie miał
żadnych powodów brązowić Napoleona — były sekretarz
osobisty Bonapartego, wyrzucony z dworu, Bourrienne.
Człowiek ten w końcu związał się z Burbonami przeciw
cesarzowi, można więc kwestionować wszystko, co napisał
przeciw zdradzonemu panu, ale nie to, co przytoczył o nim
dobrego. Otóż Bourrienne stwierdził m. in., że Napoleon
zawsze traktował Polskę „sentymentalnie" i dodał: „Wciąż
miał na sercu pomszczenie rozbiorów Polski, ja sam odbyłem
z nim co najmniej dwadzieścia rozmów na ten t e m a t " !
I cesarz to zrobił, pomścił nas, przywrócił Polskę do życia.
W podzięce wciąż się słyszy: „Napoleon oszukiwał Polaków!".
Skąd się to bierze? Już ze szkoły, jak mówiłem. Dziecko
wkuwa, bo „ p a n " lub „pani" zadała, taki na przykład tekst
(w podręczniku H. Katza „Historia powszechna 1789—1870"):
„Gdy do kwatery Napoleona w Tylży przybył wysłannik
cara, generał Łobanow-Rostowski, by wszcząć układy, N a ­
poleon rozłożywszy mapę wskazał na Wisłę i powiedział: «Oto
granica dwóch imperiów; po jednej stronie ma panować
pański monarcha, po drugiej j a . Wypowiedź ta oznaczała
m. in. również to, że dla Napoleona ważniejsze było porozu­
mienie z carem, niż wszelka idea wskrzeszenia państwa pol­
skiego".
Nie można napisać prawdy o układzie Ribbentrop—Mo¬
łotow, ale z rozkoszą pisze się kłamstwo o czymś podobnym,
żeby dokopać człowiekowi Zachodu, Francuzowi-imperia¬
liście. Nauczyciele nie są tu winni, oni zwyczajnie „reali­
zują" podręcznik. Autor podręcznika też nie ponosi winy —
on tylko przepisał to, co wyczytał u „poważnych historyków".
Przepisał dogmat. I uczniak już zapamiętał: „wszelka idea
wskrzeszenia państwa polskiego" była obca temu wrogowi
klasowemu, żabojadowi w cesarskiej koronie. Jeśli uczniak
kiedyś weźmie do ręki „Cesarski p o k e r " , to się tego idio­
tyzmu oduczy, bo znajdzie tam dowód na to, iż rzekome
cesarskie słowa znad mapy są ordynarnym fałszem, apokry­
fem rosyjskiego hagiografa Dymitra Bantysz-Kamieńskiego;
lecz ilu uczniaków przeczyta moją książkę i wydorośleje?
Reszta dalej będzie klepać to, czym go manipulują „poważni
historycy", i bredzić, że „Napoleon oszukiwał Polaków".
L e c z zostawmy słowa; temu, że „Napoleon oszukiwał
Polaków", przeczą dokonane fakty — fakty historyczne.
Bonaparte spełnił swe zapowiedzi i dotrzymał obietnic, czy­
nem przekreślając dzieło rozbiorów: unicestwił stan stwo­
rzony przez zaborców w roku 1795 i nigdy Polski nikomu nie
sprzedał. W 1807 roku wskrzesił ją pod postacią Księstwa
Warszawskiego, w roku 1809 nieomal podwoił jej zasięg
terytorialny, a w roku 1812 jednym z celów nowej wojny była
odbudowa Królestwa Polskiego w jeszcze większych grani­
cach. Przedstawiciel Rosji na Świętej Helenie, Szkot z pocho­
dzenia, hrabia Balmain, przytacza („Pamiętniki") wypowiedź
Bonapartego w rozmowie z admirałem Malcolmem: „Jedy­
nym moim celem wojowania z Rosją było odbudowanie
Królestwa Polskiego". Jeśli nawet nie jedynym, to zgódźmy
się, że głównym.
T u wielu zawrzaśnie: hola!, toż to (ta ostatnia sprawa
z 1812) nie fakt, tylko właśnie słowa, gadanie już po wszyst­
kim! Spójrzmy więc na to, co było przed wszystkim, przed
wojną 1812 roku. Napoleońska odezwa do armii, inicjująca
tę kampanię, zaczynała się od słów: „Żołnierze! Druga wojna
polska jest rozpoczęta!", co znaczyło: druga wojna o Polskę.
W tajnym układzie sojuszniczym Napoleona z Austrią, za­
wartym przed rozpoczęciem działań (14 marca 1812), arty­
kuł V mówił, że „jeśli wojna przeciw Rosji zostanie wygrana,
Królestwo Polskie będzie odbudowane". W tym samym
artykule cesarz, jako wynagrodzenie za pomoc ze strony
Austrii, gwarantował Wiedniowi, że przy odbudowywaniu
państwa polskiego Galicja pozostanie austriacka. Lecz już
następny artykuł ( V I ) wykładał możliwość inną, możliwość
zamiany: jeśli część Galicji (dalsza część Galicji, bo pierwsza
część była już polską od roku 1809) wejdzie jednak w skład
odbudowywanej Polski, to Austria w zamian dostanie pro­
wincje iliryjskie.
Według zapewnień Napoleona, odtworzone przezeń K r ó ­
lestwo Polskie miało objąć Litwę, Podole, Ukrainę i dużą
część Galicji. Jednakże nigdy w dobie napoleońskiej nie
pojawiła się szansa, by odtworzyć supermocarstwową Polskę
z okresu największego, jagiellońskiego rozkwitu, „sur ses
anciennes b a s e s " . Dlaczego — to celnie wytłumaczył Bour­
rienne:
„Chcę zakończyć moje refleksje na temat spraw polskich
krótką uwagą tłumaczącą Napoleona, wydaje mi się to ważne.
Polska, jako się rzekło, została podzielona przez trzy potęgi:
R o s j ę , Austrię i Prusy. Napoleon walczył z każdym z tych
mocarstw, lecz nigdy z trzema jednocześnie. W roku 1805 bił
się z Austrią i Rosją, lecz Prusy zachowały neutralność.
W 1806 wojował przeciw Prusom i R o s j i , lecz Austria była
neutralna. W 1809 bił Austrię, przy Prusach neutralnych
i z Rosją jako sprzymierzeńcem. W 1812 toczył wojnę z Rosją,
lecz przy pomocy Austrii i Prus. T a k więc nigdy nie miał
możliwości zrealizowania swego planu, to jest wyegzekwowa­
nia wszystkich ziem polskich, które uległy zaborom. Nie był
to problem braku chęci, tylko braku, możliwości ze względu
na sytuację międzynarodową".
Krótko mówiąc: w tej skomplikowanej sytuacji politycznej
cesarz, wskrzeszając Polskę, zrobił, co mógł. Polacy płacą mu
dziś za to warczeniem: „Napoleon oszukiwał Polaków!".
A może na odwrót, drodzy państwo? Przypomnijmy sobie,
jakie to z nas były herosy, jacy patrioci rwący wędzidła, żeby
lecieć do boju, i gotowi za ojczyznę umierać, byle tylko ją
oswobodzić:
R o k 1806. Polski nie ma na mapie Europy od kilkunastu
już lat; Polacy sami nie potrafili zrzucić kajdan (Powstanie
Kościuszkowskie), więc teraz cierpią jarzmo i modlą się
o cud. I oto cud następuje: z zachodu zbliża się Francuz, który
kiedyś obiecał Polakom, że ich pomści i wyzwoli. Francuz
bije jednych zaborców (Prusaków) i szykuje się do lania
następnych (Rosjan), a jednocześnie wzywa Polaków (w zdo­
bytym Berlinie), aby pomogli sobie pomagając jemu: niech
w Polsce wybuchnie ogólnonarodowa insurekcja, która po­
zwoli Francuzom szybciej uporać się z zaborcami. „Polacy!
Od was więc zawisło istnieć i mieć ojczyznę, wasz zemściciel,
wasz stworzą się zjawił! (...) Przynoście mu wasze serca
i odwagę wrodzoną Polakom. Powstańcie i przekonajcie go, iż
gotowi jesteście i krew toczyć na odzyskanie ojczyzny. W i e ,
iż jesteście rozbrojeni. B r o ń i oręż z rąk jego otrzymacie...".
T e słowa rozplakatowano. Podobnymi zaklinał Napoleon
Sarmatów w rozmowach bezpośrednich:
— Bądźcie godnymi ojców waszych, którzy rozkazywali
dworowi brandenburskiemu, nadawali carów Moskwie, oswo­
bodzili Wiedeń i uwolnili całe chrześcijaństwo! Bądźcie
podobni pradziadom waszym, o których bohaterstwie tyle
świadectw dają dzieje świata! (...) Chcę waszemu narodowi
przywrócić istnienie polityczne, ale korzystając z danej wam
sposobności okażcie się godnymi moich zamysłów. Jeżeli
w żyłach waszych płynie jeszcze krew dawnych, mężnych
Polaków, wszyscy chwyćcie za broń! Niechaj hasłem waszym
będzie: Wolność lub Śmierć! Dzisiaj los wasz w waszym jest
ręku, ja czekam, byście mnie przekonali o odwadze waszej.
Muszę ujrzeć skutki waszego zapału nie w słowach i nie
w oświadczeniach zawarte...
I tak dalej, i temu podobne.
I co? I nic. Wszystkie apele nawołujące do powstania
zawodzą, przysłowiowy „groch o ścianę". Polska nie drgnęła.
Polacy — jak złośliwie i celnie skonstatował Norwid — „cze­
kają, aż Francuzi przyjdą zrobić im O j c z y z n ę " . Mizerna
ruchawka w Wielkopolsce została przez Dąbrowskiego i W y ­
bickiego wzniecona wówczas, kiedy już nie było tam prawie
z kim walczyć, bo Prusak uciekał przed wkraczającymi
Francuzami w panicznym strachu.
Co potem? Potem Napoleon stworzył „un ridicule D u c h é
de Varsovie" (śmieszne Księstwo Warszawskie), jak drwili
niektórzy Polacy, niezadowoleni ze „ z r o b i o n e j " im przez
przybysza Ojczyzny — ci sami, którym przez myśl by nie
przeszło, żeby mu w tym pomóc, żeby walczyć. I znowu
czekanie na kolejne cuda. Cud największy, wskrzeszenie wiel­
kiego Królestwa Polskiego, miał się stać w roku 1812, po
pobiciu Rosji. Cesarz oczekiwał, że Polacy staną do tego,
najważniejszego dla nich boju, „jak jeden m ą ż " . Stanęli
w liczbie kilkudziesięciu tysięcy regularnych żołnierzy (ze
wszystkimi późniejszymi uzupełnieniami prawie 100 tysięcy)
z Księstwa Warszawskiego. T y l k o z Księstwa, choć B o n a ­
parte nawoływał, by „wszyscy Polacy, jak ich jest 16 milio­
nów, wsiedli na k o ń " . Był to zwrot retoryczny, lecz cesarz
oczekiwał dużo więcej, oczekiwał, że w każdym Polaku,
wobec takiej okazji wskrzeszenia ich mocarstwowego bytu,
obudzi się lew. Zawiódł się bardzo — Polacy z ziem polskich
pod panowaniem pruskim, austriackim i rosyjskim nie ruszyli
się. Szczególnie przykre było to na Litwie, gdzie nie wybuchła
pożądana insurekcja, a potem napływ do wojsk francusko¬
-polskich idących na Moskwę okazał się znikomy. T y l k o
w „Panu T a d e u s z u " wygląda to krzepiąco; cytowana złośli­
wość Norwida była wymierzona właśnie w „Pana T a d e u s z a " ,
w ów prześliczny poemat, który jest lustrem uroczego stylu
życia polskiej szlachty, potrafiącej cudownie pić, bawić się
i rozprawiać o wolności, którą... ktoś przyniesie na pół­
misku.
Nawet Wacław Gąsiorowski, jako historyk i jako po¬
wieściopisarz nieprzychylny Napoleonowi, propagujący sądy
o cesarzu krzywdzące i niesprawiedliwe, musiał przyznać
(w przypisie do wydanych przezeń pamiętników Grabow­
skiego):
„Polacy w owym czasie politykowali na cztery strony
(francuską, rosyjską, pruską i austriacką — przyp. W . Ł . ) ,
a za Napoleonem, krom Księstwa Warszawskiego, nie szli.
Mogliby czterokroć liczniejszą armię wystawić, mogliby byli
zaważyć naprawdę, woleli czterem państwom naraz służyć.
Stąd nie powinni żywić pretensji do Napoleona (...) bo naród
spał".
„Mogliby zaważyć...". T a k , Polacy mogliby wówczas
spełnić oczekiwania swego największego przyjaciela, pomóc
jemu i sobie, przeważyć szalę wojny 1812 roku i sprawić, że
mapa Europy oraz podręczniki historii w szkołach wygląda­
łyby dziś zupełnie inaczej. Ale nie zrobili tego, bo „naród
spał". Klęska Polski była jednocześnie klęską napoleońskiej
Francji i samego Napoleona, który się na Polakach zawiódł.
N o więc kto kogo oszukał? Napoleon Polaków, czy odwrotnie?
Zawsze dobrze jest znać fakty, czyli prawdę, bo to chroni
człowieka przed biciem się w cudzą pierś za własne grzechy,
proszę szanownych rodaków!
Wielki Polak i wielki historyk, Szymon Askenazy, przed
którym klęczeć winni i czołem bić ujadacze, zamiast pluć swą
ignorancją ze stron kłamliwych książek i z łamów kłamliwych
artykułów, tak rzekł o Napoleonie podczas odczytu na pu­
blicznym posiedzeniu Akademii Umiejętności w dniu 23 maja
1912 roku:
— Chciał Polski, zapewne nie przez czułość dobroczyń­
cy — uchowaj Boże narody słabe od miłosierdzia potężnych —
lecz przez wysoką rację stanu Europejczyka, w przeświadcze­
niu, że „bez odbudowania tego królestwa Europa z tej strony
pozostaje bez g r a n i c " , że nieodzowna przywrócić ten „klucz
sklepienia" domu europejskiego dla dobra i bezpieczeństwa
mieszkańców tego domu. T e j prawdzie on po wsze czasy
oddał świadectwo, nie czczym słowem, lecz czynem ogrom­
nym.
T o tyle, panowie od „Napoleon oszukiwał Polaków!" * .
Historycy do dzisiaj kłócą się o to, kto wygrał czwartą,
tylżycką rundę cesarskiego pokera. Przykładowo Roger Peyre:
„Faktem jest, że traktat w Tylży był korzystny tylko dla
cesarza Aleksandra, który zawierał umowę jako zwyciężony,
a w efekcie mógł odtąd swobodnie działać na Bałtyku i u ujścia
D u n a j u . Dla Francji traktat był najzupełniej niekorzystny".
Natomiast Eugeniusz T a r l e nazwał traktat tylżycki „poniża­
j ą c y m " dla cara.
T r z e b a niewątpliwie przyznać słuszność w ocenie histo­
rykowi radzieckiemu. Błędem Napoleona była wspaniało­
myślność wobec Prus (złamał w ten sposób przyrzeczenie
dane armii w 1805 roku: „Wspaniałomyślność nie będzie
więcej przeszkadzać naszej polityce") — zapłaci za to drogo
w kilka lat później. Prawdą jest też, że pokonany w wojnie
Aleksander uzyskał w następstwie zdobycze terytorialne.
Podstawowa jednak prawda wyglądała tak, że Napoleon
uzyskał w T y l ż y panowanie nad prawie całą Europą (co naj­
mniej dwie trzecie terytorium kontynentu), prawo do eks­
pansji poza nią i wpędził Rosję w najróżniejsze konflikty
dyplomatyczne, nie mówiąc już o tym, że zmusił ją do
zamknięcia portów handlowi brytyjskiemu (Blokada K o n t y ­
nentalna), co rujnowało ją gospodarczo. Z całą pewnością —
czwartą rundę cesarskiego pokera Bonaparte rozstrzygnął na
swoją korzyść.
Pożegnali się pocałunkiem w obecności wiwatującego

* W recenzji „Cesarskiego p o k e r a " , sporządzonej dla pierwszego wydawcy, doc.


dr hab. Jerzy Łojek podkreślił: „Najwyżej oceniam zdecydowaną postawę Autora przy
analizie i ocenie polityki Napoleona wobec Polski. P. Łysiak ma całkowitą rację podej­
mując zdecydowaną polemikę z naiwnymi wrogami Napoleona w naszym kraju i w y ­
kazując, iż ówcześnie nie było dla sprawy polskiej żadnej innej szansy, a Napoleon zrobił
w końcu dla Polski więcej, niż jakikolwiek inny mąż stanu E u r o p y i świata w ciągu
ostatnich trzech stuleci, po dzień dzisiejszy. Było i jest nadal na ten temat wiele nieporo­
zumień, nie tylko w publicystyce historycznej, lecz nawet w historiografii naukowej (...)
G d y b y nie Napoleon i Księstwo Warszawskie, przez cały X I X wiek obowiązywałaby
konwencja rosyjsko-prusko-austriacka z 1 5 / 2 6 stycznia 1 7 9 7 roku o wytarciu na zawsze
imienia Polski z jakichkolwiek aktów publicznych i p r a w n o - p a ń s t w o w y c h " .
wojska. Była to bardzo przyjemna w swych zewnętrznych
przejawach gra — o tym już pisałem (Tarle: „Napoleon za­
chowywał się tak poprawnie, by pigułka, którą miał przełknąć
Aleksander, okazała się mniej gorzka, niż myślał"). L e c z po
obu stronach stolika dobrze było wiadomo „co jest g r a n e " .
Złoty prom miał być pomostem pokoju między dwoma na­
rodami, symbolem końca pokera, a stał się tylko parawanem
gry. Był to więc w najlepszym razie prom pozłacany, i to
cienko. Nie wszystko złoto, co się świeci.
Podobnie będzie za rok w Erfurcie, przy kolejnym „spot­
kaniu olbrzymów". Obaj „panowie b r a c i a " świadomie lub
podświadomie przeczuwali, że nadejdzie jeszcze czas po­
nownego wzięcia się za łby — w Europie było miejsce tylko dla
jednej wyroczni. Jak symbol i jak zapowiedź tego, a zarazem
jak groźne memento zabrzmiała scena, która przeszła do
historii i do legendy. Pewnego dnia Bonaparte i Aleksander,
trzymając się pod ręce, przechodzili obok starego francuskiego
grenadiera, który sprezentował broń. Napoleon zatrzymał
się.
— Co sądzisz, Wasza Cesarska M o ś ć — powiedział wska­
zując wielką bliznę biegnącą od czoła do połowy twarzy
żołnierza — o ludziach, którzy żyją mimo takich ran?
Car był biegły w języku i zrykoszetował równie piękną
aluzją:
— A co ty sądzisz, Wasza Cesarska M o ś ć , o żołnierzach,
którzy takie rany zadają?
Zapanowała chwila ciszy, rozsadzanej ciężkimi oddechami
dworaków. Grenadier nawet nie drgnął; zadrżeli wszyscy
obecni, gdy w tej ciszy rozległa się nagle jego posępna
odpowiedź:
— Ci już nie żyją!
5 RUNDA

Runda szpiegów i swawolnych dam


(Co rozdanie to blef)

W ZATRUTYM OGRODZIE AMORA


Czwarta runda cesarskiego pokera była ostatnią, którą
„bóg w o j n y " wygrał. Piąta, kontrolowana przez Amora —
przedostatnią z tych, których nie przegrał. T a piąta, w której
figurami byli szpiedzy w spodniach i w sukienkach, nakładała
się na wszystkie poprzednie i wszystkie późniejsze, będąc
właściwie rundą dodatkową, najdłuższą, bo trwającą przez
cały czas, do początku do końca cesarskiego pokera.
Szpiedzy, którzy działali na rzecz Rosji przeciw Bona­
partemu, byli to ludzie bardzo pracowici i nie zadowalali się
jednym etatem. Najczęściej byli symultanicznie agentami
Wiednia i Petersburga, Berlina i Petersburga lub Londynu
i Petersburga, bądź nawet wszystkich tych czterech stolic
naraz. Wszelako wrodzona skromność nie pozwalała im
informować chlebodawców, że siedzą na kilku stołkach
jednocześnie, to jest, że sprzedają swe odkrycia kilku wy­
wiadom.
T a k i m właśnie pracowitym asem był podwójny agent
(Londynu i Petersburga), William Barré, Anglik z wychodź­
ców hugonockich, który służył w marynarce rosyjskiej. Po
dziesięciu latach tej służby dostał się do posła francuskiego
w Kopenhadze, Grouvella, i został przez niego posłany w roku
1795 z tajną misją do Warszawy. W dwa lata później wy­
wiadowi rosyjskiemu udało się wkręcić Barrégo (co prawda na
krótko) na stanowisko „secrétaire particulier" przy boku...
wojującego w Italii Napoleona! Ale to było jeszcze za cara
Pawła.
Za Aleksandra szpiedzy rosyjscy pracujący przeciw Francji
rekrutowali się głównie z kręgów francuskiej emigracji, to jest
z rojalistów, zwolenników wypędzonego przez Rewolucję
hrabiego Prowansji Ludwika de Bourbon, który nie uznawał
Bonapartego i mienił się królem Francji, Ludwikiem X V I I I .
Klasycznym przykładem był hrabia Vernégues, pracujący na
terenie Rzymu. Ale przykładem najbardziej dramatycznym,
zaskakującym i wprost legendarnym był hrabia d'Antraigues,
pracujący na rzecz Wiednia (dorywczo) i Petersburga (eta­
towo), a później także Londynu. Zaskakujące było to, z jaką
łatwością udało się temu człowiekowi skaptować do współ­
pracy wybitne osobistości z bezpośredniego otoczenia N a ­
poleona.
Ludwik Emanuel Henryk Aleksander de Launai, hrabia
d'Antraigues, polityk, bon-viveur i obieżyświat (zwiedził cały
Bliski W s c h ó d ) , a przede wszystkim awanturnik i utalento­
wany intrygant, urodził się w roku 1753 w Montpellier. Jak
prawie każdy francuski arystokrata, nienawidził motłochu,
który zburzył Bastylię i pozbawił głowy Ludwika X V I .
Wyemigrował więc i rozpoczął walkę przeciw Republice.
Była to praca ciężka i niebezpieczna (choć nie pozbawiona
uroków), a hrabia d'Antraigues nie lubił się pocić za darmo,
nawet dla idei. Z wywiadem rosyjskim nawiązał owocne sto­
sunki w roku 1793, poprzez hiszpańskiego ambasadora w W e ­
necji, L a s Casasa, który skontaktował go z carskimi posłami
w Genui (Lizakiewiczem) i w Neapolu (Gołowkinem).
Agenci, którzy dostarczali d'Antraiguesowi informacje, są
do dzisiaj nieznani, znamy tylko ich pseudonimy. Podczas
kampanii włoskiej Napoleona (1796) d'Antraigues otrzymy­
wał regularne raporty ze sztabu Bonapartego (!) od „generała
Boularda" * , zaś w latach 1 7 9 8 — 1 7 9 9 jego wtyczką w Paryżu
był tajemniczy wysoki urzędnik francuskich ministerstw Spraw
Zagranicznych i Finansów o pseudonimie „ V a n n e l e t " * * .
27 maja 1797 roku d'Antraigues został nawet przychwycony
w Trieście przez żandarmerię francuską, i to z teczką pełną
szpiegowskich papierów, lecz w nagrodę za wyśpiewanie
wszystkich tajemnic (podczas osobistej rozmowy z Bona­
partem) i małą usługę (chodziło o sfałszowanie dokumentu)
Francuzi — nie orientujący się jeszcze, z jakim asem mają
do czynienia — zorganizowali mu „ucieczkę" do Szwaj­
carii.
C o , u licha, robiło wobec tego T a j n e Biuro (Cabinet
Secret) Napoleona, zorganizowane już w maju 1796 roku na
miejsce służby wywiadowczej sztabu głównego i wywiadów
sztabowych poszczególnych generałów? Komórka ta, działa­
jąca pod kierunkiem eks-dowódcy pułku kawalerii, Jana
L a n d r e , miała na swoim koncie spore sukcesy wywiadowcze,
kontrwywiadowcze i prowokacyjne. Dlaczegóż więc nie roz­
szyfrowali „ B o u l a r d a " i „Vanneleta" i nie unieszkodliwili
d'Antraiguesa raz na zawsze? Otóż to jest sprawa mętna,
zagadka, faktem jest wszakże, iż właśnie aresztowanie d'An-
traiguesa było końcem kariery Landrego. Podejrzanie długo
przetrzymywał on w swoich rękach teczkę szpiega ze wspom­
nianymi papierami. Rozgniewany Bonaparte najpierw skazał
szefa T a j n e g o Biura na piętnaście dni ciemnicy, potem co
prawda odwołał ten rozkaz, lecz Landre musiał się podać do
dymisji.
Natomiast d'Antraigues powrócił spokojnie do swych
zajęć. Informacje o armii francuskiej i o sytuacji w Paryżu,
które docierały dzięki niemu do Petersburga, były bardzo
cenne, atoli kryterium użyteczności nigdy, jak wiemy, nie
stanowiło u cara Pawła wartości nadrzędnej — tą było jego

* Historycy francuscy starali się utożsamić tego zdrajcę z generałem C e r v o n i m ,


nie ma jednak na to dowodów.
* * Historycy wskazywali później na bogatego finansistę Despreza, lecz i to jest
hipoteza nie udokumentowana.
własne widzimisię i niestabilność humoru. T o t e ż w chwili
jakieś „ m i g r e n y " Paweł uznał swego agenta za „swołocz" i do
d'Antraiguesa bezzwłocznie wysłano wymówienie z pracy. Na
jego szczęście nastąpiło to 12 marca 1801 roku, zaledwie
jedenaście dni przed „apoplektycznym atakiem" imperatora.
Wieść o mordzie dotarła do d'Antraiguesa wcześniej niż
wlokące się pismo z „wypowiedzeniem" i wówczas pan
hrabia dał fantastyczny popis swego sprytu. Licząc na to, że
o „wypowiedzeniu" mało kto pamięta (biorąc pod uwagę
rozgardiasz, jaki panował wówczas w Petersburgu, było to
usprawiedliwione), udał, że nic nie wie o śmierci cara i wysłał
do Rosji antydatowany list, w którym... uniżenie podzięko­
wał za proponowaną mu nagrodę w wysokości trzystu tysięcy
rubli, dodając, że z pobudek ideowych nie może przyjąć tak
wielkiej sumy i że za mniejsze pieniądze będzie dalej su­
miennie wypełniał swoje obowiązki.
T e n przepiękny blef udał się i d'Antraigues pozostał
w służbie wywiadu rosyjskiego, a car Aleksander już 27
kwietnia 1801 roku podwoił mu pensję do wysokości sze­
ściuset dukatów. Dobrze opłacany, mający poparcie takich
prominentów, jak kolejni wicekanclerze Panin i Kurakin
oraz minister spraw zagranicznych Czartoryski, d'Antraigues
zdwoił wysiłki i po kilku latach, w momencie koronacji
Napoleona, osiągnął niemal szczyty szpiegowskiego powo­
dzenia. Udało mu się przekupić kilku francuskich dyploma­
tów, w tym sekretarza ambasady francuskiej w Wiedniu,
swego dawnego znajomka, Posuela. Od tej pory cała tajna
korespondencja między Paryżem a francuskim ambasadorem
w Austrii, Champagnym, a także idąca via Wiedeń — na
przykład do Konstantynopola — przestała być tajna dla
Petersburga. Miał także d'Antraigues swoich koresponden­
tów w sztabie francuskich wojsk okupacyjnych w Hanowerze
i korzystał czasami ze zbyt otwartych zwierzeń nieświado­
mych niczego (chyba nieświadomych) przyjaciół, francuskich
generałów Dumasa i Sucheta. Jego wuj, de Barral, był
biskupem w M e a u x , a stary znajomy, Stefan M é j e a n , sekre­
tarzem generalnym prefektury okręgu Sekwany — niewy­
kluczone, że utrzymywali z nim kontakty. W roku 1802
dwóch synów jego służących, Duclaux i Delmas, zostało
członkami (wielce prawdopodobne, że dzięki jego sekretnej
rekomendacji) Ciała Prawodawczego.
Rezydował w Dreźnie, kierując tu rosyjską centralą szpie­
gowską. Napoleon nie wiedział o wywiadowczych sukcesach
d'Antraiguesa, wiedział natomiast doskonale, że d'Antraigues
jest inspiratorem i autorem wymierzonych w niego pamfle¬
tów, dlatego też kilkakrotnie żądał od Sasów wydania mu
intryganta. Sasi odmawiali, nie przyszedł bowiem jeszcze czas
Austerlitzu i J e n y , w związku z czym nie trzęśli jeszcze
przed Bonapartem portkami. Z Drezna zaszyfrowane raporty
d'Antraiguesa mknęły w torbie specjalnego kuriera via Berlin
do najbliższej rosyjskiej stacji pocztowej (Radziwiłów) i dalej,
na biurko księcia Czartoryskiego. W roku 1804 było tych
raportów już tak wiele, że Czartoryski musiał zatrudniać
ekipę deszyfrantów.
Największym, obrosłym legendą i do dzisiaj spędzają­
cym sen z powiek historykom sukcesem d'Antraiguesa było
skaptowanie dwóch agentów, konkretnie agenta i agentki,
w samym Paryżu, na najwyższych szczeblach hierarchii
urzędowej i w najbliższym „entourage" Napoleona. Agentów
tych d'Antraigues określał w raportach wysyłanych do Pe­
tersburga mianami: „Paryska Przyjaciółka" i „Paryski Przy­
j a c i e l " . Francuscy badacze daliby wiele, by móc się bliżej
zaprzyjaźnić z tymi „przyjaciółmi".
„Paryska Przyjaciółka" była rzeczywiście intymną przy­
jaciółką d'Antraiguesa — i tu wkraczamy do rajskiego ogrodu
Amora, pełnego szpiegujących i kochających gorąco dam.
Była to dama dworu w czasach „ancien r é g i m e ' u " , należała do
frywolnego stadka pań otaczających Marię Antoninę w W e r ­
salu. D'Antraigues zaczął z nią sypiać mniej więcej około
roku 1788, lecz jako że sypiał równocześnie z pierwszą śpie­
waczką Opery, panią Saint-Huberty oraz z „piękną Hen­
riettą", wieśniaczką Marią Andre — paniom zrobiło się trochę
ciasno. Pierwsza wyleciała za burtę naiwna chłopka.
W roku 1790 dama z Wersalu owdowiała i wówczas na
śpiewaczkę, również wdowę (po panu Saint-Huberty), padł
blady strach. Zmobilizowała wszystkie siły i pierwsza za-
ciągnęła d'Antraiguesa do ołtarza, na dwa dni przed końcem
tego roku.
W dwanaście lat później, we wrześniu roku 1802, tajem­
nicza arystokratka weszła ponownie w kontakt, tym razem
listowny, ze swym dawnym wielbicielem. Była już od dłuż­
szego czasu ponownie zamężna i to z kimś wysoko postawio­
nym, gdyż miała dostęp do dworu Napoleona w pałacu
Tuileries; codzienny do Józefiny Bonaparte, a nieco rzadszy
do samego Pierwszego Konsula.
Historycy, na przykład L e o n c e Pingaud, przypuszczają,
że „Paryska Przyjaciółka" była jedną z dam dworu Józefiny,
która uwielbiała pozować na monarchinię typu Marii Anto­
niny i z upodobaniem otaczała się herbową arystokracją.
W każdym razie powiązania tej kobiety z Bonapartymi były
tak silne, że stary drezdeński lis natychmiast zaproponował
jej współpracę. Zgodziła się chętnie, chociaż — co cie­
kawe — nie nienawidziła Napoleona (uważała go za gwaranta
spokoju publicznego i swego powodzenia osobistego), nato­
miast nie cierpiała... jego wrogów, rojalistów. Być może
B u r b o n i , którym niegdyś służyła, dopiekli jej czymś, bo
postawiła jako warunek sine qua non współpracy, że ani jedno
słowo z jej doniesień nie zostanie przekazane wywiadowi
rojalistów.
O d roku 1803 „Paryska Przyjaciółka" regularnie przysy­
łała obszerne raporty do Drezna. Było w nich więcej plotek
dworskich, niż ważnych informacji politycznych bądź mili­
tarnych (jej głównym źródłem informacji była ciotka Józe­
finy, M m e de Copons), lecz i intymności dworskie były
nie do pogardzenia — można było na ich osnowie kom­
ponować złośliwe pamflety przeciw Korsykaninowi. A poza
tym nawet z drugorzędnych z pozoru informacji politycz-
nych petersburscy specjaliści potrafili wysnuć wartościowe
wnioski.
„Paryska Przyjaciółka" była rusofilką i swoją zdradę
tłumaczyła uwielbieniem dla cara Aleksandra, którego nazy­
wała „aniołem". D'Antraigues nie omieszkał rzecz prosta
podsycać tego uczucia i od czasu do czasu posyłał jej opisowe
konterfekty „anioła". Konterfektu lub choćby imienia „Pa-
ryskiej Przyjaciółki" nie znamy i chyba już nie poznamy.
O wiele cenniejsze były raporty „Paryskiego Przyjaciela".
Ale też był on bardzo wysokim funkcjonariuszem napoleoń­
skiej służby administracyjnej i militarnej, a jako że był
swoiście bezinteresowny, bardzo bogaty i nie zależało mu na
pieniądzach („Człowiek ten, którego fortuna sięga dwóch
milionów, oświadczył, że nigdy nie przyjmie niczego od cara
Aleksandra" — słowa d'Antraiguesa), a także dlatego, że był
bardzo krytyczny wobec plotek i starannie selekcjonował
informacje oczyszczając je z plew — jego doniesienia miały
pierwszorzędne znaczenie. Znane są nazwiska jego niektó­
rych pomagierów, na przykład braci Simon, pracowników
biura wojennego (!), on sam jednak był bardzo ostrożny
i nie pozwalał sobie na negliżujące tożsamość wynurzenia.
Posyłał raporty do Drezna od roku 1802. Notabene znał
„Paryską Przyjaciółkę" i postawił identyczny warunek jak
ona: jeśli choć jeden detal z jego doniesień trafi do rąk
książąt-emigrantów, korespondencja zostanie natychmiast
przerwana.
Dokładniej rzecz ujmując, pod pseudonimem „Paryski
Przyjaciel" kryło się dwóch ludzi, ojciec i syn, który po
śmierci ojca kontynuował jego dzieło. Historiograficzni de­
tektywi we Francji dosłownie „stanęli na głowie", by roz­
szyfrować tych zdrajców.* Był to morderczy wysiłek, gdyż
posiadano strzępy strzępów, cienie cieni dowodów, prawie
nic, kilka przesłanek, i pod uwagę można było brać kilku­
nastu, a właściwie kilkudziesięciu ludzi. A jednak chyba
(powtarzam: chyba) udało się zedrzeć maskę z podwójnej
twarzy „Paryskiego Przyjaciela". Był nim prawdopodobnie
Noël D a r u , a po jego śmierci jeden z jego synów, Piotr lub
Marcjal D a r u .
O „Paryskim Przyjacielu" wiemy na pewno, że był ko­
misarzem dostawczym i intendentem w administracji armij-

* W y s u w a n o także przypuszczenie, że „Paryscy P r z y j a c i e l e " w ogóle nie istnieli,


byli tworem fantazji cwanego d'Antraiguesa, który za pomocą tej supermistyfikacji
„ d o i ł " rosyjski wywiad. Jednakże analiza raportów, zwłaszcza zawarte w nich pewne
szczegóły, których d'Antraigues nie mógł wykoncypować w Dreźnie (nie był tele­
patą) — wykluczają bez reszty taką możliwość.
nej. Noël Daru ( 1 7 2 9 — 1 8 0 4 ) był komisarzem, intendentem,
pracował w administracji wojskowej i obydwu swoich synów
wykierował podobnie: Piotra na komisarza i intendenta ge­
neralnego, Marcjala na intendenta i zastępcę inspektora do
spraw stanu osobowego armii. Druga rzecz, co do której nie
istnieje wątpliwość, to fakt, że pierwszy „Paryski Przyja­
c i e l " zmarł „latem 1804 r o k u " . Noël Daru zmarł 30 czerwca
1804 roku!
Co do jego następcy, to poczciwego z natury i mało
utalentowanego Marcjala należy raczej wykluczyć. A więc
Piotr Daru. T a k jest, prawa ręka Bonapartego, Piotr Antoni
Noël Bruno hrabia Daru ( 1 7 6 7 — 1 8 2 9 ) ! Uchodził za jednego
z najwierniejszych towarzyszy Napoleona i korzystając z jego
życzliwości, w zawrotnym tempie wspinał się po szczeblach
kariery. Zaczynał jako prosty intendent, by poprzez otrzy­
mane w roku 1801 stanowisko generalnego sekretarza w mi­
nisterstwie wojny (tam pracowali bracia Simon!) dojść na
szczyt — do funkcji generalnego intendenta dworu cesar­
skiego i Wielkiej Armii (od roku 1806) oraz członka cesarskiej
Rady Stanu (1811). Podziwiano jego fenomenalną pracowi­
tość (mawiano „wół roboczy") — na tym polu współzawod­
niczył z samym Napoleonem i nawet z Berthierem. Potrafił
nie spać noc po nocy, w pracy był „nie do zdarcia", istne
perpetuum mobile. Napoleon uważał go za „człowieka o eks­
tremalnej uczciwości" (wyraził się tak o nim na Świętej
Helenie).
Przesłanki:
1. Wiadomo, że „Paryski Przyjaciel" miał silne oparcie w ro­
dzinie d'Antraiguesa w Montpellier. Piotr D a r u , tak samo
jak d'Antraigues — urodził się w Montpellier!
2. Wiadomo, że d'Antraigues miał w latach 1796-1798 po­
dejrzane kontakty z intendenturą tzw. armii włoskiej. G e ­
neralnym intendentem armii włoskiej był Piotr D a r u , pod­
czas gdy jego ojciec pracował wówczas w centrali admi­
nistracyjnej w Paryżu.*

* Dlatego niektórzy historycy sądzą, że N o ë l Daru był także „ V a n n e l e t e m " .


Jest to możliwe.
3. „Paryski Przyjaciel"-syn zawiadomił d'Antraiguesa, że
dzięki swoim stanowiskom ma większe możliwości zdoby­
wania cennych informacji niż jego ojciec. Piotr Daru praco­
wał na o wiele wyższych stanowiskach niż Noel D a r u .
4. Dwaj główni współpracownicy „Paryskiego Przyjaciela",
bracia S i m o n , pracowali w ministerstwie wojny w czasie,
kiedy Piotr Daru był tam szefem wydziału i generalnym
sekretarzem.
5. Z całą pewnością Piotr Daru miał rutynę w szpiegowaniu
(a być może i zamiłowanie do szpiegowania). G d y ogłoszono
jego korespondencję z lat 1 7 9 8 - 1 7 9 9 , wyszło na jaw, że
w owym czasie szpiegował m.in. Polaków, Kościuszkę i D ą ­
browskiego w Auteuil. Szymon Askenazy napisał o Piotrze
Daru w swoim fundamentalnym dziele „Napoleon a Polska":
„Był to na pozór tylko sprężysty, niezmordowany admini­
strator, służbista surowy i bezinteresowny, nieprzystępny
i groźny gorliwiec (...) W rzeczywistości atoli był to podobno
spryciarz nieprzenikniony, niedościgły, zamaskowany przez
całe życie i aż długo po śmierci...".
6. O b a j , ojciec i syn D a r u , byli bardzo bogaci, co nie może
dziwić, gdyż w owych czasach na niczym nie można było
bardziej się utuczyć, niż na stanowisku intendenta bądź
dostawcy armijnego.
Francuzi raczej nie mają już wątpliwości, że arcyzdraj¬
cami ukrytymi pod maską „Paryskiego Przyjaciela" byli
panowie Noël i Piotr Daru. Znalazło to między innymi od­
bicie w jednej z najlepszych biografii Napoleona, pióra
wybitnego napoleonisty francuskiego, Lefebvre'a * . Ale
stuprocentowej pewności mieć nie można — za rękę ich nie
złapano.
Sam poświęciłem sporo czasu na przebadanie tej pasjo­
nującej rozgrywki w piątej rundzie cesarskiego pokera. M o ż ­
liwość prowokacji ze strony wywiadu francuskiego (były takie
głosy) * * odrzucam — w raportach „Paryskiego Przyja-

* Georges L e f e b v r e — „ N a p o l e o n " , Paris 1 9 6 9 , str. 169.


* N p . Jefima Czerniaka w „Piast stolietij tajnoj w o j n y " .
cielą", za dużo jest ważnych informacji i nazwisk. Szuka­
jąc — znalazłem, zdaje mi się, dowód przeczący krytykom
hipotezy o zdradzie Daru i kolejne przesłanki potwierdzające
tę hipotezę.
Jej krytycy twierdzą, że pierwszy „Paryski Przyjaciel"
podając w listach do d'Antraiguesa swój wiek, sam ją oba­
lił — wiek ten nie zgadza się z wiekiem Noëla Daru. Chwi­
leczkę, panowie, on tym wiekiem żonglował. W liście z 14
lutego 1804 roku na jednej stronie podał, że ma pięćdziesiąt
cztery lata, a kilka stron dalej, że sześćdziesiąt trzy. T e r a z
zaś przesłanki. Przejrzane przeze mnie raporty drugiego
„Paryskiego Przyjaciela " są pisane bardzo piękną fran­
cuszczyzną. Piotr Daru był znanym i uznanym pisarzem,
autorem kilku prac historycznych (m.in „Historii W e ­
n e c j i " ) , literackich (m.in. poematu „ L a Cléopide") i tłuma­
czeń Horacego. Druga rzecz — bliskim przyjacielem Piotra
Daru był znajomy d'Antraiguesa, generał Mateusz Dumas.
I wreszcie trzecia, pewien czynnik psychologiczny: jak
stwierdził świetnie znający go i pracujący w jego biurze
kuzyn Piotra D a r u , Stendhal (tak jest, autor „Czerwonego
i czarnego") — Daru-junior, ten pracuś i wierny satelita
„boga w o j n y " , wprost „chorobliwie bał się Napoleona"!
Otóż to — jeśli ze strachu pracuje się dla kogoś ponad siły
i jeśli to przeradza się w stan niemal chorobowy, nienawidzi
się tego kogoś, a już na pewno nie kocha. Jest to najoczy¬
wistsza reakcja, wręcz biologiczna, i nie trzeba być psycho­
analitykiem, by to wiedzieć. M i m o to nie sądźmy, że bez
reszty wiemy, co i gdzie jest w tej zagadce czerwone, a co
czarne.
Co prawda wygranie tego rozdania nie przyniosło Alek­
sandrowi spodziewanych korzyści, gdyż Bonaparte zniweczył
cały wysiłek d'Antraiguesa mieczem pod Austerlitz i pod
Friedlandem, atoli z prestiżowego punktu widzenia była
to bolesna porażka cesarza Francuzów. Jeśli zaś chodzi
o samego d'Antraiguesa, to przed Tylżą został on usu­
nięty z wywiadu rosyjskiego przez swego zaciekłego wro­
ga, ministra Rumiancewa, przeszedł na służbę angielską,
osiadł w Londynie i został tam zamordowany w roku
1812, w wyniku porachunków po nieudanej operacji „Sza­
chista" *.
Nierozszyfrowanie i nawet niewpadnięcie na ślad „Pary­
skich Przyjaciół" pozostanie na zawsze jedną z największych
klęsk kontrwywiadu napoleońskiego. Jefim Czerniak napisał
słusznie, że „Napoleon był nie tylko jednym z najwybitniej­
szych dowódców w historii; również jako organizator wy­
wiadu przewyższał o głowę większość swoich przeciwników".
Nasuwa się tu jednak następujące spostrzeżenie: o ile wywiad
napoleoński był rzeczywiście wydajną maszyną, o tyle kontr­
wywiad spisywał się dużo gorzej. Francuzi spalali się w zdo­
bywaniu informacji o przeciwniku i brakowało im już ognia
do kontrakcji przeciw szpiegom wroga.
Nie można oczywiście powiedzieć, że kontrwywiad Bo¬
napartego w ogóle nie podejmował wysiłków w celu unie­
szkodliwienia d'Antraiguesa. Cóż z tego, kiedy d'Antraigues
natychmiast się o tym dowiadywał. Jesienią 1804 roku
w Dreźnie pojawił się francuski oficer armii Hanoweru,
pułkownik Sagot, z misją specjalną. Skontaktował się tam
z trzema swymi agentami: Pélagruem, Brugesem i Polakiem
Zabiełłą. W jaki sposób jednak jego działalność mogła przy­
nieść jakiekolwiek efekty, jeśli już w grudniu tego roku
„Paryska Przyjaciółka" przekazała d'Antraiguesowi... treść
raportu Sagota do paryskiej centrali?! Zawartość tego raportu
udostępniła jej M m e Copons.
Kontrwywiad rosyjski nie spisywał się lepiej, ale Rosjanie
mieli przynajmniej konkretnie ukierunkowane podejrzenia.
Adam Czartoryski polecił d'Antraiguesowi zapytać „Pary­
skiego Przyjaciela", czy są francuskimi szpiegami: konsul
francuski w Moskwie, Lesseps, pruski dyplomata, L o m b a r d ,
i drogman Fonton. Rzecz ciekawa — „Paryski Przyjaciel"
w ogóle nie odpowiedział na to pytanie, zignorował je.
N a pytanie, czy szpiegiem francuskim jest hrabia T a ­
deusz Leszczyc Grabianka, sławny w X V I I I wieku „Król
Nowego Izraela", kontrwywiad rosyjski odpowiedział sobie

* K r y p t o n i m e m „ S z a c h i s t a " oznaczyli Anglicy próbę porwania Napoleona przez


grupę swoich komandosów na terenie P r u s .
sam. Chodziło o jednego z ciekawszych „nawiedzonych"
szalbierzy przełomu stuleci, o urodzonego gdzieś w latach
1740—1745 antycypatora i swego rodzaju ojca duchowego
innego cwaniaka, Towiańskiego, który odegrał tak znaczącą
i posępną rolę wśród Wielkiej Emigracji. Grabianka —
mistyk, teozof, wolnomularz, alchemik, iluminat, spirytysta,
kabalista, wizjoner, zapowiadany (przez samego siebie) twórca
nowego Królestwa Bożego, polskie dziecko z probówek
Svedenborga i Cagliostra (którego notabene gościł u siebie
w domu) — gdzieś około roku 1786 założył w Avinionie sektę
mistyczną pod nazwą Nowy Izrael vel Nowa Jerozolima vel
Naród Boży, lansując doktrynę wywiedzioną z ideologii
Svedenborga, Saint-Martina, Kabały żydowskiej oraz innych
objawień tego typu. Nazwał się królem tej sekty, pragnął
zdobyć dla niej cały świat i założyć jej stolicę w Jerozolimie,
a że nigdy i nigdzie nie brakuje naiwnych spragnionych
cudowności, zjednywał sobie wyznawców jak Europa długa
i szeroka, i tylko z własną rodziną miał kłopot, bo nie mógł
swych synów przekonać do tych bzdur — za nic nie dali się
tatusiowi odciągnąć od czystego katolicyzmu.
Jako „Król Nowej J e r o z o l i m y " Grabianka dużo jeździł
po Europie (w celu umacniania wpływów sekty, rzecz pro­
sta); takie podróże z uduchowionym pretekstem to świetne
alibi dla każdego szpiega. Po wizycie w Londynie (około roku
1803) przyjechał do Lwowa, a z Ukrainy ruszył do Peters­
burga ( 1 8 0 5 ) gdzie go jako interesującą nowość rozchwy­
x

tywano w salonach, na przyjęciach etc. T e n festiwal nawią­


zywania kontaktów ze sferami rosyjskimi przerwała brutalnie
carska policja w roku 1807, aresztując go, formalnie za
sekciarstwo, lecz jak twierdzi Muromcew, który się zetknął
z Grabianka w Petersburgu, powszechnie szeptano (zapewne
na skutek przecieku z kół policyjnych lub kontrwywiadow¬
czych), iż Grabianka „był agentem albo szpiegiem Napo­
leona" * , I tu od razu nastąpił prawdziwy cud w wykonaniu
aresztowanego: mianowicie komisarz, który miał go pilno-

* M . M u r o m c e w — „Razkaz oczewidca o grafie G r a b i a n k i e " , artykuł z roku


1 8 6 0 w „Sowriemiennaja L e t o p i s " (dodatek do „Russkowo W i e s t n i k a " ) .
wać w areszcie domowym, natychmiast uległ hipnotycznemu
wprost oddziaływaniu „Króla Nowego I z r a e l a " , z dozorcy
więźnia stał się jego wyznawcą i pozwolił mu zniszczyć (lub
sam zniszczył) wszystkie kompromitujące papiery! (to wiemy
z tekstu innego rosyjskiego autora, Longinowa, z roku 1860).
Działy się i inne „ c u d a " . Nie aresztowano żadnych wspól­
ników, mimo że co najmniej jeszcze jeden członek sekty był
szpiegiem, jak twierdzi w swym pamiętniku T e o d o r Łubia¬
nowski. „Sprawa została zatuszowana dzięki wstawiennictwu
wpływowych o s ó b " (Muromcew), sam zaś Grabianka, wtrą­
cony do twierdzy Petropawłowskiej, nagle zmarł w celi
(w październiku 1807) na rytualną w takich przypadkach
„apopleksję". Jakiej trucizny użyto, nie wiemy, lecz że użyto,
było tajemnicą poliszynela.
Wszystkie wyżej wymienione „ c u d a " świadczą, że wokół
Grabianki toczyła się bezpardonowa walka obydwu wywia­
dów, francuskiego i rosyjskiego, i chociaż nie wiadomo, czy
komisarz, który dał się „uwieść" mistykowi i zniszczył
kompromitujące dokumenty, zrobił to na polecenie wywiadu
francuskiego, czy też rosyjskiego (raczej to drugie, być może
chodziło o usunięcie śladów prowadzących do „wpływowych
o s ó b " , które obawiały się zdemaskowania bądź kompromi­
tacji) — to trzeba przyznać Rosjanom, iż wykazali czujność
w tej sprawie.
Natomiast nie podejrzewali kobiet, i to był błąd. Francuzi
bowiem korzystali z usług rosyjskich zdrajców, rojalistow¬
skich emigrantów, ale przede wszystkim z usług pań swa­
wolnych, które potrafiły dać z siebie co najlepsze, a ze
zwierzeń kochanka wyłuskać co najciekawsze.
Francuzi doskonale znali hobby Aleksandra, który nie­
ustannie zdradzał swą stałą metresę, Naryszkinę (gwoli
prawdy trzeba dodać, że ta nie pozostawała mu dłużna). Car
w jednym tygodniu potrafił „wielbić" kilka niewiast. Paléo-
logue: „ W objęciach jego mdlały kolejno: śliczna pani Ze¬
rebcow, urodziwa małżonka kupca Bakaratha, boska panna
Murawiew, damy dworu księżnej Katarzyny i wiele innych
k o b i e t " . Nadwornym rajfurem cara był późniejszy nadworny
mistyk, książę Aleksander Golicyn, „wspólnik jego lubież-
nych z a b a w " , uważany „za mistrza w urządzaniu miłosnych
schadzek (...) wynajdował mu najsmaczniejsze kęski, które
sam zręcznie dogryzał, gdy przez Jego Cesarską Wysokość
były już napoczęte" (Godlewski).
Szaloną wprost atencją darzył imperator Wszechrosji
aktorki, jako że uchodziły one za najbieglejsze w sztuce
Amora (po prostytutkach, z którymi jednak nie uchodziło mu
spotykać się), a już najbardziej aktorki francuskie, te bowiem
uchodziły za ozdobę swego stanu. I to właśnie wykorzystywał
wywiad francuski, posyłając do Petersburga trupy nadsek-
wariskich komediantów.
Napoleon miał podobne upodobania i ułatwione zadanie,
gdyż mieszkał nad Sekwaną. W ogóle cesarz interesował się
bardzo teatrem i pamiętał o nim wszędzie — w roku 1812
przesłał do Paryża z dalekich podmoskiewskich śniegów
nowy statut Komedii Francuskiej. Ze znanych aktorek, tan­
cerek i śpiewaczek paryskich, które nie przespacerowały się
przez alkowę Bonapartego, można wymienić tylko pannę
Mezeray i pannę G r o s , te bowiem uszczęśliwiały swymi
wdziękami jego braci Lucjana i Józefa. Natomiast czyniły to
radośnie panie i panny: Branchu, Mafleuroy, Rolandeau,
Duchesnois, George, Bourgoin i Grasini. George i Bourgoin
stały się figurami w piątej rundzie cesarskiego pokera,
a szczytem pikanterii był tu fakt, że Aleksander, któremu
je podsunięto, konsumował napoczęte wcześniej przez part­
nera owoce z rajskiego ogrodu.
Nie istnieją — podobnie jak w przypadku panów Daru —
dokumentalne świadectwa szpiegowskiej działalności Mile
Bourgoin, ale jak wiadomo, od najdawniejszej starożytności
działalność szpiegów okryta jest woalem tajemnicy często nie
do rozwikłania, gdyż taki jest charakter i specyfika tej pro­
fesji. Poruszać się trzeba wśród przesłanek. W tym przy­
padku są one bardzo interesujące.
Młodziutka aktorka Théâtre- Francais, Maria Teresa Ste­
fania Bourgoin ( 1 7 8 5 — 1 8 3 3 ) , znana z celnego dowcipu
i celnego ciała (zwano ją powszechnie „źródłem rozkoszy"),
była w pierwszych latach X I X stulecia kochanką sławnego
chemika, ministra spraw wewnętrznych Francji (od roku
1801), Jana Antoniego Chaptala hrabiego de Chanteloup,
którego ona z kolei zwała pieszczotliwie „papa-lewatywa".
Zawdzięczała mu wszystko, gdyż wśród rozlicznych talentów
brakowało jej tylko talentu scenicznego. D o ekskluzywnej
kompanii T e a t r u Francuskiego dostała się z rozkazu pana
ministra, który jednocześnie nakazał dziennikarzom często
opiewać „wybitne k r e a c j e " swej bogdanki. M i m o że znana
wszystkim rozwiązłość panny Bourgoin zdolna byłaby za­
wstydzić nawet etatowe pracownice mało prywatnych za­
kątków Palais Royal, zaślepiony Chaptal był święcie przeko­
nany o jej kryształowym morale, a plotki uważał za podłe
ataki na jej nieskazitelną cnotę.
Pewnego dnia, 1804 roku, Napoleon urządził następujące
przedstawienie w pałacu Tuileries. Kazał Chaptalowi przyjść
o jedenastej wieczorem w celu omówienia jakichś spraw
państwowych i równocześnie przez kamerdynera Constanta
zaprosił do swej sypialni pannę Bourgoin. Po kilkunastu
minutach wspólnej pracy „boga w o j n y " i ministra, do gabi­
netu wkroczył Constant i wskazując palcem na drzwi do
sypialni (podobno były uchylone i ukazała się tam postać
aktoreczki) powiedział:
— Sire, panna Bourgoin już tam jest i czeka...
Napoleon odparł:
— Powiedz j e j , że zaraz przyjdę. Niech się zacznie roz­
bierać.
Chaptal zsiniał, podniósł się z krzesła, pozbierał drżącymi
rękami swoje papiery i bez słowa opuścił gabinet. W godzinę
później, zanim jeszcze Napoleon wyszedł z sypialni, do
Tuileries przyniesiono pismo, w którym minister spraw we­
wnętrznych rezygnował ze swego stanowiska, żądając na­
tychmiastowej dymisji.
Historycy nie są zgodni co do szczegółów tej sceny i co
do tego, czy Bonaparte oddalił od siebie pannę Bourgoin
jeszcze tego samego wieczoru, czy dopiero w dwa tygodnie
później. Jest to bez znaczenia; faktem jest, że oddalił dość
obcesowo i że to ją straszliwie dotknęło, doprowadziło
do stanu furii. W jednym momencie stała się najwięk­
szym wrogiem Napoleona i przez następnych kilka lat
publicznie obrzucała go wyszukanymi obelgami, kpiła z j e ­
go ciała i męskości, po prostu pluła jak rozwścieczona
kotka.
T e r a z zastanówmy się. Po co Napoleon urządził obrzyd­
liwy spektakl w Tuileries? Jeśli chciał się pozbyć swego
ministra, to mógł to uczynić przyzwoiciej, jednym podpi­
sem, i tak zwykle czynił, nie zawsze tłumacząc powody.
Koronacja była tuż-tuż (wspomniany wieczór nastąpił już
po mianowaniu Bonapartego cesarzem przez Senat) i m o ­
narsze nie zależało raczej na kretyńskich wygłupach w obli­
czu takiej chwili; zresztą w ogóle był człowiekiem dość
poważnym w stosunkach z rządem i bezmyślne pajacowanie
nie leżało w jego naturze. Poza tym lubił i cenił Chaptala.
A jednak z całą premedytacją zorganizował kloaczne przed­
stawienie. Właśnie, z premedytacją... Przypomnijmy so­
bie słowa Czerniaka: „Był wybitnym organizatorem wy­
wiadu".
Zastanówmy się nad drugą sprawą. Obecnych przy tej
scenie było troje ludzi: Napoleon, Chaptal i Constant. N o
i jeszcze Mile Bourgoin. Chaptal nie chwaliłby się dozna­
nym upokorzeniem. Constant i Bourgoin nie ośmieliliby się
puścić pary z ust bez zezwolenia Napoleona: on, by nie
utracić złotodajnej pozycji pierwszego pokojowca monarchy,
ona, by nie zamknąć sobie w głupi sposób dostępu do
pierwszego łoża Francji. A jednak już następnego dnia cały
Paryż mówił o tej scenie i rechotał. K t o to nagrał i kto
pozwolił rechotać? Mile Bourgoin tym bardziej nie zechcia­
łaby sama opowiadać, że wyrzucono ją bez ceregieli ze
wspomnianego łoża. Ale i o tym Paryż wiedział. Dyskretny
urok premedytacji.
Zastanówmy się jeszcze nad trzecią zagadką. Jakim cu­
dem pozwolono pannie Bourgoin przez kilka lat mieszkać
w Paryżu albo jeździć na tournee po Francji i obrzucać
cesarza Francuzów wulgarnymi wyzwiskami i drwinami? Był
to przypadek absolutnie bez precedensu w dobie Empire'u.
0 wiele mniej i nie tak drażliwie pyskujące panie Recamier
i de Stael zostały nakazem policyjnym wyrzucone ze stolicy
bez prawa powrotu, tę drugą skazano nawet na banicję
z Francji. Czy można to tłumaczyć ich podejrzanymi po­
wiązaniami politycznymi? Panna Bourgoin była gorsza, gło­
siła wprost, że Korsykanina należy zwalić z tronu. Za
takie coś przechodziło się momentalnie na państwowy wikt
w T e m p i e , Conciergerie, Fenestrelle lub w innym wię­
zieniu. A jednak czuła nawet na szepty policja jakoś po­
zostawała głucha na wrzaski aktorki, chociaż słyszano je
w najdalszych krańcach Europy. Właśnie, nad Newą rów­
nież.
I w końcu weźmy na widelec ostatni już, czwarty problem
z sekretów frywolnej panienki, która, chociaż była rozpustna,
idiotką nie była — podkreślają to wszyscy, którzy o niej
pisali. Otóż w dniach 27 września-14 października 1808
roku odbyło się w Erfurcie drugie „spotkanie olbrzymów",
które zadziwiło całą Europę. Napoleon dla uświetnienia tego
rendez-vous sprowadził do Erfurtu najlepszych francuskich
aktorów, w tym... pannę Bourgoin. Przeklinającą go publicz­
nie, nienawidzącą, szydzącą jadowicie pannę Bourgoin! W tym
momencie trzeba zauważyć, że intryga szyta już była chyba
zbyt grubymi nićmi i zdziwić się, że kontrwywiad rosyjski
nie dostrzegł tego. A jednak Francuzom udało się, Aleksan­
der złapał haczyk.*
Panna Bourgoin już podczas pierwszego przedstawienia
w teatrze erfurckim robiła do cara tak „słodkie o c z y " , że
odurzyła go z miejsca. Nie było to dziwne — była rzeczywiście
ponętna. Jak wspominał potem w swoich zapiskach Constant:
„Robiła wszystko, co mogła, by podniecić ten zachwyt
m o n a r c h y " . Constant oczywiście nie wiedział, że robiła
wszystko, co jej kazano, car zaś z kolei — „chytry Bizan¬
tyjczyk" — nie wiedział, co ma o tym sądzić. I dlatego
postanowił wysondować partnera. Gdyby Napoleon zechciał
podsuwać mu tę ślicznotkę, byłoby to podejrzane. Ale Bona­
parte dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że struna została

* Notabene w podobny sposób francuski wywiad „ p r e p a r o w a ł " dla występów


nad N e w ą Grabiankę, który rzekomo został zmuszony przez wrogiego sekciarzom
Napoleona do ucieczki z Francji. Henryk Rzewuski (por. „ T e o f r a s t polski") słyszał
tę wersję w Petersburgu, musiał więc „ K r ó l Nowego I z r a e l a " rozpuszczać tam ów
nonsens.
niemal przeciągnięta, może pęknąć i kilkuletni wysiłek pój­
dzie na marne. Poradził więc indagującemu go o Mile Bour­
goin „ b r a t u " :
— Nie radzę ci umizgać się do niej, Wasza Cesarska Mość.
— Dlaczego?... C o , nie zgodzi się?
— Ależ skąd, pewnie wyrazi zgodę i to chętnie jeszcze
dzisiaj. J u t r o odchodzi stąd poczta i za pięć dni cały Paryż
będzie wiedział już, jak Wasza Cesarska M o ś ć jest zbudo­
wany, i to od stóp do głów! A poza tym... chodzi mi też
o... o zdrowie Waszej Cesarskiej Mości. Słowem, życzę
zwalczenia tej pokusy.
Aleksander zamyślił się na chwilę i mruknął:
— Wnioskuję, że Wasza Cesarska M o ś ć nie lubi tej
pięknej aktorki?
— Nic podobnego — odparł Korsykanin. — Nie znam
j e j , powtarzam tylko to, co o niej mówią.
T a rozmowa odbyła się w sypialni Francuza, podczas
toalety, przy której pomagał Napoleonowi Constant. Alek­
sander oczywiście zaryzykował obmowę i chorobę, prze­
konany, że jego „ b r a t " próbował go wykiwać z nienawi­
ści do Mile Bourgoin. Zaprosił nową kochankę do Peters­
burga, gdzie pozostawała przez kilka lat, odnosząc sukcesy
sceniczne ku zazdrości rosyjskich koleżanek, alkowiane ku
•zazdrości pani Naryszkin i oszczercze (wciąż przeklinała
Napoleona) — nie wątpię, że ku radości wywiadu fran­
cuskiego.
Co prawda, można by zwalczać tę hipotezę przypomina­
jąc, że podczas Stu D n i panna Bourgoin, przebywająca
znowu we F r a n c j i , manifestowała swe przywiązanie do Bur¬
bonów, lecz któż tego w owym czasie nie robił? Nie należy też
zapominać, że była wówczas kochanką Burbona, księcia de
Berry. G d y po Waterloo Burboni wrócili do władzy i książę
de Berry znalazł sobie inne adoratorki, nasza bohaterka
przestała gardłować („Entuzjazm przekonań osłabł w niej
z tą chwilą" — napisał Fryderyk Masson). Jest tu niezliczona
ilość możliwych kombinacji, wreszcie mamy do czynienia
z kobietą.
N a wypadek gdyby ktoś wątpił w hipotezę o szpiegow-
skiej działalności Mile Bourgoin — jeszcze jedna przesłanka.
Oto po powrocie aktorki z Rosji, gdzie używała sobie na
Napoleonie, ile tylko się dało, Napoleon... zaprosił ją do
Drezna wraz z całą trupą Komedii Francuskiej! Było to
w roku 1813, tak przynajmniej twierdził bawiący tam wów­
czas przy boku cesarza Constant.
Drugą taką napoleońską Matą Hari była w moim prze­
konaniu Mile George ( 1 7 8 7 — 1 8 6 7 ) . Napoleon ujrzał tę
piękną blondynkę w końcu listopada 1802 roku w Comedie-
-Francaise w roli Klitemnestry w „Ifigenii w Aulidzie" i bez
trudu (oczywiście przez Constanta) ściągnął do Saint-Cloud,
gdzie wówczas przebywał. Nie miał z tym kłopotów nigdy,
kobiety w całej Europie lgnęły do niego jak pszczoły do
cukru. Gdyby zginął pod Waterloo, za trumną ustawiłoby się
dwa tysiące wdów.
Lgnęły do niego nie tylko dlatego, że był „półbogiem",
ale i dla jego hojności. Przygodne, jednonocne nałożnice
w czasie kampanii wojennych obdarowywał rano dwustoma
luidorami, chociaż wiedział, że tym samym paniom jego
oficerowie dają najwyżej dwadzieścia franków. Grały tu rolę
tylko zmysły i wielkoduszność, nie szanował tych kobiet.
Nigdy nie brał siłą bądź przymusem, zachwycały go rzadkie
przejawy cnoty. W Wiedniu zauważył w tłumie dziewczynę
wpatrującą się weń z uwielbieniem. Sądził, że wie o co
chodzi, tym bardziej, że dziewczyna chętnie zgodziła się
przyjść do jego pokoju. Ale już po kilku słowach zorientował
się, że „to dziecko" nie domyśla się nawet, w jakim celu ją
zaproszono i że jej uwielbienie jest najzwyklejszym podzi­
wem dla cesarza Francuzów. Porozmawiał z nią przez chwilę
uprzejmie i kazał odprowadzić do domu ze wspaniałym
posagiem (dwadzieścia tysięcy florenów!).
Mile George nie była tak cnotliwa, nie stała się wszakże
zwykłą przelotną miłostką Napoleona. Bonaparte przez dwa
lata był w niej zadurzony, spotykał się z nią po trzy razy
na tydzień, co — wziąwszy pod uwagę jego zapracowywanie
się — było doprawdy częstotliwością godną uwagi i dobrze
świadczyło o jej pozascenicznym kunszcie.
Była córką właścicieli małego teatru w Amiens. Nazywała
się Józefina Małgorzata W e m m e r . * Zostawszy aktorką przy­
brała pseudonim George. Cały teatralny Paryż dzielił się na
zwolenników jej i zwolenników panny Duchesnois, docho­
dziło do bójek na widowni. Przed Napoleonem jej wyróż­
niającymi się kochankami byli Lucjan Bonaparte i polski
książę Sapieha. „Boga w o j n y " drażniły jej brzydkie nogi,
lecz z nawiązką wyrównywała to cudowna reszta — „głowa,
ramiona, ciało dosięgały, rzec można, szczytu doskonałości"
(Masson). Była przy Napoleonie zbyt masywna, „majesta­
tycznie rzeźbiarska".
Grała role tragiczne — on najbardziej kochał tragiczki
w teatrze. Kochał też kobiety typu „małe kociątko". Przy
nim była taka. Pozwalała się rozbierać jak dziecko, łaszek po
łaszku, co sprawiało mu prawdziwą rozkosz. Pieściła go
z niezrównanym wdziękiem. Wreszcie nie mógł bez niej
wytrzymać i kazał urządzić obok swego gabinetu w Tuileries
stały pokój dla niej. Albert Sylvain miał rację twierdząc, że
podczas znajomości z Mile George „apetyt seksualny Bona¬
partego przerodził się w wilczy g ł ó d " . Mówił do niej „chére
G e o r g i n a " lub „ma bonne G e o r g i n a " .
Przerwała ich wielki romans zazdrość Józefiny i zbliża­
jąca się koronacja. Papież nie pomazałby jawnego rozpustnika,
Mile George musiała odejść. Było odrobinę prawdy w wy­
znaniu, jakie uczyniła Aleksandrowi Dumasowi:
— Opuścił mnie, by zostać cesarzem.
A kiedy został cesarzem i kiedy po dłuższym niewidze­
niu uczucie wygasło, postanowił zagrać nią — podarować
„ b r a t u " . Była niewątpliwie najpiękniejszym koniem trojań­
skim w dziejach.
Zaaranżowano tę historię tuż przed spotkaniem w Erfur¬
cie (wywiad francuski opanowała wtedy widocznie jakaś
mania — była to już damska masówka), i to podobnie
niezręcznie jak „wysyłkę" Mile Bourgoin. L e c z jak na
kontrwywiad rosyjski było to zagranie wystarczająco spryt-

* A nie, jak podają prawie wszystkie encyklopedie i opracowania (również


X X - w i e c z n e francuskie: Castelota, A u b r y ' e g o , Massona, Bretona i in.): W e y m e r
bądź W e i m e r . Jest to błąd.
ne. 11 maja 1808 roku, natychmiast po premierze „Artaks-
erksesa", panna George opuściła potajemnie Paryż w t o ­
warzystwie przebranego za kobietę baletmistrza Opery, Du¬
porta. Pretekstem były kary, jakie im pono groziły za
zrywanie kontraktów. Udali się bezpośrednio do R o s j i , na
zaproszenie jej kochanka, Benckendorffa, z którym poznał
ją ambasador rosyjski w Paryżu, Piotr T o ł s t o j . T a m zosta­
ła „naturellement" kochanką Aleksandra. Często brała też
w ramiona carskich oficerów i dworaków.
W chwili wybuchu wojny rosyjsko-francuskiej 1812 roku
wyjechała z Rosji. Zapewne odwołano ją w obawie, iż prze­
bywając w Petersburgu podczas opanowywania przez F r a n ­
cuzów terytorium rosyjskiego będzie narażona na represje.
Aleksander chciał ją zatrzymać i miał się wówczas wywiązać
między nimi następujący dialog:
Aleksander: — Pani, stoczę specjalną wojnę z Napoleo­
nem o to tylko, by cię zatrzymać.
George: — Ależ sire, moje miejsce jest teraz nie tutaj,
lecz we Francji.
A: — Doskonale, proszę więc iść za moją armią, a trafi
pani do ojczyzny najkrótszą drogą.
G : — T o już lepiej poczekam w Moskwie na rodaków,
sire. T o potrwa krócej.
Bardzo prawdopodobne, że była to tzw. „odpowiedź na
s c h o d a c h " , ale George miała prawo sądzić, że dzięki jej
informacjom rodacy będą mieli ułatwione zadanie.
Po powrocie z Rosji przeżyła powtórny romans z „bogiem
w o j n y " , w roku 1813 w Dreźnie. Zawsze elegancki kamerdy­
ner Constant ujął to arcysubtelnie we wspomnieniach: „Cesa­
rzowi, niemiłosiernie zmęczonemu całodzienną pracą, przy­
chodziła ochota posłania po pannę G . po przedstawieniu
jakiegoś dramatu. Wtedy dwie, trzy godziny, ale nigdy dłużej,
spędzał w swoim prywatnym apartamencie".
Twierdziła w swoich „Pamiętnikach", że zawsze była
wierna Napoleonowi. Co przez to rozumiała? B o przecież
każdy wiedział, że nie była wierna w sypialni — nawet pod­
czas ich dwuletniego gruchania sypiała z pięknym dandy­
sem, Costerem de Saint-Victor, o czym cały Paryż plot-
kowal. Bez wątpienia miała na myśli służbę ojczyźnie.
Bonaparte nie był pewien jej wierności seksualnej (podobno
zderzył się z Costerem w drzwiach jej domu), natomiast
oddania — w zupełności. I nie mylił się. Po Waterloo
George chciała mu towarzyszyć na Świętą Helenę, lecz nie
uzyskała pozwolenia. Nie będąc wierną Napoleonowi, była
zawsze wierna Cesarzowi.
Istnieją ciekawe przesłanki na poparcie tej tezy. Po
pierwsze, jeszcze w czasach Cesarstwa szeptano, że Napoleon
posłał swą kochankę do R o s j i , by zdetronizowała wrogą
Francji faworytę, Naryszkinę. Po drugie, w roku 1815
Mile George zaproponowała Napoleonowi papiery dema­
skujące ministra policji, Fouchego. Nie wiem, jakie to
były papiery i jak na nie zareagował Bonaparte, lecz sam
fakt ich posiadania dowodzi, iż była związana z francus­
kim wywiadem. A po trzecie wiem, dlaczego nienawidziła
Fouchego.
Żeby to wyjaśnić, musimy się nieco cofnąć, do jej ostat­
niego kochanka przed „bogiem w o j n y " . Był nim książę
Aleksander Sapieha, szambelan Cesarstwa, gorący Polak,
podróżnik, awanturnik i osobisty przyjaciel Józefiny i Napo­
leona, stały bywalec Tuileries, Malmaison i Saint-Cloud.
Cesarza kochał i był mu wierny do śmierci. Wcale się nań nie
pogniewał za odbicie George, wprost przeciwnie, „uczynnie
przekazał ją kochliwemu Bonapartemu" (Askenazy) i dalej
był dla niej niebywale hojny. Sapieha — i to jest najważniej­
s z e — był przez całe życie szpiegiem francuskim. Pracował dla
antyrosyjskiego wydziału w T a j n y m Gabinecie Savary'ego,
toteż walczący z Savarym wszelkimi sposobami (była to
typowa walka konkurencyjna dwóch wywiadów) Fouche
przy pierwszej lepszej okazji zamknął go. Dopiero na inter­
wencję Georginy Napoleon, który o niczym nie wiedział,
rozkazał Fouchemu natychmiast uwolnić Sapiehę. D o końca
Empire'u Sapieha niezmordowanie organizował antyrosyj­
skie akcje szpiegowskie i prowokacyjne. Wiadomo też, że
zawsze przyjaźnił się (z wzajemnością) z Mile George.
Wystarczy?
Georgina, podobnie jak Sapieha, do końca życia z miłością
wspominała cesarza. Chociaż zmarła w nędzy za I I Cesar­
stwa, to przecież przeżyła aż osiemdziesiąt lat w spokoju
ducha, w przeciwieństwie do innych teatralnych miłości K o r ­
sykanina (przykładowo: Grassini została napadnięta przez
rabusiów drogowych i zgwałcona, Rolandeau spaliła się
żywcem).
Przypomnijmy sobie — tak Mile Bourgoin, jak i Mile
George wystartowały do pracy w sypialni cara w roku 1808.
Ale w tym samym roku musiały chyba wystartować także inne
Francuzki, te, które szpiegowały dla Rosji. Skąd inaczej
wzięłyby się takie zdania w króciutkim szkicu Fryderyka
Massona „Napoleon a k o b i e t y " : „Jaką rolę odegrały kobiety
wobec dyplomatów rosyjskich, począwszy od roku 1808?
Jaką rolę zakreślił im Talleyrand? W jaki sposób — dro­
gą intryg i rozległej korespondencji — zachęciły powoli
obce mocarstwa do zawiązania koalicji? K t ó r e spośród nich
wyrzekły zdradzieckie słowa i przyczyniły się do zawarcia
przymierza przeciwko Francji? Oto zagadnienia najnowszej
doby, które dla wielu umysłów są pewnikiem, a do których
rozwiązania brak jednak dotąd jeszcze dostatecznych dowo­
dów".*
T a k to, przedzierając się przez chaszcze zatrutego szpie­
gostwem ogrodu Amora, wracamy do Erfurtu, do gry, która
miała tam miejsce, i jednocześnie spotykamy się ze szpiegiem¬
-Talleyrandem. Ale po kolei.
Spotkanie w Erfurcie, a właściwie wielki zjazd książąt
i władców europejskich statystujących Napoleonowi i Alek­
sandrowi, pławił się wprost, nieustannie kąpał, w basenie
naszego ogrodu. Absolutny prym wiedli tu oczywiście nie
dwaj „ o l b r z y m i " , lecz uradowani z ponownego spotkania
Murat i Wielki Książę Konstanty oraz nowy kumpel, H i e ­
ronim Bonaparte. Przy tej trójce obaj cesarze byli kwa-
krami.
Orgietki urządzane co noc przez trio H - K - M były tak
zajmujące, że w dzień nie widywano ich, spali bowiem snem
spracowanego, a kiedy nawet widywano, to skacowanych

* T ł u m a c z e n i e Emilii Leszczyńskiej.
i wolących siedzieć niż chodzić. Constant, opisując to, wy­
mienił dwa nazwiska, cesarskiego braciszka zaś potraktował
w zgodzie z etykietą, nazywając go „znamienitą osobą":
„Wielki Książę Konstanty wraz z księciem Muratem i innymi
znamienitymi osobami co dzień urządzał hulanki, na których
niczego nie brakowało, a honory domu robiły pewne z tych
pań. T o t e ż ile futer i brylantów wywiozły one z E r f u r t u ! " .
Musiały to być rzeczywiście superszampańskie parties,
jeśli nawet bogobojny pokojowiec, który wiele empirowych
intymności i skandali opisał tak, jakby to miała być lektura
dla przedszkolaków, tym razem pofolgował językowi, oczy­
wiście w typowy dla siebie metaforyczny sposób („robiły
honory d o m u " ) . W jednym patriota-bonapartysta Constant
skłamał: wrabiając w reżyserię rozwiązłych podwieczorków
Konstantego, który był tam gościem. Królem tych upojnych
szaleństw był Hieronim Bonaparte ( 1 7 8 4 — 1 8 6 0 ) , który w ten
sposób — niewykluczone nawet, że nieświadomie — grał rolę,
jaką wyznaczył mu wywiad francuski.
Orgietki seksualne i wszelkie pomysły z królestwa wybry­
ków były żywiołem Hieronima. Urodził się z talentem do
tego, tak jak Leonardo z talentem do wynalazczości. Hiero­
nim Bonaparte, najmłodszy brat Napoleona, był Leonardem
erotyki, przejawiał w tej mierze olbrzymie uzdolnienia i wciąż
zaskakiwał otoczenie nowymi wynalazkami. Napoleon gnie­
wał się o to na niego, ale wszystko wybaczał i w końcu ożenił
go (1807) z księżną Katarzyną Wirtemberską, mianując
jednocześnie królem Westfalii.
D w ó r westfalski za czasów Hieronima słynął z tego, że
mężowie rzadko otrzymywali tam zaproszenia na bale, że
małżonki wszystkich dworaków i dostojników wciąż otrzy­
mywały od króla jakieś brylantowe „rekompensaty" i „na­
g r o d y " (doprowadziło to w szybkim czasie do ruiny kró­
lestwa) oraz że nawet najbardziej liberalne matki bały się po­
syłać na te bale swoje córki. Wynalazki, które ujrzały światło
dzienne (a właściwie nocne) w Kassel (stolica Westfalii), prze¬
flancowywał następnie Hieronim do innych stolic. W roku
1812 w Warszawie wino zupełnie nie miało zbytu, rozeszła się
bowiem wieść, iż goszczący akurat nad Wisłą król Westfalii
kąpie się ze swymi damami w winie, które potem kupcy
nabywają i butelkują. Żegnając w Erfurcie Konstantego,
Hieronim spytał:
— Powiedz mi, co chcesz, żebym ci przysłał z Paryża?
— Słowo daję, że nic — odparł Wielki Książę. — T w ó j
brat podarował mi przepiękną szablę, jestem zadowolony
i niczego więcej nie chcę.
— Kiedy muszę ci coś przysłać, sprawi mi to przyjemność.
— N o dobrze. Przyślij mi sześć tych p a n i e n e k z Pa¬
lais-Royal!
Hieronim dotrzymał słowa. Znając charakter francusko¬
-rosyjskich stosunków w owym czasie i zaciętość gry, czyż
można mieć jakiekolwiek wątpliwości, że ta przesyłka została
starannie wyselekcjonowana, wyszkolona i zaprogramowana
przez wywiad francuski? Na marginesie zaś można podumać
nad odwieczną zmiennością ludzkich upodobań i kaprysów.
T o ż ten sam Konstanty później „wszetecznicom kazał głowy
g o l i ć " . Działo się to już po upadku Cesarstwa, kiedy sporo
spraw szpiegowskich doby Empire'u wyszło na jaw i być
może ów fryzjerski entuzjazm Konstantego był odwetem
branym przezeń na panienkach lekkich obyczajów za spe­
cjalną przesyłkę z Paryża.
W Erfurcie starannie kontrolował panie „czyniące honory
d o m u " agent numer jeden wywiadu Napoleona, prawa ręka
i zastępca Savary'ego na stanowisku szefa Tajnego Gabinetu,
Alzatczyk Karol Ludwik Schulmeister ( 1 7 7 0 — 1 8 5 3 ) . Czło­
wiek ten, uważany przez specjalistów za najwybitniejszego
w dziejach asa wywiadu strategicznego, miał już na swoim
koncie spore osiągnięcia jako figura w cesarskim pokerze —
między innymi w roku 1805, przed Austerlitz, dostał się
w przebraniu oficera wojsk austriackich do kwatery głównej
Kutuzowa i wziął udział w tajnej naradzie sztabowej! Działał
też przeciw Rosjanom w latach 1806—1807 na terenie K r ó ­
lewca. Nie znoszę powtarzać się, dlatego też po jego wyczer­
pujący życiorys odsyłam czytelników do innej mojej książki.*
W tej interesuje nas Erfurt.

* W a l d e m a r Łysiak — „ E m p i r o w y pasjans".
W Erfurcie Schulmeister, oficjalnie pełniący obowiązki
szefa ochrony zjazdu i obu cesarzy, a tajemnie wkładający
carowi do łóżka swe agentki poprzez łańcuszek H i e r o n i m —
M u r a t — K o n s t a n t y , poniósł klęskę, w jego karierze zupełnie
wyjątkową. Oddaję głos radzieckiemu badaczowi, już przeze
mnie cytowanemu Jefimowi Czerniakowi, który w oparciu
o źródła rosyjskie stwierdził: „ K o l e j n e kochanki Aleksandra
w Erfurcie były pracownicami na żołdzie Schulmeistra.
Jednakże ten wszechobecny, nieustannie śledzący cara szpieg
Napoleona przeoczył jedno spotkanie Aleksandra, a dokła­
dniej nie dowiedział się i nie domyślił, o czym na tym
spotkaniu rozmawiano".
Było to spotkanie Aleksandra z Talleyrandem. Tłumaczy
Schulmeistra fakt, że przy ożywionych kontaktach dyploma­
tycznych w Erfurcie (wreszcie po to się tam zjechano),
spotkanie cara z eks-ministrem spraw zagranicznych F r a n c j i ,
a obecnie swego rodzaju konsultantem politycznym Bona¬
partego, nie mogło nikogo zbulwersować. Bulwersująca była
treść tej rozmowy. Jako że zdrada Talleyranda w Erfurcie
należy do szóstej rundy cesarskiego pokera (rundy aktorów
i zdrajców), tam ją sportretuję wraz z całym zjazdem erfur¬
ckim. T e r a z zaś przyjrzyjmy się stricte szpiegowskiej działal­
ności Talleyranda, którą rozpoczął w roku... to bardzo trudno
powiedzieć. W każdym razie już „Paryski Przyjaciel" korzy­
stał z informacji uzyskiwanych od ministra, z tym, że nie
wiadomo czy za nie płacił, czy też po prostu wyciągał je
w konwersacjach towarzyskich.
Jako etatowy agent rosyjskiego wywiadu pracował T a l l e y ­
rand w latach 1 8 0 8 — 1 8 1 2 . D o dnia 28 stycznia 1809 roku,
kiedy to Bonaparte, dowiedziawszy się o jakichś knowaniach
Talleyranda, straszliwie go sklął w Tuileries i odsunął
od siebie — był jeszcze Talleyrand wpływowym dyplomatą
francuskim i ten krótki okres można potraktować jako
woltę polityczną (Talleyrand tłumaczył to później nadrzęd­
nym interesem Francji, którą jego zdaniem gubiła agre­
sywna polityka zagraniczna Bonapartego), można oczywiście
przy bardzo dużej dozie dobrej (dobrej dla zdrajcy) woli.
Ale nawet jeśli przyjmie się za dobrą monetę jego moty-
wację, to po 28 stycznia 1809 roku, kiedy to Talleyrand
stracił wszelki wpływ na sprawy państwowe, trudno je­
go działalność nazwać inaczej jak najzwyklejszym szpie­
gostwem.
Dlatego proszę się nie dziwić, że słowa e t a t o w y uży­
łem bez cudzysłowu. T a k , ten wielki polityk francuski był sze­
regowym agentem rosyjskim, został po prostu „zatrudniony",
jak to lapidarnie ujął Austriak Metternich w liście z 7 marca
1809 roku do drugiego Austriaka, Stadiona. Miał swoje
pseudonimy („kuzyn H e n r i " , „Anna I w a n o w n a " , „księ­
g a r z " , „piękny L e a n d e r " , „radca prawny" i inne), którymi
określali go w swoich raportach pracownicy rosyjskiego
wywiadu, i swój żołd, o który ciągle się kłócił, żądając
podwyżki. Jego skrzynką kontaktową w Paryżu był radca
poselstwa rosyjskiego, Karol Wasiliewicz Nesselrode. Nessel¬
rode z kolei, dla zmylenia kontrwywiadu francuskiego, posy­
łał raporty do Petersburga nie na ręce kanclerza Rumiancewa,
lecz hrabiego Sperańskiego, od którego dopiero trafiały one
na biurko cara.* Natomiast polecenia z Petersburga dla
„Anny I w a n o w n y " w Paryżu nadchodziły — zgodnie z życze­
niem Talleyranda wyrażonym w liście do cara z dnia 10 lutego
1809 roku — na ręce niejakiego Duponta (do dzisiaj nie
wiadomo, kto się krył pod tym kryptonimem).
Zdymisjonowany, a więc odsunięty od najautentyczniej¬
szych źródeł informacji, Talleyrand jeszcze tylko przez kil­
kanaście tygodni swej współpracy z agenturą rosyjską miał
co sprzedawać — z pamięci. Potem musiał się rozejrzeć za
nowym źródłem, za kimś, kto był w rządzie. Jego wybór mógł
paść tylko na ministra policji, Józefa Fouchego, podobnego
mu renegata. Wciągnął Fouchego do współpracy (Fouche
otrzymał pseudonimy: „Natasza", „prezydent" i „ B e r ż j e n " )
i dzięki temu mógł dalej informować hrabiego Nesselrode
o stanie armii francuskiej i o posunięciach politycznych
Napoleona. Była to praca akordowa, płatna od sztuki. Za

* B y ć m o ż e Nesselrode czyni) tak przez ostrożność, to jest z obawy bądź z nie­


nawiści do Rumiancewa, który uchodził za jednego z największych frankofilów na
carskim dworze.
jedną informację „kuzyn H e n r i " otrzymywał trzy do czterech
tysięcy franków. Szpiegowska spółka była jednak firmą mało
solidną, gdyż te same informacje sprzedawała Austrii, a gdy
się dało, opylała austriackie tajemnice Rosjanom i rosyjskie
Austriakom.
K r a c h nastąpił dość szybko, latem 1810 roku, kiedy to
francuski kontrwywiad wojskowy (Savary i Schulmeister)
wpadł na ślad podejrzanych machinacji politycznych F o u ­
chégo. Co prawda chodziło tu o sekretne kontakty z L o n d y ­
nem, z których zdradzieckiego charakteru udało się mini­
strowi wyłgać, zaś na ślad współpracy z Rosją T a j n y Gabinet
nie natrafił, lecz Napoleon 3 czerwca tego roku pozbawił
Fouchégo stanowiska. Zmartwiony Nesselrode napisał w trzy
dni później do Petersburga: „Odejście «prezydenta» bardzo
mi utrudnia pracę, bo właśnie od niego nasz radca prawny
uzyskiwał informacje, które przekazywałem (...) Przewiduję,
że to się niestety odbije na mojej korespondencji".
Zgadł, odejście „prezydenta" o imieniu „Natasza" i na­
zwisku „ B e r ż j e n " mocno odbiło się na tej korespondencji.
W ogóle zaś życie w Paryżu bez „Nataszy" na ministerial­
nym stołku zrobiło się cholernie niebezpieczne i dla Talley­
randa, i dla dyplomatów rosyjskich. Nowy minister policji
i wszystkich wywiadów (do tej pory — jak wiemy — T a j n y
Gabinet konkurował z ministerium Fouchégo i vice versa),
Jan Maria R e n e Savary książę Rovigo ( 1 7 7 4 — 1 8 3 3 ) , oddany
Bonapartemu sercem i duszą, miał swoje hobby, które
polegało na tym, że tylko w wyjątkowych przypływach
dobrego humoru nie rozwalał natychmiast przyłapanych
wrogów cesarza, lecz pakował ich dożywotnio do lochu.
T e przypływy zdarzały mu się rzadko, w związku z czym
gra stała się nader niebezpieczna dla ostrożnego z natury
„radcy prawnego".
Savary był wytrawnym szpiegiem i dlatego Napoleon
uczynił go po zawarciu traktatu tylżyckiego swoim pierwszym
przedstawicielem w Petersburgu. Była to misja przejściowa,
typowo szpiegowska, i przyniosła owoce. Chociaż przed znie­
nawidzonym „okrutnym psem Korsykanina" zamknęły się
natychmiast drzwi wszystkich petersburskich salonów, a dy-
plomaci i stołeczna socjeta ostentacyjnie ignorowali Sava-
ry'ego, ten dowiedział się czego trzeba i po swoim po­
wrocie do Paryża (24 I 1808) uświadomił Bonapartemu,
że Aleksander grał w Tylży większą komedię niż przy­
puszczali, i że Rosja knuje z Anglią i z Austrią za plecami
Francji.
Savary jako minister policji był bardzo czujny, mimo to
udało się Talleyrandowi wysłać przez Nesselrodego jeszcze
kilka meldunków. Najważniejszy, który wzbudził w Peters­
burgu wielki niepokój — 5 grudnia 1810 roku. Donosił
wówczas, że Napoleon ostatecznie zdecydował się odbudo­
wać wielką Polskę („ma zamiar rzucić wojska nad Wisłę
i odbudować Królestwo P o l s k i e " ) , zwracając jej kilka tery­
toriów, w tym całą Galicję, za którą Austria otrzyma w za­
mian Dalmację oraz miasta Triest i Fiume. Skąd stary lis
zaczerpnął tę informację (była ona we wszystkich szczegółach
autentyczna) — nie wiemy. Ale możemy się domyślać. Dewiza
życiowa Talleyranda brzmiała: „Faire marcher les f e m m e s " ,
co w wolnym przekładzie znaczy: załatwiać wszystko przez
kobiety. Przypominają sobie Państwo to posępne pytanie
Massona na temat francuskich zdrajczyń: „Jaką rolę zakreślił
im T a l l e y r a n d ? " .
W ten sposób powracamy do zatrutego ogrodu Amora.
W marcu roku 1812 szpiegowska kariera Talleyranda dobiegła
końca. Od kilku miesięcy coraz trudniej mu było zdobyć coś
cennego do sprzedania, a za śmieci Rosjanie nie chcieli płacić.
Właśnie w marcu książę Kurakin (ambasador rosyjski w Pa­
ryżu) napisał do Rumiancewa, iż „radca p r a w n y " nie może
już liczyć „na nowy, równie obfity p l o n " . Było to zresztą
całkowicie oczywiste dla Petersburga już w styczniu tego
roku.
Wywiad rosyjski nie przejął się tym ani trochę, albowiem
od dłuższego już czasu w Paryżu pracowała nowa rosyjska
siatka wywiadowcza, i to jak pracowała! Talleyrand nie
mógłby nawet marzyć o uzyskiwaniu tak fantastycznie cen­
nych wiadomości, jak te, które napływały do Petersburga
w tym rozdaniu piątej rundy. Jeden z istotnych elementów
tego rozdania stanowiła skandaliczna miłość dwóch sióstr
„boga w o j n y " i pięknego pułkownika, który był atutową
kartą cara.
T e n beniaminek, ulubiony fligiel-adiutant Aleksandra I,
miał w owym czasie zaledwie dwadzieścia pięć lat, a był już
pułkownikiem kawalerii gwardii. Zatem musiał to być zdolny
chłopiec, zdolny do wszystkiego, i tak go ocenił car-batiuszka,
czyniąc zeń swego „człowieka do wszystkiego". Nazywał się
Aleksander Iwanowicz Czernyszew ( 1 7 8 5 — 1 8 5 9 ) i ostatnie
ćwierćwiecze swego życia spędził na stolcu ministra spraw
zagranicznych Imperium. Przedtem jednak, jako smarkacz
nieomal, wziął udział w wielu kampaniach wojennych (po­
cząwszy od brzydko zakończonej austerlickiej) i ledwie prze­
kroczył dwudziestkę, a już Aleksander począł go używać jako
swego kuriera w najbardziej odpowiedzialnych misjach,
swego posła nadzwyczajnego i swoje „ucho i o k o " tam, gdzie
ucho i oko trzeba było wetknąć.
W roku 1809, kiedy Austria uznała, że nadszedł już
ostateczny czas, by „sprać po korsykańskiej m o r d z i e " (słowa
jednego z dyplomatów wiedeńskich) „uzurpatora" rozwalo­
nego na tronie w Paryżu i wydała mu nową wojnę — Rosja
udawała sprzymierzeńca Francji i wkroczyła swym wojskiem
do austriackiej Galicji. Co prawda owo wojsko wcale nie
walczyło z Austriakami, natomiast pracowicie przeszkadzało
armii księcia Poniatowskiego w wyzwalaniu Galicji, ale na­
zywało się to ładnie, że Rosja wspomaga swego francus­
kiego przyjaciela w walce z Wiedniem. Na dodatek zaś,
żeby jeszcze bardziej przypodobać się Bonapartemu, car
zapytał nieśmiało, czy jego „ b r a t " nie mógłby na czas tej
kampanii przyjąć do swego wojennego otoczenia kilku mło­
dych rosyjskich oficerów, bo gdzież indziej, jak nie pod
skrzydłem największego wodza wszechczasów, nauczą się
oni sztuki wojowania? Napoleon wyraził zgodę i car przy­
słał doń „na n a u k ę " trzech oficerów na czele z Czerny¬
szewem.
Czernyszew, młody i zadziorny, z miejsca spodobał się
„bogowi w o j n y " . Jego sztabowcom trochę mniej, chociaż
swoim zwyczajem uwodził i kadził wszystkim:
— Możecie mi wierzyć, bo ja kocham wasz naród, nawet
wtedy, kiedy walczymy ze sobą. Wolę was od Austriaków (...)
Wasz naród posiada energię, każdy Francuz ma duszę, honor
i ambicję. Uwielbiam to!
Francuzi patrzyli w skośne, przymrużone oczy młodzika
i nie wiedzieli, co myśleć o tym niespodziewanym wielbicielu,
którego cesarz obsypywał pochwałami i nawet udekorował po
Wagram (bitwa, która zdecydowała o klęsce Austrii) krzyżem
Legii Honorowej.
W pół miesiąca po Wagram, 23 lipca 1809 roku, Czerny¬
szew wrócił do Petersburga i w miesiąc później, 21 sierpnia,
został wysłany przez Aleksandra z powrotem do Austrii
z dwoma listami. Pierwszy z nich, wręczony adresatowi
1 września w wiedeńskim pałacu Schoenbrunn, był prze­
znaczony dla „ b r a t a " . W liście tym car roztkliwiał się tęczowo
nad swoją przyjaźnią do „Monsieur mon f r é r e " ( „ M o j e
sprawy znajdują się w rękach Waszej Cesarskiej Mości.
Powierzam się z całą otwartością przyjaźni, jaką Wasza
Cesarska M o ś ć do mnie ż y w i " ) , chodziło mu zaś o to tylko,
by Napoleon nie powiększał tej — jak to luksusowo ujął —
„ci-devant P o l o g n e " (notabene prośba ta nie została speł­
niona i Bonaparte mocno tego roku powiększył obszar K s i ę ­
stwa Warszawskiego).
Drugi list zawiózł Czernyszew do węgierskiego zamku
D o t i s , gdzie rezydował pobity cesarz Austrii, Franciszek.
Co prawda w liście tym stało czarno na białym, że Rosja jest
aliantem Francji i nie może Austrii pomagać, ale Czernyszew
uspokoił Franciszka ustną przesyłką od cara: chwilowo muszą
tak pisać, ale cierpliwości, jeszcze zobaczymy, kto będzie
górą.
Od tej pory pułkownik Czernyszew był stałym łącznikiem
między Napoleonem a Aleksandrem i czynił to z gorliwością
urodzonego kawalerzysty. Obliczono, że w ciągu niespełna
czterech lat pokonał na tej trasie ponad dziesięć tysięcy mil!
Pewnego razu przebył dystans z Petersburga do Bayonny
(nad Zatoką Biskajską) i z powrotem, to jest prawie siedem
tysięcy kilometrów, w ciągu trzydziestu czterech dni! Jak na
owe czasy było to osiągnięcie rekordowe i tylko sławny
zaufany kurier Bonapartego, Moustache, mógłby z nim stanąć
w szranki. Robił to Czernyszew tak regularnie, że w Paryżu,
w którym przebywał częściej niż w Petersburgu, nazywano
go „pocztylionem".
Nazywano go tam także „pięknym Czernyszewem" ( „ L e
beau T c h e r n i t c h e f f ' ) * , gdyż — jak zapewniała w swoich
wspomnieniach pani d'Abrantes — był tak przystojny, że
jego magnetycznej sile żadna kobieta nie mogła się oprzeć.
Niemiecki książę Karol de Clary-et-Aldringen, bawiący w Pa­
ryżu w roku 1810, tak go scharakteryzował: „Talia ściśnięta
jak karykatura wszystkich rosyjskich sylwetek, ujmująca
figura, ale wyraz twarzy kalmucki, .fascynujące oczy, bujne
włosy w lokach, zarozumiały, próżny i zdobywczy, w białym
mundurze z wielkim pióropuszem, taki był ten pożeracz
serc".
Czernyszewowi, który zamieszkał nad Sekwaną w domu
przy ulicy T a i t b o u t , pożeranie serc służyło nie tylko w sferze
uniesień fizjologicznych — bardziej do zdobywania informacji
szpiegowskich, albowiem, jak się zwierzył carowi: „Kobiety
odgrywają dużą rolę w P a r y ż u " . Kałmuckie usta i oczy były
tam czymś tak egzotycznym, że działały na damy jak narko­
tyk. „Nie wszystkie zapewne umierały z miłości do niego, ale
wszystkie się w nim durzyły..." — napisała księżna d'Abran¬
tes, która zdaje się również się w nim durzyła.
Wkrótce razem z „pięknym pułkownikiem" zaczęła przy­
glądać się gwiazdom „kobieta, której mąż znal najskrytsze
tajemnice cesarza". Nie wiadomo dokładnie, kim była ta pani.
Nie była to na pewno najpiękniejsza z sióstr Napoleona,
Paulina Borghese, nieuleczalna nimfomanka, której romans
z Czernyszewem nie był żadną tajemnicą — jej mąż, „słodki
C a m i l l o " (książę Borghese) był bowiem tak kompletnym
idiotą, że cesarz nie powierzyłby mu nawet tajemnicy kroju
swego kołnierzyka. Prędzej już mogła to być druga siostra
Bonapartego, żona marszałka Murata, Karolina, która rów­
nież odbyła kilka seansów astronomicznych z Czernyszewem.

* Francuzi do dzisiaj piszą jego nazwisko najczęściej fonetycznie, przez T : T c h e r ­


nitcheff lub T c h e r n y c h e v . Rodzina Czernyszewów wywodziła się od X V I - w i e c z n e g o
banity polskiego, Czernickiego.
Ale są to tylko domniemania, równie dobrze mogła to być
małżonka jakiegokolwiek innego dygnitarza, gdyż „piękny
pułkownik" miał we francuskiej metropolii cały błękitno¬
krwisty harem.
Czernyszew starał się sprawiać wrażenie służbistego wy­
konawcy kurierskich poleceń, donżuana, którego po zakoń­
czeniu pracy urzędowej nie interesuje nic poza balami,
miłostkami i... nauką matematyki. Balowało się bowiem do
północy, kochało po północy, a przecież trzeba też było
w jakiś nie wzbudzający podejrzeń sposób wypełnić czas od
wschodu do zachodu słońca. Dlatego pułkownik wyszukał
jakiegoś profesora matematyki, brał u niego lekcje i uważał,
że robi durniów z Francuzów. Przez myśl by mu nie prze­
szło, że to on sam może być obiektem działań, które w pol­
skiej gwarze współczesnej zwą się malowniczo „robieniem
w konia".
Zorganizowana przez niego siatka wywiadowcza była
istnym majstersztykiem. T a k to przynajmniej oceniono nad
Newą i taką opinię wyraża do dzisiaj wielu historyków.
Czernyszew dostarczał całe worki szczegółowych informacji
o stanie liczbowym, uzbrojeniu, wyposażeniu, dyslokacji,
manewrach i nastrojach armii francuskiej, co budziło w P e ­
tersburgu zachwyt. Często były to kopie oryginalnych doku­
mentów z paryskiego ministerstwa wojny. W roku 1811
jadący do Warszawy nowy ambasador francuski, baron
Ludwik Bignon, przypadkowo natknął się po drodze na
podążającego tą samą trasą Czernyszewa. Bignon tak to
później opisał:
„Spotkaliśmy się też na pierwszej stacji. Zauważyłem na
piersiach tego rosyjskiego gościa, że miał je wypchane,
widocznie papierami. Z tego powodu zrobiłem mu komple­
m e n t , wynosząc jego kurierską gorliwość. Niewinna grzecz¬
nostka musiała go niezmiernie zaambarasować, albowiem
w kilka dni później dowiedziałem się, że owe tak starannie
schowane papiery zawierały stan i rozłożenie naszych wojsk,
kupione przezeń od jednego urzędnika z ministerstwa wojny
(...) T a k tedy Rosja, chociaż w przymierzu z Francją, ubie­
gała się wszelkimi sposobami o dostanie wykazów sił wojen-
nych swego dzisiejszego sprzymierzeńca, w którym przeczu­
wała jutrzejszego wroga. Podobne podstępy tak były w uży­
waniu w stosunkach jednych mocarstw z drugimi, że nie
wspomniałbym o powyższym przypadku, nawet gdyby był
wyłącznie związany z ambasadą rosyjską. Niechby stali agenci
lub ich sekretarze, jak panowie Oubril, Nesselrode i Kraft,
korzystali od czasu do czasu z przedajności nikczemników,
ażeby uzyskać wskazówki potrzebne Rosji — to nie śmiałbym
tego potępić, gdyż każda strona używa prawa odwetu. Lecz
bynajmniej nie taka była pozycja pana Czernyszewa. Nie był
to bowiem zwykły kurier gabinetowy, lecz zaufany posłaniec
między dwoma cesarzami, wożący korespondencję od jednego
do drugiego. T a k a misja ma coś wykluczającego nawet cień
podejrzenia, a nawzajem obowiązującego do skrupulatnej
delikatności. T a k i goniec może być wreszcie pośrednikiem
stosunków obustronnie szczerych i życzliwych, przyjaznych
nawet, chociażby w gabinetowej polityce zanosiło się już na
nieprzyjaźń. Postępek pana Czernyszewa tym więcej był
godny pożałowania, iż rzucał wcale niepochlebne światło nie
tylko na ambasadę rosyjską, lecz i na dostojniejszą o s o b ę . . . " .
T e n godny pożałowania przejaw naiwności pana Bignona
rzuca dość niepochlebne światło na jego dyplomatyczne
predyspozycje, wszelako nie jest to tematem naszego zainte­
resowania. Jest nim „le beau T c h e r n i t c h e f f ' , który często
podróżując via Warszawa miał świetną okazję do „rekogno¬
skowania" rozbudowujących się wówczas forsownie polskich
fortyfikacji, zwłaszcza Pragi (na jej temat złożył dokładny
raport) i Modlina. Zbierał też po drodze meldunki carskich
agentów w Polsce. W dzienniku generała Józefa Zajączka
z roku 1811 znajdujemy dwa interesujące zapiski. Pod datą
16 kwietnia: „Minister policji dał mi wiedzieć, że niejaki
Tyszka jest podejrzany, jakoby był szpiegiem rosyjskim, i że
ma być wysłanym dla opatrzenia co się będzie dziać w Modli­
n i e " . I pod datą 23 maja: „Oficer rosyjski podejrzany o szpie­
gostwo, z Modlina został przeprowadzony do Warszawy.
Ponieważ pas port miał wydany z Petersburga, musiano z nim
postąpić z pewnymi względami, ale mu poddano, żeby zaraz
księstwo opuścił".
Jedną z wielu zalet Czernyszewa była znakomita pamięć.
Potrafił powtórzyć carowi każde słowo z dwugodzinnej roz­
mowy z Napoleonem, a takich rozmów cesarz odbywał
z „pocztylionem" sporo. Były one bardzo przyjacielskie, tylko
raz Bonaparte się uniósł. Spytał, jakie są zamiary Rosji,
a Czernyszew odpowiedział, że słyszał od kanclerza Rumian¬
cewa, iż gdyby tak Polskę i Oldenburg (terytorium niemieckie
zajęte przez Francuzów mimo protestów Petersburga) wrzu­
cić do jednego worka, dobrze potrząsnąć i wyrzucić — przy­
jaźń francusko-rosyjska byłaby scementowana. Znaczyło to:
wymieńmy Oldenburg (dla Francji) za Polskę (dla Rosji).
Napoleon krzyknął:
— O nie, mój panie, na szczęście Francja nie musi
chwytać się takich ostateczności!
Ale zaraz się uspokoił i dalej uprzejmie gawędził z puł­
kownikiem (ten ostatni błyskawicznie zmitygował się i bąknął,
że widocznie źle zrozumiał kanclerza). Nie zrobił mu wyrzu­
tów nawet podczas ostatniego spotkania, w dniu 25 lutego
1812 r o k u . * Rozmawiali wówczas bardzo długo. Bonaparte
dał mu wyraźnie do zrozumienia, że wie wszystko („Wiem, że
jest pan tu tylko po to, by zbierać informacje wojskowe i że
zorganizował pan siatkę wywiadowczą"), podsuwał nowe
sposoby zażegnania zbliżającego się konfliktu i wręczył list
do Aleksandra.
T e g o samego dnia przerażony Czernyszew, mając już
pewność, że jest „spalony", rzeczywiście spalił w kominku
wszystkie niepotrzebne już, kompromitujące papiery i naza­
jutrz wybył z Francji galopem. Nikt go nie zaczepił na gra­
nicy, nie rewidował, pozwolono mu wywieźć, co tylko chciał.
D z i w n e , prawda? Bardzo dziwne. Ale zaraz to sobie wy­
jaśnimy.

* T a nie ulegająca wątpliwości data (wystarczy przejrzeć korespondencję N a p o ­


leona lub notatki Czernyszewa) jest przez niektórych francuskich historyków mylona
z 2 5 lutym 1811 roku, kiedy również odbyła się rozmowa Czernyszewa z cesarzem
i następnego dnia pułkownik pojechał do Petersburga. Największy galimatias wyszedł
z tego w pracy Jeana T h i r y „ L e roi de R o m e " , Paris 1968 (przykładowo porównanie
stron 42 i 2 7 5 ) .
D o dzisiaj prace historyczne na temat działalności Czer­
nyszewa w Paryżu pełne są zachwytów nad jego szpiegow­
skim kunsztem. Uważa się, że zdobył bezcenne informa­
cje militarne przy karygodnej naiwności samego Napoleo­
na i ślepocie kontrwywiadu francuskiego, który zbyt późno
wpadł na ślad, a dowody zdobył dopiero po wyjeździe puł­
kownika, rewidując jego mieszkanie. Jest to opinia utrzy­
mująca się od czasu tych wydarzeń. Nawet wielki histo¬
ryk-bonapartysta, Marian Kukieł, wiedząc, iż wywiad na­
poleoński zdobył tajne plany rosyjskie, które cesarz trzymał
w małym zeszycie („livret") — popełnił błąd w swoim dzie­
le „Wojna 1812 r o k u " , pisząc: „Rosyjskie «livret» cesa­
rza, pięknie w safian czerwony oprawne, z którym wyru­
szył w pole, było z natury rzeczy o wiele mniej dokład­
nym, niż kupione przez Czernyszewa w Paryżu francuskie
«Situations»".
Dopiero analizujący rodzime źródła badacze radzieccy
stwierdzili ze zdziwieniem, że coś tu nie gra. Korzystający
z tych badań Czerniak jako pierwszy nieco inaczej ocenił
Czernyszewa: „Czernyszew, który później, za czasów M i k o ­
łaja I , zrobił dzięki swej służalczości wielką karierę, nie był
zbyt roztropnym ani przenikliwym pracownikiem wywiadu.
Interesująca jest również okoliczność, że dane o liczebności
armii francuskiej, jakie zdobył carski adiutant, były bardzo
zaniżone! Nasuwa to przypuszczenie o świadomej prowokacji
zorganizowanej przez N a p o l e o n a " . *
„Nasuwa to przypuszczenie". Ależ tu nic nie trzeba przy­
puszczać. Nikt dotąd nie próbował udowodnić tego podej­
rzenia, wobec czego sam to uczynię i nie będzie w tym żadnej
wielkiej zasługi — jest to rzecz dziecinnie prosta. Mógł to już
dawno zrobić każdy, kto jak ja zapoznałby się z kilkunastoma
pamiętnikami z epoki (głównie Pasquiera, Savary'ego i B o u r -
rienne'a) oraz z „dossier Czernichef" w paryskim Archiwum
Narodowym (sygnatura F - 7 , 6575) i przeanalizował je. Infor­
macje tam zawarte krzyczą wprost.
Na początek taki „drobiazg", którym właściwie można by

* T ł u m a c z e n i e Stanisława Ludkiewicza.
zakończyć sprawę. Doniesienia swoje opierał Czernyszew,
i to jest pewnik, na francuskich dokumentach wojskowych
uzyskiwanych od przekupionych pracowników ministerstwa
wojny. Jakim cudem więc wzięte z tych dokumentów dane
liczbowe były „bardzo zaniżone"? Czyż już samo to nie do­
wodzi w oczywisty sposób prowokacji ze strony Napoleona?
Ale idźmy dalej. Bonaparte znał dobrze zbyt gorącą na­
miętność swej siostry Pauliny (posyłał ją nawet na leczenie do
wybitnych medyków, lecz na nimfomanię do dzisiaj nie wy­
naleziono szczepionki), karcił ją za nadmierną częstotliwość
przyprawiania rogów don Camillowi, i każdego jej kochanka,
którego tylko udało mu się dopaść, wysyłał bez zwłoki na
odległe placówki wojenne (głównie do Hiszpanii) bądź —
jeśli nie był to francuski oficer — usuwał inaczej. Jej romansu
z Czernyszewem „nie zauważył", chociaż plotkował o tym
cały Paryż. Dziwne.
Stosunki między monarchą-władcą dwóch trzecich konty­
nentu a zwykłym kurierem były tak serdeczne, że przypra­
wiało to dwór cesarski o nieustanne zdziwienie. Napoleon
zapraszał Czernyszewa na obiady, bale w Fontainebleau,
polowania, pragnął mieć go stale przy sobie, obsypywał
łaskami, pieścił, głaskał, chciałoby się rzec: u s y p i a ł . Poli­
cyjna wtyczka Fouchégo w Hamburgu, Ludwik Antoni F a u -
velet, zwany Bourrienne, zanotował w swoich „ M é m o i r e s " :
„ T o , co mnie wciąż dziwiło, to zachowanie się Napoleona
względem pana Czernyszewa (...) Napoleon został poinfor­
mowany o jego tajemnych machinacjach, lecz w najmniejszym
stopniu nie zmienił swego stosunku do niego, w dalszym
ciągu odnosił się doń z identyczną sympatią jak zawsze
i otaczał serdecznymi względami". Znowu: „dziwne". T y l k o
że Bourrienne, który nie wiedział „co jest g r a n e " , wytłu­
maczył to sobie... umiłowaniem spokoju i wielkodusznością
cesarza! Karesy towarzyskie z szefem wrogiej siatki szpie­
gowskiej w imię umiłowania spokoju! Coraz „dziwniejsze",
wręcz paradne.
Z kolei z „Pamiętników" szefa policji i wywiadu, księcia
Rovigo (Savary) oraz przede wszystkim ze wspomnień pre­
fekta policji paryskiej, Stefana Pasquiera, wiemy, że otoczyli
oni „opieką" Czernyszewa natychmiast po jego przybyciu
nad Sekwanę. Utworzono w tym celu, z rozkazu Napoleona
i pod protekcją ministra spraw zagranicznych Mareta, spe­
cjalną komórkę śledczą dowodzoną przez specjalistę od inwi­
gilacji, inspektora Foudrasa. Finał miał wyglądać następu­
jąco:
Zaraz po ucieczce „pięknego pułkownika" do Rosji, 26 lu­
tego 1812 roku, policja przeszukała jego mieszkanie i — co za
szczęśliwy traf! — mimo że spalił on kompromitujące papiery,
znalazła jedną karteczkę. Zawierała ona sekrety Wielkiej
Armii i podpisana była literą M . Wrzucając dokumenty hurtem
do kominka, Czernyszew nie zauważył, że kartka ta upadła
na podłogę i wsunęła się pod dywan. Oddano ją Savary'emu,
ten zaś natychmiast udał się do ministra wojny, Clarke'a,
kazał mu zebrać wszystkich szefów wydziałów i spytał, czy
któryś nie poznaje charakteru pisma. Nie rozpoznał żaden.
Wtedy Savary wpadł na pomysł skontaktowania się z szefem
sztabu generalnego, Berthierem, i — drugi szczęśliwy traf —
sekretarz Berthiera od razu rozpoznał pismo introligatora
ministerstwa wojny, niejakiego Michela. Michela areszto­
wano wraz ze wspólnikami (Mosés, Saget i Salmon) i wy­
duszono zeń, że jego łącznikiem z Czernyszewem był portier
ambasady rosyjskiej, Austriak Wustinger. Jako że ambasada
była eksterytorialna, trzeba było wywabić Wustingera. Michel
napisał pod dyktando list do łącznika, umawiając się z nim
w kawiarni. Wustinger przybył na spotkanie i w ten sposób
wszystkie ryby wpadły w sak, by wylądować w więzieniu
La Force.
Pomijając już nawet fakt, że tak Pasquier, jak i wszyscy
inni policjanci epoki notorycznie łgali w swych pamiętnikach,
zaciemniając, przemilczając lub przeinaczając wiele tajnych
rozgrywek doby napoleońskiej (niezręcznie było im chwalić
się za Burbonów swoją walką z wrogami Napoleona — na
przykład Savary prawie w ogóle nie wspomniał o swej prawej
ręce, Schulmeistrze) — powyższa oficjalna relacja już na
pierwszy rzut oka budzi nieufność tyloma „szczęśliwymi
trafami" (karteczka wskakująca pod dywan) i naiwnościami
(zdrajca podpisujący się pierwszą literą swego nazwiska!), że
można ją spokojnie między bajki włożyć i zadać sobie pytanie:
co próbowano za jej pomocą ukryć?
Odpowiedzi na to pytanie udziela zawartość dossier nu­
mer F - 7 6575 paryskiego Archiwum Narodowego i opisy
prasowe procesu szpiegów, który — jak podała „Gazette de
F r a n c e " — rozpoczął się 13 kwietnia 1812 roku. Otóż
Wustingera nie postawiono w stan oskarżenia, a tylko uczy­
niono zeń świadka (!), podając jako motyw tej decyzji, że jest
on obcokrajowcem! Nie przeszkodziło to jednak prokurato­
rowi generalnemu, panu Legoux, oskarżyć zaocznie... Czer­
nyszewa, tak jakby ten był Francuzem! *
Był to jednak drobiazg w porównaniu z wyrokiem. Mi¬
chela, który przyznał się do dziesięcioletniej działalności
szpiegowskiej, skazano na śmierć i zgilotynowano. Natomiast
Sagota skazano na... dyby (na wystawienie w „ k u n i e " , rzecz
rodem ze średniowiecza!) i... grzywnę, zaś Salmona i M o -
sésa — proszę o uwagę — u n i e w i n n i o n o ! Uniewin­
niono szpiegów militarnych, zdrajców ojczyzny, pracowników
ministerstwa wojny, na dwa miesiące przed rozpoczęciem
wojny z Rosją, to jest w dobie, kiedy Savary bez gadania
stawiał pod ścianę szewców śpiewających po pijanemu anty¬
napoleońskie kuplety!!!
T e r a z już możemy zrekonstruować ten klombik z zatru­
tego ogrodu Amora. Michel był starym szpiegiem, współpra­
cującym jeszcze z braćmi Simon i z „Paryskim Przyjacielem".
Kontrwywiad francuski dobrze o tym wiedział i „hodował"
go sobie na dużą grę. T ę dużą grę rozpoczął obrotny gość,
„le beau T c h e r n i t c h e f f " , szukając kontaktów szpiegowskich
pod pozorem szukania nauczycieli i próbując wykorzystywać
w tym celu swe kochanki. Od nich się o tym dowiedziano
i pozwolono mu dalej zachwycać je tężyzną stepowego samca,
a w zamian brać od nich podsunięte bzdury; jednocześnie
napuszczono go na Michela. Salmon i Mosés pilnowali, by
przez ręce introligatora nie przechodziły autentyczne doku­
menty, lecz tylko takie, w których stan Wielkiej Armii był
„bardzo zaniżony". Wustinger też zapewne miał w tym blefie

* Ambasador rosyjski w P a r y ż u , Kurakin, złożył w związku z tym ostry protest.


swój udział. Czernyszewowi pozwolono wywieźć te wszystkie
dezinformacje do domu, bo przecież o to właśnie chodziło.
1 to już wszystko z tego rozdania piątej rundy. Bonaparte,
spotkawszy na swej drodze drugiego zapatrzonego w lustro
rosyjskiego „chłystka", powtórzył numer z Dołgorukim
i z carskiego asa pik uczynił bezwartościową blotkę.
Czas przejść do rewanżu wywiadu francuskiego za wysiłki
Petersburga. Dwie najbliższe granic Rosji centrale napoleoń­
skiej służby wywiadowczej ukierunkowanej na wschód znaj­
dowały się w poselstwach w Sztokholmie i w Warszawie.
Napoleon wysyłając Bignona do Warszawy dał mu ustne
rozporządzenia dotyczące szpiegostwa antyrosyjskiego, uści­
ślone później w tajnej instrukcji ministerialnej, a także wska­
zał mu „skrzynkę kontaktową" z agentami francuskimi w P e ­
tersburgu. Był nią... nasz stary znajomy, niezmordowany
książę Sapieha, którego przyjaciółka święciła od kilku lat
teatralne, seksualne i wywiadowcze triumfy nad Newą. Duet
Sapieha-Bignon „rozwinął niebawem własny wywiad agen­
cyjny w dużym stylu" (Kukieł).
Rzecz prosta nie znamy większości francuskich agentów
działających w Rosji i na pograniczu. Bardzo dobrą robotę
wykonywało trzech: Thiard (pracownik paryskiego minister­
stwa spraw zagranicznych), Bellefroid (podprefekt w T y k o ­
cinie) i generał Jan Henry-Wołodkowicz. Sprawna i wydajna
okazała się też mała agencja wywiadowcza zorganizowana
w zarządzie dóbr Czartoryskich w Terespolu — wyzyskiwano
tam rosyjskie kursy oficjalistów książęcych.
Współpracującym ściśle z Francuzami wywiadem polskim
kierował najpierw szef sztabu armii Księstwa Warszawskiego,
generał Fiszer, a następnie generalny inspektor kawalerii,
generał Rożniecki. Jego raporty oraz zdobyte dokumenty
rosyjskie Napoleon analizował osobiście, przy pomocy mi­
nistra spraw zagranicznych, Mareta, oraz specjalnego urzęd­
nika znającego dobrze Rosję i język rosyjski, Lelorgne
d'Ideville'a. Rożniecki osiągnął spore sukcesy, udało mu się
nawet skaptować konfidentów w wojsku rosyjskim, nie wyłą­
czając sztabów, jednakże nie zdołał on przed wybuchem
wojny uzyskać pełnego rozeznania w składzie bojowym armii
carskiej. Zrobił to ktoś inny — francuski przedstawiciel
w Petersburgu, Lauriston. Udało mu się kupić nie tylko
szczegółowe informacje o liczebności i rozmieszczeniu wojsk
rosyjskich, lecz także drukarskie matryce rosyjskich map
wojskowych!
Rosjanie nie pozostawali Francuzom dłużni. Kupowali we
F r a n c j i i w całej Europie kogo tylko się dało; rosyjski oficer
Figner (sławny partyzant w wojnie 1812 roku ) w przebraniu
Włocha wkręcił się do armii francuskiej i zyskał nawet
zaufanie generała Rappa... Można by tak długo. Nie warto.
Ciężkie, nieprzeniknione kotary sekretów kryją i kryć będą
zawsze przebieg tej rundy cesarskiego pokera. I dlatego
trzeba ją uznać za nierozstrzygniętą. W pokerze nie zawsze
i nie każda partia kończy się czyimś zwycięstwem. T a j e m ­
nice — połóżcie je na szalach wagi — ważą tyle samo.
A zatruty ogród Amora? Nie uwierzysz, Czytelniku, kiedy
powiem, że zagłębiły się w jego chaszcze nawet te dwie,
z którymi obaj partnerzy spędzali największą ilość nocy
podczas gry.
Małżonka Napoleona, Józefina de Beauharnais, od chwili
ślubu z „bogiem w o j n y " była na stałym żołdzie Fouchégo
i sprzedawała mu nawet listy od męża. Jest to fakt bezsporny.
Dlaczego to robiła? Dla łaszków i biżuterii, których wciąż jej
było mało, chociaż Bonaparte wydawał na nią krocie (jej
haftowana złotem i wyszywana kamieniami suknia korona­
cyjna kosztowała dziewięciokrotnie drożej niż wspaniała ko­
rona cesarza!), a potem ze strachu przed rozwodem, który
nieuchronnie się zbliżał. F o u c h é donosił jej o tajnych kom­
binacjach Bonapartego w tej sprawie, nie dodając oczywiście,
że sam jest motorem tych kombinacji.
Powiecie: przecież F o u c h é był Francuzem! Zapomnieli­
ście, jakimi pseudonimami oznaczył tego swojego agenta wy­
wiad rosyjski. Współpraca „Nataszy" z Józefiną to okropny
wrzód na legendzie napoleońskiej.
Z kolei wieloletnia (przez cały czas trwania cesarskiego
pokera) nałożnica Aleksandra, Maria z Czetwertyńskich Na¬
ryszkina, była płatnym szpiegiem Metternicha. Nie można
w to wątpić, odkrył ten fakt jeden z nielicznych — jak już
wspomniałem — historyków, którzy mieli dostęp do tajnych
archiwów Romanowych i jedyny, który miał dostęp do
archiwum najtajniejszego: Wielki Książę Mikołaj Michaj¬
łowicz.
Powiecie znowu: przecież Metternich był Austriakiem!
Nie poinformowałem Was jeszcze, że w dobie Empire'u
prawie cały austriacki wywiad, skorumpowany przez mają­
cego tam swoich ludzi alzackiego geniusza, Karola Schul¬
meistra, pracował na rzecz Francji! Dlatego kiedy nieświadom
spraw ambasador Caulaincourt doniósł Napoleonowi o trwa­
łości romansu Aleksandra z Naryszkiną, Bonaparte odrzekł:
— Nie uwierzysz, drogi Caulaincourt, jaką wagę przy­
wiązuję do tego...
A więc w dwóch cesarskich, pierwszych sypialniach E u ­
ropy — też remis. B o to był ogród, a w przyrodzie zawsze
panuje stan równowagi.
6 RUNDA

Runda aktorów i zdrajców


(Podstawowe rozdanie w Erfurcie)

0 „ZAJĄCU, KTÓRY DOSTAŁ ŚRUTEM


W Ł E B " I OKAZAŁ SIĘ LISEM
Szpiegostwo i miłość, splecione ze sobą w piękny za­
truty bukiet, chociaż fascynujące jak kwiaty grzechu i po­
woje zła, były tylko chwastami w tej grze. Ponad nie wy­
rastały dwa drzewa polityki, z dwoma cesarskimi pniami.
One były naturą szóstej rundy pokera granego przez dwóch
mocarzy.
Obie te rundy, ta i wcześniej opisana, przesiąknięte były
tym samym jadem nienawiści, obłudy, wilczych uśmiechów
i kłamliwych zapewnień o dozgonnej przyjaźni, tym samym
cwanym aktorstwem, i jednako obfitowały w zdrady i w po­
kerowe blefy. T y l k o że w tej rundzie były to zdrady i blefy
na wyższym szczeblu, a więc bardziej brzemienne dla wyniku
całej gry.
Aleksander wrócił z Tylży do Petersburga 16 lipca 1807
roku. Czekała go tam spora niespodzianka — zamiast braw,
powszechna wrogość: mieszkańców stolicy, dworu, rządu
i nawet wojska, które nie widząc w pobliżu Francuzów
przestało się już bać i marzyć o pokoju, a zaczęło uświa­
damiać sobie, za jaką cenę pokój ten został nabyty. Traktat
tylżycki uznano za hańbę większą, niż klęski pod Austerlitz
i Friedlandem, wszelako zapewne niezbyt dobrze pamiętano
o rozmiarach tych klęsk, gdyż we wszystkich salonach nad
Newą i nad Moskwą zadawano otwarcie pytanie: jak car
mógł się zgodzić na tak parszywe warunki, pieczętujące
francuską hegemonię w Europie?! Jego małżonka, caryca
Elżbieta Aleksiejewna, szukała wytłumaczenia w... hipnozie:
„Bonaparte wydaje mi się rozpustnym uwodzicielem,
który prośbą i groźbą zniewala wszystkie piękności, by padły
w jego ramiona. Rosja, jako najcnotliwsza, opierała się dość
długo, lecz i ona uległa, podobnie jak i inne, urokowi i sile
cesarza. Włada on jakimiś tajemniczymi fluidami, które stale
z niego promieniują. Pragnęłabym wiedzieć, co za moc
czarnoksięską ma B o n a p a r t e . . . " (z listu do matki).
A Aleksander Puszkin, jakby wtórując jej, napisze później:

„Taki był, kiedy z równin Austcrlitzu hufiec


Północy przed prawicą jego musiał uciec.
I po raz pierwszy zbiegli w popłochu Rosjanie.
T a k i był, gdy z traktatem triumfalnym swoim
I z hańbą, i z pokojem
Przed młodym carem w Tylży s t a n i e " . *

Największe rozgoryczenie przeciwko „ohydnej zdradzie


w T y l ż y " panowało w otoczeniu matki Aleksandra, carycy¬
-wdowy Marii Fiodorowny. J e j rezydencja w Pawłowsku
stała się tubą przekleństw i matecznikiem wrzenia sięgają­
cego znamion buntu. Mówiono tam ze zgrozą, że jeszcze
nigdy w swej historii Matuszka Rosja, piękna prawosławna
Rosja Piotra Wielkiego i Katarzyny, nie została tak upodlona.

* Wiersz napisany za panowania Aleksandra, w roku 1 8 2 3 . Carska cenzura nic


mogła oczywiście przepuścić go w tym brzmieniu, toteż przez dziesiątki lat drukowano
fałszywie: „I z hańbą lub z pokojem". Po raz pierwszy tekst autentyczny ujrzał farbę
drukarską dopiero po Rewolucji Październikowej.
A dlaczego? Dlatego, że car „padł do nóg zwycięzcy i zbratał
się z n i m " ! T a j n e rozkazy z Pawłowska sprawiły ten cud, że
do episkopatu rosyjskiego nie dotarło odwołanie sławetnego
ukazu Świętego Synodu i na carskiego „ b r a t a " dalej sypały
się spod cerkiewnych ikon epitety takie, jak „burzyciel świa­
t a " , „odszczepieniec", „antychryst" oraz „obrońca muzuł­
manów i Ż y d ó w " .
Niewielu miał w tym czasie Aleksander obrońców. N a ­
leżała do nich żona, Elżbieta Aleksiejewna, młoda, piękna,
romantyczna marzycielka, zawsze skromnie ubrana, z wiją­
cymi się na ramionach splotami jasnopopielatych włosów,
z wieczną melancholią w wypłakanych lazurowych oczach,
dziwna, smutna władczyni, inna od innych na tronie, wsłu­
chana przez całe życie „w czystą pieśń tęsknoty za szczę­
ś c i e m " , rozdarta między uczucie i szacunek dla męża-auto¬
kraty a miłość do Adama Czartoryskiego, w którego ramiona
Aleksander wepchnął ją brutalnie wkrótce po ślubie, by mieć
wolne ręce do obłapywania swego haremu. Jakby nie wiedząc,
że w tych trudnych chwilach małżonek codziennie czerpie
pocieszenie z objęć poetki nocy-Naryszkiny, napisała wów­
czas do swej matki, margrabiny badeńskiej, list, który
warto zacytować, gdyż dobrze przedstawia on nastroje pa­
nujące późnym latem 1807 roku w Petersburgu, Pawłowsku
i w całej Rosji:
„Pod wpływem bezgranicznej miłości własnej, która
ją skłaniała, aby przy każdej sposobności schlebiać opinii
publicznej, oraz dla poklasku — cesarzowa Maria pierwsza
daje przykład niezadowolenia i głośno występuje przeciwko
polityce swego syna; stara się upokorzyć tych wszystkich,
którzy czynni byli w zakończeniu wojny, jak na przykład
księcia Łobanowa, którego nazwisko powtarzają nawet ga­
zety. Cesarzowa wreszcie, która jako matka powinna przecież
bronić swego syna, staje jakby na czele jakiejś frondy; wszy­
scy niezadowoleni grupują się wokół niej i wynoszą jej osobę
pod niebiosa. J e j dwór nigdy nie był tak liczny jak w tym
roku, nigdy nie ściągała tylu ludzi do Pawłowska. Nie mam
słów, aby wyrazić, do jakiego stopnia mnie to oburza. Czyż
w takiej chwili jak obecna, wiedząc dobrze, jak dalece
wszyscy są rozjątrzeni przeciwko cesarzowi, wolno jej wy­
różniać i pochlebiać tym, którzy najgłośniej krzyczą? Wydaje
mi się, jakby ten dobry cesarz, a z pewnością najlepszy
z całej rodziny, zdradzany był i wydany na pastwę losu przez
swoich najbliższych. Im bardziej jego położenie staje się
przykre, tym mocniej mnie to boli, do tego stopnia, że
mogłabym może być nawet niesprawiedliwa wobec tych,
którzy go nie szczędzą...".
Bóg jeden wie, za co płaciła temu „dobremu cesarzowi"
takim przywiązaniem, on na pewno nie potrzebował go — było
mu obojętne. Potrzebował — on, aktor samotny na głuchych
posadzkach Pałacu Zimowego, z odwróconą plecami i sarka­
jącą publicznością — kupić sobie jeszcze raz tę publiczność.
Nie po temu, żeby ją kochał szczerze — w głębi serca gar­
dził nią, tak jak Napoleon; obaj wyczytali w pismach Frydery­
ka Wielkiego: „Publiczność to zwierzę, które widzi wszystko,
słyszy wszystko i rozgłasza wszystko, co widziało i słyszało.
Obserwujący władców dworzanie robią codziennie spostrze­
żenia, toteż władcy są bardziej niż inni ludzie wystawieni
na obmowę, są jak gwiazdy, na które cała gromada astro­
nomów kieruje swoje lunety". Gardził nią, bo sfrancuszczo¬
ny przez babkę, wyedukowany przez Laharpe'a francuską lite­
raturą, czytał także wydane w roku 1803 „Pensées, maximes et
anecdotes" Nicolasa Chamforta, a w nich: „Publiczność,
publiczność, iluż trzeba głupców, by stworzyć publiczność!".
Ale chciał kupić tych głupców, albowiem w atmosferze
powszechnej dezaprobaty nie potrafił precyzyjnie grać swo­
jego pokera z „ b r a t e m " .
Kłopot polegał na tym, że nie mógł tego zrobić. Owszem,
nienawidził Napoleona tak jak i oni. Nienawidził go zawsze,
a od Tylży w szczególności, gdyż tam Korsykanin wyświad­
czył mu łaskę — pokonanego obdarował na powrót wiel­
kością, chociaż mógł rozdeptać. Austriacki poeta, pisarz
i dziennikarz, Karl K r a u s , napisał to, co mędrcy wiedzieli
od prawieków: „Prędzej wybaczy ci ktoś podłość, której się
wobec ciebie dopuścił, niż dobrodziejstwo, którego od ciebie
doznał". Nie on zresztą pierwszy to sformułował, znano tę
maksymę już za czasów Aleksandra — znowu Chamfort się
kłania: „Bóg zalecił wybaczać zniewagi, ale nie nakazał
wybaczać dobrodziejstw".
Car ani przez chwilę nie zamierzał wybaczyć, ale musiał
udawać przyjaźń, bo wciąż liczył na to, że Bonaparte pozwoli
mu dokonać rozbioru T u r c j i . Dlatego przed pierwszym
francuskim posłem po T y l ż y , nie cierpianym przez peter­
sburską socjetę generałem Savarym, rozwinął pawi ogon
swego czaru:
— Cesarz Napoleon dał mi w Tylży dowody przywią­
zania, których nigdy nie zapomnę. Im dłużej o tym myślę,
tym bardziej czuję się szczęśliwy, że go poznałem. Cóż to za
niezwykły człowiek!...
Ale przecież nie mógł tłumaczyć na prawo i lewo,
że puszcza dymne zasłony, że stara się omamić francu­
skiego wysłannika i jego pana po to, by lepiej ukryć swą
nienawiść i swe kiełkujące na dnie duszy dalekosiężne
plany. Wiedział, że Savary jest szefem francuskiego T a j ­
nego Gabinetu, i że mury wszystkich pałaców rządowych
na świecie mają wzrok i słuch. Nie mógł więc, chociaż prag­
nął, kupić natychmiast swej obrażonej publiczności. T a zaś
brała wszystko tak, jak widziała, i obrażała się coraz bar­
dziej, bo widziała, że car obsypuje zaszczytami i orderami,
zaprasza do siebie, komplementuje i faworyzuje „mordercę
z Vincennes".*
Miarka przebrała się, gdy Aleksander rozkazał otworzyć
zamknięte przed Savarym podwoje petersburskich salonów.
N a biurku imperatora pojawiły się anonimy, których autorzy
przypomnieli mu raz jeszcze los jego ojca. Znowu zastoso­
wano groźbę „azjatyckiego r e m e d i u m " , by uratować honor
R o s j i , chociaż — jak zauważył T a r l e — nie tyle chodziło
tu o honor, ile o kieszeń: narzucona Rosji przez Bonapartego
Blokada Kontynentalna zdruzgotała nogi handlowi i w ogóle
całej gospodarce rosyjskiej.
I znowu ten straszak podziałał skutecznie. Aleksander
zmitygowal nieco swe awanse względem Savary'ego, a za-

* Savary w roku 1804 kierował egzekucją skazanego za spisek przeciwko Francji


i rozstrzelanego w fosie zamku Vinccnnes księcia d'Enghien.
razem rozpoczął pierwsze rozdanie tej rundy. W Tylży R o ­
sja zobowiązała się pośredniczyć w układach między An­
glią a Francją, i w przypadku, gdyby Albion się na te
układy nie zgodził — zerwać z nim. Gabinet londyński,
co było do przewidzenia, w ogóle nie chciał na ten te­
mat dyskutować i doszło do zerwania. Oficjalnie. Nieofi­
cjalnie — tajny wysłannik cara zawiózł do Londynu za­
pewnienie o trwałej przyjaźni między Rosją a Wielką Bry­
tanią, przyjaźni, którą chwilowo trzeba ukrywać przed wspól­
nym wrogiem.
Nie udało się ukryć. Savary był zbyt wytrawnym wywia­
dowcą i nie przykleił się do lepu słodkich słów i uśmiechów,
a szpiedzy francuscy w Petersburgu i w Londynie mieli zbyt
dobre kontakty. Już 24 stycznia 1808 roku Napoleon dowie­
dział się o wszystkim i zrozumiał, że gra będzie trudniejsza
niż myślał. Zaczął mu świtać w głowie pewien plan...
Wyprzedziliśmy bieg wydarzeń i musimy się cofnąć, by
poznać pierwsze figury karciane obu partnerów: akredyto­
wanych już od kilku miesięcy nad Newą i nad Sekwaną
ambasadorów — Caulaincourta i Tołstoja.
Markiz Armand Augustyn Ludwik de Caulaincourt
( 1 7 7 3 — 1 8 2 7 ) pochodził ze starej rodziny pikardyjskiej i miał
mnóstwo zalet. Był to wielki pan, o wytwornej postawie,
wspaniałych manierach i urzekającej urodzie, człowiek z to­
warzystwa, świetny „causeur" i elegant. Patrząc na niego
chciałoby się rzec, że uroda nie jest jeszcze największą
wadą mężczyzny, gdyż istnieje także głupota. Uważał się za
doświadczonego dyplomatę, co pozostaje w harmonijnym
związku ze spostrzeżeniem Oscara Wilde'a, iż „własną głu­
potę ludzie zwykle nazywają doświadczeniem".
Na swoje nieszczęście za doświadczonego uważał go
również Napoleon i było to jednym z największych głupstw
popełnionych przez tego wytrawnego znawcę ludzi i mi­
strza w polityce personalnej. Bonaparte sam tłumaczył
„ K s i ę c i a " na francuski i zawsze starał się stosować do
przykazań z rozdziału X X I I „O ministrach". Naczelne prze­
słanie Machiavellego z tego rozdziału brzmiało : „Lecz
w jaki sposób książę poznać się może na wartości mini-
stra? Oto sposób jeden, niezawodny. Zwróć uwagę na to,
czy nie zajmuje się on więcej sprawami własnymi niż spra­
wami państwa; jeśli w swym postępowaniu dba on o własną
tylko korzyść, to nie może być dobrym doradcą i nie zasłu­
guje na z a u f a n i e " . *
Caulaincourt właśnie nie zasługiwał na zaufanie, gdyż
przez wiele lat swej działalności w charakterze oficera, posła,
ambasadora i w końcu ministra spraw zagranicznych Francji
był złym doradcą — przez cały ten czas doradzał swemu panu
wszystko, co było korzystne dla Aleksandra, a Napoleon nie
zwrócił na to uwagi, przynajmniej nie w takim stopniu,
w jakim powinien był to uczynić. Caulaincourt po prostu
zakochał się w carze (co świadczy, że i Aleksander był
niezgorszym czarodziejem — nie udało mu się omotać S a -
vary'ego, ale sztuka wyszła z Caulaincourtem) i stał się już
nie rusofilem, ale carofilem. Nawet w roku 1812, gdy wojna
była nieuchronna, a buta cara rosła z dnia na dzień, „mar­
grabia de Caulaincourt, oczarowany szlachetnością charak­
teru samodzierżcy i okazywanym mu zaufaniem, wstrzymy­
wał jeszcze gromy w ręku swego p a n a " (Potocka).
Caulaincourt po raz pierwszy posłował do Petersburga
w roku 1 8 0 1 , będąc zaledwie pułkownikiem strzelców. W y ­
słany jako ambasador w roku 1807 (był już wtedy generałem
i Wielkim Koniuszym Cesarstwa) z miejsca zadurzył się
w carze i zaczął się zachowywać jak nieśmiała nastolatka
w obecności uwielbianego gwiazdora filmowego. Aleksander
natychmiat dostrzegł mierność tej kreatury i mając ją w ręku,
a chcąc utrzymać jak najdłużej, skąpał w deszczu zaszczytów,
odznaczeń, uprzejmości i nawet intymności, dopuścił nie­
mal do grona rodzinnego i prawie dosłownie „nosił na
rękach". Caulaincourt — ambasador największego mocar­
stwa ówczesnego świata — czuł się przez cały czas jak owa
nastolatka przed pierwszym pocałunkiem od słynnego aman­
ta. Chociaż na zewnątrz pełen przepychu i dostojeństw,
chorował wciąż na brak swobody i naturalności, co było
widać; wnikliwy obserwator mógłby stanąć obok, by pod-

* Tłumaczenie W i n c e n t e g o Rzymowskiego
Aktorki francuskie użyte przez Napoleona do gry przeciw Aleksandrowi:
Bourgoin (u góry po lewej) i George (po prawej oraz u dołu, na miedziorycie
Leroya).
U góry: dwaj kolejni ministrowie francuskiej policji, zdrajca Fouche (po
U góry: car Aleksander (litografia Mintera) i jego główna nałożnica, księżna lewej) i Savary, uprzednio szef kontrwywiadu. U dołu: naczelny intendent
Naryszkina (portret Stroely'ego). U dołu: ambasador Francji w Peters­ armii francuskiej, zdrajca Daru (po lewej) i as wywiadu rosyjskiego, „piękny
burgu, Caulaincourt (po lewej) i napoleoński „agent nr 1 " , Schulmeister. Czernyszew"
U góry: zjazd monarchów w Erfurcie (sztych wg obrazu N . Gosse'a) —
w centrum, poza stołem, francuski minister spraw zagranicznych, zdrajca
Talleyrand; na pierwszym planie Napoleon (lekko po prawej od środka)
i car Aleksander (skrajnie po prawej, trzyma się pod bok). U dołu: N a ­
poleon w weimarskiej rozmowie z Goethem i Wielandem (sztych z epoki).
U góry: car Aleksander (sztych Bolta) i jego siostra-kochanka, Katarzyna
Pawlowna (miniatura Bennera). U dołu: brat Napoleona, król Westfalii,
Hieronim Bonaparte (sztych L. Buchhorna) i cesarzowa Józefina mdlejąca
gdy Napoleon oznajmił jej, że muszą wziąć rozwód (sztych Bosselmana
wg obrazu Chasselata).
U góry: Napoleon na czele Wielkiej Armii (obraz Meissoniera). U dołu:
U góry: Napoleon w Smoleńsku (sztych Bosselmana wg obrazu Chasselata).
walka Francuzów z kozakami podczas kampanii moskiewskiej 1812 roku
U dołu: cesarz pokazuje wojsku portret syna przed bitwą pod Borodino
(litografia Heidecka).
(litografia H . Bellangego).
trzymać pana ambasadora, kiedy ten potknie się o własne
buty. T a k i m wnikliwym obserwatorem był poseł Sardynii,
Józef de Maistre:
„Bardzo mnie bawi obserwowanie Caulaincourta. Jest
dobrze urodzony i pyszni się tym, reprezentuje monarchę,
który trzęsie światem, ma coś sześć czy siedem tysięcy
franków renty, wszędzie się pcha, a jednak — mimo że kapie
od złotych haftów — ma minę głupią i sztywny jest, jakby kij
połknął. Nie mylą się ci, którzy mówią, że wygląda jak
«Ninetka na balu dworskim». T e n człowiek, który przecież
mógł wszystko zrobić, co chciał, jąkał się wobec prawdziwej
dostojności, co mnie niejednokrotnie uderzało, i to od mo­
mentu rozpoczęcia się tragedii".
Tragedia polegała tu na zadziwiającej ślepocie Napoleona.
M i m o że Caulaincourt ordynarnie „podkładał s i ę " carowi
i nawet dokonywał posunięć dyplomatycznych sprzecznych
z instrukcjami Paryża, mimo że Bonaparte dostrzegał pewne
objawy carofilstwa swego dyplomaty — nie usunął go ze
stanowiska, wprost przeciwnie, mianował nawet księciem
Vicenzy. B y ć może uważał, że mając w Petersburgu jako
ambasadora „przyjaciela Aleksandra" (tak nazywano Caula­
incourta), lepiej usposobi cara, łatwiej go omami, lecz nie
ulega wątpliwości, że się pomylił.
Kosztowało go to drogo, nie tylko w grze, ale i w pie­
niądzach. Chciał, by jego ambasada w stolicy „ b r a t a " pro­
wadziła się okazale, a Caulaincourt pod różnymi pozorami
doił ze skarbca francuskiego olbrzymie sumy i potem puszył
się w Pałacu Zimowym swymi dochodami. Ciekawe światło
rzuca na ten profil szóstej rundy dość rzadki dziewiętna­
stowieczny druk w moim księgozbiorze napoleońskim —
wspomnienia baronowej de Reiset, obracającej się na peters­
burskim jarmarku dworskim przez cały czas działalności
Caulaincourta.
Czy Caulaincourt był podobnym zdrajcą jak Talleyrand?
T a k , dojdziemy jeszcze do tego. Czy był również carskim
szpiegiem? Istnieje taka hipoteza, ale chociaż sam wysunąłem
i starałem się udowodnić hipotezy o szpiegowskiej działal­
ności panien Bourgoin i George oraz „wykiwaniu" Czerny-

7 — Cesarski poker
szewa, udowadniania tej nie podjąłbym się. Istnieje za mało
przesłanek (nie mówiąc już o braku dowodów) i nie przeko­
nują mnie nawet podkreślone przez Georgesa Lefebvre'a
w jego dziele zażyle stosunki łączące Caulaincourta z szefem
(przed Czernyszewem) rosyjskiej siatki wywiadowczej w Pa­
ryżu, Nesselrodem. Nesselrode co prawda napisał szyfrem
(w tym szyfrze „ L u d w i k a " oznaczała Aleksandra) do swej
centrali, że Caulaincourt robi wszystko, by „odwdzięczyć się
za zaufanie, jakim obdarzyła go L u d w i k a " , lecz to jeszcze
o niczym nie świadczy.*
Maurycy Paléologue, ambasador Francji w Petersburgu
przed Rewolucją Październikową, tak scharakteryzował swe­
go poprzednika sprzed stu lat: „Duszę miał tylko na pozór
szlachetną, w rzeczywistości zaś była to natura niespokojna,
z wisielczym humorem, mętnym sumieniem i słabą wolą.
Krętacz pierwszej klasy: operuje sofizmatami, będąc skłon­
nym do kompromisów i wszelakich konszachtów".
Dwulicowe działanie Caulaincourta przejawiło się, i to
w sposób jaskrawy, już w pierwszych tygodniach jego dzia­
łalności w Petersburgu — w sprawie tureckiej. Aleksander
bez przerwy powracał do tego tematu, mając apetyt przede
wszystkim na turecką Mołdawię i Wołoszczyznę. Ambasador
poinformował go, że za cenę tych dwóch terytoriów Francja
zażąda Śląska i dodał od razu „w zaufaniu", że Napoleon
pragnie uczynić ze Śląska francuską forpocztę militarną na
wschodzie, wspierającą Polskę, co ogromnie wzburzyło cara.
Za o wiele mniejsze sprawki wielu monarchów skracało
swych ambasadorów o głowę.
Zupełnie innym człowiekiem był generał hrabia Piotr
Aleksandrowicz Tołstoj ( 1 7 6 9 — 1 8 4 4 ) , brat wielkiego mar­
szałka dworu carskiego, Mikołaja Tołstoja, antyliberał, czo­
łowy reprezentant najbardziej reakcyjnych kół rosyjskich,

* Jak można dostać po rękach w takiej sprawie świadczy casus tych historyków
(Bailleu, M a r t e n s , A r n d t ) , którzy w początkach naszego stulecia, korzystając z m a t e ­
riałów archiwalnych biblioteki T h i e r , zarzucili Caulaincourtowi najzwyczajniejszą
zdradę, dokonaną w roku 1813 przy zawieraniu rozejmu w Pleiswitz. Inni historycy
(m.in. wielki Masson) odtrącili te zarzuty, wykazując (moim zdaniem nie w pełni
przekonywająco), iż oskarżyciele tendencyjnie zinterpretowali treść dokumentów.
wróg Czartoryskiego, a sojusznik Dołgorukiego. Ale nie
był to człowiek tego samego pokroju, co „un fréliquet"
Dołgoruki i dlatego świetnie nadawał się na ambasadora
w Paryżu. T o ł s t o j nienawidził Napoleona (z pewnością
głównie dlatego, że uczestniczył we wszystkich kampaniach,
w których „bóg w o j n y " przetrzepał carskiej armii skórę)
i nie uległ mu na swej placówce. A Napoleon zastosował
identyczne metody, co Aleksander: piękne słówka na każdym
kroku, czarujące uśmiechy, pochlebstwa, podarunki, obiet­
nice, olśnienia. I te reprezentacje, te „expositions", te „ma¬
nifestations de la grandeur" — w Tuileriach wystawiono
wspaniałe podarunki, które car przysłał swemu „ b r a t u " przez
Tołstoja.
T o ł s t o j nie dał się rozkochać ani nawet odrzeć z jednego
łutu nienawiści do „uzurpatora". Uprzejmy — lecz chłodny,
pełen szacunku — ale i swobody, grzeczny — a jednak
stanowczy, czujny i nie dający się wyprowadzić w pole,
szybko zorientował się, co w trawie piszczy. Jego zasad­
niczy raport, który pozbawił Aleksandra złudzeń co do
T u r c j i , zawierał sformułowania ostre jak klinga orientalnej
szabli:
„Plany Bonapartego w stosunku do nas są jasne. Chce
zrobić z nas państwo azjatyckie, odepchnąć poza dawne
granice. Pragnie również oddalić nasze wojska od Konstan­
tynopola i, żeby to wszystko pięknie wyglądało, proponuje
wyprawę na Szwecję. Resztę naszych wojsk rad by skierować
na dalekie wyprawy do Persji i I n d i i . . . " .
Z tą Szwecją, Persją i Indiami to była prawda, tylko nie
w tej kolejności. Istotne było to, że Tołstoj rozszyfrował cel
licytacji Bonapartego i wziął sobie za credo słowa, które
usłyszał na temat Korsykanina od Metternicha, ówczesnego
przedstawiciela Austrii w Paryżu:
— Niechaj mu się wydaje, że nas wystrychnął na dud­
ków, ale nie będziemy nimi. Przyjdzie i dla nas dzień,
w którym zakończy się ten stan rzeczy, bo to wszystko jest
wbrew naturze i cywilizacji!
Książka to nie magnetofon i dlatego nie mogą Państwo
usłyszeć, jak pięknie zabrzmiały te szlachetne słowa w ustach
takiego miłośnika natury i obrońcy cywilizacji, jakim był
książę Klemens Lothar Metternich. Pojęcia człowiek nie ma,
dlaczego jego sojusznik i kumpel od antyliberalnej krucjaty,
lord Palmerston, nazwał go „największym łobuzem w całej
Europie".
T e r a z już możemy powrócić do dnia 24 stycznia 1808
roku, kiedy to rozmowa z Savarym uświadomiła Napo­
leonowi knowania „sprzymierzeńców" i kiedy to powstał
w jego głowie chytry plan — plan skierowania rosyjskiej
armii dokądkolwiek, byle tylko odwróciła się plecami od
Paryża i granic Polski. Postanowił powtórzyć pierwszą rundę
cesarskiego pokera. T a k jest — miraż indyjski!
J u ż 2 lutego zasiadł do biurka i napisał do „brata"
dwa listy. Jeden króciuteńki, anonsujący wysłanie w po­
darunku dzieła naukowego Instytutu Kairskiego. Drugi
bardzo obszerny, pełen dytyrambów i napuszonych sfor­
mułowań, w którym wyłożył swój projekt dotarcia nad
Ganges przez Konstantynopol i Kaukaz, dając do zrozu­
mienia, że w następstwie podział T u r c j i nie byłby wyklu­
czony, i kończąc słowami: „Wzniesiemy się ponad prze­
szkody. Obowiązkiem naszym jest pomagać przeznaczeniu
naszą polityką i iść tam, gdzie nas nieuchronny bieg wy­
padków wiedzie. W tych ostatnich słowach całą moją duszę
Waszej Cesarskiej Mości odsłaniam. Dzieło Tylży ustali losy
świata".
Żeby podniecić skuteczniej, tego samego dnia Bonaparte
zaprosił Tołstoja na polowanie i galopując obok niego,
przekrzykiwał lodowaty wiatr:
— Że Aleksandrowi Wielkiemu czy Tamerlanowi nie
powiodły się plany, to jeszcze nie dowód, że dzieło jest
niewykonalne. M y to zrobimy lepiej niż tamci dwaj. Przede
wszystkim należy dojść do Eufratu, a gdy już osiągniemy
brzegi tej rzeki, nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy
nie zdobyć Indii!
Kiedy wspomniany list przyszedł do Petersburga, Alek­
sander chwycił Caulaincourta w objęcia (często to robił)
i krzyknął:
— T o są wielkie sprawy! Oto wielki człowiek! Poznaję
styl T y l ż y ! Pański władca może liczyć na mnie, bo ja się nic
a nic nie zmieniłem.
Zdarzyło się „Talmie P ó ł n o c y " powiedzieć prawdę —
owszem, nic a nic się nie zmienił. Wciąż był tym samym
doskonałym komediantem. Wiedział, że propozycja Bona ¬partego to blef, mający związa
dział jeszcze, na co to „ b r a t u " potrzebne), a gdy do tego
rozmowy Rumiancewa z Caulaincourtem na temat przeła­
mania tureckiego rogalika nic nie dały, odpowiedział słodko
w liście z 13 marca:

„Monsieur mon frére. List Waszej Cesarskiej Mości


przypomniał mi chwile w T y l ż y , których wspomnienie po­
zostanie mi na zawsze drogim. W chwili, kiedy czytałem
T w o j e słowa, zdawało mi się, że znowu spędzamy wspólnie
minione godziny. Odczuwałem to nad wyraz radośnie. Za­
mierzenia Waszej Cesarskiej Mości uważam za równie wiel­
kie, jak słuszne. Jedynie tak wielki geniusz może powziąć tak
rozległe plany. Pewny też jestem, że ów geniusz plany te
wykona..."
Cytuję tę korespondencję dlatego, że ta zabawa we wza­
jemną ciuciubabkę była naprawdę zabawna, i mniemam, że
i Państwu uprecyzyjniła pojęcia o stosunkach międzynaro­
dowych. Car pisząc powyższy list wiedział, że nie będzie
wykonywał żadnych „słusznych zamierzeń" na drodze do
Indii, albowiem już w lutym jego wojska ustawiły sobie
drogowskazy na Szwecję, z zamiarem wydarcia jej teryto­
rium Finlandii. T o t e ż w duchu śmiał się pewnie, że robi
durnia ze swego druha, którego wspomnienie „pozostanie
mu na zawsze d r o g i m " . Ale śmiał się krótko.
Nie zdążył jeszcze minąć ten sam miesiąc, luty 1808
roku, gdy nad Newę dotarła alarmująca wieść: armia fran­
cuska zajęła nadgraniczne twierdze z obu krańców Pirenejów
i prze w interior Hiszpanii! W kwietniu wszystko już było
jasne — Napoleon ściągnął do Bajonny hiszpańską rodzinę
królewską, zmusił ją do abdykacji i uwięził. Petersburg
zatrząsł się w posadach. Antychryst dopełnia swój europejski
worek zdobyczy!
Wieloletnia, prowadzona do końca Empire'u i zakon-
czona porażką kampania hiszpańska Napoleona uważana jest
za jedno z jego błędnych pociągnięć militarnych, a zarazem
za jego zaborczej polityki przykład najjaskrawszy. O ile
pierwszy z tych poglądów jest niewątpliwie słuszny, o tyle
z drugim nie sposób w pełni się zgodzić.
Zajadli krytycy Bonapartego mają bardzo specyficzny
rodzaj dobrej pamięci. Nie jest to przypadłość wrodzona,
raczej wyuczona. Otóż pamiętają oni najlepiej te jego słowa:
„Dobra pamięć, to potrafić zapomnieć o tym, czego nie na­
leży pamiętać". Dysponując taką dobrą pamięcią, nie chcą za
nic pamiętać, że ani jedna z prowadzonych przez cesarza
wojen nie została przez niego zaczęta, czy raczej wywoła­
na. Przykładowo: w roku 1805 ruszyły na Francję Austria
i Rosja. W roku 1806 Prusy próbowały „dać mu nauczkę".
W roku 1809 to znowu Austria wypowiedziała mu wojnę
i pierwsza chwyciła za broń, by „dać mu po mordzie". I tak
dalej.
Wspomniani krytycy żonglują faktem, że z reguły „bóg
w o j n y " pierwszy wdzierał się na terytorium przeciwnika.
A co miał robić? Czekać w Tuileries i prowadzić walkę na
Champs Elysees? Był lepszy i szybszy, i dlatego wyprzedzał.
Prawie każda z jego wojen — można tego bez trudu do­
wieść — była przy całym swym impecie do przodu działa­
niem z natury swej defensywnym, broniącym Francję. Nie
podnosił Bonaparte miecza na kraje nie próbujące zdławić
Francji. A od zdobycia Bastylii próbowała to uczynić prawie
cała Europa. M i m o to wciąż maniakalnie powtarza się bred­
nię o agresorze. Z tysięcy przykładów opinia Fredericka
Paintona, wyrażona w roku 1976 na łamach „ T i m e ' u " :
„Rewolucja Francuska i napady Napoleona na resztę Europy
położyły kres powściągliwej formie prowadzenia w o j n y " .
K t o położy kres napadom na cesarza, dokonywanym przez
bałwanów, u których brak powściągliwości w reklamowaniu
własnej niewiedzy jest wprost proporcjonalny do stopnia
owej niewiedzy?
N i e , nie jestem hagiografem Korsykanina i z kolei ja nie
„zapominam" o tym, że anektował. Ale wiecznie napasto­
wany przez ogólnoeuropejską frondę, jadącą na brytyjskich
funtach szterlingach i dowodzoną przez potomka Romano­
wów współpracującego z familiami Burbonów, Hohenzoller­
nów i Habsburgów, musiał zabezpieczać swoje państwo
buforami. Była to kwestia życia. Był to także głód mocar¬
stwowości — nie przeczę — ale kiedy napadnięto go kilka
razy i dano się pobić, rozbudzono w nim ten głód. Nie
można bezkarnie polować na tygrysa dając mu kosztować
ludzkiego mięsa.
Z hiszpańskimi Burbonami było podobnie. W ogóle Bur¬
boni rozsiani po całej Europie za wszelką cenę i wszel­
kimi środkami próbowali zamordować Napoleona lub przy­
najmniej pozbawić go władzy już od roku 1799 i przez na­
stępne piętnaście lat. Zorganizowali niezliczoną ilość spi­
sków na jego życie, często bardzo krwawych (w grudniu
1800 roku wybuch „machiny piekielnej" spowodował śmierć
kilkudziesięciu ludzi). Pistolety, sztylety, trucizna, wiatrów­
ki snajperskie etc. Ciekawe, który z krytyków agresyw­
ności Bonapartego, wiedząc, że codziennie przy wejściu
do domu czatuje na niego wściekły pies, nie chwyciłby za
lagę i nie próbował przetrącić mu grzbietu? Burboni neapo-
litariscy uczestniczyli we wszystkich niemal antynapoleoń¬
skich koalicjach, wobec czego zwalił ich z tronu i w ten
sposób zabezpieczył sobie front południowy. A front za­
chodni?
Braganzowie portugalscy i Burboni hiszpańscy „od zaw­
s z e " spiskowali po cichu z Anglikami i z kim tylko się dało
przeciw napoleońskiej Francji. I to miałby być powód do
uderzenia na nich? Można by nad tym dyskutować, ale ja
przecież podkreśliłem sam, że liczą się nie słowa, lecz
fakty, i wypada mi teraz uczciwie trzymać się tego. Proszę
bardzo:
Sterował w owym czasie polityką hiszpańską człowiek
znienawidzony przez całą Hiszpanię za uczynienie z niej
cuchnącego zamtuza. Nazywał się Manuel Alvarez Godoy
i był gwardzistą królewskim, który poprzez łóżko królo­
wej, rozpustnej Ludwiki Parmeńskiej, wkroczył na po­
dium pierwszego ministra kraju. K r ó l Karol I V ucie­
szył się, że faworyt jego połowicy zdejmuje mu z głowy
ciężar rządzenia i pozwala łowić zwierzątka. T a k potem
opisał swoje myśliwskie „panowanie" w rozmowie z Na­
poleonem:
— W zimie i w lecie polowałem zawsze do dwunastej,
potem spożywałem obiad, a potem znowu polowałem do
wieczora. Potem Emanuel (Godoy — przyp. W . Ł . ) zdawał
mi sprawę o interesach rządu i kładłem się spać. Następnego
dnia znowu polowałem, chyba że przeszkadzała mi jakaś
ceremonia (sic!).
Za swoje zasługi Godoy otrzymał tytuł Księcia Pokoju,
chociaż nie bardzo przepadał za pokojem. Zwłaszcza z Francją.
Kiedy w roku 1806 dowiedział się, że Prusy wypowiedziały
wojnę Napoleonowi, uznał, że jest to najlepsza okazja do
potraktowania Korsykanina sztychem w plecy, taki był bo­
wiem jego ulubiony sposób walki. Wydał więc proklamację
mobilizacyjną, w której ogłosił wystąpienie Hiszpanii prze­
ciw „wrogowi". Zanim mobilizacja dobiegła końca, nad
Pirenejami przefrunęły wiatry, które zjeżyły Godoyowi wło­
sy pod kapeluszem, przyniosły bowiem wiadomość, że już po
tygodniu walk armia Prus została wbita w kilka hektarów
ziemi pod Jeną i Auerstaedt. Pobiegł czym prędzej do
ambasady francuskiej i począł zapewniać, że pod mianem
„wroga" w swej proklamacji rozumiał Anglików. Przy całym
jego szczęściu, które polegało na tym, że użył pojęcia „ w r ó g "
miast konkretnego określenia, miał jednak pecha, albowiem
położył w tym manifeście nacisk na konieczność gromadze­
nia koni, nie zaś okrętów. Tłumaczenie jego więc kulało,
chyba że nosił się z zamiarem poprowadzenia szarży kawa­
lerskiej na Londyn po zamarzniętej Zatoce Biskajskiej i ka­
nale L a Manche.
Wtedy właśnie Bonaparte zrozumiał, że odtąd zawsze —
ile razy odwróci się na wschód — będzie czuł chłód metalu
nad karkiem. Postanowił zlikwidować to zagrożenie. W roku
1808 konieczność dokonania tej operacji stała się oczywista.
Austria zbroiła się forsownie do nowej wojny i jasne było, że
jeśli Hiszpania nie zostanie zawczasu unieszkodliwiona,
Francja znajdzie się między młotem a kowadłem, i bez
względu na to, kto będzie młotem, a kto kowadłem, młot
może się z kowadłem zetknąć. I to była właśnie kwestia
życia.
Należało się spieszyć i Bonaparte wydał rozkazy. T o
oczywiście tylko jedna strona medalu. Po drugiej był fakt,
że brakowało mu już wolnych tronów, a nie obsadził jeszcze
całego korsykańskiego klanu (planował przeniesienie bra­
ciszka Józefa z Neapolu do Madrytu, zaś siostry Karoliny
z Bergu do Neapolu, i tak też zrobił). Nie do mnie na­
leży wyrokowanie, która z tych stron była awersem, a która
rewersem.
I tak Francuzi znaleźli się w Hiszpanii. Byli tam przez
siedem lat. A ponieważ tam byli, to lepiej było, żeby
byli i walczyli. Chociażby dlatego, że Hiszpanie nie chcieli
ich u siebie, a króla Józefa Bonaparte uznały tylko nie­
liczne grupy. Fanatycznie religijny naród hiszpański nie
cierpiał Francuzów od czasu Rewolucji Francuskiej, kie­
dy to nad Sekwaną zlikwidowano kult Chrystusa i prze­
trzebiono księży, tym bardziej zaś nie cierpiał ich, kiedy
panoszyli się w Starej Kastylii, Andaluzji, M u r c j i , W a ­
lencji, Estramadurze i Aragonii. I chociaż Bonaparte dawno
już przywrócił katolicyzm w swym kraju, biskupi hiszpańscy
uznali, że informowanie o tym całej Hiszpanii byłoby za­
daniem zbyt męczącym. T o posunięcie bardzo się teraz
przydało — klerowi hiszpańskiemu, który dodatkowo nie­
nawidził Napoleona za zniesienie Świętej (świętej!) Inkwi­
zycji, bez trudu przychodziło w roku 1808 podniecanie
fanatyzmu tłumów hasłami o „francuskich jakobinach-wro¬
gach C h r y s t u s a " .
Francuzi zresztą sami byli sobie winni. Nie byli to już
żołnierze sprzed Austerlitz, których Bonaparte latami uczył
karności („Żołnierze! Obiecuję wam zwycięstwo, ale pod
jednym warunkiem — poszanowania ludów, które wyzwa­
lacie, poskromienia wstrętnego nawyku plądrowania, który
szerzą złoczyńcy! ...Nie ścierpię, by opryszki plugawiły
nasze sztandary! Rabusie będą rozstrzeliwani bez litości!" —
z rozkazu do armii 16 kwietnia 1796 roku). W Hiszpanii
walczyły młode zaciągi, głodne nie sławy, lecz łupów, oraz
weterani, którzy sławy mieli już dosyć, a pieniędzy i ko-
sztowności nie. Upadło morale wojska. Oto przyczyny hi­
szpańskiej wojny totalnej, będącej jedną z największych
potworności X I X wieku.
Większość ludzi, którzy obecnie coś wiedzą na temat tej
wojny, wynosi swoją wiedzę z dwóch malowideł i kilkudzie­
sięciu grafik Goyi („Los desastros de la g u e r r a " ) , przed­
stawiających okrucieństwo Francuzów, oraz z tendencyjnych
prac monograficznych, ilustrowanych tą ikonografią. T a „wie­
dząca" większość wyobraża sobie, że każdy Francuz, który
przekroczył w roku 1808 Pireneje, stawał się automatycznie
markizem de Sade. Należę do mniejszości, która wie, że
Francuzi — chociaż zabijali walczących z nimi powstańców
i grabili ludność — dalecy byli od okrucieństwa, to jest
znęcania się i torturowania. Natomiast Hiszpanie stoso­
wali masowo środki takie, jak: gotowanie żywcem (w wo­
dzie lub oleju), piłowanie żywcem, rozdzieranie żywcem
między drzewami i palenie żywcem. Dopiero w odpowiedzi
na to Francuzi zaczęli wieszać lub rozstrzeliwać niemal
każdego podejrzanego, co było posunięciem samobójczym,
albowiem do powstania przyłączyła się reszta ludności, do
tej pory nieaktywna, i odtąd była to już naprawdę „guerilla"
ogólnonarodowa, ze straszliwą eskalacją bezwzględności z obu
stron.
Francuzi nie mogli wygrać tej wojny z trzech przyczyn: bo
mieli przeciw sobie prawie cały naród; bo Hiszpanom po­
magały coraz to nowe armie angielskie; i dlatego, że „bóg
w o j n y " w tym czasie walczył nieustannie po drugiej stronie
Europy (tylko raz znalazł się w Hiszpanii osobiście i wówczas
Francuzi zwyciężali bez trudu — był to czas Somosierry),
a jego działający na Półwyspie marszałkowie byli już zmę­
czonymi bohaterami.
I to już cała prawda. Dość wulgarnie wygląda tak obce¬
sowy skrót, ale tak było — jest dość opublikowanych uczci­
wych prac na temat Hiszpanii z lat 1 8 0 8 — 1 8 1 4 , by moja
mniejszość znała tę prawdę. Fałszerze, którzy przedstawiają
to inaczej, „zapominają" poinformować swoich odbiorców,
że kiedy już Hiszpania wypędziła Bonapartych za Pireneje
i przywróciła do władzy Burbonów, ci Burboni wzięli ją
w takie obcęgi feudalnej tyranii, że zawyła z bólu i zaledwie
w rok później (1815) ten sam hiszpański naród, dowie­
dziawszy się, iż Napoleon uciekł z Elby i powrócił do Paryża,
posłał doń delegację... z błaganiem o pomoc! W delegacji tej
byli szlachcice, mieszczanie, wszelkich odcieni liberałowie
(dzisiaj część z nich nazwalibyśmy komunistami) i nawet
bohaterscy partyzanci, którzy rok wcześniej walczyli przeciw
Korsykaninowi dla Burbona, a których ten Burbon pakował
teraz do lochów (nawet sławnego M i n ę ) , bo się im zamarzyła
równość ludzi. Rok wystarczył, by pojęli, że walczyli dla
kogoś o wiele gorszego od Napoleona i dlatego przyszli do
byłego wroga prosić o ratunek.* Lecz było już za późno.
Waterloo stanowiło także ich klęskę. I to też jest prawda,
którą trzeba znać.
Ale nie po to, by głosić tę prawdę poświęciłem tyle miejsca
Hiszpanii w opisie szóstej rundy cesarskiego pokera. W mojej
relacji nic nie dzieje się przez pomyłkę lub przypadek. Rzecz
w tym, że gdyby nie wojna hiszpańska, być może nie doszłoby
w ogóle do powtórnego „spotkania olbrzymów", a więc do
ponownego i ostatniego już zasiędnięcia obydwu partnerów
przy autentycznym stole z czterema drewnianymi nogami.
Powód jest chyba wystarczający?
2 2 lipca 1808 roku na spalonej słońcem równinie Anda­
luzji poddał się Hiszpanom otoczony przez przeważające siły
korpus francuski generała Duponta. Była to kapitulacja hono­
rowa, którą Hiszpanie natychmiast zgwałcili, osadzając jeńców
na pontonach Kadyksu i wysepce Cabrera w tak potwornych
warunkach, że większość z nich nie przeżyła nawet roku. Ze
strategicznego punktu widzenia kapitulacja pod Bailen był to
drobiazg — straconych siedemnaście tysięcy żołnierzy kilku¬
settysięcznej Wielkiej Armii. Z propagandowego punktu
widzenia była to katastrofa — po raz pierwszy pokonane

* R z e c z charakterystyczna — identycznie było z podziemnymi organizacjami,


takimi jak masoneria, karbonariusze czy T u g e n d v e r e i n ( T u g e n d b u n d ) , które w dobie
E m p i r e ' u zaciekle walczyły przeciw Napoleonowi, a po jego upadku, kiedy zobaczyły,
co robi z E u r o p ą Święte Przymierze, stały się bonapartystowskie i zaczęły walczyć
o uwolnienie cesarza ze Świętej Heleny, po jego śmierci zaś o wydostanie z łap austria­
ckich i osadzenie na tronie Francji jego syna, Napoleona II.
zostało wojsko napoleońskie i Europa ujrzała, że jednak
można zwyciężać ludzi „boga w o j n y " ! N a majestatycznej
elewacji Cesarstwa pojawiła się pierwsza rysa...
Napoleon od razu trafnie ocenił kolosalne znaczenie kapi­
tulacji pod Bailen. W pierwszym paroksyzmie gniewu skazał
Duponta za zdradę i wtrącił do kazamat fortu Joux. Następnie
zrozumiał, że musi osobiście udać się do Hiszpanii i zatrzeć
wrażenie tej klęski. Ale przecież za plecami miał Austrię,
którą Bailen wprawiło w stan mobilizacyjnej gorączki, oraz
śmiertelnie niebezpiecznego „ b r a t a " . Dlatego postanowił
przed podróżą za Pireneje spotkać się z tym „ b r a t e m " i od­
nowić przymierze z T y l ż y — raz jeszcze oczarować go,
zasypać projektami i obietnicami, zneutralizować.
Znowu musiał się spieszyć. Zaproponował Aleksandrowi
natychmiastowe rendez-vous, na którym „sprawy świata
zostaną tak ułożone, aby w ciągu czterech lat można było żyć
zupełnie spokojnie". Ale carowi szło na razie w Finlandii nie
lepiej niż Francuzom w Hiszpanii, dlatego przesunął termin
spotkania na koniec września. Jako miejsce zjazdu wyzna­
czono Erfurt, małe spatynowane miasteczko nad rzeką Gerą,
nie opodal Weimaru.
Dwory petersburski i pawłowski przyjęły zgodę impera­
tora na to spotkanie jako najzwyklejsze harakiri. Pamiętano,
że Bonaparte zwabił do Bajonny i uwięził panującą familię
hiszpańską, i w atmosferze ogólnego przerażenia wieszczono
to samo Aleksandrowi. Matka napisała doń ze łzami w oczach,
z letniska w Gatczynie: „Drogi Aleksandrze, moje słowa
sądzić Cię będą, tak jak mnie osądzi Bóg przed swoim
trybunałem (...) Aleksandrze, zgubisz swe cesarstwo i swą
rodzinę! Zatrzymaj się, póki jeszcze czas! Pamiętaj o honorze,
o prośbach i błaganiach matki! Zatrzymaj się, mój s y n u ! " .
Aleksander wiedział, że obawy jego otoczenia są bezpod­
stawne. N a ogół nie wtajemniczał Marii Fiodorowny w swoje
zamysły, ale tym razem, chcąc otrzeć jej łzy, uchylił rąbka
tajemnicy w liście z końca sierpnia: „Udawajmy, że pragnie­
my wzmocnić przymierze, aby uśpić czujność sprzymierzeńca.
Zyskam w ten sposób na czasie i będę mógł dalej przygo­
towywać s i ę . . . " .
Umiłowanej siostrze Katarzynie wyeksplikował to do­
sadniej: „Bonapartemu się wydaje, że jestem głupcem, ale ten
się śmieje lepiej, kto się śmieje ostatni!". Swym mini­
strom powiedział:
— Idę wytkniętą drogą z całą wytrwałością.
Caulaincourtowi zaś:
— Powiedz pan swemu monarsze, że może na mnie liczyć
tak jak na pana i niech z tego wyciągnie konsekwencje. Jeśli
tylko ktoś spróbuje drgnąć przeciw nam, to dostanie po
paluchach, że aż miło!... A więc w końcu września w Erfurcie,
w zimie zaś rezultaty!
Trafił w sedno: Napoleon rzeczywiście mógł liczyć na
Caulaincourta w tym samym stopniu, co na cara Wszechrosji.
Dostał za to po palcach, że aż miło!
Aleksander opuścił Petersburg 14 września i pędził do
Erfurtu „szybciej niż kurier". Nie przeszkodziło mu to jednak
zatrzymać się na dwa dni w Królewcu, gdzie była piękna
Luiza. Fryderyk Wilhelm szeptał mu do ucha przestrogi
przed Bonapartem:
— Zaklinam, strzeż się go, Wasza Cesarska M o ś ć , miej
się na baczności, cokolwiek by mówił!
Co szeptała mu do ucha królowa — nie wiemy, chociaż
właściwie wszyscy wówczas wiedzieli i nawet „przyjaciel
Aleksandra", Caulaincourt, po jednym ze spotkań cara
z Luizą pozwolił sobie w salonie księżnej Dołgoruki na
oburzający nietakt, który znamy z listu de Maistre'a do
kawalera de Rossi:
— Czyż to jakaś tajemnica, że królowa Prus odwiedza
cara w jego sypialni? *
27 września 1808 roku, około południa, obaj „bracia"
ujrzeli się znowu. Aleksander jechał powozem od strony
Weimaru, Napoleon wyjechał mu naprzeciw z Erfurtu i do­
strzegłszy orszak cara puścił się galopem. Padli sobie w obję­
cia, ucałowali się serdecznie, dosiedli rumaków i pokłusowali
ku Erfurtowi gwarząc przyjacielsko.

* Paleologue skomentował to następująco: „Niestety, język francuski jest za ubogi,


aby napiętnować tego rodzaju wyrażenie".
T a k rozpoczął się ten europejski kongres, ustępujący
w X I X wieku ogromem i przepychem tylko Kongresowi
Wiedeńskiemu. Był to prawdziwy spęd głów koronowanych,
mających oglądać spektakl i wiwatować na cześć zbratanej
pary „olbrzymów". Czterech królów, trzydziestu czterech
udzielnych i tytularnych książąt, niezliczona ilość dyploma­
tów, marszałków i wasali. Zabrakło tylko przerażonych
władców Austrii i Prus. C i , którzy przybiegli, tarzali się
w pyle u nóg dwóch cesarzy, żebrali o uśmiechy, skamlali
o dotacje, kilometry kwadratowe, opiekę i litość; ten gro­
madny serwilizm podkreślają wszyscy historycy zjazdu erfur¬
ckiego. Bonaparte traktował ową psiarnię tak, jak na to
zasługiwała. Jeden tylko przykład — reakcja na wtrącenie się
do rozmowy Maksymiliana Józefa Wittelsbacha:
— Zamknij się, królu Bawarii!
Aleksandra traktował jak kochankę. Codzienne uczty,
bale, przyjęcia, konne spacery, fety, polowania; Europa
znowu otwarła usta z podziwu. T a k przez osiemnaście dni.
Erfurt w kwiatach i iluminacjach, wiwaty tłumów i wojsk,
„Niech żyje cesarz N a p o l e o n ! " , „Niech żyje cesarz Aleksan­
d e r ! " , pochody, rewie, audiencje, tańce, maskarady, orgietki
z paniami, co „nie były srogie" (to Konstanty, Murat i H i e ­
ronim ze swoją kompanią), tysiące świec w kandelabrach,
setki petycji w drżących rękach, dziesiątki transparentów na
murach, jeden głupszy od drugiego, a najgłupszy ten:

„Gdyby miał być jeszcze jeden Syn Boży,


Bóg by z pewnością Napoleonem go stworzył".
Gest symboliczny: „ o l b r z y m y " wymieniły między sobą
szpady. Bonaparte, znajdując się wśród Rosjan, sypał na
prawo i lewo podarunkami i odznaczeniami. Car nie dawał
się wyprzedzić i na świtę francuską spadł grad jego miniatur,
tabakierek, orderów św. Andrzeja i pierścieni z brylantami.
Na obie zaś świty — stubarwny deszcz sztucznych ogni, tak
samo pięknych czarną nocą, jak sztuczne ognie wzajemnej
miłości cesarzy w mrocznej studni ich zamysłów. Wielki,
wielki teatr.
Napoleon zawsze uważał, że wielki teatr potrzebuje ma-
lego teatru. Dlatego sprowadził do Erfurtu najlepszych pa­
ryskich aktorów, z Talmą na czele, i co dzień niemal obaj
partnerzy zasiadali w teatrze. W owych czasach uprzywilejo­
wani zajmowali teatralne loże, parter pozostawał dla plebsu.
W Erfurcie cesarzom wybudowano podium przed sceną,
w miejscu, gdzie normalnie grała orkiestra, i ustawiono tam
dwa fotele. Cała reszta, królowie i książęta, siedziała z tyłu,
i dlatego Europa drwiła, że „w Erfurcie parter składał się
z królów".
Grano same prawie tragedie klasyczne: Corneille'a, Raci¬
ne'a i Voltaire'a. „ C y n n a " , „ A n d r o m a c h a " , „ B r y t a n n i c u s " ,
„Mitrydates", „Śmierć Cezara", „ M a h o m e t " , „ E d y p " . Tylko
Moliera Napoleon wykluczył, mówiąc:
— Nie zrozumieliby go w Niemczech.
Wspomniany repertuar nie był przypadkowy, Bonaparte
nie lubił zdawać się na przypadki. W tym rozdaniu figurami
mieli być prawdziwi aktorzy. W każdej z wymienionych sztuk
były fragmenty jak zakodowane przesłania, przestrogi, rady,
namowy, przypomnienia, i Napoleon rozkazał swym kome­
diantom akcentować je, odwracając twarz do Aleksandra. Na
przykład tak:

„Zamach, którego celem tronu obalenie


Niebo nam wybacza, bierze na swe sumienie.
K t o na to się poważy, uwolnion jest od winy,
Powszędy jest bezpieczny, cokolwiek będzie czynił"
( „ C y n n a " Corneille'a)
„ T w o j e usta głoszą pokój,
T w o j e serce nie wie b t y m "
( „ M a h o m e t " Voltaire'a)
„Nie tylko zdobywca, zwycięzca świata —
Jego imię niech brzmi: wielki bohater pokoju".
( „ E d y p " Voltaire'a).
Aleksander błyskawicznie wyczuł sens tej gry i dostroił się
do niej zachwycająco. Czyż nie był „Talmą Północy"? Kiedy
w „ E d y p i e " aktor grający Filokteta wypowiedział kwestię:
„Przyjaźń wielkiego człowieka jest darem n i e b i o s ! " , car
zerwał się z fotela i ostentacyjnie uściskał Napoleona.
Cudownie rozegrali to teatralne rozdanie dwaj wielcy
wirtuozi politycznego pokera i politycznego aktorstwa.
Wielu dało się na to nabrać, wtedy i potem. Stary głupiec,
T h i e r s , w swojej wielotomowej „Historii Konsulatu i Cesar­
s t w a " , rozpływał się z emfazą nad tym, jak to podczas prze­
jażdżek konnych „cesarz Aleksander wypowiadał Napoleo­
nowi serca swego najskrytsze nawet p o r y w y " , i cytował
z ukontentowaniem słowa, jakimi car nieustannie raczył
swych słuchaczy:
— Napoleon to nie tylko wielki mąż, ale do tego naj­
lepszy i najuprzejmiejszy człowiek pod słońcem!
Pokój owiec Constant też nie dostrzegł masek aktorskich
i roztkliwiał się potem w swoich memuarach:
„Obaj władcy okazywali sobie najszczerszą przyjaźń i naj­
pełniejsze zaufanie. Prawie każdego ranka car Aleksander
przychodził do sypialni Najjaśniejszego Pana i gawędził z nim
familiarnie. Pewnego dnia obejrzał i wyraził swój zachwyt
dla neseseru Cesarza. Neseser ten kosztował sześć tysięcy
franków, miał przybory z pozłacanego srebra, był świetnie
rozplanowany, a roboty grawerskie wykonał złotnik Biennais.
G d y tylko car odszedł, Najjaśniejszy Pan kazał mi wziąć
identyczny neseser, przysłany właśnie z Paryża, i zanieść go
do pałacu c a r a " .
W i e m y już, że Schulmeister z polecenia Napoleona na­
ganiał carowi kobietki, lecz Erfurt obfitował także w praw­
dziwe polowania z nagonkami. Największe urządził Wielki
Książę Weimarski w lesie Ettersburg między Erfurtem
a Weimarem. Panowie ze strzelbami „czatowali" w loży
wytwornego pawilonu, wokół którego na ciasnej, ogrodzonej
przestrzeni zderzały się ze sobą dziesiątki nałapanych za­
wczasu jeleni, danieli, saren, zająców i wszelkiej innej zwie­
rzyny. Dostojni myśliwcy osiągnęli znaczne sukcesy i nie
przeszkadzało im to, że następnym stopniem takiego „polo­
w a n i a " mogłoby być już tylko zawieszenie spętanych celów
na balustradzie loży.
Podczas małego antraktu, w Weimarze, doszło do spotka­
nia być może większego niż erfurckie. 2 października 1808
roku, o dziesiątej rano, spotkali się Napoleon Bonaparte
i Johann Wolfgang Goethe, spotkały się więc dwie legendy.
Cenili się już od dawna, słysząc tylko o sobie i czytając.
Rozmawiali długo o sztuce, literaturze, teatrze i o twórczości
Goethego.
— Dlaczego pan tak to ujął? — spytał cesarz o jakiś
fragment „ W e r t h e r a " , jego zdaniem fałszywy.
— Aby wydobyć efekt, którego natura sama nie jest
w stanie urodzić, poecie wolno czasami, moim zdaniem, uciec
się do iluzji — odparł poeta.
W tej dyskusji cesarz przytłoczył go swą wiedzą, ale to
Goethego nie zdziwiło, znał Napoleona lepiej niż cesarscy
adiutanci i pokojowcy, i dlatego kochał. Z tego dialogu naj­
bardziej wryło mi się w pamięć zdanie Napoleona we frag­
mencie ich rozmowy o Szekspirze:
— N i c na świecie nie dorównuje tragedii. Z pewnych
względów stoi ona ponad historią...
P o pożegnaniu powiedział sławne słowa:
— Oto człowiek!
Goethe pomyślał to samo o nim. I nie zmienił zdania
nawet wówczas, kiedy jego ojczyzna chwyciła za broń przeciw
Korsykaninowi — nie przyłączył się do rodaków. Jego praw­
dziwa ojczyzna nie miała słupów granicznych i była rodem
z innego wymiaru, słusznie więc, moim zdaniem, uważał, że
zdradzając Napoleona, zdradziłby ojczyznę.
14 października Goethe i drugi niemiecki pisarz, Wieland,
otrzymali Legie Honorowe. Był to ostatni dzień zjazdu
erfurckiego. Co osiągnęli dwaj pokerzyści do tej pory? Ukła­
dali się przez te kilkanaście dni o politykę, ale tym razem —
już nie tak jak w Tylży — zostawili to dyplomatom. K o n ­
wencja potwierdzająca sojusz między dwoma mocarstwami,
podpisana 12 października przez Rumiancewa i Champa¬
gny'ego (następca Talleyranda w fotelu ministra spraw
zagranicznych), sankcjonowała rosyjską ingerencję w F i n ­
landii, Mołdawii i na Wołoszczyźnie, francuską zaś w H i ­
szpanii, a także zobowiązywała Rosję do przymierza z F r a n ­
cją na wypadek, gdyby Austria wszczęła wojnę przeciw
Napoleonowi. Inaczej mówiąc: Bonapartemu nie udało się
osiągnąć tego, o co najzacieklej walczył — natychmiastowej
interwencji rosyjskiej w celu powstrzymania zbrojeń austria­
ckich i obietnicy, że w razie wojny Austrii z Francją car
rzuci swoje armie na Wiedeń. W tej tylko jednej sprawie
pokłócili się na krótko w Erfurcie. Bonaparte, widząc upór
„ b r a t a " , cisnął z wściekłością kapelusz na ziemię, na co
Aleksander zareagował chłodno, aczkolwiek z nieodstępnym
uśmiechem życzliwości:
— Wasza Cesarska M o ś ć jesteś gwałtowny, a ja jestem
uparty, nic ze mną nie można zrobić gniewem, porozma­
wiajmy zatem spokojnie i przedyskutujmy sprawę.
Z przedyskutowania nic nie wyszło, a przez cały czas
Erfurtu Napoleona dziwiła totalna niemal obojętność Alek­
sandra wobec wszelkich problemów politycznych, nawet — co
już było szczytem — wobec podziału T u r c j i ! Zmuszony do
rozmowy, car rozmawiał o polityce, ale wolał to zostawiać
swoim ministrom, którzy otrzymali szczegółowe wskazówki
i nie ustąpili na krok. T o już nie była Tylża.
U p ó r Bonaparte mógł jeszcze zrozumieć, ale tego braku
zainteresowania polityką — nie. Nie wiedział, że właśnie
w Erfurcie Talleyrand wpakował mu nóż między łopatki,
zaprzedając się carowi.
Książę Karol Maurycy Talleyrand-Périgord (1754—1838)
był „le personnage aux multiples visages", jak to ujęto na
początku jego notki biograficznej w jednym ze słowników
Larousse'a. Wspomniana „wielotwarzowość" zasadzała się
na zdumiewającej obojętności tego inteligentnego człowieka
wobec wszystkiego, co nie leżało w jego interesie. Kiedy
chciał czegoś nie dostrzegać lub nie słyszeć, czynił to z kró­
lewskim majestatem. Był zimny, zawsze opanowany, mało­
mówny. Mylił się rzadko. Najbardziej się pomylił w liście
do księżnej Lambek, kiedy tłumacząc się z kolejnego łotrostwa
napisał: „O mnie mówią zawsze albo zbyt źle, albo zbyt
d o b r z e " . Nikt nie mówił o nim dobrze, poza kilkoma jego
kochankami. Oszczędzono mu jednego tylko epitetu: kłamca.
Mówiono: „ojciec kłamstwa".
Wielu mu współczesnych uważało Talleyranda za „intry­
ganta, złodzieja i zaprzańca" tylko dlatego, że „przez całe
życie sprzedawał tych, którzy go kupili". W swoim testa-
mencie politycznym napisał: „Nie czynię sobie bynajmniej
wyrzutów, że służyłem wszystkim reżymom począwszy od
Dyrektoriatu aż do chwili, kiedy piszę te słowa, gdyż posta­
nowiłem służyć Francji, a nie jej r e ż y m o m " . Jego krytycy
wyrazili o tym zgrabnym zdaniu pogląd, iż Talleyrand nie
mógłby nim uspokoić swego sumienia, nawet gdyby je
posiadał.
Co do mnie — uważam, że krytykować Talleyranda nie
uchodzi. Caulaincourta — tak, Talleyranda — nie. Caulain-
court, też zdrajca (półzdrajca), był zwykłą małą świnią.
Talleyrand był geniuszem amoralności, w jego wydaniu stała
się ona ponadczasowym dziełem sztuki, co starałem się udo­
wodnić we „Francuskiej ścieżce" * . Doskonałość bywa nudna,
w tym przypadku jest warta podziwu.
Jeśli ktoś chce wiedzieć dlaczego, nawet jeśli nie zgodzi
się z moim poglądem na sztukę, nie powinien krytykować
Talleyranda — odpowiadam: bo nie warto się narażać na
miano głuptasa. Żeby to lepiej wyjaśnić, posłużę się dwoma
wielkimi pisarzami. Dostojewski o takich ludziach jak Talley­
rand powiedział: „Był szubrawcem już w łonie m a t k i " .
Stendhal natomiast napisał o Talleyrandzie w „Lucjanie
L e u w e n " : „Pogarda, jaką okazywano temu znakomitemu
mężowi, stała się komunałem i teraz tylko głupcy mogą sobie
pozwalać na n i ą " .
Talleyrand przez osiem lat był ministrem spraw zagra­
nicznych Napoleona. W roku 1807 został za swoje podejrzane
intrygi zdymisjonowany, lecz cesarz nie przestał go cenić,
wiedział bowiem, że jest to wytrawny dyplomata i człowiek
mądry. Zabrał go więc do Erfurtu jako swego doradcę
politycznego, coś w rodzaju ministra bez teki, licząc na to, że
Talleyrand dogada się z Aleksandrem.
Nie przeliczył się, a więc przeliczył się koszmarnie — T a l ­
leyrand dogadał się, tylko w inną stronę. Stanąwszy przed
Aleksandrem książę powiedział:
— Po coś tu przyjechał, Wasza Cesarska Mość? Powinie­
neś raczej ratować Europę, a możesz tego dokonać tylko

* W a l d e m a r Łysiak — „Francuska ścieżka".


przeciwstawiając się Napoleonowi. Naród francuski jest cywi­
lizowany, jego cesarz nie. Car Wszechrosji jest cywilizowany,
zaś jego naród nie. T o oczywiste, że car rosyjski powinien
znaleźć się w sojuszu z narodem francuskim!
T o oczywiste, że cara Wszechrosji po usłyszeniu tego
zatkało. Nie ma się czemu dziwić, wreszcie mówił mu to
człowiek, w którym Napoleon pokładał — jako w swym
głównym erfurckim negocjatorze — nadzieję, że wytarguje
od Rosji ustępstwa. A ten człowiek, wielki, sławny Francuz,
przyszedł oto do cara ze swą zdradą na dłoni. Aleksander
podejrzewał prowokację. Szybko się jednak przekonał, że to
nie prowokacja i od tej pory spotykał się z Talleyrandem
niemal codziennie, a raczej conocnie, po północy, u księż­
nej T h u r n - T a x i s , osoby zaufanej, bo siostry... królowej
Luizy pruskiej. Z ogrodu Amora nie uciekniemy do końca,
chociaż mnie to już trochę męczy w tej książce i bardzo bym
chciał.
Na jednej z obydwu wyciągniętych do cara rąk trzymał
Talleyrand swoją zdradę, druga była pusta. Należało coś
w nią włożyć, wiadomo było bowiem, że Talleyrand w życiu
nie podpisał się ani nie przeżegnał bez łapówki, ściągając owe
„sweets" i „les douceurs" (słodycze) od każdego dyplomaty,
który wszedł z nim w kontakt, i że chociaż tłumaczy zawsze
swoje zdrady ideologią, nigdy nie dokonuje ich za darmo.
Aleksander zapłacił podwójnie. Po pierwsze zgodził się
na prośbę Talleyranda, by ukochany siostrzeniec księcia,
Edmund de Perigord, poślubił młodą i arcybogatą księżniczkę,
Dorotę Kurlandzką. Co prawda była ona już zaręczona
z Adamem Czartoryskim, ale dla cara drobiazgiem była taka
zależność i piękna Dorotka wyszła za ukochanego siostrzeńca
księcia Talleyranda. Talleyrand zaś zaraz potem zabrał ją
siostrzeńcowi i zrobił z niej swoją kochankę, głośną potem
jako księżna D i n o . T o po pierwsze — coś dla ciała. Dla ducha
włożył Aleksander w pustą dłoń Talleyranda godziwą sumę
pieniędzy.
Potem już płacił Talleyrandowi, przepraszam — „Annie
I w a n o w n i e " , wywiad rosyjski, co należy do rundy szpiegow­
skiej omówionej wcześniej. T y l k o jeszcze raz, w dniu 15
września 1810 roku, Talleyrand zwrócił się z żebraczą prośbą
do cara. Posługując się wytworną prozą, godną Chateau¬
brianda ożenionego z Janem Jakubem Rousseau, napisał do
imperatora list, przypominając Erfurt i zawiadamiając, że
ostatnimi czasy poniósł kilka nieprzewidzianych wydatków,
w związku z czym nie miałby nic przeciwko temu, gdyby car
zechciał podarować mu drobną sumkę, powiedzmy półtora
miliona franków w złocie. Car odpowiedział uprzejmie, ale za
to odmownie. T a k on, jak i jego współpracownicy pogardzali
Talleyrandem, zwąc go „rozkapturzonym m n i c h e m " . *
Czy Talleyrandowi nie było wstyd? — zastanawiają się
Państwo z pewnością. Nie było, albowiem człowiek ten dzia­
łał dla F r a n c j i , a w ogóle to bardzo kochał Napoleona, czcił
go i był mu wdzięczny. Niedowiarkom polecam ustęp z jego
testamentu:
„Bonaparte sam postawił mnie wobec konieczności wy­
boru pomiędzy nim a Francją: wybór mój podyktowany był
poczuciem obowiązku, któremu oprzeć się nie mogłem.
Zdecydowałem się, opłakując niemożliwość połączenia w jed­
nym i tym samym uczuciu interesu mej ojczyzny i interesu
Napoleona. Niemniej będę jednak do ostatniej chwili wspo­
minać, że był on moim dobroczyńcą, gdyż majątek, który
zapisuję siostrzeńcom, powstał w większej części z tego, co
od niego otrzymałem. Siostrzeńcy moi nie tylko nie powinni
nigdy o tym zapominać, lecz mają mówić to swym dzieciom,
a dzieci ich — swemu potomstwu, tak, by pamięć o tym fakcie
uwieczniona była w mej rodzinie z pokolenia w pokolenie;
aby moi bezpośredni spadkobiercy i ich potomkowie przyszli
z najbardziej wydajną pomocą każdemu, kto nosi nazwisko
Bonaparte, gdyby pomocy tej lub poparcia potrzebował.
W ten sposób okażą najlepiej wdzięczność dla mnie i posza­
nowanie dla mej p a m i ę c i " . * *
Napoleon nawet nie przypuszczał, jak bardzo kocha go
Talleyrand, a tym bardziej nie przypuszczał, że w Erfurcie
ten jego wielbiciel za jednym zamachem sam się skumał
z Aleksandrem, Aleksandra z Austriakami, i na dodatek
* T a l l e y r a n d był w młodości biskupem.
* * T ł u m a c z e n i e T . Łempickiego.
wprowadził jeszcze do tego chlewika pana Caulaincourta.
Potem dołączył do nich F o u c h é .
Czy Bonaparte rzeczywiście niczego nie zauważył? Owszem,
zauważył dziwną zmianę w zachowaniu się „ b r a t a " (było to
po pierwszym spotkaniu Talleyranda z carem), ale przypisał
to... obcesowości i niewłaściwym wypowiedziom marszałka
Lannesa! Natomiast tego, że w konwencji z 12 października
większość korzystnych dla Aleksandra szczegółów została
carowi podsunięta przez duo Talleyrand-Caulaincourt, za­
uważyć nie mógł, nie był bowiem telepatą, a kontrwywiad
francuski zawiódł. T a k przynajmniej utrzymuje T a r l e i wielu
innych historyków. Ale...
Właśnie, jest tu pewne ale. Istnieje bowiem i taka, nie
pozbawiona głowy hipoteza (ileż hipotez w mojej relacji, ale
to poker, proszę Państwa, gra, w której wiele kart pozostaje
zakrytych do końca), że Napoleon używał Talleyranda
w Erfurcie dla zmylenia przeciwnika, licząc się z jego nielo­
jalnością, i dlatego nie powierzał eks-ministrowi prawdziwych
sekretów licytacji. Hipoteza ta ma również niezłe nogi.
Arthur-Lévy cytuje w swoim „Napoleon i n t i m e " , co B o n a ­
parte powiedział o Talleyrandzie do Metternicha wkrótce po
Erfurcie:
— Nie używam go nigdy, ilekroć czegoś pragnę. Udaję
się do niego, kiedy czegoś nie chcę, dając mu do zrozumienia,
że właśnie tego pragnę najbardziej.
Znamy też inną wypowiedź cesarza, dzięki rozmowie
z radcą stanu Roedererem, która miała miejsce niespełna pół
roku po Erfurcie (3 marca 1809):
— Talleyrand, Talleyrand! Obsypałem tego człowieka
zaszczytami i bogactwami, a on użył tego wszystkiego prze­
ciwko mnie! Zdradzał mnie, ile razy mógł, przy każdej
sposobności, jaka mu się nadarzyła!
Oczywiście Bonaparte pod słowem „zdrada" rozumiał
matactwa i konszachty polityczne Talleyranda, nie przy­
puszczał jednak, że ten posunął się do zdrady stanu i szpie­
gostwa przeciw ojczyźnie — gdyby o tym wiedział, kazałby go
„powiesić na sztachetach placu C a r r o u s e l " , jak mu to które­
goś dnia obiecał w przypływie pasji.
M i m o wszystko — rundę erfurcką Napoleon jednak prze­
grał wyraźnie. Specyfika tej porażki polegała na tym, że o ile
do tej pory zawsze miał świadomość tego, kto wygrał, a kto
przegrał, tym razem pomylił się. Był przekonany, że jest
zwycięzcą, że omamił Aleksandra i nawet kupił sobie jego
sympatię. Był o tym tak głęboko przekonany, że nawet sam
poczuł do „brata" odrobinę sympatii. Z Erfurtu napisał do
Józefiny: „ M o j a przyjaciółko (...) Byłem na balu w Weima­
rze. Cesarz Aleksander tańczył, lecz ja nie; czterdzieści lat to
jednak czterdzieści lat (...) Jestem zadowolony z Aleksandra,
a on chyba ze mnie. Gdyby był kobietą, to może bym się
w nim zakochał (...) Polowaliśmy na polu bitwy pod J e n ą . . . "
I cóż ma do tej przegranej polowanie? Otóż na tym
polowaniu krótkowzrocznemu carowi podprowadzono pod
flintę wspaniałego jelenia na pięć kroków. Dopiero wtedy
szczęśliwie wcelował. A Napoleon, żartujący w listach do
żony, do swoich ludzi powiedział o Aleksandrze w przeko­
naniu, że go ogłupił i „wpuścił w maliny":
— Zając, który dostał śrutem w łeb i kręci się w kółko!
Nie dostrzegając, że to nie zając, lecz lis, i że nie trafił
go niemal z przyłożenia lufy do głowy, Napoleon wykazał
jeszcze większą krótkowzroczność. Zaczął wznosić stromą
pochylnię swego upadku.
RUNDA

Runda dyplomatów i panien na wydaniu


{Trzy stoliki: w Paryżu, Petersburgu i w Wiedniu)

TEST MATRYMONIALNY
W Erfurcie zaszły także dwa wydarzenia małej z pozoru
wagi, lecz w konsekwencjach ciężko ważące na szalach siódmej
już rundy cesarskiego pokera.
Po pierwsze Aleksander odebrał Tołstojowi ambasadę
paryską. Było to posunięcie najwyższej pokerowej marki.
Nienawiść hrabiego Tołstoja do Napoleona była bowiem tak
powszechnie znana, iż zagranie to nie mogło być przez
Francuzów odczytane inaczej, jak jeszcze jeden gest przyjaźni
w stosunku do wielbionego „ b r a t a " . W rzeczywistości car,
wiedząc, że gra wkracza w decydującą przedbitewną fazę,
nie mógł sobie pozwolić na ryzyko posługiwania się w kon­
taktach dyplomatycznych człowiekiem, którego nienawiść
narażała politykę rosyjską na niebezpieczeństwo zdemasko­
wania. Obecny w Erfurcie T o ł s t o j musiał na miejscu wręczyć
cesarzowi Francji listy odwołujące. Napoleon zaś z typową
dlań wielkodusznością podarował mu na pożegnanie wspa-
niały serwis i gobeliny, które zdobiły jego apartamenty
w Erfurcie. W ten sposób starał się sprawić, by odwołanie
straciło pozory niełaski.
Nowym ambasadorem w Paryżu postanowił Aleksander
mianować największego frankofila wśród wszystkich swoich
dyplomatów. W y b ó r nie był trudny, gdyż car miał więcej
palców u jednej ręki niż frankofilów w sforze dyplomatycznej.
T y m bardziej nie był to trudny wybór, że jeden z tych kilku
był uważany wprost za napoleonofila. Był to książę Kurakin,
podczas Erfurtu ambasador w Wiedniu. T e n człowiek jako
poseł u boku Bonapartego dawał pełną gwarancję dalszego
ogłupiania partnera, nie dlatego, żeby był taki chytry, lecz że
nie mógł niewczesnym grymasem odsłonić carskiego planu
gry. Aleksander przerzucił go nad Sekwanę i od tej pory stan
faktyczny na szczeblu ambasad wyglądał następująco: przed­
stawiciel Francji w Petersburgu był carofilem, zaś przedsta­
wiciel Rosji w Paryżu napoleonofilem. Wbrew pozorom nie
był to jednak stan równowagi, gdyż Kurakin nie zdradził
cara.
Zanim jednak stary Kurakin dotarł do Paryża, car osadził
tam na kilka miesięcy w charakterze posła specjalnego swego
frankofila numer dwa, Mikołaja Piotrowicza Rumiancewa
( 1 7 5 4 — 1 8 2 6 ) . Rumiancew został zarzucony przez Bonaparte­
go taką Niagarą kosztownych prezentów, że pod koniec swej
misji — oprowadzany po fabrykach gobelinów, broni e t c ,
po Wersalu i Sevre — bał się pochwalić cokolwiek, gdyż
kończyło się to zawsze natychmiastowym ofiarowaniem mu
pochwalonej rzeczy. Kurakin nie miał takich skrupułów,
wprost przeciwnie.
Aleksander Borysowicz Kurakin ( 1 7 5 2 — 1 8 1 8 ) , człowiek
gruntownie wykształcony książkami i podróżami („Podróże
kształcą tylko wykształconych" — jak to ktoś trafnie zauwa-
żył), był wicekanclerzem imperium w latach 1 8 0 1 — 1 8 0 2 ,
a w roku 1807, jako zwolennik współpracy z Francją, asysto­
wał carowi w rokowaniach tylżyckich. Małżonka polskiego
„ e m i r a " Beduinów, Wacława Rzewuskiego, której pamiętniki
ukazały się drukiem w Rzymie w roku 1939, a która znała
Kurakina — stwierdziła, iż największą jego życiową pasją
było zamiłowanie do bogatych strojów, ciężkiej biżuterii
i złotych oraz srebrnych gwiazd orderowych. Nie mamy
powodów wątpić w to świadectwo, albowiem potwierdzili je
inni współcześni. Kurakin był próżny i nie pozbył się tej
zalety, aż dopiero w trumnie.
Obok owej cechy dodatniej miał również małą słabość.
Kochał histeryzować i opiewać swe nieustanne cierpienia
fizyczne tak dobitnie, by wszyscy wokół widzieli to i doceniali.
Cierpiał głównie na podagrę i robił z tego taką sensację, że
mówiono o nim w Paryżu: „Książę Kurakin, co ma podagrę".
Jak z tego widać, na nowej placówce dyplomatycznej z miejsca
osiągnął pewien sukces. D o pełnego sukcesu brakowało mu
zawsze licznego grona kibiców jego niedoli podczas urządza­
nych przezeń obiadów. Obiady te nie były lubiane, a co za
tym idzie — nie były tłumnie uczęszczane, gdyż, jak to ujął
książę Clary-et-Aldringen, „histerie biednego księcia Kura¬
kina trudno było znieść".
Okazję do największego przedstawienia w jego karierze
dał mu bal, a właściwie wielki festyn, który odbył się 1 lipca
1810 roku w ambasadzie austriackiej w Paryżu. Ponieważ
siedziba ambasady nie była dość obszerna dla zaproszonych
gości, Austriacy wznieśli w ogrodzie pałacowym duży drew­
niany pawilon, dla ochrony przed deszczem pokryty smoło­
wanym płótnem. W pewnej chwili wiatr wzdął firankę ze
srebrnej gazy w kierunku palącej się świecy i po kilkudziesię­
ciu dosłownie sekundach we wnętrzu pełnym tiuli, batystów
i lekkich draperii z różowego atłasu rozpętało się piekło.
Napoleon osobiście wynosił z ognia kogo tylko się dało,
wspomagany przez co odważniejszych gości (z tych, którzy nie
zamienili się z miejsca w żywe pochodnie), lecz i tak pło­
mienie pochłonęły mnóstwo ofiar. Reszty dokonały bandy
opryszków, które wdarły się na pogorzelisko przed przyby­
ciem policji i obdzierały spalonych i poparzonych z kosztow­
ności.*

* Z wypadkiem tym wiąże się legenda (a być może nie legenda) o najcenniejszym
klejnocie doby E m p i r e ' u . Napoleon miał amulet przynoszący m u — jak uważał
— szczęście. Był to skarabeusz faraonów znaleziony w grobowcu egipskiej księżniczki
i przywieziony przezeń znad Nilu. W apogeum swej potęgi, przekonany, że talizman nie
Kurakin miał wówczas wielkie szczęście, z dwóch przy­
czyn: bo tylko spadł ze schodów i poturbował się, i dlatego,
że w ten sposób uzyskał o wiele bardziej spektakularne
dowody cierpień niż podagra. Oddajmy głos naszej nieoce­
nionej pamiętnikarce, Anetce z Tyszkiewiczów, wówczas
Potockiej, później Wąsowiczowej:
„Nazajutrz dopiero udało się stłumić pożar. M o c dia­
mentów odnalazła się przy przesiewaniu popiołu. Książę
Kurakin, ambasador rosyjski, który nie przepuszczał żadnej
okazji wystawienia na pokaz swoich klejnotów, przybył na bal
obwieszony wszystkimi brylantowymi orderami. Znaczną ich
część utracił w chwili, gdy z wielkim trudem wydobywano go
spod schodów galerii, gdzie tylu ludzi leżało jedni na drugich.
Nie minęło kilka godzin, a już na wszystkich rogach można
było kupić wizerunek biednego ambasadora udekorowanego
plastrami, niezbędnymi wobec licznych oparzeń. Tworzyły
one zabawny kontrast z tłustym, pogodnym obliczem, a luki
w gwiazdach orderowych na miejscu zgubionych brylantów
wzmagały jeszcze ciekawość przechodniów".
Plastry i konterfekty nie zadowoliły Aleksandra Boryso¬
wicza i dlatego wkrótce ukazało się jego nakładem wstrzą­
sające dzieło pt.: „Stan cierpień księcia Kurakina, ambasa­
dora rosyjskiego". Na pierwszej stronie widniał portret
„Łazarza bolejącego" z bardzo skrupulatnie uwidocznionymi
ranami, których szczegółowy opis wypełniał książkę od
okładki do okładki. Nadto Kurakin demostrował te obrażenia
„au naturel" każdemu, kto nie zdążył uciec przed jego
otwartością; obnażył się nawet przed doktorem Frankiem,
którego nie cierpiał.
Opis „stanu cierpień księcia K u r a k i n a " i fatalnego balu,
byłby może przesadny w rozmiarach, gdyby nie fakt, że ów
bal zosta! wydany z okazji powtórnego małżeństwa Napoleona.
A właśnie sprawa tego małżeństwa była drugą ze wspomnia­
nych, które narodziły się w Erfurcie.

jest m u już potrzebny, podarował go pewnej damie dworu austriackiego. O d tej pory
gwiazda Napoleona zaczęła gasnąć, zaś owa dama została żoną księcia Schwartzenberga,
który jako ambasador Austrii w Paryżu wyprawił to tragiczne, zwieńczone złowróżbnym
finałem (odczytano go jako czarne proroctwo) przyjęcie w roku 1 8 1 0 .
Podczas zjazdu Bonaparte dał Talleyrandowi jedno in­
tymne polecenie. Mianowicie, aby książę wysondował cara
w następującej kwestii: czy Aleksander nie byłby skłonny
oddać swemu „ b r a t u " za żonę Wielkiej Księżniczki K a t a ­
rzyny Pawłowny, co zespoliłoby Romanowych z Bonapartymi
węzłami krwi i mocniej niż cokolwiek innego scementowało
przymierze francusko-rosyjskie. Oczywiście Napoleon wie­
dział, iż żadne małżeństwo, nawet jego z Aleksandrem, gdyby
natura na to zezwalała, nie jest w stanie scementować dwóch
państw o przeciwstawnych interesach (wiedział to z historii
i z teraźniejszości, gdyż w Europie wciąż prało się wielu skoli¬
gaconych monarchów), ale poker był pokerem i Bonaparte
wysuwając taką propozycję miał na myśli dwa cele doraźne
i jeden długofalowy. O długofalowym jeszcze sobie pomó­
wimy, zaś doraźne cele owej propozycji były następujące:
~ zastraszyć taką mocarstwową koligacją przygotowu­
jący się do ataku na Francję Wiedeń;
~ silniej zneutralizować „chytrego Bizantyjczyka" i uczy­
nić zeń zająca postrzelonego śrutem, tak, by Francja bez oba­
wy ataku zza Wisły mogła „uregulować" swoje sprawy
hiszpańskie.
Żeby dokładniej wyjaśnić całą tę skomplikowaną roz­
grywkę, trzeba zacząć od konieczności, jaką był dla cesarza
jego rozwód. Napoleon musiał zmienić żonę na płodną,
albowiem Józefina, nadużywająca buduarowych uciech za
Dyrektoriatu, nie mogła już rodzić dzieci, a on starzał się
i na gwałt potrzebował delfina, by jeszcze zdążyć nauczyć go
władania Europą.
Nie było mu łatwo podjąć tę decyzję, gdyż autentycznie
kochał Józefinę, a poza tym wspólnie przeżytych kilkanaście
lat przywiązało go do pięknej Kreolki. Niewiele miał jej do
zarzucenia poza bezpłodnością i nieprawdopodobną wręcz
rozrzutnością. Miała przed nim jednego męża (generała
de Beauharnais; urodziła mu dwoje dzieci, które Napoleon
traktował jak własne) i tylu kochanków, na czele z bardzo
biegłym „świntuchem" Barrasem * , że sama stała się biegła
* Wicehrabia Paweł de Barras, w dobie Dyrektoriatu niekwestionowany „król
F r a n c j i " , słynął ze złodziejstwa i rozpusty. Kierowany przez niego rząd zamienił
nad wyraz. Zdradziła męża raz czy dwa, na samym początku
małżeństwa, a potem złościły go tylko jej konszachty z mini­
strem policji, Fouchém. Atoli F o u c h é był z kolei bardzo
biegły w sztuce rozbrajania cesarza i kiedy ten krzyknął
któregoś dnia:
— F o u c h é , powinienem obciąć ci łeb!
Usłyszał w odpowiedzi:
— M a m odmienne zdanie w tej kwestii, Sire.
Substancją cementującą przez wiele lat małżeństwo Napo­
leona z podstarzałą eks-gwiazdą paryskich salonów i dyrekto¬
rialnych orgietek była ich zgodność w kwestii roli kobiety
w społeczeństwie. Bonaparte, chociaż jako pierwszy wprowa­
dził we Francji szkolnictwo żeńskie, uważał, iż panienki
należy edukować przede wszystkim na dobre towarzyszki
nocy i dni dla jego wojaków, to jest na dobre żony i matki.
Pod tym względem miał do Józefiny żal połowiczny — o to, że
nie jest matką jego dzieci. K o b i e t przeintelektualizowanych
i gardłujących w sprawach polityki nie cierpiał, co ściągnęło
niełaskę na królową „women's liberation" owej doby, sławną
pisarkę, panią de Stael, która notabene przez pewien czas
robiła wszystko, by zostać jego metresą. Na jednym z przyjęć,
zanim jeszcze została wypędzona z Francji, Bonaparte (zna­
jący jej upodobanie do dużej liczby amantów i niechęć do
dzieci, których miała z tymi amantami sporo) z całą uprzejmą
złośliwością, na jaką go było stać, zapytał wpatrzony w jej
olbrzymi biust:
— Pani sama karmi swoje dzieci?...
Arcyfeministka o mało nie zemdlała. Józefina natomiast
zemdlała, kiedy oznajmił jej (bardzo delikatnie, podczas
długiej, sentymentalnej rozmowy), że mimo całej miłości,
jaką do niej żywi, musi się z nią rozstać dla dobra Francji,
żądnej następcy tronu.
Otoczenie Bonapartego od dłuższego już czasu naciskało

Republikę w jaskinię korupcji, hazardu i swawoli. Jedną ze swych „ m u z " , Józefinę


de Beauharnais, wepchnął z pragmatycznym rozmysłem do łóżka młodego, zdolnego
generała Bonaparte i w ten sposób „ożenił" ich. Został obalony przez Napoleona w roku
1799 za pomocą zamachu stanu.
nań w sprawie rozwodu, on jednak wahał się przez kilka lat
i wykręcał pod różnymi pozorami, nie mogąc się zdobyć na
odepchnięcie Józefiny. Większość ministrów pragnęła, by po­
ślubił Habsburżankę, córkę austriackiego cesarza Franciszka,
Marię Ludwikę, argumentując, że panny z tego domu zawsze
były płodne i co najistotniejsze — z reguły rodziły synów.
Reszta, w tym F o u c h é , wskazywała księżniczkę z familii
Romanowych.*
Zwolennicy Austriaczki, o wiele liczniejsi, mieli jeszcze
jeden argument — prowadzenie się Wielkiej Księżnej K a t a ­
rzyny, między innymi kochanki generała Bagrationa. Nie
wypadało cesarzowi Francuzów żenić się z tak delikatnych
obyczajów panienką. Maria Ludwika natomiast, wychowana
w Schoenbrunnie, gdzie przestrzegano, by w jej otoczeniu nie
było piesków i kogutków, tylko same suczki i kurki, wciąż
wierzyła w bociany przelatujące nad Wiedniem do krajów,
w których żyją dzicy Negrzy.
Bonaparte zdawał sobie sprawę z tego, że ów argument
jest bardzo istotny. Poślednich kochanków Katarzyny może
jeszcze by zniósł — nie było w Europie czymś niezwykłym
(widzieliśmy to na kilku przykładach) nawet rogacenie m o ­
narchów przez ich małżonki, tym bardziej więc nie byłoby
rzeczą aż tak straszną, że małżonka przed ślubem dała tu
i tam lekki upust swemu temperamentowi. Józefinę wziął
z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale gdyby ożenił się
z Katarzyną, cała Europa miałaby prawo powiedzieć, ż e
o b a j c e s a r z e s y p i a j ą z t ą s a m ą k o b i e t ą i że on
dojada resztki po swym pokerowym partnerze! A to byłoby
zbyt wielkim ubabraniem empirowej chwały.

* T e r m i n u Romanowowie używam bez specjalnego przekonania, tylko dlatego, że


posługiwali się nim ministrowie Napoleona i w ogóle współcześni m u . Według genea­
logów jest to nazwa niewłaściwa, z czego nie zdaje sobie sprawy większość dzisiejszych
historyków i publicystów (np. w opisach Rewolucji Październikowej ciągle mówi się
o „upadku R o m a n o w y c h " ) . Pomijając dość niepewne pochodzenie ojca Aleksandra,
cara Pawła I, o czym napomknąłem we wstępie, jest chyba faktem, że pochodząca od
starej rodziny bojarskiej dynastia R o m a n o w y c h wygasła w linii męskiej na Piotrze II
( 1 7 3 0 ) , zaś w żeńskiej na Elżbiecie ( 1 7 6 2 ) . W r a z z jej siostrzeńcem, Piotrem I I I , wstą­
piła na tron carów dynastia holsztyńsko-gottorpska i ona to została zdetronizowana
w roku 1 9 1 7 .
Wielka Księżna Katarzyna ( 1 7 8 8 — 1 8 1 9 ) , czwarta córka
Pawła I, była kobietą niezwykłej urody, o wysmukłej figurze,
miękkich ruchach i przepięknych włosach. Dwa świadectwa.
Wileński lekarz Frank, którego cytowałem już parokrotnie,
kiedy znalazł się podczas obiadu naprzeciw niej, odnotował
potem: „ J e j piękność, niebiańskie wejrzenie, gracja i żywość
wzbudziły we mnie uwielbienie. Zdawało mi się, że to jakaś
istota nadziemska znalazła się przy stole cesarskim". Zaś
Henrietta z Działyńskich Błędowska, której jeszcze nie cyto­
wałem, po spotkaniu z Katarzyną napisała w swej „Pamiątce
przeszłości": „Księżna zachwycającą była pięknością, gracją
i ułożeniem pełnym godności, ale z wyrazem dobroci i sło­
dyczy".
T e n „wyraz dobroci i słodyczy" pryskał, gdy odcinała się
fleszem „ b o n - m o t u " , ze złośliwym błyskiem w oczach. U b i e ­
rała się gustownie i nie używała nakryć głowy, by nie zasła­
niać swych cudownych włosów. Najchętniej nosiła długą
czarną suknię, przepasaną szkarłatną wstęgą orderową, ma­
rzyło się jej bowiem panowanie wzorem babci, też Katarzyny.
Kiedy w roku 1807, po T y l ż y , krążyły nad Newą pogłoski
o możliwości przewrotu pałacowego („azjatyckie remedium"),
szeptano, że zbuntowani oficerowie jej wręczą koronę carów.
Aleksander dowiedział się o tym od wywiadu angielskiego, ale
potraktował to jako plotkę wymierzoną w „najrozkoszniejszą
istotę na ś w i e c i e " . * T a k ją nazywał, nawet publicznie.
Uwielbiali się. Spierali się tylko o politykę wewnętrzną.
Katarzyna nienawidziła liberalizmu sercem i duszą, jedyne
zbawienie dla Rosji widziała w bezwzględnym samowładztwie.
Co do polityki zewnętrznej byli całkowicie zgodni — oboje
nienawidzili Napoleona. Potem zresztą brat dopasował się do
siostry także w polityce wewnętrznej i już nie było między
nimi żadnych rozdźwięków.
Aleksander, podobnie jak ona, miał mnóstwo miłostek
i jedną stałą kochankę (Naryszkinę), ale nikogo w swym życiu
nie kochał bardziej od siostry Katarzyny. Chociaż oddała mu

* Również Prusacy chcieli po T y l ż y dokonać zamachu na Aleksandra, o czym z ko­


lei poinformował go wywiad francuski.
się (lub może dlatego, że oddala mu się), ta namiętność nie
gasła w nim, ale wciąż rosła, potężniała, rozsadzała go wprost,
doprowadzając momentami do stanu półobłędu. Przychodziły
takie chwile, że nie mógł bez niej wytrzymać, rzucał wszystko
w diabły i pędził, gdziekolwiek była. Nazywał cele tych
spotkań „zaznaczeniem swej władzy nad najładniejszym stwo­
rzeniem pod s ł o ń c e m " . Nie zawahał się nawet zabrać jej ze
sobą na Kongres Wiedeński i epatować całą Europę kazi­
rodczym związkiem.
Pisał do niej: „ W i e m , że mnie kochasz i jest mi to nie­
zbędne do szczęścia, ale cóż to jest przy mojej namiętności!
J a cię uwielbiam jak szalony, jak opętany, jak maniak!"
Nie mieli przed sobą tajemnic. Kiedy w roku 1812 Bagra¬
tion zmarł na skutek ran odniesionych w bitwie pod Borodino,
Katarzyna napisała do brata, nie wymieniając Bagrationa
z nazwiska: „Wiesz dobrze, jakie stosunki łączyły mnie z «nim»
i pamiętasz, jak wspomniałam, że «on» posiada dokumenty,
które mogą mnie poważnie skompromitować, jeśli się znajdą
w cudzych rękach. Przysięgał mi stokrotnie, że już je znisz­
czył, lecz znając «go» dobrze, wątpię w prawdziwość «jego»
słów. Proszę Cię więc, zażądaj, by Ci wydano wszystkie
pozostałe po «nim» papiery i daj mi możność przejrzenia ich,
abym mogła spokojnie usunąć to, co m o j e " .
Aleksander natychmiast spełnił tę prośbę, a odsyłając
kompromitujące papiery, dopisał: „Powiedz, droga przyja­
ciółko, czy można Cię więcej kochać, niż ja Cię kocham?".
O tym wszystkim Napoleon wiedział.
Panuje w historiografii od dawna ugruntowana i przyjęta
za pewnik opinia, że Bonaparte zamierzał naprawdę ożenić
się z Katarzyną Pawłowną, czyli pragnął, aby car Aleksander
nie odmówił mu. Uważam ten pogląd za fałszywy i postaram
się to udowodnić. Rzecz jest warta zachodu, gdyż ta książka
jest relacją z rozgrywki pokerowej, a casus Katarzyny był
najważniejszym rozdaniem w tej rundzie gry.
Napoleon rozpoczął licytację jeszcze w Erfurcie, 12 paź­
dziernika 1808 roku, polecając Talleyrandowi wybadać Alek­
sandra we wspomnianej kwestii (głównie po to wziął starego
intryganta do Erfurtu). Pamiętajmy jednak, co powiedział
Metternichowi: „Używam go zawsze wtedy, kiedy czegoś nie
c h c ę " . Oczywiście, gra była ryzykowna (jest to istotą pokera),
bo gdyby car się zgodził, to trzeba byłoby albo wykręcić się
i popsuć tym samym stosunki, albo jednak żenić się z kobietą
skażoną kazirodztwem.
Ryzyko było więc duże, ale też szansa na zgodę była nie­
wielka, zważywszy, że Aleksander za nic w świecie nie od­
dałby siostry, gdyż groziłoby mu to popadnięciem w szaleń­
stwo. Natomiast zwrócenie się do niego z taką propozycją
załatwiało najważniejszą sprawę (wspomniany cel długofalo­
wy) — musiało ostatecznie wyjaśnić, czy profrancuska poli­
tyka cara jest szczera, to znaczy czy car chce naprawdę utrzy­
mać przymierze, czy tylko mydli oczy w celu lepszego przy­
gotowania się do konfrontacji zbrojnej. Zgoda na oddanie
uwielbianej kobiety byłaby z jego strony poświęceniem tak
wielkim, że wszelkie podejrzenia Napoleona musiałyby upaść.
Nie wierzył w to, ale nie był człowiekiem opierającym swe
działania na wierze lub niewierze. Chodziło o zbyt dużą rzecz,
o Europę i o ewentualność najstraszliwszego starcia na kon­
tynencie, musiał więc mieć niezbity dowód. I bezbłędnie
wybrał na papierek lakmusowy Wielką Księżnę Katarzynę
Pawłownę.
Chcąc spotęgować test do kwadratu, cesarz polecił T a l l e y ­
randowi sprawić, by Aleksander... sam zaproponował to mał­
żeństwo. Gdyby car to uczynił, dowód jego dobrej woli
miałby wartość pomnożoną przez dwa. Car tego jednak nie
uczynił. Rzecz miała się następująco:
Talleyrand, jak już wiemy, starał się być w Erfurcie
rzecznikiem Europy przeciw Francji, zamiast odwrotnie,
i dlatego wyłożywszy carowi sprawę, gorąco go namawiał do
nieoddawania Katarzyny, nie zdradzając się przy tym nawet
spojrzeniem, że wie o stosunkach łączących Aleksandra z sio­
strą. T u ż przed pożegnaniem „olbrzymów" car w rozmowie
z „ b r a t e m " napomknął o sprawie, oświadczając mniej więcej
tak: on sam marzy wprost, by Napoleon został jego szwagrem,
wszelako, chociaż jest panem całej Rosji, nie jest panem
swych sióstr, gdyż nimi rządzi matka, caryca Maria Fiodo¬
rowna. Jakżeby chciał mieć w Paryżu kogoś ze swojej rodziny,
kto witałby go nad Sekwaną siostrzanym pocałunkiem, lecz
niestety nie wie, czy czasem matka nie ma już innych planów
względem Katarzyny. On oczywiście po powrocie do Peters­
burga uczyni dosłownie wszystko, by nakłonić serce siostry
do związku z jego ukochanym przyjacielem i jeśli nawet
Maria Fiodorowna zaplanowała inne małżeństwo, nie będzie
szczędził wysiłków, by spowodować zmianę jej decyzji. Jest
przekonany, że wszystko to się uda i marzenia jego się spełnią,
w każdym razie pragnie tego, jak niczego na świecie. Jednako­
woż, rzecz oczywista, nie może tu, w Erfurcie, zagwaranto­
wać w stu procentach efektu swoich usiłowań, musi przedtem
porozmawiać z obiema kobietami.
Inaczej mówiąc Aleksander odpowiedział: tak, ale... Właśnie
to A L E (obok niewyrażenia zgody na rosyjską interwencję
zbrojną przeciw Austrii) sprawiło, że Napoleon przegrał
erfurcką rundę cesarskiego pokera. Bonaparte bowiem, wy­
słuchawszy powyższego przemówienia, upewnił się, że oma­
mił cara, że wprawił go w olbrzymie zakłopotanie, posta­
wił przed straszliwym dylematem, przed pytaniami: co
robić? jak się z tego wykaraskać? dlaczego Korsykanin to
robi, czyżby rzeczywiście chciał jak najściślejszego zwią­
zku z nami? A więc — jak już było powiedziane — że
postrzelony zając będzie się kręcił w kółko, nie wiedząc, do­
kąd uciekać.
Całe to mniemanie było błędne, albowiem car nie stanął
przed żadnym dylematem, nie zadawał sobie żadnych pytań
i doskonale wiedział co robić, czyli jak się wymigać. Posta­
nowił niezwłocznie wydać siostrę za kogoś innego, ale kogoś
takiego, kto by nie mógł zawrócić Katarzynie w głowie swą
urodą i nie przeszkadzał mu wielbić jej dalej tak jak dotych­
czas. Znalazł takiego człowieka wkrótce po powrocie z Erfurtu
do domu. Był nim książę Jerzy Oldenburski, bujający w obło­
kach poeta-grafoman i filantrop, źle zbudowany, szpetny,
poruszający się niezgrabnie i do tego jąkała.
W Petersburgu przywitano cara wybuchem radości.
— Nikt nie miał już nadziei, że ten potwór wypuści
Waszą Cesarską M o ś ć cało! — rzekł jeden z generałów i został
ostro skarcony, gdyż rzekł to głośno.
W sprawie małżeństwa Katarzyny nie było żadnych trud­
ności. Caryca-matka, która dobrze wiedziała o osobliwym
związku swych pociech (nazywała to kulturalnie „oryginalnoś­
cią K a s i " ) , prędzej wydałaby córkę za szatana niż za „korsy­
kańskiego potwora M i n o t a u r a " (jej słowa), sama „ K a s i a " zaś
powiedziała:
— Wolę być żoną popa!
T o t e ż w piorunującym tempie postawiono na ślubnym
kobiercu parę, której składniki miały się do siebie jak pięść
do nosa. Jerzy Oldenburski nie był tu pięścią. Przypomniałem
sobie właśnie, że zapomniałem podać, kim był przede wszyst­
kim. Był kuzynem... cara Aleksandra, toteż wszystko zostało
w rodzinie. „ K a s i a " wyjechała do T w e r u , gdzie jej małżonek
pełnił funkcję generała-gubernatora, i tam ją braciszek odwie­
dzał. Po jednej z tych wizyt, trwającej pięć dni (od 10 grudnia
1809 roku), zdenerwował się na konieczność ciągłego prze­
mierzania czterystu pięćdziesięciu wiorst w tę i czterystu
pięćdziesięciu z powrotem do Petersburga, zabrał więc „naj¬
rozkoszniejszą istotę na świecie" bez żenady „apiat" do domu
i kwita.
Papierek lakmusowy zabarwił się i teraz Napoleon miał
już stuprocentową pewność co do niechęci Aleksandra. D o ­
datkowe świadectwo wrogości „ b r a t a " uzyskał podczas wojny
z Austrią latem 1809 roku, kiedy to armia rosyjska — mimo
ciągłych monitów Paryża — nie tylko nie pomogła F r a n c u ­
zom, ale nawet próbowała przeszkadzać ich sprzymierzeńcom,
Polakom. Bonaparte zrozumiał, że z tej drogi nie będzie już
odwrotu. T e s t matrymonialny z Katarzyną, a dokładniej jego
efekt, miał kolosalne znaczenie dla przygotowań do tra­
gicznego finału cesarskiego pokera. Napoleon sam nazwał go
„odwróceniem karty". Odwrócenia karty dokonuje się w celu
obejrzenia jej właściwej strony.
T y m c z a s e m 2 2 listopada 1809 roku minister spraw zagra­
nicznych Francji, Jan Baptysta de Champagny, w imieniu
Napoleona zwrócił się do cara za pośrednictwem ambasadora
Caulaincourta o rękę... drugiej siostry Aleksandra, Anny
Pawłowny! Mało tego, zaofiarował w zamian zaniechanie
dalszej rozbudowy Polski! T a k i e uderzenie ma swój ciężar,
nawet kiedy się to czyta nad Wisłą dzisiaj, prawda? Zwła­
szcza kiedy czyta się z komentarzem, iż jest to „niezbity do­
w ó d " na chęć Bonapartego skoligacenia się z Romanowymi
kosztem Polski. Zaraz go zbiję i to solidnie, przedtem jednak
trudno mi nie wyrazić zdumienia, że przeważająca część
historyków francuskich i polskich uwierzyła w ten nonsens,
nie zadając sobie widocznie trudu pobieżnego choćby prze­
analizowania faktów.
T e s t matrymonialny odarł „boga w o j n y " z ostatnich
drobin złudzenia. Miał absolutną pewność, że nie dadzą mu
Anny (tym bardziej, że była ona niemal dzieckiem) i że myślą
już od dawna o zrzuceniu go z tronu. Dlaczegóż więc zwrócił
się z tą nową propozycją? Musiał.
W otoczeniu Napoleona już od roku 1807 rozważano
sekretnie kilka kandydatur przyszłych cesarzowych. Między
innymi brano pod uwagę córkę króla sasko-warszawskiego,
córkę króla hiszpańskiego, siostrzenicę cesarza Austrii itd.
Wszystkie te kandydatury upadły, gdyż uznano, że imperium
francuskie powinno otrzymać delfina z córki cesarskiej. D o
wyboru byli tylko Romanowowie i Habsburgowie, przy czym
ten drugi dom był o wiele szlachetniejszy. Jasnym też było, że
koligacja z którąś z tych rodzin automatycznie poróżni
Francję z drugim domem cesarskim.
Przeważała opinia, że należy wybrać Austriaczkę ze wzglę­
du na wyższą rangę Habsburgów i fakt, że Habsburżanki
zawsze były płodne jak królice — matka Marii Ludwiki uro­
dziła trzynaścioro dzieci, jedna jej babka siedemnaścioro,
a druga aż dwadzieścioro sześcioro.
— Doskonale! — krzyknął Napoleon. — Właśnie macicy
nam trzeba!
T e n ginekologiczny zamiar skomplikowało to, że Austria
pragnęła wojny. Wojna wybuchła, i skończyła się podobną
klęską Habsburgów (pod Wagram), jak w roku 1805. A jed­
nak, pomimo że Austria napadła na Francję po raz drugi już,
i były wszelkie podstawy do tego, by raz na zawsze ją unie­
szkodliwić, Bonaparte — o dziwo — zawarł z nią pokój na
stosunkowo korzystnych dla niej warunkach. T o jest pierwszy
dowód, że Napoleon przez cały czas myślał o ślubie z H a b s -
burżanką. Dlatego nie chciał robić krzywdy ojczyźnie przy­
szłej małżonki i matki swego syna.
K o l e j n y kłopot polegał na tym, że Austria, której tysiące
żołnierzy poległo w czasie tej wojny, była straszliwie upoko­
rzona i nienawidziła swego pogromcy jak nigdy przedtem.
Łatwo było przewidzieć, że prośba o rękę austriackiej księż­
niczki spotka się z odmową, z pewnością sprytną i delikatną,
ale jednak. Należało uczynić posunięcie, które nie tylko
szybko zmieniłoby ten przewidywany stosunek Wiednia do
projektu skoligacenia Bonapartych z Habsburgami, ale wręcz
skłoniło Austriaków, by... sami zaproponowali to małżeń­
stwo! D o tego właśnie posłużyła prośba o rękę Wielkiej
Księżnej Anny Pawłowny, wsparta — dla zamaskowania
blefu — tzw. „sprawą polską".
Pokój wiedeński został zawarty 14 października 1809
roku. W dwa i pół miesiąca później Caulaincourt stanął
przed carem szczęśliwy jak nigdy. Oto Napoleon pozwolił
mu pertraktować o rękę siostry cara za pomocą Polski!
Caulaincourt byłby jeszcze szczęśliwszy, gdyby jego władca
zechciał w ogóle zlikwidować Księstwo Warszawskie, ale
i propozycja niepowiększania go i niezamieniania w obie­
caną Polakom wielką Polskę była czymś wspaniałym. Cau­
laincourt nie miał wątpliwości, że tym razem wszystko pój­
dzie jak z płatka.
Nie wiedział biedak, że Bonaparte, podniecając go anty­
polskimi instrukcjami („Nie wolno ci się cofnąć przed niczym,
aby utwierdzić ich w przekonaniu, że nie odbudujemy Polski";
na dodatek „utwierdzono" Rosjan o nieodbudowywaniu
Polski artykułem w paryskim „ M o n i t o r z e " z 14 grudnia
1809), był już zdecydowany ożenić się z Austriaczką, i że cała
ta gra z Anną jako figurą tylko do tego mu służyła. Wywiad
austriacki bowiem od razu dowiedział się o rozmowach
petersburskich i na Wiedeń padł blady strach: jeśli Rosja
połączy się więzami krwi z Francją, będzie to oznaczało
koniec wziętej w dwa ognie Austrii!
W tym momencie wkroczył do akcji wywiad francuski,
„przemycając" do Wiednia wiadomość, że Napoleon jeszcze
się waha i być może nie byłby od tego, aby skoligacić się
z Habsburgami. Wiedeń natychmiast uchwycił się tej „brzy­
twy tonącego" i dał znać Paryżowi poufnymi kanałami, iż
Austria z radością ujrzałaby Marię Ludwikę na tronie fran­
cuskim. W ten sposób Bonaparte osiągnął swój cel.
Znowu jednak wyprzedziliśmy nieco bieg wydarzeń. P o ­
wróćmy do rozmowy z dnia 28 grudnia, w której Caulaincourt
poprosił cara o rękę Anny Pawłowny, obiecując za nią nie¬
odbudowywanie Polski. Na rozkaz Napoleona ambasador
zażądał udzielenia odpowiedzi w ciągu maksimum dwóch
dni. Aleksander odpowiedział erfurckimi frazesami o tym, że
taki związek jest jego najgorętszym pragnieniem, stwierdził
jednak, że dwa dni to za mało, albowiem musi się naradzić
z matką i całą rodziną. Potrzebuje dziesięciu dni. Niech więc
Caulaincourt poczeka te króciutkie dziesięć dni na odpo­
wiedź, spędzając czas pożytecznie, na przykład na opracowa­
niu z kanclerzem Rumiancewem umowy w sprawie polskiej.
„Chytry Bizantyjczyk" liczył na to, że w ciągu dziesięciu
dni przypieczętuje się Polskę w granicach Księstwa Warszaw­
skiego, a potem wymiga od planów matrymonialnych. W y ­
grać wszystko, nie dając nic. Ale się mocno przeliczył.
Caulaincourt z Rumiancewem uwinęli się jak najszybciej,
obaj bowiem życzyli Polsce jak najgorzej. Już 4 stycznia
podpisali konwencję o nieodbudowywaniu Polski (sformuło­
waną w sposób koszmarnie krzywdzący Polaków), której
Napoleon oczywiście nie ratyfikował. Jeśli zaś chodzi o Annę
Pawłownę, to Petersburg po z górą miesiącu zwlekania dał
Bonapartemu kosza, tłumacząc się zbyt młodym wiekiem
siostry cara.
Wielu historyków, na przykład T a r l e , twierdzi, że dopiero
wówczas Napoleon zdecydował się na Austriaczkę, tym
bardziej, iż jeszcze 28 stycznia 1810 roku jego doradcy kłócili
się na specjalnym posiedzeniu, kogo wybrać: Annę czy Marię
Ludwikę. Jest to bzdura — Napoleon był zdecydowany od
dawna, a wszelkie wariantowe spory i rozważania były tylko
elementami koronkowej gry, którą opisałem.* W chwili,

* N i e sposób pominąć i tej istotnej okoliczności, że na decyzję Napoleona wpłynęła


również... Józefina. Pogodziwszy się z musu z nieuchronnością rozstania z cesarzem,
kiedy pismo z odmową startowało dopiero z Petersburga,
Wiedeń już wyraził zgodę (7 lutego 1810) na poślubienie
przez Napoleona Marii Ludwiki. Bonapartego nie obchodziła
decyzja cara, wiedział, że będzie odmowna.
Fakty są okrutne dla historyków twierdzących uporczy­
wie, że „bóg w o j n y " pragnął rosyjskiego małżeństwa. Otóż
list z „koszem" od cara przyszedł do Paryża wówczas, kiedy
już od kilku dni czyniono w Wiedniu forsowne przygotowania
do ceremonii ślubnej. Wystrychnięty na dudka Aleksander
powiedział do Caulaincourta:
— Pański monarcha postanowił zaślubić arcyksiężniczkę
austriacką, zanim otrzymał moją odpowiedź. T o znaczy, że...
Co to znaczyło — już wiemy, toteż nie warto cytować dalej
żalów pokerowego mistrza, który tym razem dał się wziąć na
wspaniały blef przeciwnika i teraz słyszał zewsząd zjadliwe
chichoty i napomknienia o swej nieudolności politycznej.
W Petersburgu w owym czasie warczano: „Nieudolny w ukła­
dach tak samo jak w wojnie".
Myślę, że wystarczająco udowodniłem, co oznaczał ma­
trymonialny test „boga w o j n y " , i że nie zamierzał on żenić
się z latoroślą Romanowych. Czas już chyba, panowie-spece
od epoki napoleońskiej, przestać bredzić o jego gorącym
zamiarze płodzenia dzieci marki „franco-russe".
Całą przyjemność mąci mi tylko ten fakt, że nie jestem
pierwszym, który do tego doszedł. Mając już tę książkę
w rękopisie i konsultując ją, dowiedziałem się o opinii
Fryderyka M . Kircheisena. T e n najwybitniejszy niemiecki
historyk-napoleonista, zacięty wróg Bonapartego, nigdy go
nie oszczędzający, wysunął w swej biografii Napoleona na­
stępujące przypuszczenie (różnica polega tylko na tym, że ja
nie przypuszczam w kilku zdaniach, lecz twierdzę w oparciu
o przedstawioną analizę):

wyraziła życzenie, by ożenił się z Marią Ludwiką. Czy ktokolwiek może przytoczyć
jakiekolwiek życzenie Józefiny (poza życzeniem pozostania cesarzową), którego Bona­
parte nie spełnił po zakomunikowaniu jej decyzji o rozwodzie? Nękany wyrzutami
sumienia i c h c ą c osłodzić jej los, starał się wręcz uprzedzać najdrobniejsze kaprysy
odtrąconej. Oczywiście nie to zadecydowało o wyborze Austriaczki, lecz bez wątpienia
opinia Józefiny miała tu niebagatelne znaczenie.
„Wątpić trzeba, czy Napoleon myślał poważnie o ożenku
z rosyjską księżniczką, gdyż po pierwsze Wielka Księżna była
za młoda, po drugie była innego wyznania, po trzecie rosyjski
dom cesarski nie był tak poważanym, jak austriacki, a w końcu
zdawał sobie Napoleon także sprawę z niechęci carycy-matki.
Najprawdopodobniej dlatego tak oficjalnie traktował projekt
rosyjskiego ożenku, ażeby wywrzeć nacisk na A u s t r i ę " .
Zgodzić się także trzeba z Paleologiem, któremu — cho­
ciaż należy on do plejady historyków całkowicie błędnie
naświetlających to rozdanie siódmej rundy cesarskiego po­
kera — wyrwało się w końcu jedno trafne zdanie: „Jak się
okazało — instynkt Napoleona był tym razem nieomylny".
Jak już powiedziałem — test matrymonialny zadecydował
o wszystkim. Dla nikogo w Europie nie było od tej pory
tajemnicą, że wojna francusko-rosyjska jest tylko kwestią
czasu. Rosja z miejsca rozpoczęła zbrojenia, przypuszczając,
że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo — pierwsza w dzie­
jach konfrontacja z dwoma pozostałymi mocarstwami kon­
tynentu naraz. I chociaż Austria po kilku klęskach była
mocarstwem chwilowo mało mocarstwowym, przy boku
Francji mogła się stać języczkiem u wagi.
T y m c z a s e m wokół stolika w dalszym ciągu trwał sojusz
francusko-rosyjski. Formalnie nic się nie zmieniło i obaj
partnerzy wymieniali listy zaczynające się od tradycyjnego
„Monsieur mon f r é r e " , pełne komplementów, czułości i za­
pewnień o szczerej przyjaźni. Byli to bowiem pokerzyści
dobrze wychowani.
D o b r e wychowanie Napoleona zakwestionowano jednak
nad Newą, kiedy rozkazał on Caulaincourtowi wyprawić
w ambasadzie wspaniały bal z okazji swego ślubu z Austriaczką,
lub raczej — jak powtarzano w Petersburgu słowa zawsze
dowcipnego księcia de L i g n e — „z jałówką, którą Austria
rzuciła na ofiarę M i n o t a u r o w i " . Ambasador spełnił polecenie
2 3 maja 1810 roku i odczytano to jako policzek. Co prawda
car, caryca-matka i caryca-małżonka „wyrazili ambasadorowi
swoją radość z tego ewenementu, wzięli łaskawy udział w za­
bawie i raczyli pozostać na balu od wieczora aż do drugiej nad
r a n e m " , lecz Czartoryski spytał Aleksandra, czy czasem
Bonaparte nie zwariował. Aleksander jednak znał „ b r a t a " jak
nikt inny (po tylu latach gry!) i stanowczo zaprzeczył:
— Bonaparte wariatem?! ...Co za szalony pomysł! Aby
w coś podobnego uwierzyć, trzeba go zupełnie nie znać!...
Przecież to człowiek, który wśród największych wstrząsów
zachowuje zawsze zimną krew i zimną głowę. Jego wybuchy
to czysta komedia — lubi straszyć. U Napoleona wszystko
jest przewidziane i ułożone z góry, każde pociągnięcie, nawet
najbardziej zuchwałe i gwałtowne, najbardziej niespodzie­
wane, głęboko przemyśla...
Formalnie więc wszystko w porządku, dalej gra w oszuki¬
wanko ze słodyczami w zębach. Ale już ze słodyczami gorszej
firmy i gorzkniejącymi z każdym dniem. Caulaincourt prze­
stał być potrzebny carowi, odkąd kontynuowanie flirtu za­
częło stawać się farsą, i szybko odczuł to na własnej skórze.
„Przez dłuższy czas grałem tu pierwszą rolę — skarżył się
płaczliwie w jednym z listów do Paryża — byłem naprawdę
wicekrólem cesarza Napoleona w Petersburgu! Nie przesa­
dzam stawiając tak mocno sprawę, gdyż opinia publiczna
bardzo wysoko oceniała moje znaczenie i zaufanie, jakim się
cieszyłem u dworu. Cesarz Aleksander okazywał mi wyraźnie
swą bezgraniczną ufność, a także wiele przyjaźni... Dzisiaj to
wszystko uległo zmianie. Jeśli chodzi o sprawy mniejszej
wagi, o względy należne mi jako ambasadorowi, to przestrze­
gają ich tu z całym ceremoniałem i każdy naśladuje w tym
cesarza, lecz serdeczność, zaufanie, znaczenie, to wszystko
przepadło...".
D o końca jednak ten pół zdrajca, pół idiota będzie za­
pewniał swego pana o całkowitej szczerości Aleksandra
( „ W przymierzu Rosja jest zawsze szczerą i niepokalaną jak
dziewica" — sic!!!) i nawet wówczas, kiedy car zdecyduje się
w 1811 roku uderzyć całą swą siłą na angażującą większość
swych wojsk w Hiszpanii F r a n c j ę , będzie wbrew bezspornym
doniesieniom wywiadu przysięgał, że to plotki, że car miłuje
pokój i że armie rosyjskie odbywają na zachodnich granicach
manewry ćwiczebne! Napoleon, mając tego w końcu dość,
odwołał Caulaincourta do Paryża (1811) i zbeształ jak lokaja
przyłapanego na kradzieży sztućców:
— Aleksander chce wojny ze mną! Zostałeś przez Rosjan
zrobiony na szaro! Rosjanie bardzo zhardzieli, czy im się
zdaje, że będą mną rządzić?!... Nie jestem Ludwikiem X V ,
lud francuski nie zniósłby podobnego upokorzenia! Powta­
rzam ci, że Aleksander jest równie fałszywy jak słaby, to
grecki charakter!
I zanim się odwrócił, splunął pogardliwie epitetem:
— Stałeś się Rosjaninem!
Caulaincourta zastąpił na placówce w Petersburgu adiu­
tant Napoleona, generał Jakub Aleksander Bernard Law
de Lauriston ( 1 7 6 8 — 1 8 2 8 ) , lecz i on, chociaż w o wiele
mniejszym stopniu, uległ zdradliwemu czarowi imperatora
Wszechrosji, wyrywając Bonapartemu okrzyk:
— T o nie są ambasadorowie, to kurtyzany cara!
W dalszym ciągu więc w Paryżu i w Petersburgu rezy­
dowały ambasadorskie kurtyzany w spodniach, nie miało to
wszelako istotnego znaczenia, gdyż ani car, ani cesarz w za­
sadzie nie potrzebowali ich do niczego innego, jak tylko do
przekazywania not i korespondencji.* Zacytuję jeszcze raz
Kircheisena: „Aleksander był zbyt przebiegły, aby donieść
swemu ambasadorowi w Paryżu, księciu Kurakinowi, że
zamierza z bronią w ręku rozprawić się z Francją. Nie pisywał
nawet do niego osobiście, gdyż równie jak wielu innym — nie
ufał m u . Swoim współpracownikom kazał się wzajemnie
śledzić i zwalniał ich ze stanowisk, kiedy za dużo o sobie
wiedzieli lub domyślali się jego planów".
W obu stolicach zmieniano często dyplomatyczne figury
podczas tej rundy dyplomatów, którzy bez przerwy wymie­
niali worki pism, petycji, propozycji, kontroskarżeń i wa­
runków na trasie między Newą a Sekwaną (nazywano po­
wszechnie te zabiegi „jałowym m i ę s e m " ) . W roku 1811
zmieniony został również francuski minister spraw zagra­
nicznych. Champagny'ego zastąpił książę Bassano, Hugon
Bernard Maret ( 1 7 6 3 — 1 8 3 9 ) , wielki przyjaciel Polaków,
człowiek — jak mówiono — „o sercu polskim".

* L a u r i s t o n jednak zdobył tajny plan sztabowy armii rosyjskiej!


Właśnie o to chodziło — o Polskę. Ona była istotną stawką
w siódmej rundzie cesarskiego pokera, by w ósmej stać się
celem gry. „Niedopuszczenie do odbudowania Polski było
więc niezmienną osią całej polityki cesarza Aleksandra; ku
temu celowi zwracał zawsze wszystkie swoje m y ś l i " . * D o
ostatniej chwili Bonaparte łudził Rosjan propozycją nieodbu¬
dowywania Polski ponad Księstwo Warszawskie, z czego
dzisiaj jego wrogowie, a nawet kiepscy w rachunkach (poke­
rowych) apologeci wysnuwają mylne wnioski. Jakim cudem
Napoleon mógł choć przez chwilę pragnąć rzeczywiście oddać
Polskę na łup cara, jeśli w najoczywistszy sposób byłoby to
samobójstwem? K i m jak kim, ale samobójcą Korsykanin nie
był, a tym bardziej kretynem. Polski bufor na wschodzie był
Francji niezbędnie potrzebny, jak stalowy kołnierz na szyi
średniowiecznego rycerza, i jedyną sensowną racją stanu
Paryża mogło być wzmacnianie tego kołnierza. Tymczasem
wywleka się i okłada interpretacją o jego rzekomej anty¬
polskości każde słowo, którego Bonaparte użył w korespon­
dencji z carem i w instrukcjach dla swych petersburskich
ambasadorów, zapominając o charakterze tej gry! Budzi to
politowanie.**
T e g o typu szalbierstwa historiograficzne są bardzo łatwe
i w gruncie rzeczy dość bezpieczne. Oto przykład, jeden
z wielu, jakie można dać. Bierze się jakiś dokument, niech to
będzie depesza Napoleona do Caulaincourta z lipca 1810
roku, i wyławia się z niego takie zdanko: „Nie myślę przy­
wracać P o l s k i " . I już mamy „niezbity d o w ó d " na to, że
Bonaparte nie zamierzał Polski odbudowywać, czyż to nie
jego własne słowa? Czarno na białym: „Nie myślę przywra­
cać P o l s k i " . Sprawa bezpieczna, bo czytelnik pana „poważ­
nego historyka" jest na tyle ignorantem, iż nie wie, że toczy
się akurat gra w oszukiwanie cara, i że (co jest w tym przy-

* Stanisław Z. (Wrotnowski) — „Porozbiorowe aspiracje polityczne narodu


polskiego", L w ó w 1 8 8 2 .
* * N i e chcę wymieniać nazwisk tych, co u nas fałszywie interpretują ówczesną
politykę Napoleona względem Polski, bo byłby to ogromny rejestr, chodzi o całą rzeszę
rodzimych historyków powojennych (cudzoziemcy często piszą podobnie, ale problem
polski to dla nich problem o b c y ; w przypadku Polaków to nie tylko błąd, to wstyd!).
padku rzeczą ważniejszą) cytowane słowa oznaczają: teraz,
obecnie, nie myślę odbudowywać Polski, bo mam piekielnie
zagmatwaną sprawę hiszpańską, więc muszę mieć spokój na
wschodzie. Wynika to z treści listu, nawet nie tylko z jego
„ogólnego kontekstu", lecz z konkretnych słów i zdań,
które następują b e z p o ś r e d n i o po jedynym zacytowa­
nym przez „poważnego historyka" zdanku, ale tych następ­
nych zdań pan „poważny historyk" już nie cytuje, bo to
rozniosłoby w proch i pył całą jego, opartą na inkryminowa­
nym zdanku, koncepcję o antypolskości cesarza. Znowu pro­
ceder bezpieczny, bo korespondencji napoleońskiej w Polsce
nie wydano, a komu się zechce sięgać po wydanie francuskie,
żeby znaleźć ów list i sprawdzić tekst? M n i e się zachciało,
panowie „poważni historycy"! Otóż bezpośrednio po owym
zdanku, które jest jednym z waszych kastetów do bicia trupa
„boga w o j n y " , widzę w tej depeszy następujące słowa Bo¬
napartego:
„Nie chcę wszakże zhańbić się wyrokując, iż Królestwo
Polskie nigdy przywróconym nie będzie (...) N i e , nie chcę
splugawić mojej pamięci, przykładając pieczęć na politykę
makiawelską, gdyż powiedzieć, że Polska nigdy przywróconą
nie będzie, byłoby gorzej jeszcze niż uznać jej podział (...)
N i e , nie ogłoszę się wrogiem Polaków!".
T a k i e stanowisko w kwestii polskiej było wówczas jedną
z zasad francuskiej racji stanu, na potwierdzenie można przy­
toczyć teksty o realnym znaczeniu politycznym, nie zaś
„ b l e f y " stosowane w grze obliczonej na wprowadzenie prze­
ciwnika w błąd, na sprowokowanie Austrii do polityki pro¬
francuskiej (to w końcu 1809 roku) lub na chwilowe uspo­
kojenie cara (to zwłaszcza w roku 1810), póki nie zakończy się
arcytrudnych spraw hiszpańskich (takim ewidentnym „ble­
f e m " był np. wspomniany już przeze mnie przy omawianiu
„testu matrymonialnego" artykuł w paryskim „ M o n i t o r z e "
o nieodbudowywaniu Polski przez F r a n c j ę , kolejny antyna¬
poleoński kastet używany bezmyślnie bądź tendencyjnie przez
„poważnych historyków").
J u ż w roku 1809 Wielki Marszałek dworu cesarskiego,
książę Frioulu, Géraud D u r o c , złożył Napoleonowi tajny
memoriał stwierdzający, że w interesie Francji jest trzymanie
Rosji jak najdalej na wschodzie i że rozbiór Polski byłby
w związku z tym szaleństwem, a zarazem hańbą. W konkluzji
stało jak byk, że podstawą francuskiej racji stanu winno być
wskrzeszenie potężnej Polski jako alianta. Wywiadowi rosyj­
skiemu udało się zdobyć kopię tego memoriału, którą Kura ¬kin posłał do P
że Bonaparte mami go tylko propozycjami układów o „nie¬
odbudowywaniu Polski". Poirytowany odezwał się do Cau¬
laincourta:

— Jeśli pański cesarz nie nosi się z zamiarem odbudowy­


wania Polski, to czemu codziennie w publicznych doku­
mentach wymienia „Polskę" albo „Wielkie Księstwo W a r ­
szawskie"? ...Czy może chcecie ją odbudować? Jeżeli tak, to
mówcie od razu, dajcie definitywną odpowiedź, chcę bowiem
wiedzieć, czego mam się trzymać!
Wkrótce dowiedział się, czego ma się trzymać, kiedy
Napoleon zemścił się za przegraną rundę erfurcką, za to
A L E , które padło w Erfurcie na początku testu matrymonial­
nego. Był to odwet prześlicznie wykoncypowany, jakby
wycyzelowany dłutkiem Celliniego. Otóż 13 grudnia 1810
roku senat Cesarstwa podjął decyzję o przyłączeniu do
imperium Bonapartych księstwa Oldenburg, należącego do...
teścia Katarzyny Pawłowny. Nie odebrano mu księstwa,
skądże, tylko anektowano je razem z nim. Był to klaps dla
K a s i , co nie chciała „ M i n o t a u r a " .
Powiecie: cóż w tym błyskotliwego? to ma być Cellini?
zwykła aneksja! N o to dodam, że wcielając księstwo olden­
burskie w skład Francji, dekretem wykonawczym z dnia
22 stycznia 1811 roku powiększono je, traktując to jako
zadośćuczynienie dla księcia. Powiększono je o... Erfurt!
T e r a z już możemy śmiać się wspólnie.
W Petersburgu jednak nie śmiano się, lecz przeklinano
„korsykańskiego b a n d y t ę " ze łzami w oczach. Po otarciu łez
spróbowano jeszcze pertraktacji (wymiana Oldenburga za
choćby kawałek Księstwa Warszawskiego), lecz cesarz nie
zamierzał wyprzeć się „swego s n u " (określenie, przypomi­
nam, Bourrienne'a), czyli swej konsekwentnie propolskiej
polityki. „Musiałyby wojska rosyjskie przyprzeć nas do
R e n u , żebym zezwolił na taką hańbę, jak oddanie choćby
jednego powiatu polskiego. T o jest zasada i to jest kwestia
honoru! (...) Nie dajcie mu (carowi — przyp. W . Ł . ) cienia
nadziei, że będzie mógł tknąć Polskę". T a k instruował
Napoleon Mareta i Lauristona w czerwcu 1811 roku, gdy już
nie tylko nie trzeba było dalej mamić Aleksandra niepowięk¬
szaniem Polski, lecz należało mu wprost powiedzieć, iż ma
trzymać łapy z dala od niej. A należało to zrobić, bo właśnie
w pierwszej połowie roku 1811 car po nią łapy wyciągnął,
i to łapy uzbrojone.
Rozeźlony sprawą oldenburską Aleksander już wcześniej,
w grudniu 1810 roku, otworzył swoje porty dla towarów
angielskich (było to oficjalne złamanie napoleońskiej B l o ­
kady Kontynentalnej, nieoficjalnie łamanej przez Rosjan od
dawna), specjalną taryfą prohibicyjną zamknął granice przed
towarami francuskimi, po czym w styczniu 1811 roku podjął
decyzję uderzenia na zachód i w pierwszym rzucie anekto­
wania Księstwa Warszawskiego.
Okazja była rzeczywiście niezwykła. Nad granicami K s i ę ­
stwa stało już sto tysięcy rosyjskich żołnierzy, a następne sto
tysięcy nadciągało, podczas gdy Bonaparte, mający większość
sił zaangażowanych w Hiszpanii, mógłby w najlepszym przy­
padku rzucić do kontrakcji zaledwie sześćdziesiąt tysięcy.
Nigdy jeszcze empirowa Francja nie stała przed takim zagro­
żeniem. Było jednak jedno ale...
Aleksander pojmował, że jeśli jego atak ma się udać,
musi przeciągnąć na swoją stronę Polaków. Co prawda armia
Księstwa liczyła zaledwie sześćdziesiąt tysięcy ludzi, lecz ludzie
ci znani byli z tej przypadłości narodowej, że są najlepszymi
żołnierzami na świecie, w związku z czym chcąc ocenić realną
wartość bojową każdego z nich należy zastosować mnożenie
przez trzy, a czasami nawet (co wykazała Somosierra) przez
dziesięć. Wdanie się z tymi wariatami w uporczywy bój
dałoby czas Napoleonowi na ściągnięcie z całej Europy po­
siłków i kontruderzenie. Gdyby natomiast udało się ich
kupić, można byłoby razem z nimi runąć na zachód, zaska­
kując słabe placówki francuskie w Niemczech.
31 stycznia 1811 roku Aleksander zwrócił się do swego
przyjaciela, księcia Adama Czartoryskiego, z propozycją
nawiązania rozmów z Polakami i oderwania ich od Fran­
cji, obiecując w zamian wskrzeszenie Królestwa Polskiego
w dawnych granicach (z wyjątkiem Białorusi), aż do Dźwi¬
ny, Berezyny i Dniepru. Dodał, że królem Polski zostanie
oczywiście on sam, albowiem od zawsze pała do Polaków
niezmierną miłością. Napisał między innymi:
„Jestem zdecydowany nie wszczynać wojny z Francją,
dopóki nie zapewnię sobie współdziałania Polski (...) Jeśli
Polacy mnie wesprą, powodzenie sprawy i zwycięstwo jest
pewne, gdyż nie polega ono na nadziei przewyższenia ta­
lentu Napoleona, lecz na aktualnym braku sił cesarza Fran­
cuzów".
Jak w świetle tego listu wyglądają twierdzenia pa­
nów rozprawiających o „zaborczej agresji Bonapartego na
R o s j ę ? " Wspomniałem już, że wojny jego były w isto­
cie swej działaniami o charakterze defensywnym, według
zasady, że najlepszą obroną jest atak. Absolutna pew­
ność, że Aleksander uderzy na zachód najpóźniej w 1812
roku, spowodowała uprzedzenie ciosu, miast czekania, aż
wojska rosyjskie przekroczą Ł a b ę . Jeszcze raz była to kwe­
stia życia.
T ą dygresją — złośliwą, bo złośliwą (ale jak tu nie być
złośliwym?) — znowu wyskoczyliśmy zbytnio do przodu.
Powróćmy do planu Aleksandra. Plan ten, oznaczany przez
wywiad rosyjski kryptonimem „Wielkie D z i e ł o " * , wziął
w łeb z tej prozaicznej przyczyny, że Polacy zdecydowanie
odrzucili carskie awanse, a jednocześnie natychmiast poin­
formowali o nich Paryż. T a k więc „postawa Warszawy
unicestwiła plan zaskoczenia Napoleona" (Kukiel), ale nie
zmieniła zamiarów Aleksandra. W dalszym ciągu — widząc,
że Hiszpania, jak wiecznie głodny smok, połyka kolejne
dziesiątki tysięcy Francuzów — przymierzał się do ataku,

* 7"en sani kryptonim — „ G r a n d O e u v r e " (Wielkie Dzieło) — był wcześniej,


w X V I I I wieku, kryptonimem masońskim oznaczającym rozbiory państwa polskiego,
do których masoneria przyczyniła się skutecznie.
lecz przesunął go w czasie o mniej więcej sześć do dziesięciu
miesięcy, by zebrać odpowiednie siły.
Zbierał je z takim natężeniem, jakiego Rosja jeszcze nie
oglądała. Wywiad polski, i książę Józef Poniatowski osobiście,
nieustannie alarmowali Francuzów wieściami o niesłycha­
nych zbrojeniach i koncentracji armii rosyjskich nad grani­
cami Księstwa z zamiarem frontalnego ataku na zachód, atoli
zarówno w Paryżu, Dreźnie, jak i w Hamburgu (kwatera
główna marszałka Davouta) początkowo należało do dobrego
tonu lekceważenie tych doniesień. Napoleon, przekonany, że
Polacy histeryzują i przesadzają w obawie o swą skórę, nazy­
wał polskie alarmy „głupstwami". Dopiero potwierdzające to
wszystko informacje, które zdobył wywiad francuski w Pe­
tersburgu, otworzyły mu oczy.
15 sierpnia 1811 roku, podczas uroczystej audiencji
korpusu dyplomatycznego w dniu urodzin Napoleona, miał
miejsce jeden z legendarnych ataków furii cesarza. W obec­
ności osłupiałego grona dyplomatów z całej Europy i czę­
ści Azji, stojąc na rozkraczonych nogach przed trzęsą­
cym się ze strachu ambasadorem Kurakinem, Bonaparte
ryczał:
— Zostaliście pobici pod Ruszczukiem (w wojnie z T u r ­
cją — przyp. W . Ł . ) , gdyż mieliście za mało wojska, a wie
pan dlaczego?! B o aż pięć dywizji wycofaliście z armii
naddunajskiej, by je pchnąć nad granice Polski! Znam wasze
podstępy!... Caulaincourt może sobie mówić, co chce, ale ja
wiem dobrze, że car zamierza napaść na mnie! Nie jestem
taki głupi, by przypuszczać, że wam chodzi o Oldenburg,
o takie coś nikt się bić nie będzie! W i e m dobrze, o co wam
chodzi — o Polskę!!... Przesyłacie mi tu różne plany doty­
czące Polski. Otóż wiedzcie, że n i e d a m t k n ą ć j e d n e j
wsi, j e d n e g o młyna, j e d n e j piędzi polskiej
z i e m i , c h o ć b y n a w e t w a s z e w o j s k a s t a ł y na
wzgórzach Montmartre!!!
Wystarczy? Karta polska została odkryta. Kurakin wy­
biegł z pałacu Tuileries cały roztrzęsiony, płacząc, i jedyne
słowa, na które potrafił się zdobyć przy wyjściu, brzmiały:
— U Jego Cesarskiej Mości dzisiaj tak gorąco...
T e r a z z każdym dniem robiło się coraz goręcej. Już
16 sierpnia Napoleon w specjalnym memoriale sprecyzował
główny cel zbliżającej się konfrontacji („odbudowa K r ó l e ­
stwa Polskiego"), po czym przystąpił do koncentracji Wiel­
kiej Armii w rozmiarach, jakich Europa nie oglądała nigdy
w swojej historii. Zmusił do układów sojuszniczych Prusy
i Austrię, zebrał ponad pół miliona żołnierzy z kilkunastu
krajów i 9 maja 1812 roku wyruszył z Paryża na wschód —
na wojnę.
Nie chciał jej. Była mu straszliwie nie na rękę. W Hisz­
panii szło Francuzom tak źle, że już gorzej nie mogło. Dzieje
trwającej już ponad cztery lata kampanii hiszpańskiej były
almanachem nielicznych sukcesów i niezliczonych porażek
marszałków francuskich. Hiszpania stała się rozjątrzonym
wrzodem na ciele Cesarstwa i jasne było dla każdego, że
tylko interwencja samego „boga w o j n y " na czele Wielkiej
Armii może przeważyć szale na korzyść Francuzów. On
jednak bał się iść za Pireneje, bo na to tylko czekał car.
Dlatego musiał najpierw pobić cara.
D o ostatniej chwili próbował zażegnać apokaliptyczne
starcie. Za pomocą dyplomatów, rzecz prosta, bo to była
runda dyplomatów. Jeszcze w maju wyciągnął po raz ostatni
rękę do zgody — wysłał do Wilna swego adiutanta, generała
hrabiego Ludwika Marię Jakuba Narbonne-Larę ( 1 7 5 5 —
1813). T e n domniemany „lewy" syn Ludwika X V , eks¬
-minister Ludwika X V I , był klasycznym typem wykwint­
nego szlachcica i dworaka, epigonem ostatnich pięknych dni
Wersalu. Car przyjął Narbonne'a 18 maja i powiedział, że
nie ustąpi i nie cofnie się przed konfrontacją, gdyż ma za
sobą olbrzymią przestrzeń, w której Francuzi niechybnie
utoną. Swój upór car tłumaczył tak:
— Przypominam sobie, co mówił do mnie cesarz Napo­
leon w Erfurcie. Że wojnę rozstrzyga upór. N o więc ja go
teraz przekonam, że zapamiętałem te nauki.
Było to kłamstwo. Upór cara brał się z sześciu innych
źródeł:
Anglia jeszcze raz opłaciła jego wysiłek złotem.
Wszystkie sfery rosyjskie (oczywiście wyższe sfery)
żądały tej wojny. Gdyby się cofnął, groziło mu „azjatyckie
remedium".
* Sztab rosyjski pokładał duże nadzieje w odkurzonym
planie Barclaya de T o l l y z roku 1807 (wciągnięcie przeciw­
nika w otchłań rosyjskich stepów). Dlatego też Barclaya
de T o l l y mianowano wodzem naczelnym.
* Pertraktacje pokojowe z Turcją były na ukończeniu
(pokój zawarto w Bukareszcie, czemu nie zdołał przeszko­
dzić, mimo wysiłków, wywiad francuski), co odciążało siły
frontu południowego.
* Prusy, chociaż oddały swój kontyngent wojskowy B o ­
napartemu, poinformowały sekretnie Petersburg, że będą
tylko markować walkę.
* Austria uczyniła to samo!
T a k jest. Chociaż teść-Habsburg dał zięciowi trzydzieści
tysięcy żołnierzy, to jednak przymknął oczy na knowa­
nia swoich ministrów. Austriacy wahali się (córka Austrii
urodziła już francuskiego następcę tronu), jednakże ulegli
w końcu naciskom dyplomatów rosyjskich i zdradzili Napo­
leona. Rosjanie atakowali ich przez wiele miesięcy groźbami
(„Cele nasze są wspólne. Jeśli Rosja upadnie, Austria stanie
osamotniona w obliczu potęgi Bonapartego i nic jej już nie
uratuje!") i obietnicami (oddanie Wołoszczyzny, Mołdawii
i Serbii). Głównymi agentami dyplomatycznymi Petersbur­
ga byli w tej intrydze David Alopeus i Paweł Szuwałow.
Osiągnęli swój cel, a dzięki temu Aleksander wygrał austriackie
rozdanie siódmej rundy i tym samym wyrównał szale po­
zornie korzystnego dla Napoleona testu matrymonialnego.
Poślubienie „austriackiego brzucha" nic Bonapartemu nie
dało. Poza Orlątkiem, lecz niemowląt nie przyjmowano do
wojska.
W sumie: runda remisowa. Napoleon popełnił fatal­
ny błąd nie zamykając przed konfrontacją z Rosją spraw
hiszpańskich (trzeba było zawrzeć z Hiszpanią pokój na
jakichkolwiek warunkach lub wycofać się z niej), w rezul­
tacie czego ciągnął na wschód zbieraninę z całej Europy,
podczas gdy za Pirenejami zostały najbardziej zahartowane
pułki francuskie. Ale tej zbieraniny było ponad pół miliona,
a z rezerwami ponad milion! T a — jak ją zwano — „Armia
E u r o p y " lub „Armia Ś w i a t a " dawała mu przekonanie, że
zwycięży w ósmej rundzie. Jego ludziom też, zwłaszcza
dyplomatom.
Kiedy Aleksander w rozmowie z Narbonne'em rzekł na
zakończenie, wskazując wbitym w mapę palcem Kamczatkę:
— Nie ustąpię! Jeśli nawet los mi nie dopisze w tej
wojnie, Napoleon tam będzie mnie musiał szukać z prośbą
o pokój!
Narbonne uśmiechnął się leciuteńko uśmiechem z naj­
lepszej ery słownych szermierek w Wersalu i wycedził:
— Istotnie. Będziesz wówczas wasza cesarska mość, naj­
potężniejszym władcą w A z j i . *

* Przypomina się tu osąd znakomitego przedwojennego historyka, Jana Kucha¬


rzewskiego: „Wszak dla pogrążenia Rosji na wieki w barbarzyństwie i dla uczy­
nienia z niej wyłącznie mocarstwa azjatyckiego Napoleon zamierzył odbudowanie
P o l s k i " ( „ O d białego caratu do c z e r w o n e g o " ) .
8 RUNDA

Runda bohaterów i galerników zimy


(Ostatnie rozdanie)

TAŃCOWAŁY DWA MICHAŁY NA BALU


KRÓLOWEJ ŚNIEGU

Była letnia noc z 2 3 na 24 czerwca 1812 roku. Kilku


saperów ze stojącej nad Niemnem armii francuskiej prze­
prawiło się przez rzekę na rosyjski brzeg. Przywitała ich
bezwładna, drażniąca cisza. Nagle, jak spod ziemi, pojawił
się młody oficer kozacki i jakby nieświadom faktu, że tuż
obok czają się do skoku kohorty złożone z ludów całej niemal
Europy, zapytał:
— K t o idzie?
— Francuzi! — zabrzmiało w odpowiedzi.
— Czego chcecie? Po co przekroczyliście granicę?
— Czego chcemy? Bić się z wami. Oswobodzić Pol­
skę! — krzyknął jeden z saperów.
Kozak szarpnął konia w tył i zniknął w gęstwinie lasu.
Huknęły za nim trzy strzały, pierwsze strzały roku 1812.

„O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!


Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju,
A żołnierz rokiem wojny; dotąd lubią starzy
0 tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy.
Z dawna byłeś niebieskim oznajmiony cudem
1 poprzedzony głuchą wieścią między ludem ( . . . ) "

Głucha wieść między ludem szła od owej nocy 1811


roku, kiedy niebo przeorała wielka kometa, ciągnąca swój
warkocz od zachodu na północ. A jak słusznie zauważył
Swift: „Starców i komety czczono dla tych samych powo­
dów: długiej brody oraz pretensji do przepowiadania wy­
darzeń".
Wiosną 1812 roku wiedziano już, co się święci, spoglą­
dając na tłum wielojęzyczny, uzbrojony, przemierzający
Europę od dalekich horyzontów, za którymi gaśnie słońce.
Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy gąb do tego
urodzaju oczekiwanego jak zbawienia, po zimie głodowej jak
nie bywało od dawna, tak straszliwej, że gazety drukowały
przepis na nędzarską zupę Rumforda, pozwalającą przeżyć.
Byle do wiosny!

„O wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju,


Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!
O wiosno, kto cię widział, jak byłaś kwitnąca
Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca,
Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!
J a ciebie dotąd widzę, piękna maro senna!
Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,
J a tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu."

Spośród tych hufców nieopierzonego rycerstwa, które


przewalały się drogami górskimi, polnymi i leśnymi od
T a g u , E b r o , Sekwany, T y b r u , D u n a j u , R e n u , Ł a b y , Odry
i Wisły w kierunku Niemna, dla niejednego miała to być
wiosna ostatnia, najostatniejsza. Dla większości. Lecz tej
wiosny było ich tylu, że „wydawało się — pisała pani
de Stael — niemożliwym wedle ludzkiej rachuby, by wy­
prawa mogła nie skończyć się szczęśliwie". Pełzły na pół-
nocny wschód kompanie, szwadrony, bataliony, pułki, dy­
wizje i korpusy, jak egzotyczne węże, bez końca, szły i szły,
ufne i głodne żniwa wojny.

„Wszyscy na północ: rzekłbyś, że wonczas z wyraju


Za ptastwem i lud ruszył do naszego kraju,
Pędzony niepojętą, instynktowną mocą.
K o n i e , ludzie, armaty, orły dniem i nocą
Płyną; na niebie gorą tu i ówdzie łuny,
Ziemia drży, słychać, biją stronami pioruny. —
Wojna! wojna!..."
W tym prologu do wojny 1812 roku, w którym od
Atlantyku po Litwę roiły się „niezliczone piechoty mro­
w i s k a " , narody obserwujące monstrualny przemarsz, jakiego
nie pamiętano od dni Attyli i Tamerlana, nie mogły pora­
dzić sobie z rachunkami. Sam „bóg w o j n y " stracił nad nimi
kontrolę i ciężar tej arytmetyki spadł na dziejopisów. Ci
nigdy nie byli biegli w dodawaniu, toteż różne liczby wy­
czytacie w uczonych księgach. Kukiel, któremu ufam najbar­
dziej, wyliczył, że Napoleon zebrał na tę wyprawę sześćset
siedemdziesiąt dwa tysiące ludzi, z czego do akcji weszło
sześćset dwanaście tysięcy (potwierdzają to późniejsze usta­
lenia Lefebvre'a — sześćset jedenaście tysięcy). Francuzi,
Polacy, Portugalczycy, Hiszpanie, Austriacy, Prusacy, L i t ­
wini, Węgrzy, Holendrzy, Belgowie, Sasi, Neapolitańczycy,
Westfalczycy, Bawarowie, Lombardowie, Kroaci, Iliryjczy¬
cy, Szwajcarzy, Badeńczycy, Meklemburczycy, mieszkańcy
małych państewek Związku Reńskiego i najdziwniejszych
księstw. Około trzystu pięćdziesięciu pięciu tysięcy Francu­
zów i trzysta dwadzieścia tysięcy cudzoziemców!
C i , którzy nie znali kulis dziejów, czyż mogli wątpić,
że sto milionów pobratymców tego żołnierskiego potopu
wrzeszczy w kilkunastu językach między Lizboną i kanałem
L a M a n c h e a Bugiem i Adriatykiem: „Vive 1'empereur!".
Że się te sto milionów modli za sukces i że
„Wszyscy pewni zwycięstwa, wołają ze łzami:
«Bóg jest z Napoleonem, Napoleon z nami!»".
Czyż mogli?
T r z e b a było znać wielką mądrość, którą zapisał w swych
wspomnieniach umierający wódz Apaczów, Geronimo: „Uczo­
no nas, że Usen (Bóg) nie interesuje się drobnymi ludzkimi
porachunkami". T r z e b a było.
Napoleon był z nimi, lecz w rzeczywistości z Napoleo­
nem szczerze byli tylko Francuzi i Polacy. I nie było z nim
Boga, gdyż Boga — majestatycznie obojętnego na „drobne
ludzkie porachunki" — nie było z nikim. Z Cesarzem E u r o ­
py była Europa, liczba wielka jak piramidy faraonów, jak
one ciężka — i ona go zmiażdżyła. Jak mógł ten przenikliwy
matematyk („przywódca matematyków" — pamiętacie ze
wstępu?), tyle razy zwyciężający większego liczbą wroga
genialnymi manewrami, jak mógł ulec zwodniczej magii
cyfr, obejmujących żołnierzy lichych — źle wyszkoloną
hałastrę z całego kontynentu? Jak mógł ten świetny znawca
historii wojen perskich, wiedząc, jak niechętnie walczyli
w szeregach Kserksesa przedstawiciele podbitych plemion,
oprzeć się na wojskach w połowie złożonych z przedsta­
wicieli anektowanych państw? Jak mógł ten boski taktyk
i strateg, uczący swych podwładnych, że podstawową za­
sadą wojny jest koncentracja i rzucenie wszystkich sił
w wybranym kierunku, podzielić swe zasoby ludzkie na
dwie części i przed decydującą rozgrywką zostawić trzy­
sta tysięcy najlepszych żołnierzy w Hiszpanii? Jak mógł
zapomnieć własną maksymę: „Stu marnych żołnierzy zna­
czy mniej niż dwudziestu wyborowych, zjedzą zaś oni pięć
razy więcej"?
Jak mógł?!!!
Starzał się. Miał czterdzieści trzy lata, dwa razy więcej
od oficerka Bonapartego, który z garstką „dzieci" dokonywał
cudów przeciw masie. Europejski Cesarz Bonaparte zako­
chał się w masie miłością starzejącej się piękności, która
wali na policzki tony pudru, co nie pomaga, lecz szkodzi, ale
ona o tym nie wie.
W tej masie rozpływało się wszystko, od źródeł jej po­
wstania począwszy; przesłaniała ona to, co było przedtem,
wszystkie poprzednie gry, podchody, wysiłki, nawet przy­
czyny wojny. Przyczyny? Nikt już o nich nie myślał —
myślano tylko o celach. Przyczyny przestały istnieć, czy
w ogóle istniały? Bertolt Brecht miał rację mówiąc: „Wojna
jest jak miłość — zawsze znajdzie sobie d r o g ę " .
Początek kampanii wyznaczył Napoleon na czerwiec, su­
gerując się wskazaniami intendentury, która zakładała, że
latem łatwiej będzie z zaopatrzeniem wojsk w prowiant.
L e c z intendentura nawaliła i nie pomógł nawet znakomity
urodzaj — już na samym początku brakowało żywności dla
sześciuset tysięcy ludzi i paszy dla koni, potem zaczęło
brakować koni, wozów taborowych, ambulansów, jaszczy,
prochu, odzieży, wszystkiego. Intendentura, na czele której
stali dwaj agenci d'Antraiguesa, pan Dumas i pan D a r u ,
zadała „Armii E u r o p y " drugi cios, niewiele mniejszy od
ciosu, który wymierzył sobie sam Bonaparte mnożąc ilość,
miast szlifować jakość. Józef de Maistre był prorokiem,
pisząc 17 maja: „Francji nie pokona nikt, lecz Francja może
się pokonać s a m a " .
Kiedy trzy kolumny marszowe Wielkiej Armii dobijały
do Niemna, 22 czerwca, w kwaterze głównej rozlokowanej
w maleńkiej litewskiej mieścinie o nazwie Wiłkowyszki, N a ­
poleon wydał sławną odezwę do swych wojsk:
„Żołnierze! Druga wojna polska jest rozpoczęta! (...)
R o s j ę , która gwałci swe zobowiązania, wlecze jej los — niech
się więc wypełni czara przeznaczeń (...) Druga wojna polska
będzie dla nas nie mniej chwalebna jak pierwsza!...".
T a k się zaczęła ósma runda cesarskiego pokera. T y l k o
wojny północnoamerykańska oraz francusko-pruska z 1870
roku zbliżyły się do n i e j , i tylko obie wojny światowe X X
wieku przewyższyły to apokaliptyczne starcie pod względem
zasięgu terytorialnego i morza przelanej krwi.
Zaczęła się niefortunnie dla „boga w o j n y " — już u progu
złowróżące fatum napiętnowało autora „ b o n - m o t u " o po­
strzelonym zającu. 23 czerwca, o drugiej nad ranem Napo­
leon, odziany symbolicznie w polski mundur, ruszył na
rekonesans nad Niemnem. Blisko brzegu między kopyta
rumaka wpadł zając (!), koń potknął się i wyrzucił cesarza
z siodła. W nocnej ciszy rozległ się głos z cesarskiej świty:
— Zły to znak. Rzymianin cofnąłby się!
Nigdy nie dowiedziano się, kto powiedział te słowa.
Napoleon nie chciał i nie mógł się cofnąć. Nazajutrz
skoncentrowane na Litwie masy wojsk (ponad czterysta
tysięcy) poczęły przekraczać Niemen. Szalejąca burza i fatal­
ny wypadek polskich szwoleżerów, którzy zaczęli tonąć przy
forsowaniu rzeki Wilii, pogłębiły ponury nastrój. „Przed
nami ciągnęła się pustynia, żółtawa ziemia pokryta nędzną
roślinnością i majaczącymi gdzieś na skraju horyzontu la­
sami — pisał jeden z uczestników wyprawy — a widok ten
już wtedy wydawał się nam złowieszczy".
28 czerwca nie napotykający na większy opór F r a n ­
cuzi zajęli Wilno. Spędził tu Bonaparte osiemnaście dni.
O osiemnaście dni za dużo. Każdy z tych dni przybliżał
zimę, śnieg i mrozy. Był to jeden z wielu drobnych błę­
dów popełnionych owego roku przez starzejącego się pupila
Marsa.
K o l e j n y m błędem była obsada stanowisk głównodowo­
dzących, zwłaszcza jednego. Podzieloną na piętnaście korpu­
sów (w tym cztery korpusy kawalerii) Wielką Armię uformo­
wał Napoleon, ze względu na rozległość teatru wojny, w trzy
operacyjne grupy armii (było to światowe novum w dziedzi­
nie strategii): lewoskrzydłową, którą sam dowodził, central­
ną, pod dowództwem wicekróla Włoch, Eugeniusza Beauhar¬
nais, i prawoskrzydłową, prowadzoną przez króla Westfalii,
Hieronima Bonapartego (w skład tej ostatniej wchodził trzy¬
dziestopięciotysięczny korpus polski, dowodzony przez księ­
cia Józefa Poniatowskiego). Hieronim był geniuszem w ope­
racjach seksualnych i w organizowaniu orgietek, za to abso­
lutnym debilem w operacjach militarnych i w organizowaniu
bitew. T o pierwsze udowodnił już dawno. Wkrótce miał
udowodnić to drugie, w sposób nad wyraz bolesny dla brata.
Manewr wileński Napoleona miał na celu zaskoczenie
Rosjan i związanie ich rozstrzygającą bitwą.
Jednakże obie armie rosyjskie (Bagrationa i Barclaya de
T o l l y , który był ministrem wojny i wodzem naczelnym)
zrobiły unik i wymknęły się w głąb kraju, w myśl planu
Barclaya i utalentowanego sztabowca, francuskiego emigran­
ta Allonville'a.
Aleksander, po smutnym doświadczeniu austerlickim,
nie wtrącał się już do pracy sztabu głównego, chociaż od
czasu do czasu ogarniała go taka chętka. Wówczas przywo­
ływała go do porządku siostra Katarzyna: „Na Boga, nie
obejmuj osobiście naczelnego dowództwa!... T a m jest nie­
zbędny wódz, do którego wojsko miałoby zaufanie, a ty
przecież pod tym względem nie wzbudzasz żadnego".
Barclay de Tolly wzbudzał zaufanie swą starą koncepcją
wciągnięcia przeciwnika w bezmiar rosyjskiego interioru,
unikania rozstrzygającej bitwy z „bogiem w o j n y " (zwła­
szcza, że Rosjanie dysponowali tylko dwustu dwudziestoma
tysiącami ludzi), wydłużenia mu linii komunikacyjnych za­
plecza i gry na zagłodzenie, zmęczenie, autodestrukcję. Car
popierał ten plan, mając pełną świadomość, że cofanie się
wzbudzi początkowo gniew jego otoczenia. Pisał: „Z po­
czątku spodziewam się niepowodzeń, lecz to mnie nie znie­
chęca. Cofając się stworzę pustynię między armią Napoleona
a moją, zabiorę ze sobą mężczyzn, kobiety, dzieci, bydło —
wszystko!". Straszliwa obietnica wojny z czasem i prze­
strzenią.
Był to plan niezwykle rozsądny, stawiający Napoleona
w obliczu bezprecedensowych trudności. Wojsko francuskie,
składające się w dużej mierze z młodego, słabo wyćwiczo­
nego rekruta, maszerujące w tumanach dokuczliwego kurzu
(lato było wyjątkowo upalne) i na domiar złego karmione,
z braku chleba i jarzyn, wyłącznie mięsem, zaczęło się po­
woli rozprzęgać. Grabieże, gwałty, straszliwe zbrodnie na
miejscowej ludności, będące dziełem rozpasanego żołdactwa,
z każdą chwilą przybierały na sile. Dezercja sięgała roz­
miarów astronomicznych. Celowali w tym uwłaczającym
honorowi Wielkiej Armii bandytyzmie niechętnie idący pod
sztandarami Napoleona „sprzymierzeńcy", głównie N i e m ­
cy, Austriacy, Prusacy i Hiszpanie, nienawidzący F r a n c u ­
zów bardziej niż Rosjan, z którymi przyszło im walczyć.
Jedynie część Francuzów (gwardia) i Polacy zachowali wy­
sokie morale. Pierwsi bili się dla chwały Cesarstwa, drudzy
o wolność ojczyzny. Lepiej byłoby dla Napoleona, gdyby
w roku 1812 poprzestał na francusko-polskiej sile uderze-
niowej (grubo ponad ćwierć miliona ludzi), lecz — jak już
mówiłem — tym razem cesarz po raz pierwszy w swym życiu
uległ zgubnemu szaleństwu liczby.
Rozprzężenie armii doszło do zenitu, gdy po suszy na­
stąpiły ulewne deszcze. K o n i e tysiącami padały z braku
paszy, a ich rozkładające się ścierwa zawalały drogi. Odez­
wały się też na Litwie antagonizmy klasowe. Chłopi, na
wieść o mającym nastąpić zniesieniu poddaństwa, masowo
odmawiali pańszczyzny, inicjując krwawe rajdy na dwory
szlacheckie, co powiększało chaos.
T y m c z a s e m ciosy Napoleona trafiały w próżnię. Armie
Barclaya de T o l l y i Bagrationa cofały się konsekwentnie,
pierwsza ścigana przez centrum i lewe skrzydło, druga zaś
przez prawe skrzydło francuskie. Napoleon starał się nie
dopuścić do połączenia obu armii rosyjskich i zmusić je
kolejno do przyjęcia bitwy. T y l k o pierwszy z tych celów zo­
stał chwilowo osiągnięty, podczas gdy Wielką Armię zaczęła
już połykać przestrzeń zdobywanego terytorium.
Między 9 a 11 lipca armia Barclaya stanęła w warownym
obozie nad Dryssą, który miał spełniać rolę tamy dla nastę­
pujących Francuzów. Jednakże wódz rosyjski, widząc luki
w umocnieniach, zarzucił koncepcję obrony fortecznej i pod­
jął dalszy odwrót w kierunku na Witebsk. Równocześnie
Bagrationowi, na skutek skandalicznej nieudolności Hiero­
nima Bonapartego, udało się wymknąć prawemu skrzydłu
Francuzów. Gdy Napoleon zastąpił wreszcie swego brata
świetnym strategiem Davoutem, było już za późno: Bagra¬
tion przedarł się na Mińsk i dalej.
Cesarz żywił nadzieję, że uda mu się dopaść Barclaya
jeszcze przed Witebskiem, lecz tylna straż rosyjska, pod
dowództwem dzielnego Ostermana-Tołstoja, stawiła Fran­
cuzom w okolicach Ostrowna ( 2 5 — 2 6 lipca) heroiczny opór,
który złamał dopiero M u r a t , szarżując zaciekle na czele
polskich ułanów. T o pierwsze poważne starcie zostało wy­
grane, lecz Rosjanie osiągnęli swój cel. Francuzi wygrali
także drugie, trzecie, czwarte, dziesiąte starcie — wygrali
wszystkie większe bitwy do końca tej kampanii, którą prze­
grywali od samego początku i którą w końcu przegrali z kre-
tesem, nie przegrywając ani razu na dużym placu boju!
Później wyjaśnimy sobie ten paradoks.
Pod Witebskiem armia Barclaya zatrzymała się i wyda­
wało się, że nadzieje Bonapartego zostaną spełnione — że
dojdzie do walnej bitwy. 27 lipca Napoleon uszykował swe
wojska, by uderzyć następnego dnia rano, kiedy jednak
wstało słońce, Francuzi ujrzeli przed sobą tylko czarne dymy
palących się magazynów Witebska. Barclay, otrzymawszy
w nocy wiadomość, iż Bagration zmierza w kierunku S m o ­
leńska, postanowił tam właśnie połączyć obie armie i znowu
się wycofał. Druga już, po wileńskiej, okazja zdemateriali­
zowała się.
Napoleon, zniechęcony ucieczką nieuchwytnego na kształt
widma przeciwnika, zatrzymał się w Witebsku i postanowił
dać odpoczynek koszmarnie wyczerpanej Wielkiej Armii,
zreorganizować ją, podnieść morale i naprawić zbyt już
rozciągnięte linie komunikacyjne. Swoim marszałkom po­
wiedział:
— Kampania roku 1812 jest zakończona. Nie jest to
walka napastnicza, lecz bój o oswobodzenie z carskiego
jarzma narodów polskiego i rosyjskiego, które podniesiemy
nadając im wolność. T a wojna potrwa trzy lata. W roku 1813
staniemy w Moskwie, w 1814 w Petersburgu!
M o ż e spodziewał się, że Aleksander zmięknie i poprosi
o pokój? Nie znał widocznie „brata". Caulaincourt, który
długo obcował z imperatorem, nie mylił się pisząc: „Car nie
jest takim, jakim się na pozór wydaje. Wszyscy, którzy
uważają go za słabego, mylą się. U m i e znieść wiele nie­
powodzeń i przeciwności ukrywając swe niezadowolenie...
Nigdy nie przekracza zakreślonych przez siebie granic, które
są jak żelazna obręcz nie do zgięcia. Jego towarzyska gład­
kość, dobroć i udana lojalność są tylko przykrywkami uporu,
którego nikt nie złamie".
Witebsk był kolejnym błędem „boga w o j n y " . T r z e b a
było trzymać się koncepcji wojny trzyletniej lub natychmiast
ruszać naprzód. Tymczasem Bonaparte po niespełna dwóch
tygodniach rezydowania w Witebsku, budowania magazy­
nów, szpitali i piekarń, a także snucia projektów rozrywko-
wych (sprowadzenie komediantów z Paryża, a z Wilna
i z Warszawy aktoreczek) — rozmyślił się i znowu pchnął
Wielką Armię do przodu. Znowu o kilkanaście bezpłodnych
dni przybliżyła się rosyjska zima.
Droga na Smoleńsk jeszcze bardziej zmniejszyła malejącą
nieustannie dysproporcję sił. Już tylko sto osiemdziesiąt
tysięcy najwytrwalszych żołnierzy Wielkiej Armii parło na
sto pięćdziesiąt tysięcy nieprzyjaciół. Reszta padła na szlaku
lub została jako obsada składów i linii komunikacyjnych.
14 sierpnia Rosjanie (dywizja Niewierowskiego) próbowali
zatrzymać Francuzów pod Krasnem — utraciwszy połowę
ludzi i całą artylerię, cofnęli się.
16 sierpnia 1812 roku Napoleon rozpoczął bombardo­
wanie Smoleńska, 17 uderzył na twierdzę. Przez kilkanaście
godzin kolumny szturmowe Neya, Davouta i Poniatowskie­
go rzucały się wściekle na rosyjskie linie oporu, nie mogąc
przełamać niesłychanie zaciętej obrony. Walczono bagne­
tami i szablami, na noże, pięści i zęby, wokół murów, na
ulicach, w domach, o poszczególne komnaty i piwnice.
W nocy z 17 na 18 sierpnia powietrze przeszył potężny
wybuch. T o Barclay, wysadzając składy amunicji, wycofywał
się w kierunku na Moskwę, a jego ariergarda powstrzy­
mywała Francuzów w bitwie pod Walutyną Górą. Trzecia
okazja rozwiała się z dymem płonącego grodu.
Smoleńsk był pierwszym wielkim miastem rosyjskim,
które Rosjanie podpalili w ramach zamieniania oddawanego
terytorium w spaloną pustynię. Działy się w nim rzeczy
straszne. Ulice zawalały tysiące trupów i rannych, część
z tych ostatnich spłonęła żywcem. Francuscy lekarze armijni
mdleli z wyczerpania. W piętnastu uratowanych przed pło­
mieniami murowanych gmachach urządzono szpitale, lecz
wkrótce zabrakło opatrunków: zamiast bandaży musiano
użyć papieru znalezionego w archiwach, zamiast łubek i szyn
do złamanych kości — pergaminu, zamiast szarpi — pakuł
artyleryjskich i brzozowego łyka.
Z biografii Napoleona pióra Tarlego zapamiętałem już
po pierwszym czytaniu wiele mówiące i nigdy do końca nie
dopowiedziane zdanie: „Wśród mieszczan i chłopów krążyły
dziwne wieści i o carze, i o Napoleonie. Z Napoleonem
sprawa zawsze była niejasna..." L u d rosyjski był w roz­
terce. Z jednej strony gwałty i łupiestwa części żołdactwa
najezdniczego wzbudziły w nim odruch oporu, z drugiej
dotarły już doń wieści, że Napoleon zniósł w wielu krajach
pańszczyznę i wyswobodził chłopa. D o dzisiaj wielu histo­
ryków, w tym badacze radzieccy, wysuwa przypuszczenie, że
gdyby Bonaparte uczynił to samo w R o s j i , upadek caratu
byłby rzeczą pewną.
Charakterystyczny przykład: duchowny prawosławny sta­
nął w Smoleńsku przed Napoleonem i przeklinał go za to,
że francuscy żołnierze zamieniają cerkwie na szpitale i ko­
szary. Cesarz wysłuchał go spokojnie i spytał, co się stało
z jego kościołem. Pop odparł, że schroniła się w nim ludność
spalonej dzielnicy. Na to Bonaparte rzekł:
— Dobrze mówisz, księże. Bóg czuwać będzie nad nie­
winnymi ofiarami wojny i nagrodzi cię za twoją odwagę.
Wracaj zatem, dobry duszpasterzu, do swoich owieczek.
G d y b y wszyscy duchowni byli poszli za twoim przykładem,
gdyby nie sprzeniewierzyli się nikczemnie danemu im od
Boga posłannictwu, misji zgody i miłości, gdyby nie opuścili
świątyń, nietykalnych pod ich strażą, żołnierze moi niewąt­
pliwie uszanowaliby wasze kościoły i ołtarze. Wszak wszyscy
jesteśmy chrześcijanami, a Bóg jest jeden!
Popa odprowadzono pod eskortą do jego cerkwi. Zgro­
madzony tam tłum na widok francuskich mundurów zaczął się
cisnąć z płaczem wokół ołtarza. Wówczas rozległ się donośny
głos duszpasterza:
— Uspokójcie się! Widziałem Napoleona i rozmawiałem
z nim! Haniebnie oszukano nas, dzieci moje! Cesarz F r a n ­
cuzów nie jest takim, jakim nam go odmalowano! Zarówno
on, jak i jego żołnierze wyznają tego samego Boga, co i my.
T o c z ą c a się wojna nie jest bynajmniej wojną religijną, lecz
politycznym zatargiem z carem naszym. Żołnierze Napoleona
walczą jedynie z naszymi żołnierzami. Nie krzywdzą i nie
mordują ani starców, ani kobiet, ani też dzieci. Uspokójcie
się przeto, wszyscy zaś podziękujmy Bogu, iż uwolnił nas od
ciężkiego obowiązku nienawiści do Francuzów!
Bonaparte nie wyzyskał tej huśtawki nastrojów ludu nie
kochającego cara i to był jeszcze jeden błąd. Poderwanie
przeciw szlachcie rosyjskiego chłopa wydawało mu się niepo­
trzebne i biorąc pod uwagę niemożność przewidzenia wszy­
stkich następstw takiego kroku — budziło strach. Wolał
zaufać swej armii i swym kartom atutowym. Najpotężniejszą
z tych figur w ósmej rundzie cesarskiego pokera okazał się
marszałek Ney.
Michał Ney ( 1 7 6 9 — 1 8 1 5 ) , syn bednarza z Sarrelouis, był
silnym, błękitnookim, rudowłosym, średniego wzrostu dziec­
kiem — od urodzenia aż do śmierci. Właśnie dzieckiem, nie
można bowiem powiedzieć po prostu, że był durniem — był
wiecznym dzieckiem, naiwnym i dającym się „kiwać" cwa­
nym pyskaczom, dzieckiem totalnie zagubionym w cywilnej
codzienności czasów pokoju i okazującym swój jedyny ge­
niusz w ogniu walki. Geniusz fantastycznej odwagi. T ę jego
psychiczną dolegliwość objaśniłem wyczerpująco w „ E m p i ­
rowym pasjansie", teraz więc tylko dodam, że jedynym
marzeniem, hobby, idée fixe Neya było dążenie do sławy.
Sławy wojennej, rzecz prosta. Gdy podczas jakiejś kampanii
Bonaparte przysłał mu rozkaz zaczekania na korpus Lan¬
nesa, Ney krzyknął do posłańca:
— Powiedz cesarzowi, że z nikim nie będę się dzielił
sławą!
Ney był obok Davouta najuczciwszym ze wszystkich
marszałków Bonapartego. Wspomniałem już, że ci bonzowie
Wielkiej Armii należeli do ludzi pokroju... krótko mówiąc do
takich, o których się mówi: „Kiedy podasz mu rękę, przelicz
potem p a l c e " . Ney nie był złodziejem ani łupieżcą. Kiedy
podczas kampanii hiszpańskiej (Hiszpania była złodziejskim
eldorado dla marszałków francuskich) Masséna podarował
mu lunetę zrabowaną z uniwersytetu w Coimbra, Ney ode­
słał ją z powrotem z suchą uwagą, że nie przyjmuje kra­
dzionych rzeczy.
Przeciwnicy szanowali go, zwąc „czerwonowłosym lwem".
Żołnierze francuscy uwielbiali „Rudzika", on zaś w napisa­
nej dla nich instrukcji zamieścił słowa: „Nasi żołnierze winni
być pouczani o przyczynie każdej wojny. T y l k o wtedy m o -
żerny oczekiwać od nich cudów bohaterstwa, gdy akcja
zaczepna jest usprawiedliwiona. Niesprawiedliwa wojna jest
wstrętna dla charakteru prawdziwego F r a n c u z a " .
W pierwszej połowie kampanii rosyjskiej marszałek M i ­
chał Ney, książę Elchingen (za poprowadzony z niesły­
chaną brawurą, w paradnym mundurze, ze wszystkimi or­
derami i gwiazdami, atak przez most Elchingen w roku
1806), dowodził awangardą Wielkiej Armii, czołówką po­
ścigową. W każdej bitwie po stokroć zasługiwał na krzyż
Legii Honorowej, ale cesarz nie dawał mu krzyży z tej
przyczyny, że Ney już od dawna miał Legię, a gdyby
ofiarowywano mu nowe odznaczenia za każdy bohaterski wy­
czyn, jeszcze przed Smoleńskiem nie byłoby go widać
spod stosu tego metalu. W szturmie Smoleńska okrył swe imię
kolejnymi wawrzynami, walcząc przez cały czas w pierwszej
linii.
Podczas tej wyprawy „bóg w o j n y " tylko raz wściekł się
na Neya. Zdarzyło się to w wigilię ataku na Smoleńsk, 15
sierpnia. Dzień ten był rocznicą urodzin cesarza i Ney, przy
pomocy Murata, uczcił tę rocznicę wystrzałami ze stu armat.
Napoleon zbeształ go wówczas za marnowanie prochu, lecz
kiedy usłyszał, że to zdobyty poprzedniego dnia proch ro­
syjski, rozchmurzył się.
Aleksander także miał swego asa atutowego, również
o imieniu Michał. Wziął go do ręki późno, ale lepiej późno
niż wcale.
Po opuszczeniu Smoleńska Barclay de T o l l y cofał się
dalej zgodnie z planem. Napoleon wciąż marzył, że Rosjanie
wydadzą mu ostateczną bitwę — w Drohobużu, w Wiaźmie,
w Gżacku — lecz oni zatrzymywali się w tych miejscowościach
na krótko i za każdym razem robili unik. T a gra w kotka
i myszkę mogła być sobie bardzo mądra z taktycznego
punktu widzenia, ale z emocjonalnego punktu widzenia była
dla Rosjan potworną hańbą, którą pogłębiał każdy krok
wstecz, w głąb Matuszki Rosji. Co rozsądniejsi ludzie w szta­
bie Aleksandra rozumieli korzyści płynące z planu uskaki­
wania przed bitwą, lecz większość na widok tej „podłej
ucieczki" powoli przechodziła od stanu rozdrażnienia do
U góry: dwa „tańcujące M i c h a ł y " , Kutuzow (po lewej, sztych Bolta)
i N e y (sztych Cardieugo wg portretu Gerarda). U dołu: N e y osłania odwrót
(obraz A. Yvona).
U góry: odmieniony wewnętrznie car Aleksander I, modlący się w roku 1 8 2 5
(po lewej, sztych wg obrazu Czernyszowa) i tajemniczy syberyjski pustel­
nik, Fiodor Kuźmicz, którego brano za Aleksandra przez wiele lat po śmierci
cara. U dołu: Aleksander opłakiwany przez bliskich, na łożu śmierci w T a -
ganrogu (sztych Kułakowa).
Przegrany pokerzysta Bonaparte w roku 1814 ( s z t y c h w g o b r a z u D e l a r o c h e ' a ) .
nieprzytomnego gniewu. Wyższe sfery rosyjskie czuły się
upokorzone. Znowu padły pogróżki pod adresem cara, zaś
ministra wojny, znienawidzonego „Niemca Barclaya", otwar­
cie lżono i nazywano zdrajcą. Ataman Płatow warknął mu
w twarz po Smoleńsku:
— Widzi pan, noszę zwykły szynel. Nigdy już nie przy­
wdzieję rosyjskiego munduru, bo stał się on teraz symbolem
hańby!
T e antybarclayowskie nastroje podsycał drugi wódz ro­
syjski, Bagration, pisząc do Petersburga: „Pan minister pro­
wadzi gościa wprost do M o s k w y ! " .
Chcąc nie chcąc, pod naciskiem opinii publicznej, osten­
tacyjnie „umywając r ę c e " , car zmienił głównodowodzącego.
W końcu sierpnia objął to stanowisko stary wyga Kutuzow.
Aleksander nie cierpiał go, zawsze uważając za winowajcę
klęski austerlickiej, ale nie miał wyboru, gdyż po pierwsze
Kutuzow był jedynym wyższej rangi dowódcą w armii car­
skiej z nazwiskiem czysto rosyjskim (tylko taka nominacja
mogła wzbudzić w opinii publicznej minimum zaufania),
a po drugie dlatego, że według wszystkich — w całej Rosji nie
było lepszego żołnierza nad Michała Kutuzowa (Napole­
on wyżej cenił Bagrationa, chyba słusznie), tak jak w Wiel­
kiej Armii nie było naonczas lepszego wojaka od Michała
Neya.
K s i ą ż ę Michał Illarionowicz G o l e n i s z c z e w - K u t u z o w
( 1 7 4 5 — 1 8 1 3 ) , uczestnik wielu kampanii wojennych, był jed­
ną z najbardziej interesujących postaci epoki i jednym
z największych szczęśliwców. Pod Oczakowem kula karabi­
nowa weszła mu w głowę przez jedną skroń, przewędrowała
przez „sinus frontalis", uszkadzając po drodze oko, i wyszła
drugą, nie odbierając życia. O d tej pory Kutuzow miał tylko
jedno oko, lecz to w żadnym stopniu nie zmniejszyło jego
zdolności spostrzegania ładnych buziaków. Byśmy lepiej
mogli poznać tego wielbiciela swawolnych dam (Laszek
w szczególności), kilka opinii o nim. Doktora Franka z roku
1809:
„Liczył on sześćdziesiąt cztery lata życia, był otyły i już
zaczynał słabnąć na siłach. Wzrostu średniego, obejście miał
grzeczne i doskonale mówił po francusku i po niemiecku.
Nieustraszony na polu bitwy, był niezmiernie miły i uprzej­
my w towarzystwie. Szczególnie lubił towarzystwo kobiet, dla
których, pomimo podeszłego wieku, zawsze miał słabość (...)
Otworzył on dla publiczności ogród przy swoim pałacu i nad
bramą kazał umieścić napis: «Kto wchodzi do mego domu —
robi mi zaszczyt; kto przychodzi do mego ogrodu — sprawia
mi przyjemność*.
D o tego ogrodu zwykł przychodzić po obiedzie sam
Kutuzow, mając kieszenie pełne cukierków, które rozda­
wał dzieciom i ich bonom, szczególnie, jeżeli te ostatnie
były przystojne. Niejedna kurtyzana korzystała z tego.
Jedna z nich szczególnie zajęła sobą generała. Była tak
niezwykle piękna, że nawet panie wileńskie zachwycały
się nią, a p. Kutuzow nie wahał się przedstawić ją zna­
jomym damom. Sam słyszałem, jak mówił do pani Ben¬
nigsenowej: «Czy widziała pani kiedy kobietę piękniejszą
od Anety?*, a potem: — «Chodź tu moja kochana, po­
każ się pani baronowej*.
T a osóbka znana była w Wilnie pod nazwą « 0 s t r o-
b r a m s k i e j», ponieważ uprawiała swoje rzemiosło zamie­
szkawszy w bliskości obrazu Matki Boskiej, który to obraz
ściągał mnóstwo pobożnych, a że znajdował się na bramie
«Ostrej», przeto i Matka Boska na tym obrazie nazywała się
Ostrobramską. T a okoliczność dała powód do następującego
qui pro quo. Ksiądz Lautrec, emigrant francuski, był obecny
przy opisanej wyżej prezentacji Anetki i ma się rozumieć był
bardzo zgorszony. G d y wkrótce złożył wizytę pani Bennig¬
senowej, zastał ją wyszywającą złotem sukienkę do obrazu.
N a pytanie dla kogo jest ona przeznaczona, pani Bennig¬
senowa odpowiedziała, że dla «Ostrobramskiej». Oburzenie
księdza, który znał pod tym imieniem Anetkę, granic nie
miało. «Ach pani — zawołał — jak można do tego stopnia
posuwać pobłażliwość dla podobnych kreatur!* (...) Jeżeli
już p. Korsaków mało dbał o moralność, publicznie ukazując
się w loży ze swymi dwiema córkami z nieprawego łoża, to
p. Kutuzow poszedł jeszcze dalej, bywając w teatrze z ko­
chanką i jej krewnymi. Publiczność sarkała...".
Równie blisko jak Frank znający Kutuzowa francuski
emigrant w służbie rosyjskiej, hrabia Langeron, namalował
taki konterfekt naczelnego wodza rosyjskiego:
„ T r u d n o chyba bardziej być rozumnym od księcia K u ­
tuzowa i posiadać jednocześnie mniej charakteru, umieć
łączyć chytrość ze zręcznością, tak małe zdolności z bra­
kiem poczucia moralnego. Przy tym niezwykła pamięć,
duże wykształcenie, uprzejmość i elokwencja, nieco sztucz­
nej dobroduszności, oto dodatnie cechy Kutuzowa. Nato­
miast wyłaziły z niego niepohamowana gwałtowność i cham­
stwo, gdy unosił się gniewem lub gdy mógł kogo po­
traktować z góry; za to umiał się mistrzowsko płaszczyć
przed wybrańcami łaski carskiej; należy do tego jeszcze
dodać skrajny egoizm i rozwiązłość oraz bezceremonial¬
ność w zdobywaniu pieniędzy, a będziemy mieli pełny
obraz tego bitego lenia, któremu było zawsze wszystko
jedno — napliewat'!".
Z kolei Marian Kukiel wyraził następującą opinię o Ku¬
tuzowie w roku 1812:
„Niegdyś bitny żołnierz, teraz starzec 67-letni, schoro­
wany, zatyły, niezdolny na koniu się utrzymać, babiarz,
włóczący za sobą dziewczęta po obozach, umysłowo zgnuś¬
niały, lekkomyślny i skorumpowany, zresztą «chytry jak
G r e k , o sprycie naturalnym Azjaty, a wykształceniu E u r o ­
pejczyka)), przy tym wojnie tej w głębi duszy niechętny,
wcale nie skłonny mierzyć się z Napoleonem, przez nie­
prawdopodobne zdarzenie miał być wodzem narodowym,
następcą Suworowa, w przeciwieństwie do twardego, suro­
wego, zaciętego żołnierza, jakim był B a r c l a y " .
Kukiel innym razem skrócił to i napisał o Kutuzowie:
„Sybaryta i rozpustnik, pozbawiony wszelkich zalet żołnier­
skich, ale z natury ostrożny i przebiegły". Była to półprawda.
Wielką zaletą żołnierską grafa Goleniszczewa-Kutuzowa była
chytra w y t r w a ł o ś ć , ta — jak to sformułował Ambrose
Bierce — „dziwna zaleta, która pozwala średniakowi odnieść
sukces bez sławy". Wytrwałość i piekielne szczęście.
T y m i samymi zaletami — cierpliwością i szczęściem
w grze — dysponował car, trzymający w dłoni figurę pod
tytułem Kutuzow, i dlatego odniósł w roku 1812 ostateczny
sukces — bez zwycięstwa i bez sławy.
Od chwili mianowania Kutuzowa głównodowodzącym
kampania roku 1812 zamieniła się w taniec dwóch Michałów,
z których każdy wyglądał na to, czym był — jeden na nie
znającego strachu rudzika, drugi na otyłego rozpustnika,
znającego wartość spieszenia się powoli. Tańcowały dwa
Michały, poczynając od bitwy pod Moskwą.
Bitwa ta, jedna z najkrwawszych w dziejach ludzkości,
odbyła się 7 września 1812 roku w pobliżu wsi Borodino.
Kutuzow nie chciał tego starcia — w głębi ducha całkowicie
zgadzał się z taktyką Barclaya. Ale „noblesse oblige" — zastą­
piono nim Barclaya właśnie po to, by walczył. Dlatego wydał
bitwę niepotrzebną strategicznie, a konieczną prestiżowo,
wiedząc, że nie darowano by mu oddania Moskwy bez oporu.
Pod Borodino siły już się wyrównały. Wielu Francuzów
ciężko chorowało, co tak uzasadniał adiutant Napoleona, hra­
bia Segur: „Sprawozdania lekarzy brzmiały ponuro: w Rosji
zamiast wina i koniaku używana jest powszechnie wódka
z ziarna pędzona, z domieszką mniej lub więcej odurzających
ziół. Owóż młodzi żołnierze nasi, zmożeni głodem i trudami,
sądzili, iż zdradziecki ten napój doda im sił; wkrótce jednak,
gdy opadło chwilowe podniecenie, wielu spośród nich ciężko
zaniemogło".*
Każda ze stron dysponowała około stu dwudziestu-stu
trzydziestu tysiącami żołnierzy, lecz Rosjanie mieli więcej
dział, gdyż francuskie konie pociągowe padały masowo
i armaty trzeba było wrzucać do rowów. W przeddzień
hekatomby, 6 września, panował względny spokój. Kutuzow
w otoczeniu popów i archimandrytów upomniał wojska, by
broniły ojczyzny i religii, pokazując im obraz Matki Boskiej
Smoleńskiej, cudem rzekomo ocalony z rąk najeźdźcy. N a ­
poleon pokazał żołnierzom francuskim dopiero co przysłany
z Paryża portret swego syna, króla Rzymu, pędzla Gerarda,
rozniecając widokiem oseska olbrzymi entuzjazm. Z „bogiem

* T ł u m a c z e n i e Emilii Leszczyńskiej.
w o j n y " nie mogli przegrać, tym bardziej, że on na widok
słońca podnoszącego się rankiem 7 września krzyknął:
— Oto słońce spod Austerlitz!
Po czym opadł na fotel, trzęsąc się jak w febrze. I już nie
mogli liczyć na swego idola. Nocą z 6 na 7 września Bonaparte
dostał bardzo silnej gorączki i całą bitwę przesiedział w fotelu,
otoczony przez gwardię, półprzytomny, momentami niemal
omdlewając, udzielając zachrypniętym do szeptu głosem nie­
zrozumiałych odpowiedzi bądź dając nieprecyzyjne rozkazy.
W tej sytuacji cały ciężar bitwy wziął na siebie Michał Ney.
On stał się w tym szkarłatnym dniu „ b o g i e m " i on stanął
naprzeciw Michała Kutuzowa jako spiritus movens Wielkiej
Armii.
Albowiem w tym dniu nie trzeba było mądrości — po­
trzebna była szalona odwaga, a nią właśnie dysponował syn
bednarza, którego nawet Anglicy nazywali „najdzielniejszym
ze wszystkich wodzów N a p o l e o n a " (sir C . W . C . Oman). On
poprowadził pierwszy atak i dziesiątki następnych, siedząc na
białym koniu, który był jak sztandar armii francuskiej i sta­
nowił wyśmienity cel dla przeważającej artylerii Rosjan. Lecz
kiedy działa nieprzyjaciela szerzyły spustoszenie we fran­
cuskich szeregach, Michał N e y , stojąc na czele, żuł i wyplu­
wał z kamiennym spokojem kolejne prymki tytoniu, magne¬
tyzując tym dziesiątkowane szeregi.
Borodino było kilkugodzinną wymianą potwornych cio­
sów na wprost, bez żadnych „boskich" manewrów, bez stra­
tegii i taktycznego wyrafinowania. Bonaparte był zbyt chory,
aby móc zagrać swym geniuszem militarnego szachisty.
Okrzyk: „Oto słońce spod Austerlitz!" nie był okrzykiem
„boga w o j n y " , lecz chorego awanturnika, słońce bowiem
świeciło zza pleców Rosjan, prosto w oczy Francuzów, ośle­
piając zwłaszcza artylerzystów.
Centralnym punktem bitwy, kluczem pola i furtką do
zwycięstwa, był wielki szaniec usypany przez Rosjan, tzw.
Wielka Reduta lub Reduta Rajewskiego, powiązana z szań­
cami Bagrationa. Historycy nie są w stanie obliczyć i nie
uczynią już tego nigdy — ile razy owa reduta przechodziła
z rąk do rąk. Co najmniej dziesięć, może dwa razy tyle. Obie
strony opanowała taka furia bojowa w walce o ten szaniec,
że najstarsi weterani nie pamiętali czegoś podobnego. Rosja­
nie i Francuzi wybijali się tu do ostatniego człowieka nie
ustępując o krok, padając tysiącami, ze straszliwą, milczącą
zaciekłością. Jeden po drugim ginęli na Reducie Rajewskiego
najlepsi dowódcy obu armii — oddało tam życie kilkunastu
generałów! Konający Bagration krzyczał resztką sił na widok
grenadierów francuskich pędzących do ataku pod gradem
kul, z wysuniętymi do przodu bagnetami:
— Brawo, brawo!
W chwilę później rosyjski kontratak na bagnety wydarł
redutę z rąk Francuzów. I tak bez przerwy, jak w diabelskim
kalejdoskopie.
Wielką Redutę otaczała wielka fosa. T e n wąwóz już
po trzech godzinach wypełnił się po brzegi, przestał istnieć,
został całkowicie zasypany trupami koni i ludzi do wy­
sokości ośmiu warstw! Ney raz po raz prowadził w kie­
runku Reduty Rajewskiego i innych szańców tak mordercze
ataki i kontrataki, że w końcu zaczęło mu brakować żoł­
nierzy. Wysłał do Napoleona posłańca z żądaniem, by
gwardia została rzucona do decydującego ataku. Bonaparte
odmówił. Wówczas marszałek Michał N e y , zawsze wierny
i milczący, nigdy nie spiskujący i nie pyskujący przeciw
cesarzowi Ney, po raz pierwszy w swym życiu wybuchnął
potokiem przekleństw:
— D o diabła, co on tam robi z tyłu?! Nie ma go tu i nic
nie widzi! Jeśli już nie jest wodzem, to niech wraca do
Tuileries, a ja będę dowodził za niego!!!
I dowodził, wspomagany przez szalejącego na czele kawa­
lerii Murata, wiodącego zażartych Polaków Poniatowskiego
i zawsze opanowanego fenomena strategii Davouta. Dopiero
po trzeciej Francuzi rzucili do szarży swą ciężką kawalerię —
kirasjerów generała Augusta Caulaincourta, brata zdrajcy.
O wpół do czwartej lawina zakutych w stal jeźdźców wdarła
się z potwornym impetem w trzewia Reduty Rajewskiego od
szyi, podczas gdy piechurzy generała Lanabére'a szturmo­
wali stok po drabinach. Obaj generałowie padli zabici (o Cau¬
laincourcie Kukiel napisał: „Krwią własną zmazał winę
b r a t a " ) , lecz Wielka Reduta stała się ostatecznie łupem armii
francuskiej.
Kutuzow cofał się i można go było wówczas dobić za
pomocą świeżej gwardii. Marszałkowie błagali Napoleona:
— N a miłość boską, przyślij nam gwardię, a przetrącimy
im kręgosłup!
L e c z w chwili rozpaczliwego wahania stojący obok Bona¬
partego dowódca gwardii, Bessiéres, szepnął:
— Znajdujesz się o tysiące kilometrów od Paryża, N a j ­
jaśniejszy Panie!
I to zadecydowało. T y c h osiemnaście tysięcy ludzi było
ostatnią rezerwą na niewiadome jutro i Korsykanin ich nie
ruszył. Był to kolejny straszliwy błąd, armia rosyjska została
bowiem pokonana, lecz nie unicestwiona.
T r z y lata później, gdy ostatecznie ważyły się losy N a ­
poleona w bitwie pod Waterloo i gdy stojąc przed progiem
klęski rozpaczliwie rzucił on do decydującego (bezskuteczne­
go w efekcie) ataku elitę gwardyjską, Ney przypomniał mu
błąd borodiński:
— Gdybyś użył gwardii pod Borodino, Sire, nie musiał­
byś używać jej dzisiaj.
Chociaż Rosjanie stracili pięćdziesiąt procent stanu (sześć­
dziesiąt tysięcy ludzi!) i dwudziestu pięciu dowódców w stop­
niu generała, to przecież trzydzieści tysięcy leżących na placu
boju Francuzów i około pięćdziesięciu zabitych i rannych
francuskich generałów świadczyło niezbicie, że słońce tego
dnia nie było słońcem spod Austerlitz. „Bóg w o j n y " rozumiał
to i wiedział, że to jego wina, toteż objeżdżał pobojowisko
straszliwie rozdrażniony, milcząc ponuro. Dopiero gdy koń
któregoś z członków świty trącił kopytem rannego, Napoleon
odezwał się po raz pierwszy, nakazując otoczyć żołnierza
opieką. Któryś z oficerów nieopatrznie bąknął, że przecież to
Rosjanin, i wtedy cała złość wydarła się cesarzowi z gardła
w ryku:
— Po bitwie nie ma wrogów, są tylko ludzie!
Po tej bitwie dwaj ludzie noszący imię Michał otrzymali
nagrody: Michał Kutuzow został mianowany przez cara feld­
marszałkiem, Michał Ney przez Napoleona księciem Moskwy.
W sześć dni po Borodino Wielka Armia ujrzała z wyso­
kości Wróblich G ó r zielone, błękitne i złote kopuły dwóch
tysięcy cerkwi Moskwy. Chateaubriand poczuł się poetą
malując to spotkanie: „Moskwa wydała się im jakby jakąś
księżną, która przybyła z niezmierzonych rubieży swego
państwa, strojna w całe bogactwo Azji, by poślubić N a ­
poleona". Lecz radość oblubieńca trwała krótko. 14 września
jego wojska wkroczyły do miasta opuszczonego przez armię
Kutuzowa i większość mieszkańców — i tego samego dnia
wybuchły w Moskwie pierwsze pożary. Francuzi próbowali
je gasić, lecz żywioł odradzał się w stu różnych miejscach
naraz. Bonaparte patrząc na to szeptał zbielałymi wargami:
— Potworność! T o oni sami podpalają!... Co za ludzie, to
są Scytowie!
„ S c y t a m i " okazali się złoczyńcy wypuszczeni z więzień
i zaopatrzeni w materiały palne przez gubernatora Moskwy,
Roztopczyna, który uprzednio spalił swój własny dom,
a w Moskwie kazał zniszczyć cały sprzęt strażacki. Pożar
ogarnął także Kreml i komnatę Napoleona. Żołnierze i świta
wyprowadzili go w ostatnim momencie, a jeden z jej członków
wspominał: „Szliśmy po rozpalonej ziemi, pod rozpalonym
niebem, między dwiema ścianami ognia". Dopiero 18 września
deszcz ugasił pożar. G r u b o ponad połowa miasta zmieniła się
w zgliszcza. Z dziewięciu tysięcy stu domów ponad pięć ty­
sięcy przestało istnieć. Francuzi rozstrzelali czterystu schwy­
tanych podpalaczy.
Roztopczyn osiągnął swój cel — spalił Bonapartemu
możliwość przechylenia szali wywołaniem buntu Rosjan
przeciw carowi.
Według radzieckiego badacza, Eugeniusza Tarlego, N a ­
poleon miał w Moskwie tylko dwa wyjścia. Pierwszym było
zawarcie pokoju z Aleksandrem. Podjął kilka prób (m. in.
przez Lauristona) bez skutku. Żona Aleksandra, caryca
Elżbieta, tak pisała do matki: „Jeżeli Napoleon przypuszczał,
że wzięcie Moskwy nas złamie, to się grubo mylił (...) Mogę
Ci zaręczyć, że postanowienie cesarza pozostanie bez zmiany.
I gdyby nawet Petersburg miał podzielić los Moskwy, nie
zgodzi się on nigdy na hańbiący p o k ó j " . Car mógł sobie teraz
pozwolić na cierpliwość; przegrywał bitwy i tracił miasta, lecz
czas pracował dla niego. Był zdecydowany cofnąć się choćby
na Sybir. Roztopczyn miał rację twierdząc: „Imperium ma
dwóch potężnych obrońców: przestrzeń i klimat. Cesarz
Rosji pozostanie groźny w Petersburgu, w Kazaniu będzie już
straszny, w Tobolsku niezwyciężony".
„Napoleonowi pozostawało drugie wyjście: wzniecić w R o ­
sji rewolucję chłopską" ( T a r l e ) . Chłopską lub burżuazyjną
(Tarle — o dziwo — nie wziął tego drugiego wariantu pod
uwagę), lub obie naraz. Ale Roztopczyn przewidział to i roz­
dał bandytom płonące polana. Filip Paweł de Ségur w swych
„Pamiętnikach":
„Roztopczyn lękał się rewolucji bardziej niż klęski. J a ­
ko zagorzały przeciwnik pokoju przewidywał, że w sto­
sunku do mieszkańców ludnej tej stolicy, którą sami R o ­
sjanie zowią wyrocznią i przewodniczką całego narodu, N a ­
poleon użyje broni rewolucyjnej, najodpowiedniejszej, ażeby
dokonać rozpoczętego dzieła. Dlatego też krwawą łuną po­
żogi postanowił odgrodzić genialnego najeźdźcę od wszel­
kich słabostek ludzkich i wszelkich warstw społecznych:
od tronu, arystokracji i szlachty, od utrzymywanego w pod­
daństwie ludu, od żołnierzy, a wreszcie od wielotysięcz­
nego tłumu rzemieślników i kupców, tworzących podów­
czas w Moskwie zaczątek średniej klasy, w której łonie
poczęła się rewolucja francuska".
Pozostaje już tylko wyjaśnić, dlaczego Bonaparte, chociaż
zwyciężał, miał już tylko te dwa wyjścia w ósmej rundzie
cesarskiego pokera. Zbliżała się zima, i wiedział, że jego
wymęczone wojsko nie ostanie się Królowej Śniegu. Po mie­
siącu nerwowego szukania środków zapobieżenia klęsce —
spasował i nakazał odwrót!
Był to najbardziej heroiczny odwrót w dziejach świata.
Wczesna zima spadła na Francuzów jak morowa zaraza,
dziesiątkując ich szeregi z milczącym okrucieństwem. Już
tylko stutysięczna Wielka Armia maszerowała ku Litwie na
kształt bezładnej hordy barbarzyńców, przebijając się despe­
racko w bitwach pod Małojarosławcem i Wiaźmą przez
oddziały Kutuzowa i partyzantów rosyjskich.
Pod mijanym Borodino odnaleziono wśród tysięcy nagich
trupów żywego grenadiera z oberwanymi nogami. Przez
półtora miesiąca żywił się padliną koni i pił wodę z pełnych
krwi strumieni.
Smoleńsk, w kierunku którego zmierzano i w którym
miano przezimować, zdawał się żołnierzom wytęsknionym,
pełnym zapasów Edenem. Zapasy zostały jednakże rozgra¬
bione przez oddziały czołowe, w mieście wytworzył się chaos
graniczący ze zbiorowym obłędem, ludzie mordowali się
o garść mąki lub pili na umór, konając w mgnieniu oka. Gdy
do tego nadeszły przerażające wieści o porażce francuskich
oddziałów północnych z Wittgensteinem, o nadciągających na
Litwę świeżych armiach rosyjskich Tormasowa (z Mołdawii)
i Czyczagowa (z Wołynia), i wreszcie gdy doniesiono N a ­
poleonowi, iż w Paryżu stary spiskowiec, generał Malet,
podjął próbę obalenia dynastii Bonapartych — cesarz zde­
cydował się opuścić Smoleńsk i kontynuować odwrót na
zachód.
Ze Smoleńska wyszło już tylko trzydzieści sześć tysięcy
żołnierzy (!), a ich droga powrotna zamieniła się w apoka­
liptyczny koszmar, była czymś, co przerosło historię. Na nic
zdały się nadludzkie wysiłki Napoleona i jego dowódców, by
powstrzymać rozpad wojsk. Wszystkie pojęcia usztywniające
dotychczas strukturę Wielkiej Armii, jak: honor, wierność
i męstwo, zdewaluowały się do ostatka. Zgłodniały, zdziczały
tłum maruderów, bezbronny wobec mrozu i atakujących
nieustannie kozaków, gnał przed siebie w panicznej gorączce,
dzień za dniem, noc za nocą. T a odziana w futra i ohydne
łachmany, w bieliznę pościelową i ornaty kościelne rzesza
potępieńców, żywiąca się surowym mięsem końskim i padliną,
zdążyła zobojętnieć na sceny, które nie śniły się Boschowi,
D a n t e m u , Goyi, Dalemu, Buňuelowi ani żadnemu z sur¬
realistów, na mękę konających towarzyszy, na wypadki kani­
balizmu (!), na wszystko.
Kilka strzępów relacji uczestników tego makabrycznego
pochodu.
Ségur: „Drżąc z zimna, nieszczęśni żołnierze idą wciąż.
Wkrótce jednak odmawiają posłuszeństwa zesztywniałe nogi,
a pierwsza napotkana przeszkoda, kamień, leżąca w po­
przek drogi gałąź, czy też bratni trup — stają się przy­
czyną zguby. K t o upadł raz, ten na próżno jęczy: nie
podnosi się już więcej, białe puchy otulają go szczelnie,
w cmentarne ścielą, się mogiłki, coraz wyższe, coraz licz­
niejsze. Najodważniejsi, czy też może najbardziej obojętni,
przechodzą mimo, odwracając głowę. Lecz przed nimi, za
nimi, dookoła nich zaległa jeno głucha cisza, jeno śnieżne
tumany, jeno olbrzymi, śmiertelny całun, którym przyroda
zdaje się okrywać armię. Na tle szarego nieba rysują się
ostre, smukłe sylwetki świerków, ich ciemna zieleń, nieru­
chome, w dół opuszczone konary, które uzupełniają niejako
bolesny widok męki ludzkiej i ogólnej martwoty, których
szum jest jedyną pieśnią, zawodzącą nad głowami tych zmar­
łych i tych konających!".
Bourgogne („Pamiętniki"): „Maszerowaliśmy, nie m ó ­
wiąc nic do siebie, przy mrozie większym, niż dnia po­
przedniego, po stosach trupów i umierających, rozmyśla­
jąc nad tym, cośmy widzieli, gdy natrafiliśmy na dwóch
żołnierzy pożerających kawałek surowego końskiego mięsa.
Tłumaczyli się tym, że gdyby nie zjedli, to zanimby do­
stali się do ogniska, zamarzłoby im i nie nadawałoby się
do ugryzienia. Zapewniali nas, że widzieli Kroatów z naszej
armii, którzy wyciągali ze spalonego spichlerza upieczone
trupy i pożerali j e " .
Coignet („Zeszyty"): „Każdy myślał tylko o sobie, żad­
nego ludzkiego uczucia dla bliźnich, nikt nie podałby ręki
własnemu ojcu. Wygasły w nas wszelkie uczucia, mordowa­
liśmy się nawzajem o kęs strawy".
Labaume ( „ R e l a c j a " ) : „Droga cała zasłana była żołnie­
rzami, którzy nie mieli już kształtów ludzkich i których
nieprzyjaciel nie chciał nawet brać do niewoli. Jedni stracili
słuch, inni mowę, a wielu z zimna i głodu ogarnęło jakieś
wściekłe szaleństwo — rzucali się z wyciem na ogień, albo
piekli trupy i pożerali je, lub też obgryzali swoje własne r ę c e " .
Nawet dźwigać zrabowanych kosztowności rosyjskich
nie byli w stanie — cisnęli najcięższe i najcenniejsze,
w tym wielki krzyż z kremlowskiej cerkwi Iwana, do jeziora
Semljewo.* T y m bardziej nie mogli utrzymać broni. Jak
stwierdzają wszystkie dosłownie źródła — w finale tylko
gwardia i Polacy zachowali karabiny, i tylko i wyłącznie
Polacy doprowadzili wszystkie swoje działa do Warszawy!
Właśnie — Polacy. Gwardia służyła jako straż przyboczna
Napoleona. Cesarz szedł pieszo w zielonej, sobolowej szubie,
podpierając się kijem, otoczony przez gwardię niezłomną
i niewzruszoną, od której żelaznych, plujących ogniem czwo­
roboków odbijał się nieprzyjaciel. „ W gwardii — pisał Coig¬
net — oddawano broń i tornister tylko razem z życiem". T a k
więc gwardia miała wyższe cele.
D o ochrony znękanego tłumu liniowego służyli Polacy —
jedna z ostatnich kart Bonapartego w tej rozgrywce. Walczyć
musieli z kozakami — mocarnym atutem Aleksandra — gdyż
Kutuzow wolał zdawać się na morderczy mróz i rzadko nad­
werężał regularne wojsko. Kozackie pułki Płatowa i innych
atamanów uwijały się nieustannie wokół dantejskiej procesji,
szarpiąc ją jak stado wilków.
Na ostatnim etapie potwornej odysei, podczas tego „mar­
szu ś m i e r c i " , jedyną tarczę oślepłej tłuszczy stanowili żołnie­
rze Poniatowskiego. Męstwo ich nie zachwiało się w ciągu
całej kampanii, nie rzucili też broni, gdyż nie musieli robić
sobie miejsca dla złoto-srebrnych łupów pałacowych i cer­
kiewnych. Nie mieli ich, nie rabowali. Ich wódz, książę
Poniatowski, jako jedyny łup z Moskwy wiózł... książkę
znalezioną na płonącej ulicy, podczas gdy wielu dowódców
francuskich, na czele z grabieżcą Claparédem, żądało od
swych żołnierzy rabunków i haraczu od każdej zdobytej
kosztowności.
T o oni, Polacy, wywlekli „boga w o j n y " z płonącego
Kremla. Artylerzyści francuscy bledli, widząc jak snopy
iskier sypią się na prochownię, lecz Korsykanin uparł się i nie
chciał opuścić siedziby carów, bo to byłby symbol. Generał
Krasiński padł przed nim na kolana i błagał, by uchodził, nim

* W ZSRR podejmowano kilkakrotnie próby odnalezienia „Skarbu Napoleona"


w jeziorze — bez rezultatu. Geofizycy radzieccy, po przeprowadzeniu badań za pomocą
specjalnej aparatury, wydali orzeczenie, iż w Semljewie nie ma kosztowności.
pas ognia odetnie ostatnią drogę odwrotu. W końcu Bonaparte
wycofał się otoczony przez pięćdziesięciu polskich szwoleże­
rów, a w pewnym momencie sześciu z nich niemal położyło się
na niego w płonącym przesmyku, gdzie ogień spalił wszystkie
czapraki wierzchowców.
W k r ó t c e po wyjściu z Moskwy, pod wsią Horodnia,
kozacy nagłym atakiem zaskoczyli świtę cesarską i tylko
brawurowa szarża polskich szwoleżerów uchroniła monarchę
od hańbiącej niewoli lub śmierci. Dwukrotnie w ten sam
sposób uratowali Polacy Murata, który — ubrany jak zawsze
w bajkowe stroje — uważany był przez kozaków za „fran­
cuskiego c a r a " . W końcu już cała Wielka Armia wiedziała,
że na kozaków — samym swym wyglądem, samą nazwą
wzbudzających przerażenie (na okrzyk: „ L e s cosaques!"
odzewem było: „Sauve qui p e u t ! " * ) — jedynym biczem
bożym są Polacy. T e g o , co polskie, kozacy nie mieli prawa
tknąć. Szwoleżerowie Jerzmanowskiego, utraciwszy w starciu
z kozakami jedną rogatywkę, szarżowali kilkakrotnie, by ją
odzyskać — i dopięli swego, wyrąbali ją z powrotem. R o ­
gatywkę!
Nad rzeką Czerniczną kozacy, goniący Murata z okrzy­
kiem: „Dziś już nam się nie wymkniesz, c a r z e ! " , spostrzegli,
że „car F r a n c u z ó w " schronił się do czworoboku 2 pułku pie­
choty nadwiślańskiej. Dalej gnali naprzód, ale coraz wolniej,
aż raptem... Niech to opowie stojący w czworoboku kapitan
Brandt („Pamiętniki oficera polskiego"): „...widząc, że nie
strzelamy, zwolnili i zatrzymali się w odległości 50 kroków.
Nastała chwila ciszy, przerywana tylko parskaniem koni.
Nagle rozległa się komenda i Rosjanie, zawróciwszy na prawo
w tył, odjechali stępa. Nic podobnego nie zdarzyło mi się
nigdy widzieć, chyba tylko na polu ćwiczeń w czasie p o k o j u " .
Czyż można się dziwić, że wojacy wielu narodowości „Armii
E u r o p y " (a najchętniej Holendrzy) płacili ciężkie pieniądze
za mundur lub choćby fragment polskiego munduru, po czym
przebierali się wiedząc, że sam widok tych barw paraliżuje
kozaków?

* Sauve qui peut — ratuj się, kto m o ż e .


Uczestnik tej kampanii, szwoleżer ze sławnego gwardyj-
skiego pułku lekkokonnych („Somosierczyków"), Joachim
H e m p e l , wspominał na starość, w roku 1863, patrząc ze
smutkiem, jak kozacy piorą powstańców:
— Za moich czasów pięść było pokazać kozakowi, to on
uciekał!
Elita kawalerii topniejącej Wielkiej Armii — polscy lekko¬
konni — była owczarkami uciekającej hordy galerników
mrozu, strzegła zdychającego stada przed wilkami. Napoleon
od czasu do czasu rzucał ciche:
— Polacy, idźcie popatrzeć.
I garstka Lechitów szła w bój jak do tańca, a kiedy za­
czynała „patrzeć", kozacy rozsypywali się w panicznej ucie­
czce, ścieląc dziesiątkami trupów śnieżną pustynię.
Z tyłu zaś tańcowały dwa Michały, gdyż ariergardą fran­
cuską, powstrzymującą oddziały Michała Kutuzowa, do­
wodził również do końca nie złamany książę Moskwy,
wielki Michał Ney. Wspominał Ségur: „Duszą Armii, ucie­
leśnionym symbolem zwycięskich jej tradycji był niewątpli­
wie marszałek Ney! Towarzysze moi, a także wy, sprzy­
mierzeńcy nasi i wrogowie! Wzywam tutaj waszego świa­
dectwa! Oddajmy pamięci nieszczęsnego bohatera winną
mu cześć! (...) Począwszy od Wiaźmy, Ney osłaniać jął
odwrót, który okrył kirem żałoby tysiące rodzin, jego zaś
nieśmiertelną otoczył chwałą! (...) Czując, iż potrzebną jest
ofiara i że on właśnie ma być poświęcony na ołtarzu ojczyzny,
przyjął bez wahania niebezpieczną misję powierzoną mu
przez cesarza".
B y wypełnić tę misję, Ney nie mógł się obejść bez P o ­
laków — oni byli jego oczami i rękami, a z Przebendowskim
zawarł nawet cichą umowę, że gdyby groziła im niewola,
jeden drugiemu palnie w łeb!
16 listopada, pod K r a s n e m , korpus Eugeniusza Beauhar¬
nais utracił dziesięć tysięcy ludzi, przebijając się przez masy
rozzuchwalonych Rosjan. Zuchwałość w obliczu „boga woj­
n y " drogo kosztuje. Następnego dnia cesarz pieszo, z kijem
w ręku, poprowadził bataliony Starej Gwardii na odsiecz
Davoutowi i Neyowi, gromiąc wielokrotnie silniejszego prze-
ciwnika. Gdy proszono go, by się nie narażał, odparł, iż zbyt
długo już grał rolę cesarza i że czas, by znowu stał się
generałem. R u c h ten ocalił Davouta, Ney pozostał odcięty.
Ale księcia Moskwy nie na darmo zwano „rudym l w e m " .
Pierwsza próba przebicia pierścienia wrogów spełzła na
niczym. Wieczorem Ney kazał rozpalić ogniska symulując
obóz i przemknął się w kierunku Dniepru. Mógł uciekać od
razu, ale to nie było w stylu Michała Neya. Dał żołnierzom
trzy godziny na sen — te trzy godziny były ostatnią szansą
dla ściągających zewsząd maruderów. O północy rozpoczęli
przeprawę, gęsiego, po kruchej powłoce lodowej. Próbowali
przeciągnąć też wozy z rannymi i kobietami, lecz lód nie
wytrzymał i większość nieszczęsnych pochłonęła topiel. Ney
przeszedł ostatni, ratując tonących.
Przez następne dwa dni, na czele kilkuset Francuzów
i trzystu szaserów Przebendowskiego, toczył Ney maka­
bryczny bój z sześcioma tysiącami kozaków Płatowa. Wokół
biły nieustannie rosyjskie działa, głosząc triumfalną, niesły­
chaną wieść: wzięcie do niewoli francuskiego marszałka!
M a j ą c sześciokrotną przewagę liczebną, ataman Płatow wy­
chodził ze skóry, by słowo stało się ciałem, lecz Ney odparł
wszystkie ataki, przebił się dziesięć razy i z dziewięciuset
ludźmi dopędził armię, w której uważano go już za straco­
nego. Napoleonowi, zaszokowanemu tym wyczynem, wyrwał
się okrzyk:
— Wolałbym stracić trzysta milionów franków z własnej
szkatuły, niż Neya! T o najwaleczniejszy z walecznych!
O d tej pory współcześni, a potem historycy, nazywali
Neya „najwaleczniejszym z walecznych".
N e y zaś z całym spokojem ponownie objął służbę na
tyłach topniejącego w oczach tłumu, który zmierzał ku Bere¬
zynie, próbując wymknąć się ze szponów mrozu.
„Generał M r ó z " — tak naprawdę, nie tylko w literaturze
pięknej, nazywał się dowódca, który wygrał dla cara ostatnią,
decydującą rundę cesarskiego pokera. Mróz — wielki pikowy
poker w ręku Aleksandra.
Wielu historyków przez wiele lat próbowało dowieść, że
gadanie o klęsce Napoleona w Rosji na skutek straszliwej
zimy, do której Francuzi nie byli przygotowani — to fran­
cuska bajka propagandowa, bo przegrał z Kutuzowem i z ko­
zakami. Wielu czyni to do dzisiaj. Panowie, kochani panowie,
proszę mnie nie rozśmieszać! Bonaparte popełnił w roku 1812
wiele błędów, ale dopóki ten człowiek dysponował wojskiem,
nie mógł przegrać z nikim innym, tylko z pechem i klimatem
(jak wówczas) lub z pechem i zdradą (jak pod Warterloo).
W roku 1812 pech miał szczęki z lodu i pożarł nimi Wielką
Armię.
Z tym jest jak z sekretem Żelaznej Maski — tajemni­
czego więźnia Ludwika X I V . Voltaire urodził pierwszą hi­
potezę, że był to brat-bliźniak króla. Przez następne dwie­
ście lat wysunięto sto innych hipotez, by w naszym stu­
leciu powrócić do pierwotnej, bo jest ona najbardziej lo­
giczna. Rosyjska zima 1812 roku jest również najbardziej
logiczną przyczyną totalnej klęski Bonapartego w pojedyn­
ku z carem.
Jak mogli wytrzymać atak tej zimy pozbawieni futer
i w ogóle ciepłej odzieży południowcy, którzy stanowili więk­
szość „Armii E u r o p y " , jeśli nawet ścigająca uciekinierów
armia rosyjska cierpiała potworne męki od wyjątkowo silnego
mrozu Anno Domini 1812 i straciła przez to znaczny procent
swej wartości bojowej? Nie ukrywają tego nawet historycy
radzieccy, potwierdzają to liczne relacje pamiętnikarskie.
D o k t o r Frank: „Żołnierze rosyjscy, chociaż przywykli do
surowego klimatu, byli jednak stworzeni z mięsa i k o ś c i . . . " .
Eugeniusz T a r l e : „Kutuzow deptał Francuzom po piętach.
Jego armia, choć ubrana była znacznie lepiej niż napoleońska,
również cierpiała strasznie wskutek mrozów, tak okrutnych,
jak nigdy dotąd. D o ś ć powiedzieć, że gdy Kutuzow po bitwie
pod Borodino uzupełnił braki swej armii, wyszedł z Tarutina
mając pod bronią przeszło 97 tysięcy ludzi, do Wilna zaś
przyprowadził w połowie grudnia około 27 tysięcy żołnierzy.
T a k ciężkie były warunki tych nieskończonych przemarszów
w czasie tej wyjątkowo srogiej z i m y " .
Rosjanie zmarzli wtedy „na k o ś ć " , tak bardzo, że jeszcze
w dwa lata później ( 1 8 1 4 ) , gdy armie carskie wkroczyły na
terytorium Francji — w plądrowanych szkołach i zakładach
naukowych wypijali spirytus ze słojów z zakonserwowanymi
gadami, pewnie po to, żeby się w końcu rozgrzać.
W 1812 od samego początku liczyli na przestrzeń i zimę
jako na swoje główne atuty. „Zobaczymy, jak Bonaparte
zniesie m r o z y " — pisała caryca Elżbieta do swej matki.
W Moskwie jeńcy rosyjscy warczeli:
— Za dwa tygodnie odpadną wam paznokcie, a broń wy­
padnie z waszych zdrętwiałych i na wpół martwych rąk!
J u ż po tej kampanii Aleksander, który nazywał Kutuzowa
„ s t a r y m " , rzekł:
— Stary ma rację, że jest zadowolony, mróz dobrze mu
się przysłużył.
Czy zupełnie dobrze, to jeszcze pytanie, bo ta zima wy­
czerpała feldmarszałka Kutuzowa tak bardzo, że następnej
już nie dożył (zmarł w kwietniu 1813 roku), faktem jednakże
pozostaje, iż ostatnią rundę cesarskiego pokera wygrały cier­
pliwość i upór cara, jadące w srebrzystym powozie Królowej
Śniegu, której usta złożyły na wargach Wielkiej Armii poca­
łunek śmierci. Pamiętacie z Andersena? „Pocałunek był zim¬
niejszy niż lód, dotarł prosto do serca, które już i tak na pół
zlodowaciało".
Była to klęska — o paradoksie! — ze zwycięskim finałem
nad Berezyną. Z sześciusettysięcznej Wielkiej Armii dotarło
nad brzeg rzeki niespełna czterdzieści tysięcy ludzi! W do­
datku właśnie wówczas przyszła niespodziewana odwilż. Jej
skutki były nie mniej fatalne niż działanie mrozu. Wielu
żołnierzy mróz utrzymywał do tej pory w stanie ciągłego
napięcia, przedłużającego życie. Nagła zmiana sprawiła, że
przemarznięte członki poczęły gnić i rozpadać się. Zginęły
w ten sposób kolejne tysiące, w tym dowódca artylerii, gene­
rał Lariboisiére.
Czymś gorszym był fakt, że odwilż uniemożliwiła prze­
kroczenie Berezyny po lodzie, w sytuacji gdy jedyny most,
w Borysowie, został opanowany przez Rosjan. Dwie potężne
armie rosyjskie zablokowały przejścia, otoczyły Francuzów
i stało się rzeczą oczywistą, iż żywa noga nie wyjdzie cało
z tego kotła. „Niemożliwe!" — mówili Rosjanie i znajdujący
się w ich sztabie Anglicy.
— Niemożliwe — odparł „bóg w o j n y " — to jest wyraz
znajdujący się tylko w słowniku głupców!
N a d Berezyną jeszcze raz odzyskał swój boski geniusz
i dokonał prawdziwego cudu. Szeregiem fenomenalnych ma­
newrów omamił Rosjan, pozorując chęć przeprawy pod
Borysowem, gdy w rzeczywistości postanowił dokonać tego
bardziej na północ, pod Studzianką, gdzie ułani polscy
znaleźli bród. Saperzy francuscy i polscy generała Eblégo,
stojąc po piersi w wodzie, wśród płynącej kry, przerzucili
przez rzekę dwa mosty, przypłacając ten wiekopomny wysiłek
śmiercią, prawie wszyscy, wraz ze swoim dowódcą. Ale
szczątki armii przeszły rzekę (26—27 listopada) i bijąc się
z kilkakrotnie silniejszym przeciwnikiem przedarły się w kie­
runku na Wilno.
Berezyna była największym triumfem Napoleona w całej
jego karierze. Z setek zachwytów potomnych trzy:
D e Maistre: „Nigdy Napoleon nie okazał się większym,
jak pod Berezyną".
Macdonnell: „Geniusz wojskowy cesarza zajaśniał wtedy
jak n i g d y " .
Kukiel: „Przejście Berezyny należy do najwspanialszych
czynów Napoleona".
T a k i e zwycięstwa zna biologia — było ono jak doskonałe
samopoczucie umierającego na krótko przed agonią.
Agonia miała miejsce w białym, puchowym łożu Królowej
Śniegu. Jak na urągowisko, natychmiast po berezyńskiej
odwilży spadły na pędzących ku zachodowi Francuzów trzy¬
dziestopięciostopniowe mrozy. T a r l e : „Mrozy były tak silne,
że po Berezynie rannych i padających z wyczerpania nie
podnoszono i pozwalano im zamarzać. W każdym pułku, na
każdym postoju, pozostawały dziesiątki zamarzniętych i dzie­
siątki zdrętwiałych od mrozu, którzy już nigdy nie mieli się
obudzić".
Między Berezyną a Wilnem i K o w n e m dwa Michały
tańcowały ostatni już swój taniec na balu Królowej Śniegu.
U wileńskiej bramy K o w n a Rosjanie przypuścili ostatni atak.
Wówczas Ney... O nie, to byłoby świętokradztwo. Nikt nie
ma prawa opowiadać tego inaczej, niż słowami A. G . M a c -
donnella, który w tym opisie okazał się nie mniej genialny od
„boga w o j n y " nad Berezyną:
„Ney pospieszył do tej bramy, by zebrać swą piątą straż
tylną, lecz było już za późno. Żołnierze jego złamali szeregi
i rozbiegli się.
L e c z Ney walczył dalej. Z czterema żołnierzami podnosił
porzucone przez dezerterów karabiny i strzelał z nich do
nieprzyjaciela. Później przyłączyło się do niego trzydziestu
żołnierzy. Gdy jednak drugi atak rosyjski groził mu odcię­
ciem, Ney musiał się wycofać.
14 grudnia 1812 roku o godzinie ósmej wieczorem ostatni
żołnierz francuski z Wielkiej Armii, liczącej sześćset tysięcy
ludzi, przebył rzekę Niemen i opuścił ziemię Matuszki Rosji.
T y m ostatnim żołnierzem był Michał Ney, książę Elchingen
i Moskwy.
Jeden cesarz, dwóch królów, jeden książę, ośmiu marszał­
ków i sześćset tysięcy żołnierzy — wszyscy zostali pobici.
Wszyscy — oprócz syna bednarza z S a r r e l o u i s " . *
Nieprawda, panie Macdonnell. Wszyscy — oprócz M i ­
chała Neya i Polaków!

* T ł u m a c z e n i e Feliksa Rutkowskiego.
ZAKOŃCZENIE

„RESZTA JEST NIE DO POZNANIA..."


W roku 1813 wszystkie narody, które oddały „Armii
E u r o p y " , swe dzieci, zdradziły „boga w o j n y " . Wszystkie —
oprócz Polaków. Od tej chwili walka z Napoleonem nie była
już cesarskim pokerem dwóch monarchów, bo chociaż Alek­
sander wciąż był największym wrogiem Bonapartego („On
lub ja, o jednego z nas za dużo!") i stał na czele zjedno­
czonej Europy jako „Agamemnon królów" — była to już
wspólna walka całego kontynentu, wszystkich jego pomazań­
ców przeciw jednemu „uzurpatorowi".
W roku 1814, już na terytorium Francji, cesarz bił wro­
gów gdzie tylko ich dopadł. W dziesiątkach punktów alianci
rzucali się w popłochu do ucieczki, rozsypywali pod ogniem
dział, nie wytrzymywali naporu piechoty, cofali się na widok
szarżującej kawalerii, pierzchali tam, zmykali rozpaczliwie
gdzie indziej. A potem, któregoś ranka, kiedy powinni już
byli trząść się ze strachu w zamknięciu swych Berlinów,
Wiedniów, Petersburgów i Sztokholmów, stanęli pod murami
Paryża! Uciekli w niewłaściwym kierunku.
Paryż mógł się z powodzeniem bronić, i to niekoniecznie
długo. T y l e tylko, by cesarz zdążył dopaść wrogów i sprawić
im ostatnią łaźnię. Ale nie zdążył, gdyż wcześniej jego przy­
jaciel z młodości, marszałek M a r m o n t , w haniebny sposób
poddał swą armię obrony stolicy Aleksandrowi. I car Alek­
sander wjechał po raz pierwszy do Paryża na arabskiej klaczy
„ E c l i p s e " , którą otrzymał od „ b r a t a " w Erfurcie, po czym
zaczął flirtować z pierwszą żoną Napoleona, Józefiną. Nocą
23 maja odbyli romantyczny spacer po parku Malmaison.
Było zimno, a ona była wydekoltowana, w zbyt lekkiej
sukience. Zaziębiła się już wcześniej, wizytując z carem po­
siadłość swej córki Hortensji w S a i n t - L e u . 2 3 maja dobił ją,
zmarła w kilka dni później.
W roku 1815, po Waterloo, car zjawił się nad Sekwaną po
raz drugi — jako „Oswobodziciel świata". Obalili „uzur­
p a t o r a " i zawiązali Święte Przymierze. Hrabia Uwarow
w propagandowej broszurce „Cesarz Aleksander i Buona¬
parte" * stwierdził zwięźle: „Rodzi się nowa era. J e j imię:
ALEKSANDER".
Byron zaś spytał:

„ L e c z świat czy wolniejszy?


Czyliż Wielkiego na to ludy zmiotły,
B y je ujarzmił lada jaki mniejszy?
W wieku, który się światłem swoim chwali,
Znowu niewola ma ciążyć nad wami,
Coście L w a zmietli wspólnymi siłami?
I będąż po nim wilcy panowali,
A ludzkość giąć ma karki przed tronami?...".

* Posiadam w swoim księgozbiorze egzemplarz pierwszego wydania (w języku


francuskim) z roku 1 8 1 4 w Petersburgu. U w a r o w , morderca Pawia I, zadedykował swój
panegiryk... małżonce ofiary, carycy Marii Fiodorownie! („A sa M a j e s t é L ' I m p e r a t r i c e -
-Mere").
Gięła, pod knutem lub wyciorem, do samej ziemi, i Puszkin
odpowiedział Byronowi strasznymi słowy: „Święta Rosja
stała się krainą, w której żyć już nie m o ż n a . . . " .
W roku 1815 dwaj wielcy gracze rozbiegli się na dwie
strony świata, smutni, że to już koniec eposu. Jak w rymo­
wance dziecięcej zza oceanu, którą w półtora wieku później
przypomniał K e n Kesey w swoim „ L o c i e nad kukułczym
gniazdem":

„Jeden poleciał na wschód,


na zachód poleciał drugi,
a jeden poleciał nad gniazdo kukułki."

„Kukułcze gniazdo" w slangu amerykańskim znaczy: dom


wariatów. Czyż świat nie był zawsze domem wariatów? T e n
trzeci, który poleciał w roku 1815 nad gniazdo kukułki, to był
Wielki D u c h Pokera, który szukał nowych partnerów do
kolejnej wielkiej gry. Wzniósł się nad kulę ziemską i znalazł —
gra jest wieczna.
W r ó ć m y wszakże do Napoleona i Aleksandra. Gdy skoń­
czyła się gra, życie straciło swój smak, wzięła ich na ręce
piastunka melancholia i zanuciła smutną kołysankę o boskiej,
oczyszczającej samotności. Jeden znalazł ją w pustelni Świętej
Heleny, skąd mógł przecież uciec — proponowano mu kilka
ucieczek, dobrze przygotowanych. Odmówił — znalazł tam
katharsis w długim cierpieniu. T a m powiedział:
— Rosja jest potęgą, która najdłuższym krokiem masze­
ruje w kierunku dominacji nad światem.
D r u g i , oddając rządy nad Rosją w ręce sadysty Arakcze¬
jewa, szukał zaciekle samotności w mistycyzmie i w najdal­
szych, nie zamieszkanych zakątkach swego imperium, jeżdżąc
nie wiadomo po co do guberni archangielskiej, nad brzegi
Morza Białego, nad Zatokę Botnicką i ku północnym krańcom
Finlandii. „Surowe krajobrazy tych prawie pustych krain
działały uspokajająco na duszę cara i dawały mu tak pożądane
ukojenie. Często spotykał tam jakiś klasztor zagubiony gdzieś
pośród lasów lub nad brzegiem jeziora. Prowadził wówczas
z mnichami długie rozmowy, zazdroszcząc im wewnętrznego
spokoju, pogody ducha, wreszcie tego nieustannego obco­
wania z B o g i e m " (Paléologue). Po jego tajemniczej śmierci
wierzono długo, że nie umarł, lecz uciekł od świata, by się
przemienić w pustelnika Kuźmicza.
„Obcowanie z B o g i e m " . W ciszy, którą się otoczyli
w ostatnich latach życia, obaj rozmawiali z Bogiem. L e k c e ­
ważąco traktowali do tej pory Człowieka ukrzyżowanego za
zgodą wymytych rąk Poncjusza Piłata; Korsykanin — quasi-
-indyferentny „deista" i Rosjanin — antykatolicki mistyk.
Aleksander przez wiele lat tolerował łaskawie „Żyda, którego
imię przyjęła sekta chrześcijan". Napoleon na widok dwu­
nastu srebrnych posągów w którejś z katedr udał głupka:
— Co to jest?
— Ależ to dwunastu apostołów, Sire!
— Zabrać ich stąd, przetopić na pieniądze i puścić
w świat, by czynili dobro, tak jak im przykazał ich mistrz!
Ale kiedy zostali bez siebie i swego stolika kolosalnej gry,
sami w obliczu jałowości wszystkich innych wydarzeń, zrozu­
mieli, że już tylko rozmowa z Chrystusem może im przywró­
cić poczucie kontaktu z czymś wielkim i bajecznym na kształt
utraconego. Zanurzyli się w pobożności.
Potrzebowali do tego pośredników. Pośrednikiem Alek­
sandra stał się uchodzący za fanatyka, wizjonera i ascetę
mnich Focjusz, straszliwie wychudły, magnetyzujący słu­
chaczy jarzącymi się przenikliwie ślepiami jastrzębia i eksplo­
zyjnymi kazaniami łotrzyk — sobowtór i antycypator Raspu­
tina. T e n eks-kapelan gwardii, ihumen z klasztoru w Wielkim
Nowgorodzie, omotał najpierw damę dworu, Annę Orłowa.
Pod jego wpływem umartwiała się do masochizmu, a potem
oddawała mu się, gdyż tak nakazywał jego ustami „anioł
z n i e b a " . Pewnego dnia Orłowa wprowadziła Focjusza do
Pałacu Zimowego...
Piekielny mnich szedł nie kończącą się amfiladą salonów,
czyniąc znaki krzyża na wszystkich ścianach i drzwiach po
lewej i prawej, by „odegnać moc złego d u c h a " . D o gabinetu
Aleksandra wkroczył jak do wychodka i nie raczył nawet
zauważyć cara, obszedł komnatę, pokłonił się ikonie, potem
dopiero chłodno, wyniośle kiwnął imperatorowi głową. Dobrze
zagrał. Car, który słyszał już o tym „cudotwórcy", padł na
kolana i począł bić czołem o pawiment.
Od tej pory Aleksander przeklął na zawsze mistycyzm
i całą swą uwagę skupił na sprawach religii. Odsunął Na¬
ryszkinę, uczynił z wiary w Jezusa swą jedyną namiętność
i tylko w tej dziedzinie zdolny był do wydawania rozkazów.
Spraw publicznych nie cierpiał, popadał w wielogodzinne
odrętwienia, kończące się wielogodzinnymi modłami na
klęczkach, tak iż — jak skonstatował z przerażeniem jego
lekarz, doktor Tarasów — „nabawił się pęcherzy na kola­
n a c h " . Świadkowie tych ostatnich lat cara, którego zaczę­
to nazywać „nie obleczonym m n i c h e m " , stwierdzają zgod­
nie, iż w psychice jego spotęgowały się objawy neurastenii,
że nie zwracał uwagi na otoczenie, poruszając się z pochy­
loną głową, ociężale, rzucając od czasu do czasu na boki
ponure, nieufne spojrzenia. Nie miał jeszcze czterdziestu
pięciu lat!
T a sama pobożność owładnęła Korsykaninem. Po trzech
latach pobytu na Świętej Helenie, niespełna pięćdziesięcio­
letni, zażądał księdza — stałego towarzysza. Rodzina przy­
słała mu z Europy dwóch: sześćdziesięciosiedmioletniego
Buonavitę, który wkrótce zaniemógł i odjechał, oraz młodego
korsykańskiego proboszcza Vignalego, „u którego wykształ­
cenie nie było w stanie zamaskować dzikości i surowości
rysów". Bonaparte po pierwszym spotkaniu rzekł:
— Obu ich już w pierwszej rozmowie pobiłem na głowę.
Potrzebuję kapłana-uczonego, z którym mógłbym dyskuto­
wać o dogmatach chrystianizmu. Nie zwiększyłby on mojej
wiary w Boga, lecz może umocniłby mnie w niektórych
punktach wiary chrześcijańskiej...
Od tej pory msze były regularnym rytuałem na Świętej
Helenie, on zaś ich najgorliwszym uczestnikiem. Swego oto­
czenia nie zmuszał do modłów, lecz zarazem nie pozwalał kpić
z wiary w Chrystusa. Doktora Antommarchiego za kilka
drwin przeklął:
— Pańska głupota, doktorze, sprzykrzyła mi się! L e k ­
komyślność i złe maniery mogę panu wybaczyć, ale oschłości
serca nie wybaczę nigdy! Precz!
Ziomek Vignali stał się jego Focjuszem, lecz Vignali nie
był kanalią pokroju Focjusza. Toczył z Napoleonem długie,
intymne rozmowy, opowiadając mu o swoim dzieciństwie
i o największym nie spełnionym marzeniu: własnym domku
na Korsyce. G d y po śmierci cesarza otwarto jego testament,
znaleziono tam następujący zapis: „Księdzu Vignalemu prze­
znaczam sto tysięcy franków, by mógł wybudować sobie
domek blisko Ponte Nuevo di R o s t i n o " .
Vignali zasłużył sobie na wdzięczność monarchy nie tylko
gorliwością katolicką. K r ę p y , nieco podobny do Napoleona,
przebierał się w jego stroje i pędził konno w interior wyspy,
pociągając za sobą strażników. W ten sposób dawał swemu
panu godziny upragnionej samotności nad brzegiem oceanu.
Aleksander również wybrał na miejsce swej śmierci wielką
wodę — port w Taganrogu. Obaj znaleźli — w Atlantyku
i w Morzu Azowskim — oczyszczający smutek niezmierzonej
przestrzeni, która nie osądza, nie rozmienia na drobne i po­
zwala przeglądać się w bezkresnym lustrze swego majestatu.
Wielka woda odwzajemniła się im tylko jednym gestem:
skarbem tajemniczej śmierci i jej legendy. Legendy iden­
tycznej — czyż nie byli „ b r a ć m i " ?
M ó w i o n o , że na Świętej Helenie pochowany został sobo­
wtór cesarza, żołnierz Robeaud, on zaś skończył jako mnich
Hilarion w zamku L a Case. Mówiono, że w Taganrogu pod­
stawiono za cara trupa jego sobowtóra, żołnierza pułku Sie¬
mionowskiego, Aleksander zaś zmarł dopiero w roku 1864
w okolicach T o m s k a jako świątobliwy pustelnik Fiodor
Kuźmicz. Wszystko identycznie, gdyż mówiono także, iż obaj
dokonali żywota w Afryce — Aleksander jako mnich jednego
z klasztorów, Napoleon jako władca murzyńskiego państewka,
widziany jeszcze w roku 1840. Wiele przesłanek — na przy­
kład fakt, iż kiedy otwarto w trzydzieści lat po śmierci
Aleksandra jego trumnę, okazała się pusta — sprawiło, iż do
dzisiaj niektórzy znawcy epoki nie wierzą w podręcznikowe
zgony obydwu. Legendy dlatego właśnie tak hipnotyzują, że
są sfinksami historii, nie do poznania są sekrety ich serc.
L e c z nie to jest ważne w naszej opowieści, to zaś, iż obaj
boscy pokerzyści — zapatrzeni pobożnie w fale morza —
zwyciężyli przed śmiercią, znaleźli bowiem w nostalgii od­
osobnienia swoją „godzinę życia", ową największą mądrość
dojrzenia do ostatecznej prawdy, która zawarta jest w X V I -
-wiecznej inskrypcji pustelnika Salima na ścianie Bramy
Zwycięstwa w ruinach wymarłego Fatehpur Sikri. Fateh¬
pur Sikri to najpiękniejsze „ghost-town" (miasto-widmo)
w Indiach, do których mieli się wybrać razem, zaś owa
najmądrzejsza z maksym brzmi:
„Świat jest jak wielki most: przejdź go, ale nie buduj na nim
domu. Ten, kto ma nadzieję na jedną godzinę, będzie miał
nadzieję na całą wieczność. Świat jest tylko na jedną godzinę —
spędź ją szlachetnie i pobożnie. Reszta jest nie do poznania..."
NOTKA BIBLIOGRAFICZNA

Wymienianie źródeł bibliograficznych i archiwalnych,


z których korzystałem pisząc tę relację, mijałoby się z celem.
Było ich bardzo dużo (część z nich przytoczyłem w tekście),
a niektóre posłużyły do zaczerpnięcia jednozdaniowego cy­
tatu, jednego zaledwie dialogu lub wydarzenia. Biografie,
monografie, zbiory odezw wojskowych, ustaw i dokumentów
dyplomatycznych, listy, pamflety, pamiętniki i panegiryki,
wiersze, poematy i sztuki teatralne związane z opisywanymi
wydarzeniami — dały mi swe kamyki dla tej mozaiki. W y ­
liczanka zajęłaby zbyt wiele miejsca, ale nie to jest podsta­
wową przyczyną rezygnacji z n i e j , lecz to, że — chociaż każde
słowo w tej książce mogę udokumentować — nie pragnę
nadawać jej nawet pozorów pracy naukowej. Historia inte­
resuje mnie jako trampolina do gier literackich godzących
metaforą we współczesność, i właśnie metaforze literackiej
wyrastającej z historii palę moje kadzidełko. T a książka nie
jest monografią cesarskiego pokera, lecz powieścią o nim,
która odkurza starą mądrość Byrona z „Wędrówek Childe
Harolda":

„Taki jest morał wszystkich naszych dziejów,


Że co raz było, ciągle się powtarza.
Choć wciąż Historia kart sobie przysparza,
M a tylko jedną k a r t ę . . . "

G o r e Vidal, omawiając (na łamach „ L ' U n i t a " z 18 X I I


1984) książkę Orwella „ 1 9 8 4 " , pochwalił autora za trafną
przepowiednię, dotyczącą permanentnego konfliktu dwóch
potęg światowych, wschodniej i zachodniej. Vidal stwierdził:
„Nie znam poza Orwellem nikogo, kto by to przewidział".
Panie Vidal!...
Prawie półtora wieku przed Orwellem Napoleon powie­
dział: „Są tylko dwa kraje: Wschód i Zachód, i dwa ludy:
Wschodu i Z a c h o d u " .
SPIS T R E Ś C I

Wstęp czyli trzy prezentacje 7


Prezentacja pokera 7
Prezentacja graczy 8
Prezentacja widowni 26

1 runda (Runda jeńców i morderców)


MIRAŻ INDYJSKI 29
2 runda (Runda szeregowców i podoficerów)
KRUCJATA UWIEDZIONYCH DZIECI 53
3 runda (Runda marszałków i generałów)
W KRZYKU PŁONĄCEGO BOCIANA 81
4 runda (Runda sojuszników i wrogów)
POZŁACANY PROM 111
5 runda (Runda szpiegów i swawolnych dam)
W ZATRUTYM OGRODZIE AMORA 144
6 runda (Runda aktorów i zdrajców)
0 „ZAJĄCU, KTÓRY DOSTAŁ ŚRUTEM W ŁEB" I OKAZAŁ SIĘ LI

7 runda (Runda dyplomatów i panien na wydaniu)


TEST MATRYMONIALNY 216

You might also like