You are on page 1of 4

Czerwony Rothko

Max Fuzowski
09 maja 2010 21:38, ostatnia aktualizacja 21:38 Newsweek

Kiedy się dowiedział, że jego obrazy zawisną w eleganckiej restauracji, powiedział: „Namaluję coś, co obrzydzi apetyt każdemu sukinsynowi”.

Codziennie materiał jest od nowa naciągany na blejtram, farby zostają rozrobione na palecie. Następnie różne odcienie czerwieni za pomocą zamaszystych
ruchów nanoszone są na sporych rozmiarów płótno. W ten sposób, co najmniej do końca czerwca, na scenie nowojorskiego John Golden Theater każdego
wieczoru będzie powstawać jeden egzemplarz obrazu „Red on Maroon” Marka Rothki. W mistrza ekspresjonizmu abstrakcyjnego wciela się Alfred Molina
znany z roli Diega Rivery w filmie „Frida”. W trakcie pracy prowadzi dyskusje o malarstwie ze swoim asystentem. Wszystko do zobaczenia w spektaklu
„Red” Johna Logana, bodaj pierwszej tego rodzaju sztuce w historii teatru.

Obraz „Red on Maroon” istnieje naprawdę. Można go oglądać w londyńskiej galerii Tate Modern. Na świecie jest jeszcze około 40 podobnych prac
pochodzących z tego najsłynniejszego cyklu stworzonego przez malarza. Najwięcej w Kawamura Memorial Museum of Art w japońskim Chiba-Ken.

Rothko zaczął tworzyć ten cykl w połowie 1958 roku. Początkowo obrazy miały stanowić ozdobę eleganckiej restauracji w nowoczesnym nowojorskim
biurowcu Seagram. Artysta podpisał kontrakt na 35 tys. dolarów, z czego 7 tys. otrzymał w formie zaliczki. Ale od początku podchodził do zlecenia z
niechęcią. „Namaluję coś, co obrzydzi apetyt każdemu sukinsynowi, który będzie jeść w tej sali” – miał powiedzieć spotkanemu w podróży do Europy
szefowi gazety „Harper’s Magazine”. Po dwóch lat prac Rothko zerwał kontrakt, a obrazy sprzedał kolekcjonerom i galeriom. Za najlepsze z nich dostał tyle,
ile warte było całe zlecenie dla Seagram.

Dziś, równo 40 lat od śmierci artysty, świat odkrywa jego twórczość na nowo. Prace Rothki są poszukiwane na rynku aukcyjnym. W ciągu ostatnich trzech lat
sprzedano je za łączną sumę 200 mln dol.! Jedną z najdroższych był „Number 15” wylicytowany w Christie’s za 52 miliony. Pod koniec kwietnia „Number
12” zawisł w należącej do miliardera Romana Abramowicza moskiewskiej galerii Garage CCC. Przez trzy miesiące wraz z kilkunastoma innymi pracami
Rothki będzie można go podziwiać na ekspozycji „Into an Unknown World”. To pierwsza w historii indywidualna wystawa dzieł artysty w Europie
Wschodniej. Zorganizowana zdecydowanie za późno, zwłaszcza że przez dużą część życia Rothko oficjalnie pozostawał obywatelem rosyjskim.

Choć z terenów dzisiejszej Łotwy wyjechał z rodzicami już w wieku siedmiu lat, amerykański paszport dostał dopiero po ćwierćwieczu spędzonym w
Stanach Zjednoczonych. Rodzinne nazwisko Rothkowitz nosił o wiele dłużej, aż do lat 50. Urodził się w 1903 roku w Dźwińsku. W tamtym czasie w 90-
tysięcznej miejscowości połowę ludności stanowili Żydzi. Rodzina Rothkowitzów nie należała do zbyt religijnych. Ojciec malarza, właściciel apteki,
wykazywał sympatie lewicowe i syjonistyczne. Wraz z coraz częstszymi napadami carskich kozaków na Żydów jego poglądy się zradykalizowały i przeszedł
na pozycje ortodoksyjnego judaizmu. Krytycy sztuki widzą w obrazach Rothki echa tamtych pogromów. Prostokątne formy, które pojawiają się w jego
późniejszych pracach, mają nawiązywać do kształtu masowych grobów mordowanych Żydów.

Rothko nigdy nie odniósł się do tych interpretacji. Podkreślał za to, że jako Żyd czuł się w Ameryce obco. Podczas studiów na uniwersytecie w Yale założył
podziemne pismo „The Yale Saturday Evening Post”, w którym krytykował ciągłe dążenie do prestiżu. Wyrażał też swoje postępowe poglądy w kwestiach
obyczajowości, antykoncepcji czy robotników. Przez kilka lat nie potrafił odnaleźć swojego miejsca. Zapowiadał się nawet na całkiem dobrego muzyka, ze
słuchu nauczył się gry na pianinie i mandolinie. Później rzucił Yale i dołączył do grupy teatralnej Josephine Dillon, pierwszej żony Clarka Gable’a. Ale i tam
nie zagrzał miejsca. W końcu wyjechał do Nowego Jorku.

Tam odwiedził kolegę uczącego się w Art Students League. Gdy zobaczył studentów malujących akty, sam postanowił zostać malarzem. Tym razem kaprys
Rothki przerodził się w stałą pasję. Jego wczesne obrazy z lat 30. w niczym nie przypominają płócien, z którymi kojarzymy go dziś. To figuratywne
malarstwo przeważnie przedstawiające scenki z miejskiego życia. Później, kiedy wybuchła wojna, przyszła fascynacja grecką sztuką, literaturą i mitologią.
Rothko chciał mówić o wojnie i właśnie w mitach szukał metafory dla wydarzeń z lat 1939-1945. Stworzył wtedy obrazy zatytułowane „Edyp”, „Antygona”
czy „Znak orła” inspirowany trylogią Ajschylosa poświęconą Agamemnonowi. Utrzymane w stylu surrealistycznym prace były pierwszymi, na które
zwróciła uwagę krytyka.

Ale błyskotliwą karierę rozpoczęła dopiero wystawa „Piętnastu Amerykanów” zorganizowana w 1952 r. w nowojorskim MoMA. Pokazano na niej prace
twórców dojrzałych, często po czterdziestce, z dorobkiem i już ukształtowanym stylem. Ochrzczono ich mianem New York School, choć patrząc na ich
dzieła, trudno było od razu znaleźć punkt wspólny. Sami artyści wyjaśniali, że łączy ich nie sam styl, ale brak zainteresowania malarstwem figuratywnym, a
nawet jakimkolwiek obiektem przedstawionym na płótnie. Liczy się jedynie akt tworzenia i towarzyszące mu emocje.

W obrazach Jacksona Pollocka czy Willema de Kooninga objawiały się w odruchowym czy wręcz podświadomym działaniu artysty, czyli – mówiąc dosadnie
– chlapaniu farbą na płótno. U Rothki nośnikiem emocji stał się kolor. To on i tylko on miał oddziaływać na widza. „Rozpoczęcie pracy od rysunku jest już
przejawem akademizmu. Zacznijmy więc od koloru” – mawiał artysta. Tak narodził się ekspresjonizm abstrakcyjny. Pierwsza rewolucja w idei powojennej
sztuki była tak radykalna, że wywoływała sprzeciwy nawet w środowiskach związanych z najbardziej nowoczesnymi galeriami.

Mimo to ekspresjonizm z każdym rokiem zyskiwał na znaczeniu, stając się najpopularniejszym nurtem sztuki lat 50. I gdy wydawało się, że jego tryumfy nie
będą miały końca, pojawił się popart. Był łatwiejszy w odbiorze, bardziej medialny i stał się po prostu modny. A i funkcje czysto estetyczne prace Andy’ego
Warhola i artystów pokrewnych spełniały lepiej. Rothko, który nie znosił popartu, nazywał jego twórców szarlatanami i oportunistami.

Przed śmiercią zdążył stworzyć największe dzieło. To cykl wielkoformatowych obrazów do kaplicy St. Thomas Catholic University w Houston. Te
najciemniejsze i najbardziej posępne z prac Rothki historyk sztuki Barbara Rose porównała do wnętrza Kaplicy Sykstyńskiej. Sam Rothko przyznawał, że
chciał uzyskać to samo napięcie, które panuje w scenie „Sądu Ostatecznego” Michała Anioła. Choć zamiast świętych na płótnie umieścił jedynie jaśniejsze
plamy. Dziś już wiemy, że Rothko cierpiał wtedy na ciężką depresję. Nie doczekał odsłonięcia dzieła. Krótko po skończeniu prac podciął sobie żyły.

You might also like