You are on page 1of 250

Elwira Watała

Sodomici
WSTĘP

Królowi wybaczają posiadanie kochanek,

lecz nigdy kochanków.

Ludwik XVIII, król Francji

Żelazna logika podpowiada, aby zacząć ten trudny i bulwersujący tekst tradycyjnie:
wstęp, analiza homoseksualizmu, stosunek doń społeczeństwa, przejawy w różnych epokach, od
starożytności po współczesność. Omówić okres represji homoseksualistów, gdy byli oni
traktowani na równi z heretykami i bezlitośnie tępieni, łącznie z paleniem na stosie. Słowem,
ogromny, nietypowy materiał ująć w ramki ni to szkolnego podręcznika, ni to akademickiej
rozprawy, w każdym razie w coś nudnego, ciągnącego się w nieskończoność, jak to często bywa
z książkami historycznymi, pełnymi dat, chronologii, których autorzy w pogoni za dokumentami
i faktami pomijają rozrywkową stronę tego typu literatury. A moim skromnym zdaniem powinna
ona nie tylko dawać suchą wiedzę, lecz i bawić Czytelnika.
Po paromiesięcznej pracy odrzuciłam żelazną logikę i tysiące chronologicznie
uporządkowanych faktów o homoseksualizmie władców, przyjmując, że najlepszy będzie
artystyczny bezład, lekka, niewymuszona forma, a informacje podawane w taki sposób, by
zainteresować każdego! Inaczej zlinczowałbyś mnie, Czytelniku, za rozpowszechnianie nudy, a,
co gorsza, ziewając, odłożyłbyś moją książkę na półkę, pośród książek nieczytanych, co już jest
śmiercią dla autora. Umierać mimo wieku jeszcze nie chcę i zamierzam dokończyć serię
„Skandale historii” jeszcze pięcioma książkami, toteż, zamykając oczy, runęłam w otchłań swej
wyobraźni. Dość nudnych książek historycznych! Ta moja książka będzie nietypowa! Na
podstawie absolutnie sprawdzonych faktów, nie pozwalając sobie w narracji na żadną fikcję,
dopuszczam się jedynie interpretacji w stylu gawędy à la Michaił Zoszczenko (nota bene jest to
mój ulubiony rosyjski represjonowany pisarz) i mam cichą nadzieję, że moje starania zostaną
docenione, bo sercem piszę, Drogi Czytelniku, słowo daję!
WESOŁOŚĆ NIE OPUSZCZAŁA NAS NIGDY (Michaił Zoszczenko). I dobrze! Bo będzie
cały rozdział bardzo smutny, o tym, jak królowie homoseksualiści opłakiwali swych zabitych
kochanków.
Któryś z historyków martwił się, że w Anglii było trzydziestu dwóch królów, a
homoseksualistów tylko czterech. Hańba! Dlaczego tak mało? Obecnie, gdy temat
homoseksualizmu jest modny, wylazł z powijaków, przestał raczkować i twardo stąpa po ziemi,
warto by poszperać w archiwach i odnaleźć w Anglii, a także w innych krajach, zapomnianych
bądź w ogóle nieodkrytych królów homoseksualistów i nie tylko – kusi nas, by wgłębić się w ich
psychikę, a i spróbować odpowiedzieć na pytanie: czy ich seksualna zależność od mężczyzn
wpłynęła na ich rządy i cechy charakteru? Temat-ocean, nie dla jednego autora, bo i tak
wszystkiego nie obejmiesz.
Najgorzej było ze zbieraniem materiału. Temat homoseksualizmu przez wieki był na
indeksie, przemilczany, tabu. Nie rozpisywano się o nim, licząc, że odejdzie w niepamięć.
Homoseksualistów – królów i artystów – jakby nie było. Obecnie mamy do czynienia z
Czytelnikiem wyedukowanym i kompetentnym w tej dziedzinie, toteż nie musimy zaczynać od
podstaw, ponieważ wszyscy wiedzą, że homoseksualizm jest to popęd seksualny skierowany do
osób tej samej płci (Słownik wyrazów obcych). To obecnie, Drogi Czytelniku, tak miło i
przyjemnie brzmi: homoseksualista! A jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu nazywało się brzydko:
sodomita. Homoseksualiści byli sodomitami. Potem zaczęto uważać, że sodomita brzmi
paskudnie i obraźliwie, kojarzy się bowiem z grzechem sodomskim, kiedy to Pan Bóg ukarał
rozpustne miasta, Sodomę i Gomorę, których mieszkańcy uprawiali mężołóstwo, niszcząc je do
cna ogniem i siarką.
Po pewnym czasie słowo „sodomita” zostało zastąpione słowem „pederasta”, lecz nie
przyjęło się ono, bowiem w kontekście zwyczajów starożytnej Grecji była to najbardziej
wzniosła i szlachetna miłość dorosłego mężczyzny do chłopca. Jak widzimy, nie odzwierciedlała
istoty rzeczy: mogła być oceniona jako pedofilia.
Dopiero w XIX wieku zaczęto używać określenia „homoseksualizm”. Jego autorem był
austriacko-węgierski pisarz i obrońca praw człowieka w jednej osobie, Karl-Maria Kertbeny.
No i wreszcie przyszła kolej na zabawne słowo „gej” (z angielskiego gay: wesoły,
beztroski). Ten termin przyjął się i już nie obraża homoseksualistów, a i oni sami chętnie go
używają.
Minęły te czasy, gdy temat homoseksualizmu pomijano milczeniem. Obecnie media
wałkują go na różne sposoby, namawiając do tolerancji. Ludzie zaś różnie oceniają to zjawisko,
lecz przeważnie ze źle skrywaną irytacją patrzą na parady gejów i lesbijek, nie mogąc pojąć: czy
epatują bezwstydnie, lecąc w przepaść, czy swój własny wstyd tym epatowaniem przykrywają,
według bolszewickiego hasła epoki rewolucji październikowej: „Precz ze wstydem!”.
Jak każde inne środowisko, które doznało społecznego ostracyzmu, homoseksualiści
wykazują pozorną zuchwałość, pozwalając sobie publicznie na ekstremalne zachowania. To
denerwuje ludzi, dlatego tak bezwzględnie i krytyczne odnoszą się do parad równości gejów i
lesbijek, które odbywają się w różnych stolicach świata, a regularnie w Berlinie. No cóż, istotnie,
może homoseksualiści zbyt żywiołowo, zbyt dziko okazują swoją radość z powodu tego, że
niesławne czasy, kiedy ich represjonowano, odeszły w niepamięć. A represjonowano ich prawie
od starożytności do początku XX wieku. To fakt udowodniony i udokumentowany.
Stosunek do homoseksualistów zmieniał się nie tylko w zależności od epoki, kraju,
regionu, lecz także w obrębie różnych klas i warstw społecznych w danym społeczeństwie. W
wielu krajach azjatyckich homoseksualizm nigdy nie był karany, a w buddyzmie skłonności
biseksualne były nawet preferowane. Przecież sam Budda przedstawiany był na zmianę z kobiecą
i męską klatką piersiową. Zresztą z buddyzmem nie wszystko jest tak jednoznacznie. Budda nie
zostawił ścisłych wytycznych w kwestii homoseksualizmu, toteż w różnych sektach i szkołach
podejście do niego jest zróżnicowane: od tolerancji do negacji. Innymi słowy, buddyści tolerują
homoseksualizm, aczkolwiek niechętnie.
U Żydów za akt homoseksualny uznawany jest tylko stosunek analny, na oralny patrzą
przez palce, masturbacja również nie jest zakazana. Humanitarna religia, słowo daję, Drogi
Czytelniku!
Dość tolerancyjnie podchodzi do homoseksualizmu kultura mahometańska – arabska i
perska. Tu aktywność homoseksualna była opiewana w poezji pradawnych czasów.
1. O HOMOSEKSUALIZMIE

1.1. Kiedy powstaje homoseksualizm?

Teorii na ten temat jest dużo, a każde środowisko i epoka interpretują go po swojemu.
Jednak do dziś nie wiadomo, jaka jest przyczyna powstawania homoseksualizmu. Mnie osobiście
bardzo podoba się teoria mieszkańców Nowej Gwinei, którzy uważają, że homoseksualizm
wywołuje jedzenie mięsa nieobrzezanych świń. Tylko czemu hodowcy świń przez lenistwo i
niechlujstwo nie obrzezują swych świń, narażając ludzkość na zagładę?
Nie mniej zabawna i tak samo niedorzeczna jest geneza powstawania homoseksualizmu u
starożytnych Persów. Uważali oni, że technika masturbacyjna stosowana przez młodzieńca w
okresie dojrzewania sprzyja powstawaniu homoseksualizmu. Lecz nie każda masturbacja miała
stwarzać dogodne warunki narodzinom gejostwa u osobnika, ale tylko intensywna, na przykład
tak makabryczna, o której pisze David M. Friedman: „Galien wpadł w nałóg masturbowania się
w wieku piętnastu lat. Z upływem czasu zwykła stymulacja nie wystarczała mu do osiągnięcia
orgazmu i Galien zaczął swój kanał moczowy drażnić drewnianą drzazgą, a potem zastosował
inną technikę masturbacji: zrobił nożem długie nacięcie na spodniej stronie swego penisa,
usiłując jakoś powiększyć przelot cewki moczowej. W końcu całkowicie oddał się swej pasji i po
tysiącach razów przeciął sobie penis na dwie równe części” (David M. Friedman, Pan
Niepokorny. Kulturowa historia penisa).
Słowem, Drogi Czytelniku, według perskiej teorii, gdy młodzieniec masturbuje się zbyt
aktywnie, ryzykuje, że może zostać gejem, a gdy tak sobie odstawia chałturkę, ledwie dotykając
sobie penisa, gejem nie zostanie. Praktyczna rada dla dorastających młodzieńców: nie zaciskajcie
podczas masturbacji zbyt mocno swego penisa.
Polski dziennikarz Marek Ostrowski na łamach „Polityki” pisał o genetycznym znaczeniu
predyspozycji do homoseksualizmu. Napomknął o kulturowym znaczeniu, związanym z modą
czy wychowaniem (Homofobia po polsku). Słowem, nie wniósł nic nowego, a ile szumu?
Kilkadziesiąt lat temu seksuolog Magnus Hirschfeld twierdził, że orientacja seksualna jest cechą
wrodzoną. Jego teoria jest uznawana za kamień milowy w dziedzinie seksuologii. W ciągu
dwóch i pół tysiąca lat ludzkość usiłuje odpowiedzieć na pytanie, czy czynnik genetyczny
wpływa na powstawanie homoseksualizmu, i do dnia dzisiejszego nie ma jednoznacznej
odpowiedzi. Tak, mówią jedni i przytaczają przykład Tomasza Manna, którego syn również był
homoseksualistą, czy Piotra Czajkowskiego, którego brat podzielał tę namiętność ze starszym
bratem. Nie, twierdzą drudzy, czynnik genetyczny nie ma żadnego znaczenia, a my, Drogi
Czytelniku, możemy tylko wykrzyknąć słowami Sokratesa: „Wiem, że nic nie wiem”.
Trzymajmy się teorii Freuda o nieszczęśliwym dzieciństwie chłopca wychowywanego bez
udziału ojca, za to z nadopiekuńczą matką, i przykładów będzie więcej: między innymi Oscar
Wilde i wielu królów. Obecnie uważa się, że zaledwie u pięciu procent homoseksualistów na ich
orientację miały wpływ uwarunkowania genetyczne, zaś u dziewięćdziesięciu pięciu procent był
to świadomy wybór, spowodowany czynnikami środowiskowymi. Niektórzy seksuolodzy
uważają, że dzieci molestowane przez osoby starsze w późniejszym wieku zostają
homoseksualistami. Tę teorię obala jednak praktyka, która wskazuje, że często jest wręcz
odwrotnie: w wyniku molestowania w dzieciństwie człowiek w ogóle unika kontaktów
seksualnych. Chociaż inni przeczą tej teorii, bowiem statystyka wykazała, iż takie osoby chętnie
ulegają seksowi analnemu i często uprawiają go z mężczyznami.
Ogólnie rzecz biorąc, nie ma jednej konkretnej przyczyny powstawania
homoseksualizmu, nawet jeśli kurczowo będziemy trzymać się teorii Freuda o nieszczęśliwym
dzieciństwie i lęku przed kastracją.
Należy odróżnić homoseksualizm przejściowy od homoseksualizmu chronicznego.
Homoseksualizm przejściowy na ogół dotyczy osób angażujących się w praktyki homoseksualne
przez jakiś czas, w związku z sytuacją bytową. Na przykład w więzieniach czy wojsku; wtedy,
gdy sytuacja życiowa uniemożliwia mężczyznom kontakty z kobietami. „Jeśli żołnierze nie mają
kobiet, wykorzystują mężczyzn” – powiedział Arystoteles. Osoby, które epizodycznie i niejako z
konieczności podejmują współżycie z osobami tej samej płci, mogą w sprzyjających
okolicznościach (dostępu do kobiet) łatwo porzucić homoseksualne skłonności. Doskonale znane
są praktyki uprawiania homoseksualizmu w skupiskach młodzieżowych, zamkniętych szkołach
czy internatach. Gdy młody człowiek opuszcza szkołę i osiąga wiek dorosły, chętnie się żeni i
definitywnie porzuca homoseksualizm.
Niektórzy stają się homoseksualistami na jakiś czas ze zwykłej ciekawości, gdy znudzeni
tradycyjnym seksem i jego monotonią szukają innych doznań seksualnych. Do takich osób
zaliczamy Juliusza Cezara, który na ogół preferował kobiety, lecz przez ciekawość nie stronił od
kontaktów homoseksualnych.
W okresie dojrzewania, jak wskazuje statystyka, częściej dochodzi do kontaktów
homoseksualnych niż heteroseksualnych. Tak było przynajmniej do czasów rewolucji seksualnej,
gdy seks z kobietą był utrudniony i obwarowany moralnymi zakazami, łącznie z zachowaniem
przez dziewczynę dziewictwa do zamążpójścia. Nieśmiałemu chłopcu łatwiej uprawiać seks z
kolegą, niż poszukać sobie dziewczyny. Taki nabyty homoseksualizm szybko mija i potem nie
pozostawia żadnego śladu, naturalnie jeśli chłopiec nie będzie nadal tkwił w związku
homoseksualnym i w porę poszuka sobie dziewczyny.
Jeśli takich warunków do heteroseksualnego seksu nie będzie, tymczasowy
homoseksualizm przechodzi w stały. Tak stało się z francuskim królem Ludwikiem XIII. Przy
pełnej aprobacie swej matki Marii Medycejskiej w młodzieńczym wieku zaczął uprawiać seks ze
swoim służącym, który później został jego stałym seksualnym partnerem. Wyrozumiała mama,
dość swoiście pojmująca młodzieńcze miłosne igraszki syna, pozwoliła mu na nieco dłuższy
kontakt ze służącym, niż należało. Wtrącała się tylko wtedy, gdy Ludwik XIII okazywał
homoseksualne zainteresowania w stosunku do dzieci arystokratów. Wówczas takiego osobnika
natychmiast odsyłano z dworu. Maria Medycejska brała chyba przykład ze starożytnego Rzymu,
gdzie zabronione były homoseksualne stosunki między arystokratami-patrycjuszami, natomiast
między niewolnikiem i panem – dopuszczalne („skolko ugodno”). Nie dziw się więc, Drogi
Czytelniku, że w starożytnym Rzymie był napiętnowany i wyśmiewany Marek Antoniusz, który
– zakochawszy się w koledze Klodiuszu – uczynił go swoim homoseksualnym partnerem. Sam
Cyceron nie szczędził sarkazmów, szydząc z homoseksualnej miłości dwóch arystokratów,
którzy szukali wzajemnie nowych seksualnych doznań. Fuj, co za hańba!
„W pojedynczych, bardzo rzadkich przypadkach może zdarzyć się, że czyny
homoseksualne będą związane z chęcią poszukiwania nowych seksualnych wrażeń” (Krzysztof
Boczkowski, Homoseksualizm). Prostujemy: nie w rzadkich przypadkach, a bardzo częstych, i
obecnie ta tendencja ciągle rośnie. Zasadniczo takie osoby pozostają jednak heteroseksualne.
Stosunki z tą samą płcią to dla nich swoiste hobby, powodowane pragnieniem większych doznań.
Niektórzy seksuolodzy odpowiedzialnością za orientację homoseksualną osobnika
obarczają rodziców: zbyt słabego ojca i nadopiekuńczą matkę. Rzekomo tęsknota za ojcem
sprawia, że chłopak zakochuje się w innych mężczyznach. Krzysztof Boczkowski wyjaśnił, iż
owszem, homoseksualizm wynika z niewłaściwych relacji między ojcem i matką dziecka. W tym
przypadku Boczkowski idzie śladami Zygmunta Freuda.
1.2. POCZUCIE WINY U HOMOSEKSUALISTÓW

Tam, gdzie homoseksualizm nie był tolerowany, a nawet uznawany za niezgodny z


naturą, na przykład w religii katolickiej, tam homoseksualiści odczuwali ogromne poczucie winy.
Tak, dręczą ich wyrzuty sumienia. To powoduje ogromny smutek, co z kolei wpływa na
samopoczucie, a to prosta droga do depresji. Smutek to choroba duszy! Najsilniej te uczucia
występują w okresie młodości. Z biegiem lat, w miarę jak homoseksualista zaczyna akceptować
siebie, smutek słabnie lub znika całkowicie. Poczucie winy bywa natury religijnej i moralnej i
wiąże się z poczuciem grzechu, dokonywania czegoś złego, wbrew naturze. Niepokój bywa
często niezdefiniowany, ale zwykle wiąże się z obawą wykrycia homoseksualizmu przez rodzinę
lub przyjaciół.
„Większość homoseksualistów przeżywa uczucie ogromnej pustki i utraty sensu istnienia,
gdy w młodym wieku uświadomiło sobie swoje nastawienie homoseksualne” (Krzysztof
Boczkowski, Homoseksualizm).
Poczucie winy i niepokoju jest różne, w zależności od wrażliwości partnera. Lecz było
zawsze typowe dla homoseksualistów, zwłaszcza gdy brak akceptacji tej preferencji seksualnej
przez innych był szczególne silny. Nasuwa się pytanie: jak homoseksualista ma odzyskać
równowagę psychiczną? Odpowiedź: zaakceptować samego siebie. A on nie zawsze może to
uczynić. Na przeszkodzie stoją czynniki zewnętrzne, a przede wszystkim wrogie nastawienie
społeczeństwa do homoseksualistów.
Wewnętrzna rozterka, obrzydzenie do samego siebie, a jednocześnie niemożność
seksualnego spełnienia powodują dyskomfort, a nierzadko życiowe dramaty. Krzysztof
Boczkowski w swej książce Homoseksualizm opisuje mężczyznę od lat przeżywającego rozterki,
który regularnie, raz w tygodniu odwiedza męską prostytutkę: „On przychodzi regularnie, raz w
tygodniu, a po stosunku robi straszną awanturę i potępia siebie. Mówi, jak bardzo jest
nikczemny, jak wstrętny jest jego seks i jak bardzo nienawidzi samego siebie za to, co robi. Po
stosunku homoseksualiści są strasznie przygnębieni. Po kilku dniach ten stan mija, powstaje
potrzeba nowego homoseksualnego seksu i homoseksualista odwiedza już mu znajomego
przyjaciela – męską prostytutkę”.
Stan przygnębienia po stosunku homoseksualnym jest instynktowny i nie zawsze wiąże
się z poczuciem popełnienia grzechu. Aleksander Macedoński, który oprócz stałego kochanka
Hefajstiona, miał także kastrowanego perskiego chłopca, Bagoasa, którego zabrał jako jeńca z
haremu Dariusza III, regularnie uprawiał z nim wyrafinowaną miłość, zwłaszcza przed bitwą, w
celu rozładowania napięcia, lecz po każdym takim stosunku odczuwał smutek i miał wyrzuty
sumienia. Często homoseksualiści topią ów smutek w alkoholu albo upijają się, żeby zdobyć się
na odwagę do powtórnej wizyty u męskiej prostytutki.
Poczucie winy towarzyszy homoseksualistom przez całe życie. W młodości człowiek jest
przekonany, że czyni coś ohydnego, co jest potępiane i godne pogardy. Natomiast w starszym
wieku uczucie osamotnienia i pustki, związane z trudnością zdobycia partnera, nasila się. To
wszystko nierzadko prowadzi do samobójstw. Życie starzejącego się homoseksualisty to
niekończące się pasmo udręk. Wydaje się, że wszystko jest bez sensu. Chłopcy mogą umilać
trochę życie, rozproszyć nudę, lecz kosztują dużo czasu i pieniędzy, a nawet jeśli nie sprzedają
się za pieniądze, to i tak wymagają drobnych prezencików, kolacyjek, adoracji. Staruszkowi
coraz trudniej wypuszczać spermę, a bez tego seks nie jest pełny i nie daje satysfakcji. Seksualny
świat samotnych staruszków, bez stałego partnera to świat iluzoryczny, niepewny, trwożny,
najeżony obawami i pełen lęków. Jest to żałosny świat!
Natura obdarzyła homoseksualistów zbyt dużymi kompleksami. Zygmunt Freud
twierdził, że żyją oni w wiecznym lęku i to nie tylko dlatego, że muszą ukrywać swoją orientację
seksualną, ale także dręczy ich obawa utraty swego członka, tak zwany kompleks kastracyjny.
Właśnie ta teoria Freuda wywołała najwięcej kontrowersji i była nawet wyszydzana. Rzekomo
homoseksualista ciągle odczuwa lęk przed kastracją. Skąd u Freuda wziął się taki dziwaczny
pomysł, w który on sam szczerze wierzył i nawet uznawał za odkrycie wieku? Według niego
homoseksualista unika kobiet, ponieważ wyczuwa w nich wykastrowanych mężczyzn. Drugi
błąd Freuda. Ileż znamy przykładów, między innymi historycznych, gdy homoseksualiści darzyli
kobiety ogromną sympatią i szacunkiem, przejawiali wobec nich rycerską służalczość i byli ich
prawdziwymi przyjaciółmi. Niektórzy nawet twierdzą, że przyjaźń między mężczyzną i kobietą,
z której jest wyeliminowany wątek seksualny, jest szczególnie mocna. Nie lubią kobiet wyłącznie
homoseksualiści, uraniści, dla których organ kobiecy jest wyjątkowo odrażający i obrzydliwy.
Nota bene istnieje kategoria mężczyzn, którzy mają identyczne zdanie i nigdy nie tylko nie godzą
się na oralny seks z kobietą, lecz nawet nigdy nie pieszczą jej waginy. Należą do nich Turcy.
Czcigodny Zygmunt Freud zdrowo namieszał w naszych umysłach, a najbardziej naganne jest to,
że na śmierć nas przestraszył. A przecież aby homoseksualista mógł normalnie żyć w
społeczeństwie, musi on zaakceptować samego siebie. O jakiej akceptacji może być mowa, jeśli
człowiek jest wiecznie zalękniony i śmiertelnie boi się własnego penisa?
Ogromną uwagę homoseksualiści przywiązują do strony uczuciowej związków, która ma
dla nich nie mniejsze znaczenie niż seks. Istnieje błędne przekonanie, że związki homoseksualne
oparte są na fizycznym zainteresowaniu partnerów. Jednak ważne są dla nich także więzi
emocjonalne, fascynacja partnerem, przywiązanie do niego, jak to bywa w długotrwałych
związkach heteroseksualnych. Idealny związek homoseksualny to taki, w którym seks jest
połączony z duchowym uczuciem.
Takiej idealnej miłości dostąpił rzymski cesarz Hadrian (76 n.e. – 138 n.e.), który miał
uwielbianego kochanka Antinousa. Młodzieniec był nie tylko piękny jak bóg Apollo, lecz także
miał wspaniały charakter: był dobry, życzliwy, pełen gracji i powabu, odnosił się do swego pana
z ogromnym szacunkiem i czcią. Żona Hadriana, Sabina, była bardzo zazdrosna o męża, wiedząc,
że kocha on bardziej Antinousa. Te niesnaski małżeńskie, które Hardian kładł na karb kłótliwego
charakteru Sabiny, w istocie wynikały z zazdrości kobiety o chłopca. To zdarza się bardzo często.
Żonom łatwiej znieść zdradę męża z kobietą niż z mężczyzną. Mimo tego Hadrian zabierał ze
sobą Sabinę w podróże, a przebywał w różnych krajach, czasem jako zdobywca, czasem w celach
poznawczych, bowiem w głębi duszy był artystą i mecenasem sztuki. Parał się filozofią, pisał
wiersze.
We wszystkich podróżach towarzyszył mu kochanek. W 130 roku płynął wraz z nim
łódką po Nilu. W pewnym momencie Antinous rzucił się do wody i utonął. Przyczyną tego
samobójstwa (tak Hadrian odbierał śmierć swego kochanka) była chęć złożenia siebie w ofierze
bogom, by odwrócić przepowiedziane cesarzowi przez wyrocznię nieszczęścia. Hadrian strasznie
rozpaczał. W całej Italii została ogłoszona żałoba. W całym imperium wznoszono posągi i
świątynie Antinousa, bo ogłoszono go bóstwem, nawet bito monety z jego podobizną, jakby był
wielkim władcą. Lud wierzył, że duch tego chłopca stał się nową gwiazdą. W miejscu, gdzie
utonął, powstało miasto Antinoopolis.
Niezwykle silnie uczucie łączyło Aleksandra Macedońskiego (356–323 p.n.e.) i jego
kochanka Hefajstiona. Gdy Hefajstion zmarł, Aleksander przez trzy dni go opłakiwał i uczcił
jego pamięć, budując mu mauzoleum. Nosił się z zamiarem wykucia z całej skały jego podobizny
i zapewne zrealizowałby ten szalony projekt, gdyby nie wczesna śmierć w wieku trzydziestu
trzech lat, która zniweczyła te plany.
Wśród rodzajów homoseksualnej miłości istnieje i taka, która nie jest oparta na żadnym
uczuciu, w rachubę wchodzi tylko seks. Należy nadmienić, że to pragnienie również może być
bardzo silne i uzależniające kochającego od kochanego. Ten ostatni zawsze dominuje i nieraz
przeobraża kochanka w swoją ofiarę, w swego niewolnika. W takiej miłości nierzadko dochodzi
do osobistych tragedii. Przykładem może być rzymski cesarz Witeliusz (15 n.e. – 69 n.e.) i jego
kochanek Azjatyk. Starożytny historyk Swetoniusz pisze o niewybrednych posługach
seksualnych Witeliusza, w młodości uczestniczącego na wyspie Capri w orgiach Tyberiusza,
którego, jak wiadomo, bawiły nie tylko pedofilskie, lecz i homoseksualne zabawy. Młody
Witeliusz był jednym z jego kochanków w tak zwanej spintrii (pozycji seksualnej, do której
potrzebnych było dwóch chłopców i jedna dziewczyna). Witeliusz pływał między nogami
Tyberiusza, starając się w lekkiej pieszczocie uchwycić ustami genitalia cesarza. Prostytuował
się, oddając się możnym senatorom. Po Tyberiuszu zabawiał Kaligulę. Nadskakiwanie cesarzom
i senatorom przejął po ojcu, który nosił w todze pantofelek Messaliny, żony Klaudiusza, i co rusz
go wyjmował i całował. Witeliusz w pochlebstwie posunął się jeszcze dalej, wiwatował na cześć
Kaliguli i uważał go za boga. Z żoną Petronią miał ślepego syna, którego otruł, ogłaszając wszem
i wobec, że syn popełnił samobójstwo w obawie, że wyjdą na jaw próby zabicia ojca. Drugą żoną
Witeliusza była Galeria. Ona również urodziła mu niepełnosprawnego syna i córkę.
Gdy został cesarzem, wymachiwał obnażonym mieczem wykradzionym ze świątyni
Juliusza Cezara, aluzyjnie dając do zrozumienia, że będzie tak samo wielki, jak tamten. Osobista
tragedia Witeliusza wynikała z trudnego uczucia do swego wyzwoleńca Azjatyka. Musiał znosić
wszystkie wybryki tego młodzieńca, gdyż bez seksu z nim żyć nie mógł. Uzależnił się od tego
jak od narkotyku. Usiłował przełamać upór kochanka, całkowicie podporządkować go swojej
woli. Uzależnić go od siebie. To mu się nie udawało. Azjatyk był krnąbrny, nie poddawał się. Nie
wyrażał najmniejszej chęci odwzajemnienia uczucia cesarza. Wypróbowane zostało wszystko.
Metoda kija i marchewki nie zdawała egzaminu. Azjatyk odrzucał podarki cesarza, z wyrazem
obrzydzenia na twarzy biernie przyjmował jego homoseksualne zaloty. Cesarz zastosował bicz.
Zaczął bezlitośnie karać Azjatyka. Ten chłostę znosił, ścisnąwszy zęby, z nienawiścią do cesarza
wypisaną na twarzy. Witeliusz szalał. Nie mógł uwolnić się od gwałtownej miłości, stawał się
niewolnikiem swego niewolnika. Była to zaborcza homoseksualna miłość. Ciemiężony i
wyzyskiwany seksualny niewolnik Azjatyk w końcu uciekł z dworu cesarza. Zrozpaczony i
wściekły Witeliusz rozesłał po całej Italii szpiegów, żeby złapać uciekiniera, bez którego nie
mógł żyć. Ciemiężyciel chciał jak najdłużej i wyłącznie dla siebie zachować uczucia kochanka.
Lecz w jaki sposób? Za cenę gróźb, awantur i użycia fizycznej siły. Doszło już do tego, że brał
Azjatyka od tyłu zakutego w kajdany i łańcuchem przymocowanego do łoża. To były
niewłaściwe środki niweczące upragniony cel. Nie było serdeczności, zaufania, czułości. Była
ordynarna fizyczna siła, był gwałt. Ślepa nienawiść ze strony uciemiężonego i ślepa żądza
zmieszana zazdrością ze strony ciemiężyciela. Osoba dotknięta taką nadmierną zazdrością
szkodzi sama sobie.
Początek związku homoseksualnego bywa romantyczny. Zawiera pragnienie
nierozerwalności. W okresie pierwszych dwóch lat aktywność seksualna jest bardzo duża i
przynosi pełne zadowolenie. Z upływem czasu fascynacja partnerem zmniejsza się, ustępuje
rutynie i już nie daje takiego zadowolenia. Z chwilą, gdy namiętność wygasa, związek rozpada
się. Mówi się, że homoseksualiści o wiele częściej zmieniają partnerów niż heteroseksualiści.
Wielu z nich z partnerem nie łączy żadne uczucie, potrzebują wyłącznie seksu. Tacy
homoseksualiści bardzo często zmieniają partnerów, a nawet korzystają z usług męskich
prostytutek. Henry Gross w 1938 roku wysunął tezę, że homoseksualiści mają skłonności do
zawierania związków z osobami gorzej sytuowanymi. Nie jest to jednak reguła. Tak było w
historii powszechnej. Homoseksualista bardziej męski poszukuje partnera bardziej
sfeminizowanego.
U homoseksualistów silnie rozwinięte jest uczucie zazdrości, o wiele silniej niż w
związkach heteroseksualnych. Zawiedzieni bądź rozczarowani partnerem, zaczynają się mścić i
nieraz dochodzi do zabójstw. Wyraźnym tego przykładem może być tragiczna śmierć ojca
Aleksandra Wielkiego, Filipa II Macedońskiego. Jego homoseksualny partner, ogromnie
rozżalony tym, że król nie zareagował na to, że został zgwałcony przed oficerów, zabił króla. I
jeszcze jedna charakterystyczna cecha homoseksualistów: partnerzy nie wymagają od swego
partnera absolutnej wierności, często zgadzają się na ich małżeństwa, a potem stają się
przyjaciółmi rodzin. To wyróżniało angielskiego króla Jakuba I, który był wspaniałym dziadkiem
dla dzieci swych byłych partnerów homoseksualnych. Wielki rosyjski kompozytor, Piotr
Czajkowski, stuprocentowy gej, przez lata utrzymywał rodziny swych byłych kochanków.
Długotrwałe związki homoseksualne podlegają tym samym regułom, co związki
heteroseksualne. Dla nikogo nie jest sekretem, czym grozi w małżeństwie utrata atrakcyjności
seksualnej partnerów. Brak pożycia w takim związku wiąże się właśnie z utratą wzajemnej
atrakcyjności.
1.3. LECZYĆ, NIE LECZYĆ?

Uprzedzając tego typu pytania, odpowiadamy: w 1990 roku Światowa Organizacja


Zdrowia skreśliła homoseksualizm z listy chorób. A jeśli homoseksualizm nie jest chorobą, to i
leczyć go nie trzeba. Logiczne? W rzeczywistości zagadnienie to nie jest tak proste, jak się
wydaje, i wymaga rozpatrzenia w wielu aspektach, bowiem zbyt długo homoseksualizm był
uważany za chorobę, a nawet za chorobę psychiczną (do lat siedemdziesiątych XX wieku).
Ponadto, po dzień dzisiejszy istnieją kliniki, które na życzenie pacjenta leczą homoseksualizm.
W latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku próbowano połączyć homoseksualizm
męski z niedoborem lub brakiem testosteronu. Wstrzykiwano mężczyznom androgen dla
przywrócenia męskości. Dlaczego podawano męskie hormony? Bo ich brak u mężczyzn
powoduje zanik popędu seksualnego do kobiet i skierowany zostaje w stronę mężczyzn. U
homoseksualistów pobudza to jeszcze w większym stopniu popęd do osobników własnej płci.
Zaś podawanie żeńskich hormonów wywołuje chemiczną kastrację. Duma w Moskwie w 2011
roku przyjęła uchwałę o zastosowaniu chemicznej kastracji dla pedofilów recydywistów.
Niezupełnie zrozumiałe jest dla mnie stanowisko Zygmunta Freuda, który kilka razy
zmieniał definicję homoseksualizmu. Raz uznawał go za chorobę wymagającą leczenia, innym
razem kategorycznie temu zaprzeczał. Pisał: „Homoseksualizm nie powinien być uważany za
sprawę wstydliwą, nie jest to bowiem ani występek, ani coś poniżającego, ani nawet choroba.
Jest to tylko jeden z wariantów funkcjonowania seksu”. Nie możemy, Drogi Czytelniku, zgodzić
się z taką tezą, w każdym razie nie ze wszystkim, bowiem homoseksualizm to o wiele szersze
zagadnienie społeczne, które obejmuje nie tylko seks i nie seks jest tu najważniejszy. Jak
wiadomo, homoseksualistów może łączyć ogromna więź uczuciowa, absolutnie niezwiązana z
seksem. Dotyczy to zwłaszcza par homoseksualnych z długoletnim stażem. Już dawno nie łączą
ich seksualne więzi, niemniej ich uczucie jest nadal gorące. Nie wyobrażają sobie życia bez
siebie. Gdy autorka w Charkowie grała w studenckim teatrzyku, jej reżyser, znany aktor, starszy
pan, popełnił samobójstwo, gdy odszedł jego partner, z którym przeżył kilkadziesiąt lat, skrzętnie
to ukrywając przed opinią publiczną.
W innej swej pracy Freud niedwuznacznie sugeruje, że homoseksualizm jest chorobą.
Dzieli go na wrodzony i nabyty. Nieuleczalny jest wrodzony, natomiast nabyty można wyleczyć.
Wyleczenie wrodzonego homoseksualizmu graniczyłoby z cudem, uważa Zygmunt Freud.
Według niego homoseksualizm chłopca stanowi następstwo identyfikacji z matką, zamiast z
ojcem – w czwartym, piątym roku życia dziecka. Matki gejów na ogół są zaborcze wobec swych
synów. Ojcowie na odwrót – wykazują wobec syna obojętność albo wręcz wrogość. W jednej ze
swych prac Freud pośrednio odnosi homoseksualizm do zboczeń, pisząc: „Za normalny stosunek
seksualny uchodzi, gdy łączą się narządy płciowe kobiety i mężczyzny w akcie spółkowania”,
czyli innymi słowy, nie mówiąc o tym wprost, odbytniczy stosunek homoseksualny Freud uznaje
za nienormalny. Mało kto się z tym zgadza. Natomiast całkowicie zgadzamy się z jego
twierdzeniem, że nie należy hamować popędów homoseksualnych, co według Freuda prowadzi
do paranoi i innych chorób psychicznych: „Paranoja powstaje wtedy, gdy człowiek próbuje
bronić się przed silnymi popędami homoseksualnymi”. A jednak wielu homoseksualistów
próbowało tamować takie popędy. Zbigniew Lew Starowicz przyznawał, że w latach
sześćdziesiątych homoseksualistów poddawano terapii awersyjnej, polegającej na leczeniu ich
prądem w celu pozbawienia zamiłowania do własnej płci. No tak, nie jest tajemnicą dla nikogo,
że naśladując niesławną praktykę swego „starszego brata”, Kraju Rad, w PRL-owskich szpitalach
psychiatrycznych homoseksualistów leczono elektrowstrząsami. W bardziej humanitarnych
placówkach – muzyką. Przydatna była tu muzyka Czajkowskiego, zagorzałego geja. W XX
wieku zaczęto stosować terapię treningową, polegającą na treningu masturbacyjnym. Tak,
Czytelnik się nie przesłyszał, leczono masturbacją. Może nie będziemy oryginalni, stwierdzając,
że skutecznie leczyli homoseksualizm dwaj władcy: francuski król Henryk IV i rosyjski
niekoronowany car Grigorij Rasputin.
Pierwszy leczył swego nieślubnego syna, Cezara de Vendôme, spłodzonego z metresą
Gabrielle d’Estrées, który wykazywał homoseksualne skłonności, wożąc go do Pauliny, paryskiej
prostytutki wysokiej klasy. Kobieta po mistrzowsku obyta z techniką seksualną, swymi
sztuczkami i osobistym powabem „wybijała” z królewskiego bachora pociąg do mężczyzn.
Kuracja rokowała wielkie nadzieje, Cezar prawie zapomniał o swych homoseksualnych
skłonnościach, niestety, nie została zakończona. Przed jedną z takich sesji, gdy król z synem
jechał karetą do Pauliny, został napadnięty i zabity. Za panowania Ludwika XIV Cezar de
Vendôme gorszył dwór w Wersalu homoseksualnymi ekscesami.
Kuracja Rasputina była bardziej skuteczna. On leczył z homoseksualizmu swego
przyszłego zabójcę, członka rodziny cesarskiej, księcia Feliksa Jusupowa. Ponieważ jego
małżeństwu z siostrzenicą cara Mikołaja II, księżną Iriną, groził rozpad w wyniku
homoseksualnych upodobań męża, w sprawę wmieszał się sam Grigorij Rasputin i zaproponował
właściwą kurację, to znaczy zwykłą chłostę. Trzy razy w tygodniu za zamkniętymi drzwiami
swego gabinetu na ulicy Gorochowej 64 w Petersburgu Rasputin spuszczał Jusupowowi spodnie
do kolan, dając mu następnie dwadzieścia batów po tyłku moczoną rózgą. Wyniki były
porażające. Jusupow zapomniał o swym pociągu do młodych kadetów, a małżeństwo z Iriną nie
rozpadło się, nawet gdy po zabójstwie Rasputina zamieszkał we Francji, a, jak wiadomo, w
Paryżu był istny raj dla gejów. Tymczasem on ani razu nie odwiedził lokalu Maksym, przybytku
kochających inaczej.
Czy obecnie leczy się homoseksualistów i z jakim skutkiem? Owszem, w specjalnych
klinikach, lecz nigdy przymusowo, a wyłącznie na życzenie pacjenta. Skutki takiego leczenia są
różne. Część specjalistów twierdzi, że homoseksualizm poddaje się leczeniu, inni twierdzą, że
absolutnie nie. I jedni, i drudzy mają rację. Wrodzonego homoseksualizmu wyleczyć nie sposób,
nabyty homoseksualizm, a także biseksualizm da się wyleczyć. Zajmuje się tym między innymi
holenderski psycholog i psychoterapeuta, Gerard van den Aardweg, który leczenia
homoseksualistów podjął się jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku. Twierdzi, że w
dziewięćdziesięciu procentach jest to terapia skuteczna. Ile jest w tym prawdy, ile zwykłej
samoreklamy, trudno powiedzieć. Skutki swej terapii opisał w książce Homoseksualizm i
nadzieja, natomiast nie podał szczegółów samej terapii. Jest to tajemnica lekarza. Mamy
nadzieję, że nie torturuje swych pacjentów fizycznie, jak to czynią niektórzy uzdrowiciele
narkomanów. Niedawno w moskiewskiej telewizji była audycja, poświęcona jednemu takiemu
uzdrowicielowi, do którego przychodziły setki zrozpaczonych matek synów narkomanów i
zgadzały się na to, żeby ich pociechy karmiono jedynie cebulą i czarnym chlebem i
przywiązywano łańcuchami do łóżek.
Profesor van den Aardweg jeździ po Europie Zachodniej i Ameryce Północnej, dając
wykłady i chwaląc się znakomitymi efektami swej terapii. Jej głównym elementem jest
przekonanie pacjentów, że homoseksualizm jest chorobą uleczalną. Jego teoria spotyka się z
ostrą krytyką kolegów, którzy z kolei twierdzą, że homoseksualizm jest nieodwracalny. Do
wojny z tego powodu jeszcze nie doszło, lecz polemika jest zażarta. Dołączyła do niej polska
posłanka z ramienia prawicy, Maria Mięsikowska-Szreder: „Homoseksualizm jest chorobą i
należy go leczyć”. Doniosły głos pani Mięsikowskiej pochwycił jezuita, ojciec Mieczysław
Kożuch z Lublina, który prowadzi terapię relatywną ze swymi podopiecznymi, nawracając
gejów-katolików na słuszną heteroseksualną drogę.
Amerykański lekarz Richard A. Cohen jest zajęty szlachetną sprawą: leczy
homoseksualistów, przekształcając ich w miłych heteroseksualistów.
Znany austriacki seksuolog i psychiatra, Richard von Krafft-Ebing, samokrytycznie
stwierdził, że próby zmiany orientacji seksualnej nie powiodły się i radził żonom biseksualistów
po prostu pogodzić się z tą „innością” ich mężów i nie robić z tego problemu.
Niemiec Magnus Hirschfeld uważał, że nabyty homoseksualizm nie istnieje. Jest tylko
wrodzony. W drugiej połowie XIX wieku dylemat, czy homoseksualizm jest chorobą, czy nie, w
ogóle nie istniał. Był traktowany jako zboczenie, jako choroba, i basta!
Jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku sądzono podobnie. Kazimierz Imieliński w
swej książce Zaburzenia psychoseksualne z 1970 roku wymienia homoseksualizm jako zboczenie
płciowe, wymagające leczenia.
Jakie inne terapie homoseksualne stosowano? Oryginalnego leczenia homoseksualistów
podjęła się jedna z wiedeńskich klinik: puszczano im muzykę w myśl biblijnej opowiastki. W
Biblii Dawid grą na harfie wyleczył króla Saula z napadów szaleństwa, a skoro homoseksualizm
jest w pewnym sensie zboczeniem seksualnym, więc czemu nie spróbować leczyć
homoseksualistów muzyką. Harfy w klinice nie było, użyto więc magnetofonu, lecz ani muzyka
Czajkowskiego, ani Bacha nie odzwyczaiła homoseksualistów od ich praktyk seksualnych. To
wszystko. Eksperyment spalił na panewce.
Polski pisarz, profesor Krzysztof Boczkowski, w 1988 roku wydał książkę pod tytułem
Homoseksualizm, w której usiłuje wyjaśnić to zjawisko na płaszczyźnie biologicznej i
socjologicznej. Rozpatruje jego wiele aspektów, między innymi starając się odpowiedzieć na
pytanie: czy homoseksualizm jest chorobą? Odpowiada, że nie. Jednak twierdzi, że: „jest
zaburzeniem, wyrażającym się brakiem adaptacji do erotycznych norm współżycia, przyjętych
we współczesnej cywilizacji” (s. 208). W kwestii leczenia homoseksualizmu profesor
Boczkowski nie prezentuje kategorycznego stanowiska, podchodząc do zagadnienia
kompromisowo: kto chce, niech się leczy (chociaż w jego przekonaniu skutki takiego leczenia
będą marne), kto nie chce, niech po prostu zaakceptuje swój homoseksualizm i stawi czoła
homofobom, których jeszcze jest dość w naszym kraju. „Osoby, które pragną się leczyć, powinny
mieć możliwość leczenia i pozbycia się swego nastawienia homoseksualnego, jeśli jest to
możliwe. Natomiast znaczna większość homoseksualistów nie pragnie leczenia, pomoc
medyczna nie jest im potrzebna” (s. 175).
Wyleczeni homoseksualiści to w gruncie rzeczy biseksualiści, gdyż genetycznego
homoseksualizmu nie da się wyleczyć – tak sądzi obecnie większość naukowców. Jeśli pod
względem psychicznym homoseksualista odróżnia się od heteroseksualisty, to czy anatomicznie
jest jakaś zasadnicza różnica między nimi? To zagadnienie niezmiernie interesowało
naukowców. No i zaczęły się badania. Uważnie oglądano ich penisy. Czy problem nie tkwi
właśnie w tym? Okazało się, że pod względem budowy anatomicznej homoseksualiści niczym
nie różnią się od „normalnych” mężczyzn. Endokrynolodzy badali układ hormonalny, starając się
w hormonach dostrzec tę różnicę. Bez skutku. Hormonalna terapia również nie pomogła,
zwłaszcza gdy zaczęto mężczyznom wstrzykiwać androgen dla przywrócenia męskości,
wychodząc z błędnego założenia, że zainteresowanie kobietami znika u homoseksualistów przy
niskim poziomie męskiego androgenu i przy nadmiarze żeńskiego estrogenu. Co się okazało?
Testosteron podany homoseksualnym mężczyznom zwiększał ich pociąg do mężczyzn, lecz w
żadnym wypadku nie wzbudzał doń wstrętu. Podawanie żeńskich hormonów jest nazywane
chemiczną kastracją. Obecnie słyszymy głosy, żeby stosować ją przy leczeniu pedofilów. Nie jest
to tak niewinny zabieg (zresztą, jak każda terapia hormonalna), jak by się wydawało – wywołuje
u mężczyzn zaburzenia psychiczne, a to już jest ingerencja medycyny w wolność człowieka.
Mogą też rozwinąć się inne choroby.
Obecnie, Drogi Czytelniku, nie chodzi już o leczenie, tylko o psychoterapię
ukierunkowaną na adaptację homoseksualisty we własnym świecie i w społeczeństwie. Zajmują
się tym obecnie psycholodzy, ale mimo wszystko nazywa się to leczeniem. Amerykańskie
Towarzystwo Psychologiczne na kongresie w Toronto 5 sierpnia 2009 roku podjęło decyzję, iż
homoseksualizmu nie należy leczyć, a w Hiszpanii za takie próby grożą psychiatrom sankcje
karne.
Nasza konkluzja jest smutna, Drogi Czytelniku, nie odpowiemy jednoznacznie i
kategorycznie na postawione pytanie: leczyć, czy nie leczyć homoseksualizm. Wiele zależy od
indywidualnego podejścia, czy homoseksualista akceptuje siebie, czy czuje potrzebę wyleczenia
się. Generalizować nie sposób. Jeden lubi arbuza, a drugi świńską chrząstkę. Ile ludzi, tyle opinii
na ten temat.
1.4. ŻOŁNIERSKA MIŁOŚĆ

Jeśli żołnierze nie mają kobiet, wykorzystują mężczyzn.

(Arystoteles)

Pederastia była zawsze przywarą ludzi wojowniczych.

(Markiz de Sade)

Trudno, żeby homoseksualizm nie pojawił się w wojsku, wielkim skupisku młodych
zgrabnych mężczyzn. Warunki do rozwoju homoseksualizmu w wojsku są wyśmienite: długi
czas trwania kampanii, surowość dyscypliny, samotność, brak kobiet, koleżeństwo. Swetoniusz
opisuje, jak przez całą noc Witeliusz obcałowywał napotkanych prostych żołnierzy. W ogóle ten
rzymski cesarz lubił uprawiać miłość z prostym ludem. „Po stajniach i oberżach zadowalał się
ponad miarę z mulnikami i podróżnymi” (Swetoniusz, Żywoty cezarów).
Cesarze rzymscy tolerowali homoseksualne stosunki w wojsku, a często sami uprawiali
seks z młodymi oficerami. Młodość i uroda żołnierza były w takiej samej mierze cenne, jak i jego
waleczność. Pewien cesarz nie lubił mieć za partnera młodego żołnierza, wolał starszych,
doświadczonych mężczyzn. Był to Galba (3 p.n.e. – 69 n.e.). Wyjątek zrobił dla pewnego
młodego legionisty, który przybył do jego wojskowego sztabu z ważną nowiną: Galba został w
Rzymie ogłoszony cesarzem. Reakcja Galby była niemal histeryczna: natychmiast pociągnął
młodego żołnierza, żeby, jak się wyraził, „powyszczypywać mu włoski łonowe”. Nota bene,
Drogi Czytelniku, nie myśl, że w starożytnym Rzymie były jak w naszych czasach mile widziane
„kosmatki”. Obrośnięte włosami łona bądź kobiece, bądź męskie uznania nie znajdowały. Takich
posiadaczy obfitych zarostów pod genitaliami zaliczano do niechlujów i brudasów. Nic więc
dziwnego, że ulubionym zajęciem cesarza Heliogabala było wyszczypywanie włosków łonowych
swym kochankom. Lubił tę czynność własnoręcznie wykonywać także polsko-francuski król
Henryk III Walezy w stosunku do swych mignonów.
***

Wśród starożytnych istniało przekonanie, że pederaści-wojskowi to bardzo dobrzy


żołnierze, waleczni i śmiali. Wzajemna obecność kochanków była jakby zachętą do działalności
zarówno w sensie duchowym, jak i fizycznym. Legion tebański był złożony z par przyjaciół,
poległych mężnie w walce pod Cheroneą. Ich męstwo podziwiał Filip II Macedoński.
Juliusz Cezar w swych pamiętnikach podkreśla, że Gallowie-żołnierze oddawali się
namiętnie miłości pederastycznej, która była bardzo rozpowszechniona w ich wojskach.
W mowie Fajdrosa z Uczty Platona mówi się o utopijnym obrazie państwa i armii
składającej się wyłącznie z samych pederastów. Plutarch również mówi o takiej armii w utworze
Żywot Pelopidasa.

***

Historia zna żołnierską miłość dwóch pederastów: Harmodiosa (530 p.n.e. – 514 p.n.e.) i
Aristogejtona (550 p.n.e. – 514 p.n.e.), którzy zabili tyrana Aten, Hipparcha, syna Pizystrata.
Obaj ateńczycy stali się symbolem walki z tyranią i obrony swobód demokratycznych obywateli.
Wystawiono im na agorze ateńskiej pomnik dłuta Antenora. Przedstawia dwie nagie męskie
postacie z wyraźnie zarysowanymi penisami. Nikogo nie razi, że narodowi bohaterowie są
zupełnie nadzy. Nagość u starożytnych wysoko ceniono i nie gorszyła ona nikogo.

***

Symbolicznym zwieńczeniem związków pederastycznych jako wyraz dzielności był


„święty zastęp” w Tebach, utworzony z par pederastycznych w 378 roku. p.n.e. Była to elitarna
wojskowa jednostka armii tebańskiej. Trzystu doborowych hoplitów – pederastycznych par,
mężczyzn i młodzieńców, których łączyły związki homoseksualne. Był to jedyny w całych
Tebach oddział zawodowych żołnierzy. Wykazywali się niespotykaną śmiałością i dzielnością w
walce z wrogiem. Zawsze odnosili zwycięstwa. Nie bali się śmierci.

***

W starożytnej Grecji pederastia uprawomocniła się w wojsku. Młodzi żołnierze bardzo


często stawali się kochankami swych oficerów. W takich związkach pełnili pasywną rolę kobiety,
co dla oficera byłoby hańbą. Karą śmierci karano homoseksualistów tylko wtedy, gdy związek
zagrażał czystości krwi, na przykład związek białego człowieka z Murzynem. Nie tolerowano
także homoseksualnych gwałtów. Starożytny historyk Plutarch opowiada ciekawą historię o
siostrzeńcu cesarza Mariusza, oficerze Gajuszu Lucjuszu, który służył w jego sztabie. Zakochał
się on w prostym żołnierzu Treboniuszu. Zaczął go uwodzić, posyłając mu drogie podarki.
Treboniusz nie reagował na seksualną prowokację, mimo iż obowiązywało go posłuszeństwo, a
oficerowie bardzo często wykorzystywali swoje stanowiska służbowe, żeby uwieść żołnierza.
Takie związki były w wojsku na porządku dziennym i nikogo nie gorszyły. Pełen
niepohamowanej żądzy do Treboniusza Gajusz Lucjusz użył podstępu, żeby zwabić młodzieńca
do swego namiotu. Posłał nocą adiutanta z rozkazem, żeby Treboniusz natychmiast zjawił się u
niego w ważnej sprawie wojskowej. Gdy ten przybył, Gajusz Lucjusz usiłował go obezwładnić i
zgwałcić. Treboniuszowi udało się chwycić miecz i jednym uderzeniem uśmiercił oficera.
Naturalnie natychmiast został aresztowany i oddany pod sąd wojskowy. Za zabójstwo oficera
groziła mu kara śmierci. Sąd, nie wnikając w szczegóły, wydał właśnie taki wyrok. Lecz cesarz
Mariusz, dokładnie zapoznawszy się ze sprawą, wyrok anulował, a nawet nagrodził żołnierza,
tłumacząc, że bronił on swej godności. Oficerom powiedział: „Żołnierz nie popełnił żadnego
przestępstwa. On bronił swojej czci. Swoim postępowaniem dał przykład godny naśladowania”.
Na uznanie zasługuje postawa cesarza, który usprawiedliwił żołnierza, choć ten zabił jego
siostrzeńca.

***

Z przekazów historycznych wiemy, że nie tylko Tebańczycy, ale także Elijczycy


wykorzystywali pederastyczne oddziały do celów militarnych. Jak pisze Ksenofont w Uczcie, w
Elidzie istniały oddziały składające się z par męskich kochanków. W czym przyczyna takiej
desperacji i odwagi? Siła miłości podnosiła waleczność całej armii, oddziaływała na pojedyncze
pary i popychała ku wielkim czynom, wymagającym nadzwyczajnej śmiałości i męstwa.

***

Cesarz rzymski Marek Aureliusz Karynus był wyuzdanym homoseksualistą. Dowódcą


gwardii cesarskiej uczynił swego starego rajfura, który przyprowadzał mu młodych żołnierzy, a
swym pierwszym doradcą – swojego kochanka, z którym oddawał się wszelkim perwersjom. Na
przyjaciół wybierał najpodlejszych i najbardziej pogardzanych łotrów z całej stolicy. Jego
następca Dioklecjan oczyścił Rzym z brudu prostytucji i rozpusty i potępił homoseksualizm.
Obecnie w większości krajów gejom wolno służyć w wojsku, co było zabronione jeszcze
trzydzieści lat temu. W komunistycznej Czechosłowacji homoseksualistów nie brano do czynnej
służby wojskowej. Wielu Czechów, żeby uniknąć służby wojskowej, fałszywie przyznawało się
do homoseksualizmu. Władze nawet zatrudniły naukowca, który skonstruował detektor kłamstwa
dla wskazania gejów-symulantów. W swoim czasie Freudowi zaproponowano, aby drogą
psychoanalizy wyłapywał symulantów-homoseksualistów. Holandia pierwsza z europejskich
krajów zniosła wszelkie zakazy dla gejów w wojsku. Tak samo jest we Francji i Danii. Wielka
Brytania zniosła zakazy dla gejów dopiero w 2000 roku. Obecnie homoseksualiści mogą służyć
w wojsku, a nawet awansować. Nie wolno ich prześladować, im natomiast nie wolno sypiać ze
swoimi kolegami (w 1953 roku w Anglii odbył się proces młodego lotnika skazanego i
osadzonego w więzieniu na podstawie zeznań dwóch żołnierzy lotnictwa, którzy obwinili go o
homoseksualny gwałt). Z państw NATO trzy państwa nadal stosują restrykcje wobec gejów, są
to: USA, Grecja i Turcja. Obama myśli nad tym, żeby ten przepis zmienić, przecież jeszcze Bill
Clinton myślał o tej sprawie. Natomiast służyć w amerykańskim wojsku gejom wolno. W Turcji
odwieczny kulturowy homoseksualizm nie został uporządkowany. Wojskowi nie bardzo wiedzą,
czy wolno im sypiać z kolegami, lecz ich dowódcy milczą, udając, że problemu nie ma, nawet
gdy złapią dwóch wojskowych w gejowskim uścisku. W Niemczech jest to temat tabu i lepiej
swej orientacji nie ujawniać.
W Niemczech za czasów Hitlera, który potępiał homoseksualizm, gejów nie
przyjmowano do wojska. Mimo tego nawet w bliskim otoczeniu Hitlera było dużo osób ze
skłonnościami homoseksualnymi. W 1938 roku w Niemczech został zdymisjonowany generał
Werner von Fritsch, naczelny dowódca wojsk lądowych. Od roku 1935 miał regularnie płacić
pewnemu szantażyście o nazwisku Szmidt, który oskarżył go o molestowanie. Konfrontacja
odbyła się w kwaterze Adolfa Hitlera w bibliotece kancelarii Rzeszy w obecności Himmlera i
Goeringa. Wprowadzony na przesłuchanie szantażysta potwierdził swe zarzuty, Fritsch
zaprzeczył. Hitler nie chciał rozgłosu, toteż nie postawił Fritscha przed sądem wojskowym, tylko
go zdymisjonował. „Żona Cezara ma być ponad wszelkie podejrzenia”, czyż nie tak? W 1938
roku generał został oczyszczony z zarzutów, a rok później zginął w tajemniczych
okolicznościach.
Jak wiadomo, Hitler masowo prześladował homoseksualistów. Zostali oni uznani za
element szkodliwy, zagrażający moralnemu zdrowiu społeczeństwa. Deportował ich do obozów
koncentracyjnych. Szczególnie straszny był obóz w Buchenwaldzie i Neuengamme, gdzie
przeprowadzano medyczne eksperymenty na więźniach. Homoseksualistów poddawano
chirurgicznej kastracji, wszczepiano im w pachwiny implanty. Więźniowie byli królikami
doświadczalnymi. W ciągu dwunastu lat hitlerowcy wymordowali kilkanaście tysięcy gejów.
Mimo iż Hitler tępił homoseksualistów, w jego wojsku istniała ukryta pederastia. W 1935
roku w hitlerowskich Niemczech w życie weszła uchwała – nowelizacja paragrafu 175. Od tej
pory nie tylko za współżycie dwóch osób tej samej płci, ale także za wspólną masturbację i
namiętne pocałunki groziła kara do dziesięciu lat ciężkich robót. Dwa lata później powstała
Narodowa Centrala do Walki z Homoseksualizmem i Aborcją. Szacuje się, że w Trzeciej Rzeszy
z paragrafu 175 aresztowano sto tysięcy osób. Odbywały się pokazowe procesy szkół
klasztornych, w których kwitł homoseksualizm.
W bliskim otoczeniu Hitlera była osoba o homoseksualnych skłonnościach: aktor i
reżyser Gustaf Gründgens. Goe- ring mianował go dyrektorem państwowego teatru Rzeszy.
Adiutant Hitlera Wilhelm Bruckner i jego szofer Emile Maurice Julius Streicher także byli
homoseksualistami. Kosztowało ich wiele trudu, żeby ukrywać to przed Hitlerem. Ernst von
Rath, dyplomata, członek NSDAP, wysłany służbowo do Paryża, związał się tam z żydowskim
homoseksualistą, siedemnastoletnim Herszelem Grynszpanem. Związek był bardzo namiętny,
młody Żyd wyraźnie zdominował hitlerowskiego oficera, który spełniał wszystkie jego
zachcianki. Jednego spełnić nie mógł. Grynszpan domagał się, żeby zwolniono jego rodziców z
obozu. Gdy Rath oświadczył, że to niemożliwe, Grynszpan go zabił. O sprawie stało się głośno,
dotarła ona do Hitlera, który jeszcze nasilił represje przeciw Żydom i homoseksualistom. W
sztabie generalnym Hitlera także został ujawniony dwuletni romans wyższego oficera
Estermanna z pewnym młodym porucznikiem. Sprawa wyszła na jaw, gdy kochankowie
pokłócili się. Estermann płonący zazdrością nie przyznał młodemu oficerowi-kochankowi
należnego mu medalu. Obaj zostali zdymisjonowani.
Bill Clinton był nie tylko wybujałym erotomanem, lecz także człowiekiem bardzo
tolerancyjnym w stosunku do seksualnej „inności” swych obywateli. Obiecał, że zmieni
niesprawiedliwe amerykańskie prawo, w myśl którego homoseksualiści nie mogą służyć w
wojsku. Za jego prezydentury wprowadzono zasadę Don’t ask, don’t tell, w myśl której żołnierze
nie mogli ujawniać swej orientacji seksualnej; groziło im za to wyrzucenie z wojska. W 2010
roku Barack Obama zniósł tę zasadę.
Wielka Brytania jest bardziej postępowa i mniej obłudna. Tu od 2000 roku geje mogą
służyć w wojsku, prześladować ich za tę „inność” nikt nie ma prawa, lecz nie mogą sypiać ze
swymi kolegami. Co za męka dla homoseksualisty! Codziennie widywać zgrabny nagi tors
swego kolegi bez możności dotknięcia go!
1.5. TRANSWESTYTYZM

Termin „transwestytyzm” oznacza przebieranie się w stroje płci przeciwnej. Bardzo


często występuje u homoseksualistów. Transwestytami byli George Sand, Ryszard Wagner, Filip
Orleański (brat Ludwika XIV), Amenhotep III, który częściej nosił damskie szaty niż męskie.
Neron, gdy odgrywał w homoseksualnym związku rolę kobiecą, przywdziewał damskie szaty,
natomiast swoich kochanków, których nazywał żonami, zawsze zmuszał do chodzenia w
damskich ciuszkach. Nie dotyczyło to tych jego kochanków, którzy odgrywali role mężów. Na
wyspie Kos istniał zwyczaj; kobiety na jedną noc przebierały się w męskie szaty, a mężczyźni w
damskie. W XI wieku król Wilhelm Rudy miał na dworze mężczyzn przebranych za kobiety.
Przez wieki transwestytyzm był uważany za zboczenie. Czytamy w Starym Testamencie:
„Kobieta nie będzie nosiła ubioru mężczyzny, ani mężczyzna ubioru kobiety. Każdy, kto tak
postępuje, jest obrzydły dla Pana Boga swego” (Księga Powtórzonego Prawa).
Obecnie transwestytyzm jest przedmiotem badań seksu- ologów i psychiatrów.
Najczęściej przebieranie mężczyzn w kobiece ubrania nie wiąże się z pragnieniem zdobycia
mężczyzn jako homoseksualnych partnerów, czasem jednak homoseksualiści wyrażają tym chęć
wskazania partnerowi, iż gotowi są w związku homoseksualnym pełnić pasywną, kobiecą rolę.
Ich przebieranie w strój kobiety ma wyraźny cel uwiedzenia mężczyzny. Nie zapominajmy, że
męskie prostytutki zazwyczaj są transwestytami. Tak było od czasów starożytnych. Choć w
większości przypadków mężczyźni reagują na mężczyznę przebranego w strój kobiecy z
niechęcią, to jednak dla niektórych taki mężczyzna może być bardzo pociągający. Niekiedy
mężczyzna może długo nie orientować się, że ma przed sobą mężczyznę, a nie kobietę, tak
dobrze transwestyci wcielają się w tę rolę.
Wielu biografów wysuwa sugestię, iż Henryk III Walezy nie był homoseksualistą, lecz
transwestytą. Polski historyk Stanisław Grzybowski w książce Henryk Walezy twierdził, że król
ten nie był homoseksualistą i nie uprawiał ze swymi mignonami seksu. Okazuje się jednak, że
Henryk III był homoseksualistą i jednocześnie transwestytą.
Oto jak Aleksander Dumas opisuje sypialnię Henryka III: „Pośrodku sypialni stały dwa
rozkoszne łóżka, ozdobione dwoma złotymi kolumnami ze wspaniałymi baldachimami z
posrebrzanego płótna, haftowane jedwabiem postaciami mitycznymi bohaterów. Taką samą
tkaniną były obite fotele, kanapy i zasłony. Po prawej stronie łóżka złoty satyr trzymał w ręce
świecznik ze świecami z różowego wosku. To były aromatyczne świece. Król siedział na krześle
z czarnego drewna ze złotą inkrustacją. Trzymał na kolanach osiem szczeniąt – spanielków.
Twarz miał grubo nasmarowaną różową pomadą. Twarz króla była obłożona maską z cienkiego
płótna, nasączoną pachnącymi olejkami. Następnie króla ubrano w nocną bluzę z różowego
atlasu. W tej masce na twarzy on będzie spać. Naciągnięto mu rękawiczki ze skóry, również
nasączone aromatycznymi olejkami. Przyniesiono mu kolację – mocny bulion w złotym kubku.
W kominku paliły się suche winogronowe gałęzie. Pies jego, Narcyz, spał w nogach Pana
(Grafmia de Monsoro, t. VI, Moskwa 1978, tłum. E.W.).
1.6. mignoni henryka iii

Mignon – fr. dosł. malutki, drobniuchny (Słownik wyrazów obcych). Bzdura, Drogi
Czytelniku! Mignoni to kochankowie-faworyci Henryka III Walezego: dorodni, wysocy, piękni,
nachalni, bezczelni, dziarscy, duelanci (pojedynkowicze) o nakręconych lokach, z kolczykami w
uszach, upudrowani, kręcący tyłkami na ulicach i służący nimi w królewskiej alkowie. Dodajmy,
że zjawisko to jest jeszcze mało zbadane. Mignonom niczym oprycznikom Iwana Groźnego
wolno było wszystko, mogli nawet zabijać. Ich dewizą było bezprawie, ich domeną bezkarność,
ich namiętnością – homoseksualna miłość.
W Luwrze za czasów Katarzyny Medycejskiej, która wprowadziła na swoim dworze
swobodę obyczajową, stosunki homoseksualne były dopuszczalne dlatego, że jej syn Aleksander
(ulubiony, chociaż nie najmłodszy, przyszły król Polski i Francji Henryk III), był gejem. Nie od
razu poczuł pociąg do tej samej płci i „obłożył się” przystojnymi mignonami. We wczesnej
młodości nie orientował się jeszcze w swych preferencjach seksualnych, chociaż matka usiłowała
zrobić z niego dziewczynkę, ubierając w sukienki i wplatając w loki kokardki, niby to za radą
lekarzy, którzy uważali, że dla zdrowia chłopca sukienki są lepsze i bardziej odpowiednie niż
spodenki chłopięce. No i wyrósł zniewieściały król, dbający jak kurtyzana o swą
powierzchowność, obkładający jak cesarz Otton swą twarz cielęciną i chlebem moczonym w
mleku. Na delikatne rączki nakładał rękawiczki, gdy szedł spać, z koszuli nocnej kapała mu na
pierś drogocenna ambra w małym flakoniku zawieszona na szyi, do sypialni szedł po płatkach
różanych (Kaligula szedł po stercie złotych monet). Zajął w Luwrze sypialnię swego zmarłego
brata Karola IX, wyrzucając ze ścian zimną broń, szable i szpady i wieszając w to miejsce
woreczki z aromatycznymi ziołami.
No tak, zniewieściały był to król, nie ma co! Do ucha wkładał podwójne kolczyki,
pudrował nosek, na policzki nakładał róż, kręcił loki, czasami, wspominając młodzieńcze lata,
nosił sukienki, tyle że teraz z dużymi dekoltami. Z żoną Luizą Lotaryńską (polscy biografowie
mylnie ją nazywają Ludwiką) żył jak brat z siostrą, zastępując seks czynnościami fryzjerskimi:
misternie wplatał w jej włosy sznury pereł. Żaden mistrz fryzjerski nie potrafił tak kunsztownie
wplatać pereł we włosy królowej. Katarzyna Medycejska, zdając sobie sprawę, że perłami syty
nie będziesz i dziedzica nie spłodzisz, jako dobra teściowa i patriotka namawiała Luizę, żeby
przespała się z paziem i urodziła wreszcie pożądanego dziedzica tronu. „Francja ginie!” – błagała
swą synową niemal ze łzami w oczach. Lecz ta nie zgodziła się. Żadnych cudzołóstw, ona Pana
Boga swym grzechem nie obciąży, będzie wierną, cierpiącą z seksualnego niedosytu żoną i basta!
Francuska korona dla Henryka III wydała się jeszcze bardziej ciężka niż polska w
przenośnym i dosłownym znaczeniu. Gdy nakładano mu ją na głowę, zaczął narzekać, że jest
zbyt ciężka i tak kręcił głową, że dwukrotnie spadła na ziemię. Jego matka, Katarzyna
Medycejska, zadrżała ze strachu: to była bardzo zła wróżba. Dotychczas na jej dworze, gdzie
urzędował słynny prorok Nostradamus, wszystkie przepowiednie sprawdzały się. Zła
przepowiednia to złe królowanie – znana to prawda. Podczas koronacji Ludwika z Tarentu w
1352 roku jakaś egzaltowana dama z taką siłą rzuciła weń bukiet, że koń się przestraszył,
jeździec zeskoczył, a jego złota korona spadła, roztrzaskując się na trzy części. Naród widział w
tym złą przepowiednię. No i sprawdziło się, Ludwik z Tarentu został zabity. Napoleon
Bonaparte, wkładając koronę na głowę swej żonie Józefinie, upuścił ją. No i czym skończyło się
jej królowanie? Została rozwódką.
Jak wiemy, Henryk III został zabity przez dominikanina, mnicha Jacques’a Clementa. Na
razie nasz Henryk III ma dopiero dwadzieścia lat i przebywa na dworze polskim, ba, jest polskim
królem. Pomińmy temat jego panowania, to nas nie interesuje. Homoseksualnych skłonności
wówczas król nie przejawia. Henryk III jest śmiertelnie zakochany w kobiecie. Nie w jakiejś tam
polskiej pannie czy w podstarzałej (pięćdziesiąt dwa lata) niewyżytej seksualnie i szkaradnej
Annie Jagiellonce, siostrze Zygmunta Augusta, którą magnaci polscy swatają królowi nachalnie,
radząc mu ożenek uczynić jak najszybciej, bo „u naszej Jagiellonki menstruacja się kończy, nie
zdąży dziedzica urodzić”. Łap, królu, mgnienie rozkoszy z podstarzałą, szpetną kobietą.
Argument wprawdzie zabójczy i nie do odrzucenia, lecz Henryk III nań nie reaguje, a jeśli, to z
wyraźną irytacją, a nawet wściekłością. Nie rozumie król cudzoziemiec patriotycznej duszy
Polaka i jego dążenia do suwerenności.
Henryk III kocha Marię de Clèves, żonę księcia Condé, co nie jest przeszkodą w
dalekosiężnych planach Henryka: rozwieść Marię z mężem, bo ich ślub był nie katolicki, a
protestancki. Miłość Henryka III jest nie tylko romantyczna do obłędu, lecz także demoniczna, z
mistyką zmieszana: pisze swej oblubienicy listy własną krwią, wykorzystując ją jako atrament.
Codziennie po dwa, trzy listy. Lekarz Miron, przybyły z Luwru, nie nadąża mu lancetem żył
otwierać, aż wreszcie oburza się: „Co Wasza Wysokość czynisz? Tak niedługo bez krwi
pozostaniesz, wykrwawisz się na śmierć”. Lecz Henrykowi III nic dla swej ukochanej nie szkoda,
nawet własnej krwi. Niestety, Maria de Clèves umiera podczas porodu, pozostawiając mężowi
córkę i list, w którym nazwała go najczulszym i najbardziej zazdrosnym ze wszystkich mężów na
świecie. Kiedy Henryk niczym zając przed sforą psów wściekłych, przed polskimi magnatami
ucieka z Polski do Francji, matka jego, Katarzyna Medycejska, jest w nie lada kłopocie. Boi się
przekazać mu smutną nowinę o śmierci Marii, wobec której syn snuł dalekosiężne plany
uczynienia z niej królowej po załatwieniu protestanckiego rozwodu z jej mężem. Gdy się o tym
dowiedział, płakał przez osiem dni (według innych źródeł tylko trzy), po czym ostatecznie i
bezpowrotnie postanowił zostać homoseksualistą. Insygnia rozpaczy były porażające: zaczął
nosić różaniec z trupich czaszek i ponoć nigdy się z nim nie rozstawał.
Odtąd dwór pełen jest jego kochanków – mignonów. Nazwijmy ich po imieniu
(bezimiennych też jest bez liku): Jacques de Levis, hrabia Quelus, Franciszek d’Épinay de
Saint-Luc, Franciszek d’O. Odkryliśmy, Drogi Czytelniku, zauważ – to będzie ważne odkrycie:
mignonów Henryka III można podzielić na dwie grupy. Pierwsi to ci od polityki, mądrzy
doradcy, drudzy to ci od seksu. Ci drudzy mieli znacznie trudniejsze życie. Och, niełatwo być
kochankiem Henryka III. Zbyt dużo od nich wymagano za małą pensyjkę i skromne warunki
bytowe. Przeobrażano ich w transwestytów. A zadowolić króla w jego często nietypowych
zachciankach nie każdy potrafił. Młodzieniec musiał być piękny i silny, król przecież grał w
homoseksualnych stosunkach delikatną rolę kobiety, a także musi być zdrowy, i w tym celu raz w
tygodniu pałacowy lekarz dokładnie oglądał genitalia mignona. Nie daj Boże zarazić się, jak
Franciszek I, chorobą weneryczną. Zapobiegliwi monarchowie zawsze mieli w tym celu lekarzy i
zanim taka oto caryca Katarzyna II wzięła do łóżka kolejnego kochanka, jej lekarz Rogerson
uważnie mu kutasa oglądał. Bogatym mignon być nie musiał. Bogatym on wkrótce się stawał,
jeśli sercem i ciałem sumiennie królowi służył i anatomię miał niepospolitą. Otrzymywał
wówczas tytuł i bogactwa. Nie od razu, nie od razu, najpierw był plebejuszem i w koszarach
mieszkał. No tak, to były koszary, mimo że w Luwrze i obok sypialni króla. A jak jeszcze
nazwiesz, Drogi Czytelniku, to proste i surowe duże pomieszczenie, pobielone wapnem i z
cienkimi przegródkami nie sięgającymi sufitu? W każdej takiej małej celi stał zwykły stół,
taboret i żelazne łóżko, pokryte flanelowym kocem. Najczęściej mignoni tej niższej warstwy
społecznej wylegiwali się na łóżkach rozdzieleni tak cienkimi przegródkami, że każde
pierdnięcie słychać u sąsiada. Imion nie mieli. Mieli numery. I gdy król zechciał poigrać z jakimś
mignonem, krzyczał ze swej sypialni: „Numer piętnaście, do mnie!”. Piętnasty wstawał z łóżka,
szybko opryskiwał się wonną wodą, przygładzał loki i gorączkowo przypominając sobie
trzydzieści pięć seksualnych pozycji Pietra Aretina, udawał się do królewskiej sypialni.
Grupowego seksu Henryk III nie lubił. Jego rozpusta była „moralna”. Leżał w łóżku
odpowiednio przyszykowany. W różowej damskiej nocnej koszuli o takiej obfitości koronek, że
pozazdrościłaby mu jej żona Luiza. Mignon miał stąpać po podłodze usianej płatkami róż, i tu
nasza uwaga, Czytelniku: jakaż kolosalna różnica między gruboskórnym Kaligulą, który stąpał
po stercie złotych monet, rozsypanych na podłodze, i naszym delikatnym Henrykiem Walezym!
Z wisiorka na szyi Henrykowi III na pierś kapała drogocenna ambra. I w tym względzie
wniósł on duży postęp do sztuki jubilerskiej: rosyjscy modnisie w XVI wieku nosili na szyi
medaliony zwane pułapkami na pchły. Niby misterna robota, niby drogie kamienie, a cel,
delikatnie mówiąc, mało szlachetny.
Jak już wspomniano wcześniej, Henryk III przejawiał cechy transwestyty: lubił ubierać
się w kobiece suknie. Najczęściej w szaty antycznych bogiń, lecz nie brzydził się też pospolitym
damskim odzieniem. Dziś ubierze się w strój amazonki, jutro w tunice greckiej hetery paraduje,
pojutrze za szkocką pastuszkę się przebierze – fantazję miał przeogromną.
Gdy te przebieranki odbywały się w Luwrze, pod czujnym okiem jego matki, Katarzyny
Medycejskiej, która chętnie folgowała namiętnościom ulubionego syna, lud zgorszony nie był.
Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Lecz Henryk III nieraz ulegał takim dziwnym porywom
duszy, takim ekstrawagancjom, że gorszył lud, paradując po ulicach Paryża w mnisim ubraniu,
bosy, trzymając w rękach świecę i modlitewnik, a na dodatek u pasa miał przymocowane trupie
główki małych dzieci. Gniewny rosyjski historyk – pisarz Kondrat Birkin twierdzi, że czaszki
zrobiono z porcelany, a Francuz Michael Farquhar, że były prawdziwe. Jesteśmy w stanie
uwierzyć raczej Birkinowi, bo Francuz się skompromitował: na trzydziestej ósmej stronie swej
książki Królewskie skandale wydawnictwa KDG, rok 2002, twierdzi, że Henryk III „objął tron po
ojcu”, pomijając dwóch poprzednich królów, braci Henryka III – Franciszka II i Karola IX, co
naszym skromnym zdaniem jest wręcz niedopuszczalne dla historyka.
Historyk Pierre de Brantôme, który żył na dworze Katarzyny Medycejskiej i był
zakochany w jej córce, królowej Margot, twierdzi, że nosiła ona za pasem w blaszanych
pudełeczkach zasuszone serca swych kochanków. Nie lubił jej Henryk III, bo zabijała jego
kochanków, no może nie własnoręcznie, lecz rękami swych faworytów, których miała mnóstwo,
bo, jak wiemy, była nimfomanką. Nie obchodzi nas, Drogi Czytelniku, że chuć ją tak poniosła, iż
mając trzynaście lat przespała się ze wszystkimi trzema braćmi, lecz to, że z najmłodszym,
Franciszkiem Herkulesem utrzymywała kazirodcze stosunki nawet wtedy, gdy była już żoną
Henryka IV. A ten brat, czarny, szkaradny, miał ogromne ambicje i pragnął zostać królem
francuskim, toteż spiskował przeciw bratu, Henrykowi III. Ciągle go prowokował i przyczynił się
do morderstw jego kochanków-mignonów. W ten sposób zginął polityczny mignon Henryka III,
de Gaust. W królestwie francuskim, rozdartym wojnami religijnymi, zagrożonym wojną z
Hiszpanią, przy prawie pustym skarbcu, de Gaust był bardzo ważną personą. Właściwie to on
rządził państwem, będąc pierwszym doradcą Henryka III. Powinien być dyplomatą, lecz nie był.
De Gaust publicznie nazwał Margot „królową kurew” (poniekąd jest to zgodne z prawdą, lecz po
co o tym głośno mówić?). Wściekła Margot w porozumieniu z bratem-kochankiem Franciszkiem
Herkulesem postanawiła zabić de Gausta. Bezwarunkowo i bezwzględnie. De Gaust, czując, że
jest osaczany, zaczął zmieniać mieszkania. Codziennie nocował gdzie indziej, lecz poważnie
zachorował i przez dziesięć dni musiał przebywać w jednym i tym samym miejscu. Siepacze
Margot wyśledzili miejsce jego pobytu i pewnego razu uzbrojona zgraja dostała się do środka,
zabijajac go i dwoje jego sług.
No, tego nie życzy się nawet wrogowi! Nie zdążył Henryk III jednego zabitego kochanka
opłakać, a już mu niosą następnego zabitego mignona, hrabiego de Quelusa! I kto to zrobił? Nie
do wiary, Drogi Czytelniku, własna siostra, królowa Margot!
Była nimfomanką – to prawda, była złą żoną Henryka IV – to też prawda, lecz na dodatek
jeszcze i morderczynią? Znienawidził Henryk III swą siostrę, a ponieważ był królem, mógł
bardzo wiele, nawet aresztować ją i do twierdzy wrzucić, lecz na razie kazał tylko śledztwo
przeprowadzić, w jakich to okolicznościach zginął hrabia de Quelus.
Hrabia Levis Jacques de Quelus był przywódcą bójek między mignonami Henryka III i
mignonami jego młodszego brata Franciszka Herkulesa. Faworyci obu braci prowokowali się
nieustannie. Z tamtej strony Bussy, z tej strony Quelus. Obaj zostali aresztowani. A do tego
jeszcze doszli faworyci Henryka de Guise. No i 27 kwietnia 1578 roku odbyła się sławna bitwa
mignonów, w której śmiertelnie ranny został Quelus. Jego ciało przyniesiono Henrykowi III i
rzucono na ziemię. Jak pisze Kondrat Birkin, Quelus zmarł na rękach króla. Król nie zdążył
jeszcze wszystkich łez wypłakać, gdy przyniesiono następnego trupa. Teraz opłakuj, królu,
Maugirona. Henryk III załamał ręce: „Na Boga, jeśli w takim tempie będą ginąć moi mignoni, to
łez nie starczy!”. Z Quelusem łączyła go przyjaźń szczególnie silna, jak pisze Stanisław
Grzybowski w biografiii króla. Całował obu po śmierci, zatrzymał sobie na pamiątkę kolczyki
Quelusa, które sam mu podarował. Wszyscy mignoni Henryka III nosili kolczyki, to szczególna
oznaka. Po opłakaniu śmierci kochanków Henryk Walezy zorganizował im wspaniały pogrzeb,
kazał wystawić grobowiec, no może nie na miarę piramidy Cheopsa, lecz również okazały.
Nie wiodło się Henrykowi III z mignonami. Albo ginęli, albo go zdradzali. Takim zdrajcą
okazał się Franciszek Saint Luc d’Epinay. Henryk III darzył go wielkim uczuciem, a on zdradził
go, gdy tylko król pozwolił mu się ożenić. Jego wybranka, Joanna Cosse-Brissac, była osobą
religijną. Postanowiła nawrócić nie tylko męża, ale także króla. I oto za jej radą codziennie, czy
raczej każdej nocy, gdy król spał, nad uchem brzęczał mu głuchy bas, niby głos Boży: „Zmień
się, królu, powyganiaj wszystkich mignonów, wróć do żony, bo inaczej mój gniew cię
dosięgnie”. Król oblany zimnym potem budził się i potem zasnąć nie mógł. Okazało się, że Boży
głos udawał sam Saint Luc d’Epinay. Za namową żony w obiciu królewskiego łoża wmontował
miechy skórzane i przez nie jak przez głośnik z sąsiedniego pokoju nawracał króla. Śpiewkę, czy
raczej szepty zepsuł d’Arques, który o wszystkim króla poinformował. Saint de Luc zdążył uciec
za granicę, lecz jego żonę aresztowano, a Henryk III wziął w mignony donosiciela, a d’Arques
wkrótce otrzymał tytuł księcia de Joyeuse.
Nie mniejszym uczuciem darzył Henryk III włoskiego muzyka Baltazariniego, którego
jednak trudno do mignonów zaliczyć ze względu na wykonywaną funkcję, układał on bowiem
sonety, w których sławił piękność Marii de Clèves. To był bodajże jedyny mignon, którego nie
łączyły z królem homoseksualne stosunki.
Do swojej tragicznej śmierci w 1589 roku, kiedy to szalony mnich, dominikanin Jacques
Clement zabił Henryka III, będzie on posiadał mignonów i ulegał transwestyckim skłonnościom.
Wypróbował wszystkie możliwe ubiory, całe szczęście, że został pochowany w królewskich
szatach, o co postarał się jego następca, Henryk IV.
1.7. TRANSSEKSUALIZM

Homoseksualiści nierzadko są transseksualistami. Transseksualizm polega na tym, że


kobieta lub mężczyzna uważa się za osobę płci przeciwnej, niż wskazuje na to ich budowa
anatomiczna. Takie osoby przeżywają ciągłe rozterki, czują się kimś innym niż są, niejako przez
pomyłkę muszą żyć uwięzione w niewłaściwym ciele. Obecnie często transseksualiści poddają
się operacjom zmiany płci. Psychiatrzy za przyczynę powstania transseksualizmu uważają
niewłaściwe wychowanie i wpływ otoczenia. Obecnie mówi się także o biologicznym podłożu
transseksualizmu, chociaż badania hormonalne nie przyniosły w tym względzie żadnych
rewelacji. O tym, jak otoczenie może zmieniać nastawienie mężczyzn do swej płci, mówi
przykład jednego z plemion w Indiach. Tam mężczyźni, obawiając się, że nie podołają
związanym ze swą płcią obowiązkom, takim jak łowiectwo czy walka, a także dominującej roli w
seksualnych stosunkach z żonami, mają prawo do przyjęcia roli kobiety. Przez zadawanie sobie
ran na udach udają krwawienia miesiączkowe, niekiedy naśladują ciążę i udają bóle porodowe.
Homoseksualne małżeństwa tego typu spotyka się również w innych kulturach prymitywnych.
Podróżnik Ehlers w swojej książce pt. Konno przez Indochiny pisze, że w mieście
Mainbungyi ujrzał grupę ludzi nazywanych pumeasami. Są to osoby płci męskiej, które od
wczesnego dzieciństwa ubierają się na sposób kobiecy, wykonują kobiece prace, są zwolnione ze
służby wojskowej i nawet wolno im poślubiać mężczyzn, wprawdzie wyłącznie
zdegradowanych, na przykład notorycznych palaczy opium. Przedstawicieli tej dziwnej trzeciej
płci, półkobiet, można spotkać w Syjamie czy Tajlandii, ogólnie rzecz biorąc we wszystkich tych
prymitywnych środowiskach, gdzie mężczyzna nie jest w stanie podołać stawianym mu
wymogom. No cóż, może to poniekąd i bardziej humanitarne niż żeby kobieta męczyła się z
mężem impotentem, popłakującym i wkładającym jej ciuszki.
Austriacki psychopatolog światowej sławy, Krafft Ebing, w swej znakomitej książce
Psychopathia sexualis pisze, że już Herodot opisywał dziwną chorobę dotykającą Scytów.
Polegała ona na tym, że mężczyźni nabierali cech kobiecych. Przywdziewali kobiece stroje,
wykonywali kobiece prace i zewnętrznie upodabniali się do kobiet. Herodot podaje wyjaśnienie
takiego stanu na gruncie mitologicznym: miała to być zemsta bogini Wenus za to, że Scytowie
splądrowali jej świątynię w Aszkelonie. Natomiast Hipokrates znajduje naukowe objaśnienie
tego dziwnego zjawiska: gdy mężczyzna staje się impotentem, nabiera cech kobiecych i pragnie
być kobietą. Impotencja jest główną przyczyną takiej przemiany. A impotencja powstaje u
Scytów w wyniku częstego puszczania sobie krwi. Uszkadza się żyły, a właśnie one według
Hipokratesa są odpowiedzialne za stan potencji mężczyzny. Scytowie w takich wypadkach nie
rozpaczali, żył sobie nie przecinali, wkładali kobiece suknie i stawali się kobietami. Jakie to
proste!
W Nowym Meksyku żyje plemię Indian Pueblo. Jego przedstawiciele w celach
pederastycznych wychowują sobie majerados – silnych mężczyzn, poddawanych wyniszczającej
masturbacji i ciągłej jeździe na koniu. W rezultacie zapadają oni na atrofię jąder i penisa, niejako
naturalnie stają się eunuchami, zanika im zarost, głos staje się piskliwy, tyją. Po przejściu takiej
metamorfozy i nabyciu cech kobiecych są gotowi na zaspokajanie pederastycznych zapędów
swoich możnych panów. Takie oto dziwactwa istnieją na świecie w związku z
transseksualizmem.
Mimo iż transseksualiści najczęściej przebierają się w kobiece czy męskie ubrania, wiele
różni ich od transwestytów. Przede wszystkim głębokie przekonanie, że są przedstawicielami
odmiennej płci. Uważają, że natura „pomyliła się” i taką „pomyłkę” usiłują naprawić za pomocą
leczenia hormonalnego i operacyjnego.
1.8. HELIOGABAL CHCE BYĆ KOBIETĄ

Typowym transseksualistą był rzymski cesarz Heliogabal (204 n.e. – 222 n.e.). „On czuł
się kobietą w męskim ciele. Pragnął stać się kobietą. Przez pewien czas na poważnie rozważał
możliwość kastracji. W życiu prywatnym, będąc biseksualistą, zachowywał się jak kobieta. W
łaźniach zażywał kąpieli wraz z kobietami i usuwał owłosienie na swym ciele, zwłaszcza w
okolicy przyrodzenia. Nie miał włosów łonowych, które dla niektórych były oznaką męskości. W
teatrze występował w żeńskich rolach, najczęściej jako Wenus. W trakcie przedstawienia szaty
cesarza niespodziewanie spadały, on obnażony klęczał z jedną ręką przyłożoną do piersi, a drugą
do części wstydliwych, a tyłek miał nagi, wypięty i odwrócony w stronę partnera. Nie gorszył się
niczym, chociaż Rzym gorszył się jego występami”. Tak pisze o Heliogabalu starożytny historyk
Aelius Lampridus.
Szaleniec Heliogabal ze wszystkich rzymskich cesarzy był chyba najbardziej szalony.
Wiemy doskonale o jego wybrykach, pełnych fantazji. Jeździł po Rzymie w rydwanie
zaprzężonym w cztery nagie kobiety, dzikie zwierzęta sadzał obok gości przy biesiadnym stole.
Uważając siebie za wielkiego estetę, wprowadził w swe bezprzykładne okrucieństwo piękno.
Bulwersował Rzymian. Nie wiadomo było, jakie kolejne dziwactwo wymyśli ten cesarz, którego
naczelnym hasłem było „wszystko, byle nie nuda”. Ubrany w jedwabne szaty szkarłatnego
koloru rozkazał wykuć piękne złote miecze i przygotować szkarłatny sznur, jeśli będą go
wieszać. Dokładnie przewidział datę swej śmierci: rok, miesiąc, a nawet dzień.
Pragnąc być kobietą, Heliogabal zachowywał się jak kobieta. Przebrany za kobietę
pojawiał się nocami w tawernach i domach publicznych, odgrywając rolę prostytutki. Gdy
zwrócono mu uwagę, że to niebezpieczne i że naraża swój majestat i życie, urządził dom
publiczny w pałacu. Przed jednym z pokojów, zasłoniętym kotarą, stał w damskim ubraniu i
wabił klientów. Jako doświadczona prostytutka potem przechwalał się, co robił z klientami i jaką
nieziemską rozkosz im dawał. Potem przechwalał się, ile zarobił. Pragnienie bycia kobietą było
tak wielkie, że po pierwsze, chciał się wykastrować, jak już było wspomniane, po drugie,
wybierał sobie kochanków, czując się kobietą. Musieli być męscy, silni, władczy. Błagał, żeby
bito go za każde przewinienie, a nawet bez winy. W tym celu w rogu wisiała dyscyplina i
obowiązkiem kochanka-męża było wychłostać swoją „żonę”. Podniecała go niezmiernie ta gra.
Lubił mężczyzn o dużych organach płciowych, żeby mu wchodziło, jak się wyraził, do anusa
„ciasno”; takich przecież mężczyzn potrzebuje słaba kobieta, za którą się uważał. „Odciachajcie
mi, do diabła, jądra i penisa” – błagał.
Paradoksalnie ten transseksualista miał aż trzy żony. Pierwszą była Julia Kornelia Paula,
wdowa po Pompeuszu Bassusie, którego uśmiercił, obwiniając o rozsiewanie plotek o jego życiu
prywatnym, Syryjka, której ojciec był prefektem pretorianów w Rzymie. Ceremonie weselne
trwały chyba dłużej niż samo małżeństwo. Wkrótce Heliogabal znudził się żoną i rozwiódł,
zarzucając jej skazę na ciele, co mogło być piętnem diabła. Chrześcijan cesarz nie prześladował,
lecz trzymać w domu wiedźmy nie miał ochoty. Po raz drugi ożenił się z westalką, Julią Akwilią
Sewerą, pogwałcając rzymskie prawo. Jak wiadomo, strażniczkom wiecznego ognia w świątyni
Westy nie wolno było wychodzić za mąż. Lecz ktoś mądry słusznie powiedział, że dla idiotów i
królów praw nie ma. Po kilkunastu miesiącach Heliogabal z niewiadomego powodu rozstał się i z
drugą żoną. Kolejne małżeństwo zawarł z Anną Faustyną, krewną Marka Aureliusza. Męża jej
kazał zabić. I tym razem szybko odprawił żonę, powracając do swej westalki, jako że zadowalała
go seksualnie.
Heliogabal, wcielając się w postać kobiety i zachowując się jak kobieta, szukał też dla
siebie męża. Wkrótce został nim zwykły woźnica rydwanów rodem z Azji Mniejszej, niejaki
Hierokles. Cesarz poznał go zupełnie przypadkowo podczas wyścigów rydwanów, odbywających
się w cyrku. Nie wiadomo, czy było to zainscenizowane, lecz niewolnik Hierokles spadł z
rydwanu naprzeciw cesarskiej loży. Hełm zsunął mu się z głowy i na ramiona rozsypały się
złociste włosy wokół pięknej twarzy. Heliogabal zauroczony pięknym wyglądem młodzieńca
natychmiast w nim się zakochał, kazał przenieść go do swego pałacu i sam opiekował się
rannym. Hierokles został już na stałe przy boku Heliogabala jako jego mąż. Miał ogromny
wpływ na cesarza i w gruncie rzeczy to on panował w cesarstwie. Ulegając masochistycznej
pasji, Heliogabal rozkazywał swemu „mężowi” pastwić się nad sobą, bić i katować. W tym celu
w kącie wisiał bicz i od czasu do czasu Hierokles go używał, karcąc niby za niewierność swoją
„żonę”. Ciało cesarza pokryło się sińcami, z czego był dumny, nie zauważając, jak to gorszy
dworaków. Często z małżeńskiej sypialni wychodził zapłakany i dumnie mówił, że znowu został
ukarany przez zazdrosnego męża. Ten masochista jawnie doznawał seksualnej satysfakcji z
takich karceń. Dziwny spektakl w cesarskim pałacu ku zdumieniu dworaków trwał na całego, a
już pojawiły się złośliwe epigramaty anonimowych autorów, w których Heliogabala otwarcie
nazywano szaleńcem. Istotnie, Heliogabal szalał. Nie miał czasu na rządzenie państwem, on się
bawił, a pomysły miał coraz bardziej fantazyjne. Sadzał wśród gości tygrysy i lwy, i upajał się
strachem ludzi, którzy przez długi czas nie wiedzieli, że zwierzęta są oswojone, kastrowane i z
powyrywanymi pazurami. Do stołu podawano przeróżne dziwne dania autorstwa Heliogabala.
Niebieski sos w kolorze morza, grzebienie kogutów, którym je wyrywano żywcem, pięty
wielbłądów, rzadkie ptaki zaprawione zmielonymi perłami i temu podobne dziwactwa.
Pewnego razu Heliogabal urządził ucztę w podziemiach pałacu. W mrocznym pokoju bez
okien, obitym czarną krepą, stały nagrobki, grała żałobna muzyka, a tajemniczy głos straszył
gości torturami, które wkrótce się rozpoczną. Gdy goście wystarczająco najedli się strachu i
każdy żegnał się z życiem, myśląc, że już nie wyjdzie stąd żywy, pojawił się cesarz ubrany w
dziwaczny strój, w otoczeniu służących, którzy wręczyli gościom drogie podarki, swoistą
kompensację za przeżyty strach. U niego podczas uczty mogły z sufitu padać wiązanki kwiatów
w takiej obfitości i z takim intensywnym zapachem, że zagrażało to życiu. Ten szaleniec
wyznaczył ogromną nagrodę dla tego, kto wymyśli nowy rodzaj rozpusty.
We wszystkich zabawach Heliogabala uczestniczył jego faworyt Hierokles. W pewnym
momencie pozycja kochanka została, zagrożona. Heliogabal otrzymał bowiem informację, że w
małoazjatyckiej Smyrnie pojawił się piękny atleta Aureliusz Zotikus, świetnie zbudowany i
prawdziwie męski. Natychmiast sprowadzono go do Rzymu. Heliogabal wyszedł do niego w
kobiecej sukni, zwanej stolą. Gdy atleta chciał złożyć mu cześć jako cesarzowi, Heliogabal
spuścił oczy i powiedział, że jest panienką. Przed wspólną nocą z cesarzem, który naturalnie miał
odgrywać rolę kobiety, Zotikusem zajmowali się masażyści i fryzjerzy. W tym czasie Hierokles,
czując ogromne zagrożenie swej pozycji, drogim podarkiem przekupił kucharza, który nasypał do
kubka specjalnego środka na impotencję. Gdy półnagi Heliogabal leżał czule przytulony do piersi
kolejnego męża (tak czynią hetery), środek rozpoczął swe destrukcyjnie działanie. Słowem,
seksualnie atleta się nie sprawdził. Z hańbą został wyrzucony z pałacu królewskiego, a potem z
Rzymu.
Kiedy wszyscy mieli dość szaleństw Heliogabala, 13 maja 222 roku w obozie
pretorianów, gdy cesarz był w latrynie, dopadł go pewien legionista i zabił. Wraz z nim zabito
jego matkę Julię Soemias i kochanka Hieroklesa. Ich ciała przez cały dzień wleczono po mieście,
po czym szczątki wrzucono do Tybru. W chwili śmierci Heliogabal miał osiemnaście lat.
1.9. TRANSSEKSUALIZM NERONA

Bliskim przyjacielem Nerona był starszy od niego o pięć lat Marek Salwiusz Oton,
zdeklarowany homoseksualista, który tylko przez kaprys czy też zaszczyt miał żonę Poppeę
Sabinę, którą później odebrał mu Neron. Oton był towarzyszem młodzieńczych zabaw Nerona.
Młodzieńcy bawili się niezupełnie niewinnie, jeśli Oton, grając haniebną rolę żeńską, został
kochankiem Nerona. To właśnie on wprowadził Nerona w arkana homoseksualnej miłości.
Zmusił go do zasmakowania w chłopięcych tyłeczkach. To zamiłowanie pozostało Neronowi do
końca życia i miał potem wielu kochanków. Najbardziej znani to: Parys, Doryfor, Pitagoras,
Sporus.
Wyzwoleniec Domicjan Parys był utalentowanym tancerzem i namiętnym kochankiem.
Wielką miłością Nerona był wyzwoleniec Doryfor. Cesarz pragnął stworzyć z nim stały związek.
W 54 roku urządził spektakularne widowisko – swoje zaślubiny. Rzymscy moraliści przyjęli to z
wielkim oburzeniem. Lecz cesarz ma prawo nie liczyć się z obyczajami i gustami ogółu.
Rzymianie byli oburzeni nie dlatego, że urządzano oficjalnie homoseksualny ślub, a dlatego, że
w tym związku Neron grał haniebną rolę kobiecą. On był żoną, Doryfor zaś jego mężem. Taki
układ uważano za hańbiący dla cesarza. Podczas nocy poślubnej, jak nas informuje lubujący się
w ploteczkach i sprośnych scenach starożytny historyk Swetoniusz, Neron wydawał z siebie
jęknięcia i krzyki deflorowanej dziewicy. Wcale tego nie ukrywał, a wręcz demonstrował.
Ekstatyczne okrzyki długo jeszcze rozlegały się w królewskim Złotym Domu. Neron był hojny
dla swego kochanka. Doryfor otrzymał majątek ziemski i dziesięć milionów sestercji. Gdy matka
Nerona Agrypina, oburzona rozrzutnością syna, wysypała tę grudę złota na stół, on na złość
matce powiedział: „Ja mu dałem tak mało złota?”. I dodał jeszcze dziesięć milionów sestercji.
Neron do końca życia miał skłonność do mężczyzn. Mimo iż oficjalnie był drugi raz
żonaty, z Poppeą Sabiną, zgładziwszy uprzednio pierwszą żonę, Oktawię, córkę Klaudiusza i
Messaliny, w 64 roku wziął sobie następnego kochanka, z którym również zapragnął wziąć ślub.
Był to piękny wyzwoleniec, Grek Pitagoras. I tym razem Neron grał haniebną rolę żony.
Uroczystość zaślubin była jeszcze wspanialsza niż zaślubiny Nerona z Doryfonem. Oto jak
opisuje to Tacyt: „Narzucono na imperatora welon purpurowy ślubny, posłano swatów, posag,
łoże małżeńskie, pochodnie weselne wszystko wreszcie ujrzano, co nawet u kobiety noc
zasłania”.
Neron był pionierem w tej dziedzinie. Był pierwszym cesarzem, który publicznie poślubił
innego mężczyznę. „Homoseksualiści wszystkich krajów, łączcie się”. I gdy wam w kościele czy
urzędzie stanu cywilnego odmawiają rejestracji waszych związków, śmiało powołujcie się na
Nerona. W starożytności ludzie byli bardziej tolerancyjni niż dziś. Czy tak ma być w
demokratycznym państwie, głoszącym swobodę jednostki? A jaka to swoboda, jeśli gej-mąż nie
może oficjalnie zarejestrować swego związku z gejem-żoną? Och, współczujemy panu
Raczkowi.
Potem w ślady Nerona poszło wielu obywateli rzymskich i zawierano poważne
małżeństwa homoseksualne. O małżeństwach uroczyście zarejestrowanych przez mężczyzn pisali
Marcjusz i Juwenalis. W końcu sprzykrzyło się Neronowi grać ciągle w gejowskim związku
haniebną kobiecą rolę. Zechciał być mężczyzną i wziął sobie za żonę miłego, skromnego chłopca
Sporusa. Ten związek był poprzedzony tragiczną życiową sytuacją Nerona. Relacjonuje ją nasz
znakomity rozpustnik Janusz Kawryżka z pełnym arsenałem swego szczerego i niewybrednego
słownictwa. Gdy czytanie o homoseksualnych dziejach królów i wielkich staje się nudnawe, dla
ożywienia narracji przywołujemy Janusza Kawryżkę, który bez zbytecznej pruderii, zachowując
autentyzm faktów historycznych, nam barwnie to zrelacjonuje. Neron niechcący zabił swoją
ukochaną żonę Poppeę, bo ona polazła ku niemu z awanturami, bo wrócił mąż późno, widzicie ją,
i na dodatek był pijany. Lazła na niego, nacierała ze swymi obwinieniami jak mucha natarczywa,
nie, co tam mucha, jak komar dokuczliwy, nie, co tam komar, jak czołg radziecki na wroga. A
imperator ani sprzeciwu, ani awantur czy też rozbiórek małżeńskich jak każdy tyran nie cierpiał.
No i on wściekły od tych reprymend w trakcie awantury uderzył Poppeę w brzemienny brzuch
podkutym żelazem butem. Poppea poroniła i zmarła, dziecko również. Neron już
wytrzeźwiawszy, rzewnymi łzami swoją ukochaną żonę opłakuje i każe swym poddanym szukać
po całej Italii, a nie tylko w Rzymie, niewiasty podobnej do Poppei, żeby ponownie ożenić się i
żeby zmniejszyć ból utraty. Niewiasta musiała być jak dwie krople wody podobna do Poppei, to
znaczy mieć rzadkie złote włosy, brak przedniego zęba i małą stopę. Nie ma takiej kobiety w
całej Italii – donieśli mu posłańcy, drżąc ze strachu o swoje życie. Lecz przyprowadzili do niego
chłopca jak dwie krople wody podobnego do Poppei. Neron, żeby złudzenie było jeszcze
większe, kazał go wykastrować. Chłopiec jęczał, z rąk eunuchów się wyrywając, błagał: „Nie
odcinajcie mi wszystkich męskich organów. Choć jedno jądro mi zostawcie, choć pół penisa”.
Oburzyli się eunuchowie. „I czego ty jęczysz młodzieńcze, przyszła kobieto! Jak byśmy
prowadzili ciebie na odcięcie głowy, a nie na odcięcie takiej drobnostki jak męskie genitalia. My
przecież z tym żyjemy”. Słowem, protesty Sporusa na nic się zdały.
I wkrótce po zaleczeniu ran Sporus jako narzeczona Nerona, przyszła jego żona, stanął na
ślubnym kobiercu. Ach, co to za cudowne były zaślubiny! Żona – sama radość. Krucha,
delikatna, higienicznie czysta, bez ohydnych męskich wisiorków, z pięknym jędrnym tyłeczkiem
i innymi powabami. Neron zakochał się w swej kochanej żoneczce, którą nazwał Sabina (drugie
imię Poppei) i nawet publicznie, siedząc w lektyce obok Sporusa, raz za razem całował go w
szkarłatne usteczka. Po pewnym czasie Sporus przyzwyczaił się do roli kastrata i żony Nerona i
doskonale odgrywał rolę Poppei, a nawet lepiej, bo dzikich awantur nie urządzał, gdy żądny
innych uciech pijany Neron zbyt późno powracał do swego Złotego Domu. Sporus towarzyszył
Neronowi do chwili jego samobójczej śmierci. Był tym, który osobiście widział, jak Neron
wetknął sobie miecz w gardło, kończąc życie. Po jego śmierci drogocenne trofeum w postaci
rozpustnego kochanka Sporusa, grającego doskonale kobiecą rolę, trafiło do następnych cesarzy.
Zajął się nim Nimfidiusz Sabinus, jeden z dowódców gwardii pretoriańskiej, którzy mieli zamiar
zabić Nerona. Plutarch pisze: „W jednym łożu z nim spał”. Co czuł Sporus, sypiając z
człowiekiem, który przyczynił się do śmierci Nerona? Nimfidiusz został zamordowany w 68
roku, podczas buntu przeciwko Galbie. Wówczas Sporusa wziął Oton i był jego żoną, gdy ten
został cesarzem w 96 roku. Nie minął rok, gdy i jego zamordowano. Potem Sporusa wziął
Witeliusz. Za jego rządów Sporus popełnił samobójstwo. Witeliusz, mimo iż był gejem, nie
hołubił Sporusa, który był przyzwyczajony do pieszczot i łask cesarskich. Wręcz przeciwnie:
poniżał Sporusa. Pewnego razu zaproponował mu, by zagrał w sztuce rolę zgwałconej dziewicy.
Sporus nie wytrzymał hańby i popełnił samobójstwo. Nie wiemy, czy otruł się, czy, jak Neron,
wsadził miecz w gardło, lecz wszedł do historii – „wlazł na chama” – jak powiedziałby Janusz
Kawryżka.
Nie wiemy, w jakich szatach Sporus umierał: w męskich czy żeńskich? Chyba w
żeńskich, bo przecież ten kastrowany chłopiec, kochanek trzech cesarzy, od dawna czuł się
kobietą.
Musimy, Drogi Czytelniku, zwrócić uwagę na jeszcze jedną odmianę transseksualizmu,
niezwiązaną z ubiorem. Dotyczy ona tych osób, które nie przebierają się w damskie łaszki, lecz
ich psychika jest kobieca. Władcy homoseksualiści niejako intuicyjnie, jakimś siódmym
zmysłem wyczuwali takich osobników, czyniąc z nich kastratów będących kochankami w roli
żeńskiej, czyli pasywnej. Przykładem takiego homoseksualnego związku może być związek
Aleksandra Macedońskiego i jego kochanka Bagoasa, niewolnika i jeńca, zabranego z haremu
króla perskiego Dariusza III, którego Aleksander Macedoński pokonał. Homoseksualistę, a raczej
biseksualistę Aleksandra Macedońskiego łączyły zupełnie inne stosunki z kochankiem
Hefajstionem. Ta miłość była połączona z przyjaźnią, przypominała grecką miłość
pederastyczną. Inaczej było z Bagoasem. Tu w rachubę wchodziła ordynarna żądza, nieznająca
granic i norm. Nie było dnia czy nocy, żeby Aleksander Macedoński nie wzywał swojego
kochanka do cesarskiego namiotu na pieszczoty. Nawet gdy był ranny, ociekając krwią, zanim
pozwolił opatrzyć ranę, ciągnął kochanka do łóżka. Ten czternastoletni chłopiec, który przeszedł
erotyczną szkołę w haremie króla Dariusza III, był Aleksandrowi Macedońskiemu potrzebny
bardziej niż dwie jego żony. Jedna z nich, Roksana, była tak zazdrosna o tego chłopca, że kilka
razy usiłowała go otruć. Próby te kończyły się niepowodzeniem, a Macedoński surowo karał
Roksanę.
Coraz częściej, Drogi Czytelniku, natykamy się w różnych źródłach historycznych na
informację, że homoseksualna miłość z kastratami, młodymi chłopcami jest niezrównanie
rozkoszniejsza niż miłość heteroseksualna.
Pośród technik seksualnych, a odnosi się to także do homoseksualizmu, istnieje fisting,
seksualna praktyka polegająca na wkładaniu palca, a w końcu i całej ręki w odbyt partnera.
Homoseksualny partner musi być przygotowany do randki, czytaj: do aktu seksualnego.
W tym celu (mowa tu o starożytnych, obecnie kryteria się zmieniły) usuwa on włoski z miejsc
intymnych i spod pach oraz naciera ciało wonnymi olejkami i pachnidłem.
Masturbacja jest jakby pierwszym ogniwem stanowiącym preludium do kontaktów
odbytniczych lub oralnych – praktyka wzajemnego fellatio. Ludzie ulegający perwersjom także
stosują technikę fellatio na swym ciele. W tym celu wystarczy nieskomplikowana gimnastyka,
podniesienie nóg do góry w pozycji leżącej, podniesienie głowy i dotykanie ustami swego
członka.
Najczęściej jest stosowany kontakt całym ciałem. Polega on na tym, że dwaj mężczyźni
znajdują się obok siebie, a orgazm jest uzyskiwany w wyniku bliskiego kontaktu fizycznego ciał.
Jest to najczęściej stosowana technika początkujących homoseksualistów.
Ponieważ masturbacja odgrywa ogromne znaczenie w początkujących związkach
homoseksualnych, zajmijmy się nią nieco dokładniej.
1.10. UROKI MASTURBACJI

Obywatele, masturbujmy się dowoli!

(Janusz Kawryżka)

Obecnie to już nie jest grzechem. Skończyły się czasy, gdy masturbacja była na
cenzurowanym, a prostytutki w Moskwie (nie tylko tam, podejrzewam) są drogie i świadczą byle
jakie usługi, odstawiając za dziesięć baksów (dolarów – E.W.) byle jaką chałturkę, a fellatio
(seks oralny – E.W.) nawet nie myślą klienta uraczyć, bo brzydzą się, podłe! Pizdy nadstawiają
owszem, często ze wstrętem na twarzy, a żeby laskę facetowi pociągnąć – za nic w świecie! I jak
tu przeciętnemu obywatelowi wyżyć, jeśli chuć go rozpiera, portki dynamitem wysadza, poci się
na przemian raz na zimno, raz na gorąco jak baba klimakteryjna, a tu nic, żadnego widoku
seksualnej ulgi, i z nim zachodzi to samo, co z Henry Millerem: «Już wieczór, a ja ciągle chodzę
z niewyżytym chujem». Nie rozpaczajcie, obywatele! Jest wyjście z trudnej seksualnej
abstynencji, o której rozpisuje się znachorski podręcznik siedemnastego wieku, radząc: „Nalej
chłopie do miski ciepłej wody, może być z lawendą, umocz w niej rózgę, obnaż członek i powoli,
niby pieszcząc, uderzaj rytmicznie. Jest to zdrowa masturbacja i nawet impotencję leczy”. Taki
chłop zapewne po ukończeniu procedury z ulgą wzdychał, wycierając zadowolonego członka, jak
to czynił bohater Wiktora Jerofiejewa: „Jedyna moja pociecha, to onanizm” (Wiktor Jerofejew,
Sądny dzień). Jeśli kto myśli, że masturbacja zaczęła się od starożytnego filozofa greckiego
Diogenesa, który za miejsce zamieszkania wybrał sobie beczkę, gdzie publicznie się onanizował,
ten głęboko się myli. Wszystko zaczęło się od egipskiego boga Atum. On zajmował się świętą
masturbacją, żeby stworzyć świat. Dumnie się przechwalał: „Sam stworzyłem wszystkie byty,
moja pięść stała się moją żoną, kopulowałem z własną ręką”. Jego nasienie spłodziło boga
powietrza Szu i boginię wilgoci Tenut. Aby zapobiec masturbacji, stosowano infibulację,
polegającą na przekłuwaniu członka i nałożeniu klamerki z kłódeczką. Taki zabieg uniemożliwiał
stosunek płciowy bądź bawienie się własnym penisem. Klamerkę wykonywano ze złota lub
srebra, by nie rdzewiała (co za dbałość o zdrowie!).

***

Wspólna masturbacja jest najczęstszym rodzajem stosunków płciowych młodych


homoseksualistów. Inne rodzaje są poznawane później i stają się częste w wieku późniejszym.
Homoseksualiści są skłonni do wypróbowania nowych sposobów stosunków dopiero w wieku
25–30 lat, bo wtedy mają ugruntowaną już preferowaną technikę seksualną. Jednak część
homoseksualistów nie ma ustalonej techniki seksualnej, uzależniają ją od partnera. Pierwsza
wspólna masturbacja stanowi preludium do kontaktów odbytniczych lub oralnych, przy
zastosowaniu praktyki wzajemnego fellatio.
Przez dłuższy czas masturbacja była uznawana za praktykę bardzo szkodliwą dla zdrowia
człowieka, zagrażała nie tylko zdrowiu, lecz nawet jego życiu.
Lekarze straszyli biednych obywateli. W Excessive Venery Masturbation autorstwa
Josepha W. Howe’a histerycznie krzyczą – nie wolno masturbować się! Boże, czym też nie
straszą ci lekarze grzeszników, osiągających przyjemność za pomocą własnej ręki: nie tylko
wiecznym potępieniem, lecz także zostaniem idiotą, bo grozi masturbantowi: usychanie mózgu,
ślepota, problemy z sercem, szaleństwo, wzdęcie żołądka, zwiotczenie mięśni, potliwość dłoni,
ropne krosty, garb, podkrążone oczy. Lękajcie się ludzie masturbacji jak ognia piekielnego! W
ślad za tym Samuel Tissot w książce o znamiennym tytule Onanizm pisze: „Spójrzcie na
masturbanta złośliwego, zegarmistrza L.D., oto jak on wygląda: „Blada i wodnista ciecz często
kapała mu z nosa. ciągle się ślinił, nękały go biegunki, zanieczyszczał własne łóżko, nawet tego
nie dostrzegając, miał ciągłe upławy spermy”. Tissot wyraźnie ostrzega: impotencja jest twoim
udziałem, masturbancie. Masturbuj się przez kilka miesięcy, a doprowadzisz się do takiego stanu,
że już nikogo nie uda ci się zaciągnąć do łóżka.
Ten osiemnastowieczny „naukowiec” opisał zgubne skutki masturbacji w oparciu o
podłoże naukowe, trudno więc go nazwać szarlatanem. Argumenty były nader przekonywujące:
masturbacyjne zachowanie powoduje wyschnięcie rdzenia kręgowego i ostatecznie może
doprowadzić do śmierci. Lekarstwo na ten problem ma Tissot proste: przestań się masturbować.
Matki dorastających chłopców, których ręce po nocach błądzą w niewłaściwym miejscu,
mają im pomóc. Długą koszulą nocną problemu nie rozwiążemy. Są potrzebne środki
mechaniczne, specjalne urządzenia, swoiste kolczatki na penisa. No i poczęli
inżynierzy-konstruktorzy konstruować fikuśne urządzenia, swoiste pułapki na penisa. Jakiej to
konstrukcji nie wymyślono! Fantazja uzdrowicieli, masturbujących się idiotów, była przebogata i
końca pomysłom nie było widać, poczynając od nałożenia prostego kłującego pierścienia na
penisa, a kończąc na elektronicznym dzwonku alarmowym, rozlegającym się niczym dokuczliwy
budzik w nocnej ciszy i drażniącym nieszczęśnika słabym prądem elektrycznym. Najbardziej
skutecznym narzędziem okazał się aparat wszczepiony do włosów łonowych masturbanta, który
mocno i boleśnie je ciągnął jak tylko penis zaczynał się powiększać, domagając się pieszczoty.
Aparaty te jednak były niedoskonałe. Można było je wyłączyć, jeśli wola masturbanta była
niedostatecznie silna, żeby wytrzymać inkwizycyjne tortury. Bardziej skuteczne okazało się
urządzenie, które, niczym pas dziewicy, można było zamykać na kluczyk. Kluczyka mama
chłopcu nie dawała i syn musiał chodzić mimo wszystko z podniesionym, lecz
nieusatysfakcjonowanym penisem. Słowem, Drogi Czytelniku, społeczeństwo do serca wzięło
ostrzeżenie naukowców i czyniło wszystko, żeby nie dopuścić płeć męską do masturbacji, tym
bardziej, gdy dowiedziało się, że od masturbacji można się jak od narkotyku uzależnić.
A potem pojawiła się teoria Freuda, która przeorała myślenie człowieka na temat
masturbacji. Freud nie dość, że stwierdził, iż masturbują się nawet niemowlęta, to także napisał,
że masturbacja rozładowuje napięcie seksualne i nie może być szkodliwa (uprawiana rozsądnie,
ma się rozumieć).
Uff, z ulgą westchnęli mężczyźni, nie taki diabeł straszny, jak go malują. A
wyskoczywszy z tabakierki diabełek już nie straszył widmem piekła niewinnych masturbantów,
bo takie oto akapity można było przeczytać: „U osób dorosłych masturbacja w przypadku
przymusowej abstynencji seksualnej pozwala utrzymać instrument seksualny w sprawności”.
Zaręczamy, Drogi Czytelniku, że nie Janusz Kawryżka to napisał. W tym czasie premier Anglii,
lady Thatcher zwiedzała jeden z przemysłowych zakładów. Zobaczywszy, na jakiej potężnej
obrabiarce pracuje robotnik, powiedziała: „O, pan ma potężny instrument”. Nie wiadomo czemu
robotnik się zawstydził i pośpiesznie ręką przykrył swoje krocze. Tak więc nie radzimy autorom
podobnych wypowiedzi w stosunku do penisa używać technicznej terminologii, bo może zostać
opacznie zrozumiana.
Masturbację opatrzono naukową terminologią. Definiowano ją jako onanizm lub ipsację.
Obecnie, z groźnej choroby, jaką była do niedawna, przeobraziła się w środek leczniczy.
O leczeniu kobiet masturbacją pisze Mary Roach w książce Bzyk. Jeszcze za Hipokratesa
była znana metoda leczenia histerii kobiet za pomocą masażu genitaliów. Była to bardzo
popularna terapia w tamtych czasach. O tym, że histeria to zaburzenie na tle seksualnym, pisał
naukowo Zygmunt Freud. Młode wdowy, pisze Hipokryt, najbardziej narażone są na tę chorobę.
Ponadto powstaje u nich wścieklizna macicy. Lekarstwem jest spowodowanie orgazmu. Histerię
leczono ohydnymi zapachami, na przykład rozmiażdżonych pluskiew.
Ludzie w miejscach odosobnienia, na przykład w więzieniach często uprawiają
masturbację. Masturbuje się taki facet, wywołując fantazje erotyczne. Te fantazje z reguły
dotyczą pieszczot ciała kobiety.

***

Krafft Ebing: „Przy impotencji męża, gdy żona doświadcza tylko rozdrażnienia bez
zadowolenia fizycznego, może rozwinąć się w niej płciowa żądza, którą ona zaspokaja
masturbacją”.

***

Masturbacja kobieca ma wiele wcieleń, może być sromowa, łechtaczkowa, pochwowa lub
polegać na pocieraniu szyjki macicy palcem. Do tego celu używa się m.in. wibratorów. Męski
penis wpadł w popłoch od czasu, gdy wymyślono znacznie lepszego konkurenta – wibrator –
podaje Janusz Kawryżka.
Termin „onanizm” pochodzi od biblijnego Onana, który wypuścił nasienie na ziemię, by
nie zapłodnić żony brata swego, z którą kazano mu się ożenić po śmierci brata.
Sperma była uważana za życiową energię, jej utrata stawała się powolnym
samobójstwem. Tak nierzadko myślano nawet w dwudziestym wieku. Powoływano się przy tym
na teorię Hipokratesa, który pisał, że nasienie powstaje w rdzeniu mózgowym. Utrata nasienia
jest zatem utratą cząstki mózgowej esencji. Dlatego też naukowcy pokroju Tissota i de Lignaca
radzą umiarkowane zużycie spermy. Nie zapominajmy, że jeszcze w szesnastym wieku
homoseksualista Michał Anioł radził wstrzemięźliwość seksualną i oszczędne gospodarowanie
spermą. W przeciwnym razie może dojść do biologicznej degeneracji jednostki, a to ujemnie
odbija się na potomstwie. Masturbacja w islamie jest zabroniona zarówno dla kobiet, jak i dla
mężczyzn.
Do masturbacji od czasu do czasu uciekają się niemal wszyscy sprawni fizycznie ludzie.
Jeszcze w 1948 roku amerykański uczony Alfred Kinsey opublikował raport, w którym
utrzymuje, że 92% Amerykanów uprawia masturbację. U mężczyzn jest ona skutkiem
biologicznej potrzeby usunięcia z organizmu plemników. U kobiet masturbacja uwalnia
substancje odpowiedzialne za wydzielenie hormonów.
Masturbacja w okresie dojrzewania jest niezbędna dla dorastających podlotków,
szczególnie w wieku 13–14 lat, gdyż gwałtownie rośnie u nich poziom testosteronu, co prowadzi
do powstania napięcia seksualnego. Rozładowują je, pocierając członek. Dorośli skłaniają się ku
masturbacji bez względu na to czy są samotni, czy żyją w związku. W małżeństwie masturbuje
się ten, kto ma większy temperament.
1.11. MASTURBUJĄCY SIĘ KRÓL JAKUB I JEGO KOCHANKOWIE

Jakub I (1566–1625) – król Anglii, Szkocji, Irlandii.


Któryś z historyków (nie pamiętam który, chociaż Redaktor mnie ciągle gani, że nie
zawsze podaję źródło informacji) szczerze się martwił: w Anglii było trzydziestu dwóch królów,
a homoseksualistów tylko czterech. Hańba! Czemu tak mało? A może to i lepiej, bo, jak
wiadomo, Anglia na przestrzeni swych dziejów nie była przychylna homoseksualistom. Swych
najlepszych synów do ciupy wsadzała nie za kradzież czy morderstwo, a właśnie za to, że byli
miłośnikami męskich tyłków i uprawiali seks nie tak jak rekomendowało chrześcijaństwo i
królowa Wiktoria.
Najgorzej jednak wypadali angielscy królowie homoseksualiści. Ich dworacy
bezpardonowo zabijali królewskich faworytów, miłośników nietradycyjnego seksu. Najbardziej
na tym ucierpiał angielski król Jakub I, syn ściętej Marii Stuart i lorda Darnleya, jej drugiego
męża, o którego ojcostwo historycy do dziś się spierają. Kłócą się zajadle: był czy nie Darnley
biologicznym ojcem Jakuba I? Natomiast francuski król Henryk IV nie miał najmniejszej
wątpliwości, czemu dał wyraz w błyskotliwej ripoście: „Trzeba było nazwać Jakuba I
Solomonem, przecież wiemy, że jest on synem Dawida” – mając na myśli Dawida Riccio.
Dawid Riccio o małym karłowatym ciele i dużym intelekcie, garbaty muzyk, pazerny i
błyskotliwy, miał piękny głos, umysł świeży i otwarty, wychowywany był na artystę. Władał
biegle łaciną, znał biegle włoski i francuski, pisał doskonałym stylem. Przybył na dwór szkocki w
świcie markiza Moneta. Nie wiadomo, czym tak zaimponował ten Piemontczyk Marii Stuart,
skoro zwabiła go do siebie i uczyniła swym sekretarzem. Potem awansował do roli jej kochanka.
Seksualnie niewyżyta, mimo dwóch mężów, królowa (jednego bolały ciągle uszka, drugi był
narcyzem) poczuła wreszcie smak seksu, a Riccio stał się pierwszą osobą w państwie. Dniami i
nocami sterczał w sypialni królowej, aż wkurzony mąż, lord Darnley, któremu ciągle seksu
odmawiała pod pretekstem migreny, a której to migreny nie miewała z Dawidem Riccio, bardzo
się rozzłościł i postanowił się zemścić. Gdy pewnego razu siedzieli w sypialni królowej, to
znaczy tête-à-tête Dawid Riccio i Maria Stuart jedząc kolację, Riccio, jak papuga w
różnokolorowych czerwono-niebiesko-żółtych szatach, królowę rozmowami bawił przed tym,
zanim do łóżka poszli. Mimo iż był nieatrakcyjny, a nawet brzydki jak noc (haczykowaty nos,
garbaty, niskiego wzrostu), był miłym inteligentnym, a nawet błyskotliwym rozmówcą i królowa
chętnie z nim biesiadowała. A na pytanie jak ona, taka wspaniała, taka piękna mogła pokochać
takiego potworka, odpowiemy słowami Otella adresowanymi do Desdemony: „Ona mnie za męki
pokochała, a ja ją za współczucie doń”. Zresztą nie doszukujmy się przyczyn, z jakich to
powodów seksualnie niewyżyta niewiasta może pokochać brzydala. Słowem, Drogi Czytelniku,
zakochana parka pełna przedsmaku udanego wieczoru je sobie spokojnie kolację, aż tu nagle
otwierają się drzwi i wdziera się zgraja rozbójników, pardon, wpadają uzbrojeni w miecze
oficerowie na czele z mężem Marii Stuart, lordem Darnleyem i zaczynają rozrabiać, taszcząc
Dawida Riccio ku drzwiom. Maria Stuart jest gotowa zemdleć, bo scena nie na nerwy ciężarnej
kobiety (nosiła Jakuba I) i aż dziw bierze, że nie poroniła. Krótko i węzłowato o tym, co było
dalej. Riccia w sąsiednim pokoju zadźgano na śmierć, rozrywając go na kawałki i rzucając je
przez okno, gdzie głodne psy chciwie te szczątki pożarły. Ostatnia wyleciała za okno głowa
Dawida Riccio. Nic więc dziwnego, że po takiej makabrycznej scenie Jakub I przez całe życie bał
się białej broni (ziarno strachu u niego w łonie matki zakiełkowało). Bladł, jak ktoś obnażał przy
nim broń, a ubrania nosił grubo pikowane watą. A nam się wydaje, Drogi Czytelniku, że w ogóle
z natury był tchórzem, bał się grzmotu burzy i błyskawic. Właził wtedy pod łóżko i zatykał sobie
uszy.
Lecz był bardzo śmiały, gdy tępił heretyków i wojował z wiedźmami. Polowanie na
czarownice przybrało u niego swoistą manię i nawet naukowe dziełko na ten temat spłodził pod
nie byle jakim tytułem Demonologia. W nim szczegółowo opisał, skąd się biorą wiedźmy,
naturalnie, że od nasienia szatana. Dopiero dziś naukowcy są tacy mądrzy i uważają, że kult
szatana w interpretacji Jakuba był groteskową trawestacją obrzędów chrześcijańskich. A wtedy
wierzono, że stare czarownice używają do kropideł kogucich piór i spryskują wiernych uryną
szatana, parodiując wodę świeconą. A po tym spryskaniu chłop, który dotychczas nie miał
problemu z seksem ani z własną żoną, ani z folwarczną dziewką, stawał się impotentem, a
kobiecie znikał pokarm, krowom mleko, dzieci zaczynały chorować i życie stawało się w ogóle
do kitu. Ponadto Jakub I opisuje, jak wiedźmy latają na swoje sabaty na miotłach, a tam całują
fallusa diabła, a nieraz i liżą, na specjalne jego zamówienie. Fallus diabła jest imponujący i
znajduje się w wiecznej erekcji jak u boga Priapa, co według naukowców jest rzeczą niemożliwą,
o czym przekonał się rosyjski car Piotr I, który trzymał na swoim petersburskim dworze
syberyjskiego chłopa o fallusie niebywałych rozmiarów i w wiecznej erekcji. Po kilku miesiącach
chłop zmarł, a Piotr I napisał naukowy traktat o tym, że „chuj nie może znajdować się w wiecznej
erekcji”. Czasami dla własnego dobra musi opadać jak zwiędła róża. Wiedzcie o tym, Panie, i nie
narzekajcie na impotencję mężów, może ich penis po prostu wypoczywa po intensywnym
stosunku z kochanką.
Jakub I kazał tępić czarownice i na ten temat w jego Demonologii jest praktyczna
wskazówka jak wiedźmę odróżnić od niewiedźmy. Pewnego razu kazał wrzucić do wrzącego
kotła dwie kobiety. Gdy już się ugotowały, popatrzył i powiedział dworakom: „Spójrzcie,
panowie, ta, co pływa na wierzchu, jest wiedźmą, a ta, co pod spodem leży, wiedźmą nie jest”.
Przykład postępowania króla był zaraźliwy. Wielu gorliwych biskupów zaczęło tępić wiedźmy, a
Nicolaus Remiius dochodził szczegółów cielesnego obcowania wiedźmy z szatanem. Wypytując,
z płonącymi od pożądania oczami, na torturach czarownice, jak odbywały się ich stosunki z
diabłem: czy całowały szatana w tyłek, czy lizały mu członka, czy czarną ma spermę? Nawet
wypytywał o kształt i rozmiar członka, czy jest silnie pałkowaty, czy jak konus? Kobiety,
obwinione o czary, zazwyczaj były pod wpływem narkotycznych środków ziołowych,
wywołujących halucynacje. Wyobraźnię miały przeogromną, a trawione bólem tortur zmyślały
malownicze, erotyczne sceny. Biskup był zadowolony, nieraz musiał podczas takiego
przesłuchania zmieniać spodnią bieliznę, bo tryskało z niego nasienie, niestety, nie czarne.
Jakub I pięknisiem nie był, a wręcz przeciwnie, jak na syna szpetnego ojca Dawida Riccio
przystało, był bardzo brzydki, miał świńskie oczka, mięsisty nos, cienkie nóżki i był pozbawiony
dobrych manier, że aż wstyd o tym pisać i niech nas wyręczy w tych opisach bezpruderyjny
Janusz Kawryżka: „Co za niesympatyczny król nam z mroków historii wyłazi: nieelegancki,
siedzi na tronie, z nosa coś tam kapie, a ręka miętosi rozporek, jakby król znajdował się w stanie
chronicznej masturbacji”. Zagraniczni posłowie zniesmaczeni wzrok odwracali. Nieładnie, królu!
Nieestetycznie! A on ma w nosie estetykę i wygląd zewnętrzny; za grosz o to nie dbał, mimo iż
był namiętny i lubił całować w usta młodych, przystojnych pazików takim samym namiętnym
pocałunkiem, jakim Leonid Breżniew całował Honeckera: „z języczkiem”! Dworacy, zwłaszcza
urodziwi paziowie z obrzydzeniem przyjmowali namiętne pocałunki króla, pośpiesznie ocierając
się chusteczkami, jak to czyniła Maria Luiza (Ludwika), druga żona Napoleona Bonapartego, gdy
ją całował w usteczka. „Brzydzisz się, Luizo?” – pytał wielki mały człowiek wielce obrażony.
Jakub I nie obrażał się, on wiedział, że brzydzą się, lecz powstrzymać swej chuci nie mógł, bo,
jak wiadomo według Wirgiliusza, instynkt seksualny oprócz głodu jest najsilniejszy w świecie i
opanować go nie sposób. I gdy pewnego razu rozpędził się król, spiesząc z pocałunkiem do
jednego przystojnego pazia, to ten odwrócił się i splunął z obrzydzenia; król mądrze udał, że
niczego nie zauważył. I nic temu paziowi nie zrobił, ani do więzienia go nie wrzucił, ani głowy
mu nie ściął za obrazę majestatu. Dobry był król, a faworyci bezbożnie żerowali na królewskiej
dobroci, co doprowadzało go do płaczu i wtedy takie oto sentencje wygłaszał: „Możecie
szczypać mi serce, lecz nie wodzić mnie za nos”. A oni bezczelni i serce królewskie szczypali
ciągłymi zdradami, i za nos wodzili ciągłymi żądaniami synekury. Nie rozumiem, Drogi
Czytelniku, tych biografów, którzy negatywnie oceniają Jakuba I.
A nasz Kondrat Birkin, bryzgając śliną z żółcią zmieszaną, co nota bene, jest
niedopuszczalne dla historyka, bo osobiste emocje wyraża, tak scharakteryzował Jakuba I: „Król
jest po prostu odrażającym starcem, chodzi zawsze brudny jak pijany woźnica, nigdy się nie
myje, nawet rąk nie myje”(Kondrat Birkin, Namiestnicy i faworyci). No, nie tak ostro, mistrzu
Birkin! Nie nauczyła mama Jakuba I przed obiadem ręce myć – to prawda, polityką i kochankami
była zajęta, trudno. Czasami jednak król mył się, zwłaszcza gdy szedł do łożnicy z kochankami i
nawet litrami perfum się opryskiwał. Lecz istotnie, byli brudasińscy królowie, to prawda. Nigdy
nie mył się rzymski cesarz Oktawian August, tylko siedział nad parą naoliwiony, a potem
specjalnym skrobakiem zeskrobywał z ciała pot i brud. Nie lubił myć się Henryk IV, śmierdział
jak goniony źrebak i ten zapach męskiego potu i czosnku nazywał „męskim zapachem”. Jego
dwie żony, królowa Margot i Maria Medici szły z nim do łóżka nosy sobie chusteczkami
zatykając. Wobec kochanek Henryk IV robił ustępstwa, nalewał do drewnianego koryta wodę,
moczył nogi do kolan i usatysfakcjonowany swą czystością szedł do kochanki. Nie wyróżniała
się czystością i sama Maria Medici, leżąc na brudnych zatłuszczonych pierzynach, lecz palmę
pierwszeństwa oddajemy brudasińskiej rosyjskiej carycy Annie Joanownie. Ona twarzy w ogóle
nie myła, tylko nacierała krowim tłuszczem, ciało spryskiwała perfumami zamiast wody, a
intymne miejsce po każdym stosunku z kochankiem Ernestem Bironem podcierała ręcznikiem z
carskim wyhaftowanym monogramem. Na dworze carskim wielki afront się zdarzył, gdy z
powodu przesadnej czystości niemieckiemu posłowi omal głowy nie ścięto. Caryca Anna
Joanowna będąc w dobrym humorze, co jej rzadko się zdarzało, dała niemieckiemu posłowi
kubek wina, z którego przed chwilą piła, żeby on na znak szczególnej z jej strony łaski to wino
dopił. A ten Niemiec, czystości niemieckiej nauczony, wytarł brzeg kubka chusteczką. Caryca
zbladła z gniewu, potem jak nie warknie basem: „Co, kanalio niemiecka! Brzydzisz się z ust
carycy wino dopijać? Ściąć mu głowę”. A kat z obusiecznym toporem już stoi i tylko czeka na
znak, za chwilę głowa czyścioszka poleci ku nogom carycy. Ledwie uprosił Biron, żeby darowała
Niemcowi winę, tłumacząc, że w jego kraju tak przyjęte wycierać chusteczką brzeg kubka i że
Niemiec wcale nie chciał obrazić carycy. Nowy angielski król, czyli Jakub I rządził nie tak
krwawo i nie tak twardą ręką jak Elżbieta I, jeśli poddani mówili: „Dawniej nami rządziła król
Elżbieta, a teraz rządzi królowa Jakub”. Lekka przesada, Drogi Czytelniku, Jakuba ukazywać
jako kobietę, bo mija się to trochę z prawdą. On w homoseksualnych związkach zawsze był tym
„męskim” i podpisywał się w miłosnych listach do kochanków: „twój mężulek”, „twój tatuśka”,
„twój ojciec”, lecz nigdy – „twoja żonka”. „Żonkami” byli wyłącznie jego kochankowie.
Imponuje nam ten król, Drogi Czytelniku, nie tylko tym, że miał, jak mawiają Anglicy:
heart of wax – serce z wosku, lecz i ogromnym poczuciem obowiązku. On sobie nie pozwalał na
hołdowanie namiętnościom homoseksualnym, zanim nie spłodził z brzydką żoną Anną Duńską
dostatecznej liczby dzieci. Aż ośmioro ich spłodził, równą liczbę córek i synów (dwóch zmarło),
zanim na zawsze wyszedł z małżeńskiego łoża.
Ślub Jakuba I z Anną Duńską odbył się 23 listopada 1589 roku. Pochodziła ona z
królewskiej rodziny, jej ojcem był król Danii Fryderyk III. Była, jak już zostało wspomniane
wyżej, strasznie brzydka: miała wytrzeszczone oczy, haczykowaty nos i zgniłe, czarne zęby. Jak
z taką czarnozębną brzydulą do łóżka się kłaść i dzieci płodzić? Nie wiemy, Drogi Czytelniku,
nikt jeszcze nie badał tego arcyciekawego tematu z psychologicznego punktu widzenia, godnego
porządnej monografii. Może i pluli się mężowie, może na wymioty ich brało, może dolę swoją
królewską przeklinali, a może jak bohaterce Maksyma Gorkiego kazano przed stosunkiem
„mordę chustką przykrywać”? Pamiętasz, Drogi Czytelniku, wzruszającą opowieść tego
proletariackiego pisarza Strasti Mordasti, gdy szpetna beznosa prostytutka zaproponowała
Gorkiemu stosunek płciowy, obiecując, „że mordę chustką przykryje”? W takim razie Annie
Duńskiej przychodziło bardzo często ją przykrywać.
Jakub I wykonawszy dla ojczyzny obowiązek spłodzenia dzieci, spokojnie wyszedł z
małżeńskiego łoża i już nigdy do niego nie powrócił, zajmując się teraz wyłącznie swymi
kochankami. Miał ich wielu. Jednych kochał namiętnie, innych nie bardzo. Były to jednonocne
motylki, które z rankiem na zawsze odfruwały z królewskiej sypialni, a ci, którzy zostawali, byli
namiętnie kochani, pieszczeni, obsypywani łaskami i różnymi dobrodziejstwami. Na naszą
szczególną uwagę zasługują dwaj jego kochankowie: Stinni, czyli Buckingham, i Robert Carr.
Dla swych kochanków Jakub I był „tatuśkiem” i jeszcze „pieskiem”, jak pieszczotliwie siebie
nazywał w listach do nich.
Seks z mężczyznami Jakub I zaczął wcześnie, gdy miał trzynaście lat, a pierwszym jego
kochankiem był kuzyn Stuart, z którym uczył się w Paryżu. Stuart był o cztery lata starszy od
Jakuba i bardzo przystojny: wysoki, zgrabny jak krymski cyprys, piękny jak bóstwo: Apollo czy
Adonis, dlatego Jakub zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia. Sam był strasznie brzydki:
mały, pokraczny, o żółtawej cerze. Koledzy naśmiewali się z nich bezlitośnie, widząc tak
niedopasowaną, nieharmoniczną, a nawet groteskową parę. Zrodziło to w Jakubie poczucie
niższości i ten kompleks prześladował go przez całe życie.
Esme Stuart przybył do Edynburga w 1579 roku, reprezentował polor, ogładę, urok
osobisty, elegancję – dosłownie olśnił Jakuba.
Syn Marii Stuart po zabójstwie matki przywdział strój żałobny, lecz nie na długo: bodaj
już po miesiącu paradował w stroju łowieckim (lubił polowania) lub dosiadał wierzchowca, bo
lubił konną jazdę. Wierzchowców najwyższej klasy dostarczała mu Elżbieta I. To właściwie ona,
być może mając wyrzuty sumienia z powodu skazania na śmierć matki Jakuba, a być może
planując uczynienie go w przyszłości królem Anglii i Irlandii, podlizywała się chłopcu,
obsypywała go podarunkami i pieniędzmi do tego stopnia, że nie czuł najmniejszej nienawiści do
zabójczyni swej matki, a nawet był jej wdzięczny, bo przecież uczyniła go spadkobiercą.
Sympatia do ciotki nie przeszkadzała Jakubowi I ciągle myśleć o jej śmierci. Dwie zaufane osoby
winne były natychmiast go o tym zawiadomić. Pod oknem sypialni Elżbiety czuwał
zakamuflowany ogrodnik-posłaniec Jakuba I. Jego zadaniem było pochwycić wieniec z
pierścionkiem, który wyrzuci z okna zaufana dama, a to będzie oznaczać, że Elżbieta I
wykitowała. Wówczas posłaniec co sił w nogach miał szybko udać się do Szkocji i zawiadomić o
tym Jakuba. Jakubowi czekać przyszło aż piętnaście lat. Ponad siedemdziesięcioletnia
zdziwaczała, wyschnięta staruszka nie chciała umrzeć i usiłowała przechytrzyć śmierć, nie kładąc
się do łóżka. Wydaje się, że w ogóle nie spała, a jeśli spała, to stojąc. Drzewa umierają stojąc,
królowe, zwłaszcza wielkie, również. Jej groźne widmo snuło się po królewskich komnatach,
strasząc służbę.
Pierwsze, co zrobił Jakub I, gdy został angielskim królem, to obsypał dobrodziejstwami
kochanka Esme Stuarta. Nadał mu tytuł księcia Lennoks, podarował ogromne połacie ziemi i
uczynił lordem. Kochanek nie pozostał dłużny. Gdy umierał w Paryżu, na łożu śmierci prosił
przesłać Jakubowi swe serce, bo: „Był to jedyny człowiek, którego kochałem”. Taka to, Drogi
Czytelniku, bywa wielka i romantyczna miłość homoseksualistów. Drugie, co zrobił Jakub, to
sprowadził ciało matki ze skromnego cmentarza w Peterborough, gdzie spoczywało samotnie i
bezimiennie, do krypty królów angielskich.
I oto teraz Jakub I urzęduje w rozkosznym pałacu Whitehall, w tym samym, o którym
całe życie marzyła jego matka. Prowadzi rozkoszne życie, często wyjeżdża na polowania, z
przyjemnością bywa w teatrze, nawet Szekspira swoją opieką otocza, bo chociaż był leniwy, to
bardzo inteligentny i zdolny, o naukowych zainteresowaniach. Coś nawet pisywał na tematy
filozoficzne. Chyba miał rację rosyjski historyk, Kondrat Birkin, który o nim powiedział: „Jest to
najbardziej inteligentny i wykształcony dureń świata”. Dlaczego dureń? No bo miał swoje
dziwactwa, na obłęd i głupotę zakrawające.
Jak już wspomnieliśmy znaczących faworytów, którzy w znacznym stopniu wpłynęli na
rządy królestwa, było dwóch: Robert Carr i książę Buckingham. Czy to nie ten sam Buckingham,
o którym tyle rozpisuje się Aleksander (ojciec) Dumas w Trzech muszkieterach? – zapyta
zaintrygowany Czytelnik. Ten sam, ten sam, tylko tak odarty z romantycznej powłoki
nieziemskiej miłości do królowej francuskiej Anny Austriaczki, tak cyniczny, tak próżny, tak
nikczemny, że jakby i nie ten sam, co u Dumasa. Francuski klasyk miał prawo obdarować swoją
wizją miłości Buckinghama i Annę Austriaczkę, żonę Ludwika XIII, wyciskając niejedną łzę u
Czytelnika. Historyk takiego prawa nie ma. I czy chcemy, czy nie, Drogi Czytelniku, musimy
pokazać prawdziwego Buckinghama, dalekiego od szlachetnego rycerza czasów don Kichota.
Zanim to uczynimy, prosimy zapoznać się najpierw z innym kochankiem Jakuba I, Robertem
Carrem.
Robert Carr – młody koniuszy królewski o niespotykanej, nieco dziewczęcej urodzie, z
delikatnym rumieńcem na policzkach, o długich, czarnych rzęsach i ciemnych oczach. Kto go
uczynił królewskim koniuszym? Kto Apolla, dziewiętnastoletniego Adonisa wrzucił do
śmierdzącej stajni? Niespotykana uroda predysponowała go do służenia bogom, w najgorszym
wypadku królom. Pierwsza zobaczyła uroczego młodzieńca królewska rajfurka, bezczelnie
nazywająca siebie lady Sufflock. Nie wiadomo, z jakiego powodu przypadkowo zajrzała do
królewskiej stajni i zobaczyła młodzieńca o niespotykanej urodzie.
Ach, jakiego pięknisia ona tam ujrzała w roli młodszego stajennego: rumieniec delikatny
jak u dziewicy na policzkach, oczy niebieskie jak niebo w jasny dzień, uśmiech cherubina. Och,
szkoda, że Tycjana pod ręką nie było, bo tylko portrety takiego bóstwa malować. Sufflock
naturalnie nie mogła przepuścić takiego „towaru”. Wstawiła się za nim i chłopca posłano do
Paryża, aby się uczył i nabywał dworskich manier, zanim królowi będzie można go pokazać.
„Wszyscy uczyli się po trochu byle czego i byle jak” – jak powiadał Aleksander Puszkin. I
nabrawszy szlifu dworskich manier, i nauczywszy się dobrze tańczyć, Robert Carr wraca do
Londynu pod nadzór i opiekę rajfurki królewskiej lady Sufflock. Czy już można przedstawić
królowi pięknego młodzieńca? O nie, takiej jednoznacznej supozycji lady Sufflock nie przyjęła.
Wszystko ma się odbyć niby przypadkowo, niby samoistnie, naturalnie.
Lady Sufflok była oczytaną rajfurką, znającą się na historii starożytnej; ona postanowiła
zastosować metodę uwodzenia wykorzystaną przez Hieroklesa, kochanka rzymskiego cesarza
Heliogabala. Zostały urządzone zawody w rzucie oszczepem, podczas których Hierokles, piękny
jak bóg Apollo, specjalnie spadł z konia, żeby rozpłaszczyć się w omdleniu przed cesarzem z
rozpuszczonymi lokami. Cesarz, gdy zobaczył takie cudowne zjawisko w postaci pięknego
mężczyzny o imponującym fallusie, natychmiast zapłonął doń miłością. Udającego rannego
Hieroklesa zaniesiono do cesarskiego pałacu i został on nie tylko mężem homoseksualisty
Heliogabala, lecz i pierwszą osobą w państwie. Identycznie, idąc za radą rajfurki lady Sufflok,
postąpił Robert Carr, z tym, że zaimprowizowany wypadek zdarzył się nie na igrzyskach, a na
łowach. Robert Carr postarał się zgrabnie spaść z konia dokładnie przed wierzchowcem Jego
Królewskiej Mości. Rozpłaszczył się na ziemi niby ze złamaną nogą, w pozie zemdlałego
Adonisa przed Afrodytą, loki swe piękne na pokaz wystawiając i nie tylko. Coś jeszcze
ciekawego dla siebie upatrzył król w powabnej pozie zemdlałego sługi, którego kazał
natychmiast przenieść do pałacu i tam własnoręcznie opatrzył mu ranę. Odtąd Robert Carr zaczął
piąć się w górę jak barometr w złą pogodę. Jeszcze do niedawna nie zauważany przez króla, kilka
lat wcześniej biegał za jego karetą truchcikiem, a teraz patrzcie, Państwo, już jest księciem
Roczesterem i ma ogromne posiadłości, jest bogaczem i w ogóle nosa przed dworakami zadziera
i przez zęby mówi. On jest pierwszym faworytem króla, on jest gorącym jego kochankiem. Tak
dogadzał królowi w łóżku, że ten mu bilecik posłał następującej treści: „Moje słodkie dziecko,
twój stary mężulek ubóstwia ciebie”. Słowem, poczynając od 1607 roku kariera Roberta Carra
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki gwałtownie poszybowała w górę. Jak to Gribojedow
powiedział: „Upadł nisko, podniósł się wysoko”. Były koniuszy jest pierwszą osobą w
angielskim państwie. Sprawdziły się późniejsze słowa Włodzimierza Lenina, że i „kucharki mogą
rządzić państwem”. Szkoda, że nie żył w tamtej epoce.
Złoty deszcz różnych dobrodziejstw spadł na piękną głowę Roberta Carra. Został
członkiem Tajnej Rady, otrzymał tytuł hrabiego Somerset, potem został lordem Szambelanem. W
1613 roku Jakub I nadał mu tytuł szlachecki. Jak prawie niepiśmienny Robert Carr mógł
sprawować tyle poważnych państwowych funkcji? – zadajmy to pytanie. A wszystko było bardzo
proste: metoda znana do dziś i często stosowana przez współcześnych władców – Robert Carr
miał dobrych doradców. Jednym z nich był prohiszpański Northampton. Gdy doradca jest mądry,
pryncypał może być głupi jak but – znany to aksjomat.
Jakub I szczerze zakochany w swym pupilku, demonstruje swe homoseksualne uczucie z
rozbrajającą afektacją, ani dzieci, ani żony, ani dworaków się nie wstydząc. Kwitnie epistolarna
liryka w postaci miłosnych listów Jakuba I do Roberta Carra. Wpływ Roberta Carra na politykę
państwa szczególnie był widoczny w 1610 roku. Wymusił on nawet na królu (pod wpływem
swych doradców) rozwiązanie parlamentu. Ten związek króla z Robertem Carrem trwał osiem
lat. A w 1615 roku zdarzyło się nieszczęście: król musiał podpisać wyrok śmierci na swego
pupilka, swego homoseksualnego partnera. To było straszne, Drogi Czytelniku, królewskie serce
rozdarło się między dwa uczucia: gorącą miłość i królewski obowiązek. Osobiście posłać swego
kochanka na szafot? Ilu królów musiało tak uczynić w różnych krajach? Ziemię zalał rzęsisty
deszcz łez: królowie opłakują swych kochanków. Zawyjmy i my niczym perskie płaczki,
rozdzierając sobie pierś i wyrywając włosy, no bo taka była reakcja Jakuba I, gdy musiał
podpisać taki oto oficjalny dokument: „Ja, Jakub I Stuart ogłaszam wszem i wobec wszystkim
dostojnikom domu królewskiego, że Robert Carr popada w niełaskę”. Schwytano Roberta Carra,
hrabiego Somerseta i wrzucono do londyńskiej Tower. Co się dzieje na Bożym świecie? Padają
ciężkie zarzuty: zabójstwo sir Thomasa Overburyego, otrucie syna Jakuba I, Henryka, próba
otrucia córki Elżbiety, zabójstwo lorda Essexa. Za takie czyny można nie jedną, a dwie głowy
odrąbać.
A wszystko zaczęło się wówczas, gdy Robert Carr zapragnął ożenić się z nieodpowiednią
kobietą. Żadne polskie źródła, Drogi Czytelniku, nie podają tych faktów, być może wychodząc z
założenia, że nie przystoi oczerniać królewskich faworytów i mieszać się w ich życie prywatne i
że Czytelnika bardziej interesuje polityczna strona sprawowania władzy niż intymne życie
królów. W każdym razie tylko Rosjanin, Kondrat Birkin, zdobył się na to, żeby szczegółowo
opisać dzieje kochanków Jakuba I. I tak Robert Carr chce się żenić, na co król przystaje, on
przecież nie satrapa, on pozwala swoim kochankom – biseksualistom zakładać rodziny.
Wybranką Roberta Carra jest lady Frances Howard, niestety, zamężna dama, co nie jest żadną
przeszkodą, męża przecież można otruć. Birkin twierdzi, że to nie Robert Carr pierwszy
przejawił inicjatywę, a owa przedsiębiorcza dama. Ona nawet do czarnoksiężnika zwróciła się o
czary, gdy zakochała się śmiertelnie w Robercie. Mag sporządził napój miłosny, którym kazał
usilnie poić męża, ale nie podziałało. Mąż żyje nadal. Carr bez pamięci w pani Howard jest
zakochany, śpi z nią i po każdym orgazmie spiskuje, planując zabicie męża pani Howard, lorda
Essexa.
W szlachetnym zamiarze pomogła wiedźma Maria Wood, której pani Howard przyniosła
ogromny brylantowy pierścień i tysiąc liwrów w asygnatach. Wiedźma pieniądze pod światło
obejrzała, czy przypadkiem nie fałszywe, pierścień na ząb spróbowała, czy brylant prawdziwy, i
za taką ogromną cenę niby truciznę dała pani Howard – proszek prawie niewinny, którym nawet
szczury trudno było truć, no chyba tylko muchy. Kazała do kawy mężowi nasypać. Wiedźma
nasłuchawszy się o okrutnych torturach, jakim poddawane są czarownice, które praktykują, i jak
je potem na stosach spalają, dała pani Howard ten niewinny proszek.
Stara się pani Howard, kawy porannej mężowi nie żałując, a po nim spływa jak po gęsi
woda. Żyje nadal i nawet tyć zaczyna. Wściekła pani Howard wraz ze swoim kochankiem
Robertem Carrem postanowili bez ceregieli i kamuflażu uśmiercić lorda Essexa w taki sam
sposób, jak Neron swoją ciotkę Lepidię otruł: za pomocą lewatywy. Chcą zrobić mu lewatywę z
sublimatu, czyli z chlorku rtęciowego.
Wykitował wreszcie. Według innej wersji lady Howard męża nie truła, tylko wzięła z nim
rozwód. Do prawdy teraz nie dojdziesz, Drogi Czytelniku, jeśli biografowie mają rozbieżne
poglądy.
W każdym razie Robert Carr ożenił się, król mu dał bogaty posag i zamek Sherborne
podarował. Żyli małżonkowie szczęśliwie, lecz czy długo? Nie, krótkie było ich szczęście.
Wsadzili ich oboje za kraty w Tower, obwiniwszy o otrucie lorda Essexa, a także o otrucie syna
Jakuba I, Henryka oraz o próbę otrucia córki jego, Elżbiety. Królowi niosą do podpisu wyrok –
karę śmierci. Lecz jak on może posyłać swego ekskochanka na szafot? On nie jest jak Elżbieta I,
która lekką rączką na szafot wysłała jego matkę. I Jakub I, oblewając się łzami, podpisuje wyrok
inny: wieczne uwięzienie małżeńskiej pary. Potem ucałował gorąco na pożegnanie Roberta
Carra, gdy ten w łańcuchach do celi się wlókł i szepcze mu na uszko, żeby się nie martwił: król
go oswobodzi. Istotnie, gdy sprawa ucichła, król skorzystał z prawa łaski i uwolnił Roberta Carra
i jego małżonkę, wysyłając ich na prowincję. Lady Frances Howard zmarła w 1632 roku, mając
czterdzieści dwa lata, Robert Carr zmarł w wieku piędziesięciu lat. Podobno go zabito. Nie udało
się nam dotrzeć do źródeł opisujących rozpacz Jakuba I, kiedy dowiedział się o tragicznej śmierci
swego ekskochanka. Można jednak domyślać się, jak bardzo rozpaczał, dowiedziawszy się o
tragicznej śmierci Roberta Carra. Chyba syna tak nie opłakiwał, jak jego, może jak Aleksander
Macedoński pomnik mu z jednolitej skały chciał wykuć lub jak Trajan miasto chciał jego
imieniem nazwać, lecz parlament nie pozwolił na to, stosując zasadę: „Psu psia śmierć”.
Dużo jeszcze Jakub będzie miał kochanków, różnych Herbertów, Gijomów, Gejów (czy
nie stąd pochodzi słowo „gej”?), Johnów Ruthvenów, lecz nikogo tak nie kochał, jak swego
ostatniego kochanka, George’a Villiersa Buckinghama, Stinniego, jak go pieszczotliwie nazywał.
To do niego Jakub I skierował swoje prowokacyjne: „Chrystus miał swego Pana, a ja mam
mojego George’a”. Był to najpiękniejszy mężczyzna w całej Anglii.
Nikt nie mógł oprzeć się urokowi tego dandysa, powtórzmy jeszcze raz. Nawet francuska
królowa Anna Austriaczka uległa mu. O Annie Austriaczce i o jej związku z Buckinghamem
będzie potem, a na razie zatrzymamy się na miłości doń króla Jakuba I. Powiadasz, Drogi
Czytelniku, że listy Jana Sobieskiego do Marysieńki, „głupiej gąski” według naszej opinii, to
szczyt epistolarnej miłosnej liryki: „Całowałbym i całował w nieskończoność twoją muszeńkę” –
i temu podobne bzdury. Nic podobnego! Palmę pierwszeństwa w tym stylu oddajemy królowi
Jakubowi, jego miłosnym listom do Buckinghama. Poczytajmy: „Pluję na moje małżeństwo, na
wszystko, na wszystko, byleby znów trzymać ciebie w swoich objęciach! O Boże, daj mi to
szczęście, daj, daj”. No i po co Jakub I przyplątał tu Boga? Przecież już markiz de Sade
powiedział: „Nigdy potężne Niebo nie mieszało się do dupy”. W innym liście: „Dniem i nocą,
nocą i dniem myślę tylko o tobie, moja najukochańsza żonko, mój słodki książę. Całowałbym i
całował twoje różane usteczka i tuliłbym i tulił do swego gorącego serca. Życia nie wyobrażam
sobie bez ciebie i płaczę, gdy bywasz zimny w stosunku do mnie, błagając Boga o twą miłość,
zawsze byłeś uciechą swego drogiego tatusia i męża”. Wszyscy biografowie, Drogi Czytelniku,
piszący o Jakubie I, przytaczają taką jego wypowiedź z 1624 roku: „Chciałbym jeszcze pożyć na
tym świecie i wyłącznie ze względu na ciebie”, adresowaną do Buckinghama.
Piękny, wyrachowany, cyniczny, rozpustny o zimnych, stalowych oczach Buckingham
wkrótce staje się pierwszą osobą w państwie! Zadziwiające, z jaką lekkością oddaje Jakub I berło
rządów w ręce swoich faworytów. Najpierw był nim Robert Carr o nieograniczonej władzy, teraz
książę Buckingham. Zresztą on nie tylko książę. Dobrodziejstwa materialne, posady, stanowiska
jak z rogu obfitości sypią się na głowę królewskiego faworyta. On ma Order Podwiązki, tytuł
lorda, barona, admirała, markiza. Budził się rankiem, przeciągał, lecz z łóżka nie wstawał:
czekał, jaką jeszcze intratną posadę przyniesie mu sekretarz króla, przecież noc była udana,
przecież całkowicie zadowolił wyuzdane zachcianki króla. Polityczna prostytutka, książę
Buckingham, jedzie do Francji, szukać narzeczonej dla syna Jakuba I, Karola I. Tu zaczyna się
jego romans z Anną Austriaczką, niewyżytą seksualnie żoną Ludwika XIII. Niestety,
prawdopodobnie do seksu między nimi nie doszło. Raz, gdy była okazja podczas spaceru po
ogrodzie, wieczorem, w blasku księżyca, w intymnej atmosferze, gdyż damy pałacowe
przezornie pozostały daleko w tyle, a zakochany i żądny zbliżenia Buckingham zataszczył
królową w krzaki, ona zaczęła krzyczeć, głupia, zamiast radością płonąć. Damy przybiegły i z
objęć Buckinghama królową wyzwoliły. Potem jedna z nich na przesłuchaniu w obecności
Ludwika XIII będzie mówiła: „Ja ręczę za królową od pasa w dół”. Uspokój się, Ludwiku XIII,
od pasa w górę, czyli od pocałunków, jeszcze żadna królowa w ciążę nie zaszła. Druga okazja
nadarzyła się, gdy Anna Austriaczka w łóżku, w nocnej bieliźnie przyjmowała Buckinghama.
Przed tym zapytała swoją teściową Marię Medici, czy może w nocnej koszuli przyjąć
Buckinghama. Królowa odpowiedziała: „Naturalnie, ja przecież przyjmuję”. Taka była moda
wtedy, Drogi Czytelniku, żeby zupełnie fizycznie zdrowe królowe przyjmowały kawalerów w
łóżku. Francuscy artyści malarze dużo obrazków na ten temat namalowali. Tę wizytę
Buckinghama również uwiecznili. Oglądaliśmy ten obrazek. Mina Buckinghama, klęczącego
przed leżącą w łóżku królową Anną Austriaczką, nieszczególna, muszę przyznać. „Bliski jest
łokieć, a nie ugryziesz” – mówi rosyjskie przysłowie. Stojąca tuż obok dama pałacowa mogłaby
zaświadczyć: „Ręczę za królową od pasa w dół”. Buckinghamowi udało się tylko pocałować
rączkę królowej, bo „na więcej nie licz, kochany” (z radzieckiej piosenki). I z takiej bzdury
Dumas wymyślił ogromną, wspaniałą intrygę romantycznej miłości Anny Austriaczki i
Buckinghama? Nieosiągalne wyżyny fantazji francuskich romantyków, doprawdy, Drogi
Czytelniku! Buckingham zrobił ogromne wrażenie na francuskim dworze, gdy zjawił się na balu
w ubraniu purpurowym, aksamitnym, suto obsypanym brylantowymi guzikami… źle
przyszytymi.
O, nie obwiniajcie o niechlujstwo krawca, było to zrobione specjalnie dla oszołomienia i
zachwytu francuskich pań. Guziki podczas tańca obrywały się i spadały na podłogę. Damy rojem
zaczynały je podnosić i przynosić Buckinghamowi (uczciwe były), a on nie odbiera, okazuje się,
że to prezent dla pań. Co za hojny rycerz! Iluż takich na świecie się znajduje, może jeden, dwóch
i to wszystko. A u magnata Szczęsnego Potockiego – nici złote w portierach, dla kradzieży
paniom, Władysławowi Wazie, gdy polscy magnaci swatali z nim Marię Gonzagę, źle przybito
koniom złote podkowy, żeby w Paryżu na głównej ulicy pospadały z kopyt, aby wywołać
zachwyt ludu. Kapelusz Buckinghama był od obfitości drogocennych kamieni tak ciężki, że nie
mógł nosić go na głowie – specjalny człowiek taszczył go za nim. Ponadto nikt nie ma takiej
drogiej szpady (efez cały obsypany drogocennymi kamieniami). Szkoda, że pojedynkować się nie
ma z kim, bo to wielki zaszczyt przecież. Listy od Anny Austriaczki trzymał w jedwabnym
futerale i co chwilę je całował.
Przestał całować, gdy się ożenił. Buckingham został zabity w 1628 roku przez dworaka
Feltona, który szczycił się potem tym niby bohaterskim czynem. Żadnego epitafium na jego
grobie nie napisano. Nielubiany był nawet za Karola I, syna Jakuba, którego nasz książę postarał
się tak samo zniewolić, jak jego ojca. Gdy Karol opłakiwał śmierć Buckinghama, w tym czasie
jego żona Henrietta Francuska, córka Henryka IV mocno się radowała. Nienawidziła
Buckinghama, lecz chyba nie ona wymyśliła makabryczną historię, którą powtarza pisarz Guy
Breton: „Podczas wiwisekcji zwłok Buckinghama wbiegł pies i ugryzł kawałek serca księżego”.
Br, br, makabra, czarny humor! Napoleon Bonaparte w grobie z odciętym penisem leży,
Buckingham z odgryzionym sercem.
Starzeje się nam Jakub I, och starzeje się!
Ma pięćdziesiąt osiem lat. Wygląda na zgrzybiałego staruszka. Nigdy nie był urodziwy,
na starość zrobił się zupełnie szkaradny. Źle starzał się schorowany król. Cały w boleściach: miał
podagrę, artretyzm, zapalenie nerek, dokuczały mu kolki brzuszne Tradycyjne lekarstwa nie
pomagały, zaczęto go leczyć środkami nietradycyjnymi: kąpiel w ciepłych jelitach jelenia. Nie
bardzo działało, chociaż takiemu oto trutemu Cezarowi Borgia, synowi papieża Aleksandra VI,
pomogła kąpiel w ciepłej krwi byka. Najbardziej dokuczała Jakubowi odwieczna choroba
królów, na którą zmarł car Piotr I – kamienie w pęcherzu moczowym. Bóle są nieznośne – nie
można oddać moczu. W średniowieczu uznawano za najgorszą torturę, gdy zaszywano przewód
moczowy, pojono torturowanego winem, by potem nie mógł oddać moczu. Napoleon Bonaparte
również na tę chorobę cierpiał.
Jakub I zmarł w 1625 roku w wieku 59 lat. Żadnego chwalebnego epitafium nie napisano
na jego grobie, tylko nasz niestrudzony Kondrat Birkin daje upust swym emocjom w skądinąd
znakomitej książce Wriemienszczyki i fawority, nie przybierając w słowach: „Ten wypierdek był
największym błaznem świata!”. No cóż, nie tak źle, Panie Birkin, ponoć błazny to najmądrzejsi
ludzie na świecie!
1.12. REPRESJE W STOSUNKU DO HOMOSEKSUALISTÓW

Niemcy topili homoseksualistów w błocie,

Goci ich kastrowali, Fryzowie zakopywali żywcem.

(Markiz de Sade, Julietta)

Współżycie z osobami tej samej płci aż do końca XVII wieku było traktowane jako
ciężkie przestępstwo. Nawet na początku XX wieku wobec homoseksualistów stosowano
represje.
EGIPT

Homoseksualizm w starożytnym Egipcie nie był traktowany jednoznacznie. W Księdze


Zmarłych czytamy: „Nie spółkuj z mężczyzną, nie uprawiaj samogwałtu w miejscach świętych”.
Natomiast w tekstach zamieszczonych w grobowcach można przeczytać, że był na ogół
tolerowany. Jest w nich napisane, że spółkowanie z mężczyzną jest haniebne tylko wtedy, gdy
pełni rolę bierną w trakcie stosunku, natomiast dla partnera będącego stroną czynną, nawet jeśli
to będzie gwałt, stanowi legitymację jego męskości. Niedopuszczalne było tylko wprowadzanie
nasienia do odbytu i stąd taka gwałtowna reakcja Izydy na wieść, że jej syn Gorus może mieć w
odbycie nasienie Seta, natomiast sam coitus był czynnością raczej moralnie obojętną. Zresztą
trzeba zaznaczyć, że egipska Księga Zmarłych dość liberalnie odnosi się do homoseksualizmu, o
ile nie dojdzie do odbytniczego wprowadzenia nasienia.
RZYM. EPOKA CHRZEŚCIJAŃSTWA

Sytuacja w starożytnym Rzymie radykalnie się zmieniła za czasów pierwszych cesarzy


chrześcijańskich, którzy jednoznacznie potępiali homoseksualizm. Konstantyn Wielki w 326
roku wprowadził karę śmierci za uprawianie pederastii. Jego zarządzenie podtrzymał Walentian
II. W tym czasie zdarzały się przypadki palenia homoseksualistów na stosach.
Justynian I zdecydowanie negatywnie oceniał homoseksualizm, twierdząc, że za
wszystkie kataklizmy w dziejach świata (głód, trzęsienie ziemi, zarazy, choroby spadające na
ludność) odpowiedzialność ponoszą homoseksualiści, których nazywał „bezbożnymi
sodomitami”. Mimo takiego stanowiska, podchodził, do zagadnienia homoseksualizmu można by
rzec, naukowo. W 593 roku wydał kodeks, w którym rozgraniczał role uwodziciela i
uwiedzonego. Pierwszy był skazywany na tortury, a nawet na wykastrowanie. Jeśli popełnił ten
czyn jedynie raz, wycinano mu jądra, czyli dokonywana była kastracja niepełna, jeśli był
recydywistą, odcinano mu także penisa, czyli dokonywano kastracji pełnej. Za kolejny czyn
palono go na stosie. Jak można uprawiać seks mając wycięte genitalia? Nie pytaj nas o to, Drogi
Czytelniku, kastraci na dworach wschodnich władców udowodnili, jakimi sprawnymi mogą być
kochankami. Ceniono ich do tego stopnia, że stawiano ich wyżej niż kobiety czy nawet
młodzieńców o sprawnych genitaliach. Nie przypadkowo przecież tureccy sułtani nie dowierzali
wykastrowanym eunuchom strzegącym ich żon. „Kto ma długi zwinny język i delikatne ręce,
temu kutas nie jest potrzebny” – wulgarnie aczkolwiek trafnie rzekł Janusz Kawryżka.
AMERYKA

W Ameryce konkwistadorzy rzucali homoseksualistów na pożarcie psom. Amerykanie


długo nie mogli się zdecydować na zlikwidowanie represji wobec homoseksualistów. Nastąpiło
to dopiero w 1973 roku. Społeczeństwo amerykańskie przestało wreszcie traktować
homoseksualistów jak osoby psychicznie chore. Na taką decyzję zdecydowano się nie tylko pod
wpływem państw europejskich, lecz także po stwierdzeniu faktu, że nie jest to już zjawisko
marginalne, ale ogólnospołeczne i przybiera na sile.
Już w 1948 roku amerykański uczony, Alfred Kinsey opublikował raport o szerzeniu się
homoseksualizmu w kraju. Obecnie mowy już nie ma o represjach wobec homoseksualistów, a
ofiary linczów rozjątrzonych homofobów zostały zrehabilitowane.
W 2011 roku gubernator Kalifornii, w przeszłości aktor Hollywood, Arnold
Schwarzenegger, grający brutalnych bohaterów, swoistych macho, ogłosił dzień 22 maja dniem
pamięci ofiar brutalnych aktów przemocy dokonanych na homoseksualistach. W tym dniu w
1978 roku został zastrzelony gejowski polityk Harvey Milk. Walczył on o prawa amerykańskich
homoseksualistów. 22 maja każdego roku szkoły w Kalifornii i urzędy winne nie tylko uczcić
pamięć Milka przez powstanie i minutę ciszy, ale również przypomnieć sobie jego męczeńską
śmierć i obejrzeć zdjęcia.

***

Matth Shepard (1976–1980) to amerykański student, który został skatowany na śmierć w


wieku dwudziestu lat. Był gejem. Oczywiście przyczyną jego zabójstwa była nienawiść do
homoseksualistów. Dwóch oprawców wywabiło studenta z baru uniwersyteckiego, mówiąc, że są
gejami. Uprowadzili go w odludne miejsce i przywiązawszy do ogrodzenia, zaczęli bić i
torturować. Potem pozostawili go na pastwę losu i uciekli. Przypadkowy rowerzysta znalazł
Mattha, najpierw biorąc go za stracha na wróble. Matth zmarł nie odzyskawszy przytomności.
Oprawców złapano i skazano na karę dożywotniego więzienia.
W klinice w Oksfordzie w wyniku zbiorowego gwałtu umarł niejaki Beninie. Miał
czterdzieści dziewięć lat.

***

Marc Blitzstein (l905–1964), amerykański kompozytor otwarcie przyznał się do swego


homoseksualizmu. Był żonaty. W 1964 roku został ciężko pobity przez trzech portugalskich
żeglarzy, którzy, kierując się nienawiścią do homoseksualistów, zadźgali go nożami. W wyniku
obrażeń kompozytor zmarł w szpitalu. Sprawców złapano i skazano na dożywocie.
Nie dziwmy się zatem, Drogi Czytelniku, że gwiazdy Hollywood skrzętnie skrywały swój
homoseksualizm.
ANGLIA

W Anglii, jak w każdym z europejskich krajów, homoseksualizm był potępiany i podlegał


okrutnym represjom. Przez pięćset prawie lat homoseksualizm był uznawany za przestępstwo.
Tylko raz, w 1861 roku, kara śmierci za wyczyn homoseksualny zostałą zamieniona na
więzienie. Później homoseksualizm, podobnie jak w innych krajach europejskich, został uznany
za chorobę, a homoseksualistów poddawano przymusowemu leczeniu. Znane są przypadki
popełniania samobójstw z tego powodu. Genialny matematyk Alan Turing w latach
pięćdziesiątych dwudziestego wieku popełnił samobójstwo z powodu takiego przymusowego
leczenia. Mimo restrykcyjnych kar homoseksualizm kwitł w podziemiu. Na salonach było nawet
modne mieć kochanka geja, z tym, że partnerzy musieli ukrywać się w cieniu, publicznie nie
mogli okazywać zaangażowania i epatować swym zachowaniem. Policja na tego rodzaju praktyki
patrzyła przez palce, jeśli nie naruszały one społecznego porządku. W przeciwnym razie, gdy o
homoseksualizmie tego lub innego osobnika robiło się głośno lub zaczynał obnosić się z tym
publicznie, jak to było w przypadku znanego pisarza Oscara Wilde’a, groziło mu więzienie.
Przed groźbą takiej kary wielu lordów uciekało za granicę. Zbyt ekscentrycznych lordów rodziny
wysyłały do rodowych zamków. Szczególnie kwitł homoseksualizm w college’ach i
uniwersytetach. Społeczność nie należąca do grupy libertynów nie tolerowała homoseksualistów
i brutalnie, często za pomocą samosądu, rozprawiała się z nimi. Tak w 1964 roku zginął
wspomniany amerykański kompozytor Marc Blitzstein (l905–1964).
Pod koniec 1894 roku znani pisarze, bracia Arthur i Henry Somersetowie, byli zmuszeni
opuścić Anglię z powodu swego homoseksualizmu oraz grożących im represji. Tak uczynił
również znany poeta George Gordon Byron, który, mimo iż był żonaty, utrzymywał kazirodczy
związek ze swoją siostrą Anabelą oraz nie stronił od homoseksualnych przygód. Miał licznych
kochanków, szczególnie fascynowali go greccy młodzieńcy. Jednemu z nich w testamencie
pozostawił cały swój majątek. Mikola Giraud był jego wielką miłością. Znany jest także jego
związek z Grekiem Lukasem Czalandrypnosem. Nie wiadomo, czy nie byłby ten wielki poeta
prześladowany, gdyby pozostał w Anglii, bowiem o jego wyczynach homoseksualnych było
głośno: gdy był jeszcze studentem Cambridge, zakochał się i utrzymywał stosunki seksualne z
piętnastoletnim chórzystą. Być może do aktu oskarżenia o homoseksualizm dodano by zarzut
pedofilii.
A obecnie homoseksualiści w Szkocji mogą nawet adoptować dzieci. Od 4 września 2009
roku partnerzy w takim związku uznawani są za pełnoprawnych rodziców.
Jakie kraje zalegalizowały homoseksualizm?
W latach dziewięćdziesiątych XX wieku Dania, Norwegia, Szwecja. Nie tak dawno
Czechy, Słowenia, Hiszpania.
HOLANDIA

Homoseksualiści w tym kraju nigdy nie byli represjonowani. Tolerancja wobec


homoseksualistów jest powszechna. Ten mały kraj uważany jest za homoseksualne centrum
Europy. Tylko w Amsterdamie istnieje sto klubów gejowskich.
Homoseksualiści mogą zawierać małżeństwa i adoptować dzieci.
FRANCJA

W 1791 roku we Francji jako pierwszym kraju europejskim zniesiono karę za


homoseksualne związki. Według innych źródeł sankcje karne zniesiono w 1810 roku. Sodomia
przestała być uważana za przestępstwo na mocy kodeksu napoleońskiego z 1804 roku, a autorem
tego aktu prawnego był homoseksualista Regis de Cambaceres. Kodeks Napoleona Bonapartego
zabraniał prześladowania homoseksualistów. Ustały policyjne łapanki na ulicach, w parkach i
szaletach miejskich. Żal, że ojciec markiz de Sade nie dożył tych czasów wolności. Swego czasu
policja przyłapała go na podrywaniu nieletniego chłopca w parku Tuileries. Zakazane natomiast
było naruszanie porządku publicznego oraz sianie zgorszenia w społeczeństwie. W języku
francuskim istnieje słowo RAFFEE, czyli przyłapany na gorącym uczynku. W związku z tym, że
trudno jest komuś udowodnić popełnienie czynu lubieżnego w miejscu publicznym, dlatego
policja jednakowo karze grzywną tych, którzy albo jedynie sugerują czyn lubieżny, np. sikając w
krzakach, albo rzeczywiście zachowują się lubieżnie.
AUSTRIA

W Austrii w czasach rządów Habsburgów homoseksualistów wrzucano do lochów, a


podczas panowania Marii Teresy skazywano na śmierć. Jej syn, Józef II, zostawszy cesarzem,
nieco złagodził to prawo: rekomendował zaliczać homoseksualistów do ludzi psychicznie
chorych i leczyć ich w szpitalach psychiatrycznych.
SZWECJA

Popularna firma IKEA wyraźnie propaguje homoseksualizm. Propaguje go w swoich


katalogach, reklamując idealny związek Steve’a i Jana i udzielając promocji na meble dla osób z
takich związków. IKEA wie, co robi: patrzy w przyszłość i dlatego nigdy nie zbankrutuje.
Odczytała znak czasów: homoseksualizm na całym świecie przecież się szerzy. Chwytajcie
chwilę, producenci! – chciałoby się rzec.
NIEMCY

Pomijając hitlerowców, którzy absolutnie nie tolerowali homoseksualistów i tworzyli dla


nich obozy koncentracyjne, a w ciągu dwunastu lat wymordowali kilkanaście tysięcy gejów, na
ogół społeczeństwo niemieckie do końca dwudziestego wieku homoseksualizmu nie
akceptowało. Przez dłuższy okres czasu homoseksualizm w Niemczech był karany śmiercią. Od
1532 roku obowiązywała „Karolina”, czyli kodeks karny Karola V. Jego 116 artykuł głosił, że
homoseksualistów należy skazywać na śmierć, smażąc ich w ogniu lub paląc na stosie. Ten
kodeks obowiązywał przez dwieście lat.
W 1935 roku w hitlerowskich Niemczech w życie weszła ustawa nowelizująca paragraf
175, w którym zapisano, że za obopólną masturbację i namiętne pocałunki z osobą tej samej płci
grozi kara dziesięciu lat ciężkiego wiezienia. Dwa lata później powstała Narodowa Centrala do
Walki z Homoseksualizmem i Aborcją. Szacuje się, że w Trzeciej Rzeszy na podstawie paragrafu
175 zostało aresztowanych sto tysięcy osób. l sierpnia 2001 roku Niemcy zalegalizowały
homoseksualne związki małżeńskie. Obecnie niektórzy Niemcy jawnie demonstrują swój
pobłażliwy stosunek do homoseksualistów obojga płci, regularnie urządzając w Berlinie parady
równości gejów i lesbijek.
POLSKA

W Polsce karanie homoseksualizmu zniesiono dopiero w 1932 roku, co nie oznacza, że


homoseksualizm przestał być na cenzurowanym. Jeszcze w listopadzie 1985 roku milicja PRL
przeprowadziła restrykcyjną akcję o kryptonimie „Hiacynt”, podczas której zarejestrowano
jedenaście tysięcy gejów, a nazwiska i dane osobowe umieszczono w różowej kartotece. Na
szczęście nikt ich nie aresztował, nie torturował i w twarz im nie pluł. Po prostu potraktowano
tych ludzi jak istoty niższego gatunku i ich nazwiska umieszczono w specjalnej kartotece. Można
powiedzieć: nic strasznego się nie stało! I należałoby podziękować zatem władzom PRL, że nie
naszywano im znaków, jak Żydom w czasach Hitlera, i nie zmuszano do ich noszenia. Po prostu
musieli jedynie podpisać na papierze lakoniczną frazę: „Jestem gejem”. Akcja była
przeprowadzona sprawnie i błyskawicznie. Gejów ściągano z łóżek, żeby, niczym od
przestępców, wziąć odciski palców. Kto kierował tą akcją i był jej inicjatorem? Chętnie
powiemy, Drogi Czytelniku. Akcją „Hiacynt” kierował generał Kiszczak. Zdumienie władz
milicyjnych było przeogromne, gdy dowiedziano się, ilu gejów służy w szeregach ZOMO i
milicji.
ZSRR – ROSJA

Homoseksualizm w radzieckiej Rosji był uznawany za zbrodnię nie tylko przeciwko


naturze, lecz nade wszystko przeciw społeczeństwu radzieckiemu. Homoseksualistów tępiono w
różny sposób. Najłagodniejszą karą było wsadzanie ich do szpitali psychiatrycznych i zmuszanie
do przymusowego leczenia. Poddawano ich różnym psychologiczno-fizycznym zabiegom,
przypominającym tortury: elektrowstrząsom, psychotropowej terapii z zastosowaniem tak
bolesnych środków, że inkwizycja epoki Filipa Pięknego mogłaby się uczyć tych metod. Od 1933
roku za homoseksualizm groziło do pięciu lat ciężkich robót. Dopiero Borys Jelcyn uchylił ten
zapis.
Maksym Gorki 28 maja 1934 roku w centralnych gazetach Prawdzie i Izwestiach w
ostrych słowach potępił homoseksualizm. Znany rosyjski poeta Giennadij Trifonow przebywał w
więzieniu, odsiadując wyrok czterech lat ciężkich robót właśnie za homoseksualizm.
Homoseksualiści – „gołubyje”, jak ich nazywano w Rosji, przyłapani na gorącym
uczynku w parku lub gdzieś w krzakach albo innych ustronnych miejscach (a gdzie jeszcze mieli
się spotykać?) przed czujną radziecką milicją byli pokorni i skruszeni. Doprowadzani przed
oblicze sądu szybko przyznawali się do występku i wyrażali skruchę w nadziei na lżejszy wymiar
kary. Nic z tego – decyzja towarzysza Stalina była bezwzględna – więzienie i ciężka praca w
syberyjskich kopalniach. Mogli dziękować, że nie uchwalił kary śmierci, jak w 1922 roku
domagało się tego wielu członków Politbiura.
Później wyroki dla homoseksualistów zostały złagodzone. Kodeks karny ZSRR od 1987
roku zawierał art. 51-b, który brzmiał: „Stosunek seksualny między mężczyznami podlega karze
więzienia od trzech miesięcy do jednego roku”. Obecnie, w kapitalistycznej Rosji istnieje już raj
na ziemi dla homoseksualistów. Przestano się spotykać w miejscach takich jak brama lub klatka
schodowa, ewentualnie toaleta miejska, najczęściej przydworcowa. Homoseksualiści mają teraz
swoje eleganckie kluby i lokale. Mogą nawet bezkarnie całować się na ulicy i nikt specjalnie nie
zareaguje, no może jakaś przedpotopowa staruszka plunie im pod nogi, lecz tak, żeby policja ją
nie zobaczyła i grzywny nie „wlepiła”, lub przeżegna się jakby ujrzała diabła wcielonego.
Młodzież zaś specjalnej uwagi do takiego zachowania nie przywiązuje. „Gej w Moskwie to też
człowiek i też kawałek cudzej dupy potrzebuje” – wulgarnie, lecz z całkowitym zrozumieniem
zagadnienia mówi na to Janusz Kawryżka.
Stwierdzamy zatem autorytatywnie, iż homoseksualizm w Rosji przestał być tematem
tabu, jak to było za czasów Gorbaczowa, gdy ze względu na brak klarownego stanowiska władz
w tej kwestii o sprawie się nie mówiło w myśl przysłowia: „Na niet i suda niet” – czyli „Nie ma
trupa, nie ma zabójstwa”. Skoro milczymy, to homoseksualizmu w ZSRR jak i prostytutek nie
ma. Nie istnieją też ich środowiska i już. Za Putina w Rosji zawrzało. Geje i lesbijki wyszli z
podziemia i upomnieli się o swoje prawa w licznych petycjach skierowanych do rządu. A wzięty
i bardzo znany korespondent Rio Nowostki, Nikołaj Troicki, renesansu seksualnych mieńszyństw
ani ducha czasu seksualnej rewolucji nie chciał zauważać. Mało tego, będąc służbowo w Berlinie
w dniu 15 lipca 2011 roku zdegustowany według niego obmierzłym widowiskiem zwanym
paradą gejów i lesbijek, podczas której młodzież trochę pofolgowała swym namiętnościom, dał
upust negatywnym emocjom i napisał w Internecie na swoim blogu, iż: „Tych bydlaków, tych
paskudników gorszących naród należy zlikwidować za pomocą bomb”. Dziennikarz nie
precyzował, czy w rachubę wchodzi bomba atomowa, czy zwykła wystarczyłaby, żeby rozwalić
to towarzystwo. No i zaczęło się piekło. Wszystkie stacje telewizyjne, gazety, media, słowem
wszędzie potępiano faszystowskie zapędy Troickiego do tego stopnia, że nieomal został
zlinczowany. Biedny dziennikarz dwoił się i troił, żeby udowodnić, iż nie jest faszystowskim
homofobem, że wyraził swą myśli „skrótowo” i nie chciał obrazić ani gejów, ani lesbijki.
Przełożeni nie okazali zrozumienia dla metafory skrótowej Troickiego i wyrzucili go z pracy z
wilczym biletem. To znaczy, że teraz homofobowi Troickiemu bardzo trudno będzie znaleźć
pracę, no chyba że zostanie sprzątaczem na ulicy.
Kariera utalentowanego dziennikarza legła w gruzach. Niech przykład ten od czasu do
czasu trafia do świadomości ludzi ku przestrodze, bo, jak zauważył pewien staruszek, profesor w
moskiewskiej TV Ostankino, kiedy puszczano reportaż na temat Troickiego, „król jest nagi” i
jeszcze długo rosyjski naród nie zaakceptuje homoseksualizmu i będzie nadal rzucać w
całujących się gejów na ulicy zgniłe jajka i pomidory. Dobrze, że nie bomby!
ŻYDZI

Żydzi jednoznacznie potępili homoseksualizm, bo uważali, że może mieć wpływ na już


dramatycznie niski przyrost naturalny. Homoseksualizm postrzegano zatem jako zagrożenie dla
żydowskiego narodu. Poza tym respektowano biblijny zakaz współżycia z osobami tej samej płci.
Żydzi nie uznają związków homoseksualnych i nie ordynują homoseksualnych rabinów,
natomiast sprzeciwiają się dyskryminacji prawnej i nie wykluczają gejów i lesbijek z synagogi.
Czyli niechętnie, ale homoseksualizm tolerują.
U Żydów za akt homoseksualny uznawany jest tylko stosunek analny, zaś oralny i
onanizm nie. Obecnie homoseksualizm jest karany w Rumunii, Armenii, Gruzji i Azerbejdżanie.
KARA ŚMIERCI ZA HOMOSEKSUALIZM

Kara śmierci za uprawianie homoseksualizmu obecnie grozi w Arabii Saudyjskiej, Iranie,


Pakistanie, Sudanie. Kobietom lesbijkom grozi chłosta stu batów. Talibowie w Afganistanie
utrzymali karę śmierci w mocy. Obecnie w ośmiu krajach świata (według innych źródeł jest ich
znacznie więcej) obowiązuje kara więzienia, a w siedmiu kara śmierci.
KRAJE ISLAMSKIE

„Jesteście ludem występnym”.

– Koran o homoseksualistach

Do dziś prawo w islamie traktuje akt homoseksualny jako występek, bo uznaje się go –
tak zapisano w Koranie – za łamanie boskiego prawa i może podlegać fizycznej karze od chłosty
aż po ukamienowanie. Jest też napisane: „Ludzie nie rodzą się homoseksualistami, zostali nimi z
powodu otaczającego ich środowiska”. Dlatego seks z mężczyzną w Turcji ma kultową tradycję,
a uprawiany przez mężczyzn seks analny ma ukazać ich męskość. Oto relacja pewnego
Europejczyka z pobytu w Turcji w charakterze turysty: „Na ulicach Stambułu widać grupkę par
homoseksualnych. Oficjalnie homoseksualistom nie wolno zawierać małżeństwa.
Homoseksualizm również jest tematem tabu. Lecz na każdym kroku można dostrzec ogromną
nietolerancję wobec par homoseksualnych. Nietolerancja i strach przed ujawnieniem wywołują u
gejów frustrację i agresję. Mój przyjaciel ze Stambułu jest gejem i ma stałego partnera z Niemiec.
Mimo iż starał się to ukryć, został mocno pobity przez nieznanych homofobów. Sprawcy
napiętnowali go, nacinając skórę na przedramieniu. Teraz nigdzie nie może znaleźć pracy
(źródło: Internet, grudzień 2010).

***

Jest 23 sierpnia 2011 roku. Uganda. Pojawia się wiadomość, iż za homoseksualizm będzie
grozić dożywocie, lub kara śmierci.
Afryka w ogóle jest wroga dla lesbijek, gejów i biseksualistów. Homofobia w Afryce jest
powszechna, w trzydziestu ośmiu afrykańskich krajach uznaje się homoseksualizm za
przestępstwo. Sudan, Mauretania, Somalia – w tych krajach za homoseksualizm karze się
śmiercią zgodnie z prawem Shariach. To samo dzieje się w północnej Nigerii, gdzie w stosunku
do gejów stosuje się ukamienowanie, a lesbijki otrzymują po pięćdziesiąt batów i następnie
wsadza się je na sześć miesięcy do więzienia. W Zimbabwe homoseksualiści mogą otrzymać
wyrok do dziesięciu lat pozbawienia wolności, w Gambii grozi im już czternaście lat, a w
Tanzanii otrzymują dożywocie.
W północnej Afryce wśród ludów pierwotnych żyją szczepy Siwans i Keraki, w których
chłopcy w wieku dorastania przechodzą homoseksualną inicjację od bycia biernym partnerem do
bycia czynnym. Po takiej inicjacji mogą dopiero rozpocząć życie płciowe z kobietami.
Uczestnictwo w stosunkach analnych czyni z nich silnych mężczyzn. Ford i Beach
przeprowadzali badania nastawienia miejscowych społeczeństw do homoseksualizmu wśród
siedemdziesięciu sześciu prymitywnych ludów. Z badań wynika, że homoseksualiści byli
represjonowani w dwudziestu siedmiu społeczeństwach. Sankcje były różne. Od niegroźnego
wyśmiewania do karania śmiercią. W czterdziestu dziewięciu społeczeństwach homoseksualizm
nie podlegał dyskryminacji, był składnikiem rytuałów religijnych.
HOMOSEKSUALIZM W AZJI I CHINACH

Już w VIII i VII wieku p.n.e. na dworze cesarskim za panowania dynastii Han (202 p.n.e.
– 220 n.e.) było sporo homoseksualistów. Prywatnie aż dziesięciu cesarzy Han przyznało się do
biseksualizmu. Do grona królewskich kochanków należeli astrologowie, muzycy, generałowie i
eunuchowie. Romans z cesarzem był furtką do lukratywnych posad oraz posiadania wpływów.
Wysoko postawieni dworzanie mogli śmiało uprawiać seks z osobami obojga płci. Pod tym
względem panowało równouprawnienie. To jest ważne. Stosowano rozmaite techniki seksualne.
Budda nie zostawił ścisłych wytycznych odnośnie orientacji seksualnej, dlatego istnieje
różnorodność stanowisk wobec homoseksualizmu w Azji.
2. STAROŻYTNOŚĆ

Żal mi Ciebie, Jonatanie! Tak byłeś mi drogi,

więcej ceniłem twą miłość, niźli miłość kobiet.

(Druga księga Samuela)

2.1. PEDERASTIA

Akt pederastyczny nie jest ani dobry, ani zły.

Nie zasługuje na żadną kwalifikację moralną,

jest po prostu zaspokojeniem naturalnego popędu.

(Arystoteles)

Cudownie Mistrzu! To, co wy w swej starożytnej Grecji wynosicie na piedestał i


uważacie za prawdziwą, czystą, wzniosłą miłość, w naszej ocenie śmierdzi długotrwałym
więzieniem, a sam akt pederastyczny jest zaliczany do najohydniejszych dewiacji seksualnych,
bo do pedofilii. O tempora, o mores! Co za czasy i obyczaje, chce się nam wykrzyknąć, Drogi
Czytelniku, gdy stykamy się ze zjawiskiem pederastii w starożytnej Grecji i starożytnym Rzymie.
Słowo „pederastia” dokładnie w tłumaczeniu z greckiego oznacza miłość do chłopców.
Zupełnie utraciło swoje pierwotne znaczenie i obecnie jest słowem obraźliwym. Przeczytałam
wczoraj w gazecie, że kobieta, która nazwała swego sąsiada z klatki schodowej pederastą i nie
chciała zapłacić wyznaczonej przez sąd grzywny za obrazę moralności i naruszenie dóbr
osobistych, powędruje do kicia. A tymczasem starożytni nam przekazują, że pederastia to
najbardziej wzniosłe, najbardziej szlachetne uczucie i pod niebiosa tę miłość wychwalają. Mało
tego, w starożytnej Grecji (nieco inaczej niż w Rzymie) taką miłość uważano za jedynie
prawdziwą, bo była nacechowana głębokim uczuciem, czego nie można powiedzieć o
heteroseksualnej miłości męża do żony, której przyświeca jedynie prokreacja. Żeby było jasne:
pederastia ma miejsce wtedy, gdy dorosły mężczyzna obcuje z młodzieńcem w wieku od 12 do
18 lat bądź gdy obcuje dwóch młodzieńców w podobnym wieku.
Od olimpijskich bogów wszystko się zaczęło. Oni pierwsi zaczęli uprawiać pederastyczną
miłość, a przykład dał bóg nad bogami, wszechmocny Zeus, Jowisz, jak go nazywano w Rzymie.
Spotkawszy pięknego, lecz zupełnie ziemskiego młodzieńca Ganimedesa, syna króla Krety,
nieprzytomnie w nim się zakochał i porzucając kochanki Ledę i Europę, pochwycił młodzieńca i
zabrał na Olimp, czyniąc go dla kamuflażu swoim podczaszym, a w rzeczywistości zrobił z niego
namiętnego kochanka. Inny olimpijski bóg Apollo miał kochanka Hiacynta, od imienia którego
pochodzi nazwa kwiatu. Obaj byli w tym samym wieku, młodzi i piękni. Kochali się.
Przypadkowo, podczas rzutu dyskiem Apollo zabił swego partnera. Nieważne, jaka zła bogini
zazdrosna o homoseksualną miłość Apolla pokierowała dyskiem. Piękny bóg gorąco opłakiwał
kochanka.
No i wreszcie mamy trzeciego olimpijskiego boga homoseksualistę – Posejdona,
Neptuna, jak go nazywano w Rzymie. Władca mórz miał kochanka Pelopsa, który był synem
króla Tantala i który stał się jego ofiarą. Tantal był królem nie tyle próżnym, co okrutnym. Zabił
syna, ugotował go i kazał bogom zjeść. Bogowie być może są rozpustnymi istotami, lecz na
pewno nie kanibalami. Za ten okrutny czyn Tantal został ukarany zesłaniem do Tartaru, a
Pelopsowi przywrócono życie. I on jeszcze piękniejszy niż dawniej wyszedł z kotła. Ujrzawszy
taką piękność w męskim wydaniu, Posejdon zapłonął doń gorącą miłością i naśladując swego
brata Zeusa, dla kamuflażu uczynił go swoim podczaszym, a w rzeczywistości zrobił z niego
kochanka.
W tym micie wyraźnie słyszymy głos narratora – biseksualisty, który preferuje jednak
związki męsko-męskie.
Jonatan jest synem króla Saula, który zbyt dosłownie zastosował się do nakazu Pana
Boga: „Kochaj bliźnego swego, jak siebie samego”, pokochawszy homoseksualną miłością
herosa Dawida. Miłość między nimi była tak wielka, że Jonatan gotów był dla Dawida zrzec się
tronu królewskiego, co naturalnie nie podobało się jego papie i ten postanowił zwyczajnie zabić
Dawida. Jonatan uprzedził Dawida, ujawniając nieczyste zamiary ojca, i ukrył go, co zostało
odczytane jako zdradę państwa, za którą groziła kara śmierci. Ale Saul, choć był rozgniewany na
syna, jednak go nie zabił, zwrócił się jedynie do niego pouczająco: „O synu mój, alboż to ja nie
wiem, że wybrałeś sobie syna Jessego na hańbę swoją i na hańbę łona twojej matki”. Na nic się
zdała reprymenda ojca skierowana do marnotrawnego syna. Łono przyjaciela Dawida było
droższe od łona matki. W dalszym ciągu miłują się, obejmują, całują się jak czuli kochankowie.
Miłość dwóch przyjaciół rozgorzała jak ogień pod suchym chrustem i choć niektórzy historycy
twierdzą, że nie był to homoseksualizm tylko bratnia przyjaźń, my, Drogi Czytelniku, wiemy
swoje: była to czystej wody prawdziwa, namiętna homoseksualna miłość. Toteż gdy nadszedł
czas opłakiwania przedwcześnie zmarłego kochanka, Dawid uczynił to szczerze. Opłakiwał i
wznosił miłosne pieśni. Legendy i mity starożytności obfitują w opowiadania o homoseksualnych
parach. I tak w jednym z nich Minos, Radamant i Sarpedon – trzej bracia pokłócili się z powodu
miłości do pięknego młodzieńca Mileta, który był synem Apolla i nimfy Arei. Każdy z braci
pragnął zostać kochankiem Mileta. On wybrał Sarpedona. Rozgniewany Minos wyrzucił go z
Krety. Milet wyjechał do Azji Mniejszej i tu zbudował miasto Milet. Nota bene kreteński król
Minos jest uważany za odkrywcę pederastii, a jego kochankiem był Tezeusz. Mimo iż miał żonę
Pazyphae i trzy córki, preferował homoseksualną miłość.
Starożytny epos z 2300 roku p.n.e. zawiera informację o pederastycznych skłonnościach
dwóch młodzieńców. Byli to Gilgamesz i Enkidu. Epos nosi tytuł Gilgamesz i opowiada o losach
mitycznego króla, który spotkał dzikiego człowieka o imieniu Enkidu. Pokochał go i żył z nim
jak z małżonką. Przewodnią myślą eposu jest sławienie miłości półboga do dzikiego człowieka.
Dzikus Enkidu znany był z niespotykanej siły fizycznej i z nieokrzesania Tarzana, mieszkał na
pustyni i kopulował ze zwierzętami. Aby go „uczłowieczyć” i nadać mu ogłady, Gilgamesz
wysłał go do kurtyzany Szamchad, doświadczonej w miłosnych igraszkach i nietradycyjnym, bo
analnym seksie. Sześć dni i nocy dzielna Szamchad uwodziła i oswajała dzikusa, aż połknął
haczyk i był gotów do rozpusty z półbogiem Gilgameszem. Ich miłość była jednak trudna i
przepełniona komplikacjami, ponieważ albo ciągle walczyli ze sobą, albo się miłowali, jak to
bywa w zwykłym małżeństwie, dopóki Gilgamesz nie uświadomił sobie, że zakochał się po uszy
w Enkidu. Odtąd ich miłość stała się pełna harmonii i pozbawiona ekscesów. Ktoś w tym
związku musiał dominować. Dominował półdzikus. W tym starodawnym eposie kładzie się
nacisk na psychologiczną stronę tego związku, co później znalazło potwierdzenie w praktyce: w
takim związku partnerzy nie mogą być sobie równi, ktoś musi być kochanym i zdominowanym
przez tego, który kocha. Tę harmonię kochanków naruszyła bogini Intar, która zakochała się w
Gilgameszu. Uśmierciła zatem Enkidu w nadziei, że Gilgamesz zapomni o swoim kochanku.
Lecz jego miłość do Enkidu była tak wielka, że całe życie go opłakiwał i nie chciał wiązać się z
żadną kobietą.
O miłości Gilgamesza i Enkidu świadczy napis wyryty na skale w Asyrii. Ten starożytny
epos pokazuje nam, jak głęboko uczuciowe mogą być i na ogół bywają związki homoseksualne.
Znamy pederastyczną parę Achillesa i Patroklesa, dwóch kochanków, o których opowiada
Homer. Epos powstał w VIII wieku p.n.e. i opowiada, między innymi, o przyjaźni dwóch
mężczyzn, która przerodziła się w miłość. W Chinach już w III wieku p.n.e. opowiadano historię
o homoseksualnej miłości między księciem Lingiem i jego faworytem Mizi Xia. Żyli oni w
czasach Konfucjusza. Zapewne wielki filozof osobiście nie pochwalał takiego związku, który
stanowił opozycję REN i Li (miłości a rytuału zwyczajowego).
Bogaty materiał poznawczy miłości pederastycznej dostarcza nam mitologia egipska.
Horus, syn bogini Izydy i boga Ozyrysa, został skrzywdzony przez wuja, złego boga Seta, który
podstępnie go zgwałcił. I nie był to stosunek dozwolony w starożytnej Grecji – czyli udowy
(między nogami), a był to tradycyjny analny stosunek z wytryskiem, czyli stosunek hańbiący, w
którym Horus był zmuszony grać rolę pasywnego partnera, co chluby mu nie przynosiło. Horus
w mitologii egipskiej jest przedstawiany pod postacią sokoła albo dysku słonecznego z sokolimi
skrzydłami lub w postaci mężczyzny z głową sokoła.
Set, bóg zła, piorunów, trzęsienia ziemi i innych kataklizmów użył podstępu dla
osiągnięcia swego celu. Pewnego razu, gdy spał z Horusem w jednym łóżku (mężczyźni, nigdy
nie sypiajcie z kolegą czy krewnym w jednym łóżku, bo nie wiadomo, jak będą odczytane wasze
niewinne intencje). to niczego nie podejrzewający Horus odwrócił się do wuja plecami, żeby po
prostu zasnąć, ten pogładził jego pośladki i wyrzekł słowa jakby zaczerpnięte z tekstów markiza
de Sade:„Jaki masz piękny tyłek” (miłe tyłeczki, boskie dupeczki – de Sade) i wbił mu swego
penisa, niemałego skądinąd, w otwór z zamiarem zapłodnienia go.
Pólprzytomny Horus zasłonił się ręką i sperma nie trafiła w zamierzone miejsce, tylko
znalazła się w jego dłoni. Z pełną garścią nasienia pobiegł do matki Izydy i o wszystkim jej
opowiedział. Ona zebrała spermę Seta, polała nią sałatę, a była to ulubiona jarzyna Seta, i, udając
przyjazne nastawienie, nakarmiła go nią. W ten oto sposób Set zapłodnił sam siebie. Walka
Horusa i Seta będzie trwała 80 lat i zakończy się zwycięstwem Horusa, który w rezultacie zabije
złego wuja, uprzednio odciąwszy mu jądra. Mniejsza o brutalizm i okrucieństwo zapisane w tym
micie. Nas interesuje, Drogi Czytelniku, wątek homoseksualny i my tu czegoś nie rozumiemy, a
mianowicie zdarzenia z polaną spermą sałatą. Historycy nam niczego nie wyjaśniają, można
tylko snuć domysły o istocie rzeczy. W rzeczywistości chodzi tu o aktywną i pasywną rolę w
homoseksualnym związku. Nie tylko w starożytnym Rzymie i Grecji, lecz także w Egipcie dla
pasywnego partnera taki związek był hańbiący. Zwracając Setowi jego spermę, Horus oczyścił
się z zarzutów pohańbienia swej godności boskiej. W starożytności stroną bierną w
homoseksualnym związku zawsze był osobnik stojący w społeczeństwie znacznie niżej niż ten,
który pełnił rolę aktywną. Innymi słowy, niedopuszczalny był homoseksualny związek dwóch
arystokratów, dorosłych mężczyzn. Poeta Agaton, który był związany z politykiem
Pauzaniuszem do tego stopnia, że dobrowolnie poszedł z nim na wygnanie, był wyśmiewany i
wyszydzany, bowiem odgrywał rolę pasywną w tym związku. Dla określenia takich zachowań
używano odpowiednich słów: bounge – sodomita aktywny, bardahe – pasywny. Społeczność
grecka i rzymska potępiała miłość między dorosłymi mężczyznami i w takich przypadkach
zmuszała homoseksualistów do pozostawania w ukryciu. Autorytet Juliusza Cezara mocno
ucierpiał, gdy dowiedziano się o jego związku z bityńskim królem Nikomedesem, w którym
Cezar odgrywał pasywną rolę kobiecą (bardahe). Cyceron wprost mu oświadczył, że
skompromitował się. Wytykano mu to również w senacie. Mocno stracił na autorytecie także
Marek Antoniusz, który miał kochanków, byłych mężów swej czwartej żony Fulwii, Klodiusza i
Kuriona. Ojciec Kuriona ganiał za nim po dachach, krzycząc: „Ja temu parszywemu kotu jaja
urwę”. W Rzymie bycie pasywnym partnerem w związku dla arystokraty było niedopuszczalne.
O tym, że pederastyczna miłość była znana i rozpowszechniona w starożytnej Grecji
świadczą malowidła na wazach. Tabliczki i wazy sprzed kilku tysięcy lat przed naszą erą
wskazują nam dość wyraźnie na taką miłość. Oto waza pochodząca z Krety (650–625 p.n.e.).
Malowidło na niej ukazuje nam erastesa (dorosłego brodatego mężczyznę) nachylonego nad
eromenosem (młodzieńcem). Erastes uprawia fellatio (seks oralny). Eromenos stoi
wyprostowany, przyjmując nieco znużoną pozę, wygląda na zobojętniałego, jego twarz nie
wyraża żadnych emocji. Ta poza nie jest udawana, tak było przyjęte w starożytnej Grecji i
stanowiło to normę w seksualnych relacjach między eromenosem i erastesem. Zmysłową
przyjemność ma doznawać wyłącznie erastes, eromenos niekoniecznie. Temu drugiemu nie
wolno było okazywać żadnych uczuć, tym bardziej podniecenia czy żądzy. Jego rolą było bierne
uczestnictwo w stosunku; dogadzać starszemu mężczyźnie samemu nie uczestnicząc w tej,
nazwijmy to, rozpuście. Fellatio raczej rzadko było przedstawiane na wazach. Częściej
malowano obejmowanie się erastesa i eromenosa. Na jednej z takich waz widzimy, jak starszy
mężczyzna obłapuje stojącego przed nim chłopca: jedną ręką dotyka jego genitaliów, drugą
obejmuje go za pośladki. Właśnie obłapywanie jest najczęstszym motywem tego malarstwa.
Odbiorcę malowideł poraża anatomiczna szczegółowość i dokładność.
Grecy wierzyli, że miłość do młodzieńców wywodzi się z Krety. Tę wiarę odziedziczyli
Persowie i Etruskowie. Wszystko wskazuje na to, że pederastyczna miłość nie była potępiana ani
w Grecji, ani w Rzymie i nikt nie musiał jej się wstydzić czy ją ukrywać. Z pozoru wszystko było
jasne i proste w tym modelu miłości. Lecz tylko z pozoru. W rzeczywistości była ona
obwarowana takimi ograniczeniami i przepisami, że z trudem można połapać się w tych
finezyjnych definicjach i zasadach. Na przykład, starożytni usiłują nam wmówić, że niby jest to
uczucie wzniosłe, przede wszystkim duchowe, które absolutnie nie narusza godności eromenosa,
bowiem erastesowi, jego kochankowi, dorosłemu mężczyźnie zaleca się wsuwanie członka nie
do odbytu chłopca, lecz między jego uda. Niby żadnej penetracji odbytu tu nie ma, przynajmniej
w teorii. No i co z tego, że przy okazji dochodzi do namiętnych pocałunków i pożądliwych
pieszczot.
Takie zachowanie wzmacnia jedynie więź emocjonalną między erastesem i eromenosem.
Z trudem, Drogi Czytelniku, wierzymy, po pierwsze, że seksualny stosunek pomiędzy tymi
dwoma mężczyznami ogranicza się tylko do kontaktów udowych, po drugie trudno się oprzeć
temu, żeby według naszych kryteriów moralnych nie nazwać tego po imieniu, czyli
molestowaniem chłopca, co jest przecież czynem karalnym sądownie w cywilizowanych krajach.
Teoretycznie wszystko jest w porządku: erastes wychowuje eromenosa, wpaja mu
moralne wartości, jest jego wychowawcą i nauczycielem. W praktyce to wyglądało zgoła inaczej
i nierzadko eromenos był po prostu ofiarą erastesa, który wykorzystywał go seksualnie w tym
pedofilskim, w naszym pojęciu, związku. O jakiej moralności zatem może tu być mowa, jeśli i
bez analnego kontaktu ręka erastesa może bezkarnie błądzić po ciele młodzieńca? Czyż nie
nazywa się to napastowaniem lub molestowaniem seksualnym? Kryteria moralności starożytnych
Greków budzą dziś nasze zakłopotanie, nie sądzisz, Czytelniku?
Lecz jeśli ktoś myśli, że pederastia w starożytności była wyłącznie źródłem cielesnej
rozkoszy, ten się myli. Rozkosz była na ostatnim miejscu. Głównym zaś celem pederastii było
wychowanie eromenosa na porządnego greckiego obywatela, wpojenie mu pewnych zasad,
kształcenie go. Erastes w stosunku do eromenosa miał ogromne zobowiązania. Był wzorem
wychowawcy dla młodego człowieka. Taki związek był sposobem kształcenia młodych
obywateli. Pederastia nie wpływała na związek małżeński. Prawie wszyscy arystokraci, po
przejściu pederastycznej inicjacji w młodości, później żenili się i zakładali rodziny, a większość z
nich nawet utrzymywała pełne szacunku relacje ze swymi dawnymi partnerami. Związki z
chłopcami były tak powszechne, że uznawano je za zjawisko społecznie pożądane i bardzo
pozytywne w kontekście rozwoju młodzieńca, bo uczono go określonych nawyków. W obecności
erastesa nabierał ogłady. Ten, niczym rodzony ojciec, kształcił jego charakter, wpajając mu
pożądane wartości, zgodne z istniejącymi normami moralnymi. Pederastia była przywilejem
wyłącznie arystokratów.
Starożytny historyk Ajschines wyraził się jasno: „Pederastia była przywilejem wolnych
obywateli, nieosiągalna dla niewolników, bowiem oni nie osiągali moralnego poziomu
wymaganego w związku pederastycznym”. O tym samym mówi Ksenofont w swojej Uczcie (nie
mylić z Ucztą Platona)

Prawa Solona (600 rok p.n.e.) przewidywały karę dla niewolnika, który zakochał się w
wolno urodzonym chłopcu. Pederastia i sport były zastrzeżone wyłącznie dla wolnych obywateli.
Niewolnikom i wyzwoleńcom nie wolno było uprawiać pederastycznej miłości. Kary były
surowe, od wysokiej grzywny aż po kastrację. Natomiast nie wzbraniano
patrycjuszom-arystokratom uprawiać homoseksualnych stosunków z niewolnikiem, jeśli ten
odgrywał w tym związku pasywną kobiecą rolę. Henry Gross w 1938 roku badając przykłady
homoseksualnych par w starożytnej Grecji i Rzymie, wysunął tezę, że na ogół homoseksualiści
mieli skłonność do zawierania związków z osobami postawionymi w hierarchii społecznej niżej
niż oni. Nie było to jednak regułą. Historia zna przykłady, gdy takie związki homoseksualne
miały miejsce również między wysoko postawionymi arystokratami. Znany jest związek Juliusza
Cezara z bityńskim królem Nikomedesem. Kpiono z Sokratesa, który bardzo długo utrzymywał
homoseksualne stosunki z Alkibiadesem. Platon opisuje w Protagonosie, że gdy u eromenosa
zaczynał pojawiać się zarost, erastesowi już nie wolno było uprawiać z nim miłości, bowiem nie
był on już młodzieńcem. Stawał się mężczyzną, czyli erastesem. Taka miłość była
niedopuszczalna. Kłujący zarost na nogach i pośladkach był sygnałem, że należy zakończyć
związek. Taka para kochanków, jak ich nazywano w Grecji „kłujących zadków”, spotykała się z
powszechnym potępieniem.
Istnieje przekonanie, że bardziej męski homoseksualista poszukuje sobie partnera nieco
sfeminizowanego. Powszechna pogarda skierowana była w stronę tzw. pasywnych gejów. Jeśli
zaś jesteś aktywnym homoseksualistą, to cześć tobie i chwała, bo nawet wzmacniasz potęgę
republiki. Czyż to nie paradoks, Drogi Czytelniku? Dwóch homoseksualistów uprawiających
seks było rożnie ocenianych w społeczeństwie. Pogarda, z jaką spotykali się pasywni partnerzy,
wynikała z ich roli w związku – ci mężczyźni pełnili przecież rolę kobiety. To plamiło honor
mężczyzny. Pasywność podczas aktu seksualnego to typowa postawa kobiet ateńskich.
Aktywność seksualną mogła przejawiać tylko hetera, porządna kobieta – nigdy.
U podstaw greckiej pederastii leżało przekonanie, że związek między erastesem i
eromenosem powinien być opa- rty na romansie i opiece pedagogicznej. Tylko takie praktyki
były powszechnie akceptowane. Sławiono je w filozofii i sztuce. Platon pisał: „Erastes winien
uczynić eromenosa dobrym i dzielnym, uczynić z niego człowieka odważnego i walecznego,
rozwijać jego rozum, dać mu wykształcenie i wszechstronną wiedzę” (Uczta). Wtórował mu
Ksenofont: „Młodzian, w przeciwieństwie do kobiety, nie dzieli z mężczyzną miłosnych
uniesień, lecz trzeźwym okiem patrzy na erastesa, swego kochanka, nauczyciela i wychowawcę”
(Uczta – Ksenofont, podobnie jak Platon, swój traktat o pederastii również nazwał Ucztą).
2.2. PEDERASTYCZNA MIŁOŚĆ FILOZOFÓW

Czy filozofowie pobłażali pederastycznej miłości, czy sami ją uprawiali? Postaramy się
odpowiedzieć na te pytania.
Platon (427–347 p.n.e.) żył osiemdziesiąt lat, co dla starożytnych było wiekiem bardzo
sędziwym, gloryfikował miłość duchową. Miłość idealna według niego była wyzbyta fizycznego
pożądania. Zbliżenie seksualne powinno się ograniczać wyłącznie do społecznego obowiązku.
Dzielił miłość na duchową i cielesną. Miłość platoniczna była pozbawiona pożądań zmysłowych.
Ten starożytny filozof grecki był ojcem filozofii. Jego nauczycielem był Sokrates, który później
został jego przyjacielem i mentorem. Po samobójczej śmierci Sokratesa Platon opuścił Ateny i
dwanaście lat spędził podróżując. Był założycielem szkoły, która działała ponad dziewięćdziesiąt
lat. Jego uczniem był Arystoteles. Napisał trzydzieści sześć książek o polityce, etyce, metafizyce,
teologii i filozofii. Był pederastą. Swoje skłonności ujawnia w różnych dialogach w sposób
wyrazisty i jednoznaczny. Swe homoseksualne przeżycia wkłada w usta Sokratesa. Platon w
Uczcie mówi: „W Jonii uważają miłość homoseksualną za zbrodnię. Wszędzie tam, gdzie
barbarzyńskie ludy mieszkają. Naturalnie, dla barbarzyńców to jest zbrodnia, jak i filozofia”.
Sokrates swemu kochankowi podarował cały majątek.
Sokrates zakochał się w młodzieńcu Alkibiadesie. Chodził do Aspazji po radę. Ta
poradziła mu, żeby nie był natrętny, a postarał się rozkochać chłopca nie w sobie, a w poezji.
Trudna to była miłość, o której tak szczegółowo, nie bez psychologicznego zacięcia i
przenikliwości, rozpisuje się Platon w Uczcie: „Zdawało mi się kiedyś, że Sokratesowi serio
zależy na mojej piękności, więc sobie myślałem, że to dla mnie jak znalazł i że mi się szczególne
szczęście trafiło, bo jeżeli mu pofolguję, będę mógł za to od niego usłyszeć wszystko, co on tylko
wie”. Alkibiades zaczyna prowokować Sokratesa, żeby przespał się z nim. Kładą się do łóżka:
„Sokratesie, ty śpisz? – Jeszcze nie – odpowiedział. – Ja myślę, że ty jako jedyny godzieneś być
moim miłośnikiem i zdaje mi się, że będziesz rad ze mną o tym pomówić, ale nie wiesz, jak
zacząć. A ja tak uważam: to by było wielkie głupstwo z mojej strony, gdybym ci jeszcze i tego
bronił…”.
Tym razem Sokrates odrzuca tę niedwuznaczną propozycję, co nie oznacza, że później
nie zakocha się w tym młodzieńcu i nie uczyni go nie tylko swoim uczniem, lecz i kochankiem.
Drugim eromenosem Sokratesa był Kritoboulos, a także Klinasie. O tym kochanku z kolei
mówi Ksenofont w Uczcie. Ksenofont również był uczniem Sokratesa, w jego Historii greckiej są
fragmenty poświęcone pederastii, w jego rozumieniu był to usankcjonowany związek między
mężczyzną a młodzieńcem.
Wergiliusz preferował wyłącznie chłopców, natomiast Horacjusz, będąc biseksualistą,
mógł mieć stosunki z kobietami i mężczyznami. Platon w Uczcie w mowie Fajdros poświęca
homoseksualnej miłości wiele miejsca. Platon – idealista w każdym calu, szczerze wierzył, że w
związku pederastycznym powinna być ściśle przestrzegana zasada jedności duchowej między
erastesem i eromenosem, która miała prowadzić do wzajemnego doskonalenia
przyjaciół-kochanków. W Uczcie przedstawił związek dwóch mężczyzn jako związek duchowy:
„Właściwy rozwój miłości tak wyglądać powinien: już za młodu człowiek rozgląda się za
ładnymi ciałami, kocha jedno z tych ciał. Zaczyna cenić piękno ukryte w duszach niż to, które
jest ciałem”.
Kochanek Sokratesa, Alkibiades, odbijał żony mężom i mężów żonom. Prowadził wesołe
życie wśród heter, były bowiem pełne seksapilu i wykształcone, grały na muzycznych
instrumentach, znały się na technice miłosnej, posiadały wyostrzony zmysł, były dowcipne, znały
języki. Cóż więcej jeszcze do szczęścia mężczyzny trzeba? Tylko pięknego młodzieńca.
Alkibiades był jedną z najbardziej barwnych, pozbawionych skrupułów postaci w
dziejach starożytnych Aten. Był bardzo przystojny, błyskotliwy, samolubny i zarozumiały.
Razem z Sokratesem służyli w wojsku w 432 roku p.n.e. Spotykali się na sympozjonach.
Alkibiades był bardzo zazdrosny o Sokratesa. Sokrates do Agatona tak pisał: „Agatonie, zmiłuj
się, pomóż, bo miłość tego człowieka (Alkibiadesa – przyp. E.W.) to rozpacz doprawdy. Odkąd
się w nim zakochałem, już mi nie wolno nigdy ani spojrzeć, ani pogadać z nikim innym. On i o
mnie zazdrosny, i mnie zazdrości, wyprawia sceny, łaje, dobrze, że nie bije” (Platon, Uczta).
Negatywnie do pederastycznej miłości odnosił się Arystofanes, ciągle ją wyśmiewał w swoich
komediach, zwłaszcza w utworze Ptaki.
Epikur w sędziwym wieku będąc, pisał do ucznia Pitoklesa: „Płonę i nie potrafię oprzeć
się ogniowi, jaki mnie pożera. Czekam na chwilę połączenia z Tobą jak na szczęście bogów”.
Sofokles bardzo lubił młodziutkich chłopców. Wolter, niby postępowy filozof, traktował
”żądze homoseksualne jako obmierzły występek przeciwko naturze”, co nie przeszkodziło mu
przyjaźnić się z homoseksualistą, pruskim cesarzem Fryderykiem Wielkim i przez trzy lata
mieszkać w jego pałacu. Później negatywny stosunek Woltera do homoseksualistów nieco się
zmienił. W jednym ze swoich traktatów napisanym w 1765 roku radzi nie stosować wobec
homoseksualistów żadnych represji, nie karać ich, lecz odnieść się ze zrozumieniem do tego
„upośledzenia”.
2.3. PEDERASTYCZNE BIESIADY

Gdzie spotykali się greccy i rzymscy homoseksualiści? Miejscem spotkań eromenosa i


erastesa były sympozja, palestry lub stadiony, na których odbywały się zabawy i igrzyska
sportowe. Gimnazjony miały bieżnię, salę do zapasów, pomieszczenie do ćwiczeń ogólnych,
łaźnie, a także były miejscem, gdzie pito wino i dyskutowano na filozoficzne tematy. W
gimnazjonie nadzy, śliczni młodzieńcy uprawiali ćwiczenia gimnastyczne, by taki erastes mógł
silnie podniecać się na ich widok. Tutaj mógł wybrać sobie eromenosa, jeśli ten był jeszcze nie
zajęty i jeszcze nie miał kochanka.
Z upływem czasu sympozjon zatracił swój elitarny charakter. Wpuszczenie klas niższych
na salony przemieniło je w ucztę scytyńską, której daleko było do eleganckiego przyjęcia.
Podczas takich uczt więcej było krzyku i wrzawy niż poważnych dyskusji. Do tego były
przeznaczone sympozja, gimnazja, łaźnie i inne miejsca uprawiania seksu, poczynając od
miejskich burdeli – lupanarów, a kończąc na prywatnych domach. Słowem, miejsc do spotkań
było sporo. To nie czasy świetlanego socjalizmu, gdy miejscem spotkań gejów była klatka
schodowa, ewentualnie łono natury, a konkretnie krzaki. Mieszkańcy Aten i Rzymu mogli w
komfortowych warunkach uprawiać rozpustę. Sympozjony były rozkosznie umeblowane, miały
wygodne łoża, bo nie zapominajmy, że leniwi Rzymianie jedli półleżąc.
Sympozjon to miejsce zwykłej libacji, gdzie pito wino, jedzono smakowite potrawy,
słuchano muzyki, prowadzono rozmowy, a potem uprawiano męską miłość. Kobiet tu nie
zapraszano. Obok arystokratów w sympozjonach przebywali kupcy, rzemieślnicy i ziemianie.
Pojawiły się praktyki seksualne, mające grupowy charakter. Na nic zdało się nawoływanie
Platona, że sympozjon powinien służyć wyłącznie do wymiany poglądów filozoficznych. Teraz
akt płciowy przestał być sprawą intymno-prywatną, rozgrywał się na oczach osób postronnych.
Popęd płciowy traktowano jak coś naturalnego, dlatego Platon protestował: „Miłość fizyczna
powinna być ukryta w mroku nocy, gdyż należy do popędów niższego rzędu” (Platon, Filebos).
Kto przebywał na biesiadach? Naturalnie władcy, filozofowie, mędrcy, sprzedajne męskie
i żeńskie prostytutki wyższego rzędu, czyli hetery. Rzadko erastes z eromenosem. Ten pierwszy,
będąc zazdrosny o swego kochanka (bo popyt na nich był przeogromny), rzadko przebywał tam
wraz z nim. Fedon, uczeń Sokratesa (właśnie Platon w swej Uczcie uczynił go tytułową postacią)
bywał na takich biesiadach, bo można było liczyć tam na spełnienie każdej zachcianki gościa,
nawet najbardziej dewiacyjnej. Fedon był jeńcem wojennym, pochodził z Elidy, został sprzedany
do Aten i tam zmuszony do prostytucji. Przyjaciele Sokratesa wykupili go i podarowali wolność,
został eromenosem Sokratesa.
Wieńce i kwiaty były obowiązkowym rekwizytem podczas pederastycznych uczt. Służyły
nie tylko ku ozdobie, lecz miały za zadanie schładzać rozgrzane winem głowy biesiadników. Do
uczt starannie przygotowywano się. Najpierw starannie ubrani na biało chłopcy zwani
meritorjami stawiali na stole figurki bóstw domowych. Te figurki miały patronować ucztom.
Bóstwami, które sprawowały pieczę nad nocnymi hulankami, były: Wenus, Herkules, Priap,
Hebe, Izyda (mimo iż nie była bóstwem greckim, lecz egipskim, była tu bardzo popularna). Takie
uczty Petroniusz, przyjaciel, a potem wróg Nerona, który kazał mu popełnić samobójstwo, opisał
w Satyrykonie, a przede wszystkim w Uczcie Trymalchiona. Na ucztach, jak już było
wspomniane wyżej, na umór pito i jedzono. Zdarzały się takie przypadki, i nie były one
odosobnione, gdy biesiadnicy, napełniwszy żołądki, za pomocą pióra lub własnych palców
wywoływali wymioty, żeby móc dalej jeść i pić. Był to widok wielce nieestetyczny, zwłaszcza
wówczas, gdy Klaudiusz zezwolił Rzymianom puszczać przy stole gazy, bowiem ich
zatrzymanie szkodziło zdrowiu. „Wielkie żarcie” trwało podczas całej uczty, przeplatane
rozmowami, śmiechem i sprośnymi żartami, tańcami skąpo ubranych tancerek („ich ubrania były
utkane z powietrza” – Petroniusz), słuchaniem muzyki, popisami kuglarzy. Seksualne orgie
rozpoczynały się pod koniec uczty, były swoistym „deserem”. Przyprowadzano sprzedajnych
chłopców (męskie prostytutki), by mogli zaspokajać gusta na różnych poziomach deprawacji.
Niektórzy byli bardzo doświadczeni w erotycznych sztukach, toteż ceniono ich najwyżej.
Szczególnym powodzeniem cieszyli się chłopcy-kastraci. Stopniowo rozgrzani winem, mocno
podchmieleni biesiadnicy tracili panowanie nad sobą. Wśród ogólnego hałasu rozbrzmiewał
głośny śpiew, rozlegały się ekstatyczne wrzaski, seks stawał się grupowy, przeważnie coitus a
tergo (od tyłu). Sala biesiadna zamieniała się w dom rozpusty, dopóki uczestnicy libacji nie
popadali pijani na łoża.
Seksualna powściągliwość, która ongiś była wzorcem pederastycznej miłości, wzorcem
etycznym starożytnych Greków, zamieniła się w Imperium Rzymskim w huczne, seksualne
rozpasanie. Gimnazjony i stadiony utraciły swe pierwotne znaczenie. Wpuszczenie klas niższych
na salony zamieniło to miejsce w ucztę scytyńską, której było daleko do wzorców eleganckiego
przyjęcia.
W czasach nowożytnych w Europie istniały również miejsca spotkań homoseksualistów.
W Paryżu takim miejscem były Pola Elizejskie. Tu kiedyś policja przyłapała ojca markiza de
Sade na uwodzeniu chłopca. Takim miejscem była też kawiarnia Maksym.
Najgorzej mieli homoseksualiści w byłym ZSRR. Pozbawieni takich miejsc zmuszeni byli
spotykać się na brudnych klatkach schodowych, w śmierdących uryną bramach kamienic i w
zakurzonych podmiejskich krzakach.
2.4. PROSTYTUCJA CHŁOPIĘCA

Osobnik uprawiający męską prostytucję we wczesnej młodości może później pożegnać


się z karierą polityczną, jeśli sprawa wyjdzie na jaw. Tak było w starożytności. I tak się stało z
ateńskim politykiem Timarchosem, który został zniszczony, ponieważ udowodniono mu w
sądzie, że w młodości uprawiał męską prostytucję. Ajschines, jego oskarżyciel, udowodnił w
sądzie, iż polityk, kiedy był młodzieńcem i pobierał nauki u pewnego rozpustnego lekarza, został
przez niego zdeprowawany i wyrzucony na ulicę, by się prostytuował. Na nic zdało się
tłumaczenie Timarchosa, iż ten fakt miał miejsce jeden raz i zdarzył się w młodości. Kariera
polityka legła w gruzach, a opinia została zszargana. No tak, mimo iż w Grecji i Rzymie było
bardzo dużo prostytuujących się chłopców, którzy mieli ogromne wzięcie i dobrze zarabiali, był
to zawód wysoce hańbiący. Prostytucję męską mogli uprawiać wyłącznie osobnicy z nizin
społecznych, wyzwoleńcy i niewolnicy, lecz nigdy patrycjusze. Trudno jednak udowodnić, czy
eromenos nie uprawiał prostytucji, biorąc podarki od erastesa, a nieraz i pieniądze. Czy nie
należało tego traktować jako zapłaty za seksualne usługi, a jeżeli tak, to na pewno miała miejsce
chłopięca prostytucja. Te sprawy nie były ani w Grecji, ani w Rzymie skodyfikowane. W takim
zachowaniu było dużo dwuznaczności, a ateńskie i rzymskie prawo jeszcze raz ukazało swoją
niedoskonałość. Zarówno w starożytnych Atenach, jak i w Rzymie chłopięca prostytucja była
szeroko rozpowszechniona. Chłopca, który sprzedawał seksualne usługi, nazywano pornos. Tacy
chłopcy nie byli mieszkańcami Aten i Rzymu. Byli przywożeni z Egiptu i Afryki. Handel takimi
chłopcami odbywał się na specjalnych niewolniczych targach, na których sprzedawano także
niewolnice. Chłopcy kosztowali o wiele drożej niż kobiety przeznaczone do prostytuowania się.
Kupowali ich bogaci patrycjusze, bowiem było modne, aby arystokrata miał chłopca
zaspokajającego jego miłosne zachcianki. Często podczas uczt gospodarz, żeby okazać gościowi
szczególny szacunek i przychylność, odstępował mu na parę godzin swego chłopca. Istniały
także specjalne burdele chłopięce, do których często uczęszczali arystokraci, mimo iż cena była
tam znacznie wyższa niż w burdelach żeńskich. Prostytutki ciągle rywalizowały z
prostytuującymi się chłopcami, dochodziło nawet do scysji. Służki Wenus bały się o swoje
dochody, bowiem mężczyźni często woleli chłopców. Córka cesarza Klaudiusza, Antonia, będąc
niezmiernie zazdrosną o takiego chłopca, którego jej mąż Pompeusz (nie mylić z Pompeuszem
Wielkim) za ogromne pieniądze kupił na niewolniczym targu i z którym nie rozstawał się nawet
na minutę, uprawiając bez skrępowania, prawie na oczach żony, seks, tak skarżyła się ojcu:
„Tatusiu, żądasz ode mnie wnuka, a jak on może się urodzić, jeśli mój mąż, zaniedbując
małżeńską alkowę, dzień i noc uprawia miłość ze swoim niewolnikiem?”. Rozzłoszczony
Klaudiusz, który raczej nie tolerował w Rzymie pederastycznej miłości, a wręcz zwalczał męską
prostytucję, rozkazał swoim żołnierzom wejść na piętro, skąd dochodziły ekstatyczne
westchnienia kochanków, i zabić ich. Kiedy rozkaz wykonano, jeden z legionistów wyszedł z
pokoju i zameldował cesarzowi: „Rozkaz twój cesarzu został wykonany, posiekaliśmy ich
mieczami jeszcze cieplutkich i przywartych do siebie w pozycji sympligna”. Sympligna to
homoseksualny uścisk wykonany całym ciałem.
Carola Reinsberg uważa, że prostytucja męska w starożytnym Rzymie była bardzo
rozpowszechniona i usłużniej świadczona niż żeńska (Obyczaje seksualne starożytnych Greków).
Chłopcy zatrudnieni jako męskie prostytutki w burdelach musieli płacić państwu podatek. W
Atenach ogromny dochód przynosił męski burdel pod nazwą Lykabettos, słynący zarówno z
urody chłopców, jak i z ich wyjątkowego wyuzdania. Żadna technika seksualna, nawet
najbardziej perwersyjna, nie była im obca. Właśnie stąd pochodzą malowidła pornograficzne na
wazach, stanowiące przykład ówczesnego malarstwa wazowego. Na jednym z takich malowideł
widzimy chłopca, który, podciągnąwszy płaszcz jak najwyżej na biodra, wystawia gole pośladki,
i odwrócony w stronę miłośnika proponuje odbycie stosunku analnego oraz daje do zrozumienia,
że jest gotów zaspokoić każdą jego zachciankę. Arystokraci narzekali, że męskie burdele
wysysały z nich tak poważne kwoty, iż po paru latach stawali się bankrutami. Takich malowideł
na wazach jest sporo. O tym, że przedstawiają właśnie męską prostytucję, a nie akt
pederastyczny, świadczy charakter tych stosunków; pederasta eromenos nie będzie uprawiał
analnej miłości, jest mu dozwolony tylko akt uranistyczny.
Prostytutki męskie zwykle w związku homoseksualnym pełnią pasywną rolę kobiety,
toteż starają się ją naśladować, niekiedy wkładają damskie stroje, chociaż nie są transwestytami.
Z prostytucją chłopięcą walczył cesarz Domicjan. Pozamykał chłopięce domy publiczne,
lupanary, zlikwidował podatek za prostytucję chłopięcą. Niezadowoleni Rzymianie przeszli do
podziemia. Walka z tego rodzaju rozpustą jest taka sama, jak walka z alkoholizmem.
Przypomnijmy, czym zakończyła się walka Michaiła Gorbaczowa w ZSRR z alkoholizmem.
Wprowadzenie absolutnej prohibicji doprowadziło do masowych zatruć społeczeństwa
radzieckiego, bo pito każde świństwo, i do udoskonalenia sprzętu do produkcji samogonów.
Jedyne, co osiągnął Domicjan, to skuteczne wprowadzenie zakazu kastracji chłopców, Zakaz ten
był przestrzegany przez jego następców. Nota bene uprawianie miłości z całkowicie
wykastrowanymi chłopcami uchodziło za szczególnie wyrafinowane. Pederaści wręcz przepadali
za nią. Ponoć dostarczało to im takiej rozkoszy, jakiej nie mogła dać żadna kobieta. Petroniusz,
który popełnił samobójstwo na rozkaz Nerona, w Satyrykonie opisuje, jak wykastrowani
niewolnicy stawali się seksualnymi zabawkami w rękach męskiej części społeczeństwa
rzymskiego.
Istniała w starożytności jeszcze jedna kasta sprzedajnych chłopców, byli to tak zwani
pueri meritorii, chłopcy do wynajęcia, którzy dobrowolnie lub nie (często na rozkaz rodziców)
zaspakajali nienaturalną żądzę mężczyzn. Chłopcy ci nie byli męskimi prostytutkami, mieli
rodziców, a kiedy kończyli siedem lat, stawali się pueri meritorii i byli oddawani do dyspozycji
na określony czas panu, którego wskazał ojciec.
W Anglii również kwitła męska prostytucja. Zwłaszcza w Londynie w XVI wieku. Wielu
zbankrutowanych arystokratów przyjeżdżało do Londynu w celu uprawiania prostytucji. Swoją
urodę, zalety ciała uważali za towar, który należało drogo sprzedać. Poczucie przyzwoitości
znikło. Piękni młodzieńcy stawali się obiektem niezdrowego pożądania i miłosnych uwielbień.
Stanowili swoistą uprzywilejowaną kastę społeczną. Podczas igrzysk oddawano im najlepsze
miejsca. Byli wystrojeni w kosztowne stroje, podkreślające kształty ich ciał. Idąc ulicami,
skupiali na sobie spojrzenia żądnych przygód dojrzałych mężczyzn. Prostytutki płakały po
nocach, bo młodzieńcy ci odbierali im klientów.
2.5. RZYMSCY CESARZE HOMOSEKSUALIŚCI

Juliusz Cezar (102 p.n.e. – 44 p.n.e.)

Powszechnie jest znana jego miłość do egipskiej królowej Kleopatry VII, z którą miał
syna Cezariona. Ten fakt jest wystarczający, żeby zakwestionować jego homoseksualizm. Miał
również trzy żony, z jedną spłodził córkę, więc jaki z niego homoseksualista? A jednak. Juliusz
Cezar był biseksualistą, a wśród jego kochanków najczęściej wymienia się króla Bitynii
Nikomedesa. W tym związku, co nie dziwi w przypadku tego wielkiego wodza-zwycięzcy,
Juliusz Cezar odgrywał haniebną dla Rzymian pasywną rolę żeńską. Skąd o tym wiemy? Przede
wszystkim ze źródeł historycznych takich, jak opinie starożytnych historyków: Swetoniusza,
Diona Kassja i Tacyta.
Miał Juliusz Cezar wielu wrogów, którzy otwarcie w senacie zarzucali mu jego erotyczne
biseksualne ciągoty. Mimo iż preferował seks z kobietą, to miał sporo kochanków mężczyzn.
Jego żołnierze śpiewali obraźliwą piosenkę, której słowa brzmiały: „Mężowie ukrywajcie swe
żony, stary kozioł idzie je lizać”. Kurion Starszy nazywa Juliusza Cezara „mężem wszystkich
kobiet i żoną wszystkich mężczyzn”. Dolabella nazywał go „metresą współzawodniczącą z
królową”, aluzyjnie podkreślając hańbiącą go pasywną rolę w związku z Nikomedesem.
Niewybredny w wyrażeniach Dolabella pewnego razu nazwał nawet Juliusza Cezara publicznie,
w senacie „materacem łoża królewskiego”. Kurion Starszy jeszcze dosadniej określił go:
„burdelem bityńskim”. G. Memiusz oskarżył Cezara, że wraz z resztą młodzieniaszków
usługiwał Nikomedesowi w obecności licznego grona biesiadników. Cyceron w pewnych listach
opisał, jak to Juliusz Cezar w otoczeniu dworaków był prowadzony do królewskiej komnaty
Nikomedesa i tam „kładł się na złotym łożu w purpurowej szacie, on, potomek Wenus, hańbiąc
kwiat swej młodości w Bitynii”. Poeta Baehrens napisał nawet o tym wierszyk: „Wszystko, co
miała Bitynia i co Cezara gach sprośny też kiedyś posiadał”. Powszechnie uważano, że
Nikomedes okrył Cezara hańbą, naraziwszy go na ogólne pośmiewisko. Pewnego razu, gdy
Juliusz Cezar przemawiał w senacie w obronie córki Nikomedesa, Nysy, i powoływał się na
dobrodziejstwa, jakie doznał od króla, Cyceron przerwał mu ordynarnie, mówiąc: „Zaniechaj,
proszę Cię wyliczania tych zasług, gdyż dobrze wiemy, co on tobie dał, a szczególnie co ty jemu
dałeś”. Żołnierze zaś śpiewali: „Cezar Galię zniewolił, a Nikomedes Cezara”. Związek z tym
królem trwał kilka lat i miał miejsce w czasach młodości Juliusza Cezara. W późniejszym wieku
już nie wiązał się na dłużej z homoseksualistami, uprawiał raczej miłość pederastyczną. Kazał
kupować na niewolniczym targu młodych chłopców, a rachmistrzowi polecał ten wydatek
księgować jako zakup pachnideł.
Oktawian August (63 p.n.e. – 14 n.e.)

Kiedy miał cztery lata, stracił ojca. Co o nim pisze Swetoniusz? Bardzo zdawkowo: „We
wczesnej młodości naraził się na niesławną opinię z powodu różnorakich występków”. Marek
Antoniusz zarzucił mu, że, będąc usynowionym przez wuja, odwdzięcza się mu w roli kochanka.
Również brat Marka, Lucjusz podnosi zarzut, jakoby swą cnotę męską, uszczkniętą nieco przez
Cezara, sprzedał Aulowi Hircjuszowi w Hiszpanii za trzysta tysięcy sestercjów oraz jakoby miał
opalać sobie włosy na nogach skorupą żarzącego się orzecha, aby włos odrastał bardziej miękki.
Domicjan (54 n.e. – 96 n.e.)

Jeśli uprawiał homoseksualną miłość, czynił to bardzo dyskretnie, nigdy z kochankami


nie afiszując się i nie pisząc do nich miłosnych listów. Wyjątek uczynił dla pretora Klodiusza
Pollio, do którego kreślił miłosne wyznania, a który był tak niedyskretny, że publicznie je
pokazywał w kręgu przyjaciół i wkrótce o tych listach wiedział cały Rzym. Szczególnie gorszący
był list Domicjana do Klodiusza Pollio, w którym przyszły cesarz proponuje mu wspólne
spędzenie nocy za ogromną sumę pieniędzy. Chodziły plotki, że Domicjan był kochankiem
Nerwy, swego następcy.
Konstans (320 n.e. – 350 n.e.)

Stuprocentowym homoseksualistą był syn Konstantyna Wielkiego, Konstans.


Stuprocentowym to znaczy takim, który odczuwa absolutną fizyczną awersję do
kobiecego ciała. Przez długie lata z tego właśnie powodu odkładał małżeństwo ze swoją
narzeczoną, córką prefekta, Olimpiadą.
Co powinna czynić niewiasta, której narzeczony latami odkłada małżeństwo, zmyślając
różne przyczyny, byleby nie podać prawdziwej, czyli swój homoseksualizm?
Odpowiemy krótko: uciekać gdzie pieprz rośnie, byle z dala od takiego narzeczonego,
bowiem takie małżeństwo nie rokuje żadnej nadziei na przyszłość. Lecz Olimpiada jest wierna
tradycji: przecież jeszcze w niemowlęcym wieku zeswatano ją z królewiczem, synem wielkiego
Konstantina, nie może więc tak oto lekką rączką odrzucić propozycję małżeństwa. Nie ona
dysponuje swym losem. Ona jest politycznym towarem.
No i weszła do historii jako wieczna narzeczona króla, bowiem to narzeczeństwo trwało
dziesiątki lat bez formalnego związku, zanim Konstans nie został zabity.
Cesarz wszędzie woził ją ze sobą. Brał na wyprawy wojenne, każąc jej w męskim ubraniu
grasować konno obok swego boku.
Co roku odkładając małżeństwo, cesarz wymyślał różne przyczyny. A to, że gwiazdy w
tym roku mają zły układ, a to, że dał Bogu obietnicę „czystości” i trzeba poczekać. Czekała
pokornie Olimpiada, co roku marniała, psuł się jej charakter jak u każdej starej panny, stawała się
zgryźliwa i rozdrażniona. Nic a nic to nie obchodziło egoistycznego cesarza, zajętego wyłącznie
swymi chłopcami.
Zewnętrznie wszystko wyglądało jak najbardziej poprawnie i dobrze. Idąc na spoczynek
Konstans niezmiennie jak siostrę całował narzeczoną w policzek – „dobranoc ukochana!”. A o
jakiej tu dobrej nocy mowa, gdy oszalała wzgardą narzeczonego niewiasta całą noc płakała do
poduszki.
Olimpiada zachodziła w głowę, starając się znaleźć przyczyny oziębłości narzeczonego,
przyczyny tej uporczywej jego niechęci, która nie pozwalała przypieczętować ich związku na
ślubnym kobiercu. I nie mogła znaleźć tej przyczyny. O homoseksualizm narzeczonego nie
podejrzewała.
Pewnego razu, gdy wojskowy obóz został rozbity na nocleg gdzieś w szczerym polu, a
Olimpiada jak zwykle została sama w swym namiocie i nie mogła zasnąć, nagle usłyszała szmer
dochodzący z sąsiedniego namiotu, w którym spał jej narzeczony. Strażnicy drzemali przy
dymiących ogniskach, a Olimpiada przez nikogo niezauważona, jak cień zakradła się do namiotu
swego narzeczonego i, stojąc tuż obok, usłyszała ciche orgiastyczne westchnienie. Jej narzeczony
uprawiał miłość z chłopcem, jeńcem germańskim, wziętym do niewoli. Wprawdzie żołnierzy
wtedy zdziwiło, jak dobrze, jak łaskawie Konstans odniósł się do jeńca – wroga przecież. Posyłał
mu smaczne jedzenie, łakocie i ubrał w drogie szaty. Teraz Olimpiada zrozumiała, co to
wszystko oznaczało. Stojąc obok namiotu narzeczonego jak słup i nie bojąc się, że ją zauważy
straż, Olimpiada żegnała się ze swymi nadziejami i dziesiątkami lat zmarnowanego życia.
Natychmiast wyjechała do Konstantynopola.
Ból długo nie mijał. Kobiety na ogół bardzo ciężko znoszą porażkę i zawód miłosny.
Lecz do samobójstwa nie doszło. Olimpiada przyszła do siebie, wyrzuciła z pamięci niewiernego
narzeczonego i nawet wyszła za mąż i to nie za byle kogo, a za króla Armenii, Arsceza. Zdarzyło
się to już po śmierci Konstansa, który został zabity w 350 roku w wyniku zamachu stanu w Galii.
Niejaki Magneceusz ogłosił się cesarzem. Został zasieczony na śmierć podczas ucieczki
spod Pirenejów.
Olimpiada wyszła za mąż z woli Konstancjusza II.
Niestety, małżeństwo nie było szczęśliwe. Powód? Intrygi dworskie. W roku 360
Olimpiadę otruto. Ponieważ sprytna królowa podejrzewała, że to może nastąpić, bo dworacy
bardzo jej nie lubili, zawczasu przyjmowała niewielkie dawki trucizny, żeby uodpornić organizm
na nią, jak to czynił Grigorij Rasputin.
Była szczególnie ostrożna podczas przyjmowania picia i jedzenia. Wrogowie, nie widząc
innej możliwości, podali jej truciznę w opłatku komunijnym. Nie ona pierwsza zmarła taką
świętokradczą śmiercią. Odnotowano taki przypadek w historii, gdy papież otruł pewnego króla,
Ptasznikiem go nazywano, świętą hostią.
Tyberiusz (42 p.n.e. – 37 n.e.)
Był już niemłody, gdy po swoim ojczymie Oktawianie Auguście obejmował rządy, bo
miał pięćdziesiąt pięć lat. To mu nie przeszkadzało na swej wyspie Capri, gdzie całkowicie
izolował się od świata, oddawać się niewybrednej rozpuście. Wyspa była otoczona z trzech stron
surowymi skałami i głębokim morzem od czwartej strony, i pewnie chroniła mroczne sekrety
seksualnych ekscesów Tyberiusza, o których jakimś cudem dowiedział się starożytny historyk
Swetoniusz, lubujący się w plotkach i ploteczkach, i doniósł o tym światu.
Tyberiusz po tym, jak Oktawian August kazał mu rozwieść się z ukochaną żoną
Wispanią, z którą miał syna Druzusa i która była w ciąży z drugim dzieckiem, i nakazał ożenić
się ze swoją rozpustną córką Julią, dosłownie oszalał. Był wściekły na cały świat, a na kobiety
szczególnie. Rozpustną Julię naturalnie zostawił (zmarła biedaczka z głodu na bezludnej wyspie,
na którą została zesłana przez ojca Oktawiana Augusta), a na Capri, z dala od Rzymu, zaczął
oddawać się szalonej rozpuście, deprawując chłopców i dziewczynki, każąc im przepływać
między swoimi nogami, chwytać swego fallusa i namiętnie całować. Szczególnie zręczne dzieci
dostawały nagrodę. Gorszący czytelników Swetoniusz nie waha się przytoczyć tak
bulwersującego faktu, jak ten, że Tyberiusz kazał przynosić do siebie niemowlęta, nadstawiał im
swego penisa do usteczek, by ssały go zamiast smoczka.
Niektórzy historycy ostrożnie i z rezerwą podchodzą do wyznań Swetoniusza, uważając,
że staruszek nieco zagalopował się w swym zamiłowaniu do plotek i często je zmyślał,
powodowany własną niezdrową erotyką – nie nasza to sprawa, Drogi Czytelniku, rozgryzać ten
dylemat. Swoją drogą, najgorszy dewiant świata, książę Gilles de Rais, nota bene kolega Joanny
d’Arc, który zamordował w swym zamku osiemset niewinnych dzieci, uprzednio je gwałcąc i
torturując, utrzymywał w sądzie, że inspirację dla swych ohydnych czynów czerpał ze
Swetoniusza, opisującego seksualne wyczyny i rozpustę cesarzy rzymskich.
Tyberiusz nie był homoseksualistą w pełnym tego słowa znaczeniu: mężczyźni i
dorastający chłopcy go nie interesowali. Jego interesowały wyłącznie dzieci nie starsze niż
dwunastoletnie. Swetoniusz przytacza przykład, jak, będąc na modłach w świątyni, Tyberiusz
nagle zobaczył pięknego chłopca, który służył kapłanowi w odprawianiu obrządku religijnego.
Wtenczas momentalnie cesarza ogarnęła wielka namiętność do tego chłopca. Nie czekając końca
służby, kazał go zawołać na zaplecze i tam szybko wziął go od tyłu, deprawując naturalnie i omal
nie rozrywając mu odbytu. Potem cesarz zobaczył jego brata. Jego również zdeprawował w
podobny sposób. Były to czyny haniebne, zwłaszcza dla chłopców. Gdy jeden drugiemu zaczął
wypominać tę hańbę, Tyberiusz kazał ich przywołać i pałką porozbijał im golenie. Nie podoba
się nam ten cesarz, szczerze mówimy, uczciwi homoseksualiści nie przejawiają tyle okrucieństwa
wobec swoich zgwałconych partnerów.
Kaligula (12 n.e.– 41 n.e.)

Najbardziej szalonym ze wszystkich cesarzy rzymskich był Kaligula, syn Germanika i


Agrypiny Starszej, bo, jak wiadomo, Agrypina Młodsza była matką Nerona.
Swoje przezwisko Kaligula zawdzięcza temu, że w dzieciństwie nosił trzewiczki
żołnierskie, bo ciągle przebywał z ojcem na wyprawach wojennych. Gdy po śmierci Tyberiusza
został cesarzem, postarał się wszystkie swoje dziwactwa, które mu zakiełkowały w chorym
umyśle, urzeczywistnić w praktyce: rozbijał góry, zmieniał koryta rzekom, na morzu budował
sztuczne wyspy, lądy zaś zalewał sztucznymi morzami, bowiem bóg Kaligula postanowił
naprawić błąd natury i to mu udawało się kosztem ogromnych strat i starań. Żeby zdobyć
pieniądze na swoje szalone pomysły, otworzył w pałacu burdel, zaangażował siostry jako
prostytutki i za ogromną opłatą kazał senatorom uczęszczać do tego burdelu. Zabijał senatorów,
uwodził ich żony, zostawiał własne, gdy mu się znudziły.
Był homoseksualistą. Z jego kochanków najbardziej znany jest aktor, mim Mnester,
artysta ogromnego talentu mimicznego i niezwykłej sprawności fizycznej, którego później
nimfomanka Messalina, żona cesarza Klaudiusza, uczyniła swoim kochankiem, nieprzytomnie w
nim zakochawszy się, bo tak jej spodobały się procedury flagellacji, gdy aktorzyna bił ją do krwi
biczem. To była wyrafinowana rozpusta.
Kaligula Mnestera nie bił. On go publicznie całował na scenie. Gdy jakaś scena w sztuce,
w której grał Mnester, szczególnie podobała się Kaliguli, rozkazywał spektakl przerywać,
wskakiwał na scenę i ku wielkiemu zgorszeniu publiczności całował Mnestera w „różowe
usteczka”. Niestety, został zgładzony przez Klaudiusza.
Drugim znaczącym kochankiem Kaliguli był Lepidus Emiliusz. Tego już Kaligula musiał
zgładzić, rozkazawszy siostrze Agrypinie iść pieszo i nieść na głowie jego prochy w wazie.
Agrypina wraz z siostrą musiała udać się na bezludną wyspę z rozkazu brata z powodu spisku
przeciwko niemu, w którym uczestniczył kochanek Kaliguli, Lepidus Emiliusz.
Nie rozumiemy, Drogi Czytelniku, tych kochanków, którzy zdradzają swych
pryncypałów. Na co liczą? Że cesarz nie dowie się o ich zdradach? W każdym razie Kaligula był
silnie zawiedziony. Kochanek przez dłuższy czas był bardzo posłuszny. Wykonywał każdy
rozkaz cesarza. W łóżku również. Nie protestował, gdy Kaligula kazał mu ożenić się ze swoją
siostrą Druzillą, z którą brat był w kazirodczym związku, nie protestował, jak ten młodzieniec, o
którym wspomina Swetoniusz, rozpowiadający wszystkim, że go od seksualnych ekscesów
cesarza boki bolą. Lepidus cierpiał i milczał nawet wtedy, gdy go od seksualnych ekscesów
cesarza nie tylko boki bolały – także wtedy, gdy wystąpił przeciwko cesarzowi, no i otrzymał za
swoje. Zanim jego prochy kochanka Agrypina wrzuci do morza, nad jego odciętą głową długo
będą pastwić się Rzymianie.
3. HOMOSEKSUALNE SAMOBÓJSTWA

Homoseksualizm jest niekiedy przyczyną samobójstwa.

(Krzysztof Boczkowski)

Nie można powiedzieć, że wśród królów było szczególnie dużo homoseksualistów,


chociaż zdarzały się takie przypadki. Więcej było ich wśród artystów, ludzi twórczych, pisarzy,
poetów, aktorów, tancerzy. Przyczyna była zawsze ta sama: ostracyzm społeczeństwa,
niemożność połączenia rozdzierającego duszę poczucia winy z ogólnym brakiem akceptacji.
Ciągłe życie ze świadomością, że czyni się coś tak gorszącego, czego społeczeństwo nie
akceptuje, uważa za przestępstwo, niejako z poczuciem wstydu musi się załatwiać swe seksualne
potrzeby, powodowało uczucie, że popełnia się śmiertelny grzech, za co pójdzie się do piekła.
Nie każdy też wytrzymywał taki ciężar winy, dlatego dość często homoseksualiści popełniali
samobójstwo.
3.1. FRYDERYK WIELKI (1712–1786)

Nie, on sam samobójstwa nie popełnił. Ale popełnili je dwaj mężczyźni-homoseksualiści


z jego otoczenia.
Fryderyk II, pruski cesarz, niezwyciężony wojak i mądry dyplomata, który wynióśł swoje
państwo do potęgi wielkiego mocarstwa, dzięki osobistym cechom charakteru zmusił inne
państwa do liczenia się z Prusami, bał się tylko dwóch rzeczy: wykrycia jego homoseksualnych
upodobań i rosyjskiej carycy Elżbiety Piotrowny. Gdy caryca zmarła, on, ateista, przeżegnał się i
radośnie wykrzyknął: „No, nareszcie bestia zdechła”. Nowy rosyjski car, głupkowaty Piotr III,
który do późnych lat, nawet kiedy był żonaty z Katarzyną II, bawił się ołowianymi żołnierzykami
i który wieszał na własnoręcznie wystruganych drewnianych szubieniczkach myszy, nie miał
zamiaru walczyć z ukochanym Fryderykiem II. Ten był dla niego wspaniałym wzorem (zresztą
dla Napoleona Bonapartego i Adolfa Hitlera również). Szybko zawarł z pruskim królem pokój i
nie obchodziło go, że stało się to z ogromną niekorzyścią dla Rosji.
Dzieciństwo Fryderyka Wielkiego nie było usłane różami, a jeśli tak, to ich kolcami.
Ojciec go nienawidził i często karcił. O stosunku pruskiego króla Fryderyka Wilhelma I do syna
pisze w swoich wspomnieniach siostra Fryderyka II, Wilhelmina: „Król nie znosi mojego brata,
znęca się nad nim zawsze, gdy tylko zatrzymuje na nim wzrok”. Z tego powodu Fryderyk
odczuwał przed nim obsesyjny lęk, nawet gdy osiągnął wiek dojrzały.
No tak, wielkim tyranem i satrapą był ten pruski król Fryderyk Wilhelm I, wyładowywał
na dzieciach (a napłodził ich aż czternaścioro) swe wiecznie złe humory, stosował w celach
wychowawczych nie tylko dyscyplinę, ale i potężne pięści. Szczególnie mocno obrywał starszy
syn Fryderyk za to, że nie był podobny do ojca, nie pragnął kariery wojskowej, lecz czytał
filozoficzne książki i poezję, i uwielbiał muzykę. Ojciec był przekonany, że wszyscy
wykształceni ludzie to głupcy. Król nienawidził sztuki, literatury i nauki. Syn był przez ojca
często bity i doprowadzany do łez. Jak burza wpadał ojciec do jego sypialni i niemiłosiernie
okazywał „ojcowską miłość”, poszturchując go i popychając. Często targał syna za włosy i lał po
policzkach. Kiedyś tak uderzył głową Fryderyka o ścianę, że ten zemdlał. Pewnego razu w ataku
szału zaczął dusić syna sznurkiem od zasłon i gdyby nie pomoc służącego, to kto wie, czy
przeżyłby przyszły wielki król Prus. Ojciec wypędzał za pomocą kija, jego zdaniem, złego ducha
z syna, nie dając w zamian żadnej marchewki. Bo jest za droga, wolał, żeby jego dzieci opychały
się kapustą, była tania. Pieniądze były potrzebne na utrzymanie przybocznej straży, składającej
się z wielkoludów o posturze i sile Herkulesa, która ochraniała królewską sypialnię, podczas gdy
Fryderyk Wilhelm I niczym byczek rozpłodowy pieprzył żonę, głupkowatą i apodyktyczną Zofię
Dorotę. Przeżyć czternaście porodów, nie licząc poronień, to nie fraszka, Drogi Czytelniku! W
kogo przeobraża się kobieta po tak licznych porodach? We wszystko tylko nie w kobietę (inne
przykłady wielodzietnych, roztyłych beczułek-królowych: Anna angielska – siedemnaście
porodów, Maria Teresa austriacka – szesnaście porodów, markiza Montespan – dziewięć, Zofia
Czartoryska – dziewięć, Habsburżanka Maria, żona Maksymiliana II – szesnaścioro dzieci, a
niemiecka królowa Elżbieta Tyrolska miała ich aż dwadzieścioro jeden). Całe życie chodzić z
brzuchem lub znajdować się w horyzontalnym położeniu, biernie i obojętnie rozsuwać nogi,
wykonując wstrętny małżeński obowiązek, no nie ma czego zazdrościć biednym królowym, które
mężowie przeobrazili w świniomatki, radzi, że oszczędzają na kochankach i Bogu dogadzają, nie
cudzołożąc.
Biografia Zofii Doroty, żony Fryderyka Wilhelma I, wyciska nam łzy z oczu, Drogi
Czytelniku! I pomyśleć tylko, że jest ona córką tragicznie zmarłej w więzieniu Zofii Doroty
Hanowerskiej, żony króla Jerzego I angielskiego, której romantyczna miłość do Filipa
Konningsmarcka w swoim czasie wywołała burzę emocji i była szeroko komentowana w
Europie. Jej historia zmuszała panie do rzewnego płaczu z litości nad biedną, więzioną przez
męża, a potem i syna królową. Siedząc ponad ćwierć wieku w celi, ciągle oczekiwała na
przyjście swego podstępnie zabitego kochanka. Zofia Dorota miała z Jerzym I dwoje dzieci, syna
Jerzego II i córkę, właśnie ona została póżniej żoną pruskiego króla Fryderyka Wilhelma I.
Trudne dzieciństwo, jak wiadomo, odbija się na osobowości jednostki, jest to powszechnie znany
aksjomat. Zofia Dorota, osoba pełna lęku i nieufności wobec ludzi, resztki swego intelektu
przeniosła na podatny grunt – żołądek i macicę. Żarła i płodziła dzieci, politycznych ambicji
zrealizować nie mogła, bo mąż mocno zawęził jej przestrzeń życiową do dzieci, kuchni i
kościoła. Gdy mąż umrze, będzie usiłowała wtrącać się do polityki, stojąc u boku syna, ale nic z
tego nie wyjdzie. Syn będzie ją skutecznie eliminować z życia politycznego kraju. Po ludzku, żal
nam Zofii Doroty, której satrapa mąż o sadystycznych skłonnościach może i nie bił, ale jeszcze
gorzej postępował, zmuszając do licznych porodów. Zofia Dorota do Boga się modliła, żeby mąż
wziął sobie kochankę i pozwolił jej trochę odpocząć od porodowej niewoli. Nic z tego, Fryderyk
Wilhelm I był dobrym chrześcijaninem: chciał przed Panem Bogiem stanąć być może ze
strudzonym, lecz czystym penisem.
W młodości Fryderyk II przeżył trzy tragedie. Pierwsza – samobójstwo seksualnego
partnera, druga – ścięcie głowy na jego oczach najlepszego przyjaciela, trzecia – zarażenie się
syfilisem od polskiej prostytutki z fatalnym skutkiem dla siebie. Od której wersji chcesz zacząć,
Drogi Czytelniku, bo chronologia wydarzeń nas nie obowiązuje? Takie mamy narracyjne
założenie. Zacznijmy od polskiej prostytutki. Więc tak. Pojawiają się karykatury Fryderyka
Wielkiego. Nazywa się je „Męczarnią wyboru”. Stoi on niezdecydowany przed sofą, na której w
uwodzicielskiej pozie leży piękna kobieta, odsłaniając swe wdzięki, a obok paź ubrany w bardzo
obcisłe spodnie z uwypuklonym pagórkiem w okolicy rozporka. Karykatura ta wymierzona jest
jawnie przeciw homoseksualnym skłonnościom Fryderyka II, które zaczął ujawniać po ciężkiej
operacji genitaliów, a która była skutkiem zachorowania na syfilis, chorobę nabytą od polskiej
prostytutki. A rzecz tak się miała. W 1728 roku Fryderyk Wilhelm I jadąc do Drezna w
odwiedziny do polskiego króla Augusta II Mocnego, słynnego ze swoich erotycznych podbojów,
a także z tego, że uczynił swoją córkę kochanką, wziął ze sobą szesnastoletniego syna Fryderyka.
Młodzieniec był niewinny jak łza dziewicy i oczywiście prawiczek, który nigdy jeszcze nie
spróbował kobiecego ciała. Zadaniem polskiego króla było, po pierwsze, oszołomić pruskiego
króla przepychem swego dworu, po drugie, oszołomić obfitością na tym dworze pięknych pań,
po trzecie, w miarę możliwości zarazić króla syfilisem, bo potęga Prus niebezpiecznie dla Polski
rosła i trzeba było ją osłabić, a jak wiadomo z historii panowania Karola VIII francuskiego –
syfilis to skuteczna broń w walce z wrogiem. Po tym, jak gościom pokazano przepych
królewskiego dworu i nakarmiono czternastoma daniami, wystawiono inscenizację erotyczną. W
pewnym momencie na scenie otwarła się kurtyna i ukazała się leżąca na sofie Wenus, absolutnie
nagusieńka jak na boginię przystało. Pruderyjny Fryderyk Wilhelm I zamiast wpaść w zachwyt i
natychmiast wyrazić chęć przespania się z zarażoną syfilisem boginią, nagle się oburzył, nadąsał
i bryzgając śliną podwyższonym tonem nieparlamentarnie oświadczył Augustowi II Mocnemu,
że to skandal raczyć go takimi gorszącymi scenami. Słowem, szlachetnej intencji polskiego króla
nie pojął. Inaczej było z jego szesnastoletnim synem. Ten napalony przespał się z boginią czy
inną prostytutką polską, która, według zamierzeń polskiego króla, na medal wykonała swe
bojowe zadanie: zaraziła niewinnego młodzieńca syfilisem. Zapłaczmy, Drogi Czytelniku, nad
niesprawiedliwością losu w stosunku do młodego królewicza. My rozumiemy, gdy chorobami
wenerycznymi są zarażani królowie erotomani, na przykład Ludwik XIV, którego syfilis długo i
żmudnie w młodości leczono kwasem mrówkowym, czy Henryk IV, wieczny erotoman mający
na swym koncie kochanek od pięćdziesięciu sztuk do dwóch tysięcy, tak nieściśle podają
biografowie, czy Franciszek I zmarły na syfilis, który codziennie miał po trzy-, cztery stosunki
płciowe z różnymi kobietami, ale żeby tą chorobą zaraził się cnotliwy królewicz, który po raz
pierwszy spróbował kobiety, to już lekka przesada, nie sądzisz, Czytelniku? To ironia losu, która
okazała się zbyt ironiczna. Jakby nie było, do Berlina Fryderyk II wracał obciążony syfilisem.
Jest to choroba wstydliwa i dlatego długo nic nie mówił lekarzom, aż jego genitalia zaczęły gnić i
trzeba było znaczną ich część amputować. Fryderyk II na całe życie pozostał nie tylko
bezpłodny, ale także nie mógł współżyć z kobietą. Jego małżeństwo było „białe”, a z żoną żył jak
brat ze siostrą. Niestety, ze smutkiem to stwierdzamy.
Druga tragedia młodego Fryderyka II, to samobójcza śmierć jego seksualnego partnera.
Na imię miał Michał Gabriel Fredensdorf. Najpierw był paziem Fryderyka II, potem z biegiem
lat został jego uprzywilejowanym kamerdynerem – zarządzał prywatną szkatułą delfina, co
stanowiło dowód najwyższego zaufania. Z Fredensdorfem łączyły młodego Fryderyka II bardzo
bliskie uczuciowe stosunki. Na ogół bardzo powściągliwy w wyrażaniu uczuć, Fryderyk II pisał
do niego miłosne listy pełne wyznań łamaną niemiecczyzną (Fredendsorf nie znał francuskiego,
który biegle opanował Fryderyk, czego nie można powiedzieć o jego ojczystym języku).
Odnosiło się wrażenie, że te listy były pisane przez na śmierć zakochanego w kobiecie
mężczyznę, tyle było tam miłosnych wyznań. Istna eksplozja namiętności – taki werdykt ogłosili
badacze, zdumieni tym, że na ogół suchy, powściągliwy i sarkastyczny Fryderyk II mógł w
listach tak obficie, z taką pasją wyrażać swoją miłość. Obaj lubili grać na flecie. Często zza
zamkniętych drzwi komnaty delfina dobiegała smutna melodia. Matka wówczas płakała, być
może wyczuwała nienaturalną miłość syna do sługi, bała się jej, a najbardziej bała się, że dowie
się o tym ojciec, a wówczas skutki mogą być straszne. Chyba tego samego bał się Fredensdorf.
Żył w wiecznym lęku, a będąc religijnym, również w świadomości, że popełnia grzech. Ta
wewnętrzna rozterka całkowicie załamała go. Pewnego dnia znaleziono go martwego. Powiesił
się na własnym krawacie. Uprzedzając fakty, zaznaczmy, Drogi Czytelniku, że samobójstwo
popełnił także drugi kochanek Fryderyka II, podoficer gwardii Georg. Wiemy o tym fakcie z
relacji barona Schwicheldta. Jeśli chcesz zaczerpnąć wiedzę o homoseksualnych skłonnościach
Fryderyka Wielkiego, nie czytaj monografii niemieckich autorów, którym źle pojęty patriotyzm
nakazywał nie liczyć się z obiektywizmem. Według nich homoseksualizm Fryderyka Wielkiego
to konfabulacja wrogów Prus. Wolter chyba nie był takim wrogiem, on przez trzy lata mieszkał w
pałacu Fryderyka. Otóż twierdzi on, że Fryderyk Wielki był homoseksualistą i tę skłonność nabył
podczas długoletnich wojen. O tym, że homoseksualizm jest rozpowszechniony wśród
wojskowych, pisało wielu seksuologów, między innymi Freud. Nieodżałowanej pamięci Markiz
de Sade wprost łączył zależność między wojskiem a homoseksualizmem. No tak, jeśli Fryderyk
Wielki przejawiał te skłonności, to może należy nazwać po imieniu jego kochanka, a nie tylko
mówić o anonimowych młodych oficerach, latami goszczących w jego zamku. Owszem znamy
takiego.
Trzecia tragedia Fryderyka II łączy się z nazwiskiem jego młodego przyjaciela, który
został ścięty na rozkaz króla Fryderyka Wilhelma I. Fryderyk II miał dość tyranii ojca. Ten
sadysta absolutnie nie liczył się z godnością syna, na każdym kroku go poniżał, bił po twarzy,
wymyślał mu przy obcych. Fryderyk II postanowił uciec zagranicę. Dokąd? Może do Anglii,
ojczyzny jego matki? Nawiązał potajemnie kontakty, ale angielski dwór chłodno przyjął
gotowość przybycia Fryderyka. Radzono mu, aby nie podejmował pochopnych decyzji.
Wówczas zwrócił się w stronę Holandii. Holendrzy gotowi byli udzielić azylu maltretowanemu
synowi Fryderyka Wilhelma I. Mały skandalik na cała Europę nie zaszkodziłby prestiżowi tej
niewielkiej krainy. W podróż Fryderyk II wziął dwóch przyjaciół: porucznika Keitha i
podporucznika von Katte. O planowanej ucieczce wiedziała matka i siostra Wilhelmina. Ale
dwór nie śpi i swoich szpiegów ma. Naturalnie Fryderyk Wilhelm I o wszystkim się dowiedział.
Syna i jego przyjaciela podporucznika von Katte aresztowano. Porucznikowi Keithowi udało się
uciec. Zaocznie skazano go na karę śmierci. Gdy Fryderyk II został królem, przywołał go do
Berlina, przywrócił do łask i honorów. Otrzymał wysokie godności, jednakże Fryderyk nie
dopuścił go już nigdy do swego boku. Zdarzyło się to, Drogi Czytelniku, w 1730 roku.
Znamienne jest, że Fryderyk Wilhelm I był tak wściekły na syna, iż domagał się od sądu
wojskowego również i jego śmierci. Oto co znaczy poczucie królewskiego obowiązku. Żadnej
ulgi dla syna, delfina bądź co bądź. Von Katte poprowadzono na ścięcie. Wyrok miano wykonać
na placu naprzeciwko celi, w której siedział Fryderyk Wielki. Zza krat, zalewając się łzami,
posłał ostatnie pożegnalne „wybacz” swemu kompanowi. Był w straszliwej depresji, całkowicie
załamany, pełen lęku. Upadł w końcu do stóp satrapy ojca i przysiągł mu absolutne
posłuszeństwo. Wola Fryderyka II została złamana. Odtąd Fryderyk II nigdy, ale to absolutnie
już nigdy, w niczym nie będzie przeczyć ojcu lub działać przeciw jego woli. Jak łatwo z
człowieka zrobić zombi, jeśli jesteś okrutnym tyranem o sadystycznych zapędach. Nie przeczył
Fryderyk II, gdy mu ogłoszono, że musi się ożenić z Elżbietą Krystyną Brunszwejską, córką
księcia Ferdynanda Albrechta, chociaż wiedział o szpetocie narzeczonej, a także o tym, że to
małżeństwo jest czysto polityczne (tego domagał się Wiedeń). Z kolei również Fryderyk Wilhelm
I pragnął zbliżenia z Austrią. Na propozycję ojca dotyczącą ożenku, Fryderyk pokornie
odpowiedział: „Nie ma dla mnie nic milszego, jak okazywać najłaskawszemu ojcu ślepe
posłuszeństwo”. Natomiast Grumbkowi wyznaje: „Porzucę ją, jak tylko zostanę królem”.
Fryderyk stał się dwulicowy, a winien temu był apodyktyczny ojciec, który zawsze domagał się
od wszystkich, od dzieci przede wszystkim, ślepego posłuszeństwa. A tak naprawdę wszystko we
Fryderyku aż się kotłowało, myślał: „Ja wam jeszcze pokażę, jak tylko zostanę cesarzem”.
Posłuszny syn ożenił się 12 czerwca 1733 roku, miał wtedy dwadzieścia jeden lat. Często
na królewskich dworach, Drogi Czytelniku, zdarzało się tak, że wieść o szpetocie narzeczonej nie
pokrywała się z jej rzeczywistym wyglądem, co bywało miłym rozczarowaniem, jak to było w
przypadku Ludwika XV i Marii Leszczyńskiej. Przygotowawszy się na spotkanie z brzydką
polską księżniczką, o której mu dwór do ucha szeptał, młody król ujrzał świeżą, zdrową o
prawidłowych rysach dziewczynę. Całe dziesięć lat był wierny Ludwik XV „pięknej Marysi”. Z
Fryderykiem II było inaczej – plotki o brzydocie narzeczonej potwierdziły się w stu procentach.
Oto jak scharakteryzowała ją siostra Fryderyka II, Wilhelmina: „Chodzi pochylona, ma białą
cerę, niebieskie oczy i całkowicie zepsute czarne zęby. Nie jest bynajmniej szczupła, nie umie się
zachować i nie ma żadnego wykształcenia. Przy tym ma tak wielkie trudności w wysławianiu się,
iż trzeba zgadywać, co chce powiedzieć”.
Szczególnie dotyka nas, Drogi Czytelniku, uwaga o zepsutych zębach – powszechna
plaga wśród prawie wszystkich księżniczek. Wiele z nich miało zepsute zęby, wystarczy
wspomnieć żonę Ludwika XIV, Marię Teresę, która miała czarne i zgniłe zęby z powodu
nadmiernego łakomstwa (bardzo lubiła czekoladowe cukierki, które nieustannie żuła i nawet
częstowała nimi nieślubne dzieci króla). Wszystkim tym czarnozębnym królowym czy
księżniczkom śmierdziało z ust. Nie jest to miłe. Nieświeży oddech jednego z małżonków mógł
stać się przyczyną rozwodu u muzułmanów, Koran na to zezwalał. Nie rozumiem, dlaczego
Biblia na to nie zezwala: ani brudne skarpety męża, ani zepsute zęby żony nie mogą stać się
przyczyną rozwodu u chrześcijan.
Małżeństwo Fryderyka II nigdy nie zostało skonsumowane, to udokumentowany fakt. A
przyczyna nie leży w zepsutych zębach jego małżonki czy w homoseksualnych upodobaniach
męża, a w tym, że Fryderyk II w młodości, jak już wspomnieliśmy wyżej, przeszedł operację. O
tej operacji Wilhelmina w swoich pamiętnikach pisze nader enigmatycznie: „Była interwencja
chirurgiczna. Odgadnięto w końcu, że źródłem była miłość”. „Białe” małżeństwo Fryderyka
będzie trwać do śmierci Elżbiety Krystyny, nieszczęśliwej małżonki, zmuszonej do życia z
mężem jak siostra z bratem. Podobnie jak tamci, również oni nie tylko nie sypiali we wspólnym
łóżku, ale nawet nie mieszkali w jednym pałacu. On miał swój pałac i swoje życie, ona swoje.
Spotykali się raz do roku podczas uroczystego obiadu ku czci święta państwowego. Fryderyk na
jednym końcu ogromnego stołu niezmiennie lodowato uprzejmy, pytał, jak się miewa ukochana
małżonka, ona, siedząc na drugim, z trudem powstrzymując potok łez gotowych nakapać do
talerza, ze smutkiem odpowiadała: „Nieszczególnie”. Dostała od męża skromny pałac i skromne
apanaże, zajmowała się kwiatami i hodowlą psów w otoczeniu pary pałacowych pań, nudnych
jak jesienny deszcz. Oto nędzny żywot cesarzowej, której nie pozazdrości ostatnia
pańszczyźniana chłopka, życie bez miłości, bez celu, bez wzruszeń, bez orgazmu.
Ojciec Fryderyka II zmarł 31 maja 1740 roku straszliwych cierpieniach. Miał puchlinę
wodną, astmę, lumbago i gorączkę. Do nieba jednak za swoje męczeństwo chyba nie pójdzie
(mamy taką cichą nadzieję), wyjątkowe jego okrucieństwa przeważyły szalę dobrych cech.
Posmutniały setki dworskich darmozjadów. Zostali wyrzuceni z pałacu. Fryderyk II odnowił
swój dwór. Poplecznicy ojca nie byli tu już mile widziani. Wydaje się, że zrobiło się jeszcze
smutniej w królewskim pałacu. Poodsuwał od siebie nawet bliskich przyjaciół. Spodziewany
złoty deszcz na dworaków nie spadł. Z rozrywek pozostały tylko poetyckie wieczory, balów jak
nie było tak nie ma, mimo iż cesarz był rozmiłowany w muzyce. Fajerwerków Fryderyk II nie
lubił, głośnego tłumu też. Najlepiej byłoby dla niego zbudować swój pałac, ostoję, sanktuarium,
gdzieś na odludziu i oddawać się swym ulubionym zajęciom. O tym zawsze marzył i to wkrótce
urzeczywistnił.
Hurra! Siedmioletnia wojna została zakończona. Król postanowił wybudować sobie nowy
pałac. No tak. Pieniędzy nie żałował. Neues Palais kosztował jedenaście milionów, tyle samo
jego wyposażenie. Wygrał wojnę, postanowił naśladować Wersal Ludwika XIV. Jego pałac
Sanssouci miał rozległy park, w którym pojawiły się antyczne rzeźby, rzadkie rośliny, groty,
pagórki, stawy, strumienie, a centralną figurką był antyczny posąg Antionosa – kochanka cesarza
Trajana. Potem dobudował galerię na zbiory malarstwa. Lubił włoską i flamandzką sztukę. Znał
się na niej. Wielka epoka Sanssouci to lata 1747–1756. Był to rokokowy pałacyk, nieduży, ale
bardzo przytulny. Toczyło się w nim życie wyłącznie męskie. Kobiet nie wpuszczano. Żona
również tu nie bywała. Przebywali w nim młodzi oficerowie, jego anonimowi kochankowie. Ale
nikt o tym nie powinien wiedzieć. Lecz plotki krążyły, od nich, jak od natrętnych much, się nie
opędzisz.
Postępowanie Fryderyka z żoną jest niezwykłe, Drogi Czytelniku! Nie wyrzucił jej z
dworu, nie rozwiódł się z nią, nie zastąpił jej kochanką, dał jej skromny pałac w Schonbausen w
północnej części Berlina (tyj kobieto, skoro nie potrafisz być szczęśliwa! – chciałoby się
powiedzieć). Niezmiernie imponuje nam homoseksualna tolerancja Fryderyka Wielkiego. Będąc
homoseksualistą, uczynił wszystko, żeby złagodzić przepisy prawne dotyczące tej mniejszości.
Zlikwidował karę śmierci za homoseksualizm. Złagodził prawo dotyczące innych zboczeń.
Pewnego razu mężczyzna został skazany na karę śmierci za stosunek z oślicą. Czyli była to
jawna zoofilia, karana śmiercią. Fryderyk Wielki wyrok sądu anulował, a w uzasadnieniu napisał:
„W moim cesarstwie każdy cieszy się wolnością zarówno sumienia, jak i penisa”. Nie jest to
żadna anegdotka, Drogi Czytelniku, tylko szczera prawda. Brawo, królu! Tylko dlaczego
przejawiasz taką niekonsekwencję? Przecież zupełnie niedawno król surowo ukarał oficera, który
miał stosunek z klaczą. Ten, mając świadomość, że jego penis jest zbyt wielki, żeby odbyć
stosunek z kobietą, posłużył się kobyłą. Został przyłapany na gorącym uczynku. Gdy o tym
dowiedział się Fryderyk II, kazał zdegradować oficera do stopnia żołnierza i wysłać go do
chlewu, aby czyścił stanowiska świń, z takim oto komentarzem: „On jest świnią i niech teraz
świniom usługuje”. A być może król wychodził z założenia, że koń to szlachetne zwierzę i
uprawiać z nim miłość mogą tylko wybrańcy? Dyskretna homoseksualna rozpusta na dworze
Fryderyka Wielkiego kwitła, lecz nie rzucała się w oczy, ludzi nie drażniła, a on raczej miał
opinię człowieka moralnego niż zdemoralizowanego, jakim był w rzeczywistości. Inaczej nie
pozwoliłby swemu nadwornemu pisarzowi, libertynowi Jules de la Mettrie, napisać eseju pod
charakterystycznym tytułem Mały człowiek z wielkim fiutem. No i cóż z tego, że esej nie był
przeznaczony dla szerokiej publiczności, a raczej do wykorzystania na królewskim dworze.
Rozpusta jest rozpustą, gdzie by nie była uprawiana: w zaciszu klasztornych cel czy w burdelu.
W Sanssouci zaproszony gość Baculard d’Arraud, czuł się bardzo swojsko, bez wszelakich
eufemizmów „skromnie” zatytułował swój traktat: Sztuka jebania. A sam Fryderyk Wielki
napisał esej dotyczący rozkoszy orgazmu. Mimo pozorów, mimo krążącej opinii, aseksualnym
Fryderyk nie był. Jego sekretarz (niech mnie Redaktor nie pyta o jego nazwisko, nie powiem, to
tajemnica owiana mrokiem – nie podał jej londyński tygodnik, który opublikował te rewelacje) w
Sekretnych zapiskach sugeruje, że pruski król regularnie uprawiał seks z dworakami: stajennymi i
przypadkowymi chłopcami, których sprowadzano na dwór. Wolter (niewdzięcznik jeden), gdy
pokłócił się z Fryderykiem Wielkim, nie tylko przestał go nazywać „Wielkim”, ale nawet
sugerował w swoich wspomnieniach, że król miał zwyczaj półgodzinną poobiednią drzemkę
przeobrażać w półgodzinne pieprzenie się z chłopcami – „oddawać się przyjemnościom
sztubackim” – jak to określił. Ba, Wolter nawet nam niechcący odkrył sekret techniki
homoseksualnej Fryderyka Wielkiego w takiej oto frazie: „Fryderyk nigdy nie otrząsnął się ze
złego traktowania przez ojca i nie był zdolny odgrywać głównej roli”. W łóżku, ma się rozumieć,
nie w polityce międzynarodowej przecież, w której jednak odgrywał główną rolę. Mógł uprawiać
jedynie analny seks, podczas którego pełnił bierną rolę kobiety, co było skutkiem zdefektownych
genitaliów – czy to miał na myśli Wolter, kiedy tak pisał? Myśl, jak chcesz, Drogi Czytelniku,
wskazówek naszych w tym względzie nie będzie. Wystarczająco już nas obwiniają za gorszenie
Czytelników, żeby znowu „lekką rączką” wykładać kawę na ławę. Ale, mimo pozorów, palmę
pierwszeństwa w gorszeniu opinii publicznej dzierży amerykański fotograf Robert Mapplethorpe,
który w poszukiwaniu absolutnie idealnego penisa objechał cały świat, „skonsumował” setki
afrykańskich chłopców, sfotografował tysiące antycznych rzeźb, których fallusów papież
Innocenty III nie zdążył przykryć listkiem figowym, a drugi papież nie zdążył założyć na nie
gipsowych krótkich majteczek. Wreszcie – EUREKA! W 1980 znalazł ideał męskiego penisa.
Posiadaczem tego skarbu, niestety, był Murzyn (o, nie posądzajcie nas pochopnie o rasizm, to nie
my, to Amerykanie się oburzyli). Anatomiczne zalety tego penisa są, moim zdaniem,
przesadzone i mocno przereklamowane, bo nic szczególnego nie widać: wygląda spod
poliestrowych spodni coś stożkowatego, żylastego, krwistego, obrzezanego, ale wzbudza
dreszczyk emocji wszystkich gejów i pań na świecie! O, jakże mało ludziom trzeba. „Kawałek
chleba i kobietę” – tak w stosunku do mężczyzn powiedział Maksym Gorki. Natomiast w
stosunku do kobiet Janusz Kawryżka powiedział: „O, jakżesz mało kobietom trzeba: kawałek
chleba i niewielki kawałek mężczyzny!”.
No tak, zapędy homoseksualne Fryderyka Wielkiego wymagały coraz to nowych,
młodych chłopców, których tuzinami przyprowadzano mu albo z jednostek wojskowych, albo ze
stajen. Złośliwy, kapryśny los zechciał przerwać ten proceder.
Fryderyk ma hemoroidy. Jeśli Czytelnik uważnie śledzi telewizyjny program Kuby
Wojewódzkiego, to chyba pamięta jego bon mot zawierający pytanie i odpowiedź: „Co jest
najwyższą męką? Hemoroidy u geja”. No tak, wszystko jasne, komentarze zbyteczne. Ironia jest
zbyt ironiczna w stosunku do pruskiego króla, a nawet wręcz złośliwa, tak jak jego sarkastyczne
wypowiedzi adresowane do gości przy biesiadnym stole. Teraz los mu odpłacił pięknym za
nadobne. Gdy tylko raz w życiu Fryderyk pokochał się z kobietą, los (Bóg nie mógł, bo król był
ateistą) mu zesłał syfilis i został bez jąder i części członka, a gdy zaczął na serio uprawiać
homoseksualizm, złośliwy los zesłał mu hemoroidy. Czy złośliwość losu nie jest zbyt
sarkastyczna, żeby nie powiedzieć okrutna, dla Fryderyka Wielkiego? Gdy osiągnął mistrzostwo
i wirtuzerię w graniu na flecie, od ciągłego dęcia powypadały mu wszystkie zęby.
Kto jeszcze przebywał na dworze Fryderyka Wielkiego? Przez trzy lata (1750–1753)
przebywał tam Wolter. Najpierw Fryderyk II był zafascynowany wielkim filozofem. Potem
fascynacja zaczęła gasnąć, różowe okulary spadły z oczu króla, obnażając prawdę o wielkim
mistrzu. I to, że jest strasznie małostkowy i kłótliwy, że paskudnie chrapie w nocy, kaszle w
dzień, chrząka przy stole, ma mokry nos i wydziela nieprzyjemny zapach, a na dodatek kradnie
świece. Wielkich należy podziwiać z daleka. Nie zbliżać się do nich. Wielcy spadają z piedestału,
gdy ich poznajemy bliżej. Nie radzimy nikomu ujrzeć wielkich w szlafrokach i domowych
bamboszach. Aureola świętości szybko spada z ich głów. Dwaj wielcy ludzie straszliwie
rozczarowani sobą, definitywnie rozstali się i nie zostali przyjaciółmi, lecz wrogami. Wrodzone
umiejętności schlebiania Woltera, dzięki którym otrzymywał apanaże i od Katarzyny Wielkiej, i
od Stanisława Augusta Poniatowskiego, w tym przypadku nie przydały się. Gdy Fryderyk II
zapytał Woltera, co sądzi o jego poezji, ten dyplomatycznie odpowiedział: „Wasza poezja, Wasza
Wysokość, jest was godna”. Teraz, jako wróg króla, rozsiewał plotki, iż Fryderyk II jest
homoseksualistą. W listach do Woltera Fryderyk II posługiwał się językiem „greckiej miłości”.
Właśnie Wolter pierwszy wyjawił publicznie homoseksualne skłonności Fryderyka II. Kto
jeszcze dostąpił zaszczytu, by być gościem w jego pałacu? Naturalnie, że słynny szarlatan i
rozpustnik Casanova, który miał miły zwyczaj odwiedzania europejskich dworów i już wcześniej
bywał na dworze i u Katarzyny w Petersburgu, i u króla Stasia w Warszawie. Wielka rozpustnica
nieszczególnie zachwyciła się wielkim rozpustnikiem i nawet do mazura go nie poprosiła, tak
sobie tylko pogawędzili o niczym trzy sekundy, po czym caryca ziewnęła i odeszła. Przenikliwa
bestia w mig rozgryzła awanturniczą naturę Casanovy, a ponieważ niedawno gościła u siebie
Caligostra z jego żoną Serafiną, którzy wyciągnęli od niej pięć tysięcy rubli, była teraz ostrożna
w zawieraniu bliższej znajomości z szarlatanami o światowej sławie. W Warszawie natomiast
Casanova miał wielkie powodzenie i oszołomił dwór króla Stasia, mecenasa sztuki nota bene,
swoją znajomością Wirgiliusza i Horacego, a zwłaszcza Homera, gdy na czwartkowym obiedzie
u króla zaczął recytować w języku greckim Iliadę. Zachwycony polski król, mimo iż był biedny
jak mysz kościelna i często pożyczał forsę od swego kamerdynera Reca, podarował z miejsca
Casanowie trzy tysiące dukatów. Potem przedsiębiorczy wenecjanin zaczął okupować
posiadłości polskich magnatów, włączając w to Czartoryskich. Synekura mu się skończyła, gdy
był zmuszony pojedynkować się z magnatem Branickim, bądź co bądź ożenionym z nieślubną
córką Katarzyny Wielkiej, i ciężko go zranił, samemu uchodząc z lekką raną ręki. Gdy z
zabandażowaną ręką zjawił się w pałacu Stasia, ten wiedząc o wszystkim, zapytał Casanovę, co
mu się stało. On zaś bezczelnie odpowiedział: „Ach, to reumatyzm”. Król surowo spojrzał na
Casanovę i groźnie powiedział: „Żeby u mnie więcej reumatyzmu nie było. Jasne?” No tak, dla
Casanowy było jasne, że „reumatyzm” w tym kraju nie jest chorobą mile widzianą, tym bardziej,
że król specjalnym edyktem zabronił pojedynkowania się, a i koledzy Branickiego zaczęli śledzić
Casanovę, grożąc zuchwalcowi, że go na śmierć zatłuką jak psa. Słowem, światowy awanturnik
pojął, że trzeba brać nogi za pas z Królestwa Polskiego, zanim go do ciupy nie wsadzą lub noża
w plecy nie wbiją. I oto taki zjawia się w pałacu Fryderyka Wielkiego ze swoim CV (miał zamiar
podjąć posadę u pruskiego króla). Tylko w jakim charakterze? Nadwornego szarlatana? Król ich
nie lubił, tak jak i pochlebców. Być może miał zamiar Casanova zostać magiem, przecież uczył
się u samego Saint-Germaina, jak ze zwykłej monetki wydobywać złoto. Eksperyment jednak
spalił na panewce, gdy na jednym z pokazów ta złota monetka mu wcześniej wyślizgnęła się z
rąk i bezczelnie potoczyła po marmurowej podłodze ku wielkiemu zaskoczeniu licznie
zgromadzonej publiczności, gdy jeszcze miedzianej nie zdążył zręcznie w rękawie ukryć. Może
chciał zostać nadwornym lekarzem? Przecież z powodzeniem leczył weneryczne choroby nawet
po tym, jak trzynaście razy sam zaraził się tryprem. Wymyślił kondom z owczego jelita
pięćdziesiąt lat wcześniej niż to uczynił doktor Kondom. Lecz na dworze Fryderyka Wielkiego,
homoseksualnym dworze, trzeba dodać, po tym jak króla zaraziła polska prostytutka syfilisem, ta
choroba nie ośmielała się gościć, a choroby AIDS jeszcze nie wykryto. Fryderyk Wielki
zaproponował mu posadę preceptora w szkole kadetów. Ale, po pierwsze, Casanovę, który tylko
czasami bywał homoseksualistą, w zasadzie kadeci nie interesowali, po drugie, gdy odwiedził
szkolę, ujrzał tam tak niesamowity brud i bałagan (np. nie opróżniano nocników pod łóżkami), że
zatkał sobie nos naperfumowaną chusteczką, jak to czyniły dwie żony Henryka IV, gdy szły z
nim do łóżka, a po trzecie, skąpy król pruski zaproponował mu taką mizerną pensję, że Casanova
aż wzdrygnął. No tak, król pruski słynął ze skąpstwa, które niektórzy pochlebcy biografiowie
nazywają oszczędnością. Gdy gościła u niego Izabela Czartoryska, wydająca za mąż swoją córkę
Marię (była nieślubną córką króla Stasia) za siostrzeńca Fryderyka Wielkiego, kiedy
przypadkowo weszła do jego gabinetu, była szczerze zdziwiona, o nawet nie tym, że dziesięcioro
kociąt przytulnie uwiło sobie gniazdko na królewskim biurku, ale taką oto napisaną
własnoręcznie przez króla notatką, leżącą przed talerzem z wiśniami: „Tu znajdują się trzydzieści
dwie wiśnie”. Intencja była jasna: Nie daj Bóg, żeby jakiś żarłok sługa, sprzątając ze stołu,
przypadkowo zeżarł jedną wisienkę. A co, dziwi cię to, Czytelniku? Królowie zawsze tak czynili.
Wspomnijmy na przykład Piotra I, który zawsze na deser jadł parmezański ser. Odkrajał
kawałek, zjadał, miarkę wyjmował, odmierzał i do notatnika wpisywał, bo nie daj Bóg z powodu
natłoku zajęć wagi państwowej mógłby zapomnieć, ile centymetrów miał ten kawałek sera.
Pewnego razu kucharz żarłok odkroił i zjadł trochę tego sera. Car poprosił o deser. Gdy mu go
przyniesiono, wyjął centymetr, zmierzył, do notatnika zajrzał, no i, o Sodomo i Gomoro!, aż pięć
centymetrów sera brakowało. No to poszła hulać pałka Piotrowa po plecach kucharza-żarłoka.
Izabela Czartoryska z tego biurka pruskiego króla, na którym wylegiwały się koty i leżały
trzydzieści dwie wiśnie, ukradła pióro. Przenikliwy Fryderyk II wykrył kradzież. Przy obiedzie
zjadliwie zapytał Izabelę: „Czy pani wszystkim kradnie pióra z biurek?”. Na co niezmieszana
Izabela odpowiedziała: „Nie, Wasza Wysokość, tylko ludziom wielkim”. Casanova odjechał z
pałacu Fryderyka Wielkiego wielce rozczarowany i obaj nawet nie starali się uwodzić siebie
nawzajem. Nie spodobali się sobie. Wydaje się, że Casanova absolutnie podzielał taką oto opinię
o Fryderyku Wielkim: „Był twardy, nieprzyjemny, złośliwy, nieufny, przenikliwy, inteligentny,
oczytany, wykształcony”. No i bardzo lubił młodych żołnierzy i oficerów. Z wojskowych na jego
dworze przebywał generał baron Henri Auguste de la Motte-Fouque. A także cywile: libertyn
markiz Jean Baptiste de Boyer d’Angens – pisarz, szambelan i zaufany króla, lekarz i filozof La
Mettrie, były pastor, uczony Charles Etienne Jordan – encyklopedysta, Włoch Francois Algarotti
– wybitny intelektualista. Ten ostatni przebywał stale na dworze od 1740 roku. Fryderyk Wielki
jakby podzielił swe życie na intelektualne i polityczne. Odbywały się biesiady przy okrągłym
stole, przechadzki po parku, dysputy, muzykowanie. Sam komponował wcale niezłą muzykę,
obecnie wysoko przez muzykologów cenioną. Czasami czynił coś dla ciała – bo spragnione ciało
domaga się swej rozkoszy przecież. Wówczas jego zaufany i ogromnie dyskretny kamerdyner
sprowadzał mu z czarnych schodów młodych stangretów. Szybko, dwadzieścia minut i po
wszystkim. Jeśli Fryderyk II bywał wśród żołnierzy, to przespanie się z młodym żołnierzem było
jeszcze łatwiejsze. No któż z nich nie zechciałby na jedną noc znaleźć się w łóżku z cesarzem,
żeby na drugi dzień obudzić się porucznikiem? Tak myśleli ci naiwniacy, świadomi
historycznych przykładów. Lecz Fryderyk II był ogromnie pryncypialny, on za nic, za parę
homoseksualnych uścisków, awansów nicponiom nie dawał. Na awans trzeba zasłużyć w walce z
wrogiem, a nie w łóżku z królem. Tu przecież nie dwór Katarzyny Wielkiej, która na prawo i
lewo rozdawała synekury swym kochankom w zależności od sprawności i wielkości ich penisów.
Toteż niejeden grenadier, ochraniający carski pałac od wewnątrz, wystawiał na pokaz swój
podszyty watą saczek (woreczek na penis) w nadziei, że jutro obudzi się generałem ze stoma
tysiącami rubli w kieszeni. Takim hojnym Fryderyk Wielki w stosunku do swoich kochanków
nie był. Jeden taki żołnierz, uciekając z bitwy pod Kolinem, nagabywany przez cesarza krzyczał:
„Za osiem groszy na dzisiaj wystarczy!”. Osiem groszy – tyle wynosił wówczas żołd żołnierza.
Wieczory w Sanssouci obrosły legendami i licznymi anegdotkami. Król swoim
intelektualnym przyjaciołom pozwalał na poufałości w stosunku do swojej osoby, jak to jest
przyjęte w gronie przyjaciół. Tym różnili się od podwładnych. Od zwykłych kochanków, od
których intelektu nie wymagał, jedynie sprawności fizycznej i erotycznego zaangażowania. Król
szukał intelektualistów, unikał pedantów i nudziarzy. Sam nudny nie był. Był dowcipny, zdolny
do szybkiej riposty, co tak ceniono w Wersalu. Umiał złośliwie ironizować. Kiedy miał
siedemdziesiąt cztery lata, napisał historię swoich wojen. Wówczas w pałacu kobiety nie
przebywały. Za młodu owszem, w pałacu można było spotkać młode kobiety, potem one
całkowicie zniknęły. Nawet żona nigdy go tu nie odwiedzała. Od 1745 roku była w Sanssouci
personą non grata, do tego eleganckiego schronienia króla wstępu nie miała. W ciągu
dwudziestu dwóch lat, od 1741 do 1762, Fryderyk tylko dwa razy był obecny na obchodach jej
urodzin. Sanssouci była jego absolutną twierdzą, w której stworzył własny świat, według swego
gustu i upodobania. Rozmowy na jego dworze często miały homoerotyczne zabarwienie.
Niezauważalnie nadeszła starość, która dla nikogo radością nie jest, a dla Fryderyka
Wielkiego szczególnie. Zdziczał i zapuścił się do granic niemożliwości. Zmienił się także na
gorsze jego charakter, zaczęły atakować go choroby. Och, jak rozumiemy, Drogi Czytelniku,
westchnienie żony Nerona, Poppei: „Jak ja chcę umrzeć za młodu!”. Starzeje się Fryderyk II
brzydko, nieestetycznie. W jego przypadku nie zastosujesz stwierdzenia francuskiego posła w
Petersburgu, Segura: „Jak ohydnie starzeją się w Rosji kobiety i jak pięknie mężczyźni”.
Fryderyk Wielki starzał się szkaradnie.
Wyraźnie poddawał się autodestrukcji. Brudny, niemyty i nieczesany, w zniszczonym,
wypłowiałym mundurze, w filcowych butach, przypominających rosyjskie walonki, siedział przy
stole, zanurzając swój duży czerwony nos w tabakierce, głośno kichał, okruszynami tabaki
obsypywał stary wytarty surdut i zniszczone spodnie. Obrzydliwy widok niechlujstwa.
Odżywiał się bardzo niezdrowo. Lubił ostre przyprawy, ciężko strawne dania, pijał dużo
wina i kawy. Zaczął chorować. Jego również dosięgła choroba ojca, a chyba i wszystkich
Hohenzollerów: puchlina wodna i astma. Podagra także mu dokuczała. W 1775 roku pisał do
Woltera, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa.
Król, nieobliczalny w ogóle, z wiekiem posiadł jeszcze jedną cechę charakteru: wybuchał
gniewem bez powodu. Fryderyk zawsze był obojętny w stosunku do ludzi, specjalnych emocji
nigdy nie wyrażał. Emanował chłodem i powściągliwością. Lecz na starość ta jego cecha jeszcze
bardziej się nasiliła. Oto przykład. Pewnego razu podczas dyktowania przez niego ważnego
dokumentu nagle na atak serca zmarł jego długoletni sekretarz. Fryderyk spokojnie zawołał
kamerdynera, kazał wynieść trupa, przywołać innego sekretarza i spokojnie kontynuował
dyktowanie od tej samej frazy, której nie dokończył jego poprzednik. Taki już był Fryderyk,
zimny jak bryła lodu, ironiczny i szalenie inteligentny. Stan jego zdrowia ciągle się pogarszał. W
młodości zbyt dużo jadł ostrych potraw i przypraw, bolał go żołądek, być może miał wrzody. To
boli. Ból, który w milczeniu znosił, spowodował, że stał się zły i ponury. Już nie urządzano
koncertów w pałacu, nie zasiadali przy biesiadnym stole przyjaciele, zaczął prowadzić zamknięty
tryb życia. W pałacu oprócz sług, których liczbę ograniczył do minimum, nie było nikogo. Nie
miał faworytów, nie rozlegała się muzyka. Fryderyk stawał się coraz bardziej apodyktyczny. Gdy
przypadkowo pojawił się gość, przy stole mówił tylko on, nikomu nie pozwalając dojść do słowa.
Nieraz zasypiał podczas obiadu. Łyżką nie trafiał do ust, rozlewając zupę. Jadał posiłki w
zupełnej samotności, zrezygnował z jakiegokolwiek towarzystwa. Chodził silnie zgarbiony.
Wyglądał na zgrzybiałego staruszka, i to bardzo zaniedbanego. Astma atakowała go coraz
częściej. Czasami zaczynał dusić się. Zupełnie zapomniał, co to jest woda i mydło. Nie mył się,
nie zmieniał bielizny, chodził w starym poplamionym mundurze i spał z psami. Zwykł mawiać w
tamtym czasie: „Im więcej poznaję ludzi, tym bardziej kocham psy”. Jedynie co zachował z
młodości, to ironiczny dystans wobec siebie i innych. Fryderyk twierdził, że śmierci się nie boi,
boi się tylko długiej agonii. W jego zamku został zbudowany grobowiec, w nim pragnął być
pochowany. Spisał testament. Sprawiedliwie ocenił ofiarność i cierpienia swej małżonki.
„Hojnie” ją obdarzył. Zapisał: „Mojej małżonce zostawiam naliczonymi od jej dochodów
dziesięć tysięcy talarów. dwie beczki wina, drzewo na opał i dziczyznę na stół. Niech uczyni
swoim dziedzicem mojego siostrzeńca”. Siostrzeniec nawet w dziesiątej części nie dorównywał
jego talentom i wielkości. Następca, Fryderyk Wilhelm II, roztrwoni bogactwa zdobyte przez
wuja, osłabi potęgę mocarstwa, do której zawsze dążył cesarz i którą osiągnął, będzie przez
wszystkich pogardzany, a zwłaszcza przez własną żonę, która definitywnie odmówi mu łoża,
narażając państwo na brak sukcesora, aż Fryderyk Wielki nieudolnie podsunie jej kochanka,
którego ona wyrzuci ze swej sypialni, nakazując przekazać Fryderykowi Wielkiemu, że sama
decyduje, z kim będzie chciała się przespać. Umierał Fryderyk Wilhelm II opuszczony przez
wszystkich, oprócz swej kochanki, która w chwili jego śmierci trzymała go za rękę.
Fryderyk II zmarł na początku 1876 roku, gdy dokonywał, mimo gwałtownej ulewy,
przeglądu wojsk. Mocno się przeziębił. Osłabiony organizm nie potrafił walczyć z chorobą. Miał
siedemdziesiąt cztery lata. Francuska królowa Maria Antonina napisała wówczas: „Niech od nas
nie oczekują, że będziemy go opłakiwać”. Nikt więc nie opłakiwał króla. Tylko przez kilka nocy
wyły jego psy, bodajże jedyne istoty na świecie, które naprawdę kochał.
3.2. Dwa oblicza baśniowego Króla Ludwika II Bawarskiego (1845–1886)

Większość homoseksualistów przeżywa uczucie

ogromnej pustki i utraty sensu istnienia,

gdy w młodym wieku uświadomiło sobie

swoje nastawienie homoseksualne.

(Krzysztof Boczkowski)

Kto osadził w naszych sercach demony, aby nas dręczyły?

(Ludwik II Bawarski)

On i Sissi

Dworacy swego króla Ludwika II Bawarskiego nazywali „dziwnym”. Był to eufemizm,


żeby nie obrażać króla właściwym słowem: „nienormalny”. Ludwik II miał chwiejną naturę,
która znajdowała się w stanie ciągłego podniecenia. Nikt nie mógł przewidzieć jego działań, bo
działał impulsywnie i z zaskoczenia. Miał, jak to mówią Rosjanie, siedem piątków w tygodniu.
Nagłe jego wielogodzinne wyjazdy konne rychło zamieniały się w karkołomne wyprawy górskie,
najczęściej w nocy przy świetle księżyca. W nocy Ludwik II szalał, spał i pracował w dzień. Jeśli
sam nie wyjeżdżał konno, to rozkazywał w nocy oświetlać dziedziniec i pędził swoje konie w
kółko aż do całkowitego ich wyczerpania. Co sobie upatrzył w tym kieracie, jaką swoją nową
fantazyjną ideę pragnął wprowadzić w życie, wpatrując się w to bezcelowe krążenie koni w
kółko, w kółko aż do obłędu?
Dwór od szalonych pomysłów Ludwika II nie miał ani chwili spokoju. A on miał w nosie
psychiczny i fizyczny komfort swych poddanych. Liczył się tylko on, jego kaprys, małe ludziki
mało go obchodziły. Nie urzędując w Monachium tylko w swych niedostępnych górskich
siedzibach, ministrom kazał przyjeżdżać do siebie na posiedzenia rady. I poważni ludzie,
brzuchaci, w zaawansowanym wieku, psiocząc i przeklinając, musieli wgramalać się po stromych
górskich ścieżkach, zadając sobie odwieczne pytanie: czemu nie mieszka w stolicy, Monachium,
czemu, jak rzymski cesarz Tyberiusz na swym Capri, całkowicie odizolował się od ludzi?
Narady ministrów odbywały się na zielonej polance. Wynoszono tam stół, pokryty
zielonym suknem, ministrowie na prostych sosnowych taboretach sadowili się dookoła, wówczas
przychodził Ludwik II w stroju myśliwskim, dając tym samym do zrozumienia, że posiedzenia
gabinetu nie mogą trwać długo, bowiem czekają na niego inne ważniejsze zajęcia, takie jak łowy
i jazda konna. Szybko podpisywał papiery i zamykał obrady do kolejnego spotkania ministrów
wysoko w górach. Niektórzy biografowie uważają, że decyzja Ludwika II całkowitego
odseparowania się od ludzi była słuszna w kontekście jego życia osobistego. My zaś uważamy,
że była niedopuszczalna i egoistyczna w kontekście sprawowania władcy.
Ludwik II prawie nie miał przyjaciół. Przyjaźnił się tylko z austriacką cesarzową, z żoną
cesarza Franciszka Józefa, swoją kuzynką Elżbietą, Sissi, jak ją powszechnie nazywano.
Ludwik II Bawarski miał dwa przezwiska: Ludwik Szalony i Ludwik Bajkowy. Ten
pierwszy był cynikiem i sadystą, ten drugi romantykiem i marzycielem. Jak mogło się stać, że w
jednej osobie mieściły się dwie, diametralnie przeciwstawne postacie? Nie pytaj nas o to, Drogi
Czytelniku, za nas odpowiedzieli psychologowie i psychiatrzy. Owszem, istnieją tacy chorzy
psychicznie ludzie, którzy są ogarnięci rozdwojeniem jaźni. Widzą siebie w dwóch postaciach. A
co, nie znałeś szefa, który na ciebie, jako że jesteś jego podwładnym, ryczał jak pies wściekły, a
w stosunku do przełożonych jego ochrypły głos stawał się delikatny niczym kobiecy sopran?
Ludwik II był dobrym i złym jednocześnie. W każdym razie jego przyjaciółka Sissi nie znała
tego drugiego Ludwika, sadysty i szaleńca, ogarniętego napadami agresji i niepohamowanej
złości (w przypływie furii zabił pałką służącego, który niefortunnie wypuścił ptaka z klatki). Na
podwórku przy tylnym wejściu do pałacu było specjalne miejsce, gdzie codziennie chłostano
czeladź za najmniejsze przewinienie. Szlochy i krzyki bitych nie docierały do pałacu, gdzie
gościła Sissi, bo ściany były metrowej grubości. W jej oczach Ludwik II był zawsze wielkim
intelektualistą i romantykiem. Przyjaźń Elżbiety Austriackiej z bawarskim królem Ludwikiem II
rozkwitła na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Dwie śmiertelnie samotne dusze
odnalazły siebie, nie w niebie, ale na ziemi w niedostępnych zamkach gór Bawarii. Oboje byli z
dynastii Wittelsbachów. Dwie zagubione dusze nienawidzące dworskiego życia, polityki, wojen,
zgiełku balów, świateł jupiterów, wieńców laurowych, dworskich plotek, intryg i innych
blichtrów odnalazły siebie w cudownej, romantycznej, pozbawionej seksu miłości, i to był ich
świadomy wybór. Schować się przed ludźmi, przed którymi trzeba udawać, fałszywie się
usmiechać, witać tłum przyjaznym gestem ręki, gdy tego tłumu zwyczajnie się nienawidzi i woli
od niego surową przyrodę i zwierzęta: konie i łabędzie – taka była ich natura. Konie lubiła ona,
łabędzie on. Dla niego ten ptak bogini Ateny był symbolem piękna i wolności. Oddawał,
zakrawający na fetyszyzm, hołd temu ptakowi, żywemu lub martwemu w postaci pozłacanych
posągów lub namalowanej na obrazach wiszących na ścianie, np. frywolne kopie Michała Anioła
i innych malarzy epoki renesansu, na których Zeus, przyjąwszy postać łabędzia, kopuluje z
królową Ledą. Zmysłowość dzieł sztuki starych mistrzów pobudzała jej i jego wyobraźnię, nie
wykraczając poza ramy niewinnego flirtu. Tak uroczego, tak spokojnego, tak prawdziwego. On
wybudował w jednym ze swoich zamków ogromną, napełnioną wodą grotę, wspaniale
oświetloną przez sztuczne baterie (nowość w tych czasach), po której pływał łódką i karmił żywe
łabędzie. Ona, Sissi, mu towarzyszyła. Ach to ich romantyczne pływanie pozłacaną łodzią w
kształcie muszli po grocie w zamku Linderhof! Przed nimi stawał jej sługa, jej pazik Murzynek
Rustim i śpiewał orientalne, smutne arabskie piosenki, akompaniując sobie na gitarze. Czysty,
melodyjny chłopięcy głos rozlegał się w nocnej ciszy wśród gwiazd i pełni księżyca niczym
śpiew Orfeusza, przy którym milkną rzeki i płaczą kamienie. Wzruszony śpiewem chłopca
Ludwik II zdejmuje z palca bajecznie drogi pierścionek brylantowy i nakłada na palec Rustima.
„To cud, to z bajki Tysiąca i jednej nocy! – szepcze nie mniej zachwycona Sissi gotowa pełnić
rolę Szecherezady. Pierścień z ogromnym brylantem jest wart fortunę. Murzynek śmieje się
radośnie, jest szczęśliwy i gotów do końca swego życia służyć królom. Nie wie jeszcze, że za
parę lat Sissi, ulegając swym kaprysom, wyrzuci go z pałacu i chłopiec umrze w przytułku dla
nędzarzy, a Sissi nic a nic to nie będzie obchodziło, bo ona ma tendencję do szybkiego
rozczarowywania się do ludzi. Szkoda, że miała paskudną cechę nieliczenia się z ludźmi, którzy
ją znudzili bądź jej się narazili. Do wszystkich rozczarowywała się, oprócz bawarskiego króla
Ludwika II. Jej fascynacja nim osiągnęła apogeum. Tu jest ta rzadka wspólnota dusz, która
zupełnie eliminuje erotyczny podtekst. Ona, będąc fizycznie oziębłą, szukała w mężczyźnie nie
samca, nie seksualnej rozkoszy, lecz duchownej bliskości. Pod tym względem ich harmonia była
absolutna. On, będąc stuprocentowym homoseksualistą, szukał w kobiecie nie kochanki, lecz
wyłącznie przyjaciółki. On romantyk, ona romantyczka. On orzeł, ona mewa. Tak siebie widzieli,
czytając Goethego, słuchając muzyki Wagnera. Przesłanki dla romantycznej, platonicznej
dworskiej miłości epoki Eleonory Akwitańskiej zostały stworzone. Wspólne zainteresowania
muzyką i poezją dopełniły to uczucie. Mogli godzinami czytać wiersze Goethego i grać na
wspaniałym z klonowego drewna fortepianie na cztery ręce. Ona pisała wiersze. Nigdy nikomu
ich nie pokazywała, tylko i wyłącznie ulubionemu kuzynowi. On szczerze, no może tylko z
odrobiną pochlebstwa dla swojej kuzynki, wróżył jej przyszłość poetki. Sissi była o osiem lat
starsza od Ludwika II. On ją uwielbiał jak ukochaną starszą siostrę. Kto nam zaprzeczy, że takie
uczucie nie zasługuje na głęboki szacunek?
Jak już wspominałam , Ludwik II był dziwny. Nie chciał widywać ludzi. Za wszelką cenę
chciał mieć swój bajkowy świat, chciał żyć w krainie bajek, rycerskich legend, skoro
rzeczywistość była tak zła, tak nikczemna. Król pragnął być niedostępny i tajemniczy. Osiągnął
to, pomogły mu w tym jego zamki. Całkowicie odseparował się od ludzi. Budował wysoko w
niedostępnych górach zamki, w których mieszkał i nie mieszkał. Jedne były jego ulubionymi
sanktuariami, w innych po wykończeniu nawet jednego dnia nie zamieszkał. Interesował go
bowiem wyłącznie sam proces budowy. Na tym się znał i był głównym architektem. Gdy był
dzieckiem, budował wymyślone zamki z mokrego piasku, z klocków, i, bądźcie pewni, że mając
taki talent nasz Ludwik II byłby niezłym architektem, gdyby niemądry los nie wyznaczył mu
innej przyszłości: bycia bawarskim królem. Ile zamków ma Ludwik II?
Odpowiemy krótko: dużo. Jedne są owocem jego wyobraźni, wybujałej i dziwacznej,
porażającej bogactwem fantazji, inne są naśladownictwem paryskiego Wersalu i Trianonu. W
1867 roku przebywał w Paryżu, uczestniczył w przyjęciach. Wersal go oszołomił swoim
ogromem i wspaniałością: dwa tysiące pokojów, niebywały przepych, elegancja, wszystko mu
imponowało. Postanowił zbudować u siebie w Bawarii zamek nie gorszy od Wersalu, no i w
efekcie mamy zamek Neus Schloss. Zbudowany został, jak inne, wśród dzikiej alpejskiej
przyrody, tyle że na wyspie Herrenchiemsee. Niektóre sale są nawet bardziej okazałe niż w
Wersalu. Zamek jest zaliczany do najbardziej oryginalnych na świecie. Według założenia króla
nie miała to być ponura rycerska forteca, jaką na ogół bywają zamki, lecz ozdoba barokowa.
Lokalizację zamku wybierano pod kątem malowniczości miejsca, a nie walorów obronnych.
Wojen Ludwik II nie lubił i nie zamierzał z nikim wojować, choć czasami musiał. Budowa trwała
długo (siedemnaście lat) i nie została ukończona nawet w 1886 roku, gdy króla, uważanego za
niepoczytalnego, pozbawiono tronu. Ogłoszony ongiś finansowym bankrutem, obecnie zamek
przynosi krociowe zyski Bawarii. No i drugi zamek – Neuschwanstein. Zamek ten jest uważany
za najbardziej szaleńczy projekt Ludwika II. Proszę sobie wyobrazić, Drogi Czytelniku,
ogromnego białego łabędzia wznoszącego się wysoko ponad strome alpejskie szczyty. Cały lśni
bielą. Ciosany biały kamień na jego budowę był przywożony z daleka i kosztował fortunę. W
tym miejscu góry przechodzą w płaskowyż, a na skalnym stromym występie piętrzą się wieże,
dzwonnice, strażnice. Zamek wyłania się znad wiecznie zielonych świerków rosnących na
stromych zboczach. Wygląda tajemniczo i zagadkowo. Działa na wyobraźnię swą
niecodziennością, swym niepowtarzalnym pięknem, tchnie romantyzmem.
Jest to czterokondygnacyjna konstrukcja, której postawienie wymagało ogromnych
technicznych umiejętności inżynierów i budowniczych. Na piątkę z plusem wykonali swe trudne
zadanie, być może zarażeni entuzjazmem króla, który osobiście nadzorował budowlę i przeglądał
jak wprawny inżynier stosy technicznych rysunków. Pasja przecież, jak i choroba, jest zaraźliwa.
Wszyscy żyli pomysłami króla. Trzydzieści hafciarek przez siedem lat żarliwie haftowało
błękitny aksamitny baldachim do królewskiego łoża. Apartamenty są bogato wyposażone w
kolumnady, freski, płaskorzeźby, lustra. Znajduje się w nim wspaniała sala tronowa, sala
operowa, gdzie będą wykonywane utwory Wagnera, ulubionego kompozytora Ludwika II, i tylko
dla jednego, no może dwóch słuchaczy – króla i jego przyjaciółki Sissi. Można sobie wyobrazić
ten cud akustyki, której pozazdrościłby teatr La Scala. Brawo, Ludwiku II, stworzyłeś istny cud
świata, niestety, te głosy zachwyconych turystów rozlegają się dziś, w tamtych czasach ganiono
cię za zbytek i ten zarzut jako jeden z kilku przyczynił się do twojego upadku.
Inspiracją dla zamku Linderhof dla Ludwika II był paryski Trianon, pałac, który należał
najpierw do markizy Pompadour, a póżniej do królowej Marii Antoniny. Ona w tym czasie
dosłownie szalała, trawiona swoim wymuszonym dziewictwem z powodu braku współżycia z
mężem Ludwikiem XVI (biedaczek miał wadę genitaliów, niegroźna operacja pomogła naprawić
ten defekt i po czterech latach bycia małżonką-dziewicą Maria Antonina zaczęła rodzić dzieci).
Dopuszczała się skrajnej ekstrawagancji. Biegała po alpejskich ogrodach swego zameczku, gdzie
na zielonej trawce pasły się urocze krówki ze srebrnymi dzwoneczkami u szyi i poiła swych
gości ciepłym mleczkiem w kubkach uformowanych na kształt jej piersi. Ludwik II oddał hołd
Marii Antoninie: najpierw obwiesił ściany swych pałaców jej portretami, a potem zbudował
uroczy Linderhof, udoskonaloną kopię Trianonu.
Ludwik II, tworząc z Linderhofu swój Trianon, postarał się ustrzec błędów, jakich nie
ustrzeżono się, budując oryginał. W trzydziestohektarowym parku nie tylko rosła trawka, ale
ustawiono w nim okazałe antyczne posągi, bogate fontanny, wodospady, rozmieszczono liczne
ozdoby, zbudowano altanki. Ten zameczek najbardziej ze wszystkich lubili Ludwik II i Sissi.
Właśnie tu znajdowała się ta znamienita grota, po której pływało się łodzią. Najchętniej Ludwik
II pływał tu nocą. Ciemno? Skądże znowu! Iluminacja była włączona w całej swej krasie i pełni.
Jak to możliwe? Przecież elektryczności wówczas jeszcze nie było. Ludwik II zainstalował setki
baterii. Efekt oszałamiający! Nie było żadnego gościa, który by nie wpadł w zachwyt i nie byłby
porażony tym widowiskiem, wspaniałością tej groty i jeziora w oślepiającym świetle setek lamp.
Wnętrze stosunkowo niedużego zameczku dosłownie kapało złotem i przykuwało uwagę
drogocennymi malowidłami na ścianach. Budowa tego zamku trwała zaledwie pięć lat. Tu
Ludwik II przebywał najchętniej, tu przyjmował swoich kochanków. W sumie mieszkał w nim
osiem lat. Było to jego sanktuarium, do którego wstęp innym dostojnym gościom był
wzbroniony. Król potrzebował intymności i ją znalazł. Osobliwą rzeczą w zamku jest jego
sypialnia. Pokój jest ogromny, z żółtego marmuru, pośrodku stoi bogato zdobione olbrzymie
łoże, oddzielone od reszty pokoju pozłacaną balustradą. Poza balustradę nikt nie ma prawa
wstępu, nawet kochankowie. Łoże jest pokryte masywnym, błękitnym, gęsto ręcznie haftowanym
pokrowcem. Błękitny kolor to kolor królów i Ludwik II go szczególnie lubił.
Zbudowane na wysokich alpejskich wzgórzach zamki sprawiają obecnie turystom nie
lada kłopot, żeby do nich dotrzeć na piechotę, ale gra jest warta świeczki, widoki, które
odkrywają się przed nimi, gdy już dotrą na sam szczyt, są niepowtarzalnie bajeczne. A tak w
ogóle, czyż nie jest dodatkową atrakcją dotrzeć tam, gdzie nawet orzeł rzadko dolatuje?
Zarzuca się Ludwikowi II trwonienie królewskiego skarbca, a może on był po prostu
przewidujący, jak egipski faraon Cheops? Może przewidział, że za pięćdziesiąt lat te jego zamki
staną się największą atrakcją Bawarii i będą przynosić krociowe zyski państwu? Jeśli tak, to nie
pomylił się w swych przewidywaniach. Zrehabilitował się całkowicie przed swoim narodem.
Obecnie dochody płynące z zamków Ludwika II wspierają w znacznym stopniu budżet państwa.
Wyjeżdżać z zamków Ludwik II nie lubił. Ministrom, siedziba których znajdowała się w
Monachium, trudno było dotrzeć do króla. Tym lepiej. On nie lubił rządzić, jego żywiołem była
poezja, muzyka, literatura, polityka go denerwowała. Nienawidził wojen. „Wojna jest klęską
ludzkiego ducha” – mawiał. „Człowiek, niestety, przyzwyczaja się do ustawicznej rzezi i
wszyscy jesteśmy zamieszani w ten moloch” – jego słowa. „Dopóki nie zaczniemy myśleć w
kategoriach dobra i dóbr dla świata, pozostanie nam jedynie wzajemne mordowanie się” – oto
jego filozofia, której w życiu, niestety, nie stosował. Kategorie dobra były mu obce, ogólnie
stosował kategorie zła, naturalnie, również w rozumieniu mieszczańskim, bo te były mu także
obce.
Zastanawia nas fakt, że Ludwik II chciał przed śmiercią zburzyć swoje zamki. Nie
wiadomo jak poważne były te zamiary, lecz takie intencje miał. Jeśli to prawda, to kiepski z
niego był władca, nie myślał o swoim ludzie, nie obchodziło go pozostawienie spadku narodowi
chociażby w postaci tych niecodziennych budowli, opływających i ociekających złotem. Liczył
się tylko on, jego chwilowa zachcianka, kaprys, egoizm. Przyznajmy, że pod tym względem był
oryginalny, bowiem nawet najgorszy tyran pragnie po sobie pozostawić pamięć, natomiast
Ludwik II chciał wszystko zatrzeć, zburzyć, przyszłość go nie obchodziła. Nie ożenił się, nie
pozostawił dziedzica, mimo iż miał takie intencje.
Tylko w jego zamkach Sissi czuła się bezpieczna i niemal szczęśliwa, ta wiecznie
udręczona, nieszczęśliwa, uciekająca z wiedeńskiego dworu amazonka. Nigdy nie było jej dobrze
na wiedeńskim dworze w otoczeniu fałszywych dworaków, sztywnej etykiety i apodyktycznej
dyktatorki, teściowej Zofii Bawarskiej, u boku wiecznie zajętego i bezgranicznie
zafascynowanego swą matką męża Franciszka Józefa. Teściowa zabierała jej dzieci, żeby
wychowywać je po swojemu, w pogardzie dla matki i wynikającym z dworskiego protokołu,
absolutnym posłuszeństwie i szacunku dla ojca. Udało się. Syn Rudolf całe życie, zanim popełnił
samobójstwo, odczuwał niedostatek matczynej miłości. Etykiety dworu Sissi nienawidziła i na
złość wszystkim buntowała się. Obowiązują przy stole rękawiczki? Sissi demonstracyjnie je
zdejmowała i kładła obok, na stole, ku wielkiemu zgorszeniu dam pałacowych. Królowa ma
codziennie zmieniać pantofle? Sissi ostentacyjnie chodziła w zniszczonych pantoflach. Nie
wolno cesarzowej spoufalać się z ludem? Sissi z jeszcze większą ostentacją zatrzymywała się w
sklepach i rozmawiała o byle czym z ekspedientkami. Bardzo buntowniczą naturę miałą
nieszczęśliwa Sissi.
Sissi uciekała. Ona wiecznie uciekała, gdzie tylko mogła, byle jak najdalej od Wiednia,
czymkolwiek, statkiem, pociągiem, na koniu, pozostawiając na długie miesiące męża i czworo
dzieci samym sobie. Wychowaniem dzieci zajmowała się teściowa, dla męża znalazła kochankę,
byleby ją zostawił w spokoju, bowiem nie miała zamiaru poświęcać się rodzinie i mocno
postanowiła, że więcej ani sypiać z mężem, ani rodzić mu dzieci nie będzie. Jej uroda, jej
wizerunek najpiękniejszej kobiety Europy wymagał innej oprawy niż wizerunek rzymskiej
matrony, dla której macierzyństwo i dom były jedynymi pociechami i jedynymi wartościami
życiowymi. Była ekstrawagancka i ekscentryczna. Mieszkała w hotelach, sprawiając
gospodarzom wiele kłopotu, bo woziła ze sobą krowę, żeby zawsze mieć ciepłe mleczko. W
zbudowanych dla niej pięknych posiadłościach na Capri mieszkała rzadko, szybko się nudziła i
znowu gnała na swym jachcie gdzieś, gdzie wiatr i fantazja ją poniesie. Była wiecznie w biegu, ta
„beginka”, nigdy nie mogąca znaleźć swej przystani.
Gdy na morzu szalał sztorm i jachtem kołysało jak łupinką orzecha i w każdej chwili
mógł rozpaść się na dwie części, gdy jej damy pałacowe, w strachu przed burzą, wśród błyskawic
i grzmotu, zatykając sobie uszy w panicznym lęku, leżały pod łóżkami w kajutach, ona kazała
przywiązywać siebie do masztu i napawała się żywiołem. „Będzie burza, powalczymy i
zmierzymy się z nią!” Gdy na morzu było cicho, patrzyła w zielonkawą otchłań na pluskające
obok delfiny i w zamyśleniu mówiła: „Jak chce mi się w takiej chwili skoczyć do morza”. Do
niczego i do nikogo specjalnie nie przywiązywała się. Dzisiejsze zauroczenie, przechodzące w
szaleństwo, jutro mogło obrócić się w zupełną obojętność. Ryszard Kapuściński taki charakter
nazywa „wchłaniającą gąbką”. Tacy ludzie wszystko łatwo wchłaniają i równie łatwo się tego
pozbywają. Są żądni nowych wrażeń, wiecznie gonią za czymś nieokreślonym, szybko się
rozczarowywują i na ogół są samotni i nieszczęśliwi. Kapuściński pisze tak: „Niczego nie
zatrzymują w sobie na długo, a jako że natura nie cierpi próżni, ciągle trzeba im czegoś nowego,
ciągle muszą coś chłonąć, uzupełniać, mnożyć, powiększać. Ludzie tacy w gruncie rzeczy są
nieszczęśliwi, ponieważ tak naprawdę są bardzo samotni” (Ryszard Kapuściński, Podróże z
Herodotem).
O, ona była dziwna, ta Sissi. I on był też dziwny, ten Ludwik II. Stanowili doskonałą
symbiozę dwóch dziwaków nieszczęśliwców! Odnaleźli siebie i polubili się. Wspólne
zainteresowania i podobne charaktery łączą ludzi bardziej niż seks. Łączyła ich, och nawet nie
przyjaźń, lecz głęboka platoniczna miłość.
Jak już wspomniano wyżej, Sissi wiecznie uciekała. Od czego i od kogo? Od wszystkiego
i od wszystkich, a przede wszystkim od samej siebie. „Poznaj samego siebie” – jakże prostą, lecz
niewykonalną radę daje nam Sokrates. O, mistrzu Sokratesie, powinieneś był wiedzieć, że jest to
nieosiągalne pragnienie, bowiem najtrudniejsze jest właśnie poznanie samego siebie.
Ona starała się. Bardzo. Starała się zrozumieć źródło ogromnej pustki tkwiącej w niej,
wiecznych niepokojów, tych niespodziewanych łez, które napływały potokiem samoistnie na
przemian z atakami niekontrolowanej złości, gniewu, gdy, podobnie jak na dworze Elżbiety I,
leciały w służbę wazony, a popielniczki w ministrów. No nie, ministrów Sissi nie biła. Polityka ją
nie interesowała. Już raczej okładała swoją fryzjerkę, która niedostatecznie roztropnie schowała
do fartucha kosmyk jej włosów z grzebienia. Włosy Sissi miała wspaniałe, o niespotykanym
kolorze złocistego miodu, tak ciężkie, że przywiązywała je do krzesła, żeby dać głowie odpocząć.
Nie wiadomo, jakim pożywieniem żywiły się jej włosy, jeśli była anorektyczką, a w młodości
przy wzroście stu siedemdziesięciu czterech centymetrów ważyła zaledwie czterdzieści sześć
kilogramów. Może siłą ducha?
Sissi była piękna, to przyznawali wszyscy, zaliczając ją do jednej z najpiękniejszych
cesarzowych Europy. Wielbiła swoją urodę, jak poganin swego bożka i padała przed nią na
kolana. Była modnie i elegancko ubrana. Na jej ciało naciągano mokry kostium amazonki,
sporządzony z cienkiej białej cielęcej skóry, tak żeby wysychając, żadna zmarszczka nie
zniekształcała jej ciała. Czyż nie tę modę od Sissi przejął przyszły francuski król Karol X, książę
d’Artois, któremu dwóch giermków, podnosząc go do góry, naciągało, poczynając od nóg, mokry
skórzany kostium do konnej jazdy?
Sissi starała się dociec przyczyn swej nieujarzmionej chęci wiecznej ucieczki, pragnienia
nieustannego galopowania, objąwszy po męsku udami wierzchowca, po wiejskich bezdrożach na
wyścigi z wiatrem, burzą, grzmotami i błyskawicami. Była trochę dziwna i niezrozumiała dla
otoczenia, często miewała humory, wpadała w rozpacz i w niekontrolowaną euforię z jednakową
częstotliwością. Często płakała i często się śmiała. Neurotyczna osoba? Dla wszechwiedzącego
Zygmunta Freuda, znawcy ludzkiej, a zwłaszcza kobiecej psychiki, problem Sissi byłby łatwy do
rozstrzygnięcia: przed nami seksualnie niewyżyta kobieta. Przecież powiedział: „Kobieta choruje
na nerwicę z braku zaspokojenia seksualnego”. A zachowanie Sissi wskazywało na symptomy tej
choroby. Freud od razu postawiłby diagnozę: cesarzowa jest chora na nerwicę. Jej zachowanie
jest typowe dla neurotycznych osób. Freuda w pobliżu nie było, a drugi wybitny austriacki
seksuolog, światowej sławy Krafft Ebing leczył w domu wariatów jej siostry i zupełnie
zapomniał o tym, że i cesarzowa Sissi ma skłonność do zaburzeń równowagi psychicznej,
wykazując objawy typowo schizofreniczne. Lecz kto by ośmielił się wydać na piękną Sissi, jedną
z najpiękniejszych kobiet Europy, taki okrutny wyrok? Schizofreniczka! O tym wiedziała tylko
ona sama i walczyła ze swoją chorobą. Wiedząc, że i Ludwik II przejawia objawy psychicznego
niezrównoważenia, usprawiedliwiała siebie i jego, mówiąc w zamyśleniu: „Szekspir powiedział,
że szaleńcy to jedyni rozsądni ludzie”. On jej wtórował: „Kto osadził w naszych sercach demony,
aby nas dręczyły?”. Tak, demony dręczyły go nieustannie, zakradając się do jego sypialni w
postaci czarnych diabełków rodem z piekła, strasząc tajemniczymi szmerami, jękami, krzykami.
O swoich nocnych lękach Ludwik II nikomu nie mówił. Krew Wittelsbachów była od dawna
zatruta z powodu małżeństw zawieranych pomiędzy krewnymi. Ojciec Ludwika II, Maksymilian,
miał dwóch synów, najmłodszy Otto również zdradzał objawy psychicznej choroby i to do
takiego stopnia, że gdy abdykował jego starszy brat Ludwik II Bawarski, to nie mógł objąć tronu,
gdyż znajdował się pod opieką psychiatrów i kuratelą stryja.
Siostrzenica Sissi, hrabina Maria von Wallersee, pozostawiła niepochlebne uwagi na
temat obłąkania rodu Wittelsbachów. We wspomnieniach pisała: „Członkowie królewskiego i
książęcego rodu Wittelsbachów z pewnością są bardziej interesujący i inteligentniejsi niż
Habsburgowie”. Wprawdzie osobliwości Bawarczyków przeradzały się dotąd w obłęd, jednak
różnica pomiędzy rodzinami polegała na tym, że u Habsburgów obłęd przejawiał się najczęściej
w postaci niemoralnego zachowania, samoponiżania lub związków miłosnych, podczas gdy
Wittelsbachów przeobrażał w romantycznych cierpiętników, wznoszących się wysoko ponad
światy, ponad wszelkie banalności życia”. Innymi słowy, hrabina trafnie ujęła Wittelsbachów:
byli to romantyczni szaleńcy! Często musieli abdykować królowie Wittelsbachowie z powodu tej
dolegliwości, swych ekscentrycznych wybryków, a prym w tym wiódł dziadek Ludwika II
Bawarskiego, Ludwik I Bawarski.
Ten charyzmatyczny król zapisał się w historii skandalicznym związkiem ze znaną
światowej sławy awanturnicą, wydaloną z Europy, Lolą Montez. Psychicznie chorymi była
większość osób z dynastii Wittelsbachów.
W rodzinie Sissi było kilka przypadków chorób psychicznych. Kaleki i psychicznie chory
był ojciec Maksymiliana, książę Prus, dziadek Sissi, babcia jej wykazywała objawy zachwiania
równowagi psychicznej, dwie rodzone siostry były leczone u Kraffta Ebinga. Ona sama czuła, że
i z jej psychiką nie wszystko jest w porządku, stąd to jej natarczywe, prawie obsesyjne
zainteresowanie domami psychiatrycznymi, które potajemnie odwiedzała, godzinami obserwując
zachowanie chorych. Odwiedzała hospicja. Zauważyła, że pewien brak równowagi psychicznej
wykazuje jej kuzyn, bawarski król Ludwik II. W jego rodzinie również było kilka przypadków
chorób psychicznych. Brat Sissi, Karol Teodor, był lekarzem. On pierwszy stwierdził obłęd u
Ludwika II. Córka Sissi, Waleria była o tym przekonana jeszcze wcześniej. Objawy rozstroju
nerwowego u niego były powieleniem symptomów Sissi. To samo uczucie wielkiego
osamotnienia, a jednocześnie obsesyjna chęć izolowania się od ludzi, poczucie nieszczęścia,
wewnętrznej pustki i ciągłe pragnienie ucieczki. Lecz mimo swych dziwactw Ludwik II był
lubiany przez prostych ludzi, Sissi nie. Jej lud, zwłaszcza austriacki, nie lubił, z sympatią do niej
odnosili się tylko Węgrzy. I dziwna rzecz: przepychu na swoim dworze Sissi nie lubiła, natomiast
przepych dworu Ludwika II wprowadzał ją w stan egzaltacji. Odpowiadało jej bogactwo
wyposażenia komnat w jego zamkach, które tak irytowało obywateli.
Podziwiała gust kuzyna, jego fantastyczne pomysły. Sypialnia w bizantyjskim stylu,
wyposażona w rozkoszne łoże na marmurowych kolumnach, w kształcie katedry, lampa, która
świeciła jak księżyc, rozlewając matowe światło, ściany usiane obrazami scen z Tristana i Izoldy.
Było coś symbolicznego w tym, że również ją fascynowała ta romantyczna historia kochanków.
Ona i Ludwik mogli godzinami słuchać muzyki ich ulubionego kompozytora, Ryszarda Wagnera,
który napisał operową muzykę do tej romantycznej historii. „Muzyka czysta, rozpalająca do
białości, burza zmysłów, która sączy się powoli, odzwierciedla fizyczną namiętność”.
Wiolonczele rozbrzmiewają tęsknotą, a kochankowie krzyczą z pożądania. Ekstaza zmysłowej
miłości – jak udało się Wagnerowi to przekazać? Piękna dziewczyna i młody rycerz zakochali się
w sobie. On nosi tragiczne imię Tristan, co oznacza smutek. To imię nadała mu matka na cześć
przedwcześnie zmarłego ojca, zabitego na wojnie. Imię okazało się symboliczne. Przez całe życie
Tristan będzie borykał się z przeznaczeniem smutnego losu, rozstawania się i ponownego
łączenia się z kochanką, złotowłosą Izoldą, której los jest powtórzeniem jego. A to kochankowie,
okłamawszy króla Marka, w noc poślubną podsuwają królowi do łóżka służącą, bo wierność
kochanków dla nich jest ważniejsza od więzi małżeńskiej zawartej bez miłości. Tristana
prowadzą na kaźń przez spalenie na stosie, ale ucieka. Izoldę zamykają w obozie dla
trędowatych. Tristan ją ratuje. Kochankowie to łączą się ze sobą, mieszkając w lesie, to
powracają na dwór, żeby przekonać się, że ich nowa pozycja nie daje im szczęścia: ani Izoldzie
w roli królowej, ani Tristanowi w roli męża (ożenił się z kobietą o imieniu Biała Dłoń). On marzy
i tęskni za swoją ukochaną złotowłosą Izoldą. Gdy znajduje się na granicy śmierci, posyła do niej
wiadomość, żeby statek, na którym ona przypłynie, miał wciągnięte białe żagle. Zazdrosna i
niekochana żona Tristana, Biała Dłoń, zawiadomiła męża, że żagle statku widocznego na
horyzoncie są czarne, co było znakiem, że Izolda nie przypłynie. Zrozpaczony Tristan umiera.
Obok niego umiera również z rozpaczy Izolda. Poprzednia wersja Romea i Julii? Tak, banalna,
eklektyczna historia nabrała niesamowitego blasku dzięki genialnej muzyce Wagnera. Eksplozja
namiętności biła z niej przemieszana z nutkami tragizmu i smutku. Ani Sissi, ani Ludwik II nie
mogli być obojętni wobec tak niecodziennej muzyki. Bawarski król zakochał się w Wagnerze raz
i na zawsze.
3.2.1. WAGNER

Ludwik II mało powiedzieć, że lubił, wręcz uwielbiał muzykę Wagnera. Był jego
ulubionym kompozytorem od wczesnej młodości. Gorąco pragnął osobiście poznać Ryszarda
Wagnera. Było to jego obsesją. Stało to się możliwe, gdy Ludwik II został królem. Został jego
mecenasem, wspierał finansowo, płacił długi karciane, gdyż ta namiętność nie była obca
austriackiemu kompozytorowi. Budował dla niego gmachy oper, wystawiał jego dzieła w swoich
zamkach, kazał grywać jego opery dla jednego tylko słuchacza-widza, którym był on sam.
W 1864 roku Wagner przebywał w Stuttgarcie. Ludwik II wysłał do niego posłańca, który
w jego imieniu zaprosił kompozytora do Monachium. Posłaniec przekazał także prezent od króla,
drogi brylantowy pierścionek i jego portret inkrustowany drogocennymi kamieniami. Tonący w
długach kompozytor zrozumiał, że od tego melomana, zafascynowanego jego muzyką można
wyciągnąć forsę. Przyjechał. No i zaczyna się przyjaźń, a nawet zażyłość Ludwika II i Wagnera.
Król finansował jego opery, budował dla niego teatry, patronował, był jego mecenasem. Wagner
zrewolucjonizował muzykę, gdyż wprowadził do orkiestry nowe instrumenty muzyczne – tuby,
które teraz noszą nazwę tub wagnerowskich. Nota bene, żarliwym wielbicielem muzyki Wagnera
był Adolf Hitler, któremu może imponowało to, że kompozytor był antysemitą. Dodajmy w tym
miejscu, że do dnia dzisiejszego muzyka Wagnera jest zakazana w Izraelu.
Ludwik II dosłownie był przesiąknięty muzyką Wagnera, utożsamiał siebie z Parsifalem,
bohaterem antycznym, o którym Wagner napisał operę. Jest to jeden z rycerzy okrągłego stołu
króla Artura, który posiadał kielich świętego Graala. Jak wiemy, do tego naczynia spływała krew
ukrzyżowanego Jezusa.
Krążyły plotki, Drogi Czytelniku, że Wagner był jakiś czas homoseksualnym partnerem
Ludwika II. Niezbitych dowodów na to nie ma, pozostańmy zatem w sferze plotek, chociaż
analizując kontakty Ludwika II z Wagnerem i ich ekscentryczną zażyłość, nie wykluczamy takiej
możliwości. Krytyk i pisarz Nordaua natomiast sądzi, że mężczyźni Wagnera nie interesowali, on
oddawał hołd wyłącznie kobietom. Pisał: „Oprócz anarchistycznego zgorzknienia świadomym i
nieświadomym życiem duchowym Wagnera rządzi jeszcze jedna siła: popęd płciowy. Przez całe
swe życie był on maniakiem erotycznym i wszystkie jego myśli obracały się wokół kobiety”. Inni
sądzą, że, mimo iż Wagner preferował kobiety, w stosunku do Ludwika II zrobił wyjątek, tak
zwany dług wdzięczności popchnął go na jakiś czas w objęcia króla. Niby ku ugodzie z
Ludwikiem II stał się gejem, porzucając pierwszą żonę z dziećmi. Jeśli tak, to gejem był
niedługo, skoro ponownie się ożenił w 1870 roku z córką Liszta, Kosimą, i miał z nią dzieci.
Synekura Wagnera nie trwała długo. Wkrótce decyzją bawarskiego parlamentu za
skandale obyczajowe i gorszenie ludzi amoralnością został wydalony z Bawarii i nawet sam król
musiał z pokorą przyjąć tę surową decyzję parlamentu. Wagner powrócił do Niemiec w 1861
roku na mocy amnestii, a wtedy Ludwik II ze zdwojoną mocą zaczął się nim opiekować. Dzięki
protekcji króla Wagner mógł ponownie cieszyć się swobodą twórczą. Może dlatego właśnie tak
go lubił Adolf Hitler? Był to jego ulubiony kompozytor. Mówił: „Muzyka Wagnera dostarcza mi
radości i budzi natchnienie”. Nie obarczajmy jednak wielkiego kompozytora za natchnienie
Hitlera w stworzeniu obozów koncentracyjnych i wykorzystaniu jego marszów podczas szturmu
hitlerowskich wojsk na Europę.
I tak Ludwik II żył swoim życiem o podwójnym obliczu i usiłował znaleźć spokój ducha.
Udawało mu się to z trudem, zwłaszcza wówczas, gdy zdał sobie sprawę, że jest stuprocentowym
gejem. Homoseksualista! Król, władca, homoseksualista! W ustach pruderyjnej Bawarii to
brzmiało groźnie. Takiemu władcy grozi abdykacja. Toteż nie tylko skrywał swe homoseksualne
upodobania, lecz żarliwie z nimi walczył. Właśnie dla udowodnienia, że nie jest stuprocentowym
gejem i potrafi okiełznać swoje homoseksualne namiętności, postanowił się ożenić.
22 stycznia 1867 roku zaręczyli się: bawarska księżniczka Zofia Charlotta, rodzona
siostra Sissi i bawarski król Ludwik II. Rodzina Sissi była wniebowzięta z tego powodu. Ich
córka zostanie bawarską królową! Zofia jest jedną z pięciu córek Ludwiki i Maksymiliana.
Rodzinka potrafi korzystnie wydawać córki za mąż. Elżbieta-Sissi jest cesarzową Austrii i
Węgier, Helena poślubiła księcia von Thurn und Taxis, Maria jest żoną Franciszka II, króla
Neapolu i Obojga Sycylii, a jego brat poślubił jej siostrę Matyldę i oto teraz szykuje się nowe,
bardzo korzystne dynastyczne małżeństwo ich córki Zofii. Ona stanie się królową Bawarii.
Radość rodziny była tak wielka, że na ogół skąpy ojciec narzeczonej, Maksymilian nie wzbraniał
się przed wypłaceniem ogromnego posagu, który należało dać przyszłemu mężowi Zofii.
Szczęście dziecka musi być na pierwszym miejscu, czyż nie tak? Zamówiono u drogiego
rzemieślnika małżeńskie łoże, istny cud sztuki stolarskiej. Z kolumnami, złotą rzeźbą,
aksamitnym, złotem przeszywanym baldachimem i innymi drobiazgami w postaci posążków
antycznych bogów. Leżeć na takim łożu to żyć, nie umierać, i płodzić dzieci, ile się da. I co? Stoi
teraz to ani razu niewypróbowane małżeńskie łoże w jednym z bawarskich muzeów, budzi
zaciekawienie turystów, którzy przy okazji poznają smutną historię niedokonanego małżeństwa
bawarskiego króla i księżniczki. Na początku wszystko było dobrze i nic nie zapowiadało
rodzinnego dramatu. Ludwik II, piękny, postawny, wysoki, 190 cm wzrostu, majestatyczny jak
na króla przystało (może Czytelnik obejrzeć zdjęcie) był zakochany w Zofii. Wspólne spacery po
parku przy blasku księżyca, kradzione niewinne pocałunki sprzyjały romantycznemu nastrojowi.
Mieli te same zamiłowania. On uwielbiał Wagnera, ona również. Ileż razy wspólnie na cztery
ręce grali na fortepianie jego utwory! Zofia miała cudowny, prawie operowy głos. Ludwik II,
wielki meloman, godzinami mógł słuchać jej śpiewu. Małżeństwo zapowiadało się na udane.
Lecz w miarę zbliżania się daty ślubu, nastrój Ludwika II ulegał wyraźnemu pogorszeniu,
widocznemu dla otoczenia. Stawał się zamyślony, pochmurny, nie uśmiechał się, jakby zła
wróżka starła z jego ust na zawsze uśmiech, i w ogóle całą swoją postacią wyrażał nieszczęście.
A zajrzyj, Czytelniku, w jego smutne oczy, w których zaczaił się ukryty ból: były to oczy
cierpiącego człowieka. A jakie straszne sentencje on wypisuje w sekretnym pamiętniku:
„Wolałbym rzucić się w wody Alpsee, niż się żenić!”. Przyczyna wyjaśniła się, kiedy to Ludwik
II odwołał swoje narzeczeństwo, a także i ślub, i w bardzo osobistym liście gorąco przepraszał
Zofię. On, widzicie go, nie czuje się na siłach być jej mężem w całym tego słowa znaczeniu, on
może być tylko i wyłącznie jej przyjacielem. Jeszcze raz gorąco kuzynkę przeprasza i prosi, żeby
na niego się nie gniewała i żeby zechciała zadowolić się jego dozgonną przyjaźnią. Po czym 20
lipca 1867 roku wsiada do karety ze swoim koniuszym, młodym dwudziestoletnim Ryszardem
Horningiem i umyka w siną dal. Nie jesteśmy, Drogi Czytelniku, Dostojewskim, żeby roztrząsać
psychologiczny dramat i traumę odrzuconej przez mężczyznę kobiety, tym bardziej kobiety
zaręczonej, gdy już cała Europa została zawiadomiona o dacie ślubu. Europa zresztą
zorientowała sie, że coś z tym narzeczeństwem nie jest w porządku, już wcześniej, gdy
trzykrotnie zmieniano termin ślubu. Najpierw miał być w październiku, potem w listopadzie,
następnie w grudniu. Przyczyna? Ludwik II nie mógł zdecydować się na małżeństwo. Zofia
wyczuwała wyraźne chłód narzeczonego i dlatego tak pisała w liście do matki: „Mamo, czy nie
widzicie, że on mnie nie kocha, że kpi sobie ze mnie!”. Liszt, będąc na przedstawieniu teatralnym
w Monachium i zobaczywszy w cesarskiej loży Ludwika i obok siedzącą z posępnym wyrazem
twarzy Zofię, tak pisał do swej przyjaciółki: „Matrymonialne zapały Jego Królewskiej Mości
wydają się mocno umiarkowane”. A potem poleciały ploteczki, gnuśne i podłe. Księżniczka na
złość narzeczonemu, chłód którego wyraźnie odczuwała, przespała się z dworskim fotografem z
Monachium. Ludzie zaczęli dociekać przyczyny takiej wyraźnej zmiany króla w stosunku do
narzeczonej; i znowu zaczęły się plotki, tym razem na temat homoseksualizu Ludwika II. Niby
on tylko dlatego wyraził chęć ożenku, bo domagali się tego jego seksualni partnerzy. No i czym
bawarski król różni się od tchórzliwego bohatera Gogola, Podkolesina z Ożenku, który uciekł
przez okno od narzeczonej? Jaki to wstyd i dla niewiasty, i dla rodu Wittelsbachów. Europa się
śmieje, a księżniczka Zofia nawet nie płacze. Sparaliżowało ją jak Niobe. Z powodu bardzo
wielkiego nieszczęścia i wstydu łzy ulgi z pomocą nie przychodzą. Wszyscy osądzali Ludwika II.
A według nas, Drogi Czytelniku, bawarski król postąpił uczciwie: przekonawszy się, że jest
homoseksualistą w stuprocentowym tego słowa znaczeniu, nie biseksualistą, i że organ kobiecy
wzbudza w nim awersję, niesamowity wstręt, nie chciał psuć życia Zofii nieszczęśliwym
małżeństwem. Homoseksualista Fryderyk Wielki pruski się ożenił i co wyszło z tego
małżeństwa? Najpierw sypianie ze sobą jak brat ze siostrą, a potem spotkania raz do roku przy
wspólnym obiedzie podczas święta narodowego (Niewinny pocałunek w czoło i troskliwe
pytanie: „Jak się masz, umiłowana żono?” – „Nieszczególnie”). Dziękujemy za takie małżeńskie
życie niewiasty, stworzonej bądź co bądź do rodzenia potomstwa.
Zofia, gdy otrząsnęła się z szoku, natychmiast chciała wyjść za mąż, za byle kogo, byleby
zatrzeć nieprzyjemne wspomnienie i dziewczęcy wstyd przed otoczeniem. Jej mąż, książę
Ferdynand d’Alenqon, wnuk Ludwika Filipa, nie był ani gorszym, ani lepszym od przeciętnych,
pospolitych mieszczańskich mężów, a nawet wyróżnił się pewnym szlachetnym czynem: przyjął
z powrotem do swego domu „córę marnotrawną”, niewierną żonę, która nie tylko go zdradziła,
ale uciekła z ukochanym, co wywołało ogromny skandal w Europie. Ona, urodziwszy mężowi
dwoje dzieci, syna i córkę, i odchowawszy je, mając czterdzieści lat zakochała się w żonatym
lekarzu Glaserze ze wzajemnością. Żona lekarza zagroziła międzynarodowym skandalem i
zaczęła szantażować i prześladować zakochaną parę. Ekscentryczna, jak i wszyscy
przedstawiciele rodu Wittelsbachów, Zofia, która całe życie marzyła o prawdziwej, wielkiej
miłości, nie miała zamiaru łatwo się poddać. Słowem, opuściwszy męża i pozostawiwszy dzieci,
Zofia ze swoim kochankiem uciekła do Merano. I tutaj, gdy kochankowie oddawali się występnej
miłości, „czerpiąc z seksu rozkosz”, jak mawia Janusz Kawryżka, szpiedzy wynajęci przez
Wittelsbachów ich wyśledzili i dosłownie wykradli Zofię. Zamknięto ją potem jako
niepoczytalną w szpitalu psychiatrycznym u doktora Kraffta Ebinga, światowej sławy
seksuologa. W tym momencie życie romantycznej Zofii zostało do reszty zniszczone. W klinice
Ebinga postarano się wybić jej z głowy i występny seks, i mrzonki o wielkiej miłości, podleczono
nimfomanię, wpojono chrześcijańskie dogmaty i po paru latach mocno podstarzała, zgaszona
dewotka Zofia, wykastrowana uczuciowo, powróciła do męża, który w porywach szlachetnej
łaskawości raczył ją przyjąć, żeby móc potem z sadystycznym upodobaniem całe życie kpić z
niej i wymawiać jej niegodny postępek. Budzi zdziwienie, Drogi Czytelniku, że siostra Zofii,
znamienita Sissi, która tak lubiła siostrę, tak ceniła jej romantyczną naturę, tym razem nie stanęła
po jej stronie. Okropnie ją potępiła, zerwała wszelkie kontakty i uwieczniła w takim oto wierszu:
Wierności nie dochowałaś
Małżonek twój nieszczęśliwy,
W serce mu sztylet wpakowałaś,
Ach, grzech to straszliwy!
„A sędziowie to kto?” – aż się chce wykrzyknąć słowami Gribojedowa. Sissi, która przez
lata zostawiała męża i małe dzieci na pastwę dworu i teściowej? Która kategorycznie odmówiała
mężowi prawa do małżeńskiego łoża i osobiście poszukała mu kochanki, ponieważ seks z mężem
ją nie bawił i nie miała zamiaru rodzić więcej dzieci, bo to psuje figurę? Egoistyczna Sissi, która
za grosz nie liczyła się z ludźmi i gdy człowiek przestawał ją interesować, okrutnie go porzucała?
Która swój kult piękności wyniosła na piedestał niczym pogańskiego bożka i modliła się do
niego z gorliwością fanatyczki i dla niego była gotowa na wszystko, nawet kosztem rodziny, nie
mówiąc już o tym, że biła po pysku fryzjerki? Sissi, bezduszna, nieszczęśliwa, zagubiona, nie
przejawiała serca w stosunku do tak samo zagubionej i nieszczęśliwej siostry Zofii.
Tragicznie zakończyła swój żywot nieszczęsna Zofia. Gdy wyszła z kliniki
psychiatrycznej Ebinga, całkowicie poświęciła się działalności charytatywnej. Wpadła, inaczej
mówiąc, ze skrajności w skrajność. Tak zawsze postępują neurotyczne, rozczarowane życiem
osoby.
Wspomnijmy, jak niegdyś mężna i władna kochanka Ludwika XIV, markiza Montespan,
która urodziła królowi siedmioro dzieci, po wygaśnięciu do niej uczuć króla była zmuszona pójść
do klasztoru. I co ona tam wyprawiała? Jaką niepokorą oddanie Bogu wyrażała?
Demonstracyjnie okazywała pokutę. Chodziła we włosiennicy, która była o niebo bardziej
kłującą od zwykłej, jadła czarny chleb i cebulę, spała prawie na gwoździach i to wszystko czyniła
bez cienia pokory, lecz demonstracyjnie, szumnie, z fanfarami i bębnami. Oto patrzcie, jak ja się
morduję, oto do czego doprowadzili mnie król i sam Pan Bóg! Jestem męczennicą, a czy
powinnam?
Być może tak postępowała i Zofia, gdy również demonstracyjnie okazywała dobro
ludziom. Od markizy Montespan różniła się jedynie tym, że jej poświęcenie było szczere.
Zginęła śmiercią tragiczną w płomieniach pożaru w Paryżu w 1897 roku, ratując personel domu
dobroczynnego.
Być może, Drogi Czytelniku, to tylko nasze domysły, lecz w wyrażanej przez Sissi
niechęci wobec siostry Zofii, czego nie powinna robić mimo wszystko, można dopatrywać się
ukrytego sensu. Może tym zachowaniem chciała zjednać sobie kuzyna Ludwika II? Zawsze czuła
wobec niego ogromną sympatię, uważała bowiem, że bodaj jako jedyny z rodu Wittelsbachów
był jej bliski duchowo. Negatywny stosunek do siostry niejako zamazywał z kolei jego
nieszlachetne i niewłaściwe zachowanie wobec Zofii.
Sissi została zamordowana przez szaleńca, anarchistę, Luigiego Luccheniego w 1898
roku, otrzymując cios prosto w serce pilnikiem na brzegu genewskiego jeziora. W momencie
ataku nie rozumiała, co się z nią dzieje. Zanim upadła martwa na mokry piasek, zrobiła parę
kroków do przodu, wyszeptawszy: „Czego chce ten człowiek?”. Ten człowiek, jeśli można
nazwać człowiekiem tego dwudziestojednoletniego robotnika budowlanego, życzył śmierci
tyranom. Planowo miał przyjechać tyran, książę (dla niego był przeznaczony ten ostry pilnik), nie
przyjechał. Trafił się inny tyran. Czemu nie? Cesarzowa Sissi, która nigdy nie interesowała się
polityką, była dla niego ucieleśnieniem tyranii. Przypadkowa śmierć, bezcelowe życie. A w
Wiedniu na każdym kroku obecnie sprzedają turystom różne wizerunki Sissi. Z gobelinów,
parasolek, talerzy, nawet z popelniczek patrzy na was oślepiająco piękna kobieta z grubym
warkoczem. Można gasić papierosy na twarzy Sissi. O, lud wiedeński pełen hołdu jest dla swej
cesarzowej. To nic, że lubiła Węgrów i nienawidziła Austriaków. Lud zła nie pamięta, tym
bardziej, że krocie przynosi Sissi, dając zarobić Austriakom. A to że jakiś podchmielony
jegomość zgasi papierosa na jej twarzy czy powiesi jej portret na ścianie, to już zależy od gustu i
upodobań obywatela. Austria to kraj demokratyczny, szanuje każde przekonanie.
Wydarzenia 1867 roku utwierdziły Ludwika II w przekonaniu o własnym
homoseksualizmie. I odtąd zaczynają się niewysłowione duchowe męki króla, jego wewnętrzna
rozterka, która ostatecznie doprowadziła króla do samobójstwa.
3.2.2. DRUGIE OBLICZE KRÓLA

Sześćdziesiąte lata dwudziestego wieku. Ogromna aukcja w Monachium. Wśród


eksponatów, wystawionych na sprzedaż jest prawdziwy rarytas: dwadzieścia sześć intymnych,
nigdy nie publikowanych listów Ludwika II Bawarskiego do swego ekskochanka i rajfura,
koniuszego Karla von Hesselschwerdt. Cena wywoławcza sto pięćdziesiąt tysięcy marek. Po
opublikowaniu tych listów wybuchł ogromny skandal. Bawarczycy byli w szoku: ich
romantyczny, bajeczny król okazał się zwykłym, cynicznym homoseksualistą. Płacz Bawario,
zdzieraj z siebie szaty niczym perska płaczka, choć turystów od tego wyciągnięcia na światło
dzienne mrocznego sekretu króla nie ubędzie, a wręcz przeciwnie! Lecz niełatwo strącać z głowy
wieniec laurowy na bruk, szczególnie z głowy porządnego chrześcijanina, a Ludwik II był
zagorzałym katolikiem, i robić z niego nikczemnego poganina. Powtórzę raz jeszcze: Bawaria
była w szoku. Z koniuszym, zarządcą stajen, Ludwika II łączył siedemnastoletni potajemny
homoseksualny związek, który trzymano w ogromnym sekrecie przed społeczeństwem i
niektórymi dworzanami.
Gdy zaś Karl von Hesselschwerdt zestarzał się na tyle, że przestał fascynować seksualnie
króla, stał się jego rajfurem, dostarczał Ludwikowi II młodych, ładnych chłopców. Listy właśnie
tego niezbicie dowodzą.
Przytaczamy fragmenty: „Zatroszcz się o to, żeby A. Welker dał się sfotografować już
jutro (dyskretnie), daj mu pięćset marek i zapytaj, co o mnie myśli. Powiedz mu, aniołkowi, jak
bardzo się cieszę, że znów go zobaczę na zamku Linderhof”. A potem wybuchła awantura nie
wiadomo z jakiego powodu, być może homoseksualne wymogi króla przewyższyły możliwości
„aniołka”, być może postawił się, bo został aresztowany i wrzucony do więzienia. Ludwik II
poucza rajfura: „Weź pod uwagę, że im surowszej kary zażądasz dla niegodnego, tym bardziej
złagodzisz mój gniew przeciwko tobie, na który wieloma powodami zasłużyłeś”.
Ludwik II lubił fotografować. Najpierw jego zainteresowania fotograficzne ograniczały
się do pejzaży, drzew i łąk, lecz wkrótce zainteresował się aktami chłopięcymi. Stąd właśnie ta
prośba Ludwika II do jego rajfura, żeby namówił chłopca, by dał się sfotografować nago. Lubił
godzinami leżeć na sofie w bucharskim wschodnim szlafroku, bogato haftowanym złotem i
przeglądać albumy nagich chłopców. Była to cała kolekcja zdjęć. Prawie pornograficzne zdjęcia
pobudzały zmysły króla, podniecał się, mimo ogromnego wzrostu (194 cm) członka miał mało
rozwiniętego. Na tym tle wybuchł konflikt z innym jego młodym kochankiem, Baldwinem.
Stręczyciel Karl ma mu przekazać ważną wiadomość: król o nim myśli. A ten niewdzięcznik
zaczął naśmiewać się z małego penisa króla. Ludwik pisze: „Baldwin jest zawistnikiem, wiem o
tym dobrze. Wytłumacz mu, że jeśli się nie pohamuje, nie będzie mógł zostać”.
Relacje między Ludwikiem II i jego kochankami, zwanymi forysiami (u Henryka III
francuskiego nazywano ich mignonami), nie są takie, jak w Starożytnej Grecji między
eromenosem, młodym chłopakiem, kruchym jak efeb i delikatnym jak mimoza bez jednego
zarostu na ciele, i erastesem, dorosłym mężczyzną. Tu wręcz odwrotnie – Ludwik II, podobnie
jak cesarz Galba, lubił dobrze rozwiniętych, mocno owłosionych chłopców. W liście do tego
samego rajfura Karla czytamy: „Dowiedziałem się wcześniej, że Schander ma duży zarost na
twarzy i często musi się golić. Przyjrzyj mu się dyskretnie, może i gdzie indziej ma zarost
podobny? Piszesz mi nadto, że u Josepha też coś wyrosło, to prawda, musi być o wiele ciekawiej
niż wtedy u Krumpera. Złóż kolejny meldunek i obejrzyj sobie także Nieblera bez wzbudzenia
podejrzeń. A jaki jest Heizer? I zawsze ostrożnie!”.
Trzeba zaznaczyć, Drogi Czytelniku, iż mimo że sypialnie króla we wszystkich jego
zamkach były rozkoszne, bogato wyposażone w drogie meble, baldachimy, kilimy, lampy,
bezcenne malowidła na ścianach, a królewskie łoże miało ponad dwa metry szerokości i ponad
trzy metry długości, oddzielone zawsze balustradą od reszty pokoju, Ludwik II nigdy nie
uprawiał miłość z kochankami w królewskim łożu.
Majestat obowiązuje. Nie wolno tu, na tym królewskim łożu dopuścić się bezeceństw,
nierządu, uprawiania zmysłowych uciech z kochankami. On dał przysięgę, znaczenie której
utrwalił w sekretnym pamiętniku. Znajduje się tam taka krwią napisana obietnica Ludwika II:
„Przysięgam uroczyście na święty i niewinny znak królewskich lilii, w obrębie nieprzekraczalnej
i nie dającej się obalić balustrady otaczającej królewskie łoże seksu nie uprawiać. W czasie
całego rozpoczynającego się roku dzielnie opierać się, jeżeli to będzie możliwe, wszelkiej
pokusie i nigdy nie ulegać jej ani w czynach, ani w słowach, ani nawet w myślach. W ten sposób
chcę oczyścić się z błota, które niestety przylepia się do ludzkiej natury i uczynić godniejszym
korony, danej mi przez Boga”. Czemu tak zawile, królu! Czy nie prościej byłoby wywiesić na
balustradzie kartonową tabliczkę: „Stop! Dalej wstęp kochankom wzbroniony”. No tak, król nie
chce swym gejostwem plamić honoru majestatu i narażać się religii katolickiej zabraniającej tych
praktyk. Słowo króla dane królowi, nie zaś zakochanemu Ludwikowi II, łatwo dotrzymać.
Ludwik II starannie będzie przestrzegał tej obietnicy. Orgie i intymne stosunki z
kochankami odtąd będą odbywać się przed tą balustradą albo w sekretnych miejscach, których w
bród w jego pałacach. Gwarantują dyskrecję i intymność, te liczne kąciki, korytarzyki,
komóreczki. Przysięga dana samemu sobie w sekretnym pamiętniku, żeby nie uprawiać miłości
homoseksualnej w królewskim łożu, obowiązywała w każdym z jego pałaców. Obserwujemy
dziwne zjawisko: w jego zamkowych sypialniach, okazałych, kapiących złotem, porażających
swym bezprzykładnym przepychem na środku, niczym potężny tron, stały ogromne nieużywane
łoża 2,4 × 2,6 metrów, symbol cesarskiego majestatu, na których król nie spał, a po różnych
sekretnych kątach stały zwykłe polowe łóżka, na których chętnie sypiał, często nie sam, a ze
swymi faworytami. Łoże jako nieużyteczny mebel! Tego jeszcze na królewskich dworach nie
było. Tę innowację wymyślił Ludwik II Bawarski.
Ludwik II, jak już wspomniano, skrzętnie ukrywał przed społeczeństwem swe
homoseksualne zamiłowania. Dostrzegł je jeszcze będąc chłopcem, gdy zaczęli mu się podobać
młodzi ludzie z jego otoczenia, koledzy i nie tylko, a także stajenni, woźnice – bo byli młodzi i
piękni. Status społeczny znaczenia nie miał. Chodziło wyłącznie o urodę i powab, a także męski
seksapil. Historycy znają nazwiska wszystkich lub prawie wszystkich jego homoseksualnych
partnerów z tamtych lat. Należy zaznaczyć, i będzie to ważne odkrycie, Drogi Czytelniku, nie
wiadomo dlaczego na ogół pomijane przez biografów, że zanim „spróbował” kobiety, Ludwik II
„skosztował” mężczyzny. Innymi słowy, jego inicjacja seksualna była homoseksualna. Skąd
wzięło się u niego to wzmożone zainteresowanie chłopcami? Nie zapominajmy, że w otoczeniu
Ludwika II od samego dzieciństwa prawie nie było kobiet. Ojcem Ludwika II był cesarz
Maksymilian, matką księżniczka pruska Maria. Ludwik II wstąpił na tron po śmierci ojca w 1863
roku. Miał wówczas osiemnaście lat. Rządził Bawarią dwadzieścia dwa lata. Nie był ani
roztropnym, ani zdolnym królem. Nienawidził wojen, lecz musiał pogodzić się z utratą
niepodległości państwa. 10 kwietnia 1866 roku Ludwik II został uznany za niepoczytalnego.
Musiał podpisać abdykację na rzecz księcia Luipolda (był ojcem męża córki Sissi, Gizeli). Został
uwięziony w zamku Berg nad jeziorem Starnberg (na południe od Monachium) i oddany pod
nadzór psychiatry. No cóż, może i dobrze, że przy Ludwiku II jest doświadczony psychiatra,
tylko że on nie pomoże uleczyć fatalnego stanu ducha, w jakim znajdował się teraz ekskról.
Świadomość, że jest politycznym i życiowym bankrutem dosłownie rozsadzała mu głowę.
Znajdował się w stanie silnej depresji, czarnej melancholii, jak ją wtedy nazywano.
Ubezwłasnowolnienie go było równoznacznie z jego śmiercią. Przyzwyczajony do
nieograniczonej swobody, czuł się obecnie jak ryba wyrzucona na brzeg. Myśli o samobójstwie
coraz częściej i natarczywiej nawiedzały króla. Po nocach mu się śniły demony. Demony były
wszędzie, przybierały różne postacie. Właziły do jego pościeli, straszyły po kątach. Niemal
fizycznie odczuwał ból, gdy setkami macek, jak u ośmiornicy, kłuły go i szczypały ciało. Ludwik
II często krzyczy po nocach, być może tym samym dzikim i przerażającym krzykiem, jakim
krzyczał Karol IX po „Nocy św. Bartolomeja”. Życie dla niego jest skończone. Życie nie ma
najmniejszego sensu. Pozostaje jedno – samobójstwo. Pójdzie do piekła? Och, nie żartujcie
ludzie, co znaczą męki piekielne w porównaniu z mękami, tu i teraz, na ziemi? Został zupełnie
sam. No i z życia postarał się odejść tak samo tajemniczo, jak i żył, nie dając ludziom konkretnej
odpowiedzi, czy był to przypadek, czy świadome działanie? Niech inni męczą się tą zagadką,
która będzie obrastała coraz to nowymi mitami. Żadnego pożegnalnego listu nie pozostawił.
Podkreślmy, samobójstwo popełnił wtedy, gdy pozbawiono go władzy.
13 kwietnia 1866 roku udał się na spacer w towarzystwie swojego psychiatry Bernarda
von Guddena. Ze spaceru żaden z nich nie powrócił. Według jednej wersji obaj utonęli płynąc
łódką, według drugiej król zastrzelił psychiatrę, bowiem znaleziono go z roztrzaskaną czaszką, a
potem sam utopił się w jeziorze. Pływał dobrze, jezioro było płytkie. Nie mógł w żadnym razie
utonąć przypadkowo. Było to wyraźne samobójstwo. Wersja jest taka: Ludwik II najpierw
ogłuszył psychiatrę, potem utopił się. Ciała Ludwika II i Guddena znaleziono w płytkich wodach
jeziora Starnberg. Okoliczności ich śmierci nigdy w pełni nie zostały wyjaśnione. Przeczytano
jego dzienniki. Okazało się, że król rozpaczliwie, przez całe życie walczył ze swoim ukrytym
homoseksualizmem.
3.3. MIŁOSNE MĘKI PIOTRA CZAJKOWSKIEGO

Ironia serca i umysłu polega na tym, że ludzie mądrzy nie zawsze postępują mądrze.
Zajrzyjmy w ich psychikę. Wielki myśliciel często bywa w domu małostkowy i dokuczliwy.
Nawet charyzmatyczni i natchnieni wielcy ludzie cierpią w ukryciu na depresję, mają manie
samobójcze, ulegają paskudnym dewiacjom seksualnym łącznie z tym, że uwielbiają doznawać
poniżeń i cudzej dominacji w buduarze.
Ludziom sławnym przypisujemy stałość charakteru, pozytywne cechy i styl życia
wyznaczony przez ich geniusz. Odkrycie prawdy, że ich idol jest zwykłym człowiekiem ze
swoimi ludzkimi słabościami, szokuje ludzi. Rychło okaże się, że Zygmunt Freud żył w trójkącie,
Havelock Ellis lubił, żeby kobieta oddawała mocz podczas stosunku, Winston Churchill,
miaucząc jak kot, na czworakach zbliżał się do sypialni żony, Stalin podczas stosunku lubił
używać wulgarnych słów, a Hitler domagał się od kobiety, żeby podczas aktu seksualnego go
biła i poniżała. Autorowi wolno grzebać w „brudnej bieliźnie” Wielkich, lecz temu, kto za swego
idola uczynił Boga – nie. Długoletnia przyjaciółka wielkiego rosyjskiego kompozytora
Czajkowskiego, Nadieżda Filaretowna Meck (przyjaźń ich trwała ponad czternaście lat),
bezpardonowo zerwała tę przyjaźń, jak tylko dowiedziała się, że Piotr Czajkowski jest
homoseksualistą. To było skrzętnie skrywane. Wielki rosyjski kompozytor nie może być gejem.
Starannie unikano ujawnienia prawdy, żeby nie zdjąć świętej aureoli z głowy Czajkowskiego i
nie nadszarpnąć opinii o nim w oczach świata. Możesz, Czytelniku, przeczytać dziesiątki
opasłych tomów szczegółowej biografii Czajkowskiego i ani razu nie natknąć się na słowo
„homoseksualista”, które w czasach carskiej Rosji i świetlanego komunizmu brzmiało jak
przekleństwo. Tak właśnie przez obłudę i zakłamanie niby chroniono dobre imię geniusza. A on
był stuprocentowym homoseksualistą, na dodatek nieuleczalnym neurotykiem, alkoholikiem,
egoistą, bezwzględnym, a czasami cynicznym, a co gorsza homoseksualistą w ekstremalnym
wydaniu, czyli po prostu nie mógł jak biseksualiści mieć fizycznego, płciowego kontaktu z
kobietą. Mógł kochać wyłącznie platonicznie kobietę, uwielbiać swoją Dulcyneę, lecz nigdy po
męsku nie mógł wziąć ją w objęcia i normalnie posiąść. Taką tragiczną postacią był wielki
rosyjski kompozytor Piotr Iljicz Czajkowski. Jego homoseksualizm był jego przekleństwem,
przysporzył mu wiele mąk psychicznych i fizycznych. W stosunku do kobiet był egoistą i
człowiekiem bezwzględnym, a równocześnie wielbił je platonicznie. W muzyce był
niezrównany. Jego muzyka oddaje głębię uczuć, niewyrażalną miłość pełną trwogi, pasji,
niepokoju. Jego muzyka wyrażała to, czego nie potrafił wyrazić słowami – bezgranicznej
idealizacji ukochanego, wszystkiego, co targa zakochanym sercem. Wielu muzykologów uważa,
że w muzyce Czajkowskiego odbił się jego homoseksualizm. Międzynarodową sławę genialnego
kompozytora i wykonawcy Piotr Czajkowski zdobył momentalnie, bez specjalnych sponsorów i
menadżerów, jego talent torował mu drogę sam, z tym że najpierw był doceniony na Zachodzie i
w Ameryce, a potem już we własnej ojczyźnie, którą kochał z nostalgią zakochanego kochanka.
Zmuszony do licznych tournée po świecie, zawsze tęsknił za Rosją, za ojczystą przyrodą, do
swych bliskich, braci i sióstr. Jego nostalgia czasami przybierała niebezpieczny charakter.
Wysyłał do rodziny z zagranicznych wojaży listy z jednym i tym samym lejtmotywem: „Tęsknię,
och jak ja za wami tęsknię”. W liście do rodziny 20 grudnia 1887 roku napisał: „Tęsknota
okazała się wprost nie do zniesienia do tego stopnia, że chciałoby się założyć pętlę na szyję”.
Z natury był samotnikiem. Nie lubił wystawnych przyjęć, stronił od ludzi, z ogromnym
wysiłkiem brał udział w rautach i zebraniach. Nudził się, gdy wygłaszano pompatyczne mowy na
jego cześć, często uciekał po cichu z takich spotkań. Umiał jednak zjednywać sobie ludzi
pozorną nieśmiałością. Mówimy pozorną, bo wewnątrz, mimo ogromnej wrażliwości, cechowała
go pycha i bezwzględność. W ciągu ostatnich dziewięciu lat życia zyskiwał coraz większy
rozgłos i w dziewięćdziesiątych latach dziewiętnastego wieku cieszył się już międzynarodową
sławą. Czajkowskiego zaczęto grać dosłownie wszędzie. W Rosji, Europie, Ameryce. Uważano
go za jednego z najważniejszych i najbardziej utalentowanych współczesnych kompozytorów.
Mozart swoich czasów! Jest bogaty i sławny! Co jeszcze potrzeba do szczęścia człowiekowi?
Czemu więc jest taki nieszczęśliwy, taki samotny? Czemu w przenikliwych piwnych oczach
zastygł niewysłowiony smutek? Zygmuncie Freudzie, pomóż nam się połapać w tak złożonej i
nazbyt skomplikowanej osobowości Czajkowskiego. Czy żyją w nim dwaj ludzie? Jeden to
błyskotliwy artysta o światowym nazwisku, a drugi to człowiek zżerany żądzą, śmiertelnie
cierpiący chrześcijanin, któremu prawosławna religia nie pozwala zaakceptować siebie. Człowiek
dręczony wątpliwościami, spędzający dnie w smutku i trwodze, i gotowy „założyć pętlę na
szyję”. Czemu?
Jeśli człowiek rodzi się homoseksualistą i pragnie realizować się w tym uczuciu, a każą
mu to ukrywać, bo tak jest przyjęte, bo tego wymaga mieszczańska moralność, chrześcijańska
moralność, takiego człowieka nie mogą nie męczyć wyrzuty sumienia! Wyrzuty sumienia to nie
bagatelka, Drogi Czytelniku, to wielka destrukcyjna bądź konstruktywna siła (nie razbieriosz),
lecz niezmiennie znacząca. Ona może zniszczyć osobowość człowieka. Może dlatego
bohaterowie de Sade’a byli tak cyniczni, że nigdy nie mieli wyrzutów sumienia, które miał nawet
największy złodziej świata, Aleksander Macedoński. To było odtrutką dla bohaterów de Sade’a,
aby zaakceptować tkwiące w nich potworne bestialstwo. Wyrzuty sumienia męczyły
Czajkowskiego zawsze, poczynając od wczesnej młodości, gdy będąc w Petersburgu w Szkole
Prawniczej odkrył w sobie homoseksualne upodobania. Podobali mu się niektórzy jego koledzy.
Wcale nie jak przyjaciele, tylko jak kochankowie. Mówić o tym nie wypadało. Tłumił w sobie to
uczucie z mniejszym czy większym skutkiem, a rezultatem była nerwica. Wszystko absolutnie
zgodnie z nauką Zygmunta Freuda.
On wpada w melancholię, w samobójczą manię, w pijaństwo, w rozpacz, po prostu nie
może zaakceptować siebie takiego „upośledzonego”, skoro społeczeństwo tego nie akceptowało.
Był przekonany, że jego homoseksualizm ma genetyczne podłoże, przecież jego młodszy brat
Modest również był homoseksualistą. Na ogół z bratem, autorem jego librett do oper, żył
zgodnie. Lecz były momenty w ich życiu, gdy straszliwie się kłócili, rywalizując o kochanków.
Modest miał kochanka – czternastoletniego, pięknego jak efeb, głuchoniemego chłopca, Kolę
Konradi. Na nieszczęście, zakochał się w nim również Piotr Czajkowski. Uczucie było tak silne,
że gotów był na zawsze pokłócić się z bratem, byleby odebrać mu Kolę. Pisał po nocach i
przesyłał Modestowi traktaty o etyce, w których udowadniał na podstawie kodeksów
monarchistycznych przewagę praw starszego brata nad młodszym. Modest nie ustąpił. Kola był u
jego boku przez całe życie. Modest był dla niego opiekunem. Kola towarzyszył Modestowi w
jego wojażach zagranicznych, a gdy chłopiec po śmierci biologicznego ojca stał się bogaty,
zamieszkał z nim na stale w jego posiadłości. Nie wnikajmy, Drogi Czytelniku, czy miała tu
miejsce pedofilia, przecież Modest zainteresował się Kolą, gdy ten miał zaledwie dwanaście lat.
Pewnych wątków z biografii i samego Czajkowskiego, i jego rodzinki lepiej nie dotykać.
Usatysfakcjonujmy się twierdzeniem biografa Simona Mundy’ego: „Choć Czajkowski czuł silny
homoseksualny pociąg do chłopców, wiedział, jak powstrzymać się w ryzach, aby nigdy nie
pozwoliły mu stać się pedofilem”. Na szczęście Piotr wkrótce zakochał się w swoim stajennym i
jego uczynił kochankiem. Jego homoseksualizm przerodził się w ustawiczne źródło cierpień i
rozterek moralnych, rozdzierających jego psychikę. A ponieważ był niezwykle temperamentny, o
ogromnym libido, trawiła go ustawiczna żądza. Hunter twierdzi, że homoseksualizm odbił się na
muzyce Czajkowskiego. „W jego muzyce brzmią homoseksualne nutki” – pisał. Nie wiemy,
Drogi Czytelniku, jak może homoseksualizm odbić się na muzyce, wiemy natomiast, że na
zewnętrznym wyglądzie Czajkowskiego owszem. Miał oczy smutnego człowieka, człowieka
cierpiącego! Biała broda i smutne oczy! Wyraźnie na każdym zdjęciu Czajkowskiego widać
ogromne duchowe zmęczenie i nie jest to zdrowe zmęczenie chłopa, któremu wystarczy
przespana noc, żeby nabrać nowych sił. Zmęczenie Czajkowskiego to odbicie wewnętrznego,
przygnębiającego stanu jego duszy. Czajkowski żył w czasach, w których homoseksualizm był
niezwykle negatywnie postrzegany przez społeczeństwo, a kontakty homoseksualne karane. Te
moralne kodeksy nie dotyczyły Szkoły Prawniczej, do której w młodości Czajkowski chodził. Ta
szkoła, która doprowadziła do tragicznego finału – samobójczej śmierci kompozytora, w latach
jego młodości była rozsadnikiem homoseksualizmu. Naukowcy twierdzą, że 50% upodobań
seksualnych rodzi się w okresie dojrzewania i na ogół jest to niewinna masturbacja z
kolegami-rówieśnikami. Potem z reguły to upodobanie mija i człowiek jest gotowy do kontaktów
heteroseksualnych. Tak nie stało się w przypadku Czajkowskiego i większości jego kolegów z tej
Szkoły Prawniczej. Wszyscy jego koledzy pozostali homoseksualistami, w mniejszym czy
większym stopniu byli jego kochankami przez całe życie. Podajmy kilka imion takich kolegów
ze szkoły. Rozpustny arystokrata książę Mieszczerski i Apuchtin. Z nimi Czajkowski nie
przerwie kontaktu nawet po opuszczeniu szkoły i będzie spotykać się w swym dorosłym życiu,
na przykład na Kaukazie, gdzie w Tbilisi (dawny Tyflis) będzie aktywnym uczestnikiem
gejowskiego kółka. Mało kto wie, że w Tbilisi z powodu Czajkowskiego popełnił samobójsto
młody oficer artylerii. On tak zakochał się w Czajkowskim, że gdy ten wyjechał z Tbilisi do
Moskwy, trzy dni po jego wyjeździe palnął sobie w łeb. Te fakty na ogół są przemilczane w
monografiach o Czajkowskim, nie znajdziemy ich także w monografii Modesta, brata
Czajkowskiego, który pretendował do miana najbardziej obiektywnego i rzetelnego biografa
wielkiego kompozytora.
Kto nie lubi muzyki Czajkowskiego? Śmiem twierdzić, że nie ma takiej osoby na świecie.
Jego melodia jest prosta i odrobinę sentymentalna. Tę melodię przyjmujemy jak coś nam
bliskiego i zrozumiałego. Jest to nasza melodia. Dociera do serca każdego, wzrusza i rozczula,
wgłębia się w psychikę ludzką, odkrywa coś dla nas nieznanego i tajemniczego. To absolutnie
nasz kosmopolityczny kompozytor, ogromnie nam bliski, mimo iż często muzykę pisał dla
kochanków, a nierzadko w nastroju przez nich spowodowanym. Tylko jedną swoją symfonię,
czwartą, poświęcił kobiecie. Była nią Nadieżda Fiłaretowna Meck.
On nigdy nie założył rodziny, aczkolwiek próbował. Był skazany na bolesną samotność,
mimo iż miał liczne kochające rodzeństwo i sporo kochanków. Przez całe życie nie opuszczało
go uczucie pustki, osamotnienia i bólu. Znamy dobrze takie neurotyczne natury, które nawet ze
słoneczka uczynią osobistą tragedię. Jak się nazywa taki charakter? Choleryczno-melancholijny
malkontent? Jest to zgoła trudny i dla otoczenia, i dla tej osoby charakter.
Jego ojciec był trzykrotnie żonaty. Pierwsza żona, Niemka Maria Keiser, obdarzywszy
męża córką Zinaidą, zmarła. Druga, Aleksandra Asser była o osiemnaście lat młodsza od męża.
Urodziła mu sześcioro dzieci w tym dwoje bliźniąt, Modesta i Anatola. Piotr Czajkowski był
szczególnie mocno związany z Modestem. Być może dlatego, że obaj byli homoseksualistami.
Druga żona Ilji Czajkowskiego zmarła na cholerę. Tradycyjna kuracja gorącymi kąpielami nie
pomogła. Ojciec Czajkowskiego, silny, zdrowy chłop postanowił ożenić się po raz trzeci. Życie
przecież trwa nadal, a Ilja Czajkowski był żądny życia i dobry był z niego ogierek.
W osiemdziesiątych latach dziewiętnastego wieku Piotr Czajkowski był już bardzo
sławny, chętnie przyjmowano go w najlepszych salach koncertowych świata i jako dyrygenta, i
jako kompozytora, i jako wykonawcę. Bardzo dużo podróżował, odbył tournée po Europie i
Ameryce. Niekończącymi owacjami witano go w Paryżu, Londynie, Pradze, Berlinie, Wiedniu,
Warszawie. Ameryka również entuzjastycznie przyjęła Czajkowskiego. Jego występy w Nowym
Jorku stały się muzycznym triumfem.
W 1888 roku Czajkowski spotkał w Paryżu Ignacego Paderewskiego. Obaj byli u szczytu
sławy. Niezupełnie się sobie spodobali, spotkanie było chłodne. Dwa orły nie mogą żyć w
jednym gnieździe. Między geniuszami istnieje taka sama rywalizacja, jak między zwykłymi
ludźmi. Nic na to nie poradzisz, taka już jest ułomna ludzka natura. Zjada ją zazdrość, zawiść, a
sława to najbardziej podatny grunt, żeby te destrukcyjne cechy charakteru się rozwijały. Bogaty i
sławny człowiek, jakim w owym czasie był Czajkowski, czuje się nieszczęśliwy? Kto nam
wyjaśni ten życiowy paradoks, genezę takiego stanu?
Czajkowskiego rozumiała tylko jedna osoba. Była nią Nadieżda Fiłaretowna Meck.
3.3.1. NADIEŻDA FIŁARETOWNA

Zawsze interesowałem się Panią

jako człowiekiem duchowo bliskim mojej naturze.

(Piotr Czajkowski)

Z pańską muzyką żyje się lżej i przyjemniej.

(Nadieżda Meck w liście do Czajkowskiego)

Rosyjska milionerka, Nadieżda Fiłaretowna Meck, wdowa, matka jedenaściorga dzieci,


zafascynowana muzyką Piotra Czajkowskiego dowiedziawszy się, że jest on biedny jak mysz
kościelna, postanowiła zostać nie tylko jego platoniczną muzą, lecz i szczodrym sponsorem.
Napisała szczery list do znanego kompozytora z propozycją regularnego płacenia mu pokaźnej
sumy – sześciu tysięcy rubli rocznie – żeby geniusz mógł tworzyć swoją cudowną muzykę, nie
troszcząc się o byt. Obiecała także wziąć na siebie pokrycie innych wydatków, związanych z jego
wojażami zagranicznymi. Trzeba być idiotą, żeby nie przyjąć takiej manny z nieba, tym bardziej,
że liczna rodzinka Czajkowskiego, jego siostry i bracia, ciągle go oskubywali ze skromnego
honorarium.
Piotr Czajkowski wniebowzięty odpisał Nadieżdzie, że on się zgadza na wszystkie jej
warunki, podziękował naturalnie gorąco darowczyni. Warunki były dziwne. Pani Meck prosiła
Czajkowskiego, żeby nigdy nie usiłował spotkać się z nią osobiście. Ich kontakty będą wyłącznie
listowne i w tych listach ona liczy na jego absolutną szczerość. Według jej założenia musiała
między nimi powstać duchowa więź.
Piotr Czajkowski, chociaż był zdziwiony warunkami umowy, jako człowiek
pragmatyczny szybko znalazł dla nich usprawiedliwienie i tak odpisał Nadieżdzie Meck: „Nie
dziwi mnie fakt, że polubiwszy moją muzykę, nie dąży Pani do poznania jej autora. Obawia się
Pani nie odnaleźć tych cech, w jakie wyposażyła mnie skłonna do idealizowania Pani
wyobraźnia. Ma Pani zupełną rację. Czuję, że przy bliższym poznaniu nie odnalazłaby Pani we
mnie tej zgodności, tej pełnej harmonii pomiędzy muzykiem i człowiekiem, o której Pani
marzy”. Absolutnie celnie to ujął Piotr Iljicz Czajkowski, chociaż, jak każdy geniusz, był trochę
urażony. Lecz tak już jest na świecie! Lepiej Wielkim nie zbliżać się do prostych ludzi.
Milionerka Nadieżda Meck, której mąż, Niemiec, inżynier Karl von Meck, wzbogacił się na
budowie kolei państwowych, była nie tylko romantyczką, ale także neurotyczką. Neurotyk
zawsze idealizuje partnera. Przejawem tej idealizacji jest nierealne oczekiwanie, które nie może i
nie ma prawa być spełnione, bo tylko dążenie do niego daje poczucie szczęścia i spełnienia.
Dlatego postawiła ten dziwny warunek: nigdy nie spotkać się osobiście.
Zresztą jej wyobraźnia nie potrzebowała mężczyzny. Jej było potrzebne bóstwo, które
można platonicznie uwielbiać, być mu patronką, muzą, matką, siostrą, lecz broń Boże kochanką
w potocznym tego słowa znaczeniu. Bowiem kochanie wiąże się z odrażającym seksem, który w
jej pojęciu był obmierzłym, nie do końca przez Boga przemyślanym, odrażającym aktem, który
poniża kobietę i czyni zwierzęciem mężczyznę. O, ona spróbowała raz w życiu tego erotycznego
doświadczenia. Nie z mężem, bo tu było wszystko jasne, lecz z kochankiem, zaszła z nim w
ciążę, urodziła swoją najmłodszą nieślubną córeczkę Miłoczkę, co przyśpieszyło śmierć męża,
który zmarł na atak serca, gdyż uczciwa Nadieżda nie zamierzała swojego grzechu ukrywać
przed nim. To była jej tajemnica, o której nigdy nie dowie się Piotr Czajkowski. Takie było
rozumowanie pani Meck, gdy proponowała Czajkowskiemu ten dziwny układ. Lecz on
niezupełnie zrozumiał jej motywy i obarczył winą siebie.
Ta dziwna znajomość, Drogi Czytelniku, będzie trwała prawie czternaście lat i skończy
się wówczas, gdy Nadieżda dowie się o homoseksualizmie Czajkowskiego. Strach przed
rozczarowaniem kierował nią. Dlatego też, a może przede wszystkim, jej neurotyczna natura
potrzebowała miłości idealnej, wzniosłej i koniecznie platonicznej. Potrzeba bycia kochaną za
wszelką cenę kierowała dążeniami tej kobiety. Taką miłość znaleźć trudno, lecz można ją kupić,
zwyczajnie, jak wszystko na świecie, należy tylko znać cenę. Interes został ubity. Tym bardziej,
że ona potrzebowała nie kontaktu seksualnego, a kontaktu duchowego, emocjonalnego.
I czemu tak głowią się biografowie nad rzekomą zagadką dziwnego postępowania
Nadieżdy Meck w stosunku do Czajkowskiego? Jaką groźną tajemnicę kryje jej decyzja?
Dlaczego? Dlaczego tak z nim postępowała? A przecież jej idea była prosta jak drut: uwielbiać
ukochanego człowieka, nigdy go nie widząc i nie posiadając fizycznie, bowiem bała się nie
swego rozczarowania nim, jak on myślał (Czajkowski był bardzo przystojnym, atrakcyjnym
mężczyzną), lecz jego rozczarowania nią jako kobietą. No cóż, trzeba szczerze przyznać, że nie
tylko nie była piękną kobietą, lecz wręcz brzydką, o wyjątkowo odrażającym wyglądzie, z tymi
swymi cienkimi jak niteczki ustami, złymi małymi oczkami, długą pociągłą twarzą podobną do
„końskiego pyska”, suchą, garbiącą się, mimo iż była otyła. Liczne ciąże uczyniły ją jeszcze
bardziej szpetną i rozzłoszczoną. O tak, nie była ideałem kobiety, w której mężczyzna może się
zakochać. Całkowicie aseksualna, wyniosła i dumna, raczej wzbudzała w mężczyznach strach niż
pożądanie. Oprócz tego, jak już wspomniano wcześniej, była znacznie starsza od Czajkowskiego
i nieważne czy o dziewięć, czy o całe czternaście lat, wyglądała nawet nie na starszą siostrę, a
raczej na jego matkę. Piotr Czajkowski w chwili poznania z Meck był bardzo przystojnym
mężczyzną. Była to druga przyczyna, dla której Meck nie chciała spotkać się z Czajkowskim.
Jego rozczarowanie nią głęboko by ją zraniło. Ideał musi być tajemniczy, daleki i niedostępny.
Musi mamić swą zagadkowością, bo gdzie jest wszystko jasne, tam nie może być ani
platonicznej miłości, ani duchowej bliskości, do której rozpaczliwie dążyła Nadieżda Meck i bez
której żyć nie mogła.
Ona była perfekcjonistką. Wiedziała, że muza czy też idealna kochanka musi być piękna i
atrakcyjna. A co ona oprócz swych marzeń fizycznie mogła dać Czajkowskiemu? Swe strudzone
jedenastoma porodami ciało, znoszoną macicę, rozciągniętą waginę, o której Brantome
powiedział: „Och, dla tak szerokich wrót trzeba potężnego wołu”, zwisające piersi starej krowy?
Nadieżda Meck nienawidziła swojej powierzchowności, tak odrażającej, tak nieadekwatnej do jej
bogatej duszy. Niech więc jej kochanek pokocha ją za jej duszę, doceni jej wielki i bogaty świat
wewnętrzny.
Idealna kochanka musi być idealna w każdym calu. Zewnętrznie również. Roztyła
matrona z obwisłymi piersiami jest niegodna miłości mężczyzny. I nie karmcie nas bajeczkami,
iż Marysieńka Sobieska po urodzeniu szesnaściorga dzieci była zgrabna jak syberyjska brzózka i
ciągle pożądana przez Jana Sobieskiego czy Katarzyna I, która urodziła Piotrowi jedenaścioro
dzieci, a on nadal szalał za nią jak za upragnioną kobietą. Takie fenomeny rodzą się raz na sto lat.
Nadieżda Meck do nich nie należała. Tu już raczej pasuje angielska królowa Anna, która
urodziwszy mężowi durniowi, duńskiemu księciu Henrykowi siedemnaścioro dzieci, tak roztyła
się, że nie mogła przejść przez drzwi, musiano je poszerzać w Wind- sorze, czy markiza
Montespan, kochanka Ludwika XIV, której szerokość łydki po urodzeniu dziewięciorga dzieci
(siedmioro z królem) równała się plecom potężnego chłopa. Nie przesadzajmy jednak. Meck nie
była aż tak odrażająca, po prostu była zbyt samokrytyczna i wolała nie ryzykować.
Czy platoniczna miłość może wytrzymać próbę czasu? Tak – powiedziała Nadieżda Meck
– jeśli ciągle ją podsycać ową tajemniczością. Ona twardo postanowiła rozkochać w sobie
Czajkowskiego niejako „na odległość”, ciągle utrzymując wizerunek zagadkowego i
tajemniczego ich związku bez seksu. Ani on, zajadły homoseksualista, ani ona, frygidna (oziębła)
kobieta seksu nie potrzebowali. Taką miłość Nadieżda Meck zwyczajnie kupiła, zafundowała
sobie za cenę zapomogi. Rozkochać w sobie geniusza nie jest trudno, jeśli ciągle wabi się go
nieosiągalnym mirażem za sześć tysięcy rubli rocznie. Jak to dobrze, że na tym świecie wszystko
można kupić. Nawet miłość geniusza. Tylko trzeba znać cenę. Później okaże się, że cena była
jednak niska (Czajkowski wyceniał siebie znacznie wyżej). No cóż, apodyktyczna milionerka,
przyzwyczajona do zaspokajania swych kaprysów, właśnie taki a nie inny miała pogląd na miłość
i udział w niej mężczyzny. Stanowczo musimy podkreślić, Drogi Czytelniku, że Nadieżda Meck
wówczas nic nie wiedziała o homoseksualizmie Czajkowskiego. On tu nic nie miał do gadania.
Bezwarunkowo przyjął jej warunki. Posłał jej swoją fotografię, lękając się, by poprosić ją o to
samo. Jego fotografię powieliła w kilku egzemplarzach, oprawiła w złote ramki i te ikony
rozstawiła we wszystkich pokojach swego domu. Historia milczy, czy w toalecie również.
Ogromna, rozkoszna taka fotografia była ulokowana na fortepianie. Porannej kawy Nadieżda nie
zaczynała bez spojrzenia na zdjęcia i zagrania na fortepianie kilku urywków z symfonii
Czajkowskiego. Ona sama nazywała to uczucie Wielką Miłością. No czyż nie klasyczny miłosny
duet Petrarki i Laury? Tam wprawdzie nie wypowiedziano ani jednego słowa, tu nie wymieniono
ani jednego spojrzenia. Wizerunek Czajkowskiego w złotej ramce to jedyna wizualna więź, jaka
łączyła Nadieżdę z wielkim kompozytorem. Za to bardzo obszerną i długotrwałą była ich
listowna korespondencja. W ciągu czternastoletniej znajomości napisane zostały setki, a może i
tysiące listów. Większość z nich znajduje się w szczelnie zamkniętych przed postronnym
wzrokiem moskiewskich archiwach, a te nieliczne, które ujrzały świat, porażają swoją
prozaicznością. Jest to ciekawa, a jednocześnie dziwna korespondencja, bo jest mieszaniną
gorących platonicznych wyznań z jego strony, przemieszanych z prośbami o przysłanie pieniędzy
potrzebnych na zakupy wraz z listą artykułów i ich cenami, a z drugiej strony trochę dąsów i
niezadowolenia z jej strony podyktowane tym, że miłosne jego wyznania zostały wrzucone do
jednego worka z cenami. On z kolei bywał tak niedelikatny, że gorące słowa wdzięczności
adresowane do niej, umieszczał tuż obok kolejnych próśb o przysłanie pieniędzy. O, skąpa ona
nie była, zawsze spełniała każdą jego prośbę i każda żądana przez niego kwota była natychmiast
wysyłana, lecz czemu miłość i pieniądze mają znajdować się w jednym liście? Ziarna należy
oddzielać od plew. Naturalnie, że wyznaczona sumka sześciu tysięcy rubli rocznie była
niewystarczająca dla Czajkowskiego. Z ogromną bezceremonialnością domaga się w listach
przysyłania nowych i nowych kwot. A to na wyjazd za granicę, a to na zakup nowego fortepianu,
a to na pomoc rodzinie, braciom i siostrom, nawet siostrzeńcom. Czasami jego natarczywość
nabierała cech zwykłego cynizmu, jak to miało miejsce z zegarkiem. Nadieżda mająca w
zwyczaju od czasu do czasu obdarowywać Czajkowskiego drogimi prezentami, które on
przyjmował jako należne mu, podarowała mu złoty, specjalnie dla niego zamówiony w Paryżu
zegarek, bardzo drogi, kosztował trzy tysiące rubli. Po pewnym czasie Czajkowski zaproponował
jej, żeby odkupiła od niego ten zegarek, bowiem pilnie potrzebował pieniędzy. Oszołomiona,
niemile zdziwiona i dotknięta Nadieżda odpisała, że nie, zegarka od niego nie odkupi, lecz na
nowo mu go podaruje, po czym wysłała mu równowartość tego zegarka – trzy tysiące rubli.
Zapadł się Piotr Iljicz Czajkowski ze wstydu pod ziemię? Skądże znowu. Bez najmniejszej
żenady spokojnie przyjął ten „podarunek”. W jednym z listów do niej napisał: „Ja nie wstydzę się
wcale, że Pani mnie utrzymuje. I nigdy wstydzić się nie będę”. A czemuż to tak, Piotrze Iljiczu?
Wykładaj Nadieżdo Meck forsę, jeśli chcesz nadal podtrzymywać miano platonicznej patronki
geniusza, który na oczy ciebie nie widział i któremu z maniackim uporem odmawiasz przysłania
swego zdjęcia, a jednocześnie żądasz bezwzględnego uwielbienia dla swej osoby dworską
miłością, miłością rycerzy i trubadurów epoki Eleonory Akwitańskiej. Rycerz mógł życie oddać
za damę swego serca, lecz nigdy nie pocałował więcej niż koniuszek jej sukienki.
Ale rycerze epoki trubadurów byli bezinteresowni, nie domagali się od swych bogdanek
zapłaty za platoniczną miłość. Piotr Iljicz Czajkowski, aczkolwiek czuł się takim rycerzem, to
ciągle domagał się nowych i nowych sum, swoistej zapłaty za słane na adres Nadieżdy
komplementy. Zapłaty za swoje wydumane uczucie. Z biegiem czasu te prośby stają się coraz
bardziej natarczywe, coraz bardziej bezczelne, słodzone pospiesznymi komplementami i słowami
wdzięczności. „Pani jest moim dobrym aniołem” – ta fraza powtarza się prawie w każdym liście
Czajkowskiego. Naturalnie myślał naiwnie, iż Nadzieżda, skoro sama wyznaczyła sobie rolę jego
sponsorki, to musi idealnie ją odgrywać nadal, spełniając obowiązki jego bankiera. Domaganie
się przez niego kolejnych kwot staje się już nawet nie cyniczne, ale wręcz nieprzyzwoite. W
jednym z listów do niej napisał bezceremonialnie: „Ja znowu potrzebuję pieniędzy i ja znowu
zwracam się z tą prośbą do Pani, bowiem do nikogo nie mogę z tym zwrócić się oprócz Pani. To
okropne, ciężko mi i we łzach tonę, lecz liczę na Pani dobroć”. Po czym pojawiały się
pospiesznie wymieniane stereotypowe komplementy i wysokość żądanej sumy, która musiała
wywoływać bladość na twarzy Nadieżdy Fiłaretowny. Po kilku minutach namysłu kazała swemu
nadzorcy wysłać żądaną kwotę na adres Czajkowskiego. Na pytanie nadzorcy, jak należy
zaksięgować tę kwotę w księgach rachunkowych, milionerka wzdychała i mówiła: „Wpisz ją pod
rubrykę „zapomogi dla potrzebujących muzyków”. No cóż, przynajmniej była blisko prawdy.
Juliusz Cezar, gdy kupował dla zaspokojenia swych homoseksualnych uciech chłopców na
niewolniczym targu, kazał swemu buchalterowi wpisywać te rozchody do rubryki „olejki do
namaszczania ciała”. Pewnego razu, gdy Nadieżda Meck zbyt długo i z ogromną niecierpliwością
oczekiwała listu od Czajkowskiego, prawie odchodząc od zmysłów, i gdy wreszcie list nadszedł,
ona w porywie wzruszenia, ze łzami w oczach odczytała na głos córce Julii informację, że
właśnie jej Czajkowski poświęcił swoją czwartą symfonię i krzyknęła: „On mnie kocha!”. „On
chce wyłudzić od was pieniądze, madame” – chłodno zauważyła córka. Czajkowski bardzo
chętnie pisywał listy do Nadieżdy, ona zaś aż nadto odgrywała rolę jego powiernicy. Informował
ją dosłownie o wszystkim, o każdym szczególe swego życia, jak go o to prosiła. Jego byt
niezmiernie ją interesował. Informował ją także o zamiarze ożenku. W jakich okolicznościach to
nastąpiło? Z listu do brata Modesta dowiadujemy się, Drogi Czytelniku, że w tym czasie
Czajkowski znajdował się w kiepskim stanie psychicznym. Popadł w nieustającą ponurą
melancholię, tę straszną chorobę, bicz dziewiętnastego i dwudziestego wieku, która niczym
niewidoczny robak zwykła toczyć organizm. „Nieludzka udręka, depresja maniakalna – jak
twierdził Freud – wynika z ukrywanego homoseksualizmu, zmuszającego osobnika do
utrzymywania swych preferencji seksualnych w tajemnicy, bowiem są nieakceptowane przez
społeczeństwo”. Czajkowski rozpaczliwie usiłował leczyć, jak on to nazywał, swe
„upośledzenie”. Będąc między młotem a kowadłem, czyli między udowodnieniem sobie, że nie
jest homoseksualistą i rzeczywistą chęcią posiadania chłopców, wpadał w stany skrajnej depresji.
Gdy pewnego razu niepowodzenie w burdelu z prostytutkami i udany seksualny kontakt z
własnym koniuszym dało mu jasną odpowiedź who is who, rzucił się w przepaść, postanowił za
wszelką cenę udowodnić, że tak nie jest, że on nie jest homoseksualistą. Rzucił się więc w
przepaść, uchwycił ostatniej deski ratunku, jak tonący chwyta się brzytwy, postanowił się ożenić,
żeby udowodnić sobie i społeczeństwu, iż seksualnie jest zupełnie normalnym mężczyzną i
potrafi założyć rodzinę. Małżeństwo będzie skutecznym lekiem na jego homoseksualizm. Tak on
naiwnie myśli i zapisuje w pamiętniku: „Zrobię wszystko, co w mojej mocy i ożenię się jeszcze
w tym roku, lecz gdyby zabrakło mi odwagi, to raz na zawsze z tym skończę i będę walczył, by
nikt więcej nie łączył mnie z homoseksualistami”. 23 maja 1877 roku napisał patetycznie do ojca:
„Miły i drogi papo! Twój syn postanowił ożenić się!”. Zaś w liście do Nadieżdy Meck tak
wychwalał zalety przyszłej żony: „Żona moja ma zalety: chce ślepo we wszystkim być mi uległą,
jest bardzo dobrze ułożona, ze wszystkiego zadowolona i nie pragnie niczego więcej jak tylko
tego, by stać mi się podporą i pociechą. Nie mogę jeszcze powiedzieć, że ją kocham, ale już
czuję, że pokocham ją, jak tylko oboje do siebie przywykniemy”.
Mimo mocnego postanowienia, gryzą Czajkowskiego wątpliwości, które wyraża w liście
do brata Modesta: „Żenię się, ale nie wiem, czy dobrze robię”. Ze swoim bratem może być
absolutnie szczery. Nie czuje Piotr Czajkowski fizycznego pociągu do kobiety. Ani razu w życiu
nie miał fizycznego stosunku z kobietą, chociaż platonicznie zakochiwał się kilka razy. W
młodości żywił sympatię i czuł coś w rodzaju miłości platonicznej do śpiewaczki Desire Artot.
Wydawało się, że jego uczucie było odwzajemnione, lecz do seksu nie doszło. Desire wyczuła
coś nienaturalnego w zachowaniu młodego kompozytora, uciekła do Warszawy i tam wyszła za
mąż za barytona Opery Warszawskiej. Wątpliwości gryzą Czajkowskiego również dlatego, że
mimo pragnienia małżeństwa nie utracił pociągu do mężczyzn i dzień przed ślubem przespał się z
własnym stangretem. Kim jest jego wybranka? Na nieszczęście to nie on, to ona jego wybrała.
Do Konserwatorium Moskiewskiego, w którym trzydziestosiedmioletni Piotr Czajkowski
wykładał muzykę, zgłosiła się dwudziestoośmioletnia mieszczanka, psychicznie, jak potem się
wyjaśni, niezrównoważona osóbka, Antonina Milutina. Nie była żadnym talentem muzycznym
ani dziewczyną o nadzwyczajnych zdolnościach, ot taka sobie przeciętna, a nawet tępawa
studentka. Na zabój zakochała się w swym nauczycielu i dosłownie osaczała go, pisząc tuziny
miłosnych listów, pełnych szantażu, że jeśli nie odwzajemni jej uczucia, popełni samobójstwo.
Nie jej samobójczych gróźb przestraszył się Czajkowski. Po prostu dostrzegł w tej kobiecie, tak
szczerze deklarującej mu swoje uczucie, dobry materiał na żonę. Czajkowski najwyraźniej
patrzał przez różowe okulary i widział w Antoninie tylko to, co chciał widzieć w żonie, że jest
miła, bezpretensjonalna, świeża, jest w typie kobiet, które mogą podobać się mężczyźnie siłą
swego pozornie łagodnego charakteru pokornej jałówki. Może i była pokorna, lecz niezmiernie
uparta i jak pijawka wczepiła się w Czajkowskiego w swej desperackiej idée fixe, że musi zostać
jego żoną. Piotrowi Czajkowskiemu pozostawało tylko podporządkować się, swe pragnienia
przyjmując za realność. Antonina potem, po rozwodzie z Czajkowskim, ponad dwadzieścia lat
spędzi w szpitalu psychiatrycznym, aż do śmierci nie pozostawiając byłego męża w spokoju i
dokuczając mu swymi szalonymi pomysłami, na przykład takimi, żeby wziął na wychowanie jej
nieślubnego syna zrodzonego z przypadkowym mężczyzną.
W każdym razie teraz, jesienią 1876 roku, przed ślubem nic nie zapowiada przyszłej
rodzinnej tragedii. Piotr Czajkowski jest spokojny i zdecydowany, przyszła żona wywołuje w
nim ciepłe uczucia i chociaż jeszcze, jak sam stwierdził, nie jest w niej zakochany, jest gotów to
uczynić. Najważniejsze, że żeniąc się, wyzbędzie się swego homoseksualizmu. Tak uczynili jego
koledzy ze Szkoły Prawniczej. Byli biseksualistami. Nie przeszkadzało im to, że mając
homoseksualne skłonności, posiadają również rodziny, żony i dzieci. No cóż, historia dostarczała
nam wiele takich przykładów, gdy kobieta była skutecznym lekiem na homoseksualizm. I tu mała
poprawka. W odróżnieniu od swych przyjaciół ze Szkoły Prawniczej Piotr Czajkowski nie był
biseksualistą, który, jak wiadomo, może współżyć z kobietą i z mężczyzną, był stuprocentowym
gejem, który czuł awersję do kobiecego ciała. Napełniało go ono niewyobrażalną odrazą,
mizoginizmem. Gdy się żenił, nie zdawał sobie z tego sprawy. Marzenia ściętej głowy, żeby
życie z kobietą było możliwe.
Ale on się starał! Naprawdę starał się... i nie mógł przezwyciężyć ogromnego fizycznego
wstrętu. Kiedy przyszedł spędzić noc poślubną z żoną, spotkanie zakończyło się zupełnym
fiaskiem. Kiedyś, Drogi Czytelniku, pisałam na temat nocy poślubnych królów, gdy
niedopasowanie anatomiczne małżonków stwarzało piekło w małżeńskich alkowach. Tu nawet
piekła nie było. Ani dantejskich scen, ani dionizyjskich uczt. Tu panowało groźne milczenie. Był
nużący, tępy ból dokuczliwy jak ból zęba. Była ogromna rozpacz ze strony mężczyzny i
absolutne niezrozumienie sytuacji ze strony kobiety. W swej niewiedzy i naiwności Antonina
myślała, że przyczyną niepowodzenia w małżeńskim łożu jest niezwykła nieśmiałość jej męża.
Wystarczy, żeby oswoił się z sytuacją i wszystko będzie okay! Nawet nie podejrzewała, że
Czajkowski jest homoseksualistą w ekstremalnym wydaniu, który nie znosi płciowych organów
kobiety i nie może mieć z nią stosunku. Robiła więc wszystko, żeby rozpalić i podniecić męża.
Lecz im bardziej się starała, tym większy wstręt czuł do niej Piotr Czajkowski. Doszło już do
tego, że nie mógł bez nienawiści i złości patrzeć na swoją żonę i z trudem powstrzymywał się,
żeby nie przydusić ją poduszką jak kurczątko. Uciekł z domu i błądził po ciemnych
moskiewskich zaułkach, pragnąc skończyć życie samobójstwem. Szczególnie irytowało go
infantylne zachowanie Antoniny, kiedy to wyrozumiale głaskała go po głowie, wykazywała
anielską cierpliwość, pocieszała, a co najbardziej straszne i co irytowało go szczególnie, że
szczerze wierzyła, iż to są tymczasowe trudności i w przyszłości wszystko będzie dobrze, gdy on
już wiedział, że nigdy nie będzie dobrze i że nie dotknie ciała kobiety. Musi z żoną się rozstać, to
jedyne wyjście, żeby uciec od tego piekła. Całkowicie się załamał. W chłodną październikową
noc 1876 roku polazł do lodowatej wody rzeki Moskwy z zamiarem utopienia się. I tylko myśl o
bólu, jaki zada swojej rodzinie, siostrze, braciom i ojcu wstrzymała go od samobójczego kroku.
Pocieszał się, że po takiej zimnej kąpieli zapewne zachoruje na zapalenie płuc i umrze. To byłoby
wyjście. Lecz nawet kataru nie złapał. Napięcie nerwowe i psychiczne skutecznie chroniło go od
przeziębień, podobnie jak roznegliżowane kobiety na balu, gdzie hulają przeciągi, podbudowane
wewnętrznym, psychicznym podnieceniem nigdy nie przeziębiają się i nie nabawiają kataru.
Psychiczna, wewnętrzna energia, napięcie nerwowe, negatywne czy pozytywne, oto te
stymulanty, które hartują człowieka. Małżeństwo Czajkowskiego z Antoniną Milutiną nigdy nie
zostało skonsumowane. On ucieka najpierw do Braiłowa, posiadłości siostry Aleksandry, a
potem wyjeżdża do Szwajcarii, upoważniając brata Anatola, żeby rozpoczął procedury
rozwodowe. Napisał przed wyjazdem za granicę do Nadieżdy Meck obszerny list, w którym
szczegółowo opisywał swe „tantalowe męki” podczas nocy poślubnej i pierwsze dni współżycia
z żoną. Aluzyjnie tłumaczył się, dlaczego nie może żyć z kobietą. Aż krzyczało w nim: „Na
Boga! Jestem homoseksualistą! Nie mogę żyć z kobietą!”. Lecz ona, Nadieżda Meck, jak i
Antonina, niczego nie zrozumiała. Pierwszym jej odruchem na wieść o rozpadzie małżeństwa
Czajkowskiego był przypływ radości. Ogromnej, egoistycznej radości. Ona, jak każda zakochana
kobieta, wymyśliła swoją „prawdę” usprawiedliwiającą postępek Czajkowskiego. On nie mógł
współżyć z Antoniną, ponieważ był zakochany w niej. Ogromne romantyczne uczucie, którym
Piotr Czajkowski darzył ją, nie pozwoliło mu żyć z Antoniną. O święta naiwności!
Taka już jest, Drogi Czytelniku, ślepota czy też głupota romantycznej miłości
zakochanych kobiet.
List od Czajkowskiego bardzo długo nie nadchodził. Nadieżda Meck, niczym zakochana
pensjonariuszka, każdego dnia stojąc przy oknie wypatrywała listonosza. A gdy nadchodził i
wręczał inne listy, nie od Piotra Czajkowskiego, wpadała w szał. Mogła uderzyć swego nadzorcę,
mogła nakrzyczeć na ulubioną córeczkę Miłoczkę, pokłócić się ze starszą córką Julią, słowem
zachowywała się, jak teraz modnie się mówi w Rosji, nieadekwatnie. Wszystkie sprawy
dotyczące zarządzania jej obszernym majątkiem zostały odłożone. Nadieżda straciła apetyt, jej
wąskie, złe oczka jeszcze bardziej zwęziły się jak u głodnej, wściekłej lisicy, a ona całymi dniami
wpatrywała się w fotografię Czajkowskiego lub grała na fortepianie ulubione melodie z jego
repertuaru. I nagle, zupełnie nieoczekiwanie, gdy już przestała oczekiwać od niego listów,
zrezygnowana i zrozpaczona, na granicy załamania nerwowego, uwierzywszy, że jest szczęśliwy
z młodą żoną i stąd to jego milczenie, ujrzała w rękach listonosza znajomą niebieską kopertę. Od
niego, nareszcie! Serce Nadieżdy waliło jak młot! Jak tygrysica chroniąca swe dzieci,
podskoczyła do listonosza i wyrwała mu z rąk upragnioną kopertę. Potem rozkazała, aby wszyscy
wyszli i drżącymi rękoma, jeszcze niezupełnie wierząc w realność koperty, ostrożnie, niby
trzymając jadowitą żmiję, zaczęła ją otwierać. Po przeczytaniu pierwszych słów twarz jej oblała
się purpurowym rumieńcem radości. List był następującej treści: „Nadieżdo Fiłaretowna! Chyba
jest Pani zdziwiona, że list ten wysyłam ze Szwajcarii. Spędziłem dwa tygodnie w Moskwie ze
swoją małżonką. To były dwa tygodnie niewysłowionych mąk. Od pierwszej chwili wiedziałem,
że pokochać żony nie mogę, wzbudza ona we mnie odrazę fizyczną. Szukałem śmierci,
wydawało mi się, ze moje samobójstwo będzie właściwym rozwiązaniem. Wpadałem w stany
szaleństwa, gdy dosłownie chciało mi się ją zadusić, tę nieszczęsną żonę”. „No i cóż narobiłaś
mała mieszczańska suczko, Antonino Iwanowno Milutina? W jaką otchłań dantejskiego piekła
nam wciągnęłaś wielkiego kompozytora?”. To nie były słowa Nadieżdy Meck, to były jej myśli,
do których w tym czasie niedyskretnie zajrzał Janusz Kawryżka.
Znacznie później, już po rozwodzie Czajkowskiego z Antoniną, Nadzieżda Meck wyzna
Czajkowskiemu w liście: „Czy wie Pan, że cierpiałam okropnie, gdy Pan się żenił, czułam się,
jak gdyby wyrwał mi ktoś kawałek serca. Myśl, że jest Pan blisko z tamtą kobietą, sprawiała mi
ból, była mi gorzką męką, była nie do zniesienia. Cieszyłam się, gdy u boku tej kobiety czuł się
Pan nieszczęśliwy. Nienawidziłam tej kobiety, bo Pan był z nią nieszczęśliwy, ale
nienawidziłabym ją stokroć bardziej, gdyby dawała Panu szczęście”. Typowe egoistyczne
zachowanie zakochanej kobiety. Lecz on i tym razem niczego nie zrozumiał. Nie zrozumiał, że to
było swoiste wyznanie mu miłości. A może po prostu nie chciał zrozumieć? Udawał
niezrozumienie, bo tak mu było wygodniej, bowiem zdawał sobie sprawę, w jakie nieszczęścia
dla niej i dla niego obróciłaby się ta wiedza. Tak było prościej. Przecież nie mógł wyrzec się
finansowej pomocy pani Meck, a to w innych okolicznościach niechybnie by nastąpiło. Niech
wszystko pozostanie po staremu. Niech będą tylko przyjaciółmi, niech wiąże ich szczerość i
duchowa więź. „Jestem szczęśliwa, że mogę być protektorką wielkiego człowieka” – kiedyś mu
napisała. To mu wystarczało w zupełności. Niech nie waży się przestąpić progu przyjaźni. Niech
więc pozostanie bezinteresowną protektorką, prawdziwą przyjaciółką bez mieszania do tych
spraw głosu serca. Pieniądze na rozwód z Antoniną Iwanowną Milutiną Nadieżda zaproponowała
mu sama. „Daję dziesięć tysięcy rubli, żeby ta osoba zostawiła Pana w spokoju i zgodziła się na
rozwód” – napisała do niego. Antonina Iwanowna, która nie zaprzestała bombardować swego
męża miłosnymi listami, w których domagała się konsumpcji małżeństwa i wyrażała mocne
przekonanie, że wszystko się ułoży i da mężowi szczęście, usłyszawszy o ogromnej kwocie, jaką
otrzyma za rozwód, sprawę przemyślała i zażądała piętnastu tysięcy. Nadieżda była gotowa
zapłacić tę sumę. Lecz jeszcze długo, długo, Drogi Czytelniku, będzie wlokła się sprawa z
rozwodem. Antonina powoli wariowała w całym tego słowa znaczeniu, napastowała
Czajkowskiego, nachodziła go w jego mieszkaniu w Moskwie, deklarując gorącą miłość, śledziła
go, jeździła do jego siostry Aleksandry do jej majątku, błagała o wstawiennictwo, omal nie
skłóciła Czajkowskiego z siostrą, urodziła dziecko, którego ojcem był jakiś kochanek, potem
twierdziła, że ma ich troje (dwoje znajduje się w przytułku), aż w końcu trafiła do szpitala
psychiatrycznego, gdzie spędziła dwadzieścia lat, żeby wyjść z niego załamaną staruszką,
zniechęconą do życia. Taki oto smutny los żony Piotra Czajkowskiego. Zdania biografów na ten
temat są podzielone. Jedni uważają, że Czajkowski postąpił podle. Jak śmiał się żenić z
niekochaną młodą kobietą, której doszczętnie zniszczył życie? „Piotr Iljicz egoistycznie i z
bezwzględnością homoseksualisty skazywał na abstynencję seksualną młodą kobietę o
normalnym temperamencie, która nie była głupia, i doprowadził ją do choroby psychicznej”
(Simon Mundy). Nie podzielamy takiego poglądu. „Gęba powinna wiedzieć, że jest gębą” –
powiedział Antoni Czechow. Skromna, ograniczona mieszczanka nie powinna była zostać
towarzyszką życia geniusza. Nie dla psa kiełbasa. A skoro zostałaś, natarczywie pchając się w nie
swoje pielesze, ponoś babo konsekwencje w postaci choroby psychicznej i złamanego życia.
Identycznie rozumowała Nadieżda Meck, która zapłaciła za rozwód Czajkowskiego i raz na
zawsze postawiła krzyżyk na Antoninie Iwanownej Milutinie. Nadszedł czas, gdy tej
rozkapryszonej despotce-milionerce znudziła się rola bezcielesnego dobrego anioła stróża
wielkiego kompozytora. Jej wybujała fantazja zapragnęła nowej gry. Gry w ciuciubabkę w nieco
innym wydaniu. Ona, żeby podrażnić swe zmysły i wnieść dreszczyk emocji, postanowiła nieco
zbliżyć swego platonicznego kochanka, żeby odczuwał jej bliskość, niemal oddech, nie widując
jej jednak. Odtąd on już nie będzie latem wyjeżdżać do Kamionek – posiadłości swej siostry
Aleksandry. Będzie przebywał w jednej z jej licznych posiadłości, a nieopodal w innym majątku
będzie ona. Odległość zaledwie paru kilometrów, dwa–trzy, nie więcej, lecz nigdy nie spotkają
się. Łechtała zmysły tej dziwnej kobiety bliskość ukochanego mężczyzny, którego jednak nie
zobaczy, nigdy nie ujrzy na oczy, zadawalając się wyłącznie jego zdjęciem na fortepianie. Czy
chciała tym dziwactwem przydać więcej pikanterii swej romantycznej miłości? Wnieść
dreszczyk emocji? Chyba jedno i drugie tu miało miejsce. Nie wiedząc o rzeczywistej przyczynie
tej hojnej gościny, Czajkowski z radością przyjął zaproszenie Nadieżdy, aby gościć w jednym z
jej majątków parę miesięcy, zresztą tyle, ile sam zechce. Do jego dyspozycji będzie wszystko,
czego zapragnie dusza zmęczonego kompozytora. Malownicze zakątki natury, lasy, pagórki,
pola, cisza, śpiew słowików wieczorami, zbieranie grzybów w lesie rankami, praca na
wspaniałym dobrze nastrojonym fortepianie, usługi kamerdynera, kuchnia dobrego kucharza. Raj
na ziemi! Trzeba zaznaczyć, że Czajkowski, jak rzadko który światowiec, uwielbiał przebywać
na wsi. Lubił rosyjską przyrodę i pisał w liście do Modesta: „Lubię naszą rosyjską przyrodę
bardziej od jakiejkolwiek innej i rosyjski zimowy pejzaż ma dla mnie z niczym nieporównywalny
urok”. Z kolei w liście do Meck: „Jest mi najlepiej, gdy jestem zupełnie sam i gdy towarzystwo
ludzi zastępują mi drzewa, kwiaty, książki, nuty itd.”. Po powrocie z zagranicy pisał do niej:
„Nareszcie jestem u siebie w domu i brak słów, by wyrazić do jakiego stopnia jestem rad. Tylko
tutaj, na wsi, czuję się sobą, żyję prawdziwym życiem, przestaję nosić jakby maskę”. Gdy bywał
za granicą, a bywał bardzo często, nawet w Ameryce, nie mówiąc już o krajach Europy, wpadał
w rozpacz. Czajkowski, uskrzydlony perspektywą spokojnej pracy i beztroskiego życia na łonie
natury bierze swego kochanka, służącego Aloszę i hajda, w drogę do majątku Nadieżdy Meck.
Zaledwie dwa kilometry od niego będzie mieszkała ona. Warunek jej musi być jednak
dotrzymany przez kompozytora. Żadnych osobistych kontaktów, izolacja absolutna,
doprowadzona do absurdu. Oni nigdy osobiście nie spotkają się, lecz on codziennie będzie pisał
do niej listy.
Co to za rozkosz dla Nadieżdy Meck wielbić swego ukochanego, nie posiadając go
fizycznie. Późnymi wieczorami, czując się niemal przestępczynią, co bardzo podsycało jej
zmysły, zakradała się pod jego dom, przykrywszy się parasolką wsłuchiwała się w dźwięki jego
boskiej muzyki (teraz pracował nad czwartą symfonią, którą jej przecież zadedykuje), by
zobaczyć cień jego sylwetki w oknie i potem z nowymi wrażeniami przez nikogo niezauważoną
wracać do domu. Czuła się tak, jakby była omyta źródlaną wodą. On, wszedłszy w tę grę, święcie
trzymał się jej reguł. Pewnego razu, kąpiąc się w rzece, zauważył łódkę, w której siedziała
Nadieżda Meck. Było za późno, żeby wyruszyć niezauważonym ku brzegowi. Piotr Czajkowski
dał nurka i siedział pod wodą, wstrzymując oddech, póki łódka nie przepłynęła obok niego. Gra
w ciuciubabkę trwała nadal. Nadieżda Meck kontynuowała swoją grę w tajemniczą miłość.
Różne są sposoby ujarzmienia człowieka. Nadieżda Meck wybrała najbardziej
wyrafinowany. Ona zaproponowała mu wyjazd do Florencji, gdzie również będzie przebywała i
ona, lecz stawiała ten sam dziwny warunek – nie mogą się spotkać. Płaciła za jego hotel, za
wynajęty fortepian, omalże odczuwał jej oddech, gdy wieczorami jak złodziej zakradała się pod
jego okna i wpatrywała się w jego cień, rozmazany przez światło na storach. A może to był jego
służący Alosza?
Willa Bonciani we Florencji to posiadłość Nadieżdy Meck. Jest położona z dala od
zgiełku miasta, z dala od centrum. Warunki do pracy dla Piotra Czajkowskiego były wręcz
idealne, nie brakowało również dobrze nastrojonego drogiej marki fortepianu. Za utrzymanie
płaciła Nadieżda Meck. Mecenaska bardzo troszczy się o komfort mistrza. Często jej służący
przynosi Czajkowskiemu świeże owoce i jarzyny. Willa Nadieżdy Meck leży nieopodal. Musi
przestrzegać tego dziwnego warunku: nie mogą zobaczyć się osobiście. Ich kontakt będzie
wyłącznie korespondencyjny. Czajkowski musi codziennie pisać do niej listy, które do willi
Nadieżdy będzie zanosił jego służący Alosza i przekazywał jej kamerdynerowi, a może jej
sekretarzowi, a może już jej zięciowi, przecież wkrótce ożeni się z nieładną starszą córką
Nadieżdy, Julią. Słowem, Polak Pachulski, skrzypek i nieudany muzyk będzie odbierał te listy
Piotra Czajkowskiego. Zapytajmy naszego Drogiego Czytelnika: kto przy zdrowych zmysłach
będzie wymagał od jakiegokolwiek mężczyzny, którego kobieta niby uwielbia jak geniusza,
spełniania takich dziwnych warunków i latami z uporem maniaka ich przestrzegał? Być obok
siebie dosłownie o parę metrów i nie widywać się? Czajkowskiego zaczyna irytować ta dziwna
gra w ciuciubabkę. Swoją irytację wyraził w liście do brata Anatola 25 listopada 1878 roku:
„Bliskość Nadieżdy Fiłaretowny trochę mnie krępuje. Często przechodzi ona lub przejeżdża koło
mnie. Co będzie, jeśli z nią się spotkam? Jak mam postąpić? W głębi duszy pragnę, żeby jak
najszybciej wyjechała”. Nie, ona tak prędko nie wyjedzie. Ona jeszcze pomęczy siebie i jego, ta
masochistka rozkapryszona i niewyżyta, platoniczna erotomanka, widokiem jego cienia
wieczorami. Co wtedy odczuwała? Kobiecą satysfakcję ujarzmienia geniusza czy zwyczajny
orgazm niewyżytej kobiety, której jest potrzebny dla jego osiągnięcia dreszczyk emocji?
Gdy wreszcie Nadieżda wraz z rodziną wyjechała z Florencji, Czajkowski poczuł
prawdziwą ulgę.
Minęło czternaście lat anonimowej znajomości Nadzieżdy Meck z Piotrem Czajkowskim.
Och, jakże oni się zaprzyjaźnili! Lepszej powiernicy Piotr Czajkowski nie mógł znaleźć. Z
Nadieżdą mógł dzielić się dosłownie wszystkim: troskami i radościami. Gdy było trzeba,
regularnie przychodziła mu z finansową pomocą. Kim była dla niego? O, chyba wszystkim, tylko
nie kochanką w potocznym tego słowa znaczeniu. Nadieżda z powodzeniem realizuje swoją
szaleńczą i nie do końca przemyślaną ideę, prostą, a zarazem skomplikowaną jak życie: nigdy nie
widzieć ukochanego mężczyzny i nie mieć go fizycznie. Lecz dreszczyk emocji zaczyna gasnąć.
Fascynująca tajemniczość oblekła się w szaty powszedniości. Stała się zbyt pospolitą, zbyt
zwyczajną, utraciła ostrość i pikanterię. Nadzieżda postanawia ją odnowić: proponuje, żeby jej
syn Mikołaj ożenił się z jedną z córek Aleksandry. Warunek ten sam, w dalszym ciągu ona nie
będzie widywała ani Czajkowskiego, ani członków jego rodziny. No, może teraz wielki
kompozytor zaprotestuje, uderzy pięścią w stół i zawoła: „Na Boga! Po co to dziwactwo?
Zacznijmy spotykać się jak normalni ludzie!”. Nie, on tego nie zrobił. Pokornie przyjmuje
postanowienie Nadieżdy i przygotowuje Aleksandrę do małżeństwa jej córki z Mikołajem, synem
Nadieżdy. Do małżeństwa jednak nie doszło. Nadieżda rozczarowała się rodziną Dawydowych,
zwłaszcza po tym, jak bliżej poznała córkę Aleksandry, siostrzenicę Piotra Czajkowskiego,
Tanię, a także po tym, jak Aleksandra wpadła w pijaństwo. Nie można było z taką patologiczną
rodziną wiązać się węzłami pokrewieństwa.
3.3.2. TANIA

Gdyby mnie zapytano, jaka na świecie

jest najokrutniejsza tortura, odpowiedziałbym:

spędzenie dwóch godzin w towarzystwie Tani.

(Piotr Czajkowski)

Tania, Tatiana, to siostrzenica Piotra Czajkowskiego, starsza córka jego siostry


Aleksandry Dawydowej, osoba skrajnie niezrównoważona, histeryczna, nieobliczalna, ze
zmiennymi nastrojami, egoistyczna i bardzo nieszczęśliwa. Różne są powody poczucia
nieszczęśliwości u różnych osób. Przyczyną nieszczęśliwości Tani były jej miłosne zawody,
skutkami których obarczała matkę i ukochanego wuja. On z kolei pomny, że ze swoimi troskami
ma dzielić się z Nadieżdą Meck, obarczał ją, jak gdyby miała za mało swoich trosk rodzinnych.
Zbyt dosłownie przyjął Piotr Iljicz prośbę Nadieżdy, aby pisać jej o wszystkim. Troski Piotra
Czajkowskiego posypały się lawiną na Nadieżdę Meck w jego obszernych listach. W ten sposób
Nadieżda mogła szczegółowo zapoznać się z rodziną Czajkowskiego i z jej problemami. W
dzieciństwie Tania była żywą, pogodną dziewczynką, miłą i ułożoną. Bies wstąpił w nią w
okresie dojrzewania, zupełną histeryczką stała się, gdy nadszedł czas zamążpójścia. Na początku
wszystko było dobrze. Narzeczony, nie byle kto, z dobrej starej arystokratycznej rodziny,
dwudziestoczteroletni książę Trubiecki. Interdykt zawarty, data ślubu wyznaczona, uskrzydlona i
szczęśliwa Tania fruwa po pokojach i po petersburskich balach, i radość, i wesołość dosłownie ją
unoszą. Jeszcze sekunda i uniesie się w powietrze. A potem ogromna rozpacz i przygnębienie
dosłownie jak cienką brzózkę na wietrze przygniotło ją do ziemi. Narzeczony okazał się łotrem.
Zjawiał się pijany w domu narzeczonej, buszował, wszczynał awantury, aż wreszcie oświadczył,
że wycofuje się „z tego interesu”. Tania po tym zawodzie miłosnym stała się zupełnie inna. Oto
jak jej stan ducha z tego okresu opisuje Piotr Czajkowski w liście do Nadieżdy Meck: „Jest
fizycznie zdrowa, ale rozstrojona nerwowo i w następstwie tego to rzuca się na bujany fotel, to na
kozetkę, to podskoczy i upadnie przede mną na kolana i całuje, to zaczyna śpiewać, to recytuje
jakiś wiersz, to bezmyślnie się śmieje, to płacze. Jednym słowem, w ciągu pięciu minut potrafi
wykonać setki bezcelowych czynności. Ach, to wszystko jest okropne”. Na tle nerwowym Tania
zaczęła odczuwać fizyczne bóle całego ciała, tak mocne, że przepisano jej morfinę. Ona do
narkotyku się przyzwyczaiła i już dnia nie mogła przeżyć bez morfiny. Matka Sasza (Aleksandra)
wpadła w rozpacz i sama ciężko zachorowała. Jak w takiej nienormalnej rodzinnej atmosferze
mógł czuć się w Kamionce Czajkowski? Już wiemy, na pomoc przyszła Nadieżda, proponując
zamieszkanie w jej posiadłości, z czego Czajkowski skwapliwie skorzystał. Po upływie paru lat
nowy miłosny zawód czekał Tanię. Gdy Czajkowski po paru latach przyjechał do Kamionek, nie
poznał jej. Dziewczyna bardzo się zmieniła. Malowała się jaskrawie, paliła papierosy, maniery
jej stały się swobodne, „wyzwolone”. Zachowywała się prowokacyjnie wobec młodych ludzi, a
gdy Piotr Czajkowski zobaczył gorszącą scenę, moralność Tani ocenił bardzo nisko: „Ona
zachowywała się jak ulicznica” – pisał w liście do Nadieżdy Meck.
Tania ma nowego, bardzo wpływowego narzeczonego. Jest nim pan Blumenfeld,
właściciel szkoły muzycznej i sklepu z instrumentami muzycznymi w Kijowie, bogaty człowiek i
w dodatku zakochany w Tani. Dawna wesołość znowu zagościła w niej. A gdy Tania jest
szczęśliwa, roztacza dookoła taką pozytywną aurę, że wszyscy są szczęśliwi, również Piotr Iljicz
jest w znakomitym nastroju, on czuje ducha dawnych Kamionek, gdzie tak lubił przebywać. To
był nawet nie drugi, a pierwszy jego dom. Miła, życzliwa atmosfera Kamionek powróciła,
pomyślnie przezwyciężywszy kryzys. Oni, we troje: on, Tania i Blumenfeld jadą powozem przez
las. Tania siedzi obok z wujkiem, Blumenfeld naprzeciwko. Ich kolana są przykryte jednym
pledem. Nagle Piotr Czajkowski czuje, jak wyciągnięta noga Tani dotyka krocza Blumenfelda.
„Dotknęła i zaczęła kręcić nogą i, proszę sobie wyobrazić – donosi Piotr Czajkowski w liście do
Nadieżdy Meck – Blumenfeld odpowiednio reaguje, to widać po wzdętym pledzie”. Dalej,
odłożywszy na bok parlamentaryzm Piotr Czajkowski, zaczyna oburzać się, w liście ma się
rozumieć, nie w powozie, tam on siedzi czerwony jak burak z oczami odwróconymi w stronę
lasu. „Upaść tak nisko, by bezwstydnie pozwalać sobie na takie rzeczy, które przystoi tylko
kobietom lekkich obyczajów. Od urodzenia żyłem zawsze wśród kobiet o nieskazitelnej czystości
i dlatego fakt ten wydał mi się potworny”. Na drugi dzień Blumenfeld nie wytrzymawszy
pogardliwego, groźnego spojrzenia Piotra Czajkowskiego, mimo nalegań podlizującego się mu
taty Tani, Lwa Dawydowa, wyjechał do Kijowa. Tania nie odprowadziła go nawet na stację,
czuła się źle. Wymiotowała. „Zatrułam się” – krótko oświadczyła matce.
Leczyć się ze „skutków zatrucia” Tania pojechała do Paryża, gdzie w tym czasie
przebywali Modest z wychowankiem-kochankiem Kolą i Piotr Czajkowski z Aloszą. Tania
oświadczyła, że przyjechała urodzić dziecko i niech to będzie ich słodka tajemnica, ani matka,
ani ojciec nie mogą się o tym dowiedzieć. Co zaś tyczy Blumenfelda, to ten kanalia okazał się
żonaty i nie ma zamiaru rozwieść się. Tania urodziła zdrowego chłopca, któremu dali na imię
George, jeden raz nakarmiła go piersią i na tym jej rola matki się skończyła. Chłopca oddano na
wychowanie pewnej francuskiej rodzinie, za jego utrzymanie miał płacić wuj Czajkowski,
pardon, jego romantyczna dobrodziejka Nadieżda Meck. Trzy lata później Czajkowski przywiózł
syna Tani do Rosji i pomógł go usynowić bezdzietnemu bratu Mikołajowi i jego żonie.
Biologiczna matka Tania Dawydowa nagle zmarła na atak serca na środku sali balowej w
Petersburgu. Nadieżda w najdrobniejszych szczegółach wiedziała wszystko o rodzinie
Czajkowskiego. Dosłownie wlazła do jego duszy. A gdy Czajkowski otworzył przed nią duszę,
gdy stała się jego najbliższą przyjaciółką, powiernikiem, jej zachciało się więcej, apetyt przecież
rośnie w miarę jedzenia. Nagle zapragnęła, żeby dostrzegł w niej kobietę. I nie jest ważne, że nie
posiądzie jej nigdy fizycznie, lecz niechby marzył o tym jak o nieosiągalnym szczęściu, czyli,
innymi słowy, rola bliskiej przyjaciółki wielkiego kompozytora, jego bezcielesnej muzy już jej
nie zadawalała. Zaczęła delikatnie. Zapytała go w jednym z listów, czy jest znana mu miłość
nieplatoniczna? Niczego nie podejrzewający kompozytor, w każdym razie nie podejrzewający
żadnej pułapki, prostodusznie odpisał: „Pyta Pani, przyjaciółko, czy znana mi jest miłość
platoniczna? I tak, i nie. Jeśli pytanie to postawić nieco inaczej, to znaczy zapytać: czy
odczuwałem pełnię szczęścia w miłości, odpowiem: nie, nie i nie! Myślę zresztą, że w muzyce
mojej znaleźć można odpowiedź na to pytanie. Jeśli jednak spyta mnie Pani, czy pojmuję całą
moc, całą nadmierną siłę tego uczucia, odpowiem: tak, tak i jeszcze raz tak!”. Doskonale wybrnął
Czajkowski z drażliwego pytania. Ani słowem nie wspomniał Nadieżdzie Meck o swoim
homoseksualizmie. I ona pozostała w błogiej niewiedzy, gdzieś w głębokiej swojej i nader
złożonej nawet dla Freuda podświadomości, hołubiąc myśl o uwiedzeniu wielkiego kompozytora
tak, jak jeszcze nigdy żadna istota ziemska oprócz mistycznej bogini nie uwodziła. Całkowicie
zawładnąć jego duszą stało się teraz jej idée fixe. Niechby dniami i nocami myślał o niej, o swej
niedostępnej bogini i cierpiał męki piekła. Ona wyżywała się na Czajkowskim, demonstrowała
swoją anielską dobroć, która nieźle procentowała, bowiem wzbudzała w nim poczucie winy, a
swoją szczodrość, kupiecką transakcję, zakamuflowała pod przykrywką wielkiej przyjaźni.
22 września 1890 roku będąc w Tyflisie, Czajkowski otrzymuje list od Nadieżdy Meck, w
którym lakonicznie go zawiadamia, że zmuszona jest skończyć z korespondencją i wstrzymać mu
pomoc finansową, bo zbankrutowała. Tysiące myśli przeleciało z szybkością światła przez głowę
Czajkowskiego. Bolało go bardzo, że ich czternastoletnią przyjaźń oceniła jak merkantylne
kupczenie, jak handel, że ich przyjaźń musi się skończyć z chwilą braku wsparcia finansowego z
jej strony. Nie była więc jego przyjaciółką tylko jego dobrodziejką?
Natychmiast usiadł do pisania i wysłał do niej taki oto list: „Czy naprawdę uważa mnie
Pani za człowieka zdolnego do tego, by pamiętać o Pani tylko wtedy, gdy korzystam z Pani
pieniędzy? Czyż choć przez jedną chwilę mógłbym zapomnieć, co Pani dla mnie zrobiła i jak
wiele Pani zawdzięczam? Mogę powiedzieć bez żadnej przesady, że Pani mnie ocaliła i że
prawdopodobnie straciłbym zmysły i umarłbym z głodu, gdyby Pani nie przyszła z pomocą”.
Naturalnie że to lekka przesada, z głodu by nie umarł, był już wtedy cenionym kompozytorem,
zwłaszcza na Zachodzie i w Ameryce, lecz chwali się jego wdzięczność dla pani Meck. A co
było później? Powróciwszy z Tyflisu Czajkowski dowiedział się, że z majątkiem Meck jest
wszystko w porządku, jej bankructwo, o którym go zawiadamiała, anulując pomoc finansową dla
niego, jest czystym wymysłem. W jakim celu to zrobiła? Naturalnie, żeby skończyć tę znajomość
raz na zawsze. Dlaczego? Te pytania bardzo nurtowały Czajkowskiego. Szukał odpowiedzi. W
liście do swojego wydawcy Jurgensona pisał: „Niedawno czytałem sobie listy N. Meck i
dziwiłem się zmiennościom kobiecych zachwytów. Można pomyśleć, czytając te listy, że prędzej
ogień obróci się w wodę, niż ustaną jej subsydia, a raczej można dziwić się, że zadowalałem się
taką nieznaczną sumą wtedy, gdy ona była gotowa oddać prawie wszystko. I nagle – żegnajcie!
Najważniejsze, że przecież uwierzyłem, że została zrujnowana. Jak się okazuje, nic takiego się
nie stało. Po prostu babska niestałość. Przykre, niech to diabli wezmą”. Gdy coś nas bardzo
irytuje czy żenuje, zwykle mówimy: komentarze są zbyteczne. Nie po raz pierwszy żenuje nas
wielki kompozytor swoim cynizmem i bezczelnością, toteż skomentujmy krótko zdanie
Czajkowskiego: „Zadowalałem się taką nieznaczną sumą, gdy ona była gotowa oddać
wszystko!”. Jest w tym zdaniu zawarty ogromny cynizm, Piotrze Iliczu, niegodny miana
geniusza. No tak, to już koniec. Ona była nieustępliwa. Nie odpisywała na listy Czajkowskiego.
On jeszcze usiłował przez jakiś czas nawiązywać z nią kontakt poprzez jej zięcia, skrzypka,
Polaka Pachulskiego, który ożenił się z jej starszą córką Julią. Bezskutecznie. Nadieżda Meck
zakończyła definitywnie swój dziwny długoletni romans z wielkim kompozytorem. Uczyniła to
bezwzględnie, zdecydowanie, po męsku i bez najmniejszych sentymentów. Odnosi się wrażenie,
że jakby teraz wcieliła się w Nadieżdę Meck zupełnie inna kobieta. Naturalnie biografów
zainteresowała ta zagadka. Zaczęto skrupulatnie analizować jej biografię i snuć hipotezy na temat
zerwania z Czajkowskim, którego ubóstwiała przecież, to nie ulega żadnej wątpliwości. Wśród
różnych wersji na ten temat, włączając śmierć jej dwunastoletniego syna Włodzimira na gruźlicę,
o co obwiniała siebie (zaniedbała jego leczenie), niepoślednie miejsce zajął temat
homoseksualizmu Czajkowskiego, o którym Nadieżda zbyt późno, ale w końcu dowiedziała się.
Ukrył przed nią swój homoseksualizm. Okłamał ją. Tego mu nie wybaczyła. Nie samego
aktu, ale to okłamywanie przez kilka ładnych lat, a dokładnie przez czternaście. Nie była
pruderyjna i nie wychowywała się w wiktoriańskich czasach. Wiedziała, że w Rosji, mimo
zakazu, jest rozpowszechniony homoseksualizm.
Lecz, zgódź się, Czytelniku, że czym innym jest wspomaganie geniusza-homoseksualisty
w stosunku do którego kobieta nie robi sobie żadnych nadziei ani nie wkłada osobistego uczucia
w związek z nim, a czym innym jest wspomaganie geniusza, którego w ciągu czternastu lat
kobieta usiłuje uwieść na odległość, być może mając taką nadzieję na przyszłość. Bajka Piękna i
Bestia była jak najbardziej przydatna Nadieżdzie Meck. W niej również księżniczka tak
pokochała potwora za jego duszę, że zewnętrzny jego wygląd już był dla niej bez znaczenia.
Nadieżda Meck liczyła, że gdy Czajkowski pokocha jej duszę, już nie będzie zwracał uwagi na
jej nieatrakcyjną powierzchowność ani na jej wiek (była przecież o czternaście lat od niego
starsza). Śmiertelnie w nim zakochana, żyła ciągle tą iluzją, która wypełniała jej pustkę życia,
zmuszała do cierpień, które tej masochistce były potrzebne, jak rybie woda. I wszystko okazało
się fikcją, nieprawdą, on nigdy by jej nie pokochał jak kobietę. On kochał mężczyzn. Finansowa
transakcja, obleczona w formę wielkiej miłości, pękła jak mydlana bańka. Nie było już potrzeby
ciągnąć dalej tej znajomości, skoro ona dla niego jako kobieta nie istniała. Zraniona głęboko,
urażona w swoich nadziejach Nadieżda Meck okrutnie, jednym machnięciem pióra przekreśliła
czternastoletnią przyjaźń, bo w niej nie było miłości. O tak, cierpiała bardzo. Lecz była twarda.
Urażona duma to bardzo silne uczucie i kto wie, czy nie większe od miłości.
Nie wiemy, jak potoczyły się dalsze losy Nadieżdy Meck, najbardziej zagadkowej kobiety
dziewiętnastego wieku. Chce się myśleć, że jej miłosne uczucie do Czajkowskiego nie zmieniło
się i to ona, ta tajemnicza postać pod gęstą woalką, co roku przyjeżdżała do Klinu (muzeum
Czajkowskiego) i tam, w ogromnej sali koncertowej, w której występowały największe
muzyczne gwiazdy świata, posłuchawszy czwartej symfonii Czajkowskiego jej poświęconej, szła
do parku i tu pod jego popiersiem kładła czarną różę, obalając przekonanie ogrodników, że
czarnych róż na świecie nie ma. Mówiliśmy sporo o homoseksualizmie Czajkowskiego. Czas
zapoznać Czytelnika z jego kochankami.
3.3.3. ALOSZA

Aleksiej Iwanowicz Sofronow, długoletni kochanek Czajkowskiego, jego homoseksualny


partner, wierny sługa, dobry przyjaciel, a może po prostu despotyczny typ, cyniczny i nachalny,
który do reszty zniewolił swego pana i wykorzystywał go bezpardonowo? Wszystkiego tu jest po
trosze, Drogi Czytelniku, bowiem stosunki Czajkowskiego z Aloszą (tak go nazywano) były
bardzo złożone i nie poddają się jednoznacznej ocenie.
Alosza kosztował Czajkowskiego wiele zdrowia, często doprowadzał go do irytacji i
rozpaczy, lecz jednocześnie dawał poczucie szczęścia temu samotnemu człowiekowi, dla którego
homoseksualna miłość oprócz muzyki była wszystkim. Dawał mu szczęście nie w tej mierze, w
jakiej młody eromenos daje go erastesowi, biorąc przykład ze wzorców starożytnych Greków, bo
tam istniała dominacja starszego mężczyzny i bierna uległość młodzieńca, któremu nie
pozwalano na doznawanie seksualnej przyjemności. Tu było inaczej. Alosza zadowalał zmysły
Czajkowskiego właśnie dzięki swej seksualnej aktywności, dzięki temu, że był śmiałym
rozpustnikiem, nie stroniącym od perwersji nawet najbardziej „ostrej”. Z drugiej strony wiemy,
że z powodu Aloszy Czajkowski często płakał. Z różnych przyczyn: gdy Alosza bywał
„niegrzeczny”, gdy ordynarnie odgryzał się na uwagi Czajkowskiego, gdy zaciągał się do wojska,
gdy wracał z wojska, gdy się żenił, gdy uprawiał rozpustę z folwarcznymi dziewkami, gdy z
przypadkową dziewką spłodził syna, którego utrzymywać musiał Czajkowski. Jakże złożona i nie
poddająca się jednoznacznej ocenie jest miłość homoseksualisty, człowieka wrażliwego,
targanego setkami uczuć i wątpliwości, takiego oto Czajkowskiego, natury skomplikowanej, o
kruchej psychice, dla którego jego namiętność przerodziła się w źródło ustawicznych cierpień i
rozterek duchowych.
Jak już wspomniano wcześniej, Czajkowski był niezwykle uczuciowy, o ogromnym
libido. Alosza miał zadowalać jego zmysły seksualne. Młody chłopiec więc doskonale wiedział,
jaką ogromną rolę odgrywa w życiu Czajkowskiego, z natury człowieka nieśmiałego, i
bezczelnie z tego korzystał. Jeśli królowie płaczą z powodu kaprysów i chłodu swych
kochanków, to artyści czynią to w dwójnasób.
No tak, wielki kompozytor, niczym Ludwik XIV, lubił sobie popłakać. Szczególnie
rzęsiście płakał, gdy Aloszę wzięto do wojska. Ten fakt przysporzył Czajkowskiemu wiele
smutku. Tym bardziej, że rosyjski car Aleksander III, który po zabójstwie w zamachu stracił ojca
Aleksandra II, podniósł z trzech do czterech lat służbę w wojsku. Rozstanie ze swoim faworytem,
swoim homoseksualnym partnerem, na całe cztery lata wydawało się Czajkowskiemu wręcz nie
do pomyślenia. Niesamowicie cierpiał z powodu rozłąki. Popadł w depresję, po nocach płakał,
wreszcie wpadł w pijaństwo. To słynne opilstwo Czajkowskiego, o którym tak nieśmiało i z
niejakim zażenowaniem wspominają biografowie, a które w rzeczywistości było nieustającym
piciem, dotyczy właśnie tego okresu jego życia, gdy Aloszę zabrano do wojska. Zdawało się, że
świat się zawalił, a ziemia rozstąpiła się pod nogami. Dla Piotra Czajkowskiego to przecież
koniec świata! Przez tak długi okres być pozbawionym miłości Aloszy! Jest to przecież nie do
wytrzymania. Rozpacza i skomle jak zranione zwierzątko! „O Boże, jakie to wielkie nieszczęście
i co ja pocznę bez niego?” – pisze w liście do Nadieżdy Meck, jakby rzecz dotyczyła śmierci
ukochanego syna. A ona, jak zwykle ślepa i głucha w swym egoistycznym pragnieniu bycia
Dulcyneą dla swego rycerza, nie domyśla się rzeczywistej przyczyny rozpaczy Czajkowskiego.
On strasznie cierpi z powodu rozłąki. Przecież kocha namiętnie i zmysłowo! Nie rozstawał się ze
swoim kochankiem nigdy. Alosza mu towarzyszył w każdej jego podróży za granicę. Jakże,
Drogi Czytelniku, jest głęboka i namiętna miłość homoseksualistów! Chyba większa niż u
heteroseksualistów. To stwierdzenie nam przyszło do głowy podczas analizy uczucia
Czajkowskiego do Aloszy Sofronowa. Depresja Czajkowskiego rośnie, nocne szlochy stają się
głośniejsze i Czajkowski bez skrępowania pisze o tym Nadieżdzie Meck: „Wyobrażam sobie
jakby zaśmiał się jakiś obcy człowiek, czytający te słowa, jakby się zdziwił, że można tęsknić i
cierpieć z powodu lokaja. Ale cóż począć, jeśli lokaj był zarazem moim przyjacielem i oddanym,
i kochającym”. Każdą kobietę przeraziłyby te słowa i domyśliłaby się od razu, że chodzi o
homoseksualizm Czajkowskiego. Lecz nie Nadieżda Fiłaretowna! Ona w swym zaślepieniu, w
swej bezgranicznej platonicznej miłości do Czajkowskiego i teraz niczego się nie domyśliła,
jedynie trochę zdziwiła, że można tak być przywiązanym do sługi, tak spoufalić się z nim,
uczynić zeń swego przyjaciela. Jej relacje ze służbą były jednoznaczne: wydawanie rozkazów i
bezwzględne ich wykonywanie, bez wylewności, jak w wojsku. Tylko takie relacje między
sługami i panami uznawała Nadieżda Meck za właściwe. Przed nią słudzy stawali na baczność i
pocili się ze strachu. Utalentowany i niesłusznie zapomniany radziecki pisarz Jurij Nagibin
napisał cudowne opowiadanie, esej o Nadieżdzie Meck. Pisał, bazując na wiarygodnych
dokumentach archiwalnych. Jest w nim pokazana Meck w całej swej krasie: jako egoistyczna,
bezwzględna, sucha despotka, żyjąca swym wewnętrznym światem szaleńczej miłości do
Czajkowskiego, która nie zauważa, co dzieje się wokół niej. Opętana tą miłością, ze sługami, w
tym ze swoim nadzorcą rozmawia jak z manekinami, nie widząc w nich ludzi z problemami.
Liczy się tylko i wyłącznie jej miłość: urojona, wybujała, nierealna, utkana z marzeń, miraży. Tą
bzdurną idée fixe karmiła duszę i swoje serce. Czajkowski często pisze listy do Aloszy. Oto
fragment jednego z takich listów: „Każdego wieczoru, rozebrawszy się, siadam przy stole i
zaczynam smucić się i tęsknić, wspominając, że nie ma Ciebie przy mnie. Dziwna rzecz, jesienią,
gdy wyjechałeś, nie tęskniłem tak do Ciebie, jak teraz. Prawie za każdym razem popłakuję, gdy
ujrzę przedmiot, który mi Ciebie przypomina. Mam przy sobie nowego służącego, Borysa. Sługą
jest dobrym i od razu we wszystkich moich rzeczach zapanował porządek, ale, niestety,
pozostanie dla mnie obcym człowiekiem i nigdy nikt nie zastąpi mi Ciebie!”.
No i co, po takim jednoznacznie miłosnym liście Czajkowskiego do Aloszy sowieccy
muzykolodzy i krytycy będą nadal nas przekonywać, Drogi Czytelniku, że Czajkowskiego i
Aloszę nie łączyły homoseksualne stosunki? Tylko mężczyzna fizycznie związany z innym
mężczyzną mógł napisać takie wyznanie. Starania Czajkowskiego o przeniesienie Aloszy do
Moskwy zostały uwieńczone powodzeniem i dlatego mógł z radością zawiadomić Nadieżdę
Meck: „Alosza mój, dzięki poparciu pewnego generała dowodzącego moskiewskim garnizonem,
któremu oddałem kiedyś przysługę, został przeniesiony do Moskwy i powinien tu być lada
dzień”. Jaka to wielka radość dla Czajkowskiego. On odnowił swoje znajomości, żeby
doprowadzić do przeniesienia Aloszy do Moskwy, gdzie mógłby często widywać swego
kochanka. Poruszył, jak się mówi, Niebo i Piekło, by Alosza znalazł się w moskiewskim
garnizonie. O pierwszym spotkaniu z Aloszą po kilkumiesięcznej rozłące napisał w liście do
brata Modesta. Relacja z tego spotkania brzmi tak: „Alosza jest brudny i zaniedbany. Był w
brudnej koszuli, w okropnej kaskadówce. A co gorsza, zmienił się jego charakter: z delikatnego
potulnego chłopca przeobraził się w cynicznego młodzieńca”. „Zoordyniał” – jak określił to
Czajkowski w liście do Nadieżdy Meck. Ona zaproponowała mu wyjazd za granicę, do Włoch.
Odpisał: „Jechać bez Aloszy jest straszne. Jeszcze nie przyszedłem do siebie po ostatniej rozłące,
by cierpieć znów z powodu następnej”. Możesz nam nie wierzyć, Drogi Czytelniku, lecz ona i
teraz nie domyśliła się homoseksualizmu Piotra Czajkowskiego, że on i Alosza są kochankami.
Gdy Alosza wrócił z wojska, pierwsze co zrobił, to przespał się z folwarczną dziewką i ona
zaszła z nim w ciążę. Piotr Iljicz wcale nie jest zgorszony, jest raczej rozczulony i łaskawie daje
dziewce sto rubli, żeby uciekała gdzie pieprz rośnie, nie dokuczała Aloszy i nie miała do niego
pretensji, bo to stoi na przeszkodzie jego wzniosłej miłości do niego. A chłopiec, zamiast nabrać
wojskowego drylu, zupełnie się zdeprawował. Czasami nawet odwiedzał burdele i chyba tam
zaraził się chorobą weneryczną. Drogie leczenie syfilisu u Aloszy spadło na barki Piotra
Czajkowskiego. Lecz nawet teraz nie skarcił swego kochanka, a jego jedyną przyganą było
uskarżanie się w listach, które pisze do brata Modesta, ubolewając nad negatywną metamorfozą
Aloszy. W liście do drugiego brata Anatola ubolewa, że Alosza całkiem się zmienił. Stał się
arogancki, często sprzecza się ze swoim panem, kłóci się z nim, co fatalnie wpływa na
samopoczucie mistrza, a boska muzyka już nie płynie potokiem spod jego palców. Jego stan
ducha przecież tak wpływa na dźwięki jego melodii. Jeszcze będąc w Paryżu w listopadzie 1878
roku, po powrocie z Florencji, Piotr Czajkowski zauważył dziwną zmianę w charakterze Aloszy.
On był cudownym, miłym i potulnym chłopcem, gdy spełniał rolę sługi, lecz gdy tylko stawał się
„towarzyszem” Czajkowskiego – czytaj: jego homoseksualnym partnerem – stawał się
nieznośny. To wszystko Piotr Czajkowski wyraził w liście do brata Anatola: „Zadziwiające, do
jakiego stopnia Alosza jest miły, gdy utrzymuje się go w roli lokajczyka, jak to było we Florencji
i jak psuje się, gdy, jak w Paryżu, traktuje się go nie jak sługę, lecz jak towarzysza. W Paryżu
przypominał zeszłorocznego Aloszę i cały dzień kłócił się, był pewny siebie i zupełnie stracił
łagodność i delikatność, które przejawia zawsze, gdy występuje w roli sługi”. Lecz właśnie
przywrócić dawny porządek rzeczy po powrocie Aloszy z wojska, czyli oddać „Bogu co boskie,
a cesarzowi co cesarskie”, Czajkowskiemu nie udaje się. On, zgłodniały ciała Aloszy, częściej
czynił go swoim kochankiem niż dopuszczał do roli sługi, a chytry lokajczyk z tej słabości swego
pana bezczelnie korzystał. My już wiemy, Drogi Czytelniku, że w podobny sposób często
postępują kochankowie zbyt kochani przez swoich partnerów. Najlepszym tego przykładem były
stosunki Ludwika XIII z jego kochankiem Ging Marsem, który dosłownie „wchodził na głowę”
królowi. Lecz jeśli Ludwik XIII znalazł w sobie siłę i podpisał wyrok śmierci na swego gorąco
uwielbianego kochanka, to Czajkowski takiej siły w stosunku do Aloszy nie miał. I ten w
bezczelny sposób będzie wykorzystywał słabość swego patrona, a Czajkowski nadal będzie
znosił wszystkie wybryki kochanka, zanim uczucie nie przejdzie i nie zakocha się w innym
młodzieńcu. A na razie będzie płacił długi Aloszy, utrzymywał jego żonę, pierwszą i drugą,
chrzcił jego dzieci, kupi dom pod Moskwą i regularnie będzie płacił na jego utrzymanie tysiąc
rubli rocznie. W dowód wdzięczności i serdecznej przyjaźni do Czajkowskiego Aleksiej
Iwanowicz Sofronow po śmierci wielkiego kompozytora uczyni wszystko, żeby otworzyć w
Klinie (150 kilometrów od Moskwy) dom-muzeum Piotra Czajkowskiego, kustoszem którego
będzie do samej śmierci. Chyba zgodzimy się z oświadczeniem jednego ze współczesnych
Czajkowskiemu: „Żaden mężczyzna nie wzbudzał w nim takiego pożądania, jak Alosza”.
I oto następny młody kochanek Czajkowskiego, na tyle młody, że można tu nawet mówić
o pedofilii, chociaż jeszcze żaden biograf na świecie nie poruszył tematu pedofilii
Czajkowskiego. Korona i nimb, aureole i wieńce laurowe mogą przecież spaść z głowy
rosyjskiego geniusza, jeśli poruszymy ten temat, stawiając kropkę nad „i” i nazwiemy rzeczy po
imieniu. Lepiej pominąć drażliwy temat milczeniem. To fałsz i zakłamanie, Drogi Czytelniku!
Jestem przeciw fałszowi i zakłamaniu, dlatego opowiem o Władimirze Dawydowie,
przedostatnim kochanku, w stosunku do którego upatrujemy pedofilię Czajkowskiego.
3.3.4. BOBIK

Bobik, czyli Władimir Dawydow, był siostrzeńcem Czajkowskiego, synem jego siostry
Aleksandry. Mieszkał z rodzicami w Kamionce, posiadłości Dawydowych, która znajduje się na
Ukrainie i w której często gościł Czajkowski. W zasadzie był to jego drugi dom. Chętnie tam
przebywał i gdyby nie choroba Aleksandry, która wpadła w narkomanię i alkoholizm,
przebywałby tam do końca dni swoich. W ostatnich jednak latach atmosfera się zepsuła,
Aleksandra trapiona chorobami i bólem po śmierci trojga dzieci, dwóch córek i syna, stała się
niemożliwa do wytrzymania i Czajkowski był zmuszony poszukać sobie na letnie wakacje
innego lokum, na szczęście kupił własny dom w Klinie, sto pięćdziesiąt kilometrów od Moskwy
po drodze do Petersburga.
Władimira Dawydowa znał od wczesnego dzieciństwa, zakochał się w nim, gdy chłopiec
miał czternaście lat i kiedy stwierdził, że Bobik (tak nazywano w rodzinie Wołodię) ma takie
same seksualne upodobania, co i on. To jeszcze bardziej utwierdziło w przekonaniu
Czajkowskiego, iż homoseksualizm jest dziedziczny. Trzech mężczyzn w jego rodzinie było
homoseksualistami: on, Modest i Bobik. Nie wiadomo kiedy miała miejsce inicjacja Bobika, lecz
ważne, że Aleksandra, matka Bobika i ukochana siostra Piotra Czajkowskiego, o tym wiedziała i
nie robiła z tego żadnego problemu, puszczając to płazem. Jej stosunek (zawsze serdeczny) do
brata się nie zmienił, do syna również. Dwa utwory poświęcił Czajkowski Bobikowi: symfonię
h-moll i znakomitą Symfonię Patetyczną, ostatni utwór wielkiego kompozytora, napisany na
miesiąc przed jego samobójczą śmiercią. Wyprzedzając chronologię wydarzeń, wspomnijmy, że
Bobik również zakończył życie samobójstwem wkrótce po śmierci Czajkowskiego. Na dobre,
Władimir Dawydow pojawił się w życiu Czajkowskiego w latach osiemdziesiątych
dziewiętnastego wieku, po tym jak jego fascynacja Aloszą bezpowrotnie minęła. Czajkowski nie
czuł pociągu do dojrzałych mężczyzn. Pociągali go wyłącznie młodzi i piękni chłopcy, a gdy
kochanek dorastał i stawał się mężczyzną z zarostem, on przestawał się nim interesować, co nie
oznaczało, że całkowicie go porzucał. Jego homoseksualny partner wówczas stawał się jego
przyjacielem w pełnym tego słowa znaczeniu, bez erotycznego podtekstu. Dziennik
Czajkowskiego odczytany już po jego śmierci ujawnia, jakim głębokim uczuciem darzył Bobika.
Zachłystywał się pochwałami na jego temat, wyjawiał, co czuł, gdy we dwóch spacerowali po
lesie. Z Bobikiem nigdy się nie nudził, a w każdej wolnej chwili pragnął przebywać tylko z nim.
W listach do Nadieżdy Meck nazywał go „cudownym dzieckiem”. Kiedy Bobik miał trzynaście
lat, był bliski śmierci. Szukając gołębich jajek, spadł z dachu, stracił przytomność, przez kilka dni
jego życie było w niebezpieczeństwie i gdyby nie przytomność i roztropność lekarzy, którzy
natychmiast zaaplikowali mu kilka setek pijawek wysysających złą krew, Bobik już by nie żył.
Dostał wstrząsu mózgu i przez całe życie męczył go ból głowy. Jak już wspominaliśmy,
Czajkowski zażarcie walczył ze swoim pociągiem fizycznym do młodych, dorastających
chłopców i mimo licznych przykładów nikt z biografów nie powiedział o tym wprost. Zacznijmy
od tego, że w Kamionce, gdzie często przebywał u swej siostry Saszy, kilku ojców z sąsiedzkich
domów nie pozwalało swym dorastającym synom spacerować z Czajkowskim po lesie. Czyżby
jego pedofilskie skłonności były tak widoczne? O tym on sam zdawkowo informuje w swym
pamiętniku. W liście do Nadieżdy Meck z rozbrajającą szczerością wyjawia, że oprócz Bobika
bardzo lubi także Jurija, młodszego syna Dawydowych. Nie byłoby w tym nic dziwnego, wolno
przecież wujowi kochać swych siostrzeńców, gdyby nie to właśnie wyraźne pedofilskie
zabarwienie niektórych fraz: „Ja żywię specjalne silne uczucie do średniego Wołodii – poety,
muzyka, namiętnego miłośnika kwiatów, ptaków i motyli. Bardziej potulnego dziecka w życiu
nie widziałem. Najmłodszy Jurij czaruje swoją dziecięcą rozkoszną urodą”. Jeśli dołączymy do
tego wyznania fakt, z jakim zacietrzewieniem chciał zabrać bratu Modestowi dwunastoletniego
głuchoniemego chłopca Kolę Konradi, namiętność Czajkowskiego do nieletnich chłopców stanie
się oczywista.
W ostatnich latach swego życia Czajkowski wyjeżdżając za granicę zawsze brał ze sobą
Bobika. Zachowało się zdjęcie zrobione w Paryżu: Czajkowski z Bobikiem, już młodym
oficerem, i podczas gdy liczne portrety Czajkowskiego ukazują ogromny smutek na jego twarzy,
to tu zupełnie inaczej, na tym zdjęciu wygląda on na szczęśliwego.
Gdy Czajkowski przebywał sam, bez Wołodii, pisał do niego obszerne listy, informując o
wszystkich swoich sprawach związanych z wydaniem dzieł muzycznych. Wołodii w testamencie
pozostawił cały majątek i muzyczny bogaty dorobek. Wołodii poświęcił swoje ostatnie genialne
dzieło Symfonię Patetyczną.
Pisał mu w liście: „Praca nad symfonią, którą zamierzam Ci poświęcić, posuwa się
naprzód. Jestem bardzo zadowolony z jej treści, jest to najlepszy, a w szczególności najbardziej
szczery z moich utworów”.
Po śmierci Czajkowskiego Wołodia wpadnie w narkotyczny i alkoholowy nałóg i w 1906
roku skończy życie samobójstwem w wieku trzydziestu trzech lat.
3.3.5. ŚMIERĆ CZAJKOWSKIEGO

Piotr Czajkowski zmarł 6 listopada 1893 roku, mając pięćdziesiąt trzy lata. Jego śmierć
jest wielką zagadką historii, nierozwiązaną do końca i wiarygodnie po dzień dzisiejszy. Na co
zmarł Piotr Czajkowski? Istnieją dwie wersje jego śmierci, ta oficjalna, mniej prawdopodobna i
kontrowersyjna, iż zmarł na cholerę, podobnie jak jego matka, i nieoficjalna, bardziej
prawdopodobna, iż popełnił samobójstwo w wyniku skandalu związanego z jego
homoseksualizmem. Przedstawimy dwie wersje na podstawie relacji rożnych świadków, w tym
brata Piotra Czajkowskiego, Modesta, który przecież napisał o nim obszerną monografię,
pretendującą do miana obiektywnej. Modest twierdzi, że jego brat zmarł na cholerę. Rzecz tak się
miała. Modest niejednokrotnie podkreśla w swojej monografii, że w ostatnich latach swego życia
Piotr Czajkowski znajdował się w fatalnym stanie psychicznym i fizycznym. Był ciągle
przygnębiony, wpadał w stany melancholijne, dużo pił, często dopadały go nastroje totalnego
smutku. Zewnętrznie mocno się postarzał i nie tylko włosy, lecz i czarna broda stała się zupełnie
siwa, na twarzy miał dużo zmarszczek, wyglądał na zgrzybiałego staruszka i na znacznie więcej
niż miał lat. Ten stan ducha znajdował odbicie w jego muzyce, o czym świadczy chociażby
Symfonia Patetyczna poświęcona Bobikowi, pełna takich właśnie różnorodnych nastrojów.
Modest o tym wprost nie pisze, lecz można się domyślać, że przyczyną był homoseksualizm
Czajkowskiego, niemożność zaakceptowania siebie, a jednocześnie protestującego przeciwko
powszechnej jego dyskryminacji zmuszającej do ukrywania się, mimo iż w arystokratycznych
kręgach ten rodzaj miłości rozpowszechniał się w niespotykanym tempie. Lęk przed ujawnieniem
orientacji seksualnej, odczucie, że jest się „nienormalnym”, wywołały w nim neurozę i depresję.
Czajkowski nienawidził kłamstwa i pruderii, mierziło go to wieczne ukrywanie uczuć do Bobika
i innych seksualnych partnerów, których potrzebował coraz więcej, a z upływem lat żądał coraz
młodszych. Namiętność ta była nie do okiełznania. Fizyczna żądza przestała być kontrolowana.
W wyniku przygnębionego stanu ducha organizm Czajkowskiego znacznie osłabł i był
bardzo podatny na choroby i infekcje. W latach1892–1893 w Europie szalała cholera. Dotarła i
do Petersburga. Piotr Czajkowski będąc w restauracji na obiedzie nieostrożnie wypił z kranu
nieprzegotowaną wodę i zarazki cholery natychmiast go zaatakowały. Po kilku dniach, mimo
wysiłków lekarzy, osłabł jeszcze bardziej i zmarł. Kompozytor Rimski-Korsakow, bliski
przyjaciel Czajkowskiego, zadaje pytanie, które pośrednio zwrócone jest do Modesta: „Dlaczego,
jeśli Czajkowski zmarł na cholerę, w jego mieszkaniu nie przeprowadzono dezynfekcji?
Dlaczego pozwolono ludziom całować trupa, gdy leżał w trumnie?”. Słuszne pytania, poddające
w wątpliwość wersję Modesta i wersję oficjalną. Rimski-Korsakow, niczym wnikliwy Sherlock
Holmes, wyjawia jeszcze kilka niedorzeczności, które udowadniają, że przyczyną śmierci
Czajkowskiego nie mogła być cholera: dlaczego nie zastosowano gorącej kąpieli, która była dość
skutecznym i powszechnie używanym środkiem w leczeniu cholery w owych czasach? Okres
inkubacji cholery trwa dwa tygodnie, Czajkowski zachorował momentalnie niby po wypiciu
nieprzegotowanej wody, a po upływie czterech dni już nie żył. Niestety, nikt wtedy nie zwrócił
uwagi na te słuszne wątpliwości Rimskiego-Korsakowa, mogące rozwiać mit o cholerze –
rzekomej przyczynie śmierci Czajkowskiego.
Wersję o tym, że Czajkowskiego zmuszono do samobójstwa i to na życzenie cara
Aleksandra III, wysunęła bratowa kompozytora, Olga Czajkowska, która wyemigrowała do
Paryża w listopadzie 1980 roku. Ona to opublikowała w prasie sensacyjną informację, dotyczącą
prawdziwej przyczyny śmierci Piotra Czajkowskiego. Twierdziła, że na żądanie cara Aleksandra
III Piotr Czajkowski został otruty przez jednego ze swoich lekarzy Wasilija Bertensona. Niby car
miał powiedzieć: „Czajkowski musi natychmiast zniknąć”, po tym, jak dowiedział się o
homoseksualnym skandalu, w który był zamieszany wielki kompozytor. Dopuścił się on
pedofilskiego aktu na synu znanego arystokraty, blisko spokrewnionego z carską rodziną.
Chłopiec uczęszczał do Szkoły Prawniczej, do tej samej, do której w młodości chodził Piotr
Czajkowski. Jak już było powiedziane wcześniej, był to rozsadnik młodych homoseksualistów.
Nie wiadomo gdzie i kiedy Czajkowski poznał młodego chłopca, syna hrabiego, jednego z
licznych dalszych krewnych cara Aleksandra III. Ponoć zdeprawował go i pozbawił dziewictwa.
Sprawa się wydała: zrozpaczony chłopiec wszystko opowiedział ojcu.
Oburzony hrabia napisał list do cara, skarżąc się na zachowanie Czajkowskiego, którą to
skargę wręczył prawnikowi Nikołajowi Jakobi. Ten zapoznawszy się z treścią skargi przejął się
tym, że skandal zaszkodzi przede wszystkim rodzinie tego hrabiego, członkowi carskiej familii.
Przy okazji wyjdzie na jaw, że niektórzy członkowie tej rodziny, w tym także wielcy księża,
uprawiali homoseksualizm. Rozgłos jak najbardziej zaszkodzi carskiej familii i poniży autorytet
samego Aleksandra III. Oprócz tego bał się, że skandal zaszkodzi opinii Szkoły Prawniczej, bo
dla niego honor szkolnego munduru jest najświętszy. Tak rozumował Jakobi, który zorganizował
trzynastego października 1893 roku Sąd Honorowy. Wzięło w nim udział osiem osób. Oprócz
Czajkowskiego i sędziów uczestniczyli w nim byli koledzy ze Szkoły Prawniczej Piotra
Czajkowskiego. Relacja żony Jakobiego: „On (Czajkowski – E.W.) wyszedł z gabinetu, niemal
biegł, nic nie mówił, był bardzo blady i wyraźnie poruszony”. Sąd Honorowy zadecydował, że
nie przekaże skargi hrabiego odnośnie dokonania aktu pedofilskiego przez Czajkowskiego na
jego synu, jeśli on, Piotr Czajkowski, sam, dobrowolnie odbierze sobie życie. Przypominają się
nam czasy Nerona, lecz tu w rachubę wchodziło nie przecięcie żył, lecz zażycie trucizny. Car
Aleksander III, który jednak dowiedział się o incydencie, nalegał właśnie na śmierć
Czajkowskiego i umożliwił mu przez swego nadwornego lekarza dokonanie tego czynu. I znowu
mnóstwo niejasności i dwuznaczności.
Czy mógł rosyjski car Aleksander III, zdający sobie sprawę z wielkości kompozytora i
jego światowej sławy, żądać jego śmierci, a nawet przez swojego lekarza Wasilija Bertsona w
niej uczestniczyć? Nam wydaje się to wątpliwe. Ten argument nie wytrzymuje żadnej krytyki. Po
pierwsze, Szkoła Prawnicza w Petersburgu od lat była słynna z homoseksualistów, w tym
homoseksualistów z carskiej rodziny. Zachowanie więc Czajkowskiego nie mogło zbytnio
szokować członków carskiej familii.
Osiem tysięcy ludzi przyszło pożegnać się z ulubionym kompozytorem. Został
pochowany w ławrze Aleksandra Newskiego w Petersburgu.
3.4. ONI POPEŁNILI SAMOBÓJSTWO

Dziwne to, ale istnieje przekonanie, że z tarapatów życiowych można wychodzić drogą
samobójstwa. Stendhal powiedział: „Człowiek musi odczuwać, żeby żyć”. Mozart czuł, że żyje
tylko przy fortepianie, Tatarzyn hordy Czyngis Chana na koniu, homoseksualista w objęciach
kochanka. Taka homoseksualna miłość musi być odwzajemniona, jeśli nie, może doprowadzić do
samobójstwa. Reguły gry tu takie same jak w heteroseksualnyym związku. Kochanek namiętnie
zakochany i nie znajdujący wzajemności w miłości może popełnić samobójstwo. Te „cierpienia
młodych Werterów” doprowadzają do pragnienia utraty życia. Gdzie jest granica między
normalnym zachowaniem a nienormalnym? Otóż jej prawie nie ma, jest to granica bardzo
względna.
Gerontofobia to chorobliwy strach przed starością. Z powodu podeszłego wieku
homoseksualista popełnia samobójstwo, bowiem jest stary i trudno mu znaleźć homoseksualnego
partnera. Takie przypadki nie są rzadkie.
***

Ojciec Ludwiga Wittgensteina zabronił wspominać imiona synów, którzy byli


homoseksualistami i popełnili samobójstwo.
Słynny piosenkarz Elton John (62 lata) ujawnił ponurą historię ze swej przeszłości. Jego
były kochanek popełnił samobójstwo, rzucając się pod ciężarówkę. Z tym mężczyzną Elton John
był związany przez kilka lat. Jego samobójstwo wywołało w piosenkarzu ogromną traumę, nie
potrafił pogodzić swego homoseksualizmu z wiarą w Boga. Obecnie piosenkarz ma innego
partnera, Dawida Furnisha (47 lat).

***

Samobójstwo popełnił Jan Lechoń (1899–1956). Przez piętnaście lat był w


homoseksualnym związku z Aubreyem Johnsonem. Leszek Józef Serafinowicz (tak brzmiało
prawdziwe nazwisko Jana Lechonia), polski poeta, krytyk literacki i teatralny, homoseksualista,
skończył życie samobójstwem, skacząc z dwunastego piętra hotelu Hudson w Nowym Jorku.
Jako przyczynę samobójstwa podawano zaszczucie go przez polonię amerykańską (mieszkał w
Nowym Jorku). Miał długoletniego stałego partnera Aubreya Johnsona, którego w pamiętnikach
nazywa „najdroższą osobą” i przedstawia jako kobietę, bowiem za wszelką cenę chciał ukryć
swój homoseksualizm. Przez szereg lat, od 1949 po 1956 roku pisał „Dziennik poety” za radą
swego psychiatry. Dziennik został wydany w Londynie w 1967 roku. Jest błyskotliwym
przedstawieniem dramatycznej sytuacji homoseksualisty, który nie potrafi zaakceptować swej
orientacji seksualnej, a jednocześnie odczuwa wręcz chorobliwy, obsesyjny mizoginizm.
Nienawidził noblisty, francuskiego pisarza André Gide’a, za to, że ten otwarcie przyznawał się
do swego homoseksualizmu. W Gidzie raziło Lechonia nie tylko upominanie się o sprawy
homoseksualne, ale w ogóle poruszanie tej kwestii. Z oburzeniem 7 marca 1952 roku napisał:
„Anst soit il” ostatnie, co Gide napisał, cóż za świństwo, cóż za pustka! Ten starzec nad grobem
opowiada, jak mu się udawało z chłopcami w Moskwie, oblizuje się na wspomnienie jakiegoś
małego Arabczyka, wzdycha, żeby mieć go przy sobie na łożu śmierci”.
Lechoń – smutny przykład rozdwojenia jaźni człowieka żyjącego w ciągłej dysharmonii
psychicznej i fizycznej.
Próbował popełnić samobójstwo polski pisarz homoseksualista Jerzy Zawiejski
(1902–1969). Katolik. W swoich Dziennikach opublikowanych w 1969 roku pisze: „W gruncie
rzeczy nie było w nim (Stanisławie Trębaczkiewiczu) starości – zawsze uważałem, że
homoseksualizm konserwuje duchowo, daje jakiś niezmiernie młodzieńczy fason”. Jego powieści
nie są wznawiane. Staś, jego kochanek, Stanisław Trębaczkiewicz, młodszy od niego o osiem lat.
Nauczyciel. Poznali się w 1933 roku i pozostali ze sobą do końca. Całe życie przed czymś
uciekał, kilkakrotnie zmieniał nazwisko i próbował skończyć życie samobójstwem. Być
gorliwym praktykującym katolikiem i uznawać własny homoseksualizm – jak to pogodzić?
Przyjaźnił się z prymasem Stefanem Wyszyńskim. Większą część życia spędził z mężczyzną.
Leczył się w klinice Emilii Plater w Warszawie. Pewnego dnia skoczył z balkonu z czwartego
piętra. Rodzi się jednoznaczna myśl: homoseksualiści znacznie częściej popełniają samobójstwa
niż heteroseksualiści. Mają skłonności samobójcze.
Samobójstwa w Ameryce w przeważającej części to samobójstwa właśnie
homoseksualistów. Aktywiści gejowscy twierdzą, że to skutek społecznej homofobii. Hipoteza ta
szwankuje, bo w krajach, gdzie od lat jest akceptowany homoseksualizm, takich jak Holandia,
Dania, Szwecja, liczba homoseksualnych samobójstw jest nadal nieproporcjonalnie wysoka. Od
15 lutego 2011 roku w Brzozowie (województwo podkarpackie) trwa proces księdza, który miał
doprowadzić do samobójstwa trzynastoletniego chłopca. Duchowny jest oskarżony o fizyczne
napastowanie chłopca. Ten powiesił się na drzewie, napisał list, w którym oskarża księdza takimi
oto słowami: „Nie chcę być gwałcony przez pedofila”.

***

W USA będzie obchodzony „Spirit Day”, aby upamiętnić młodych homoseksualistów,


którzy popełnili samobójstwo z powodu prześladowań. Barack Obama wyraził ubolewanie z
powodu samobójczej śmierci młodych ludzi, będącej skutkiem ich odmiennej orientacji
seksualnej.

***

Sala samobójców. Dominik Santorski (Jakub Gierszał), postać z filmu pod tym tytułem z
2011 roku w reżyserii Jana Komasy, popełnia samobójstwo z powodu seksualnego molestowania.
Badania Roberta Garofalo z roku 1999 przeprowadzone na grupie ponad trzech tysięcy
uczniów szkoły średniej wykazały, że „geje i lesbijki, biseksualiści oraz niepewni swej orientacji
uczniowie i uczennice podejmują próby samobójcze pięciokrotnie częściej niż ich
heteroseksualni koledzy i koleżanki”.
Szeroko rozpowszechniane uprzedzenia wobec homoseksualistów powodują, że czują się
nieszczęśliwi lub, co gorsza, chorzy psychicznie.
Ale czy problem nie kryje się w wewnętrznym odczuciu człowieka? Przykładem jest
Holandia, gdzie już dawno wprowadzono małżeństwa homoseksualne, a społeczeństwo
generalnie akceptuje homoseksualizm, jednak tu homoseksualiści nadal skłonni są do popełnienia
samobójstw. Zauważono, że ich psychika jest bardziej krucha i mniej odporna na przeciwności
losu niż u heteroseksualistów. Może przyczyna tkwi w konstrukcji psychicznej takiego
człowieka, któremu trudno jest zaakceptować swoją inność? Znany reżyser filmowy Wilhelm
Mach (l917–1965) popełnił samobójstwo. Został wyróżniony nagrodą państwową za film
Agnieszka – siostra Kolumba (1964). John White w książce Zhańbiony eros porusza problem
homoseksualistów, analizując przyczynę ich samobójstw. Twierdzi, że homoseksualiści to
przeważnie ludzie bardzo nieszczęśliwi. Nigdy nie osiągną zrozumienia ani akceptacji u ludzi z
normalnego świata. Homoseksualiści bardziej niż przeciętny człowiek doświadczają poczucia
samotności i odrzucenia.
Projektant mody Alexander McQueen popełnił samobójstwo po tym, jak zmarła
rozumiejąca i akceptująca jego homoseksualizm matka. Policja znalazła go w jego domu w
Londynie z pętlą na szyi. Znany projektant mody powiesił się.
Erich Fromm: „Ludzie popełniają samobójstwo z powodu niemożności zaspokojenia
takich swych namiętności jak miłość, władza, sława, zemsta” (Anatomia ludzkiej destrukcji). W
Syrii w 945 roku słynny poeta Sad zakochał się w chłopcu Izie. Ten uciekał przed nim, lecz poeta
ciągle go prześladował. Iza, nie mogąc znieść molestowań Sada, udał się do klasztoru. Lecz Sad i
tam nie zostawił go w spokoju. Dni i noce stał przed ogrodzeniem klasztoru i błagał, żeby Iza do
niego wyszedł. Nie jadł i nie pił. Zmarł w równym stopniu z głodu, jak i z nieodwzajemnionej
miłości. Poeta popełnił swoiste samobójstwo. Kirk Murphy popełnił w 2003 roku samobójstwo w
wieku trzydziestu ośmiu lat. Nie mogąc dostosować się do panujących obyczajów, a jednocześnie
nie akceptując swojego homoseksualizmu, znajdował się w ciągłej duchowej rozterce. W
dzieciństwie był maltretowany przez ojca. W latach siedemdziesiątych matka, zauważywszy u
syna skłonności homoseksualne, zapisała go na terapię w Los Angeles do doktora Richarda
Reena, który reklamował się sukcesami w leczeniu homoseksualizmu. Po zakończeniu terapii
Kirk Murphy powiesił się. Konkluzja smutna – operacja się udała, lecz pacjent zmarł. Nie można,
Drogi Czytelniku, skutecznie wyleczyć się z homoseksualizmu. To oni, homoseksualiści,
stanowią rzesze ludzi nieszczęśliwych na tym świecie.
4. HOMOSEKSUALNE ZABÓJSTWA

4.1. KOCHANEK ZABIJA MACEDOŃSKIEGO KRÓLA FILIPA II

Zdarzyło się to w Macedonii. Macedoński król Filip II, ojciec Aleksandra


Macedońskiego, został zabity przez kochanka, młodego gwardzistę Pauzaniusza. Źródła antyczne
są zgodne, iż mężczyzną kierowały głównie motywy osobiste. Pauzaniusz był kochankiem Filipa
II, który jednak w pewnym okresie swego życia zaczął preferować kobiety. Miał kilka żon i nadal
się żenił, nawet wówczas, gdy jego syn, Aleksander Macedoński, był już dorosły. Czyli był
biseksualistą, ale preferował kobiety. Kochankowie macedońskiego króla, choć nie byli z tego
powodu zadowoleni, musieli się z tym pogodzić, rebelii nie wszczynali, siedzieli cicho, pokornie
czekając na odpowiedni czas, kiedy to król kobietami znudzi się i do nich powróci. Godna
pochwały jest taka wiara kochanków w króla i to zrozumienie wyższej konieczności, że tylko
kobiety mogą dać potomstwo. Oni, niestety, nie. Nie żyją przecież w naszych czasach, kiedy to 3
maja 20l0 roku mężczyzna, Amerykanin, pierwszy na świecie zaszedł w ciążę i urodził dziecko.
Kochanek Filipa, młody oficer Pauzaniusz jakoś by zrozumiał polityczną potrzebę Filipa II i
przebolał stratę kochanka z powodu kobiety, lecz Filip II zakochał się w swym paziu, dziwnym
zbiegiem okoliczności również o imieniu Pauzaniusz, a to nasz pierwszy Pauzaniusz odczytał
jako okrutną zdradę i zaczął zatruwać chłopcu życie. Dosłownie zaczął prześladować i szydzić z
niego. Chłopiec zwierzył się przyjacielowi Attalosowi, że chce popełnić samobójstwo, bo mu
ciągle zatruwa życie inny Pauzaniusz, oficer, który kiedyś był kochankiem króla. Kilka dni
później chłopiec istotnie zginął, zasłaniając Filipa podczas bitwy przed nadlatującym pociskiem.
Chcąc się zemścić za śmierć przyjaciela, Attalos zaprosił Pauzaniusza na ucztę. Na miejscu spił
mężczyznę do nieprzytomności, następnie szydząc z niego, zgwałcił go na oczach wszystkich
obecnych, po nim to samo uczynili jego przyjaciele. Jakby mało było tej hańby, oddał go swoim
stajennym, którzy nie tylko go zgwałcili, lecz także dotkliwie pobili. Obolały, zhańbiony i ledwie
zipiący Pauzaniusz uciekł, żeby, jak zraniony pies, w ustronnym miejscu wylizać i zaleczyć rany,
zwłaszcza mocno skaleczony odbyt. Gdy trochę się podleczył i mógł już na tyłku siedzieć,
pobiegł do króla, swego byłego kochanka, i o wszystkim mu opowiedział, prosząc o obronę i
sprawiedliwość, i ukaranie winnych złoczyńców oficerów, a zwłaszcza napastnika Attalosa, który
szczególnie pastwił się nad nim. Zażądał okrutnej kary dla wszystkich, którzy splamili jego
godność i zhańbili go. Filip II, którego namiętność do Pauzaniusza wyparowała jak kamfora, bo
lubił nowe wrażenia i nowych partnerów, a także będąc zajętym świeżo poślubioną młodą żoną
Kleopatrą, puścił skargę Pauzaniusza mimo uszu. Nic nie zrobił, aby ukarać gwałcicieli. Dla
Filipa każdy wojskowy dowódca był na wagę złota, a Attalos był utalentowanym dowódcą, ale
kruszyć kopii nie miał zamiaru, gdyż uważał zajście za błahe. W macedońskim wojsku (nie tylko
tam) było przyjęte, że zachowania homoseksualne są na porządku dziennym, więc podnoszenie
szumu z takiego powodu nie było wskazane. Ale inaczej uważał Pauzaniusz. Śmiertelnie się
obraził z powodu indyferencji króla i przygotował zemstę. Czekał tylko na stosowną okazję,
kiedy można ją będzie urzeczywistnić. Pragnął ni mniej ni więcej tylko tego, aby król własną
krwią zmazał takie bezprzykładne lekceważenie skargi oficera i byłego kochanka. Pauzaniusz
wkrótce znalazł sprzymierzeńca w osobie pierwszej żony Filipa II, Olimpias, matki Aleksandra
Macedońskiego. Dziwna i wielce egzotyczna była to kobieta. Zafascynowany właśnie tą
egzotyką Filip II zdecydował się na małżeństwo z nią. Ona, dumna Molloska, obznajmiona z
mistycznymi praktykami omotywała się żmijami jak jakaś hetera różami i na misteriach tak
tańczyła przy płomieniu ogniska, bosa i z rozpuszczonymi włosami. Było tyle mistycznego czaru
w tej kobiecie i emanował z niej taki dziki, pogańskim powab, że Filip II z miejsca w niej się
zakochał. O tym, że wkrótce Olimpias odkryje swoją drugą, prawdziwą naturę i wylezie z niej
istna Ksantypa (żona Sokratesa, straszna wiedźma), zła, okrutna, zrzędliwa i zazdrosna, dla której
małżeńskie kłótnie stały się chlebem powszechnym, Filip II dowie się dopiero po urodzeniu syna
Aleksandra Macedońskiego i córki Kleopatry. Miłość Filipa II do Olimpias szybko minęła. Nie
mogło być inaczej, gdy w domu piekło i ciągłe dantejskie sceny, a on zaczął miewać kochanków
i nałożnice, i jął żenić się dość często. To denerwowało Olimpias i, jak każda ambitna i dumna
kobieta wzgardzona przez męża, postanowiła go zgładzić, byleby nie cierpieć okrutnych mąk
zazdrości. I tak wraz z Pauzaniuszem, chowając urazę, szykowali się do zemsty. Dwie
zawiedzione osoby, Olimpias i Pauzaniusz, połączyły siły i przygotowywały się do tragicznego
finału, czyli do zabójstwa Filipa. Okazja wkrótce się nadarzyła.
Filip II wydawał za mąż córkę Kleopatrę za jej wuja, króla Epiru, Aleksandra. O
Aleksandrze i Filipie w pałacu chodziły złowieszcze plotki, że niby Aleksander był kochankiem
Filipa. Młodzieniec wychowywał się w Pellie, stolicy Macedonii, na królewskim dworze i
istotnie Filip bardzo go lubił, lecz żeby zrobić z niego kochanka? Zresztą dla rozpustnego Filipa
nie było rzeczy niemożliwej, moralnością nie grzeszył, a z homoseksualizmem w starożytnej
Macedonii wiemy jak było: co trzeci mężczyzna był gejem. I ten fakt, że król żyje ze swoim
bratankiem, nie powinien nikogo dziwić. Ale jeśli tak było, to przez krótki okres. Teraz wielce
uradowany Filip siedzi między dwoma mężczyznami, synem Aleksandrem i drugim
Aleksandrem, mężem córki. Tuż obok niego siedzi jego młoda żona Kleopatra, król czule ją
całuje publicznie, co, zauważ Czytelniku, nie było przyjęte w tamtych czasach. Radość
dosłownie rozpiera Filipa: jego żona Kleopatra urodziła mu syna. Jest w białym płaszczu
narzuconym na ramiona, wysoki i postawny, wygląda młodo, bo szczęście, jak wiadomo,
odmładza człowieka. Wesoły i uśmiechnięty Filip przyjmuje gratulacje, aż tu nagle z ciemności
wyskakuje człowiek i szybko wyjąwszy spod płaszcza krótki miecz wbija go wprost w serce
króla. To Pauzaniusz. Król pada trupem. Tylko potem zaczną się wszyscy zastanawiać, dlaczego
przy Filipie nie było straży przybocznej, bo to mogłoby uratować mu życie. Pauzaniusz zaczął
uciekać. Za nim w pogoń rzucili się oficerowie Filipa. O parę sekund się spóźnili. Pauzaniusz już
był daleko. Byłby uciekł, bo za bramami miasta czekały na niego rumaki przygotowane przez
Olimpias. Lecz zaplątał się w krzakach winorośli i upadł. Tu go dopadli oficerowie i zasiekli
mieczami. Trup zabójcy Filipa II został haniebnie powieszony do góry nogami. Nocą przyszła do
szubienicy Olimpias i przyozdobiła ciało złotym wieńcem – chyba głowę, mistrzu Ksenofoncie,
tylko jak dała radę, skoro trup wisiał głową w dół? Nieważne, tych drobnych rozbieżności
historycy nam nie wyjaśniają, najważniejsze, że po tym czynie Olimpias dla każdego stało się
jasne, że istotnie maczała ona palce w zabójstwie swego męża. Plotki jeszcze bardziej się nasiliły,
gdy z honorami pogrzebała Pauzaniusza.
Koniec Olimpias wiadomo jaki był: została publicznie ukamienowana. Ale zdarzyło się to
znacznie później, gdy Olimpias, zabijając swych rywali, została samozwańczą królową
Macedonii. To wówczas Kassander spowoduje jej haniebną i okrutną śmierć. Olimpias
szczególnie denerwowało to, że na złotych monetach, które bił Filip II, nie widniał jej wizerunek,
a jego najmłodszej żony Kleopatry. Filip II został zabity w 336 r. p.n.e.
4.2. IZABELA – WILCZYCA FRANCJI – MORDUJE SWEGO MĘŻA
„Wasze Wysokości, królowie świata, nie kierujcie swego penisa w stronę pośladków
pięknych młodzieńców, nawet gdy zżera was chuć pederastyczna nie do wytrzymania!” –
nawołuje nasz niezrównany Janusz Kawryżka, bardzo przejęty losem angielskiego króla Edwarda
II, któremu wsadzono rozżarzony do białości pogrzebacz do odbytu, rozrywając jelita. Taką
rewelację Janusz Kawryżka przeczytał u Charlesa Carltona w książce Krolewskie faworyty w
Anglii.
Uspokajamy Janusza Kawryżkę, bo chodziło nie o pogrzebacz, który chyba nawet do
odbytu słonia nie wlezie, a o cienki żelazny pręt, wprawdzie rozgrzany do czerwoności. Jakby
tam nie było, śmierć Edwarda II była okropna i najgorszemu wrogowi tego się nie życzy.
Szesnastoletnia Izabela, pochodząca z francuskiego rodu Kapetyngów, córka Filipa Pięknego,
który wsławił się w historii tym, że okrutnie rozprawił się z bogatymi templariuszami, paląc ich
niczym chrust na stosach, poślubiła w 1308 roku dwudziestotrzyletniego delfina angielskiego,
Edwarda II. Na początku, tak mniej więcej przez około dwanaście lat, małżeństwo było
szczęśliwe; Edward II nie ujawniał swych homoseksualnych skłonności, a Izabela posłusznie
rodziła mu dzieci. Było ich czworo: dwóch synów i dwie córki. Później już nie była zadowolona
z męża. On, będąc uwarunkowanym genetycznie gejem, z trudem spłodził czwórkę dzieci, potem
na zawsze wyszedł z jej łoża i otwarcie na oczach całego dworu począł uprawiać miłość z
kochankami, których obsypywał różnymi łaskami i dobrodziejstwami, obdarowując majątkami i
wynosząc na stanowiska. Żona była ambitna i zazdrosna. Cierpiała, biedna. Na początku
próbowała walczyć z kochankami męża, lecz przekonawszy się o bezcelowości swego wysiłku
ukryła złość i marzyła o zemście. Mądry mąż homoseksualista, a takich było niemało w dziejach
świata, nigdy by nie doprowadził do otwartego konfliktu z żoną. Jakoś by starał się ją
udobruchać, tak całkowicie jej nie zaniedbując, jak to uczynił Edward II. On jednak uważał, że
skoro spełnił swój małżeński i monarchistyczny obowiązek i dał państwu dziedzica, delfina, to
sprawy alkowy odtąd będą jego prywatną sprawą i będzie robił to, do czego go stworzyła natura,
czyli będzie uprawiać z kochankami seks. Nie tylko królowa, lecz cały dwór angielski był
oburzony zachowaniem króla. Szczególnie wzbudzał powszechną nienawiść dworu kochanek
Piers Gaveston, pyszałkowaty i bezczelny, który czuł się zupełnie bezkarny u boku sprzyjającego
mu i mocno w nim zakochanego króla. Za grosz nie miał szacunku dla królowej, nawet się jej nie
kłaniał, a gdy otrzymał od Edwarda II w prezencie familijne klejnoty, demonstracyjnie je nosił,
czym wzbudzał prawdziwą wściekłość Izabeli. Piers Gaveston był szczególnym kochankiem
Edwarda II. Kronikarz tamtych czasów pisał: „Jeszcze nigdy nie spotkałem się z czymś takim na
świecie, żeby jeden mężczyzna tak szaleńczo kochał drugiego mężczyznę”. No cóż, współcześni
seksuolodzy potwierdzają tę tezę, że miłość homoseksualna może być o wiele gorętsza niż w
związkach heteroseksualnych. A utratę swych kochanków homoseksualiści przeżywają bardziej
dramatycznie niż heteroseksualiści.
Współczesna medycyna odkryła, że jednym z czynników rozwoju homoseksualizmu u
człowieka może być nieudane dzieciństwo. Ta osobliwość występuje w rozbitych rodzinach, w
których jeden z rodziców albo mało zajmował się wychowaniem dziecka, albo wcale. Edward II
wychowywał się prawie jak sierota. Rodzice, pozostawiwszy dziecko pod opieką niań, wyjechali
do Francji. Potem matka umarła, a ojciec został na dziesięć lat wdowcem. W tym czasie do
niewoli dostał się chłopiec Piers Gaveston, piękny jak sam bóg Apollo, i mały Edward,
otrzymawszy towarzysza zabaw, nieprzytomnie się w nim zakochał. Tak, Drogi Czytelniku,
dzieci również potrafią się zakochiwać. I ich uczucie może być tak samo silne jak u dorosłego
człowieka. To znany aksjomat. Mały Edward II bawił się z Gavestonem i kiedy chłopiec został
paziem, prawie się z nim nie rozstawał. Niezdrowy pociąg królewicza do towarzysza zabaw
zauważyli wychowawcy Edwarda i donieśli ojcu. Król Edward I natychmiast oddalił Gavestona z
dworu, a następnie wysłał go do Irlandii. Edward II niesamowicie tęsknił za przyjacielem i gdy
tylko umarł ojciec, a on został królem, pierwsze co zrobił, to przywołał Gavestona do Londynu
na angielski dwór, dając mu tytuł księcia i obsypując różnymi dobrodziejstwami. Izabela z
przerażeniem obserwowała, jakie szaleństwa był skłonny popełnić Edward II dla swego
kochanka. Pewnego razu ubrał go w purpurową mantię, co było całkowicie niedopuszczalne, bo
nosić taki ubiór mogli tylko królowie. W 1307 roku angielski parlament oficjalnie zażądał
oddalenia Gavestona z dworu. Tym razem Edward II, lękając się rebelii, był zmuszony
podporządkować się woli parlamentu. Wysłał ulubieńca do Włoch, czyniąc go generalnym
namiestnikiem. Rozłąkę z kochankiem przeżywał jako tragedię, osobiście towarzysząc mu aż do
Bristolu konno, co jakiś czas zatrzymując się na postojach, całując i obejmując kochanka i lejąc
gorzkie łzy jak się leje z powodu dużej straty. W Bristolu Gaveston miał wsiąść na statek udający
się do Dublina. A tam, niespodziewanie dla wszystkich, ujawnia drugie oblicze. Zniewieściały
kochanek króla, który w ich związku gejowskim odgrywał rolę pasywną, czyli kobiecą, nagle
ukazuje cechy utalentowanego dowódcy. Tłumi powstanie, które zagrażało angielskim
prowincjom i okazuje się niezłym administratorem. Król, czując się zrehabilitowanym w oczach
parlamentu, z radością wzywa ukochanego z powrotem do Londynu, urządza mu huczne, jak na
narodowego bohatera przystało, powitanie z orkiestrą, fanfarami i innymi atrybutami niemal
rzymskiego triumfalnego pochodu, i znowu zabiera go na swój dwór. Izabela, która liczyła, że po
oddaleniu Gavestona król wróci do niej i zacznie odwiedzać łoże małżeńskie, upadła na duchu:
zrozumiała, jak silna musi być miłość jej męża do Gavestona. Władza faworyta staje się
ogromna. Wydaje się, że nie król rządzi państwem, a faworyt rządzi i państwem, i królem. Żadne
rozporządzenie królewskie nie zostaje podpisane, jeśli przed tym go nie obejrzy Gaveston.
Oburzeni baronowie w porozumieniu i za zgodą Izabeli zabijają Gavestona.
Zabójstwo było straszne. Pewnego razu, napoiwszy winem Gavestona, baronowie
zadźgali go mieczami. Ich nienawiść do królewskiego pupilka była tak wielka, że śmierci było im
mało, dlatego książę Warwick odciął mu jeszcze głowę. Będąc przekonanymi, że dobrze
wypełnili obowiązek, trupa wraz z odciętą głową wrzucili na wóz, wywieźli do pobliskiego lasu i
porzucili w krzakach, licząc na to, że przyjdą dzikie świnie i zeżrą trupa tak, że nie będzie
żadnego śladu. I żadne śledztwo nie wykryje ich przestępstwa, bo tam, gdzie trupa nie ma,
przestępstwa również nie ma – znany to aksjomat.
I oto w lesie, w błocie, wśród krzaków leży trup Gavestona, a obok poniewiera się jego
odcięta głowa. Cztery dni tak leży, już śmierdzieć zaczyna, lecz dzikie bestie jakoś nie okazują
nim zainteresowania i żreć go nie chcą. One o tej porze lata mają po uszy smacznego jedzenia,
więc śmierdzący ludzki trup ich nie wabi i apetytu nie wzbudza, a przeciwnie. W tym czasie
dwóch szewców po upojnym nocnym pijaństwie wybrało się na łono natury, by trochę odsapnąć i
natknęło się na tego trupa, rozpoznając w nim kochanka króla. Myśląc o wysokiej nagrodzie,
usiedli pod drzewem i grubą dratwą i nie mniej grubą igłą, jako że narzędzia pracy zawsze nosili
ze sobą, byle jak przyszyli trupowi głowę do tułowia i powieźli go na królewski dwór. Zdarzyło
się to w 1312 roku.
Król, który już od kilku dni szukał swego kochanka, zachodząc w głowę, gdzie on mógł
się podziać, omal nie doznał szoku, gdy zobaczył jego trupa z ordynarnie przyszytą głową.
Domyślił się, że to dzieło baronów i żony Izabeli. Zaprzysiągł okrutną zemstę, ale na razie
należało opłakiwać i godnie kochanka pochować.
Król tak go kochał, że nawet odoru nie czuł. Mimo wszystko trupa zabalsamowano,
ubrano w bogate szaty i przyniesiono królowi do opłakiwania. A ten, zamknąwszy się w swym
pokoju, trzymając trupa na kolanach, zraszał go gorącymi łzami, opłakując niepowetowaną stratę.
Pochowawszy jak należy kochanka, król przystąpił do realizacji planu zemsty. Represje
posypały się na baronów: śledztwo, więzienia, a na głównym zabójcy (król podejrzewał, że jest
nim Warwick) dokładnie odtworzono morderstwo Gavestona: też odcięto mu głowę, a potem
szewską dratwą przyszyto do tułowia.
Izabela zrozumiała, że pojednanie z mężem nigdy nie nastąpi, tym bardziej, że wziął on
sobie kolejnego kochanka. Był nim arystokrata Hugon Despenser. Całych dziesięć lat trwała ta
zażyłość, ta homoseksualna miłość, mimo że Edward II pozwolił mu się ożenić. Żony szukał
Despenser takiej, która po pierwsze, nie byłaby zazdrosna o jego związek z królem, po drugie,
byłaby ich szpiegiem i donosiłaby im o wszystkim, co dzieje się na królewskim dworze. Znaleźli
taką. Była nią Eleonora, pałacowa dama królowej, osóbka bez większych skrupułów, która,
czując się zaszczycona tym fikcyjnym małżeństwem z przystojnym faworytem króla, była
gotowa nie tylko królową, ale i rodzoną matkę sprzedać. Izabela rozpaczała. Płacząc, mówiła:
„To Despenser jest żoną mojego męża, nie ja”. Liczyła, że po śmierci Gavestona jej mąż powróci
do małżeńskiego łoża, a on nie tylko nie powrócił, a nawet swego kochanka nastawiał przeciwko
niej, co wykorzystywał pyszałkowaty Despenser, wyrażając pogardę królowej w jeszcze
większym stopniu, niż to czynił Gaveston. Pewnego razu miał nawet czelność włożyć klejnoty
familijne, które mu Edward II podarował.
Król Ludwik XVIII mówiący o tym, że królowi wybaczają istnienie jego kochanek, lecz
nigdy kochanków, miał całkowitą rację. Edwardowi II nie wybaczono jego kochanków. Jeśliby
król zachowywał się inaczej, tzn. nie demonstrowałby tak otwarcie swojej odrębności, nie
obnosiłby się tak z homoseksualną miłością, jak to nieraz czynili inni królowie, na przykład
Wilhelm Orański, to lordowie nie byliby tak oburzeni i nie zdecydowaliby się na krok ostateczny,
czyli zabójstwo. Mimo to król ostentacyjnie wyrażał swoją miłość do Despensera. Obsypał go
wszystkimi zaszczytnymi tytułami, obdarował ogromnymi posiadłościami, jego pałac lśnił od
złota. Ten, będąc pyszałkowatym gburem, demonstrował na każdym kroku pogardę dla
„ludzików”, jak nazywał baronów i lordów, i bezczelnie rządził królem, to znaczy i państwem. I
znowu zawiązuje się spisek. Na jego czele oficjalnie stoi Izabela, która, wziąwszy ze sobą
starszego syna, przyszłego Edwarda III, uciekła do ojca Filipa Pięknego, do Francji. Nie sama
uciekła, z kochankiem. Był nim niejaki Roger Mortimer, który osiemnaście miesięcy przesiedział
w wiezieniu Tower. Nie wiadomo, za jakie przewinienia i nie dochodzimy tego, Drogi
Czytelniku, bo w Anglii, jak w bolszewickiej Rosji, obowiązywała zasada: jest paragraf, to i
człowiek zawsze się znajdzie. I wtenczas w życie samotnej i niechcianej przez męża Izabeli
wkracza prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia. Wierzysz w nią, Drogi Czytelniku? Ja nie.
Ale historyczne dokumenty niezbicie dowodzą istnienia takiej miłości, a jako przykład podają
związek Izabeli i Rogera Mortimera. Królowa pewnego razu, spacerując po korytarzach Tower
(nie wiadomo, w jakim celu tam się znalazła, może łakocie skazańcom przynosiła przed ich
śmiercią), spotkała spacerującego również tam w asyście strażnika Mortimera. Rzucone
spojrzenia i iskierka przeleciała – tak zapaliły się ich serca, nawet bez udziału Amora. Izabela
pomogła Mortimerowi uciec z więzienia. W tym celu upojono winem strażników ochraniających
cele, podkupiono strażników przy bramie i tak Mortimer w 1322 roku znalazł się na wolności i
teraz wraz z Izabelą i jej synkiem mkną ku francuskiej granicy na dobrych rumakach. Izabela w
karecie siedzi, Mortimer na białym koniu obok skacze i co chwilę jej rączkę przez okno karety
całuje. Radość zamieszkała w sercu Izabeli. Poczuła się znowu kobietą, i to pożądaną. A taka
miłość, jak mówi przysłowie, „góry przenosi”. Postanowiono obalić Edwarda II, a przy
angielskim tronie, na którym zasiadałby małoletni Edward III, postawić regentów: Izabelę i
Mortimera. Lecz szybko powieść się pisze, a wolno sprawy się toczą. Aż cztery lata
potrzebowała Izabela, żeby urzeczywistnić swój plan. We Francji u ojca głośne skandale
wywołała i to takie, od których aż trzęsła się Europa i może właśnie dzięki tej awanturze
przezwano Izabelę krwawą „Wilczycą Francji”. Szkoda, że to nie nasza „parafia”, nie nasz temat,
bo aż korci nas, Drogi Czytelniku, opowiedzieć Ci, jak dzięki donosom Izabeli trzem jej
szwagierkom głowy ogolono, do więzień wrzucono, a ich kochanków, uprawiających nierząd, w
wieży Nesle torturowano okrutnie, na oczach ludu. Na koniec obcięto im genitalia.
Izabela po śmierci ojca Filipa Pięknego ucieka wraz z Mortimerem do Niderlandów, tu
znajduje sprzymierzeńców gotowych jej służyć czynem i pieniędzmi. Wówczas to ona,
prawdziwa „Wilczyca Francji” na czele wojska wjeżdża w 1326 roku do Londynu. Jak ją naród
przyjął? Entuzjastycznie. Nawet wielce entuzjastycznie. Wszyscy mieli dość rządów Edwarda II,
jego rozpusty i homoseksualnych wybryków. Ten, nie mając innego wyjścia, z kochankiem
Despenserem ucieka z Londynu.
Złapano ich. Króla wsadzono do aresztu w zamku Berkeley.
Torturowano Despensera okrutnie. Zgodnie z tradycją na żywca go wykastrowano,
wrzucono do ognia jego organa płciowe, potem ociekającemu krwią półtrupowi rozpruto brzuch i
wyciągnięto jelita, które również spalono.
Edwarda II uwięziono w zamku Berkeley w Gloucester- schire. 15 stycznia 1327 roku
arcybiskup Canterbury ogłosił jego abdykację. Królem Anglii ogłoszono czternastoletniego
Edwarda III, a regentami jego zostali Izabela i Roger Mortimer. Od tej chwili zaczynają się
okrutne rządy Izabeli i jej kochanka. 21 września 1330 roku bestialsko zabito Edwarda II.
Oficjalnie podano, że zmarł śmiercią naturalną. Z rozkazu królowej uśmierciło Edwarda II dwóch
katów. Rozgrzany pręt przebił mu nie tylko odbyt, ale i jelita.
Słoneczne dni i wieczna wiosna zagościły w życiu i sercu Izabeli. Codziennie ją
odwiedzał kochanek Mortimer. Namiętność między nimi rosła, nie ubywała z biegiem lat. Ona
już pod sercem nosi jego dziecko, lecz mimo to uprawiają seks nieprzerwanie. Te dwie dzikie
bestie przeobraziły swoją pościel w pole walki dwóch niedźwiedzi, dla których istnieje tylko
jedna wartość na świecie: zaspokajanie żądzy, szalonej i nieokiełznanej.
Ona czeka. Królowa czeka. Ustają wszystkie procesy życia, nie śpiewają ptaki i nie
rozkwitają kwiaty, nawet słońca na niebie nie ma, jeśli obok niej nie ma Mortimera – ostatniej
miłości tej podstarzałej kobiety, której los i upór kazały zostać królową, gdy ona chciała być
tylko kobietą. Świat zastygł. Panuje cisza. Pełna trwogi, złowieszcza. Czy ciepła i wiosenna?
Wszystko zależy od jednego: przyjdzie czy nie do jej łoża Mortimer. Izabela wsłuchuje się w
ciszę korytarza. Czy rozlegną się kroki jej kochanka? Przecież jest w ostatnich tygodniach ciąży.
Kochanek rzadziej teraz ją odwiedza. Mierzi go nieestetyczny widok brzucha
czterdziestopięcioletniej kobiety, dla której raczej pora zostać babcią, a nie rodzić dzieci. Bez
niego nie ma życia. Izabela wdycha zapach poduszki, pachnie jego wonią, zapachem ukochanego
mężczyzny. I nieważne, że jest to zapach ludzkiego potu zmieszanego z końskim łajnem, dla
zakochanej kobiety jest to cudowny zapach, piękniejszy od najlepszych perfum. Izabela
wsłuchuje się w kroki na korytarzu. Idzie. On czy kto inny? Kroki niepodobne do jego, miękkich
i ostrożnych, to kroki raczej drapieżnego zwierzęcia, które wyszło w nocy na polowanie. O nie,
to nie są tygrysie kroki Mortimera. Otwierają się drzwi i na progu sypialni w otoczeniu
przybocznej straży staje jej syn, król Anglii, Edward III. Patrzy na ogromny brzuch swej matki i
nie ma w tym spojrzeniu litości, jest odraza. Jak mogła tak nisko upaść? Jak można zajść w ciążę
w tak podeszłym wieku, jak można zapomnieć o wstydzie, zapomnieć o królewskim
dostojeństwie, splugawić majestat, splamić honor królowej Anglii? W spojrzeniu króla-syna
kryła się pogarda i wyrok. Izabelą zawsze pogardzano. Najpierw kochankowie męża, potem
uwięzione szwagierki, które zdradziła, a teraz syn. Instynktownie zasłania brzuch. Opuszcza
oczy: wie – litości nie będzie.
A dalej wydarzenia potoczyły się z szybkością błyskawicy. W 1330 roku Mortimera
aresztowano, czekała go straszna śmierć. Związanego przytroczono do deski przyczepionej do
ogona konia i wleczono tak po ulicach Londynu. Każdy mógł na niego pluć, obrzucić błotem,
byleby nie kamieniami, bo musi być żywy i dotrzeć na miejsce egzekucji. W Londynie na placu
torturowano go rozgrzanym żelazem, potem martwe ciało powieszono, następnie odcięto głowę i
nabito na pal, wystawiając na pokaz.
Izabela została aresztowana i osadzona w zamku. Edward III będzie miał ze swoją żoną
dwanaścioro dzieci, jebaka z niego był tęgi. Nie ograniczał się do żony, miewał kochanki. Jedna
z nich, hrabina, była bardzo chciwa. Musiał żonie zabierać klejnoty, by jej dawać. Ona, siedząc
potem nad trupem króla, potrafiła ściągnąć z jego ręki pierścionek. Nazywała się Filipa de
Hainaut.
Izabela zmarła 23 sierpnia 1358 roku, będąc prawie obłąkaną, przeżywszy kochanka
Mortimera o ponad trzydzieści lat.
4.3. KOMMODUS ODCINA GŁOWĘ SWEMU KOCHANKOWI

Ród Antoniów wydał na świat najróżniejszych władców, począwszy od wielkich


filozofów, a skonczywszy na okrutnych potworach i łotrach. Tym ostatnim był syn Marka
Aureliusza, Kommodus. Jak to możliwe, żeby wzorowy ojciec miał syna potwora? To pytanie
zadawali sobie również starożytni i znaleźli na nie odpowiedź. Ta historia zakrawa na jakąś
fantastyczną legendę, której uwiarygodnić nie jesteśmy w stanie, Drogi Czytelniku.
Przypomnijmy zatem ten mit.
Żona Marka Aureliusza, Faustyna, która nota bene urodziła mężowi dziewięcioro dzieci,
była niezaspokojoną nimfomanką, tak nam się wydaje, skoro przespała się z pięknym
gladiatorem i urodziła mu syna Kommodusa, a raczej bliźniaki, z których jeden rychło zmarł po
urodzeniu. Gladiatora naturalnie zarżnięto jak świnię, a jego krwią Marek Aureliusz napełnił
kubek i dał wypić żonie, żeby wyplenić z niej łajdactwo, pardon, wielką miłość, no bo klin
klinem się wybija albo odgania czary i opętanie. Przecież w takim nagłym zauroczeniu Faustyny
pięknym gladiatorem współcześni jej upatrywali rękę szatana. Nie wiadomo, czy po takiej
drakońskiej, uzdrowicielskiej kuracji Faustyna opanowała swój temperament i uspokoiła się.
Chyba nie, jeśli bliscy Markowi Aureliuszowi doradzali mu, aby rozstał się z cesarzową-dziwką z
gatunku Messalin. Filozof, w którego głosie słychać było smutek, miał jednak na to gotową
odpowiedź: „Ja bym rad to uczynił, ale rozwodząc się, musiałbym oddać posag żony, czyli całe
cesarstwo rzymskie”. W tym przypadku gra nie była warta świeczki, no bo żaden król, nawet
najgorszy idiota, a nie taki mądry jak filozof Marek Aureliusz, dobrowolnie władzy nie odda. Nic
więc mu nie pozostało, jak robić dobrą minę do złej gry i w pamiętnikach wychwalać cnotę
małżonki, mijając się z prawdą, aby uspokoić sumienie. Dlatego historycy się głowią, co też miał
na myśli Marek Aureliusz, kiedy starannie na glinianej tabliczce napisał takie oto słowa: „Ja
dziękuję bogom, że dali mi taką cnotliwą, wierną żonę”. Historycy nie mogli zrozumieć,
dlaczego ten mądry skądinąd czlowiek tak postępuje? A on to robił dla spokoju sumienia i
zmniejszenia cierpienia. A czy my robimy inaczej, kiedy dla spokoju ducha i trwałości
małżeństwa przymykamy oczy na zdrady męża lub żony, kiedy ewidentnie czujemy zapach
obcego ciała, spermy, na ubraniu małżonka lub małżonki? Laikom wyjaśniamy, że na podstawie
najnowszych badań seksuologicznych kobiety również posiadają spermę.
Ale dość o Marku Aureliuszu i o jego rozpustnej żonie. Nie oni są bohaterami naszej
opowiastki tylko ich syn Kommodus, który został na nieszczęście dla Rzymu cesarzem po
śmierci przybranego, nie biologicznego ojca. Po tym ostatnim szczodrze odziedziczył cechy. Nie
lubił ani czytać, ani pisać, nienawidził uczyć się, ale lubił zajęcia sportowe, szczególnie sporty
ekstremalne, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, to znaczy walki gladiatorów, strzelanie z łuku, w
którym to był mistrzem (jedynie dwa lub trzy razy jego strzała chybiła celu i zamiast w jabłko
trafiła w głowę sługi). Zwykle takie przypadki należały do rzadkości. Miał inklinację do
przebierania się w żeńskie ciuchy. Nieraz przebierał się za gladiatora i stawał do walki, zawsze
zwyciężając. Niechby ktoś spróbował z nim wygrać, to by zobaczył! Był taki jak jego
biologiczny ojciec, piękny, miał złote włosy, które lśniły w słońcu, niebieskie oczy jasne jak
niebo w pogodny dzień. Taki wygląd nie ma nic wspólnego z ponuractwem, ociężałością i
posępnością, które można dostrzec, oglądając jego popiersia, Drogi Czytelniku, mając na uwadze
okres życia Kommodusa, gdy wpadł w rozpustę i pijaństwo. Należy powiedzieć, że ten okres nie
oddaje tego, kim naprawdę był Kommodus, kiedy to niczym Herkules lub Apollo wjeżdżał do
Rzymu na białym rumaku, żeby objąć władzę. Wtedy te złote jego włosy szczególnie świeciły w
płomieniach słońca. Powiedzmy szczerze, Drogi Czytelniku, nadziei ludu nie spełnił. Wkrótce
jego łotrostwo, okrucieństwo, bezdenna głupota granicząca z szaleństwem oraz rozpusta wylazły
na wierzch niczym wata z palta biedaka i dały początek działaniom, które wymagały podjęcia
radykalnych kroków. Chyba wiesz, co mamy na myśli, naturalnie zabójstwo. Innych sposobów
rozwiązywania spraw, poza „radykalnymi krokami”, czyli zabiciem cesarza, w Rzymie nie
znano. A potem zmasakrowane i dostatecznie zhańbione ciało lud niósł do Tybru, aby utopić je w
jego wodach. Dlatego jest nazywany rzeką męczenników, nie gorszą od jeziora w
Aleksandrowskiej Słobodzie Iwana Groźnego, w której pływały tłuste ryby karmione ludzkimi
trupami. Jak tylko w Rzymie działo się coś nie tak, momentalnie zabijano władcę, a jego trupa
wrzucano do Tybru. Jeśli komuś uda się skatalogować wszystkie wrzucone tam trupy, ten będzie
miał ciekawy materiał na interesującą monografię (nasz pomysł przekazujemy za darmo). W
naszym przetechnicyzowanym, przeelektronizowanym i przereklamowanym świecie, w którym
coraz trudniej o nowe pomysły dla pisarzy, taka monografia o upiornym tytule „Trupy w Tybrze”
niewątpliwie miałaby powodzenie. Wracając do Kommodusa i wyprzedzając fakty związane z
jego niegodnymi czynami, powiemy, że lud kilka razy usiłował zabić swego cesarza. Centrum
spiskowców znajdowało się w cesarskim pałacu, a jego przywódcami byli najbliżsi z rodziny
Kommodusa, a przede wszystkim jego siostra Liwilla, która pragnęła zabić brata, a na cesarski
tron posadzić męża. Tym razem zamach na Kommodusa nie powiódł się. Pewnego wieczora, gdy
niczego nie podejrzewający cesarz swym zwyczajem szedł w stronę haremu, w którym w pełnej
bojowej, pardon, płciowej gotowości czekało trzystu chłopców i trzysta dziewcząt, gotowych mu
służyć swym ciałem męskim czy żeńskim, w zależności od zachcianki cesarza w danym
momencie, nagle z ciemnego korytarza wyskoczył z mieczem niezrównoważony emocjonalnie
jegomość i z krzykiem na ustach: „To tobie posyła senat” usiłował wbić miecz w jego pierś.
Niedoszłego zabójcę zdołała obezwładnić straż przyboczna, torturowany przyznał się, że na czele
spisku stoi siostra cesarza, Liwilla. Gdy zmasakrowane szczątki niedoszłego zabójcy wrzucano
do Tybru, w tym samym czasie Liwilla wędrowała na bezludną wyspę, gdzie z rozkazu cesarza
wkrótce została zabita. Może Kommodus, biorąc przykład z Kaliguli, też uznał, że nie będzie
karmił darmozjadki? Musiał również pożegnać się z życiem mąż Liwilli. A o to, żeby śmierć
szwagra była bolesna, Kommodus się postarał, bo miał wprawę w torturowaniu poddanych. Po
nieudanej próbie zabójstwa stosunek Kommodusa do senatu diametralnie się zmienił – zaczęły
się okrutne represje. Teraz już bezpardonowo zaczął zwalniać konsulów i senatorów, a na ich
miejsce powoływał zaufanych ludzi. Nie zawsze byli to dostojni ludzie. Najczęściej plebejusze,
wyzwoleńcy, dawni niewolnicy, byle oddani cesarzowi. Najczęściej ministrami zostawali jego
kochankowie, np. były niewolnik z Frygii, Kleander.
Nie tylko rodzoną siostrę zgładził Kommodus. Zabił także żonę. W 178 roku ojciec
Kommodusa ożenił go z siedemnastoletnią Kryspiną, która otrzymała nawet tytuł Augusty.
Małżeństwo szczęśliwe nie było. Kommodus rzadko odwiedzał sypialnię żony i w związku z tym
dzieci nie mieli. Dzień i noc spędzał z niewolnicą Marcją, która stopniowo zajmowała miejsce
jego żony i miała ogromny na niego wpływ, zwłaszcza wtedy, gdy po dziewięciu latach
małżeństwa Kommodus oskarżył żonę o cudzołóstwo i wysłał na wyspę Capri, gdzie wkrótce
została zgładzona. Uczucie Kommodusa do Marcji, znawczyni miłosnych sztuczek, było tak
wielkie, że zamierzał nawet oficjalnie ją poślubić, niestety nie mógł tego zrobić, bo Marcja
pochodziła z nizin społecznych (jej ojciec był niewolnikiem, a potem został wyzwolony). Była
kochanką Kwadratusa, jednak nie stanowiło to przeszkody dla cesarza, szybko go zgładził i
zabrał Marcję do siebie.
Rozpusta Kommodusa, jego orgie, przyczyniły się do stworzenia negatywnego wizerunku
cesarza. Już nie był tym porywającym, słonecznym młodzieńcem. Wielokrotnie przechodzone
choroby weneryczne, pijaństwo, nieumiarkowany seks z osobami obojga płci uczyniły z niego
odrażającego potwora: głowa mu drżała, z ust ciekła ślina, oczy były zaczerwienione, a cała
twarz pokryta wrzodami. Państwem rządził w rzeczywistości prefekt Perrenis.
Pełen lęków i podejrzeń Kommodus całkowicie odciął się od życia publicznego i zamknął
w swych pałacach i willach. Lud był niezadowolony z rządów Perrenisa, który najważniesze
stanowiska w państwie oddał członkom swej rodziny, a sam, jak domyślał się Kommodus,
pragnął zająć jego miejsce. Powód do zabójstwa prefekta wkrótce się znalazł: do Rzymu przybył
z Bretanii legion doborowych żołnierzy w ilości półtora tysiąca osób, gotowych na wszystko.
Kommodus przestraszył się buntu i oddał im Perrenisa, który potem został zlinczowany wraz z
rodziną i wrzucony do Tybru.
Jeśli w stosunku do Perrenisa nie mamy żadnych dowodów na to, że był kochankiem
Kommodusa, to w stosunku do jego ministra nie mamy żadnej wątpliwości. Był nim Kleander
kupiony na targu niewolników. Wkrótce wpadł Kommodusowi w oko i został jego kochankiem, i
to bardzo wpływowym. Kommodus, jakby na złość swemu ojcu Markowi Aureuliszowi,
wszystkich starych członków rządu powyrzucał z pałacu, a byli to przeważnie arystokraci, i
zaczął rozdawać wysokie stanowiska ludziom niższych stanów: niewolnikom i wyzwoleńcom.
Każdy mógł zyskać przychylność cesarza, jeśli był dobrze zbudowany, miał imponującego
fallusa oraz znał się na orgiach i rozpuście. Kleander został zaliczony w poczet najważniejszych
faworytów Kommodusa. Publicznie znieważał go. Siedząc obok cesarza w lektyce, co chwilę
podawał mu usta do pocałunków, jak w swoim czasie to czynił Sporus, kochanek Nerona.
Historia lubi się powtarzać, ale temat seksu w różnych epokach chyba pozostaje ten sam.
Kleander, mimo iż wyzwoleniec, chciał rządzić i istotnie rządził, nieudolnie i niesprawiedliwie.
To przepełniło czarę goryczy Rzymian. Pewnego razu uzbrojony groźny tłum wdarł się do
pałacu. Kochanka Kommodusa, Marcja, ledwie zdążyła go uprzedzić. Kommodus szybko ukrył
się za drzwiami, lecz tłum zaczął je wyważać. Wtedy poświęcił swego kochanka. Rzucił go pod
nogi tłumu jak rzuca się kość psom. Rozjątrzony tłum pochwycił Kleandra, szybko odcięto mu
głowę i nadziana na pal, niczym flaga, długo jeszcze była obnoszona po ulicach Rzymu, póki, jak
zawsze postępowano z trupem, nie wrzucono jej do Tybru.
Kochanków dobierał sobie Kommodus według rozmiarów ich penisów. Im większy i
dorodniejszy był, tym lepiej, tym łatwiej zyskiwał przychylność cesarza. Zafascynowany
ogromnym rozmiarem członka jednego ze swoich niewolników, z miejsca mianował go
kapłanem. Rozrywki, jak już wspomniano wyżej, lubił ordynarne, krwawe, którym towarzyszyła
przemoc. Jakieś niezrozumiałe dziwactwo przejawiał. Pewnego razu zgromadził ślepych i
kulawych, postawił ich w szeregu naprzeciwko siebie, dał pałki i rozkazał: „Kalecy, bijcie
ślepych, ślepi, bijcie kulawych”. Pewnemu poczciwemu i w podeszłym wieku senatorowi,
którego siwe włosy na głowie przeplecione były czarnymi nitkami, posadził na głowie szpaki, i
te, myśląc, że to są robaki, rozdziobały jego głowę do mózgu. Mnichom dał do rąk jodłowe
gałęzie i kazał chłostać się aż do śmierci. Zabawy Kommodusa były prostackie, ordynarne,
nacechowane okrucieństwem. Okrucieństwo Kommodus przejawiał już w młodym wieku, kiedy
to rozkazał wrzucić sługę do pieca łaziennego za to, że przygotował mu zbyt gorącą kąpiel. I
gdyby nie przytomność drugiego sługi, który wrzucił do pieca skórę barana, pierwszy zostałby
spalony żywcem.
Z biegiem lat Kommodus coraz bardziej degradował się, a jego orgie stały się jeszcze
bardziej wyuzdane. Osiem razy dziennie chodził do łaźni, uczyniwszy ją burdelem. Faworytów
zaczął nazywać wulgarnie, nigdy po imieniu. Brzmiało to mniej więcej tak: „Ty wypierdku, no
chodź tu na pieszczoty”, albo „Dupsko, dotknij mojego kolana, widzisz, jakie modły oddaje tobie
ten sztywny kutas, jak ta pałka, którą teraz ciebie ogrzeję”.
Wszyscy, ale to wszyscy, poczynając od senatorów, a kończąc na prostych ludziach mieli
dość szalonych rządów tego potwora. Zorganizowano spisek, któremu przewodniczyła kochanka
Kommodusa, Marcja. Ona, która zawsze była dobrą chrześcijanką i nieraz ich ratowała od
śmierci, nie zawahała się popełnić strasznego grzechu, aby zabić Kommodusa. Przekonania
nabrała wówczas, kiedy w 192 roku przypadkowo natrafiła na czarny zeszyt Kommodusa, w
którym znajdował się spis ludzi, których należy zgładzić. Na tej liście była również ona. Ostatnio
między nimi nie układało się dobrze. Marcja usiłowała jeśli już nie zlikwidować całkowicie, to
przynajmniej przytłumić szaleństwa Kommodusa. On, jak każdy despota-tyran, wściekł się i
wciągnął kochankę na czarną listę. Na czekanie i rozmyślanie nie było już czasu. Jej życie było
zagrożone. Wspólnie z prefektem pretorianów Emiliuszem Letusem i pokojowcem Eklektusem
zabiła cesarza. Najpierw póbowała go zabić, podając truciznę w mięsnym daniu. Gdy to nie
podziałało, młody atleta Narcyz, na ich rozkaz, nie używając żadnej broni, wszedł do pokoju i po
prostu udusił rękoma Kommodusa.
5. HOMOSEKSUALNY ŚWIAT PISARZY I ARTYSTÓW

5.1. OD BRZYDKIEGO KACZĄTKA DO PIĘKNEGO ŁABĘDZIA – HANS


CHRISTIAN ANDERSEN

W biednej duńskiej rodzinie szewca i praczki-alkoholiczki, starszej od męża o piętnaście


lat, w 1805 roku urodził się brzydki syn. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego uroda, w której
dominowały długi nos, ogromne stopy, niepomiernie chude ręce i nogi, chlubą nie jest i nie
zachwycą świata, postanowił więc za wszelką cenę przeobrazić się z brzydkiego kaczątka w
pięknego łabędzia, czyli stać się sławnym na tyle, aby ludzie przestali zauważać jego zewnętrzną
brzydotę, a dostrzegli piękno duszy.
Różne są sposoby takiego przeobrażania się i dużo tu zależy od samozaparcia i siły woli,
zwłaszcza jeśli dotyczy to zewnętrznej powierzchowności. I żona Nerona, Poppea, o rzadkich
włosach, prawie łysa, i nasza Izabela Czartoryska, pryszczata i chuda jak szczapa i bez piersi
niewiasta, dobitnie to udowodniły, dbając o kosmetykę ciała i żelazną dyscyplinę. Poppea
olśniewała Nerona przepięknymi, tak rzadkimi wśród Włoszek, miodowo-słonecznymi włosami i
cesarz nawet nie domyślał się, że to misterna peruka, a Izabela w ciągu kilku lat z brzydkiej
niewiasty, z którą mąż sypiać nie chciał, przeobraziła się w jedną z najurodziwszych kobiet w
Europie. O, niewiasty wiedzą, jak to zrobić. Brzydki Hans Christian wiedział jedno: zewnętrznej
brzydoty zamaskować się nie da. Trzeba zniewalać ludzi czymś innym, na przykład dotykać strun
ich serca ckliwymi opowiastkami. Jeszcze nie wiedział, że będą to genialne opowiastki, które
powalą świat na kolana.
Jego dzieciństwo było dziwne i związane ze światem kobiet. Być może natura się
pomyliła, gdy tworzyła tego wątłego chłopca jako płeć męską. Obce mu były chłopięce zabawy,
a gdy jego rówieśnicy, szesnastoletni młodzieńcy rozpoczynali swój seksualny debiut w
burdelach, on z emfazą szył lalkom sukienki. Był jak dziewczynka, kruchy, wrażliwy, skory do
płaczu, nieśmiały. Lubił odgrywać rolę niezrozumianego przez otoczenie męczennika.
Chłopiec Hans Christian był wątły i delikatny, lecz uparty do granic możliwości, do
takich granic, o których się mówi, że posiada niesamowitą siłę woli. Postanowił i basta
zachwycić świat i stać się sławnym. Świat się opierał, nie chciał go ani uznać, ani przyjąć na
swoje łono.
On źle pisał, z poważnymi błędami ortograficznymi i tak już pozostało do końca życia.
Gramatyki i pisowni swej ojczystej mowy Andersen nigdy nie opanował. Lecz było coś takiego
w jego bajkach, co zadziwiało świat, niepokoiło, co kołysało duszę, dotykało strun duchowych.
Coś z aktorstwa Charliego Chaplina. Na scenie, to znaczy na stronach jego książek, pojawiała się
mała, nieszczęśliwa, lecz z czystym sercem istotka i nieważne kto lub co to było, zwierzątko,
rzecz, cynowy żołnierzyk, mała syrenka, śnieżny bałwan, mikroskopijna Calineczka, lecz ważne,
że było to coś lub ktoś o niezmiernie ogromnym „ludzkim” sercu, istota niezrozumiała dla świata
i ogromnie nieszczęśliwa, pragnąca jedynie miłości i zrozumienia. To chwytało za duszę, Drogi
Czytelniku! Bajeczki przeznaczone dla dzieci dorośli czytali swym pociechom ze łzami w
oczach. Dostrzegali jakiś inny świat, przepiękny w swej czystości pragnień, w niepowtarzalnym
uroku bezinteresowności i poświęcenia. To bolało i zmuszało do refleksji. I to o wiele bardziej, i
sugestywniej, niż wielostronicowe opisy niedoli człowieka u innych pisarzy. Nagle
mikroskopijny świat rzeczy otworzył duszę i ukazał całe swe wewnętrzne bogactwo. Skąpe,
trafne wyrazy układały się w mozaikę, dając przedstawienie o dobru i złu, wywołując pragnienie
świata, w którym dobro, miłość i szczęście są jedynymi wartościami godnymi życia. I było w
tym jakieś dziwne odbicie filozofii Marka Aureliusza z jego pragnieniem doskonałości jednostki,
człowieka, z tym, że tu „człowiekiem” były rzeczy.
I to wszystko bez wrzawy, spokojnie, cicho, prawie szeptem, bez najmniejszego patosu
czy moralizatorstwa. Proste jak prawda, trafne jak prawda, szczere jak prawda. To było odkrycie.
Nigdy nikt na świecie do czasów Andersena tak nie pisał.
„Daj mi ludzkie życie, ludzkie szczęście, na krótką chwilę, tylko na jedną noc” (Driada),
„Żegnaj, żegnaj – zawołała jaskółeczka i odleciała do ciepłych krajów, daleko, daleko, z
powrotem do Danii. Miała tam gniazdko nad oknem pokoju, gdzie mieszka pan, który umie
opowiadać baśnie i śpiewała mu ciwit, ciwit!”. To z niej znamy tę historię (Calineczka), „Ten
świat jest w gruncie rzeczy podły. Nie chciałbym być człowiekiem, gdyby nie to, że być
człowiekiem, to coś znaczy” (Cień).
Romantyczność wyzierała z tych napisanych z niedopuszczalnymi błędami
ortograficznymi tekstów.
Najpierw Andersenem zainteresował się Zachód, Europa, Francja i Niemcy, potem
dopiero ojczysta Dania raczyła zwrócić na niego uwagę. Na Boga, jaki ogromny i dramatyczny
świat martwych, skądże znowu, żywych rzeczy przedstawia nam Andersen. No kto w
dzieciństwie nie płakał nad losem biednego kaleki, jednonogiego cynowego żołnierzyka,
zakochanego w pięknej kartonowej baletnicy, która zginęła w płomieniach. Oboje giną w
płomieniach, cynowy żołnierzyk dobrowolnie. Ich romantyczna miłość urzeczywistniła się w
popiele. Kto nie podziwiał delikatnej wrażliwości prawdziwej księżniczki w Księżniczce na
ziarnku grochu? A oto mała syrenka, śmiertelnie pragnąca ludzkiej miłości, miłości mężczyzny.
Ze swojej morskiej toni obserwowała ludzi, aż zakochała się namiętną i tragiczną miłością w
pięknym księciu, który niestety nie może odwzajemnić jej uczuć, wybierając za żonę „ludzką”
księżniczkę.
Andersen uparcie podkreślał, że pisze nie tylko dla dzieci, lecz przede wszystkim dla
dorosłych. To prawda. Choć głównymi jego czytelnikami były i są dzieci, to filozofia zawarta w
utworach Andersena adresowana jest do dorosłych.
Co jeszcze jest ważne: ten autor nie nudzi czytelnika, nie moralizuje, a jeśli – to z ironią,
to ona misternie jest ukryta za fabułą. Ją trzeba odnaleźć, odszukać, pojąć.
Wielkie męki, wielkie rozterki i cierpienia tkwiły w naturze Andersena, wyraźnego
masochisty i gdyby ich nie doświadczył, zapewne rychło by je wymyślił.
No cóż, Drogi Czytelniku, na cierpieniu ludzkim opiera się świat i z niego czerpie siły
twórca. Czy widziałeś kiedyś „sytego” jegomościa, mianującego siebie utalentowanym poetą,
który by po obfitym obiedzie głaszcząc się po rozrośniętym brzuszysku zasiadł do pisania
genialnej poezji? Nigdy nic znaczącego nie napisze zadowolony z siebie i z życia poeta. Sergiusz
Jesienin tworzył genialną poezję, którą bez wzruszenia nie sposób czytać, gdy był pijany i wielce
nieszczęśliwy. A nasz Hłasko, czy stworzyłby tak sugestywną prozę, jeśliby nie czułby się
nieszczęśliwym?
Hans Christian Andersen niezmiernie cierpiał z powodu swej orientacji seksualnej, której
świat nie akceptował.
Hans Christian Andersen był biseksualistą. Nietypowym! On jednakowo gorąco, z taką
samą namiętnością mógł kochać kobiety, jak i mężczyzn bez żadnej preferencji w tę czy tamtą
stronę. To znaczy preferencje bywały okresowe. W jednych momentach jego życia urzekały go
kobiety, w innych – mężczyźni. Trzeba zaznaczyć – miłość do kobiet była platoniczna, Andersen
nigdy nie znalazł w sobie śmiałości, żeby fizycznie posiąść kobietę. A i stosunek do mężczyzn
był nietypowy. Przez bardzo długi okres swego życia nie miał inicjacji seksualnej z
mężczyznami. Nietypowy to biseksualista, Drogi Czytelniku, rzadki typ śmiertelnie zalęknionego
człowieka, jak ognia bojącego się swej płciowości.
Jak już wspominałam, jego miłość do kobiety zawsze była platoniczna i ograniczała się
do adoracji, uwielbiania, fascynacji połączonych z cierpieniem fizycznym, z całym bagażem
obciążeń towarzyszących odtrąconemu kochankowi (a on zawsze był przez kobiety odtrącany),
melancholią, czyli depresją, wpadaniem w rozpacz i nawet z samobójczymi myślami. A gdy miał
okazję i możliwość posiąść kobietę fizycznie, nigdy tego nie uczynił wskutek niesamowitego
lęku, paraliżującego jego członki.
Słowem, jak powiedział Janusz Kawryżka, parafrazując Szekspira „Dużo szumu i nic” –
dużo bólu z niczego. Andersen świadomie przejaskrawiał swe duchowe rozterki, wyolbrzymiał
lęk przed swoją biseksualną naturą, unikał fizycznego stosunku z kobietą i nie od razu
doświadczył homoseksualnego stosunku z mężczyzną. To poczucie nieszczęśliwości pomogło
mu tworzyć, wnikliwie zajrzeć do świata rzeczy, które ożywiał i uduchawiał. Muza w jego stanie
totalnej nieszczęśliwości chętnie go odwiedzała.
Kochać, lub przynajmniej zakochiwać się jednocześnie w kobiecie i mężczyźnie, i
fizycznie nie posiąść ani jednej, ani drugiego, jest to rzadki rodzaj biseksualizmu. W tym tkwi
oryginalność Andersena.
Odbyć fizyczny stosunek z kobietą usiłował kilkakrotnie, zwłaszcza gdy był młody i
odczuwał tego typu biologiczne potrzeby. Naturalnie, że dla urzeczywistnienia swych pragnień
wybierał burdele w Paryżu i Neapolu. Bezskutecznie. Nic z tego nie wychodziło. Płacił madame
pięć franków (raz nawet zapłacił siedemnaście), wybierał z czterech zaproponowanych mu
dziewcząt jedną prostytutkę, musiała być młoda, nie starsza niż osiemnaście lat, i ładna, wchodził
z nią do jej pokoju, gdzie kazał się rozbierać do naga i na tym jego śmiałość z kobietami się
kończyła. Nie mógł przezwyciężyć niesamowitego lęku i nigdy nie położył się z kobietą do
łóżka. Kontemplował na odległość jej ciało. Gdy to samo powtórzyło się nie tylko w Paryżu, lecz
również w Neapolu, mieście mającym opinię najbardziej rozpustnego na świecie, zrozumiał, że z
jego libido nie wszystko jest w porządku. W dzienniku zapisał: „Seksualny pociąg mam słaby”,
aby uspokoić siebie. W rzeczywistości pociąg płciowy miał ogromny, który niestety wskutek
niesamowitego lęku nie mógł się urzeczywistnić. Masturbował się jak oszalały. Sam przyznaje to
w dzienniku. W tym celu używał szyfru, w którym figurował znaczek plus. Często stronnice jego
dziennika bez żadnego słowa wyjaśnienia były zakreślone plusami. Biorąc pod uwagę jak
negatywnie naukowcy w tym czasie odnosili się do masturbacji, można zrozumieć, jakie
wewnętrzne rozterki, na pograniczu szaleństwa, rozdzierały Andersena.
Genialny Freud i inni seksuolodzy leczący w tym czasie tego typu dolegliwości,
podłożem których jest zwykła nerwica, szybko by odkryli problem Andersena, a odpowiednia
kuracja znormalizowałaby jego libido. Lecz Andersen nigdy nie zwracał się ze swoim
problemem do specjalistów, przyjmował swoją „nienormalność” jako dopust Boży i dalej mocno
cierpiał. Będziemy okrutni, Drogi Czytelniku, lecz szczerze powiemy, że dzięki tym
wewnętrznym seksualnym rozterkom narodził się nam tak wnikliwy, tak rozbrajający nasze
dusze wielki bajkopisarz, przecież to samo było z de Sade’em: gdyby nie przesiedział
dwadzieścia osiem lat w więzieniach, kto wie, czy narodziłoby się zjawisko zwane sadyzmem.
To nasza złota myśl i nie wiadomo dlaczego nikt z biografów piszących o Andersenie nie zwrócił
uwagi na ten fundamentalny fakt, jak seksualne życie pisarza wpływa na jego twórczość.
Bibliografowie odnotowują kilka autentycznych namiętności Andersena do kobiet.
W 1830 roku poznał Riborg Voigt. Była uważana za pierwszą platoniczną miłość
Andersena. Jest to dziwne, dla nas niezrozumiałe, bo Andersen był jednocześnie zakochany w jej
bracie Christianie Voigtcie. Później się okaże, że to nie przypadek, Andersen preferował taki
miłosny związek, w którym siostra i brat byliby jego potencjalnymi, niechby nawet
platonicznymi, kochankami. Taki model seksualnego partnerstwa mu najbardziej odpowiadał. Po
zapoznaniu się z rodzeństwem Voigtów Andersen w swym pamiętniku zanotował: „Codziennie
odwiedzam drogiego Christiana Voigta, do którego jestem najbardziej przywiązany. Nawet nie
zauważam, jak czas mija, choć prawie zawsze czuję się taki smutny, znękany. Jakby rzucił na
mnie urok, nie rozumiem, dlaczego tak mi na nim zależy”.
Nie rozumiał również dlaczego mu tak zależy na jego siostrze Riborg. Ona ma
dwadzieścia cztery lata i ma narzeczonego, z którym zamierzam się pobrać. Żadnej szansy dla
Andersena, którego traktuje jak dobrego przyjaciela wyłącznie. A on z uporczywością maniaka
walczy o jej względy chyba w myśl zasady: „Jeśli walczysz – możesz przegrać, lecz jeśli nie
walczysz – już przegrałeś”. To, że miała narzeczonego, bynajmniej nie odstręczało Andersena i
nie zmniejszało jego uczucia.
Ma zamiar z nią się ożenić i w liście miłosnym wyznaje swe uczucia. Robi wszystko,
żeby odbić narzeczonemu Riborg. Niewiasta jest mądra i rozsądna. Podziękowała miłemu
przyjacielowi za wyznanie miłości i propozycję małżeństwa, i za dwa miesiące wyszła za mąż za
Poula Bovinga, syna aptekarza, woląc spokojną dostatnią egzystencję z pospolitym człowiekiem
niż niepewne życie z geniuszem, z którym nigdy nic nie wiadomo, a właściwie który nie mógł jej
zaoferować nic oprócz wątpliwej sławy i swoich ciągłych wewnętrznych rozterek. Ta niewiasta,
nie będąc psychologiem, oczami serca i przenikliwością diabelskiej intuicji potrafiła zajrzeć w
złożoną, skomplikowaną duszę pisarza. Przestraszyła się tego, co tam zobaczyła. Nie potrafiłaby
udźwignąć tego gruzu. Oto jej ostatni list do Christiana: „Bądź zdrów, bądź zdrów! Mam
nadzieję, że Christian (jej brat – E.W.) wkrótce będzie mógł mi powiedzieć, iż jest Pan spokojny
i zadowolony jak dawniej. Ze szczerą przyjaźnią, Riborg”.
Andersen jeszcze raz spotka Riborg w 1840 roku, gdy już zostanie pisarzem o światowej
sławie, ona zaś poczciwą roztyłą matroną w otoczeniu gromadki dzieci. Fatalną metamorfozę
Nataszy Rostowej spowodowało syte, jednostajne, mieszczańskie, prowincjonalne życie, w
którym, jak w stojącej wodzie bez tlenu, obumierają wszelkie myśli i uczucia.
Pragnienie dramatyzowania, przedstawiania siebie jako cierpiącego psychiczne katusze
kochanka nigdy nie wygaśnie w Andersenie. Stanie się jego drugą naturą.
Do starości pozostawał dzieckiem.
Drugą kobietą jego życia, która miała ogromne dla niego znaczenie i do której czuł
seksualny pociąg, była śpiewaczka o cudownym operowym głosie koloraturowym, Jenny Lind.
Szwedzka śpiewaczka o międzynarodowej sławie, czczona w całej Europie, przyjmowana na
monarszych dworach, delikatnie, lecz stanowczo odrzuciła matrymonialne zapędy Andersena.
Nie taki mężczyzna miał być bohaterem jej romansu. Lubiła silnych, muskularnie rozwiniętych
mężczyzn, tak zwane męskie typy, Andersen był raczej typem kobiecym. Andersen nie tylko był
zewnętrznie mało atrakcyjny, gorzej, on posiadał duszę kobiety. Może właśnie dlatego żadna
kobieta, do której czuł pociąg fizyczny, nie została ani jego kochanką, ani żoną, choć kilka razy
składał propozycje małżeństwa, z powodu wrodzonej nieśmiałości zawsze w formie pisemnej, a
był nim czule napisany list. Andersen dla kobiet mógł być tylko przyjacielem, „bratem” – jak
same określały swój stosunek do niego. Słaby, mało zdecydowany, lubiący sobie popłakać
introwertyk w maksymalnym stopniu, Andersen nie wzbudzał seksualnego pożądania kobiet.
Nigdy. I na tym polegała jego tragedia. Być może zupełnie inaczej potoczyłyby się jego losy i nie
rozwinąłby się w nim homoseksualizm, jeśliby kobiety mogły zaakceptować go jako mężczyznę.
Niestety, tak nie było. Nie mogło być w życiu Andersena kobiety, do której czułby taki pociąg
seksualny, jak do Jenny Lind. Wydaje się, że nigdy z nią się nie rozstawał, chociaż to musiało
nastąpić, bo jej popiersie z marmuru ciągle stało na jego kominku. Swoje miłosne perypetie z
Jenny Lind ujął później w opowiadaniu Pod wierzbą. W 1845 roku znowu spotkali się w
Kopenhadze. Ona dopiero co wróciła z tournée po Europie, odnosząc olbrzymi sukces. Nikt nie
mógł jej dorównać, kiedy wykonywała romantyczne pieśni ludowe. Królowa Wiktoria osobiście
przyjęła ją w królewskim pałacu, król Belgii Leopold podarował jej drogi brylant. Była
powszechnie uwielbiana, lecz sława nie uderzyła jej do głowy, była w dalszym ciągu skromna i
miła, i marzyła o małżeństwie. Miała dwadzieścia pięć lat, potrzebowała miłości. Andersen nie
opuszczał jej ani na sekundę, chodził za nią wszędzie jak wierny paź. Musiała wreszcie
niedwuznacznie powiedzieć mu, jak go traktuje. Z kwaśną miną przyjął tę deklarację
„braterstwa” od kolejnej kobiety. Był wciąż zakochany, lecz do Louise Collin napisał: „Widzę w
Jenny siostrę, wierną duszę, nie więcej”. Jenny Lind znalazła mężczyznę swego życia. Był nim
kompozytor Mendelssohn, o ognistych oczach i nietuzinkowym temperamencie. Andersena
przyjaźń już nie była jej potrzebna. Rozeszli się na zawsze 1846 roku.
I oto trzecia kobieta wkracza w życie Christiana Andersena. Była nią Louise Collin,
siostra rodzona Edwarda Collina, w którym do nieprzytomności był zakochany Andersen.
Rodzina Collinów bardzo ciepło się do niego odnosiła, w rodzinie tej Andersen czuł się jak
wśród swych najlepszych przyjaciół. Był jednocześnie zakochany w kobiecie i mężczyźnie.
Kobietą była Louise Collin, mężczyzną Edward Collin. Przyjemnie łechtało zmysły Andersena to
podwójne zakochanie się. Postanowił zostać członkiem rodziny Collinów, zmobilizował więc
całą swoją przebogatą fantazję, żeby wmówić sobie i uwierzyć, że naprawdę kocha oboje i że
będzie dobrym mężem dla Louise. W 1832 roku ciągle podsycane chorą fantazją jego uczucie
osiągnęło swe apogeum. Uważał, że w tej ciemnowłosej dziewczynie znajdzie nie tylko dobrą
żonę, lecz i bratnią duszę. Jak nikt inny umiała go słuchać, umiała go pocieszyć (on wiecznie
żalił się), umiała mu współczuć. Niewinna młodzieńcza przyjaźń przeistoczyła się w gorące
erotyczne uczucie. Zakochał się beznadziejnie, chociaż zdawał sobie w głębi duszy sprawę, że jej
nie zdobędzie. Jak to zwykle się działo, napisał do niej płomienny i nieco zawoalowany list, na
który przestraszona Louise nie odpowiedziała. Mądry ojciec Jonas, żeby zbyt nie ranić uczucia
Andersena ordynarną odmową, pośpiesznie ogłosił zaręczyny Louise z młodym urzędnikiem
państwowym Lindem. Narzeczeństwo trwało siedem lat, po czym Louise wyszła za niego za
mąż. I tu czekała Andersena, jak to zwykle z kobietami miewał, porażka i zawód. Mimo to
Louise na całe życie zostanie wierną przyjaciółką Andersena. Często gościł w jej domu, a dla jej
dzieci był najlepszym na świecie wujaszkiem.
Miłość do mężczyzny może będzie nie tak fatalna jak miłość do kobiety? Hans Andersen
szczerze wierzy, że nareszcie jego uczucia odwzajemni mężczyzna. W 1831 roku śmiertelnie
zakochuje się w dwudziestojednoletnim Edwardzie Collinie, który jest bratem Louise i synem
Jonasa Collina. Rodzina Collinów stworzyła Andersenowi drugą rodzinę. Jonasa, głowę rodziny,
traktuje jak swego drugiego ojca, tak należy traktować wszystkich członków rodziny Collinów.
Należy – to czyste teoretyczne założenie, w życiu jest zawsze inaczej. Gdzieś w głębi duszy
Andersen wyczuwa, że jego miłość do Edwarda jest naganna z punktu widzenia społecznej
moralności, lecz jest bezsilny wobec tak ogromnego uczucia. Wszystko, co robi Edward,
napełnia go zachwytem, wywiera na nim ogromne wrażenie: jak chodzi, jak je, jak trzyma
widelec. Każde wypowiedziane przez Edwarda słowo jest dogmatem dla Hansa – innymi słowy,
jest po uszy zakochany w Edwardzie. Ten nie domyśla się uczuć przyjaciela, traktuje go czysto
po przyjacielsku. Gdy Edward gdzieś wyjeżdża, Hans zasypuje go stosem listów, z których co
chwila wyrywa się patetyczna rozpacz: „Tęsknię, ja strasznie tęsknię za Panem”.
Edward w dalszym ciągu niczego nie domyśla się. Listy Hansa stają się coraz bardziej
wylewne, coraz śmielsze, już są na wpół miłosne: „Tęsknię za Panem, Collinie, tęsknię za
serdeczną przyjacielską rozmową, sam na sam w tym poetyckim pokoiku na górze” (list z
sierpnia 1831 roku). W miarę upływu czasu listy stają się coraz wylewniejsze, coraz bardziej
uczuciowe, aż wreszcie Andersen poufale przechodzi na „ty”. „Serdecznie Ciebie lubię, być
może bardziej niż sobie myślisz, jestem przy tobie całą duszą, gdybym tylko mógł, otworzyłbym
przed tobą swe serce, mój drogi, mój drogi, na pewno za tobą tęsknię”.
Nareszcie Edward zrozumiał, jakimi uczuciami obdarza go Hans Andersen – męską
miłością. Wychowany w srogiej purytańskiej rodzinie był oburzony, skonfundowany,
rozzłoszczony. Szczególnie oburzyło go to bezpardonowe przejście na „ty”’. Z trudem
wstrzymując złość i pełen gniewu Edward pisze do Hansa list, w którym wszystko układa na
swoje miejsca, stawiając kropkę nad i: „Proszę mi wierzyć, Andersenie, że jestem z Panem
szczery. Gdy na jakimś wesołym studenckim spotkaniu ktoś proponuje, abyśmy wypili toast i
przeszli na „ty”, zgadzam się, żeby tej osoby nie urazić.” I już zupełnie otwarcie, bez żadnych
dwuznaczności oznajmia: „We mnie budzi się niemiłe i niewytłumaczalne uczucie, kiedy ktoś,
kogo szanuję, lubię i znam od dawna, proponuje mi przejście na „ty” (list z 28 maja 1831 r.).
Zawiedziony, poskromiony Andersen zrozumiał, że nigdy Edward Collin nie zostanie
jego kochankiem. Ten człowiek nie czuł najmniejszego pociągu do homoseksualnej miłości.
Nieudolnie bąkając słowa przeprosin w listownej odpowiedzi, Andersen wreszcie dał spokój
swym miłosnym zalotom w stosunku do Edwarda i w przyszłości na zawsze, do końca życia
pozostał już tylko jego przyjacielem.
Jest coś niezrozumiałego dla nas, ta tendencja Andersena do pragnienia bycia w
seksualnym związku z kobietą i mężczyzną jednocześnie. I coś fatalnego jest w tym, że, po
pierwsze, w takich związkach nigdy nie dochodziło do penetracji seksualnej, po drugie, one
zawsze kończyły się fiaskiem. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni odrzucali zaloty Andersena.
To zmusiło go do zastanowienia, do pewnych rozmyślań. Postanowił, że nigdy nie będzie
ubiegać się o miłość mężczyzny, który nie miałby homoseksualnych inklinacji. Swe uczucia
należy inwestować tylko w takiego mężczyznę, który byłby z przekonań i biologicznie
homoseksualistą. Po porażce z Edwardem odtąd Hans Andersen zawsze będzie się kierował tą
zasadą.
I oto drugi mężczyzna zjawia się w jego życiu! Poznał go w tym samym roku, gdy
skończyły się mrzonki o Edwardzie, czyli w 1831 roku. Nazywał się Ludvig Muller, miał
dwadzieścia jeden lat, był studentem prawa. Był jednym z trzech synów znanego duńskiego
filozofa Petersa Mullera. Poznali się na kanikułach w posiadłości Banga niedaleko Kopenhagi.
Był przystojnym, dobrze zbudowanym młodzieńcem o żywych oczach i bardzo zmysłowych,
pełnych ustach. Właśnie te usta zwróciły uwagę Andersena. Jakimś siódmym zmysłem
homoseksualista poznaje „swojego”. O tym rozprawiają naukowcy. Jakiś specyficzny chód,
spojrzenie, uśmiech, przypadkowo rzucona fraza, nie wiadomo co, lecz homoseksualista
bezbłędnie poznaje w innym człowieku podobnego sobie. Andersen nie był jeszcze aż tak
wyrafinowany, był zbyt młody, żeby świadomie szukać w partnerze pederasty, kierował się
wyłącznie wewnętrznym impulsem, sympatią, odczuciem „bratniej duszy”. Taką właśnie bratnią
duszę poczuł w Ludvigu i spędziwszy w jego towarzystwie koniec lata 1831 roku, pokochał go,
w 1832 roku kontynuował tę znajomość korespondencyjnie.
Po niewypale z Edwardem Andersen znajdował się w stanie przygnębienia. Z jednej
strony był zawstydzony i upokorzony, z drugiej, jego serce rozrywało się z pragnienia do miłości
odwzajemnionej, posiadania wiernego przyjaciela, z którym mógłby dzielić swe troski i używać
radości. Kiepski stan ducha się pogłębił, gdy otrzymał wiadomość, że w 1832 roku z powodu
alkoholizmu zmarła jego matka. Nie łączyły go z nią bliskie więzi, lecz teraz oprócz przyrodniej
siostry, która wiecznie wyłudzała od niego pieniądze, nie pozostał mu nikt z bliskich. Co prawda
Collinowie stanowili dla niego rodzinę, przygarnęli go, często u nich przebywał, ale mimo
wszystko odczuwał głęboką wewnętrzną pustkę. Na gwałt potrzebował przyjaciela. No i właśnie
nadarzył się Ludvig. Zaczyna intensywnie do niego pisać. Listy są prawie identyczne jak do
Edwarda: wyznania uczuć, deklaracja o tym, że tęskni i tym podobny zestaw komplementów:
„Tęsknię, tęsknię! Kocham ciebie, jakbyś był moim bratem, bądź dla mnie zawsze taki sam,
jakim ja cię widzę teraz! O, przyjedź, przyjedź, będziemy wtedy... Ciebie i Edwarda kocham
najbardziej ze wszystkich ludzi. Jeśli uważasz, że to dziwne, przypomnij sobie, że sam przecież
nazwałeś mnie oryginałem” (list Andersena do Ludviga z 25 sierpnia 1832 r.).
Z drżeniem serca czekał na odpowiedź. I ona nadeszła. Wprawiła Andersena w ekstazę,
serce jego gotowe było pęknąć z radości! Nogi gotowe puścić się w pląs szalony! Ludvig
odwzajemnił jego uczucia! Wyznał mu miłość! Po raz pierwszy w życiu! Radosny, wesoły,
gotowy obwieścić całemu światu swą miłość! Świat ograniczył się do sióstr Collinów. Naiwny i
ufny, biegnie do nich i smakując każde słowo, odczytuje Emmie i Mimi Collinom cenne wersy:
„Jakże jesteś drogi memu sercu, Chrystianie!”. Dalej przyjaciel snuje plany wspólnego spędzenia
czasu, rozmowy i coś więcej. No nie, nie wytrzyma brzydki, pryszczaty młodzieniec Hans
Christian Andersen takiego napięcia szalonej radości. I już niesie kochanym przyjaciółkom
Emmie i Mimi odpowiedź dla Ludviga. Niech podzielą z nim jego uczucie: „Ludvigu, jakże ja
cię uwielbiam! Jakże mogłem wierzyć i mieć nadzieję, że tak mnie będziesz rozumiał, tak
odpowiesz na moją miłość”. Reakcja Mimi była niezrozumiała dla Andersena. Dziewczyna nagle
się rozpłakała i przyznała, że list jest fałszywy, sfingowała go, widząc, jakim uczuciem darzy
Andersen Ludviga. O, jakże ludzie bywają okrutni, Drogi Czytelniku! Zalał się łzami Andersen 8
września 1832 roku, zapisując w swoim pamiętniku: „Ze szczytu radości spadłem w
najczarniejszy smutek”.
Z Ludvigiem Mullerem, tak samo jak i z Edwardem Collinem, będzie w przyszłości
łączyła Andersena dozgonna przyjaźń. Wspaniała cecha nieszczęśliwego pisarza: ze swoich
niedoszłych kochanków czynić wiernych przyjaciół, nie każdy tak potrafi! Niestety, to było dla
niego za mało. Przyziemny i zbyt krwisty Andersen potrzebował kochanka z prawdziwego
zdarzenia. Nie zapominajmy, że on ma już 28 lat i jeszcze jest... prawiczkiem. Z niejakim
wstydliwym zażenowaniem napisze w swoim pamiętniku 28 lutego 1834 roku: „Ludzie pewnie
będą śmiać się z mojej niewinności”. Śmiać się, mistrzu, nie będą, bo o tym nikt oprócz bliskich
ci Collinów nie wie, lecz żyć z tym trudno, zwłaszcza gdy twoje libido dosłownie ciebie
rozsadza. Okazji pozbycia się niewinności było sporo, zwłaszcza gdy przybył do rozpustnego
Paryża i nie mniej rozpustnego Neapolu. No cóż on zrobi, jeśli brzydzi się to czynić z żeńskimi
bądź męskimi prostytutkami?
W latach trzydziestych w Europie, w Danii również, nieco poluźniły się krępujące więzy
moralne, stosunki miłosne między mężczyznami nie wydawały się już tak karygodnie naganne,
jak to były odbierane w latach dwudziestych. Niemniej otwarte homoseksualne deklaracje były
nie do przyjęcia. Właśnie dlatego tak była oburzona rodzina Collinów, zwłaszcza Edward:
Andersen prostoduszny i naiwny o cechach dziecka, niósł swoje pragnienie miłości męskiej tak
prosto i naturalnie, jakby rzecz była zupełnie oczywista. On wprost otwarcie deklarował taką
miłość, absolutnie odrzucając wszelkie konwenanse społeczne. Był zbyt uczciwy, żeby ulec
hipokryzji i fałszowi.
Zawiedziony w miłosnych podbojach z kobietami i mężczyznami Andersen postanawia
na dwa lata wyjechać za granicę. Będzie podróżować po Europie, odwiedzi Francję, Niemcy,
Włochy. Dobra to edukacja dla początkującego pisarza, a i nabycie ogłady towarzyskiej i
doświadczenia życiowego też nie zaszkodzi.
Collinowie nic nie mają przeciwko temu.
I oto nadchodzą lata 1832–1834, które Andersen poświęca wędrówce po Europie.
Życzliwi mu Collinowie pożegnali statek w Kopenhadze, na którym w grudniu 1832 roku ich
pupilek, pełny strachu i niepokoju odpływał w siną, lecz wiadomą dal.
Nie daj Boże tak przeżywać podróż jak zapalony podróżnik Hans Christian Andersen.
Wrogowi nie życzyłbyś tych tantalowych mąk, połączonymi z fizycznymi i psychicznymi
lękami, dochodzącymi do granic dzikiej histerii. Proszę sobie wyobrazić, Drogi Czytelniku, na
kilka tygodni przed wyjazdem Andersenowi zaczynał dokuczać żołądek. Rozwolnienie zmieniało
się w ostrą obstrukcję, a kolki żołądkowe ujawniały nerwicowy charakter. On cały jest omotany
straszliwymi przeczuciami. Oto wsiądzie na statek, a jemu ukradną bagaż, będzie sztorm, statek
zacznie tonąć i pełen strachu, wyrzuciwszy ubrania, pakuje do walizki grubą linę, po niej spuści
się ze statku, gdy ten będzie tonął. I nagle następny zimny pot pokrywa czoło Andersena: a jeśli
w wodzie będą rekiny? Trzeba wziąć ostry nóż, żeby z nimi walczyć. Wyrzuca z walizki szlafrok
i pakuje nóż. A jeśli na statek napadną piraci? O nie, trzeba zaopatrzyć się w pistolet.
Nie mniejsze lęki wzbudzała u niego podróż dyliżansem. Już w myślach widzi, jak w
czarnym lesie na podróżników napadają rozbójnicy, jak odpada koło dyliżansu i oni lecą w
przepaść, jak podróżnicy, korzystając z jego chwilowej drzemki, wyciągają mu z kieszeni
portmonetkę z pieniędzmi, jak woźnica dostaje udaru mózgu, a wyswobodzone konie niosą ich
ku przepaści. Ze strachu Andersen dosłownie umierał: marzły mu kończyny, czoło pokrywało się
zimnym potem, prawie mdlał, posiniały jak podczas ataku serca. Nawet bał się zarażenia w
toalecie pociągu czy statku chorobą weneryczną, a syfilis przecież tak ciężko się leczy. O, nasz
mistrz potrafił genialnie się zadręczać.
I mimo tych wszystkich lęków, nerwic i innych dolegliwości podróżował, podróżował jak
szalony. Gdzie to on nie był. Ameryka, Konstantynopol, Portugalia, Francja, Niemcy, Włochy,
Szwajcaria, Anglia, Hiszpania. Nie było takiego kraju na kontynencie, w którym by nie zagościł,
witany od 1837 roku, gdy już zdobył światową sławę, jak bohater narodowy, więcej, jak wielce
sławny pisarz, baśnie którego wzruszają świat i wyciskają łezkę – czego? Nie wiemy, może
goryczy, może zadumy, może rozczulenia, lecz czegoś wzniosłego, niepojętego i bardzo
wartościowego.
Swe erotyczne wizje biseksualisty niespełnionego w zawoalowany sposób przedstawiał w
swoich bajkach. Szczególnie jaskrawie to odzwierciedla jego baśń Mała syrenka, która została
napisana w dzień ślubu Edwarda Collina. Mała syrenka ze swej morskiej toni obserwowała ludzi,
aż zakochała się w pięknym księciu. Gotowa na wszystko, na każdą ofiarę, byleby stać się
człowiekiem. Za cenę swej głuchoty kupuje nogi, lecz przy każdym kroku będzie cierpiała
straszliwy ból. Niestety, książę nie odwzajemnia jej uczucia, żeni się z ludzką księżniczką.
Syrenka ma możliwość ukarania księcia, jeśli dostarczonym jej przez siostry nożem zabije
księcia, a gdy jego krew spadnie na jej nogi, ona ponownie stanie się nieśmiertelną syrenką. Jeśli
tego nie uczyni, przeobrazi się w morską pianę. Miłość do księcia zwycięża, bo jest to miłość
ponad życie. Mała syrenka stała się morską pianą. Duńczycy nie zgodzili się ze smutnym finałem
baśni. Figurka małej syrenki wyłania się z morskiej toni i do dnia dzisiejszego wabi turystów.
Stała się symbolem narodowym i rzadko który turysta, będąc w Kopenhadze, nie przywiezie do
domu tej pamiątki: zgrabną małą figurkę syrenki symbolizującą niespełnioną miłość.
Dwa lata podróży odbiły się pozytywnie na Andersenie, szczególnie w sensie
poznawczym, lecz nie rozproszyły jego melancholii i smutku. Ta ponura mina cierpiącego
człowieka powoli staje się drugą naturą Andersena. I nagle... Wszystkie znamienne wydarzenia w
życiu człowieka zdarzają się nagle. Andersen nie tylko zakochał się i to ze wzajemnością, ale,
nareszcie, w wieku prawie trzydziestu lat, stracił dziewictwo. Będzie mężczyzną. Kto jest jego
kochankiem, przed którym nie odczuwał lęku przed inicjacją seksualną?
Na początku 1844 roku Andersen przez dwa tygodnie przebywa w gościach na dworze
arystokratycznej familii, w posiadłości Nyso niedaleko Kopenhagi. Tam poznaje młodego, bo
zaledwie dwudziestojednoletniego studenta prawa, Henrika Stampe. Spodobali się sobie. I tym
razem nie Andersen, lecz Henrik pierwszy zaproponował przejście na „ty”. Dziennik Andersena
z tego okresu jest pełen krótkich i bardzo wymownych notatek: „Henrik mnie gładził”, „Henrik
mnie pocałował”. O tym, jak odbył się ich stosunek fizyczny (dla Andersena pierwszy w życiu),
nie napisał, jedynie: „Od stosunków boli mnie penis”. Gdy po dwóch tygodniach rajskiego
pobytu z Henrikiem Andersen musiał wyjechać, zaczyna się ich pełna miłosnych uniesień
ożywiona korespondencja. Nawzajem prześcigają się w okazywaniu uczuć. Andersen pisze, że
gotów oddać życie za Henrika. Jego samopoczucie znacznie się polepszyło, chodzi radosny i
nawet wczesne zmarszczki na czole rozprostowały się pod niewidzialną ręką dobrej wróżki – ze
szczęścia. A zdrada już bliska. I tym razem kochanek go zdradzi w podstępny i niegodny sposób.
Flirtując z Andersenem, wyznając mu słowa miłości, oddając się mu fizycznie, Henrik Stampe
nie zapomina o swoich interesach. Chce za wszelką cenę wkraść się w łaski rodziny Collinów i
ożenić się ze starszą wnuczką Jonasa, siedemnastoletnią Joanną Drewsen, która była córką
starszej córki Jonasa, Ingeborgi, z którą Andersena wiązała długoletnia bliska przyjaźń. Joanna
również bardzo dobrze wyraża się o Andersenie. O narzeczeństwie kochanka Andersen
dowiedział się ostatni. Nie wierzył. Płakał i histerycznie krzyczał: „Nie może tak być. To
nieprawda. Henrik nie mógł mi zrobić czegoś takiego”. Jeszcze w pamięci miał namiętne,
szalone noce z Henrikiem i obolały od stosunków penis. Tej zdrady Andersen nie darował
kochankowi nigdy. Po upływie kilkunastu lat, 22 sierpnia 1862 roku napisze w pamiętniku:
„Wykorzystał mnie jak trampolinę”.
Po tym nieudanym związku Andersen napisze baśń o śnieżnym bałwanie, który na
mrozie, czyli będąc w swoim żywiole, marzy o gorącym piecu, który by go ogrzał i dał mu trochę
ciepła. Niedługo śnieżny bałwan roztaje w słonecznych wiosennych promieniach, unosząc w
niebyt wszystkie niespełnione marzenia śnieżnej kukły o sercu człowieka.
I znowu miłość do mężczyzny zakończyła się fiaskiem. Kobiety go nie chcą, mężczyźni
go zdradzają. Jakieś fatum ciąży na Andersenie? Czy pozostało mu tylko odejść w swoją
samotność?
Po każdym niepowodzeniu z mężczyznami zabierał swoje manatki i wyjeżdżał. Dokąd?
Wszystko jedno, mogły to być Niemcy bądź Portugalia, bądź Hiszpania lub Francja. Był
kosmopolitą. Jego proza była dla wszystkich, podróżować zatem można po różnych krajach. W
jednych go przyjmowano entuzjastycznie, w innych nie. Nie lubił na przykład Hiszpanii, gdzie
nie był specjalnie ceniony, i mało kto z Hiszpanów znał jego twórczość. Natomiast Paryż,
Londyn, Lizbona dosłownie hołubiły go. Monarchowie nagradzali orderami, obdarzali drogimi
prezentami. To trochę łagodziło jego pustkę wewnętrzną, wieczną potrzebę miłości. Miłość do
ludzi zastępowało mu ich uznanie.
W 1861 roku Andersen ma pięćdziesiąt siedem lat i znowu jest zakochany. W
znakomitym i sławnym dwudziestosześcioletnim tancerzu Teatru Opery i Baletu w Kopenhadze,
Haraldzie Scharffie. Tancerz jest homoseksualistą. Ciągle przebywa ze swoim kochankiem
Lancezie. Zakochanie Andersena jest jak zawsze u niego ogromne i z całym arsenałem
duchowych cierpień: zazdrością, duchową rozterką w związku z niemożnością zrealizowania
miłości, ustawiczną potrzebą posiadania kochanka. W dzienniku w tym okresie zapisze: „Ja sam
przeszkadzam sobie w cieszeniu się życiem”.
Ten masochista zadawał sobie ból i ogromnie cierpiał. Ktoś dowcipny powiedział: „A
niech sobie cierpi. Im bardziej cierpi, tym lepsze będą jego baśnie”. W jakimś stopniu była to
prawda. Przecież z wewnętrznego bólu i rozterek zrodziły się takie małe arcydzieła, jak Dzielny
cynowy żołnierzyk, Mała syrenka, Choinka, Dziewczynka z zapałkami, Śnieżny bałwan i inne.
Wielkie męki i wielkie cierpienia leżały w naturze tego człowieka, stały się jego drugą naturą.
Powtórzmy jeszcze raz: na cierpieniu ludzkim świat się opiera.
Majakowski, proletariacki bądź co bądź poeta, stworzył porażającą miłosną lirykę –
poemat Obłok w spodniach, gdy został odtrącany przez swoją kochankę Lilę Brik i skowycząc
jak szczeniak, stał pod jej drzwiami, błagając o wpuszczenie do środka, gdy ona w tym czasie
uprawiała seks ze swoim mężem Josifem. Zbyt duży, „ordynarny” członek Majakowskiego nie
wzruszał wyrafinowanej Lili, wolała zmysłowe pieszczoty malutkim peniskiem małżonka, na
modłę greckiej pederastycznej miłości. Przed zakochanym w tancerzu Andersenie stoi zadanie:
zwrócić na siebie jego uwagę. Nie jest to proste. Tancerz jak na razie całkowicie jest
zaabsorbowany kochankiem pisarzem. Wszędzie są razem i nie krępują się w publicznym
miejscu czule trzymać się za rączki, a w toalecie się całować. Czy grubo ponad
pięćdziesięcioletni mężczyzna może wzbudzić erotyczne pożądanie w ponad dwudziestoletnim
gwiazdorze Kopenhaskiej Opery? No i cóż z tego, że Andersen jest sławny. Sharff nawet nie
czytał jego baśni, a słyszał o nim tylko dlatego, że władze Kopenhagi uczyniły go honorowym
obywatelem tego miasta i wręczyły mu jakiś tam order. Gdyby Andersen jak Ilja Iljicz Breżniew
zechciał obwiesić się tymi wszystkimi orderami i medalami, którymi go nagradzali monarchowie
świata i lokalne władze, nie starczyłoby mu miejsca na piersi: król Prus dał mu order
Czerwonego Orła, król Szwecji odznaczył orderem Północnej Gwiazdy, królowa Wiktoria,
uroniwszy kilka łezek nad lekturą Małej syrenki już leci ku Andersenowi, wręczając mu... co,
Drogi Czytelniku? No przypuśćmy, że Orderu Podwiązki. A król Wiermachtu odznacza go
orderem Białego Orła. Wszystkie ordery są dobre, lecz Christian Andersen jest człowiekiem z
krwi i kości, nie symbolem, a na dodatek homoseksualistą i potrzebuje zwyczajnej, och,
najbardziej zwyczajnej homoseksualnej miłości i ciała młodzieńca, i dlatego obiektem jego
erotycznych westchnień jest artysta, tancerz Opery Kopenhaskiej, Harald Scharff. Andersen jest
mocno zakochany w Scharffie, za wszelką cenę musi go uwieść. Zaczął od tego, że posłał
Haraldowi swój portret z dedykacją. Tancerz zdawkowo podziękował. Andersen nie daje za
wygraną i w dzień urodzin artysty przesyła mu pięć tomów rozkosznie oprawionych swych baśni
i opowieści. To chwyciło. Harald Scharff osobiście przyjechał do Andersena, żeby mu
podziękować. Lody zostały przełamane. Harald zgadza się na wspólne wycieczki i spędzanie
czasu z Andersenem, lecz wyłącznie w asyście swego kochanka Lancenza. Andersen musi się
zgodzić na ten homoseksualny trójkąt. A cóż jeszcze pozostało staremu człowiekowi wobec
jaskrawej młodości – ustępować, mądrze ustępować we wszystkim. Lecz gdy tancerz ze swoim
kochankiem wyjeżdża za granicę, udając się na tournée, Andersen pełen goryczy również
wyjeżdża, niezmiennie w asyście Edwarda Collina, syna Jonasa, który musi na sobie
doświadczać humorów i złośliwości Andersena.
Miłosne trójkąty w związkach heteroseksualnych, Drogi Czytelniku, na ogół mają
przebieg dramatyczny i kończą się tragicznie. Wyjątek stanowi taki związek, w którym role
uczestników są ściśle wyznaczone i nie podlegają emocjom. Nie ma w takim związku ani
zazdrości, ani zdrad. Taki zgodny miłosny trójkąt stanowił związek Marii Medici, wdowy po
Henryku IV i matki Ludwika XIII z wiedźmą (została później spalona na stosie) Eleonorą Galigai
i marszałkiem Concini. Eleonora była jego żoną, lecz pozwalała królowej Francji korzystać z
seksualnych usług swego męża. Miłosny trójkąt był nadzwyczaj zgodny. Tu, jak w radzieckim
planie pięcioletnim, wszystko było z góry ustalone: w jakie dni tygodnia Eleonora ma sypiać z
mężem, a w jakie królowa Francji. Konfliktu na tle miłosnym nie było. Idealnym miłosnym
trójkątem był związek rosyjskiej carycy Anny Joanowny z Ernestem Bironem i jego żoną
Benigindą. W tym związku role nie były równoprawne. Beniginda pokornie oddawała palmę
pierwszeństwa rosyjskiej carycy, wychowywała jak własne, spłodzone z Bironem przez carycę
dzieci i potulnie zamykała drzwi, gdy caryca Anna, wielka nimfomanka, miała ochotę trochę
popieścić się z jej mężem. „Cii, dziatki” – mawiała, przykładając palec do ust – „tatuś i mamusia
chcą odpocząć”. Zabierała ze sobą dzieci carycy, dokładnie zamykając drzwi do pokoju, gdzie
rozanielona caryca, z obnażonymi i rozlewającymi piersiami czekała na swoją porcję pieszczot.
Biron był nie tylko mistrzem w wymyślaniu w swej tajnej kancelarii okrutnych tortur dla bojarów
i chłopów, lecz i niezłym perwersyjnym byczkiem. Ten miłosny trójkąt był nadzwyczaj zgodny.
W związku homoseksualnym miłosny trójkąt wygląda zgoła inaczej. Tu żadnej równości
być nie może. Para homoseksualistów zgadza się na miłosny trójkąt w imię wzbogacenia
seksualnych wrażeń. Dla zakochanych Oscara Wilde’a i Alfreda Douglasa, tym trzecim
partnerem byli wynajęci chłopcy. Byli opłacani na godzinę, dwie, czasami na więcej, ale ich nic
nie łączyło. Z Andersenem było inaczej. On musiał zgodzić się na miłosny trójkąt, w którym
jeden z jego kochanków oddawał pierwszeństwo i adresował miłość do stałego homoseksualnego
partnera. To była nowość w homoseksualnym związku i nie jesteśmy Dostojewskim, żeby
rozważać psychologiczne rozterki takiego związku. Co czuł Andersen, zakochany po uszy w
Sharffie, wiedząc, że ten jednak woli Lancenza niż jego? Cierpiał, owszem. Płakał owszem. Ale
zgadzał się i tolerował. Szedł na wszystko, żeby tylko Sharff go nie odtrącił. Ale co mógł zrobić
innego, oprócz tego, żeby pójść na kompromis i zgodzić się na swoją żałosną rolę drugorzędnego
kochanka?
Gdzieś na początku stycznia 1862 roku cała trójka powraca do Kopenhagi. Andersen
pełny radosnego zachwytu zapisuje w dzienniku: „O Boże, Scharff rzucił się mi na szyję. On
mnie pocałował”, a potem upstrzył krótkie notatki: „Scharff był bardzo miły”, „Scharff był
przemiły”, „On mi bliski i oddany”.
Kochanka Scharffa, Lancenza, jakby nie ma, ani razu o nim Andersen nie wspomniał w
dzienniku. Chociaż on Scharffa ani na chwilę nie pozostawia samego. Jeśli w tym czasie
odbywały się między nimi stosunki seksualne, to jesteśmy, Drogi Czytelniku, skłonni myśleć, że
odbywały się one we trójkę. 12 marca 1862 roku na swoje pięćdziesiąt siódme urodziny
Andersen otrzymał od Scharffa srebrną szczoteczkę do zębów z taką frywolną grawirowką, której
treść bajkopisarz nawet nie powierzył dziennikowi. Był wspaniały wieczór z mnóstwem gości.
Scharff, siedząc pośrodku między solenizantem i swym kochankiem Lancenzem, wzniósł toast za
swych najwspanialszych najwierniejszych przyjaciół, Andersena i Lancenza. Toast został
przypieczętowany pocałunkiem, który wcale nie był niewinny. Gości to zgorszyło. Po mieście
przetoczyła się fala plotek na temat dwuznaczności stosunków Andersena z młodymi artystami.
Brat Edwarda Collina, Theodor, będąc osobistym lekarzem Andersena i jego przyjacielem, bez
owijania w bawełnę zawiadomił go o szkodliwym wpływie takich plotek na jego reputację.
Andersen strasznie się zdenerwował i stracił humor. Jednak kontaktów z Scharffem nie
zaprzestał. Ta dziwna „trójkątna” miłość trwała dziesięć lat i zakończyła się w 1871 roku, po
upadku Scharffa, który złamał sobie kolano. Po tym upadku już nigdy na scenę nie powrócił ku
wielkiemu żalowi publiczności całego świata.
Był znanym na całym świecie tancerzem. Z Andersenem skończył wszelkie stosunki,
chociaż ten nie zapominał raz do roku posłać mu urodzinowe życzenia skreślone na kartce
pocztowej.
Niezauważalnie i podstępnie jak rak nadeszła starość, a wraz z nią i śmierć. Andersen
umarł 4 sierpnia 1875 roku, mając siedemdziesiąt lat. Umierał w spokoju duszy i z czystym
sumieniem – przecież dał światu tak dużo, swoją genialną twórczość, przekazał swoją filozofię
życia, w której mali stają się wielkimi i gdzie do dzisiaj tylko mały chłopiec ośmiela się
powiedzieć, iż „król jest nagi”.
5.2. DEMONICZNA NAMIĘTNOŚĆ – Oscar WILDE I ALFRED DOUGLAS

Oscara Wilde’a, znakomitego angielskiego poetę, dramaturga i prozaika, i jego


homoseksualnego partnera, początkującego poetę lorda Alfreda Douglasa łączyły nader złożone
stosunki, w których było wszystko: niebo i piekło, dantejskie sceny zmieniały się w dionizyjskie
uczty, wielka miłość przeobrażała się w wielką nienawiść, z przyjaciół stawali się wrogami, z
wrogów namiętnymi kochankami. Jedyne co było niezmienne to obustronna fascynacja
osobowością partnera.
Ich romans, a właściwie gorąca miłość była namiętna, trudna, skomplikowana, a nawet
tragiczna i zakończyła się w 1899 roku po burzliwym dziesięcioletnim związku.
Dokładnie po upływie trzydziestu lat, w 1929 roku, ustabilizowany, ustatkowany,
poważny obywatel Anglii, żonaty i dzieciaty Alfred Douglas tchórzliwie, z nikłym rumieńcem
wstydu na policzkach wyprze się tego związku i będzie udowadniał opinii publicznej, że nie
tylko nie łączyła go żadna więź z Oscarem Wilde’em, lecz w ogóle go nie znał. „Ja z Oscarem?
Nigdy w życiu”. Sprzedał mały Judasz swego kochanka nawet nie za trzydzieści srebrników – za
opinię bycia porządnym obywatelem i chrześcijaninem, ściśle przestrzegającym moralnych norm
prawa i Kościoła. Wczesne jego gejostwo – to mroczny wymysł wrogów – niemrawo
przekonywał, jakby wymazał z pamięci fakt, jak gorzko rozpaczał po śmierci Oscara, jak rzucił
się do wykopanej jamy na francuskim cmentarzu, gdzie w grobie leżał Oscar, jak chwycił jego
palec i ściągnął z niego pierścień, z którym Oscar nigdy nie rozstawał się, jak włożył go sobie na
palec, oświadczając zdumionej publiczności: „No, teraz jesteśmym na zawsze związani
małżeńskimi więzami”. Już osiemnaście lat minęło, jak zmarł Oscar Wilde i nie mógł słyszeć
tych słów zaprzaństwa, a może przewracał się w grobie, w niebie czy w piekle z wyrzutem i
smutkiem, tyle bowiem bolesnych wspomnień uniósł ze sobą niczym epilog tej trudnej miłości
do kochanka, którego kochał do szaleństwa, do samozatracenia Jeszcze raz powtarzam, Drogi
Czytelniku, homoseksualna miłość bywa bardziej namiętna i bardziej tragiczna niż
heteroseksualna.
W XIX wieku w Europie co pewien czas wybuchały skandale na tle homoseksualnym,
lecz rzadko jaki skandal nabrał takiego rozgłosu jak proces Oscara Wilde’a oskarżonego o
uprawianie homoseksualizmu i skazanego w 1895 roku na więzienie i dwa lata ciężkich robót.
Poczciwa i pruderyjna wiktoriańska staruszka Anglia prała mózgi swym obywatelom,
decydując za nich, z kim mają uprawiać seks. Broń Boże mężczyzna z mężczyzną. Za to groziła
nawet kara śmierci. W pierwszym trzydziestoleciu ubiegłego wieku powieszono w Anglii za
homoseksualizm osiemdziesięciu mężczyzn (L. Grompton Byron i grecka miłość, Twórczość nr
5, 1986 r.). A gdy nie udawało się udowodnić winy, wyłącznie na podstawie poszlak, stosowano
karę pręgierza, gdzie każdy mógł obrzucać skazańca nieczystościami. Przez ponad pięćset lat, do
początku dwudziestego wieku, homoseksualizm w Wielkiej Brytanii był uważany za
przestępstwo. Nawet w latach pięćdziesiątych XX wieku homoseksualiści nie czuli się wolnymi
obywatelami. Uważano ich za ludzi chorych. Dla niektórych Anglików homoseksualizm stał się
przekleństwem. „To gorsze niż być Żydem” – mawiano. Z powodu tych represji utajony
homoseksualizm nie tylko nie malał, lecz przeciwnie, kwitł na całego, chyba w myśl zasady, że
jednostka nie znosi przymusu, a zakazany owoc lepiej smakuje. Organizują się w Londynie tajne
kluby homoseksualistów. Właśnie do nich należał Oscar Wilde. Kobiety lekkich obyczajów
pracujące w Londynie skarżyły się na utratę klientów z powodu wzmożonej działalności
chłopców do wynajęcia. Trzeba przyznać, że władze niechętnie ścigały tego typu przestępstwa,
podlegające ustawie z 1885 roku, bojąc się zbytniego upublicznienia występków, którym policja
przecież nie potrafiła zapobiec. W 1889 roku został zamknięty tylko jeden nielegalny dom
publiczny dla homoseksualistów. W 1861 roku karę śmierci za homoseksualizm zastąpiono
dożywociem. Dopiero w 1967 roku homoseksualne związki między mężczyznami w Anglii
przestały być przestępstwem.
No i co miał robić człowiek, którego zmysłowość była nader aktywna, domagająca się
wielorakich spełnień? Pragnął seksualnego obcowania z chłopcami. Uczucie było silne. W
Oksfordzie, gdzie studiował Oscar, sytuacja była szczególna. Tu po prostu rozplenił się
homoseksualizm mimo zakazów, a może właśnie dzięki nim. Władze uczelni tolerowały to, po
prostu nie należało o tym mówić głośno, a uprawiać taki seks w ukryciu. Policja nie mieszała się
do prywatnych spraw studentów, a rodziny zbyt ekscentryczne pociechy, które przejawiały
homoseksualne skłonności, pośpiesznie wysyłały za granicę. Głośnych skandali dzięki tym
zapobiegawczym środkom nie było.
Perspektywa surowych kar nie powstrzymała Oscara Wilde’a i jego kompanów od
ekscesów. Wręcz przeciwnie, ryzyko wzbudzało dreszczyk emocji, adrenalinę, jakby dziś
powiedziano. Oscar Wilde był homoseksualistą wyzwolonym, prekursorem współczesnych gay
people. Dobrze był znany na uniwersytecie nie tylko jako błyskotliwy orator z emfazą
rozprawiający o miłości greckiej, lecz jako człowiek pełen osobistego uroku.
Oscar Wilde wyglądał na potężnego chłopa, barczystego (miał 180 cm wzrostu), o
niespotykanej sile fizycznej, lecz wewnętrznie był kruchą, zniewieściałą, prawie kobiecą istotą.
Był typem mężczyzny mocno sfeminizowanego.
Jeśli chodzi o jego twórczość, to trzeba przyznać, że ilościowo napisał mało: tylko jedną
powieść, kilka opowiadań, parę komedii – to wszystko. Lecz chyba właśnie w tym przejawia się
geniusz, że nie mierzy się go ilością napisanych utworów, a ich jakością, a jakość jego głośnej,
przetłumaczonej na wiele języków i sześciokrotnie sfilmowanej powieści Portret Doriana Graya,
jest bezsporna. Powaliła krytyków i czytelników na kolana. Ile w niej błyskotliwości, paradoksu,
dowcipu, filozofii i to wszystko na tle w gruncie rzeczy wyświechtanego tematu: pragnienia
wiecznej młodości za cenę sprzedania własnej duszy diabłu. Nowy Faust – ten temat przewija się
w wielu romansach średniowiecza. Lecz Oscar Wilde wyraził własny pogląd na tę sprawę.
Prześliczny gej Dorian dostaje się pod wpływ inteligentnego, lecz cynicznego i zdeprawowanego
lorda Henry’ego Wottona. Faustowski pakt zawarty między Dorianem a lordem, swoistym
Mefistofelesem, każe starzeć się portretowi z podobizną Doriana, namalowanego przez Basila
Hallwardsa, natomiast Dorian pozostaje wiecznie młody i piękny. Niestety, zachowana młodość
nie gwarantuje piękna duszy. Dorian degraduje się, moralnie upada, lord Wotton deprawuje
Doriana i ten oddaje się hedonizmowi i zmienia swój dotychczasowy tryb życia. Przemienia się
w Narcyza, kochającego tylko siebie. Homoseksualny wątek jest w powieści mocno
wyeksponowany: namiętny seksualny związek Doriana z Basilem i lordem Henrym. Wydaje się,
że świat jest całkowicie zdominowany przez mężczyzn. Prowadzenie podwójnego życia w
zakłamanym społeczeństwie i poszukiwanie próby ucieczki z tego kieratu to główny temat
powieści. Wyjścia, niestety, nie ma. Bohater wewnętrznie jest wyzuty z uczuć: „Chciałbym móc
kochać! – woła Dorian z głębokim żalem w głosie – Zdaje mi się jednak, że straciłem namiętność
i wyzbyłem się pragnień. Zbyt się koncentruję na sobie samym. Moja osobowość stała się
ciężarem. Chcę uciec, odejść, zapomnieć”. Bohater popełnia samobójstwo. Niebywała jego uroda
i wieczna młodość stają się tu przekleństwem. „Piękno uratuje świat” – mówił Fiodor
Dostojewski. Tu fizyczne piękno staje się brzemieniem, bowiem nie idzie w parze z pięknem
wewnętrznym, bohater degraduje się, a wyjścia z tego kieratu nie ma. Powieść miała olbrzymie
powodzenie, w ciągu krótkiego czasu była przetłumaczona na dwadzieścia cztery języki. Było
sześć sfilmowanych adaptacji tej powieści. Obecnie jest uważana za znaczącą pozycję w dziejach
literatury światowej, dotykającą tematu homoseksualizmu. Utwór ukazał się w 1890 roku.
Krytyka była przychylna Oscarowi Wilde’owi. Gephard Harle, znany krytyk niemiecki pisał:
„Jest to dzieło wzorcowe, ukazujące perfekcyjnie sposób, w jaki to, co jest zakazane i
zniesławione, czyli homoseksualne pożądanie erotyczne, może być przedstawione w
zawoalowany sposób jako narcystyczna miłość do siebie samego”. Na dwa lata przed spotkaniem
z Alfredem Douglasem Oscar Wilde jakby przewidział wszystkie komplikacje i trudności
związane z ich homoseksualnym związkiem. Niektórzy krytycy jednak ocenili powieść jako
skrajnie niemoralną ze względu na jej żenujące ustępy dotyczące męskiej miłości. W odpowiedzi
Oscar zaczął demonstracyjnie nosić w butonierce zielony goździk – symbol czy raczej znak
indentyfikacyjny francuskich homoseksualistów.
Oscar Wilde przyjechał do Anglii z rodzinnej Irlandii w październiku 1874 roku, mając
zaledwie dwadzieścia lat, z mocnym postanowieniem zdobycia sławy i rozgłosu. Zamierzał
ostatni rok studiów odbyć na uniwersytecie w Oksfordzie, lecz prawniczej działalności nie miał
zamiaru się poświęcać. Wabiła go działalność literacka, wyczuwał w sobie ogromny potencjał w
tej właśnie dziedzinie i był przekonany, że ma talent pisarski. Lecz droga do sławy, jak wiadomo,
jest długa i żmudna, wymagała czasu i wytężonej pracy, łatwiej było zdobyć rozgłos inaczej.
Niech to będzie skandaliczny rozgłos, nieważne, byle był, byle dać o sobie znać, byle ludzie go
zapamiętali. Tak więc zaczął ogromnie epatować publiczność londyńską swoją ekstrawagancją i
nonszalancją. Toteż każde jego wejście na salony wzbudzało istną sensację. W domu przed
lustrem robił próby, przyjmując różne pozy w wybranych dla siebie kostiumach. Wkraczał na
salony ubrany w stare koronki i pawie pióra, w pantalonach do kolan, w lokach prawie do pasa,
trzymając w ręku słonecznik bądź lilię. Naturalnie, że wzbudzał sensację. I o to właśnie mu
chodziło. Szokujący image – co może być bardziej skutecznego, aby zwrócić na siebie uwagi,
zapytaj, Czytelniku, o to współczesne divy show-biznesu.
Odkrywszy w sobie homoseksualne skłonności, Oscar Wilde był daleki od tego, żeby to
ukrywać przed innymi angielskimi homoseksualistami bądź tłumić w sobie to uczucie.
Pierwszym jego kochankiem został siedemnastoletni student Oksfordu Robert Ross, przy czym
biografowie jednym głosem twierdzą, że Oscar po prostu zdeprawował Rossa. Możliwe, że tak
było, lecz nie jest to prawdą do końca. Seksualnie chyba nieśmiały i skromny Ross nie bardzo
zadowalał Oscara, skoro po dwóch latach tej znajomości na zawsze zostawił miłosne igraszki z
Rossem, co nie wykluczało, że do końca swego życia właśnie Ross pozostanie jego wiernym i
oddanym przyjacielem, który mu we wszystkim będzie pomagał i wyciągał pomocną dłoń w
ciężkich dla Oscara chwilach. Istnieje obszerna korespondencja listowna między Oscarem a
Rossem. Oscar dzielił się z Rossem dosłownie wszystkim, nawet relacjami ze swoich stosunków
z innymi kochankami. Ten romans trwał dwa lata i skończył się w 1888 roku.
Mało co wiemy o następnym kochanku Oscara Wilde’a, Edwardzie Shellym oprócz tego,
że nie pochodził z arystokratycznej rodziny, a jego pozycja społeczna była niska. Jego ojciec był
kupcem, a Oscar Wilde, mimo swej demokratycznej postawy na pokaz, w środku był snobem.
Zostawił go dla żołnierza morskiej piechoty Marice’a Gilberta. Ten był wystarczająco zepsutym
młodzieńcem, żeby wraz z Oscarem podrywać młodych chłopców na bulwarze.
Szczególne stosunki łączyły Oscara Wilde’a z francuskim pisarzem de Gide. Poznali się
na początku 1891 roku. Oscar jak zwykle oszołamiał społeczność na salonach swą
błyskotliwością, a gdy chciał, bywał autentycznie uroczy. Umiał mówić, sypał ripostami, ciętymi
odpowiedziami, czarował, wzruszał, bawił i inspirował. Gide miał wówczas dopiero dwadzieścia
jeden lat i rozpoczynał karierę literacką, jak wiemy, zwieńczeniem której była Nagroda Nobla w
dziedzinie literatury. Wilde całkowicie olśnił przyszłego noblistę. Przez trzy tygodnie spotykali
się codziennie, nieraz kilka razy na dzień. Czym się zajmowali? Można chyba się domyślić,
wziąwszy pod uwagę, że i Gide był homoseksualistą. Zapisywał codziennie swoje relacje z tych
spotkań w intymnym dzienniku, stronice którego później spalił. Jakie gorszące wątki zawierały,
jeśli Gide rozstał się z Oscarem zupełnie roztrzęsiony i na granicy rozstroju nerwowego? Co miał
do ukrycia Gide, doprowadzony przez Oscara do załamania nerwowego? O tym już nigdy nie
dowiemy się, lecz niech nam nie wsuwają kitu niektórzy biografowie, przeważnie angielscy,
którzy usiłują wybielić Oscara Wilde’a – on nie dopuścił się żadnej dewiacji homoseksualnej i
nie uprawiał analnego seksu (sic!).
W 1891 roku Oscar Wilde poznał dwudziestojednoletniego lorda Alfreda Douglasa,
studenta drugiego roku uniwersytetu w Oksfordzie. Był uderzająco piękny i pochodził ze znanej
szkockiej arystokratycznej rodziny Douglasów. W tym czasie Wilde miał już żonę Konstancję, z
którą się ożenił 29 maja 1884 roku, mając wówczas dwadzieścia dziewięć lat. Z tego związku
urodziło się dwóch synów, Cyryl, urodzony w 1885 roku, i Vyvyan, urodzony w 1886 roku.
Małżeństwo nie było udane i to wyłącznie z winy Oscara. Gdy zobaczył żonę po raz drugi w
ciąży, jej brzemienny brzuch przyprawił go o taki wstręt, że przeniósł swoje łóżko do gabinetu, a
gdy urodziła mu drugiego syna – w ogóle przestał z nią sypiać, z czego zimna Konstancja,
kobieta bez temperamentu, problemu nie czyniła, pogodziła się z tym faktem i po swojemu
kochała męża, pozostając mu wierną. Zdarza się, Drogi Czytelniku, że bywają takie święte
kobiety – małżonki, zadaniem których jest służyć mężowi, mimo iż mieli kochanki bądź byli
homoseksualistami absolutnymi, czyli nie uprawiali seksu z żonami. Wspomnijmy francuskiego
Karola IX, którego żona tolerowała jego kochankę Marię Touchet, bądź Henryka III, który będąc
stuprocentowym gejem swoją miłość do żony sprowadził do zaplątywania w jej włosy
drogocennych kamyków, a one (żony) były wierne mężom nawet po ich śmierci i całe życie
spędzały na kolanach, modląc się za ich dusze. Właśnie taką żoną była nieszczęsna Konstancja,
żona Oscara Wilde’a.
Oscara Wilde’a i Alfreda Douglasa prawie przez dziewięć lat łączyła gorąca
homoseksualna miłość, dla której Oscar zostawił swoją rodzinę, żonę i dzieci. Ich zmysłowość
była nieokiełznana, domagała się wielorakich spełnień, a namiętność na pograniczu
eksplodującej bomby pchała ich ku sobie z nieujarzmioną siłą. Zarówno ojciec Douglasa, lord
Queensberry, jak i matka Sybil byli przekonani, że Wilde zdeprawował ich syna. On sam
twierdził, że tak nie było. Fakty również przeczą temu twierdzeniu. W swej autobiografii napisał:
„Zanim spotkałem Wilde’a, przekonałem sam siebie, że „grzech nieczystości” nie jest niczym
złym, a moje przekonanie w tej kwestii zostało wzmocnione i potwierdzone przez jego
błyskotliwą obronę tego grzechu. Kochałem go, ponieważ był błyskotliwy, cudowny,
fantastyczny w moich myślach i rozmowie. Staram się być sprawiedliwym wobec Wilde’a i nie
zrzucać na niego odpowiedzialności za moje zepsucie”. W liście do matki pisał: „Muszę Cię
zapewnić raz i na zawsze, że nie przejąłem tych przekonań (chodzi o homoseksualizm – E.W.) od
Oscara Wilde’a, że nie wbił mi ich do głowy ani mnie do nich nie zachęcał. Powstały w moim
umyśle i byłem całkiem przekonany o ich istnieniu już dwa lata wcześniej, zanim go zobaczyłem
czy nawet o nim usłyszałem”. W swej Autobiografii Alfred Douglas powtarza powyższe słowa:
„Staram się być sprawiedliwym wobec Wilde’a i nie zrzucać na niego odpowiedzialności za moje
zepsucie”.
Jak się poznali? Pierwszy krok zrobił Oscar, posyłając Alfredowi swój tomik wierszy z
dedykacją: „Od Oscara Wilde’a dla chłopca w złotej kolczudze w Oksfordzie w samym sercu
czerwca”. Początkujący poeta, za jakiego uważał się niedoszły absolwent Oksfordu (porzucił
uniwersytet), Alfred Douglas z kolei posłał Wilde’owi sonet. Oscar odpisał: „Mój Ty jedyny
chłopcze! Sonet jest naprawdę piękny i zakrawa na cud, że te różane, stworzone do pocałunków
usta potrafią układać również strofy pieśni. Twoja subtelna dusza błądzi między namiętnością i
poezją”.
Od tego momentu zaczyna się ich wielka i trudna miłość, w której kłótnie i pojednania
zmieniają się jak w kalejdoskopie, żeby w finale doprowadzić do rozstania na zawsze, robiąc z
nich niemal wrogów. Alfred ma trudny charakter. Jest impulsywnym ekstrawertykiem. Często
nie potrafi kierować swymi emocjami. Łatwo wpada w gniew, złość, rozpacz i wtedy wylewa na
kochanka potok najohydniejszych inwektyw. Oscar rozpacza. Nie wytrzymuje takiego zalewu
najróżniejszych uczuć ze strony kochanka. Jest gotów nawet z nim się rozstać i wtedy role się
odwracają. Alfred staje się przymilnym, ugrzecznionym i kochającym. Na nowo zdobywa
Oscara, i tak do następnej kłótni. Najlepiej odzwierciedlają ich skomplikowany stosunek listy,
których zachowało się sporo. W jednym z nich Oscar Wilde pisze do Alfreda: „Najdroższy z
chłopców! Twój list sprawił mi rozkosz niczym czerwone i żółte wino, ale jest mi smutno i
jestem zdezorientowany. Zabijają mnie, naszą urodę życia, nie mogę słuchać, jak twoje wargi
wypowiadają do mnie ohydne słowa. Bosie, nie możesz urządzać mi scen”. Kochający Alfreda
ludzie nazywali go pieszczotliwie Bosie.
Oscar ostatecznie odszedł z domu. Mieszkał albo w hotelach, albo w wynajętych
mieszkaniach, naturalnie razem ze swoim Bosiem. Jak tylko otrzymują jakieś pieniądze,
wyjeżdżają w dalekie podróże. Byli w Egipcie i Maroku. Bawili się i zażywali lekkie narkotyki.
W liście do Rossiego Oscar Wilde pisał z Maroka: „Bosie i ja zażywamy haszysz, to wspaniałe,
trzy kółka dymu, a potem spokój i milość”. Czasami z ulicy przyprowadzali arabskich chłopców,
podniecali się płatną miłością, chłopcy czarni jak hebanowe drzewo, lśniący od olejków i potu,
byli rozpustni i sprawni w miłosnych sztuczkach, dawali kochankom dużo radości. Ćwierć wieku
po śmierci Oscara Wilde’a Alfred Douglas będzie twierdził, jaką to niewinną była ich miłość. W
1925 roku w liście do Franka Harrisa lord Douglas pisał: „Nigdy nie doszło do sodomii między
mną a Wilde’em. My inaczej osiągaliśmy satysfakcję, zaspokajając swe seksualne potrzeby.
Owszem, zdarzały się nieprzyzwoite zachowania: Wilde mnie ssał”. Nie zapominajmy, że ten list
pisał ojciec rodziny, obarczony żoną i dziećmi, który na zawsze odrzucił homoseksualizm.
Uważał to za zbyt przedłużającą się niedojrzałość. Również nie dajemy wiary twierdzeniom
Alfreda Douglasa o niewinności jego seksualnego związku z Oscarem. Wszystkie możliwe
dewiacje homoseksualne przeszli razem. Tego wymagała ich natura. Poszukiwanie przyjemności
stanowiło główny element wzajemnego przyciągania.
Sprawność seksualna, brak pytań, rozmawianie za pomocą gestów dawało obojgu
kochankom seksualną satysfakcję, jakiej nigdy nie doznali w Europie. Wszystko tu było bardziej
proste i prawdziwe: piekący skwar, pękająca od żaru ziemia, ciepłe morze i ci młodzi chłopcy o
błyszczących czarnych jak heban ciałach, silni i muskularni, o białośnieżnych zębach i szerokim,
radosnym uśmiechu. Można by powiedzieć, że męska prostytucja tu była radosna, uprawiana z
uśmiechem, lekko i nieskomplikowanie. Nic dziwnego że wielu pisarzy, nie wykluczając noblisty
Gide’a tak lubiło przyjeżdżać na miłosne przygody do Afryki. Tak było zawsze, chyba i jest w
obecnych czasach. Najlepiej homoseksualny stosunek z jednym z arabskich chłopców opisał
laureat Nagrody Nobla za 2010 rok Peruwiańczyk Mario Vargas Llosa. Wydaje się nam, Drogi
Czytelniku, że Oscar Wilde całkowicie by się podpisał pod tym opisem: „Miał ciało długie,
szczupłe i harmonijne, poruszał się w wodzie jak ryba. Na ciemnej twarzy, pokrytej
geometrycznym tatuażem, skrzyły się oczy i jaśniały bardzo białe zęby. Chłopiec popatrzył mi w
oczy i uśmiechnął się. Roger poczuł jak ogarnia go gorączka i popłynął do niego, również
uśmiechnięty. Gdy stanął kilka metrów przed nim, nie wiedział, jak się zachować. Czuł wstyd,
dyskomfort, a zarazem bezgraniczne szczęście... Zobaczył, że chłopak kładzie się na wodzie i
podpływa do niego. Byli teraz tak blisko, że prawie się stykali. I poczuł, jak obce ręce szukają
jego brzucha, dotykają go, pieszczą jego penis, który już od dłuższej chwili był sztywny.
Zdumienie, nieopisane podniecenie, a zarazem nieufność i lęk, i jego ciało obejmujące ciało
chłopca, którego sztywne prącie poczuł na swych nogach i brzuchu” (Marzenie Celta, 2011).
Bawili się z Alfredem w Afryce, podrywali młodych Arabów i czuli się niemal szczęśliwi. To
uczucie potęgowało zażywanie lekkich narkotyków, haszyszu i opium.
Po powrocie do Londynu, nawet rozstając się na krótko, pisali do siebie miłosne listy.
Lecz jeśli Oscar tę epistolarną lirykę trzymał w zamknięciu swego biurka, to Alfred
Douglas postępował z listami Oscara skrajnie niedbale: poniewierały się wszędzie w jego
mieszkaniu. Na stołach, na biurku, na krzesłach. Oscar nigdy nie wybaczy swemu kochankowi,
że tak lekceważąco i niedbale obchodził się z jego listami, napisanymi dosłownie krwią, tyle w
nich było autentycznego miłosnego uczucia i bólu. Później przekupionym przez markiza
Queensberry sługom Alfreda nie sprawiło wielkiego trudu zebranie tych listów i przekazanie
markizowi jako dowodu rzeczowego dla sądu. No właśnie, zbliżamy się, Drogi Czytelniku, do
największego skandalu w historii Anglii końca dziewiętnastego wieku – procesu Oscara Wilde’a
i oskarżenia go o homoseksualizm. Bezmyślnie i nierozsądnie postąpił Oscar Wilde, gdy
pierwszy wystosował pozew przeciwko markizowi Queensberry o zniesławienie po tym, jak
otrzymał od niego obraźliwy list, z kaligraficznie wypisanym na kopercie ogromnymi literami (a
niech cała Anglia się dowie) nazwiskiem adresata: „Oscarowi Wilde’owi, pozerowi i sodomicie”.
Jawną prowokację markiza Oscar Wilde przełknął bez zmrużenia oka, wmanewrował się w te
gierki. O co właściwie chodziło markizowi? On powodowany jedynie złością i poczuciem
naruszenia godności osobistej nie kierował się zdrowym rozsądkiem i nie potrafił realnie ocenić
swych szans na wygraną. Nie miał żadnych szans. Zanim wysłał ten straszny list do Oscara
Wilde’a markiz Queensberry zaopatrzył się w dowody rzeczowe i przywołał wiarygodnych
świadków.
Wszystko zaczęło się od tego, że dowiedziawszy się o stosunkach swego syna z Oscarem
Wilde’em markiz Queensberry usiłuje polubownie ich rozłączyć na zawsze. W listach do syna
wyraża swój negatywny stosunek do homoseksualizmu, karci go, domaga się natychmiastowego
zaprzestania znajomości z Oscarem Wilde’em. Dla rozkapryszonego i krnąbrnego Alfreda te
przygany podziałały jak czerwona płachta na byka. Rozjątrzają go, zmuszają do używania
obelżywych słów pod adresem ojca. Ich korespondencja przypomina karczemną kłótnię, grożą
sobie nawzajem i nawet gotowi są pojedynkować się. Alfred kupuje laskę z ukrytą wewnątrz
szpadą, daje ją Oscarowi i radzi skorzystać z niej, gdyby jego ojciec napadł na niego. Natomiast
ojca w liście informuje, że kupił pistolet i nie zawaha się go użyć, gdyby ojciec zastosował
wobec niego siłę.
Markiz Queensberry – krwisty mały awanturnik o rudych bokobrodach, amator kobiet,
boksu i wyścigów konnych, ze swoją żoną, piękną i delikatną Sibil, jest w trakcie rozwodu.
Markiz to typ awanturnika i brutala.
W jednym z listów ojciec pisał: „Alfredzie!... po twoich ostatnich histerycznych i
impertynenckich listach nie będę już czytać żadnej korespondencji od Ciebie. Zdecydowanie
odmawiam finansowania twojego lenistwa (porzucił Oksford), stawiam ultimatum: albo z nim
zerwiesz, albo cię wydziedziczę i przestanę Ci dawać pieniądze. Nie będę analizował waszych
relacji i o nic Cię nie oskarżam, uważam jednak, że udawanie czegoś jest równie złe jak rzecz
sama. Na własne oczy widziałem, że łączy Was obmierzły i odrażający związek, który odbija się
na Twoim zachowaniu i wyglądzie”.
Odpowiedź Alfreda Douglasa na pisemne groźby ojca: „Ponieważ zwracasz moje listy,
nie otwierając ich nawet, muszę pisać na kartce pocztowej. Pragnę Cię poinformować, że twoje
absurdalne groźby przyjmuję z całkowitą obojętnością”, i dalej: „Gdybyś próbował na mnie
napaść, będę się bronił naładowanym rewolwerem, który zawsze mam przy sobie”. Jeśli zastrzeli
ojca, to każdy sąd go uniewinni: działał przecież w obronie własnej. Oto, Drogi Czytelniku, do
jakiej nienormalności zaszły stosunki Alfreda Douglasa z ojcem. Na tym nie koniec. Markiz w
stanie amoku niepohamowanej złości wynajmuje detektywów i ci wykradają z domu Alfreda
Douglasa miłosne listy Oscara Wilde’a do niego. Alfred miał brzydki zwyczaj rozrzucania
korespondencji, gdzie popadło. Poniewierała się na stołach i krzesłach, a słudzy mieli łatwy
dostęp do tych zakazanych miłosnych listów. Później Oscar Wilde będzie miał straszny żal do
Douglasa, że tak nierozsądnie postąpił z jego listami. Miał poniekąd rację. Ojciec lorda Douglasa
ma niepodważalny dowód obciążający kochanka syna. Teraz zacznie prowokować Oscara, żeby
ten napisał na niego pozew do sądu o zniesławienie. Zniesławia więc znanego pisarza gdzie się
da, nawet gazety bulwarowe coś tam wzmiankują, o amoralnych występkach Wilde’a, powołując
się na markiza. No i tu powiemy słowami Talejranda adresowanymi do Napoleona Bonapartego:
„To nie była porażka. Gorzej. To był błąd”. Straszny błąd popełnił Oscar Wilde, pozwawszy
markiza do sądu. Tak zaczyna się proces Oscara Wilde’a, najgłośniejszy ze wszystkich, jakie
były w dziewięćdziesiątych latach dziewiętnastego wieku, zwłaszcza że oskarżonym był
światowej sławy pisarz. W tym, że Oscar Wilde z osoby pozwanej stał się oskarżonym, zasługa
dwóch ludzi: prokuratora i ojca Alfreda, który rzeczowo przygotował się do procesu i miał
niezbite dowody sodomii. Listy i zeznania świadków odegrały tu decydującą rolę.
Usiłując zdyskredytować Douglasa, prokurator wyraźnie próbował go oczernić,
przypominając jego związek z Wilde’em w latach dziewięćdziesiątych. W tym celu zostały
przedstawione listy. Douglas oświadczył, że dawno porzucił kręgi Wilde’a.
5 kwietnia 1893 roku aresztowano Wilde’a pod zarzutem „popełnienia poważnej obrazy
moralności z licznymi osobami płci męskiej”. Dalej stwierdzono, że Wilde miał powiązania z
Alfredem Taylorem, który raił mu młodych mężczyzn. Taylora aresztowano. Charles Parker i
jego brat William świadczyli przeciwko Wilde’owi. Alfred Wood oznajmił, że popełnił czyn
lubieżny z Wilde’em.
Najpoważniejsze zeznania złożyło dwoje pracowników hotelu Savoy, Antonio Migge
oraz Jane Cotter. Widzieli Wilde’a w łóżku z młodymi mężczyznami. Było to w marcu 1893
roku. Oscara wsadzono do więzienia. Markiz, który nie brał udziału w procesie, kupił Parkerowi
nowe ubranie i wysłał do sądu, aby ten świadczył przeciwko Oscarowi. Było to 11 kwietnia.
Prokuratura opierała się na dowodach dostarczonych przez detektywów markiza. Akt oskarżenia
zarzucał Wilde’owi obrazę moralności z następującymi mężczyznami: braćmi Parker,
Frederickiem Atkinsem, Sidneyem Mavorą, Alfredem Woodem, Edwardem Shelleyem. Alfreda
Douglasa wyłączono, jego chronił ojciec. Starano się w ogóle go wyłączyć z procesu. A służąca
Mary Applegate zeznała, że po wizycie Oscara w pokoju Atkinsa znalazła łóżko w strasznym
stanie: „Wysoki Sądzie! Pościel była poplamiona w szczególny sposób” – oświadczyła i
wstydliwie opuściła powieki. „W jaki szczególny?” – nie ustawał w napastowaniu prokurator –
„Śmiało, proszę mówić. No, no, miała ślady nasienia. Spermy?” – naciskał prokurator.
Dziewczyna kiwnęła głowa. „Nie, nie należy kiwać głową, proszę to potwierdzić słowami;
pościel była zabrudzona spermą?” „Tak” – wyszeptała, czerwieniąc się, dziewczyna. No i
powróciły czasy elżbietańskie poczciwej Anglii, kiedy to służki uważnie oglądały prześcieradła
Elżbiety I, mającej nader skąpą menstruację, co pozwoliło sądzić o jej defekcie organów
płciowych.
Prokuratura do procesu przygotowała się solidnie, ojciec Alfreda Douglasa mógł być
zadowolony. Przesłuchano całą służbę hotelu Savoy, gdzie często zatrzymywał się Oscar Wilde.
Masażysta Antonio Migge zeznał, że wchodząc do sypialni Wilde’a w hotelu Savoy, by wykonać
masaż, widział w łóżku Oscara śpiącego chłopca. Pokojówka Jane Cotter potwierdziła te
zeznania i nadmieniła, że lord Alfred Douglas zajmował sąsiedni pokój. Pościel Wilde’a była
poplamiona spermą. Na Boga, dwie służące z różnych hoteli zeznają to samo: poplamienie
pościeli spermą. No, nie oszczędzał tego eliksiru życia Oscar Wilde, mając w nosie teorię
Konfucjusza o rozumnym i umiarkowanym oddawaniu spermy. Zeznań świadków aż nadto
wystarczyło, żeby wsadzić Oscara Wilde’a do więzienia. Na procesie wypłynęło nazwisko
Alfreda Douglasa, mimo że ojciec czynił nieludzkie starania, żeby imię syna nie figurowało w
procesie. Jednak żadnych konsekwencji nie było. Stracił tylko Oscar Wilde, skazany na dwa lata
ciężkich robot w kamieniołomach.
Wilde powołując się na Platona, wygłosił płomienną mowę na temat idealnej miłości
greckiej między erastesem i eromenosem. Takie wielkie uczucie starszego mężczyzny do
młodszego, jakie łączyło Dawida i Jonatana, stanowi podstawę filozofii platońskiej, można ją
znaleźć w sonetach Michała Anioła i Szekspira. To głęboka duchowa więź bez domieszki
erotyki, czysta i doskonała. Uczucia tego nasz wiek nie rozumie tak dalece, że można je opisać
jako miłość, która nie śmie wyznać swego imienia, Błyskotliwy spicz Wilde’a nie znalazł
zrozumienia. Na sali chichotano. „A co z tą rozlaną w pościeli spermą?” – wołano.
Z więziennej celi Oscar Wilde pisał do Bosiego: „Mój najdroższy chłopcze! Pragnę Cię
zapewnić o swej dozgonnej miłości do Ciebie! Jutro moim przeznaczeniem jest więzienie i
hańba. Myśl, że także mnie kochasz, będzie podtrzymywać mnie na duchu w moim nieszczęściu.
Czekaj na mnie! Twój, jak zawsze od dnia, gdy się spotkaliśmy, oddany, darzący Cię
nieśmiertelną miłością”. Rozprawa ponownie roznieciła płomień uczuć Bosiego do Oscara, kiedy
ten przebywał w więzieniu Reading. Dzień w więzieniu zaczynał od mycia podłogi w celi.
Jedzenie było paskudne. Wilde nabawił się choroby żołądka, schudł o dziesięć kilogramów, poza
tym bolało go udo. Nie wiadomo z jakiej przyczyny, lecz ból był dotkliwy. Miał już czterdzieści
jeden lat. Uważał swoje życie za skończone, chciał umrzeć, lecz tchórzył, by zakończyć je
samobójstwem. Podczas pobytu w więzieniu otrzymał wiadomość o śmierci matki. Bardzo ją
kochał, ale to właśnie on swoim nierozważnym postępowaniem przyczynił się do jej śmierci.
Skrócił jej życie. Bolało go bardzo, gdy umierającej matce odmówiono widzenia z synem.
Zmarła w 1896 roku nie doczekawszy powrotu syna z więzienia. Od tego momentu zaczynają go
męczyć wyrzuty sumienia.
Szczególnie bolesna dla niego była pogarda, jaką okazywali mu współwięźniowie,
rzezimieszki i złodzieje uważali się za lepszych od niego. Pewnego razu na spacerze jakiś
więzień długo mu się przyglądał, potem wrzasnął: „Toż to Oscar Wilde!”, po czym podszedł i
napluł mu w twarz.
Po dwóch latach gehenny, poniżeń, udręk i fizycznej męczarni Oscar Wilde opuścił
więzienie, lecz już był zupełnie innym człowiekiem. Był nędzarzem. Nie miał za co żyć. Utracił
wszystko, książki i meble, atłasowe kamizelki i kolekcję lasek. Zaczął pić i, co gorsza, znalazł się
w beznadziejnej samotności. Dwaj jego synowie noszą inne niż on nazwisko, inaczej by ich
zhańbił. Jest chory i zaniedbany. Ma zepsute zęby, wydziela odór jak z jamy klozetowej. Ma
anemię i podagrę. A jednak nie walczy, jak jego przyjaciel Gide, ze swoją homoseksualną
skłonnością, nie przeżywa jak tamten, nie czuje wyrzutów sumienia. Pozostawił okrutną dla
niego Anglię i przeniósł się do Paryża. Tu trochę inaczej traktują homoseksualizm, bez
pruderyjnej zajadłości, bez karania i prześladowań.
Alfred Douglas nie chce go zostawić w spokoju. Dwa lata nie kontaktował się z Wilde’em
i nie posyłał mu listów do więzienia. I nagle, nowy nawrót namiętności? Śle jeden za drugim listy
z prośbą o spotkanie. Oscar Wilde nawet nie chce o tym słyszeć. W listach do Roberta Rossa
wyraża swoje oburzenie z jedynym lejtmotywem: „Jak on śmie!”.
Ross z trudem zebrał dla Wilde’a osiemset funtów. Ten, pełen skruchy, ma zamiar iść do
klasztoru. Deklaracja deklaracją, a sam niczego nie robi w tym kierunku. Mało tego,
otrzymawszy gotówkę od Rossa zaczyna ją trwonić na luksusowe obiady w restauracjach i na
drogie perfumy. Bakcyl dandysa jest mocno wszczepiony w jego organizm. Lekkomyślność to
druga cecha jego charakteru. Gdy otrzymał sporą ilość listów od Douglasa, napisał do Rossa,
chyba przekonując o tym siebie samego: „Związać się z nim (Alfredem Douglasem – E.W.)
ponownie oznaczałoby wrócić do piekła, z którego właśnie mnie uwolniono. Mam nadzieję, że
nigdy więcej go nie zobaczę”. Słowa, słowa, słowa! – Hamlet miał rację.
Spotkali się w Rouen 28 sierpnia. Od razu rzucili się w objęcia. Oscar płakał jak małe
dziecko.
Alfred był bardziej cyniczny. Spotkali się na dworcu, potem poszli do hotelu i spędzili
noc. Upojną. Wszystko zostało zapomniane, wymazane z pamięci, wzajemne urazy, żale. Ach, co
to za wielka siła ta ich miłość! Znowu byli kochankami, namiętnymi. Wilde pisał do Alfreda:
„Wszyscy są wściekli, że do ciebie wróciłem, ale oni nic nie rozumieją”. Zgasły ogienek
rozgorzał na nowo olbrzymim płomieniem i ten pożar strawi wszystko dookoła: małżeńskie życie
Wilde’a, jego przyjaciół. Bo jest to destrukcyjna, niszczycielska siła – ich miłość! Nic już nie
miało znaczenia. Pisał w liście do Rossa: „Sam fakt, że zniszczył mi życie, sprawił, że go
kocham”. Rozum tu już nic nie ma do gadania. Rozum, logika były im wrogie. I oto w 1897 roku
oni razem w Neapolu, najpierw w hotelu Royal, a potem w wynajętej willi Possillipo koło
Neapolu. Mają pięciu służących. Zwiedzają Capri. Tu resztki ruiny willi Tyberiusza. Powtórzyć
jego rozpustę z młodymi Włochami? Ucieczka Oscara Wilde’a z przyjacielem bardzo
rozgniewała jego przyjaciół. Lecz Ross był bezsilny, aby się temu przeciwstawić. Chociaż
wściekły. Konstancja w liście postawiła mu ultimatum: albo zerwie z Douglasem, albo ona nie
będzie mu wysyłała tych trzech funtów tygodniowo. W liście figuruje tylko jedno wściekłe słowo
– „zabraniam”. Zabraniam Ci spotykać się z lordem Douglasem, zabraniam wracać do
plugawego, chorego trybu życia. I urzeczywistniła te groźby. Zabrała mężowi te trzy funty
tygodniowo i pozostawiła bez środków do życia. Alfred dostaje od matki 25 funtów miesięcznie,
lecz i ona grozi zabraniem subsydiów, jeśli syn nie zerwie z Wilde’em.
Gdy Oscar miał pieniądze, kupował Alfredowi drogie podarki, natomiast Alfred
podarkami nie rozpieszczał Oscara. W liście do Rossa Oscar skarży się, że Alfred wymaga od
niego coraz to większych kwot pieniężnych, a on po prostu nie wie, jak może je zdobyć. A gdy
Alfred otrzymał dużą sumę od ojca, a Oscar poprosił go, żeby mu trochę pożyczył, Alfred
szczerze się oburzył: „Od kiedy to dziwki płacą?”. Piękny młody chłopak ma utrzymywać starą
prostytutkę męską, jaką jest Oscar?
Ile może trwać szczęście? Neapolitańska idylla trwała dokładnie dwa miesiące, Różowe
okulary wreszcie spadły z oczu Alfreda. Nagle innymi oczami zobaczył Oscara, nie był już tym
olśniewającym mężczyzną, błyskotliwym, pełnym charyzmy, erudycji i talentu, w którym kiedyś
był zakochany, nie, teraz przed nim stał podstarzały, zniszczony mężczyzna z objawami
abnegacji, ze śmierdzącymi ustami, w których brakowało kilku zębów, a nieleczone czarne
korzenie wydzielały niemiłą woń. Koran daje prawo mężczyźnie czy kobiecie do rozwodu, jeśli
im śmierdzi z ust. Alfred, dandys i esteta, nie mógł już znosić tej degradacyjnej metamorfozy
Oscara. On go zostawia i zaczyna uwodzić młodych chłopców na bulwarze. Jeśli dawniej z
Oscarem zabawiali się w łóżku we trójkę, to teraz Alfred szczelnie zamyka drzwi swego pokoju,
pozostając z chłopcami tête à tête. Raz to był czternastoletni sprzedawca fiołków, półnagie ciało,
które niesamowicie zafascynowało Alfreda. Przypominał rzeźbę antyczną znalezioną w Grecji,
pochodzącą sprzed dwóch tysięcy lat: Chłopiec wyciągający drzazgę z nogi. Drugim razem
przyprowadził dwunastoletniego chłopca, a to już zakrawało na pedofilię. Oscar ogromnie cierpi,
płacze po nocach, wieczorem idzie na brzeg morza popełnić samobójstwo. Piotra Czajkowskiego
od czynu samobójczego przez utonięcie w rzece Moskwie powstrzymała zimna woda. W
Neapolu morze jest ciepłe, po prostu zabrakło Oscarowi odwagi, aby popełnić samobójstwo.
Alfred wyjeżdża w połowie 1898 roku. To już koniec ich związku, blisko dziesięcioletniego, ze
wzlotami i upadkami na miarę antycznej tragedii.
Do Anglii, ojczyzny tak niegościnnej dla niego, Oscar Wilde już nie wrócił. Zamieszkał
we Francji, w Paryżu, a jego domem stał się paskudny hotelik. Był biedny, zaniedbany, ogromnie
przytył, spuchł z powodu alkoholizmu, był zgaszony na wieki. Gide, spotkawszy go pewnego
razu na bulwarze, dał mu jak żebrakowi trochę pieniędzy. Seks już Oscara nie interesował. A kto
chce wiedzieć, co znaczy męska namiętność, niech obejrzy film pod krótkim tytułem Wilde
zrealizowany w 1927 roku. Wilde zmarł w 1900 roku w wieku czterdziestu siedmiu lat na
zapalenie opon mózgowych. „Mogiłę Oscara Wilde’a zdobi sfinks. Stała się obecnie miejscem
pielgrzymek homoseksualistów. Niektórzy turyści włażą na sfinksa i kopulują z kamiennym
potworem. Po stu latach od śmierci Wilde’a, kochają go więcej, niż za życia” (B. Okunin,
Kładbiszczenskije istorii, Moskwa 2011).
5.3. PAUL VERLAIN I ARTUR RIMBAUD

Znany francuski poeta Paul Verlain, twórca symbolizmu, współżył z młodymi chłopcami.
Był utalentowany i bardzo brzydki. Tak brzydki, że nim straszono dzieci. Proszę sobie
wyobrazić, Drogi Czytelniku, osobnika o łysym czerepie, mocno wystających kościach
policzkowych niemal jak u Tatarzyna, o skośnych zielonych jak u złej żaby oczkach, o
krzaczastych brwiach pod głębokimi oczodołami. Och, był zewnętrznie odrażający. Lecz pragnął
miłości. Tacy brzydale szczególnie jej pragną. Chciało się mu nie przypadkowych chłopców z
bulwarów paryskich, a prawdziwego przyjaciela, z którym można byłoby dzielić wszystko, a
także dyskutować.
W 1871 roku gościł u siebie w domu poetę Artura Rimbauda, z którym nawiązał gorący
romans. Dla niego zostawił żonę, która była w ostatnich tygodniach ciąży. Jak widzimy, Drogi
Czytelniku, biografia tego poety homoseksualisty prawie identycznie powtarza biografię Oscara
Wilde’a i jego stosunek do Alfreda Douglasa. Scenariusz taki sam: spotkanie, zakochanie się,
porzucenie rodziny, trudna miłość. Obaj, i Oscar Wilde, i Paul Verlain powędrowali do więzienia
z przyczyn homoseksualnych. Z tym, że Verlain był osądzony nie za uprawianie
homoseksualizmu, a za próbę zabicia swego kochanka. Jeszcze go nie znając, Paul Verlain już
był zafascynowany jego wierszami, mrocznymi, wizyjnymi, pełnymi intelektualnych
niedomówień i wieloznaczności. Wydawało się, że pisał je nie początkujący poeta, a
doświadczony życiem filozof. Zafascynowany mrokiem i wizjonerstwem jego poezji zaprosił go
do siebie do Paryża. A gdy zobaczył Artura, dosłownie oszalał z zachwytu, takim pięknym wydał
mu się młodzieniec o ciele Apolla i urodzie efeba. Zakochanie nastąpiło, jak to się mówi, od
pierwszego wejrzenia. Duże znaczenie miała też zbieżność seksualnych upodobań.
Artur Rimbaud również, jak Paul Verlain, przejawiał homoseksualne skłonności. Dwaj
zakochani w sobie homoseksualiści wędrują po Francji, wyjeżdżają do Londynu. Paul Verlain
jest niesamowicie zazdrosny o swego kochanka. Arturowi nie wolno nawet spojrzeć na innego
chłopca, dosłownie wymagał od niego, żeby, idąc ulicą, patrzył w ziemię, a nie na młodych ludzi.
Był nie tylko zazdrosny, lecz chorobliwie podejrzliwy. Śledził swego kochanka i ciągle mu się
wydawało, że ten go zdradza, choć nie miał żadnego na to dowodu. Lecz taka już jest cecha
podejrzliwych ludzi, widzą albo wroga, albo zdradzającego kochanka. Artur z trudem znosił
swoją niewolę. Kłótnie na ten temat kończyły się upijaniem się Paula. Dosłownie wpadł w
alkoholizm z powodu zazdrości. W 1875 roku, będąc w Brukseli, zaczął podejrzewać, że Artur
go zdradza. Z zimną krwią poszedł do sklepu i kupił rewolwer, po czym postrzelił swego
kochanka w nadgarstek. Może rana nie była zbyt groźna, lecz wywołała ogromny szum w prasie.
Paul został aresztowany i skazany na dwa lata więzienia.
Za dwanaście lat ten niespokojny duch, Paul Verlain, znowu trafi do więzienia, tym
razem za znęcanie się nad matką. Podobnie jak Oscar Wilde, również szybko degradował się, stał
się alkoholikiem i dosłownie przymierał głodem.
Lecz jeśli Oscar Wilde już nigdy nie odbił się od tego dna, na które spadł, to Paul Verlain
znalazł w sobie siłę odbicia się. Pomogło mu w tym jego drugie małżeństwo z kobietą
wystarczająco silną, żeby uczynić jego życie jeśli nie w miarę szczęśliwym, to przynajmniej
spokojnym i stabilnym. A to niemało. Paul Verlain to docenił. Porzucił swoje homoseksualne
upodobania i nie pytaj nas, Drogi Czytelniku, jak to się stało. Po prostu siła ducha i wola obalają
medyczne teorie na ten temat, że niby homoseksualizm jest nieuleczalny. Artur poszedł do
wojska, potem zdezerterował i powrócił do Francji. Zajmował się biznesem. Nie mógł długo
usiedzieć w jednym miejscu. W 1880 roku odwiedza Cypr. Porzucił homoseksualizm, żył z
Abisynką. W 1890 roku rozpoznano u niego nowotwór kolana. Amputowano mu nogę. Powrócił
do Francji, gdzie zmarł w 1891 roku, mając trzydzieści siedem lat. Jak się poznali? Rimbaud
pisywał listy do wszystkich poetów, których uważał za interesujących i znających cykl Statek
pijany – poemat o pragnieniu wolności. We wrześniu 1871 roku spotkali się w domu Paula.
Wybuchł natychmiast romans. Żona w ciąży, płacze, mąż zakochany w młodzieńcu. Rimbaud
miał 17 lat. Był to jego pierwszy homoseksualny związek, jeśli nie liczyć przymusowej inicjacji,
kiedy to został zgwałcony przez pijanych komunarów, do których się przyłączył podczas
rewolucji. Oni jednak uważali, że dupą przysłuży się bardziej rewolucji. Pili absynt i oddawali się
nawzajem, rewolucyjni komunarzy.
Paul był jedynakiem, rozpieszczanym przez matkę, ojciec wojskowy o surowych
manierach. Homoerotyczne szlify zdobywał w Paryżu. Odkrywał swe ciało z kolegami w szkole.
Gustował w efebicznych chłopcach, związał się z Lucienem Viottim, a w 1870 roku poślubił
Matyldę Manie. Kochanek Viotti zginął na froncie podczas wojny z Prusami. Dwaj szaleńcy
epatowali publiczność. Swój poemat nazwali Sonet o dziurze w dupie. Podpisali się pod nim.
Prym wiódł Paul Verlain. Grupa panoszyła się po kafejkach i pisała sprośne wierszyki, na które
w zdemoralizowanym Paryżu, przegnitym libertynizmem, było ogromne zapotrzebowanie. Tekst
opiewał pochwałę odbytu, organu tak ważnego w homoseksualnym związku. Organ – źródło
przyjemności. Odżyły czasy markiza de Sade, to on na piedestał wyniósł odbyt. „Ciemny i
karbowany jak płatki goździka, oddycha, wstydliwie pokryty pianą śliny, jeszcze wilgotny od
miłości, która zboczem białego pośladka podążała ku najgłębszej bezdeni” – tak pisali. Paul
jednak nie chciał rozwodu z żoną. Niech cierpi. Miotał się w uczuciach.
To straszne, Drogi Czytelniku, lecz belgijski sąd skazując go na dwa lata więzienia,
wcześniej zarządał komisyjnego zbadania jego odbytu, które miało rozwiać wątpliwości co do
charakteru jego związku z Rimbaudem. Czego tam szukano? Śladów spermy?
No i wreszcie Paul zmądrzał. Francuski poprzednik Oscara Wilde’a medytuje i
zastanawia się nad swoim życiem. Odkrywa dla siebie nową religię – mistykę. Lecz gdy spotkał
się z Rimbaudem po raz ostatni, nie zaraził go swoją filozofią. Cyniczny i zblazowany Artur
posmakował już zdegradowanego życia. Już nie poddał się wpływowi Paula Verlaina.
Wypuszczony z więzienia nie powrócił do Paryża. Z żoną się nie pogodził. Zaczął podróżować
po Francji i Anglii, zarabiając na życie jako nauczyciel literatury. W 1878 roku miał miejsce
nowy homoseksualny romans – zakochał się w swoim uczniu Lucienie Letinois. Wspólnie
wyjechali do Anglii, a potem, co za idylla, zamieszkał z rodzicami kochanka na ich farmie. Jak
reagowali na ten homoseksualny związek swego syna ojciec i matka, gdy taki związek w
powszechnej opinii był uważany za haniebny? Musieli być bardzo, ale to bardzo tolerancyjni.
Farma w Ardenach! Co za urok wiejskiego życia. Czyż nie jest Emilem Rousseau? Tu są idealne
warunki dla twórczości. W 1880 roku wychodzi Roztropność, religijny cykl sławiący
chrześcijańskie cnoty. On się nawrócił! Matylda kochała tego brzydala, na wskroś
zdeprawowanego syna i utrzymywała go. W 1882 roku jest w Paryżu. W 1883 roku Lucien
umiera, a Verlain z matką zamieszkuje z rodzicami zmarłego kochanka. Musiały te związki być
bardzo silne. Koszmar, jak na XIX wiek. Zaloty jego do stajennych chłopców, pobicie matki,
krótkie wiezienie. Wpada w pijaństwo. Matka mu wszystko wybacza. Bardzo dobrze zostali
przyjęci Poeci przeklęci. Matka nie chciała mu dać pieniędzy na alkohol, na miesiąc trafił do
więzienia, bo znowu ją pobił. Powrócił do Paryża zupełnie chory, reumatyzm i podagra,
powłóczył nogą. No i ostatnia jego homoseksualna miłość: malarz Frederic August Cazals. On
schorowany, zaniedbany, na wpół odurzony alkoholem żałośnie włóczył się za przypadkowymi
chłopcami. Cazals go porzucił, bo kochanek ciągle śmierdział alkoholem. Matka ostatecznie
zamieszkała wraz z synem w paryskim lochu i szybko zmarła ze zgryzoty, nie ze starości. Czego
się nie dotknął, zamieniał w śmierć i czynił ludzi nieszczęśliwymi. Co za fatalizm! Jeszcze
dziesięć lat pożyje po śmierci matki, lecz co to za życie? Prawie żebrze. Do szpitala trafił, płacić
nie miał czym, wyrzucono go niewyleczonego. Miewa także kobiety. Ponoć okazywały mu
uczucia. A może to była tylko litość? Philomene Boudin i Eugenie Krantz. Odwiedzał czasami go
Gide. Pomagał mu. W 1904 roku ogromne powodzenie miały sprośne wiersze w tomie
Mężczyźni, a w środku sonet o dziurze w dupie, napisany wspólnie z kochankiem Arturem
Rimbaudem. To dziwne, ale właśnie w więzieniu Mons Paul Verlain nawrócił się na katolicyzm.
Do Francji z Anglii powrócił w 1877 roku, ostatnie dni spędził w znośnej stabilizacji. Zmarł w
1896 roku.
5.4. MARCEL PROUST

Dla człowieka naturalnym jest zaspakajanie

popędu płciowego w taki sposób,

w jaki może on go zaspokoić.


(Marcel Proust)

A skoro był homoseksualistą, zaspakajał swoje potrzeby seksualne, kochając się z


młodymi chłopcami.
Przyjaciele nazywali go „północnym słońcem”. Prowadził nocne życie, w dzień spał, w
nocy pracował i bawił się. Elegancki, inteligentny, wystrojony dandys, niezmiernie miły i
uprzejmy, rozmiłowany w ploteczkach, flirtował z leciwymi paryskimi damami, kamuflując swój
homoseksualizm i marzył o wielkiej homoseksualnej miłości. Żeby zdobyć taką miłość, pisał
miłosne listy nawet do niezbyt znajomych młodzieńców i zapraszał ich do swego eleganckiego
apartamentu, którego podłogi i ściany były wyłożone korkiem wygłuszającym kroki i dźwięki, bo
on, jak tygrys, lubił polować w nocy, a ekstatyczne dźwięki nie powinny być tematem plotek
nawet jego służącej. Anemiczny i chorowity, w gruncie rzeczy mimo pozorów światowca był
samotnikiem. Żył w krainie nocnych marzeń. Poddawał się luksusowej męce samotności. Nie
wiadomo, w jakim momencie podczas nocnych mrzonek, wsparty na miękkich poduszkach
wymyślił dzieło W poszukiwaniu utraconego czasu. No i stworzył arcydzieło. Po prostu chciał
uchwycić czas – wspomina, kogo znał, co widział, rozmyśla, filozofuje, analizuje, snuje refleksje,
opisuje homoseksualną miłość i tak na trzech tysiącach stron. Badał marzenia i smakował
skandale. A nad tym wszystkim górowała miłość. Teoretyk miłości! A w praktyce? Z tym było
gorzej. Można by pomyśleć, że ten sybaryta doskonale poradzi sobie z miłością, smakując każdą
chwilę i celebrując każdą przyjemność. Analizuje spojrzenia, smak pocałunku skradziony
wymyślonej dziewczynie Albertynie, która w rzeczywistości jest chłopcem i odzwierciedla jego
realnego kochanka. Lecz nie mógł przecież w dobie ekstremalnej homofobii pisać otwartym
tekstem. Był synem znanego lekarza epidemiologa i kochającej matki, histerycznie opętanej
wyrzutami sumienia.
Jest 1871 rok – trwa wojna francusko-pruska, przyplątuje się epidemia cholery, życie jest
trudne. Matka Jeanne Clemencie, nieprzytomnie kochająca syna, ma wyrzuty sumienia, bo z
braku pożywienia syn urodził się słaby, rośnie anemiczny i chorowity. Przez całe życie będzie
mu dokuczała astma, której pojawienie się psychiatrzy upatrują w psychice pacjenta. Znamy
wiele takich przypadków chorób spowodowanych naruszeniem równowagi psychicznej, np.
urojona ciąża angielskiej królowej Marii Tudor czy paraliż dolnej szczęki ostatniej rosyjskiej
carycy Aleksandry Fiodorowny, którą trzynastu pałacowych lekarzy Petersburga nie mogło
wyleczyć, a uczynił to szarlatan Grigorij Rasputin zwykłymi modlitwami i passami. Analizując
późniejszy homoseksualizm Prousta śmiało można powiedzieć, dlaczego powstał – miał swoje
źródło w identyfikacji z matką: kochał chłopców tak, jak kochała go matka. A ona kochała
nienormalnie, zaborczo i szaleńczo, jak nigdy nie kochała drugiego syna. Coś patologicznego
było w ich stosunkach. Matka i Marcel mieszkali w jednym domu, co im nie przeszkadzało
codziennie pisywać do siebie listy. Były to miłosne listy, dalekie od tego, jakie powinna była
pisywać matka do syna, z wyrafinowanymi czułościami. Tak piszą kochankowie! Nazywała go w
listach „mój mały wilczek”. Syn zagarnął jej miłość całą i bez reszty, i nic z niej nie pozostało o
rok młodszemu bratu. „Spojrzenia głębokie, jak długi pocałunek i dusza odpływa w dal”.
Gdy był mały, matka delikatnie pieściła jego penisa, żeby sprawić chłopcu przyjemność i
ten dziecięcy dreszczyk emocji zakodował się na zawsze w jego mózgu. Gdy będąc dorosłym,
masturbował się, zawsze mu przed oczami stawała matka. Nikt jeszcze nie przeanalizował
ukrytej seksualności istniejącej pomiędzy matką i kochającym ją synem. Freud dużo rozprawia o
dziecięcej seksualności w ogóle, nie zaś w odniesieniu do relacji: matka – syn. Ten temat jeszcze
czeka na swojego odkrywcę.
Więzy z matką były tak silne, że jej śmierć w 1904 roku przyjął nie tylko jak osobistą
tragedię, lecz jako koniec świata. Długo nie mógł dojść do siebie.
Był bardzo zmysłowy, ze skłonnościami do perwersyjnego seksu i nawet sadystycznymi
inklinacjami. Niemal jak anegdotkę opowiadano, jak to Proust, żeby pobudzić swe zmysły,
musiał „nasłodzić” wzrok obrazami okrucieństwa. W tym celu przynoszono mu w klatce dwa
głodne szczury, które dosłownie pożerały się nawzajem. Pobudzony w ten oto sposób, szedł na
poszukiwanie przygód miłosnych. Szukając chłopców do seksu, często zwiedzał specjalistyczne
domy publiczne. Tu, w burdelach, gdzie dobrze go znano, bo poniekąd je utrzymywał, zamawiał
chłopca, rozbierał go do naga i kazał klęczącemu u jego łóżka energicznie masturbować się. Tym
widokiem bardzo się podniecał i czuł się na siłach, by spełnić się. Gdy już był seksualnie
usatysfakcjonowany, czuł wstręt do tego rodzaju praktyk (tak często bywa z homoseksualistami).
Swemu przyjacielowi André Gide’owi opowiadał o tych swoich nietypowych upodobaniach. Gej
geja zrozumie zawsze, Gide słuchał i rozumiał przyjaciela: ten potrzebował intensywnych doznań
erotycznych. Masturbacyjne seanse w domach publicznych z młodymi chłopcami, podczas
których Proust sam się onanizował, bywały coraz częstsze, jak zawsze to bywa z narkotykami
(masturbację odnosimy do tego typu uzależnienia) i Marcel Proust zaczął poważnie mieć obawy,
iż masturbacja skróci mu życie.
Sytuacja nieco uporządkowała się, gdy poznał dwóch młodych ludzi, którzy zostali jego
kochankami. Jeden z nich to młody kompozytor i pianista Renaldo Hahn, z pochodzenia Żyd.
Drugi – to wielka miłość jego życia Alfred Agostinelli, taksówkarz, osiemnastoletni Włoch, z
którym spotkał się w Carboung po śmierci matki. Ten zamieszkał w domu Prousta. Związek
będzie trwał osiem lat, lecz trudno nazwać go udanym. Był bardzo trudny, ze wzlotami i
upadkami nastroju Marcela, jego atakami zazdrości, dochodzącymi do furii. Alfred był
biseksualistą, jemu w równym stopniu podobały się zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Alfred
miewał kochanki. Tego nie mógł znieść Marcel Proust. Życie we wspólnym „korkowym” domu
Prousta stało się dla Alfreda nieznośne. Wolnego, młodego, o śniadej cerze i czarnych jak
węgielki oczami Włocha mającego ogromne powodzenie u kobiet, chciano zamknąć w
homoerotycznej klatce z jednym partnerem, tak zazdrosnym, że nawet niewinne spojrzenie na
kobietę wywoływało u niego atak wściekłości. Dochodziło do rękoczynów. Alfred Agostinelli
uciekł na południe Francji. Marcel Proust i tam dopadł go, kupił mu aeroplan (był bardzo bogaty,
po śmierci ojca otrzymał w spadku sześć milionów dolarów) i wysłał do szkoły lotniczej. Alfred
został lotnikiem. Podczas pewnego lotu nad Morzem Śródziemnym 30 maja 1914 roku stracił
panowanie nad samolotem i spadł do morza. „Utonął” – napisał nieszczęśliwy Marcel Proust do
swego znajomego, Henry’ego Bordeaux, dodając: „Kochałem go głęboko”, miał dwadzieścia
sześć lat.
Takie wielkie nieszczęście, jak utrata ukochanego człowieka, zainspirowało Marcela
Prousta do dalszych filozoficzno-miłosnych rozważań. Analizuje strukturę związku
homoseksualnego, w którym wyraźnie rozdziela seks i miłość. Tej ostatniej zawsze towarzyszy
uczucie, czego nie ma w seksie, gdzie liczy się tylko pożądanie. Lecz człowiek pragnie
prawdziwej miłości, do niej dąży i nieważne, czy jest ona homo- czy heteroseksualna. Taka jest
przewodnia myśl rozważań Prousta. Brak prawdziwej miłości powoduje, że człowiek czuje się
bardzo osamotniony, mimo że nie brakuje mu seksu. Marcel Proust zmarł w wieku pięćdziesięciu
jeden lat, w 1922 roku, schorowany i ogromnie nieszczęśliwy.
5.5. BÓG TAŃCA WACŁAW NIŻYŃSKI I JEGO SEKSUALNY PARTNER
SIERGIEJ DIAGILEW

Uważał siebie za Polaka. Tancerz i choreograf Wacław Niżyński urodził się w 1889 roku
w rodzinie polskich tancerzy, którzy występowali w teatrze wędrownym. Jego rodzice Tomasz i
Eleonora Niżyńscy byli absolwentami warszawskiej szkoły baletowej. Jakiś czas nawet
występowali w Operze Warszawskiej. Wacław bardzo słabo znał język polski. W 1900 roku
opuścił rodzinę i wstąpił do teatralnej szkoły imperatorskiej w Petersburgu. Zadebiutował na
scenie Teatru Maryińskiego w wieku osiemnastu lat w balecie Don Giovanni Mozarta. Był
partnerem kochanki wielkich książąt Romanowych, w tym przyszłego cara Mikołaja II, Polki,
Matyldy Krzesińskiej. Potem tańczył z Anną Pawłową, Tamarą Karsawiną, tylko dlatego, że
dyrekcja teatru zwróciła uwagę na niezwykły talent młodego chłopca. Homoseksualny pociąg do
mężczyzn zaczął odczuwać bardzo wcześnie, jego pierwszym seksualnym partnerem był sam
wielki książę Paweł Lwów. Wspierał finansowo Niżyńskiego, promował go, woził saniami i
gościł w książęcych apartamentach. Młody, zdeprawowany chłopiec chodził w futrze z
syberyjskich srebrnych lisów, sypiał na aksamitnych kołdrach i jadł łyżkami ze srebrnych naczyń
czarny kawior. Pewnego dnia w Petersburgu spotkał Siergieja Diagilewa, który wziął go do swej
trupy i wyruszył na tournée po Europie. Wkrótce Niżyński został kochankiem Diagilewa.
Dwaj kochankowie, diametralnie różni, obaj sławni, o różnych psychologicznych
strukturach, jeden pełen energii, drugi apatyczny i senny jak somnabulik, kochali się trudną i
tragiczną miłością.
O ich intymnym życiu „we dwoje” mało kto wie, skrzętnie bowiem strzegli swojej
tajemnicy, chociaż była to tajemnica poliszynela, wiedziano o nich, ale nie znano szczegółów.
Światowa sława przyszła do nich błyskawicznie, piorunująco i już na zawsze.
Rosyjski balet moskiewskiego teatru Bolszoj przyjechał do Paryża w 1909 roku.
Porównywano później to tournée z najazdem Tatarów, Janczarów, barbarzyńców, z rewolucją,
tyle że w sztuce. Świeży powiew dzikich stepów zionął paryżanom wprost w twarz, nie
pozwalając na żaden oddech ani na złapanie powietrza. Zachłystywali się entuzjastycznie, a
jednocześnie byli zdumieni występem. Co to? Skąd to? Dlaczego łamią wszystkie kanony sztuki
baletowej? Kto im dał prawo tak bezczelnie, tak dziarsko, tak cynicznie, tak zaborczo
oddziaływać na publiczność, nie licząc się z przez wieki ustalonymi tradycjami i gustami. Pytań
było dużo, dyskusji na salonach sporo, artyści rosyjscy zaś milcząco tańczyli i to milczenie było
bardziej wyraziste niż malownicze słowa. To było genialne! Przywódcą grupy baletowej był
Siergiej Diagilew, jawnie święcił tryumf przede wszystkim za przyczyną swoich niezrównanych
aktorów: Pawłowej i Niżyńskiego. Nikt w świecie nie potrafił dorównać tej niepozornej z
wyglądu rosyjskiej primabalerinie Pawłowej w jej niezrównanych pas de deux. Tego wieczoru
publiczność szalała, oglądając jej taniec. Brawa będą bić pod koniec przedstawienia, dostanie
huragan owacji – podczas jego trwania publiczność zamierała sparaliżowana siłą magii tańca
Pawłowej. Wszystko dla paryżan w rosyjskim balecie było nowe, niespotykane, po prostu
rewolucyjne, poczynając od śmiałych dekoracji Baksta i Benoit, wyzywająco jaskrawych z
palitrą różu, jadowitej żółci, fioletu, a kończąc na niecodziennych kostiumach. Sama muzyka
Głazunowa okazała się do tego stopnia szokująca dla francuskich uszu, że mówiono o
muzycznym wandalizmie.
A co można było powiedzieć, gdy w słynnym balecie Gizelle Niżyński pod obcisłym
trykotem nie miał krótkich spodenek? Imponujący fallus tancerza prowokował panie i wzbudzał
na ich policzkach rumieniec wstydu, mężczyźni byli mniej zażenowani, biodra tancerza
ukazywały intymne szczegóły.
Erotyka w jej czystym, wykrystalizowanym stanie buchała z desek sceny. Oto na deskach
teatru zamienionego na egipską świątynię córki faraona uprawiają miłość, z gracją demonstrują
zmysłowe pieszczoty. Scena była dla paryżan zbyt wulgarna, lecz nie można było ukryć
podniecenia nie tylko u mężczyzn na widowni, lecz również u kobiet. Choreografią kierował
genialny Fokin. Kostiumy, muzyka, dekoracje tworzyły harmonijną absolutną symbiozę. Jeden z
uczestników baletu, Benoit, powiedział: „Nasz rosyjski nieokiełznany prymitywizm, nasza
prostota, rubaszność okazały się bardziej wyrafinowane, bardziej subtelne, bardziej awangardowe
niż wszystko to, do czego byli przyzwyczajeni dotychczas paryżanie. Nadchodziła wraz z tym
rosyjskim tournée w Paryżu nowa era w sztuce”.
Artystów pomieszczono w niedużym hotelu na bulwarze Saint-Michel.
Natychmiast utworzył się pod oknami tłum gapiów. Krzyczano i oklaskiwano ich.
Aktorzy baletu rosyjskiego upodobali sobie niektóre restauracje takie jak Bouillon Duval,
Bouillon Durand czy Tourtel. Naturalnie, jak zawsze u Rosjan, dochodziło do awantur. Przyjaciel
Diagilewa, jego sekretarz, zapałał afektem do solistki zespołu, Diagilew, który sam był
zakochany w aktorce, zaatakował zdrajcę kuchennym nożem. Solistka z kwaśną miną
przyjmowała umizgi mistrza: wiedziała, że jest on zakochany w Wacławie Niżyńskim i spotyka
się z nim potajemnie. Diagilew nie był artystą w pełnym tego słowa znaczeniu. To był
prawdziwy artysta w innej dziedzinie, jak by teraz powiedziano, w dziedzinie marketingu.
Potrafił stworzyć reklamę, był utalentowanym organizatorem, przywódcą każdego działania.
Przez Paryż przeleciało tajemnicze nazwisko – Niżyński. Przyćmił sławę Pawłowej.
Szeptano „Ma Diagilew w swej trupie utalentowanego młodego człowieka, Niżyński jego
nazwisko, chyba jest kochankiem szefa”. Powierzchowność Niżyńskiego na co dzień, gdy nie był
opromieniony światłami ramp i gromem braw, była zupełnie zwyczajna i niepozorna – taki sobie
młodzieniec średniego wzrostu, o dużej głowie, silnie skośnych prawdziwie tatarskich oczach,
krępej szyi i nikt by nie pomyślał, że to geniusz tańca.
Niżyński był zupełnie inny w życiu niż na scenie. Zawsze trwał w swoistym stanie
letargu, obojętny, ospały, nieobecny. Takim był nawet na generalnych próbach i nikt, nawet sam
Diagilew, nie mógł przewidzieć, co nastąpi wieczorem, gdy jego pupilek będzie oświetlony
reflektorami i oglądany uważnymi oczami tysięcznego tłumu. Wówczas ta śpiąca królewna,
jakby za sprawą pocałunku księcia z bajki, nagłe się budziła, wewnętrzny wicher przenikał to
wątłe ciało, dusza leciała wzwyż drgając, impulsy przekazywane telepatycznie publiczności i już
nie można było oderwać od niego oczu, tak wprawiał wszystkich w niesamowity zachwyt. To
przecież ten barbarzyński wicher – ten najazd janczarów na koniach, burzących wszystko
dookoła, to Czyngiz Chan ze swoją hordą. Scena i obecność publiczności powodowała w nim
zdumiewającą metamorfozę, czyniąc z niego choreograficzne objawienie. Żółto-biały kostium ze
srebrnymi wyłogami przylegał do ciała tak ściśle, że wydawało się, że to druga skóra tancerza.
Taniec wyzwalał w nim element boskości. On teraz jest tu władcą i nikt, absolutnie nikt, ani
Pawłowa, ani inni genialni tancerze nie mogą konkurować z nim. Jego zawrotne skoki przeszły
do legendy, przeniknęły do podręczników sztuki baletowej i jak na razie nikt nie osiągnął jego
poziomu, jeśli chodzi o wysokość skoków, nawet słynny Michaił Barysznikow, emigrant, który
uciekł ze swej trupy z teatru Bolszoj za granicę. Gdy Niżyński wcielił się w postać Pietruszki do
muzyki Strawińskiego, wprawił w osłupienie cały Paryż. Kiedy on jako genialny Murzyn w
Szeherezadzie albo gdy jako ucieleśnienie ducha kwiatu w Duchu róży wzlatywał nad sceną,
publiczność wstrzymywała oddech. A co on wyprawiał w Gizelle i Sylfidach? A w życiu ten
pajac Boży, jak go nazywano, wzbudzał powszechne rozczarowanie. „To ma być Niżyński, boski
Niżyński, ten pokraka o sennych, skośnych, tatarskich oczach?” – zdumiewały się damy i nie
wierzyły, że jeszcze wczoraj widziały innego Niżyńskiego, boskiego władcę, Juliusza Cezara‚
Aleksandra Macedońskiego z ich siłą oddziaływania i z ich szaleństwami. Niżyński w każdym
repertuarze czuł się dobrze. W każdy wnosił swój niepowtarzalny styl. Naśladować go było nie
sposób. To był tancerz absolutny, akrobata przeznaczenia, zdumiewający linoskoczek, który
pewnego dnia nie zdążył pochwycić liny i stoczył się w otchłań obłędu.
Zdarzyło się to, gdy w 1911 roku podczas tournée po Ameryce Południowej, gdzie
również odniósł niebywały sukces, nagle odszedł od Diagilewa.
Powodem stało się małżeństwo Niżyńskiego. Ożenił się z węgierską tancerką Romolą
Pulszky i nawet spłodził dziecko, córkę Kinę. Próbował utworzyć w Londynie własny zespół
baletowy, jednak nic z tego nie wyszło. W odróżnieniu od Diagilewa był marnym
administratorem. Porażka była całkowita. Zniechęcony i rozczarowany życiem jakiś czas
mieszkał u rodziców żony w Budapeszcie. Wewnętrznie znajdował się w stanie całkowitego
rozstroju psychicznego. W 1916 roku znowu powrócił do Diagilewa. Rozdarty między dwie
orientacje seksualne wpada w stan skrajnej depresji, ma początki schizofrenii, która się rozwija.
Był zakładnikiem seksualnym swego mecenasa Diagilewa i chyba żona Niżyńskiego, która po
jego śmierci wydała wspomnienia, ma rację, kiedy pisze, że silny Diagilew zniszczył słabego i
kruchego Niżyńskiego. W wieku trzydziestu lat Niżyński kompletnie zwariował. W styczniu
1919 roku wystąpił po raz ostatni, nazwano go „Bogiem tańca”.
U kresu swej usłanej sukcesami drogi nagle został bez widzów, zagubiony, rzucał się na
miękkie gumowe ściany szpitala psychiatrycznego, nie mógł, podobnie jak brat Heroda, rozbić
sobie głowy na śmierć, żeby już wreszcie skończyć z tą męczącą egzystencją.
W 2001 roku australijski reżyser Paul Cox nakręcił film Niżyński oparty na jego
pamiętnikach. Mottem filmu były słowa Niżyńskiego: „Nigdy nie kochałem Diagilewa. lecz
musiałem z nim żyć”.
No a Diagilew, ten kusiciel talentów, ten Mesfistofeles? Pochodził z drobnej szlachty
rosyjskiej, studiował prawo w Sankt Petersburgu, był wydawcą pisma Świat sztuki. Szybko
odkrył w sobie talent organizatorski i nie omieszkał go wykorzystać. Zaczął odkrywać nowe
młode talenty. Był zakochany w sztuce, miał ogromne twórcze ambicje. Umiał nie zniszczyć
talentów innych, lecz je rozwijać, natchnąć początkującego geniusza, zmusić go do wiary w
swoje siły. Tak było ze Strawińskim. On zawsze się uśmiechał. Lecz był to uśmiech jak
pocałunek Judasza, nieszczery, chłodny, nie z głębi duszy płynący. Był niezwykle uzdolniony
muzycznie, lecz nigdy niczego nie napisał, był wielkim znawcą sztuki malarskiej, chociaż nigdy
niczego nie namalował. Był po prostu wytrwałym utalentowanym administratorem, łowcą i
odkrywcą geniuszów. Taką rolę sobie przeznaczył i nie pretendował do innej, konsekwentnie ją
realizując. Stał się sławny nie będąc mistrzem ani geniuszem w żadnej dziedzinie sztuki.
Niesamowicie pracowity, zdyscyplinowany, sumienny. Na swój sposób był uczciwy wobec
artystów, pozwalał talentom rozwijać się, hodował je jak ogrodnik piękne rośliny. Gdy talent nie
spełniał jego oczekiwań, bezlitośnie się z nim rozstawał, nie interesując się jego dalszym losem.
Tak też było z Niżyńskim. Kochanek o homoseksualnych skłonnościach z powodu nieśmiałości
nigdy by nie zdecydował się na ujawnienie swego przeznaczenia. Diagilew odgadł w nim te same
upodobania, które kiełkowały w nim – wytrawnego biseksualistę. Ale Niżyński nie był
biseksualistą, on był stuprocentowym gejem. Potrzebował na wyłączność miłości partnera. Nie
mógł go dzielić z żadną kobietą. Cierpiał, gdy mistrz, niczym kot zwabiony śmietaną z pańskiego
stołu, umykał do swoich kochanek-kobiet. Był przywódcą z prawdziwego zdarzenia o
dyktatorskich zapędach. Nie tolerował nikogo i niczego. Całą gamę sprzeczności prezentował:
ujmujący i okrutny, niezdecydowany i o ogromnej sile podejmowania decyzji. Niełatwo było mu
rozstać się z Wacławem Niżyńskim – musiał.
On nienawidził przeciętności, piękniś – na to nie zwracał uwagi. Nigdy taki ktoś nie
miałby u niego względów, lecz brzydal opromieniony talentem, owszem, miał u niego szansę.
Była to postać złożona i wyrazista, potrafiąca zręcznie lawirować pośród intryg,
zazdrości, oszczerstw i plotek, w które obfituje świat artystyczny. Poruszał się w tym świecie jak
ryba w wodzie. Nie uchronił Niżyńskiego od niego samego. To była bodajże jedyna porażka
Diagilewa.
5.6. ANDRÉ GIDE

W imię jakiego Boga i jakiej idei wzbraniacie żyć zgodnie z moją naturą?

(Immoralista, A. Gide)

Najsławniejszy francuski pisarz lat trzydziestych XX wieku. Pod koniec życia otrzymał
nagrodę Nobla w 1947 roku. Każda jego książka to arcydzieło plus skandal. Napisał Lochy
Watykanu, Dzienniki, Fałszerzy, Pokarmy ziemskie, Korydon – deprawował młodzież. Przyjaciel
Oscara Wilde’a. Oscar mu pisał: „Nie lubię Pana warg, są proste jak usta człowieka, który nigdy
nie skłamał. Nauczę Pana kłamać, aby Pana wargi stały się piękne i zmysłowe”. Obaj mieli
podobne upodobania: kochali się w młodych chłopcach. Będąc w Normandii, wywabiał Gide
młodych boy-scouts z harcerskich obozów. Twierdził, że nie jest deprawatorem, uprawia z
chłopcami uranistyczną grecką miłość. „Ach, ja nie uprawiam grzesznej miłości, moja miłość jest
zawsze twarzą w twarz i wzajemnie” – napisał w notatkach. Trochę zapomniał, że teraz jest inne
tysiąclecie, niż to, gdy pederastyczna miłość, miłość grecka, platoniczna, była akceptowana.
Obecnie za takie niewinne sztuczki jak seks między udami mogą go do kicia wsadzić. Lecz jemu,
w odróżnieniu od Oscara Wilde’a, wszystko wymykało się z rąk. Mimo wszystko był na tyle
uczciwy, że otwarcie pisał o homoseksualizmie. O sobie i swoich uczuciach opowiedział w
powieści Gdy ziarno nie obumiera.
Urodził się Gide w rodzinie obrzydliwie mieszczańskiej, wyznąjącej religię protestancką
o zabarwieniu pruderyjnym na tyle, by na całe życie wzbudzić w chłopcu wstręt. Będąc
dorosłym, napisał w pamiętniku: „Rodzino, jak ja ciebie nienawidzę!”. Matka ubierała go w
dziewczęce sukienki prawie do siódmego roku życia (oj niedobrze, pisaliśmy o tym, czym to
grozi). W pamiętniku, który prowadził przez całe życie, obejrzawszy w albumie rodzinne zdjęcie,
zapisał: „ustrojony w śmieszną kraciastą sukienkę kulę się wśród spódnic matki”. O swoim
homoseksualizmie dowiedział się bardzo wcześnie, gdy jeszcze był dzieckiem. Nie interesowały
go dziewczynki absolutnie, natomiast z synem sprzątaczki pod stołem bawili się brzydko: macali
swoje (i nie tylko) siusiaki. Później płakał w objęciach matki, bo nawet będąc dzieckiem
rozumiał, że nie jest taki, jak inni chłopcy. A potem już w młodzieńczym wieku pewnego razu
rzucił się w objęcia matki i głośno zaszlochał „Mamo, nie jestem taki, jak inni”. Swoją „inność”
przyswajał z trudem, bo trudno mu było wyzwolić się z okowów religijności purytańskiej
rodziny, zrzucić z siebie ten balast narzuconych mu norm moralnych, z którymi nie godził się ani
jego duch, ani jego ciało. Stąd jego immoralizm – zastąpił normy moralne normami
pozamoralnymi. „Kryłem na dnie serca tajemnicę mojego bólu”.
Wyzwolenie przyszło w Afryce. W krainie, gdzie chłopcy otwarcie uprawiają
homoseksualizm i nikt nikogo za to nie osądza. Jest to tak naturalna miłość, jakby w tej krainie
czarnoskórych na zawsze zatrzymał się czas starożytnych Greków z ich pederastyczną miłością.
Był Gide niezwykle oczytany. Wiele czytał o pederastycznej miłości Greków. Przekonała go ona
absolutnie. Wtedy wyrzucił na zawsze z kieszeni Nowy Testament, który ciągle nosił ze sobą i
zerwał z protestantyzmem. Z katolicyzmem również zerwał. Przyświecała mu teraz
komunistyczna idea bolszewików. W 1936 roku pełen entuzjastycznych planów i sympatii dla
idei komunizmu i bolszewików przyjechał do Związku Radzieckiego, do Moskwy. Po powrocie
stamtąd był tak rozczarowany, że zaczął potępiać komunizm gdzie się dało, całkowicie
zmieniając swoje polityczne poglądy. Będąc w Moskwie usiłował spotkać się ze Stalinem, żeby
zapytać go, jak w ZSRR odnoszą się do homoseksualistów. Od dzieciństwa przejawiał
homoseksualizm. Chciał po ludzku wytłumaczyć tyranowi, że homoseksualiści też ludzie i mają
prawo do życia i równego traktowania. Nie należy ich wsadzać do czubków, jak to powszechnie
w ZSRR się stosuje.
Gdy mimo usilnych jego prób ze spotkania nic nie wyszło, naiwnie napisał do Stalina list
polecony i poszedł na pocztę. Nazwisko adresata tak przestraszyło urzędników pocztowych, że
jeden pośpiesznie dzwonił do KGB, drugi, pokrywając się zimnym potem, mdlał ze strachu.
Ostatecznie listu nie przyjęto.
Naiwny Gide myślał, że w ZSRR można ot tak po prostu napisać list do Stalina, przecież
komunizm stosuje demokratyczne zasady, przynajmniej w swym założeniu. Po czym napisał:
„Mamy siedem grzechów głównych: gniew, pycha, zawiść, lenistwo, próżność, obżarstwo,
cudzołóstwo, a gdzie kłamstwo, obłuda, chciwość, chamstwo?” Ilja Erenburg poznał Gide’a, gdy
był we Francji. Opisał to spotkanie w swej kultowej dwutomowej książce Ludzie, lata, życie.
„W 1936 roku Gide przyjechał do Związku Radzieckiego, wszystkim niezmiernie się
zachwycał, a powróciwszy do Paryża wszystko bezpardonowo skrytykował. Nie wiem, co w nim
zaszło, cudza dusza – ciemność. W ogromnym świecie André Gide widział tylko siebie. Mówił,
że boi się zarazić tryprem, że boli go wątroba, że nie może jeść w tym bistro. Niedługo przed
wyjazdem do ZSRR zaprosił mnie do siebie. Mówił: «Mnie z całą pewnością przyjmie Stalin. Ja
zdecydowałem się postawić mu pytanie na temat jego stosunku do ludzi podobnych do mojej
biologicznej natury». .Ja, chociaż wiedziałem o homoseksualizmie Gide’a, nie od razu
zrozumiałem, o czym właściwie on zamierza mówić ze Stalinem. Wyjaśnił: «Chcę ze Stalinem
poruszyć problem praw pederastów w Kraju Rad». Ja z trudem ukryłem uśmiech, zacząłem
delikatnie go wyprowadzać z błędu. lecz on trwał przy swoim pomyśle. Tak Gide stał się
fanatycznym moralistą amoralności” (Ilja Erenburg, Ludzie, lata, życie, tom IX, s. 62–63).
Możesz sobie wyobrazić, Drogi Czytelniku, co byłoby, gdyby Gide, będąc na audiencji u
Stalina, zaczął rozprawiać o bezprawiu homoseksualistów w Związku Radzieckim, jeśli
większość ludzi w ZSRR w ogóle nic nie wiedziała, że taka kasta „upośledzieńców” w ogóle
istnieje na świecie. Może i Stalin nie wiedział.
Gide w zasadzie nigdy nie interesował się kobietami. W pamiętniku napisał: „Moja
nieciekawość wobec płci odmiennej była absolutna”. Za wszystko winił swe purytańskie
wychowanie. Matka była niechętna wobec jego podejrzanym znajomościom z chłopcami,
śledziła każdy krok syna. „Mam przed nią rozliczać się z każdej kropli rozchodowanej spermy” –
napisał złośliwie. We wczesnej młodości oprócz krótkiego romansu z Oscarem Wilde’em miał
kilku kochanków, niejakiego Alberta, który w zasadzie dokończył to, co zaczął Oscar Wilde,
wprowadzając go w arkana homoseksualnej miłości. A gdy już wszedł głębiej w ten rodzaj
związku seksualnego, miewał młodych Arabów. W 1893 roku będąc w Algierii dopadła go
matka, która niespodziewanie przyjechała i zastała go w hotelu z kochankiem Laurensem. Oni
wspólnie zabawiali się z dwoma Arabami: Alimem i Mohammedem. Awantura nie z tej ziemi
wybuchła, choć poniekąd matka sama sobie była winna: po co przybierała chłopaka w
dziewczęce sukienki? Odwieczny błąd matek, poczynając od Marii Medici, która ubierała
Ludwika XIII jak dziewczynkę, Filipa Orleańskiego, brata Ludwika XIV, któremu nawet
zawiązywano wstążki na włosach, Oscara Wilde’a i innych. Nie wolno chłopców przebierać w
dziewczęce szaty, autorytatywnie wam mówię, Czytelnicy, nic dobrego z tego nie wychodzi,
najwyżej zagorzały homoseksualista.
Fascynacja Afryką, zwłaszcza Tunezją i Algierią nie minie u Gide’a nigdy. Uwielbiał te
krainy! Wracał stamtąd innym człowiekiem, szczęśliwym, o nasyconym libido, seks z arabskimi
chłopcami dosłownie uskrzydlał pisarza. Kochankowie (zwykłe męskie prostytutki) dawali mu
tyle seksualnej radości, że w porównaniu z nią radość intelektualna, duchowa była niczym. Co
prawda po seksie z chłopcami nie wiedział, o czym ma z nimi rozmawiać, szybko ich
wyprowadzał z pokoju hotelowego, lecz po paru godzinach, co tam godzinach – minutach, chuć
znów dawała znać o sobie i znowu przywoływał chłopców. Chwalił się, że z jednym z nich mógł
mieć pięć orgazmów w ciągu nocy. Takim młodym źrebaczkiem był Athman, przewodnik
turystów z Europy, który jednocześnie trudnił się stręczycielstwem. Ten chłopak tak dogadzał
seksualnie Gide’owi, że na poważnie rozważał zabranie go ze sobą do Paryża jako stałego (i
wiecznego – dodawał) swego kochanka. Napomknął o tym matce w liście. Ona entuzjazmu syna
nie podzieliła i zabroniła mu nawet „myśleć o tym”. Problem wiecznego kochanka upadł.
Czasami ten sam kochanek służył dwóm panom, przyjaciołom naraz. Takim właśnie kochankiem
dwóch panów był Arab Ali, szesnastoletni chłopiec, tragarz hotelowy, zniewieściały i seksualnie
wyzwolony, znający się na wyrafinowanych homoseksualnych miłosnych sztuczkach. Na tyle był
śmiały, że sam zaczepił Gide’a w hotelu intuicyjnie wyczuwając w nim geja i zaproponował
wyjazd na wydmy. Tam, bez cienia zażenowania wgramolił się na piasek przy kipiącym falami
morzu, odwrócił się tyłem do Gida i zdjął spodnie. Później Gide się dowiedział, że Ali był
kochankiem Alfreda Douglasa, który często uciekał z objęć Oscara Wilde’a, z którym był razem
w Algierii, do młodych chłopców. Ponoć tak mówił do Alego: „Chłopców możesz mieć ilu
zechcesz. Lecz kobiet w żadnym razie, zabiję”. O trzecim swoim arabskim kochanku,
Mohammedzie, Gide napisał w pamiętniku: „Ciało drobne, doskonałe, nieskażone cywilizacją,
gorące, lubieżne i tajemnicze”.
Miewał Gide i kochanków europejczyków. Nie wytrzymywali najmniejszego porównania
ze zmysłowością arabskich chłopców: byli zmanierowani, skrępowani, a seks uprawiali jak
pokutę. Jeden kochanek nawet wzbraniał się przed pocałunkiem. „Mężczyźni nie powinni się
całować nigdy” – utrzymywał i niczym kochankowie Jakuba I pluł. Na imię miał Lionel, zraził
Gide’a swoją wulgarnością: „Dawaj dupę i nie myśl o pocałunku”, po czym szybko robił swoje i
pełen odrazy brał pieniądze i odchodził. Do liczby kochanków Gide’a zaliczamy syna malarza
Eugenia Powarta, Alberta, o posturze Herkulesa, ojca nieślubnej córki, który spłodził dziecko
wyjątkowo z ciekawości – jak to bywa podczas seksu z kobietami, wreszcie Paula Borgheta,
drugorzędnego pisarza.
Gide był pierwszym pisarzem, który otwarcie mówił o swoim homoseksualizmie.
Śmiałość miał na te czasy niesamowitą!
Argumentacja przyznania Nagrody Nobla: „Za głębokie artystyczne utwory, w których
ludzkie problemy przedstawione są z zamiłowaniem do prawdy i przenikliwości
psychologicznej”. On nie pojechał do Sztokholmu, żeby odebrać nagrodę. Nagrodę odebrał
ambasador w Szwecji. Wydobywał Chopin z fortepianu rozpaczliwe szlochy, tak samo płakała
dusza Gide’a. W czasie kiedy żył, przetoczyły się przez Francję aż trzy wojny. Europa tkwiła
głęboko w ciasnych okowach moralności mieszczańskiej. O gejach nikt nie śmiał wspominać,
nawet pisnąć, a on mówił otwarcie.
W napisanej w 1924 roku powieści Jeżeli nie umiera ziarno plastycznie opisał kontakty
seksualne z arabskimi młodzieńcami z Algierii i Tunezji. Z zasady pisząc o uczuciach nie wolno
kłamać. On musi pisać całą prawdę o naturze swej miłości. No i wywołał ogromny skandal.
Zapewne byłby przeciwny małżeństwom gejowskim. Pokazywał instynkt drapieżnika, ale przez
to stawał się bardziej autentyczny, pełny i wierny sobie. Lafcadio to akt wyzwolenia samego
Gide’a. Ten utwór ukazał się w 1914 roku, w niewielkim nakładzie. Etalon (wzorzec)
powojennej młodzieży wyzwolonej. I tak Gide w 1919 roku został programowym autorem dla
młodych. Ciężkie czasy przyszły jednak dla Gide’a, gdy postanowił odkryć publicznie swą
preferencję seksualną. Ogłosił Corydona, a tuż po tym niesłychaną autobiografię Si le grain ne
meurt. Odważnie i z powagą postawił swój problem, i to rozbroiło Czytelników. A jego świetną
powieść Lochy Watykanu w Polsce wydano w 1962 roku, emanuje z niej ironicznie gardząca
postawa wobec świata. Dookoła nie ludzie, tylko pocieszne figurki, pajace, a wśród nich on widzi
tylko jednego – to Lafcadio Wluki.
Autor obdarzył go niebezpiecznym i dwuznacznym urokiem efeba, a jednocześnie uczynił
z niego człowieka wyzwolonego. W tym czasie kończyła się pierwsza wojna światowa. Bohater
Lafcadio jak najbardziej okazał się ideałem młodzieńca powojennego. Młodzieńcy siebie widzieli
w tej postaci. Sam Gide twierdził, że najbardziej ze wszystkich swoich dzieł lubi właśnie Lochy
Watykanu.
Parę słów o jego małżeństwie. Ożenił się w 1895 roku ze swoją kuzynką Madeleine
Rondeaux. W swoim dzienniku nazywa ją Emanuelą. W pewnym sensie rzucił rękawicę swojej
naturze i niczego nie wskórał. Żona raczej jest jego matką, siostrą, dzieci nigdy mu nie urodziła,
ponieważ małżeństwo było nieskonsumowane. Och, ta żałosna rola żon mężów
homoseksualistów! Dopiero na starość, mając ponad sześćdziesiąt lat zdecydował się spłodzić
dziecko z przygodną kobietą. Urodziła mu córkę. Jego natura odrzucała kobiety, nie chciał jej.
On pożądał wyłącznie młodych chłopców. Żeby nie znosić łóżkowych katuszy, często wyjeżdżał
za granicę. Za życia matki musiał znosić niewolę matczyną, teraz musi znosić niewolę
małżeńską. W 1938 roku jego matka zmarła. On jednak stale podróżuje.
Znowu Egipt, potem Senegal. W 1942 roku, gdy cała Europa jęczała od faszystowskiej
niewoli, on wolny bawi w Tunisie. Powrócił dopiero w 1945 roku. Potem, nie wytrzymując w
Paryżu, skoczył do Libanu. W 1947 roku otrzymał Nobla w dziedzinie literatury. Żona jego
zmarła, ze zgryzoty zapewne.
Uczciwiej byłoby gejom o mizoginistycznym usposobieniu w ogóle się nie żenić, niż całe
życie męczyć biedne kobiety w roli niechcianych żon. Kto o tym napisze książkę? Byłoby to nie
lada psychologiczno-socjologiczne studium. W liście do Paula Claude’a napisał: „Wobec kobiety
nigdy nie odczuwałem jakichkolwiek pragnień. Nie wiem, jak mam rozwiązać ten problem, który
Pan Bóg wpisał w moje ciało”.
Zmarł w wieku osiemdziesięciu dwóch lat, absolutnie wyzwolony, uznany gej, geniusz,
który rzucił rękawicę nie tylko Niebu, lecz i purytańskiemu społeczeństwu i, o dziwo, co tak
rzadko się zdarza, wygrał.
5.7. LORD BYRON

Kobiety uwielbiały wielkiego angielskiego poetę lorda Byrona, a on je nie bardzo.


Podczas pierwszej poślubnej nocy z żoną, blady, przestraszony usiadł na łóżku i wyszeptał:
„Boże, trafiłem do piekła!”. Byron kulał, bo niańka zrzuciła go z komody, gdy był
niemowlęciem, i hulał... z mężczyznami... już jako student Cambrige był zakochany w
piętnastoletnim koledze, chórzyście Johnie Edlestronie. Niestety, ten tragicznie zmarł. Będąc w
Atenach, Byron zakochał się w szesnastoletnim Nicolo Giraudie, swym nauczycielu włoskiego,
ostatni jego romans miał miejsce w Grecji, gdy poznał służącego Chalandritsanosa. Swoją miłość
opisał w listach, niestety zostały spalone po śmierci Byrona. Biedna żona Byrona była tylko
przykrywką dla zaspokajania jego homoseksualnych namiętności. Jak wiadomo, Byron podczas
procesu Oscara Wilde’a, bojąc się identycznego losu, uciekł z Anglii. W tym czasie znajdował
się w strasznym stanie psychicznym i nawet chciał popełnić samobójstwo. Zostawił na zawsze
Wyspy Brytyjskie. Nic go już tu nie trzymało, żona opuściła go, zabierając córkę. Mimo pociągu
do mężczyzn, Byron miał wiele kobiet. Najbardziej głośną jego kochanką była lady Caroline
Lamb. W Italii poznał Teresę Guiccoli. Była to bardzo trudna miłość, której towarzyszyły wzloty
i upadki, awantury i pojednania. Życie Byrona było bardzo burzliwe, obfitowało w skandale
obyczajowe. podróże po Europie i podboje miłosne. Na szyi nosił medalion z lokami Lukrecji
Borgii, a jedna z jego kochanek przysłała mu zakrwawione włosy łonowe. Do historii wszedł nie
tylko jako wielki poeta, lecz jako romantyczny kochanek i podróżnik. a także jako wielki
awanturnik.
5.8. WILLIAM SZEKSPIR

Znakomity angielski poeta i dramatopisarz, swoich dwadzieścia sześć sonetów poświęcił


kobiecie, a sto dwadzieścia sześć zaadresował do pięknego młodzieńa. Miał dużo intymnych
związków z różnymi mężczyznami. Trzymał je w ścisłej tajemnicy, gdyż w tamtych czasach za
homoseksualne kontakty groziła kara śmierci. Miał żonę Annę Hathaway, której nie kochał wcale
i z którą całe życie znajdował się w dziwnych relacjach: małżonkowie nie mieszkali razem – on
w Londynie, ona w Stratfordzie. Mimo wszystko mieli troje dzieci. W testamencie Szekspir,
wielki kpiarz, zapisał żonie łóżko, a znaczną część swojego majątku przeznaczył Johnowi
Hemingesowi, a także Richardowi Bunbage i Henry’emu Condelloni, którzy byli jego
kochankami.
5.9. TOMASZ MANN

Laureat Nagrody Nobla za 1929 rok, Tomasz Mann, głęboko ukrywał swoją
pederastyczną naturę przed społeczeństwem, ale przed bliskimi – żoną Kati i sześciorgiem dzieci
– nie udało się. Małżeństwo przetrwało dzięki wyjątkowej wyrozumiałości żony, która
naczytawszy się rozpraw Kazimierza Imielińskiego, który radzi homoseksualistów nie potępiać w
pośpiesznej negacji tylko okazywać im zrozumienie i cierpliwość, postępowała zgodnie z tym
zaleceniem polskiego uczonego. Cierpliwość Kati była wyjątkowa. Ona opublikowała swoje
pamiętniki o homoseksualizmie męża dopiero po dwudziestu latach od daty jego śmierci, tak jak
ją prosił. Wyjątkowo porządna kobieta z tej Kati. Zdejmijmy, Drogi Czytelniku, przed nią
kapelusz.
Wśród sześciorga dzieci Tomasza Manna dwoje poszło w ślady ojca, nie w sensie
pisarstwa, chociaż tak też się zdarzyło, a w sensie homoseksualnych upodobań. Córka i syn
zostali lesbijką i gejem. Syn-gej nie wiadomo z jakiego powodu popełnił samobójstwo, co nas
specjalnie nie dziwi: po pierwsze w rodzinie Mannów to się zdarzało i dwie siostry Tomasza
skończyły życie samobójstwem, a po drugie z gejami zawsze jest tak – gryzą się wewnętrznymi
rozterkami do takiego stopnia, że życie staje się im niemiłe, czemu historia, poczynając od
Aleksandra Macedońskiego, dała mnóstwo przykładów. Tomasz Mann idąc za radą greckiego
starożytnego filozofa Platona, który w swym Sympozjonie, już nie mówiąc o Uczcie, wyłożył
pogląd na temat pederastii, czyli męskiej miłości do chłopców w wieku od dwunastu do
czternastu lat, w którym stwierdził, że jest to wzniosłe, wspaniałe uczucie, głęboko tym się
przejął i zaczął stosować w życiu. Pedofilem nikt go nie nazwał, bo każdy się bał wskazać króla
nagim, tym bardziej pisarza-noblistę. Tak nie wypadało. Nawiasem mówiąc bajka Nowe szaty
króla Christiana Andersena bardzo się podobała Tomaszowi Mannowi i gdy go zapytano, kogo
on uważa za wielkiego pisarza: Lwa Tołstoja czy Dostojewskiego, bezpardonowo odpowiedział:
„Andersena”. No to jak w przysłowiu: „Swój swojego pozna z daleka”. Rywalizacji w dziedzinie
pederastii Tomasz Mann nie lubił i nie radził swemu synowi homoseksualiście Klausowi
pokazywać się w towarzystwie chłopca, do którego ojciec czuł pociąg.
W chłopcach podniecała Tomasza Manna gładkość ciała i brak owłosienia łonowego, i
możemy tylko dziwić się, Drogi Czytelniku, jak niezmienne są gusta pederastów, poczynając od
starożytności i średniowiecza, a kończąc na współczesności. Nic pod tym względem nie zmieniło
się, jakby nie dotknęła współczesnych pederastów rewolucja seksualna.
Swe homoseksualne rozterki Tomasz Mann w zawoalowanej formie przedstawił w
utworach. Prawie wszyscy jego młodzi przyjaciele, do których czuł seksualny pociąg, poczynając
od czternastolatków, zostali ujęci w jego powieściach. I tak: Pribisłav Hippe z Czarodziejskiej
góry to jego szkolny kolega Willri Timpe. W Tonio Krugerze przedstawił innego szkolnego
kolegę, w którym był nieprzytomnie zakochany, Hansa Hansena.
Subtelnym homoseksualnym wątkiem nasycona jest znakomita nowela Tomasza Manna,
wydana w 1912 roku Śmierć w Wenecji. W 1971 roku włoski reżyser Luchino Visconti nakręcił
na podstawie tej noweli film pod tym samym tytułem z Dirkiem Bogardem i Bjornem Johanem
Andersenem w rolach głównych. Na ogół, Drogi Czytelniku, jest tak, że filmowe wersje
klasycznych dzieł ustępują oryginałowi. Na ogół nas rozczarowują, są znaczne słabsze od wersji
powieściowej. Tak nie jest w przypadku Viscontiego. Będąc sam homoseksualistą, genialnie
wyczuł lirykę i poezję Tomasza Manna, jego skryte fantazje i rozterki starzejącego się
homoseksualisty, a ordynarną i wulgarną perwersję, zwierzęcą pederastię, kiełkującą w ludzkim
mózgu oblekł w romantyczne szaty piękna i doskonałości. I nieważne, że w noweli Manna
starzejący się profesor, Niemiec Gustav von Aschenbach jest pisarzem, a w filmie
kompozytorem, ogólna atmosfera, duch czasu (początek dwudziestego wieku), włoski pejzaż,
otoczenie, a najważniejsze – nastrój bohatera – zostały przekazane w doskonałej harmonii z
dziełem Tomasza Manna. Błaha fabuła (profesor na urlopie w Wenecji), blahe dialogi (prawie ich
nie ma), tuzinkowe opisy i ogromne morze wewnętrzych uczuć, ocean rozterek,
homoseksualnych perwersji, pornografii nawet i to wszystko prawie bez słowa, dyskretnie, w
podświadomości, w myślach, w przeczuciach – to arcydzieło mogła stworzyć tylko symbioza
dwóch genialnych twórców, Manna i Viscontiego.
Istnieją, Drogi Czytelniku, dwa rodzaje piękna – piękno zewnętrzne, bez myśli, bez
ducha, i piękno naznaczone duchem, myślą, filozofią. Anielsko pięknym polskiego chłopca
Tadzia (sobowtórem był zmarły w 1986 roku baron Władysław Moes) nazwać nie można, piękno
tego chłopca (gra go szwedzki chłopiec Bjorn Johan Andersen) jest ponadprzeciętne –
naznaczone myślą i zmysłowością. Porusza nawet niewzruszonych widzów. Profesor nie
wypowiedział do Tadzia ani jednego słowa, nie dotknął nawet jego ręki, wszystko rozgrywa się
w scenerii półuśmiechów, palących i tajemniczych spojrzeń. Tu nie ma języka głosu, tu milczący
język cierpienia i bólu starego człowieka niefortunnie, fatalnie zakochanego w pięknym chłopcu,
symbolizującym śmierć. Nie zawsze ta kulawa z kosą jest odrażająca, u Manna ona, śmierć, jest
piękna i nie od cholery umiera na brzegu morza stary profesor, posyłający swój gasnący wzrok
sylwetce pięknego chłopca zanurzającego się w morzu, umiera od niespełnionej grzesznej
miłości. Tu jak w Lolicie Nabokowa – pedofilia znalazła się na drodze ekstremalnej kolizji z
uczuciem i prawem, zbyt słabymi i niedoskonałymi wobec tego, co dyktuje serce.
5.10. POLSKI HOMOEROTYZM

W ogóle ciekaw jestem,

Jak sobie radzi pedek w takim kraju jak Polska.

(Witold Gombrowicz, 1904–1969)

Źle, tępią tam biednych gejów, odeszli w podziemie.


Był zakamuflowanym gejem, także biseksualistą. Lubował się w kucharkach,
sprzątaczkach i im brudniejsza kobieta, tym lepsza. Pobudzała zmysły Witolda. Podczas II wojny
światowej przebywał w Argentynie. Tu związał się z pewnym starszym panem, który go
utrzymywał i wprowadził w arkana homoseksualnej miłości. Wróciwszy do Francji, ożenił się z
Ritą Labrosse. W powieści Trans-Atlantyk dotyka swej skrywanej tajemnicy, homoseksualizmu.
Niezwykły język, stylizowany na staropolską gawędę. W 1960 wyszła jego powieść Pornografia.
I mimo tak sformułowanego tytułu trudno byłoby w niej znaleźć pornografię. Tu nawet piersi
kobiecej się nie obnaża. Powieść również w silnie zakamuflowanej formie przedstawia wątek
homoseksualny. Do szkolnego programu wchodzi jego powieść Ferdydurke, mimo że również
porusza wspomniany wyżej wątek, który stał się obsesją Gombrowicza.
Kompozytor Karol Szymanowski (1882–1937). Jak na owe czasy był niezwykle śmiały, a
może po prostu zbyt sławny, był świętą krową, jeśli mógł sobie pozwolić na to, żeby otwarcie
wyrażać swoje homoseksualne upodobania. Zajmując się także literaturą, w Efebosie wynosi na
piedestał ciało chłopca, którego budowę uważał za bardziej harmonijną niż ciało kobiety. Lubił
niezwykle młodych chłopców. W liście do Zofii Kochańskiej pisał: „Mogę sobie z rzadka
pozwolić na przyjemność erotyczną”, mając na uwadze homoseksualną miłość. Przyjaźnił się z
Zofią Nałkowską, w której nie widział kobiety tylko kumpla.
Jerzy Waldorf do samej śmierci musiał ukrywać swój homoseksualizm, mimo iż długie
lata mieszkał z mężczyzną. Jego kochankiem był Mieczysław Jankowski. „Przyjechał do Polski
w 1939 roku, uciekając przed wywiezieniem na Sybir. Został uznany przez moją matkę za
„drugiego jej syna” – tak mówił w wywiadzie z Bogdanem Gadomskim. Umierając, Waldorf
przyznał się, że Mieczysław Jankowski, tancerz baletowy, był jego gorącym kochankiem. Żył
osiemdziesiąt dziewięć lat. Zmarł w 1999 roku.
Dziennikarz Tomasz Raczek (ur. 1957) nie ukrywa, że żyje ze swym partnerem
Marcinem Szczygielskim.
Paweł Hertz (1918–2001) skrzętnie, rozpaczliwie ukrywał swój homoseksualizm.
Wszystko tylko nie to, żeby ludzie domyślili się, jakiej orientacji jest naprawdę. To by go
po prostu zabiło! Ukrywał i fałszował swe gejostwo. A w tym czasie Boy-Żeleński postulował
zniesienie kryminalizacji praktyk seksualnych między mężczyznami. Krążyły plotki, że Hertz był
kochankiem Jarosława Iwaszkiewicza.
Jerzy Andrzejewski (1909–1983). Bardzo kochał żonę Marię, syna Marcina, dom,
rodzinę, lecz w głębi duszy zawsze pragnął „innej miłości”. Kolportowany był list
Andrzejewskiego nawołujący do równouprawnienia homoseksualistów i zalegalizowania
małżeństw homoseksualnych.
Jarosław Iwaszkiewicz nigdy nie pisał o swoim homoseksualizmie, za to chętnie
informował czytelników o swoim wieloletnim małżeństwie i córkach, wnukach i prawnukach.
„Królem pederastii” nazwał go Stefan Kisielewski. Istnieje ogromny rozdźwięk pomiędzy
pismami Iwaszkiewicza przeznaczonymi do publikacji, a zapiskami prywatnymi. Te drugie pełne
są tematyki homoseksualnej wyrażonej wprost. Miał kochanka Jerzego Bieszyńskiego
(1932–1959) i była to wielka miłość Iwaszkiewicza. Kochanek przedwcześnie zmarł na gruźlicę
w wieku zaledwie 27 lat. W swych prywatnych zapiskach Iwaszkiewicz pisał: „Tęsknię za
Jurkiem i wciąż powracam do niego. Po prostu nie mogę żyć bez niego” (20 lutego 1959 roku).
Zachował się list Bieszyńskiego do Iwaszkiewicza: „Kocham ciebie, nikt Cię tak nie kochał i nie
będzie kochał”.
Jerzy Zawieyski (1902–1969) miał kochanka Stasia. Był to trwały związek, tyle że
ukrywany. Do Krakowa Zawiejski przyjeżdżał zawsze sam. Na tym polegała jego tragedia, lecz
wiedział, że nie może ujawnić swego związku, społeczeństwo go nie akceptowało, uważało za
nienormalne, nawet za zboczenie.
Andrzej Czajkowski również musiał ukrywać swój homoseksualizm. Był potwornie
brzydki, o ogromnej głowie, kudłatej czarnej czuprynie, dużym nosie, cienkich wargach, zawsze
zaciśniętych jakby w wiecznej rozpaczy czy pogardzie dla ludzkości, malutkie dłonie i ogromne
stopy. Był wielkim intelektualistą, na dodatek ogromnie ironicznym. Świetnie grał na pianinie i
zarabiał na życie lekcjami muzyki. Ożenił się z rozpaczy z młodą poetką katoliczką Marią, którą
ignorował. W wieku czterdziestu sześciu lat zmarł z przepicia, rozstroju nerwowego i ogromnej
rozpaczy, zupełnie rozczarowany życiem.
6. HOMOSEKSUALNY HOLLYWOOD

„Przecież oni wsadzają sobie w tyłek” – tymi brzydkimi słowy wyrażonymi publicznie i z
jawną dezaprobatą dla homoseksualizmu znany amerykański reżyser i aktor Mel Gibson podpisał
na siebie wyrok w Hollywood, gdzie obecnie kwitnie renesans bohaterów o odmiennej orientacji
seksualnej i gdzie co film, to o gejach i lesbijkach, a co Oscar, to właśnie z tego powodu.
Niegdyś temat tabu obecnie rozwinął skrzydełka i choć jeszcze nie lata, zaczyna raczkować i
powoli wyłazi z powijaków.
Nie darowali tej wypowiedzi autorowi Pasji także dziennikarze i publicyści. Niemal z
taką samą zajadłością, z jaką paparazzi śledzili prywatne życie księżnej Diany, wyśledzili
wszystko u Gibsona i zaczęło ukazywać się w prasie dotąd nieznane prawdziwe „oblicze laureata
Oscarów” jako chuligana i skandalisty. „Ech, chuligan, ja chuligan” – to nie Gibson brawurowo
się chwalił, to Sergiusz Jesienin. Gibson raczej skulił ogon, stchórzył po śmiałej wypowiedzi, a
po publikacjach zdumiał się, gdy czytał w prasie o tym, jakich to bezeceństw on się dopuścił w
swoim życiu! Jeździł po pijanemu samochodem, rugał Żydów, był przeciwko aborcji, bywał
brutalny, lejąc po pysku swoją rosyjską kochankę i wreszcie zupełnie zdurniał: rozwiódł się po
dwudziestu ośmiu latach małżeństwa z żoną, z którą miał aż siedmioro dzieci i której musiał
zapłacić pół miliarda dolarów odszkodowania, zostawionych zapewne na czarną godzinę, jako
powód podając „brak więzi duchowej”. A czy fizyczna więź się nie liczy? – zapytajmy Mela
Gibsona. Słowem, Drogi Czytelniku, z powodu szczerej opinii o homoseksualistach wpadł nasz
Gibson jak śliwka w kompot i nieprędko wygrzebie się z tego cocktailu, na czym bez wątpienia
ucierpi kinematografia, bowiem cholernie utalentowany skądinąd jest ten producent, reżyser i
multimilioner w jednej osobie.
Á propos odnośnie „braku więzi duchowej”, w małżeństwie Mela Gibsona istniała
„nierozerwalna więź fizyczna”, a dowodem jest siedmioro jego dziatek. Powiemy tak: gorzej,
gdy w hollywoodzkich małżeństwach nie ma więzi fizycznej, a właśnie tak było z bożyszczem
kobiet całego świata Rudolfem Valentino, który, aby ukryć swój homoseksualizm, świadomie
żenił się i to dwukrotnie z lesbijkami, aby zmylić publiczność i pozostawać w nieodpartym
pragnieniu abstynencji heteroseksualnej, dumnie głosząc w sądzie podczas rozwodów, iż
„konsumpcji małżeństwa nie było”. Pierwsza żona, aktoreczka z wytwórni Metro, Jean Acker,
androgeniczna dama o męskich cechach, chodząca w krawacie, męskim ubraniu, nosząca krótką
fryzurę i śmierdząca cygarami à la George Sand, w noc poślubną, gdy mąż nieśmiało próbował
dotknąć jej ciała, oburzona wyskoczyła z łóżka i uciekła do kochanki, a druga żona a priori z
miejsca zabroniła mu dostępu do ciała.
Mało kto wiedział, że pierwszy gwiazdor Hollywood, amant o niebiańskie aparycji,
uwielbiany przez miliony kobiet na całym świecie, jest gejem. Wprawdzie Valentino miewał od
czasu do czasu kobiety, lecz w sensie intensywności seksualnych doznań były to raczej
niewypały. Polę Negri wziął romantyką nie zaś własnym penisem. Rozsypał na jej łożu płatki
białych i czerwonych róż, symbolizujących niewinność i krew, a wzruszona gwiazda jęła mówić
wszem i wobec, jaką to ona wspaniałą noc spędziła z Valentino. O Boże, pomóż nam nie umrzeć
z rozkoszy! Ze słynną Coco było w łóżku jeszcze gorzej. Świadomość, iż ma do czynienia z
wielką gwiazdą w dziedzinie mody, paraliżowała go. Członek mu nie stawał, sytuacja w łóżku
była tak samo tragikomiczna jak ta, którą opisuje Michał Zoszczenko, gdy sześćdziesięcioletnia
rosyjska caryca Katarzyna II znalazła się w łóżku z dwudziestosiedmioletnim Płatonem
Zubowem: „Ależ obejmij mnie, głuptasku, pocałuj, nazwij Katarzyną Aleksiejewną” – mówiła
caryca i gorącym ciałem nacierała na faworyta. On kurczył się w pościeli i mamrotał: „W żaden
sposób, nie mogę, Wasza Wysokość. Jak bym śmiał? Taka wielka caryca i takie paskudne
sprawki!”. No, Coco zareagowała niezupełnie jak Katarzyna II, a raczej jak ta bohaterka
Brantome, która znalazłszy się w podobnej sytuacji łóżkowej z impotentem udziela mu miłej
reprymendy: „No i co kanalio, wylegujesz się tu, jakbyś był w hotelu? Po co tu zaproszono cię,
draniu, żebyś spał za darmochę? A nu paszoł won, wypierdku!”. No może słowa Coco były nieco
inne, nie tak kolokwialne, bardziej wytworne, lecz intencja ta sama. Nazwała Valentina „cholerną
ciotą” i wyrzuciła z łóżka. Rozżalony Valentino pobiegł do gejowskiego klubu, gdzie spotkał
zdeklarowanego geja Claude’a Rambeau. Ten najpierw upił gwiazdora, a potem przywiózł go do
swego mieszkania. Rankiem mało co pamiętając z poprzedniej nocy, Valentino gapił się na
podstarzałego podrywacza chrapiącego obok i głowił się: „Była miłość czy nie? Jaka? Duża czy
maleńka?” – śmiej się Włodzimierzu Majakowski.
Kolejnym kochankiem Valentina był masażysta Bob, przystojny młodzieniec o zwinnych
długich palcach i imponującym fallusie, co można było domniemywać sądząc po wypukłościach
w kąpielówkach, bowiem rzecz działa się na basenie w gejowskim klubie Torch. Były tam nie
tylko cztery rozkoszne baseny, lecz rozkoszne pokoje, gdzie można było odpocząć po pływaniu
w przytulnej niekrępującej intymnej atmosferze z partnerem. Lecz gdy uradowany z podboju
Valentino wprowadził Boba do pokoju pod numerem 23, tam już znajdował się stary, obleśny
typ, który zobaczywszy Valentino krzyknął: „Masz rację, Bob! Ten młodzieniec, którego mi
przyprowadziłeś, istotnie jest bardzo piękny”. Po czym wyjął swego kutasa o kształcie
tłuściutkiej kiełbaski i rozkazał: „Liż, mały!”. Valentino uciekał jak diabeł przed święconą wodą
od wyuzdanego producenta.
Na urodę Valentina zwracały uwagę nie tylko kobiety, lecz także mężczyźni. Reżyser
Hayden Talbot, twórca Alimony, był dosłownie oszołomiony jego urodą i momentalnie się w nim
zakochał, gdy zobaczył go na plaży. Proszę sobie wyobrazić, Drogi Czytelniku, po piaszczystej
plaży Santa Monica w skąpym białym stroju kąpielowym w towarzystwie dwóch chartów
rosyjskich kroczy gwiazda kina niemego, piękny jak efeb czy sam bóg Apollo i niedbale macha
znajomym. Widok zabójczy. Valentino godzinami ćwiczył przed lustrem tę niedbałą pozę
dandysa wszech czasów, którą zamierzał oszołomić świat.
Ze swoją pierwszą żoną Valentino rozwiódł się, żeby w niedługim czasie wpaść w sidła
drugiej żony, również lesbijki, Nataszy Rambowej, która była kochanką znanej gwiazdy
rosyjskiego pochodzenia Ałły Nazimowej. Była u niej scenografem i projektantką kostiumów, to
oficjalna wersja, w rzeczywistości namiętną kochanką Nazimowej, którą dosłownie zniewoliła i
całkowicie sobie podporządkowała. Nie wiadomo z jakiej przyczyny, może z zazdrości o harem
Nazimowej, może z ciekawości czy próżności, postanowiła uwieść Valentina. Ich pierwsze
miłosne zbliżenie odbyło się na podłodze w garderobie wytwórni, być może wówczas po raz
pierwszy w życiu gwiazdor poczuł fizyczny pociąg do kobiety, dlatego poniosła go namiętność.
Piszczeli z rozkoszy tak, że umilkły cykady. Wrzeszczeli tak głośno, że usłyszała ich ekipa
filmowa. Przylecieli, otworzyli drzwi i zobaczyli cudowny widok: nagą Nataszę Rambową na
podłodze na wierzchu, a pod nią nagiego Valentina. Chyba zbyt dosłownie Rambowa zrozumiała
dominację kobiety nad mężczyzną, nie sądzisz, Czytelniku? Szybko nakryli się przed wścibskimi
oczami tłumu czarną narzutą. Valentino zaproponował Nataszy małżeństwo. „Why not?” –
odpowiedziała Rambowa i na jakiś czas zostawiła kochankę Nazimową. Na początku między
małżonkami było wszystko okay! Wspólne wyjazdy do różnych kurortów, pływanie statkami po
ciepłych morzach, zwiedzanie egzotycznych krain, zapewnienia z obu stron o dozgonnej miłości,
a potem współżycie zaczęło się psuć. Natasza Rambowa była kobietą władczą, bezwzględną,
lubiącą dominować wszędzie, w łóżku i na planie filmowym. Psychicznie słaby Valentino jej się
podporządkował i fatalnie na tym wychodził. Wytwórnie filmowe miały dość dyktatu Rambowej,
która mieszała się dosłownie we wszystko na planie filmowym i usiłowała zastępować reżysera.
Gdyby to było z korzyścią dla filmu, wytwórnie jakoś by pogodziły się z tą tyranią. Lecz z
powodu „ręki” Rambowej cierpiała kasa i powodzenie filmu, i wkrótce Valentinie zaczęło grozić
bezrobocie. Wytwórnie stawiały warunek: owszem, zaangażują go do roli amantów pod
warunkiem jednak, że obok nie będzie majaczyła Rambowa. Nie wolno było jej zbliżać się do
planu filmowego bardziej niż na armatni wystrzał. Rambowa złościła się i swój zły nastrój
przenosiła na męża, tym bardziej że on całkowicie stanął po stronie wytwórni. Widocznie nie
uśmiechało mu się siedzieć na zasiłku dla bezrobotnych. Między małżonkami, jak to
powszechnie się mówi, przebiegł czarny kot. Awantury, krzyki, rękoczyny stały się dniem
powszednim małżonków. Doszło już do tego, że zmarkotniały gwiazdor, idąc do domu, z goryczą
myślał, co go tam czeka: mordodarcie czy mordobicie, a już na pewno nie ciepła kolacja.
„Powiało chłodem seksualnym w królewskiej łożnicy” – jak powiedział Janusz Kawryżka. Do
tych wszystkich nieszczęść doszło jeszcze jedno: zarzut, iż Valentino popełnił bigamię. Rok
czasu powinien był odczekać po rozwodzie z pierwszą żoną, żeby móc ożenić się z Rambową, a
on, nie czekając na uprawomocnienie się wyroku, wziął powtórny ślub w Meksyku już po
upływie sześciu miesięcy, licząc od daty rozwodu z pierwszą małżonką. Przestraszona Natasza
Rambowa, skłócona absolutnie ze wszystkimi, wyłączając kochankę Nazimową, która jej we
wszystkim ustępowała, wzięła nogi za pas, Nazimową pod pachę i wyjechała na Wschód, a
Valentino osamotniony stał przed sądem i żeby nie dać oskarżyć się o bigamię i na dwa lata nie
zostać wsadzonym do kicia, żywo i z emfazą zapewniał sąd, iż jego małżeństwo z Rambową...
nie zostało skonsumowane. Scena, Drogi Czytelniku, żywcem wzięta z epoki angielskiego
Henryka VIII, gdy jego pierwsza żona Katarzyna Aragońska, przez sąd królewski obwiniona o
kazirodztwo (pierwszy jej mąż był rodzonym bratem Henryka VIII) zapewniała, że wychodząc za
mąż za Henryka VIII była dziewicą: „Osiem razy przez dwa lata, Wysoki Królewski Sądzie, mój
Arturek przychodził do mnie, lecz nie mógł zdeflorować i ja pozostawałam dziewicą”.
Milionowa rzesza fanów Valentina nastroszyła piórka i nadstawiła ucha. Czyżby ich
bożyszcze, ich macho, z którym przespać się marzyła co druga kobieta w kolorowym śnie,
oglądając jego filmy, był impotentem, a może jeszcze gorzej – gejem? Korona światowego
gwiazdora zachwiała się, musiał odtąd ją nosić na bakier. Te wszystkie stresowe sytuacje, a także
rozwód z Nataszą Rambową fatalnie wpłynęły na samopoczucie gwiazdora. Na tle nerwowym
zaczęły mu wypadać włosy. Leczył się maścią, od której dostawał skurczy żołądka. Gdy lekarze
połapali się, że to są nie skurcze, a zapalenie otrzewnej i wrzody układu pokarmowego, było już
za późno. Rudolf Valentino zmarł 26 sierpnia 1926 roku opłakiwany przez wszystkich swoich
fanów. Rzewny płacz zalał planetę. Kobiety mdlały, kochankowie mdleli, tłum fanów mdlał, Pola
Negri mdlała, Coco mdlała, totalne mdlenie owiało planetę, taka wielka rozpacz po śmierci
Valentina ogarnęła ludzkość. A skromna dziewczyna o imieniu Marion Benda przez dwadzieścia
lat będzie przynosiła na grób Valentina czerwone róże.
6.1. BARASZKOWANIE Z GARYM COOPEREM

Przedstawiać go jest zbyteczne. No któż nie zna Gary’ego Coopera, gwiazdy filmowej
Hollywood lat trzydziestych i czterdziestych! Posiadacza aż trzech Oscarów, który zagrał w stu
siedmiu filmach, znanego erotomana i bohatera licznych skandalików, skąpego w słowach, za to
bardzo wyrazistego w działaniach, z jednakową zachłannością kochającego kobiety i mężczyzn,
bo Gary jest ciekawski życia i wrażeń, i nic, co ludzkie, według Terencjusza, nie jest mu obce.
Winę za jego homoseksualizm ponosi matka, która w nieprzejednanym pragnieniu
posiadania córki, z braku laku usiłowała z małego Gary’ego uczynić dziewczynkę: ubierała go w
dziewczęce sukienki i kazała bawić się lalkami.
Jak nas informują psycholodzy na czele z Freudem, jest to wielce niebezpieczne: rozwija
w dzieciach homoseksualizm. Na szczęście Gary Cooper w porę zrzucił sukienkę i przywdział
spodnie, toteż został biseksualistą, z jednakową namiętnością kochając kobiety i mężczyzn, bez
specjalnej preferencji w stronę jakiejkolwiek płci. W seksualnych podbojach nie było równego
Gary’emu: „On mógł całą noc” – oświadczyła pewna aktoreczka Hollywood. Mógł również i z
mężczyznami „całą noc”.
Nieważne jak po tych podbojach czuły się jego organy przednie i tylne. O tym plotki
milczą. Stąd wniosek, że publicznie nie narzekał i współczucia u fanów nie szukał. Wręcz
przeciwnie, jak mógł, maskował swój homoseksualizm i jak mógł, afiszował swój rzekomy
heteroseksualizm. Jego wybujały erotyzm był wręcz fantastyczny, istny Grigorij Rasputin.
Wymień, Drogi Czytelniku, choć jedną znaną gwiazdę filmową, z którą by on nie sypiał. Na
początku jego kariery widywano go ze znanymi homoseksualistami. I nie tylko. Kobiety również
mu „smakowały”. Miał ich mnóstwo. Nawet do cnotliwej Grace Kelly dobrał się, nawet do Sofii
Loren, nawet... ale stop! Chaos w narracji nam splendoru nie przyniesie. Zacznijmy od początku.
Najpierw nie krył się ze swoimi homoseksualnymi upodobaniami, widocznie nie zdając jeszcze
sobie sprawy z tego, jak negatywnie do tego rodzaju związków jest nastawione pruderyjne
amerykański społeczeństwo. Gdy to sobie uświadomił, zaczął być ostrożny, w publicznych
szaletach miłości nie uprawiał, nie afiszował się specjalnie i publicznie mężczyzn w usta nie
całował.
Seksualny rozgłos o nieograniczonych erotycznych możliwościach Gary’ego Coopera
nadała gwiazda Hollywood, Clara Bow, która przespawszy się z nim parę razy, rozsiała pogłoski,
że jest „ogierem w łóżku”. Żigolak? Można i tak to nazwać, nie on pierwszy i nie ostatni zrobi
karierę przez łóżko. Clara załatwiła mu rolę w Skrzydłach, żeby mógł jej towarzyszyć na planie.
W nowym filmie nowy romans. W Newadzie zakochał się partnerce Thelmie Todd. W Synach
pustyni w Eyelyn Brent. Stało się to normą u Gary’ego. Tak będzie zawsze. Jeśli całować się, to
nie udając, a naprawdę. Zasmakował mu pocałunek z Marilyn Monrou. W każdej kobiecie
wzbudzał instynkt macierzyński.
W tym czasie w jego życiu pojawił się homoseksualny partner, Anderson Lawler, Nin, jak
nazywał go pieszczotliwie Cooper, a on jego Jamey. Wybierali się wspólnie na weekendy nad
jezioro Arrowhead. za które płaciła wytwórnia filmowa Paramount, dbająca o seksualne zdrowie
swoich gwiazd. A potem w ciemnych zaułkach Los Angeles sprzedawano po słonej cenie zdjęcia
nagich chłopców zażywających w tym jeziorze kąpieli. Clara dowiedziała się o tym i skończyła z
Cooperem, przedtem porządnie sprawiwszy mu lanie. Nie chciała żyć z mężczyzną, który wolał
innego mężczyznę niż jej wdzięki. Chłosta tak podziałała na Gary’ego, że postanowił na jakiś
czas dać spokój mężczyznom i z miejsca zakochał się w lesbijce Marlenie Dietrich, z którą
wspólnie grał w filmie Maroko. Marlena, mimo iż parę razy przespała się z Grantem, nie
zgodziła się na trwały związek. Choć miewała stosunki z mężczyznami, na dłuższą metę wolała
kobiety. Dostawszy od Marleny wyraźnego kosza, Cooper poczuł pociąg do mężczyzn.
Napatoczył mu się aktor Lawler. Był przystojny i chętny, czyli łatwy do zdobycia. A w tym
czasie Lupe, trzeciorzędna aktoreczka, opamiętała się i zaczęła być zazdrosna o Granta. O, ona
już była gotowa poskromić jego nieujarzmiony charakter i lać Granta po pysku.
Potem przyszła kolej na prawdziwą pożeraczkę mężczyzn, biseksualną Talluah Bankhead.
I nagle on wszystkich zostawia i w towarzystwie homoseksualisty Jimmy’ego Donahue wypływa
statkiem do Afryki. Na safari pofolgować sobie na łonie złotych piasków z bronią w ręku.
Wytwórnia Paramount dbająca z jeszcze większą troską o seksualne zdrowie swego
gwiazdora, przynoszącego jej krociowe dochody i tym razem opłaciła wyjazd, informując
szeroką publiczność, że Jimmy... uczy Gary’ego strzelać z dubeltówki. Zabiwszy coś około
osiemdziesięciu sztuk drobnej i wielkiej zwierzyny, Gary, odprężony seksualnie i fizycznie,
wrócił do Hollywood, żeby tym razem zająć się kobietami. Natura przecież nie lubi
jednostajności, czyż nie tak, Drogi Czytelniku? Poznał w tym czasie w Hollywood aktorkę Clarę
Bow, kochankę reżysera Viktora Fleminga, który dość dobrodusznie patrzył na kolejnych
amantów Clary. Dawało mu to możliwość odpoczynku od jej seksualnych wymagań, które, z
powodu wyjątkowego temperamentu aktorki (była przecież nimfomanką), nie zawsze mógł
zaspokoić. A z drugiej strony ilość spermy jest ograniczona i bezcelowe trwonienie cennego
nasienia, eliksiru życia, nie wchodziło w rachubę, mogło zrujnować zdrowie reżysera. Toteż nie
przeszkadzał, gdy amant Cooper zainteresował się jego kochanką Clarą i zaczął ją zabierać na
plażę w Malibu. Aktoreczka była wniebowzięta, gdy przekonała się o wyjątkowej seksualnej
sprawności Gary’ego, obdarzonego na dodatek w niepospolite narzędzie seksu. To właśnie Clara,
Drogi Czytelniku, zaczęła pierwsza nazywać Gary’ego „ogierem” i ujmy to przezwisko mu nie
przyniosło, a wręcz przeciwnie, wzbudziło zainteresowanie pań jego osobą. Co prawda mama
Gary’ego, która była przekonana o wyjątkowym aktorskim talencie syna, nieco przygasła, gdy
dowiedziała się, że jej syn dostaje role, bo jest żigolakiem. Tak było z Ofiarami rozwodu i z
Synami pustyni. Gary Cooper tak zakochał się w Clarze, że zaproponował jej małżeństwo.
Aktorka, która doskonale wiedziała, jaką niewolą seksualną to grozi, obraziła się i powróciła do
Viktora Fleminga.
Najbardziej burzliwy był związek Gary’ego Coopera z gwiazdką Lupe Vellez. Z nią
łączyły Coopera burzliwe relacje, bo dama była nie tylko maksymalnie temperamentna, lecz
skora do awantur przy użyciu rękoczynów. Nieśmiały dżentelmen Cooper nie mógł odpłacać
pięknym za nadobne, toteż chodził z wiecznie posiniaczoną twarzą, tłumacząc, że uderzył się o
drzwi, czego wytwórnia Paramount nie mogła zaakceptować. Charakteryzatorzy kręcili głowami,
nakładając na twarz gwiazdora tony pudru, różu i szminki, żeby zamaskować jego nocne ekscesy
z kochanką, a firma Paramount powiedziała mu bez owijania w bawełnę, stanowczo i jasno,
mniej więcej tak, jak nasz król Stanisław August Poniatowski powiedział Casanovie, gdy ten po
pojedynku z Branickim zjawił się na czwartkowym obiedzie u króla z zabandażowaną ręką: „Co
panu jest?” – zapytał król. „Reumatyzm” – ponuro odpowiedział Casanova. „Żeby u mnie więcej
reumatyzmu nie było. Jasne?” – stanowczo zażądał król. Jasne, Panie Cooper? Żeby więcej
zderzeń z drzwiami nie było, inaczej weźmiemy na pańskie miejsce innego amanta, chociażby
Archiego Leacha – zagroziła wytwórnia. Cooper się przestraszył i grzecznie poprosił swoją
kochankę Lupe, żeby nie lała go przynajmniej po pysku, istnieją przecież inne części ciała
nadające się do bicia.
Lupe się jednak nie uspokoiła. Skądinąd my ją rozumiemy, miała powody: po pierwsze
nie spodobała się rodzicom Coopera, zwłaszcza matce, która nazywała ją pogardliwie
Meksykanką, po drugie Cooper wyślizgiwał się z jej objęć, żeby przylgnąć inną częścią ciała do
swoich kochanków z klubu, a to denerwowało Lupe. „Określ się wreszcie – krzyczała na
Coopera – kim ty jesteś, gejem czy heteroseksualistą?”. Ach, on sam nie wiedział kim. Myślicie,
że kapryśny dzieciak wie, dlaczego mu dziś smakuje kaszka manna, a od jutra nigdy w życiu jej
do ust nie weźmie. Lupe nie uspokoiła się, a jej namiętność i zazdrość przybrały groźne dla życia
gwiazdora kształty. Pewnego razu dopadłszy go w wagonie pociągu wystrzeliła weń z pistoletu,
który przezornie nosiła pod podwiązką. Kula wybiła szybę w wagonie i omal nie trafiła w
Coopera (dobrze, że się schylił). Wytwórnia Paramount zatuszowała skandal, wyjaśniając opinii
publicznej, że w taki właśnie nietradycyjny sposób Lupe chciała pocałować kochanka na
pożegnanie, a Cooperowi postawiła ultimatum: wytwórnia albo Lupe. Jasne, że wytwórnia. W
czym rzecz, kariera bliższa ciału, prawda? Kochanka grzecznej informacji o zerwaniu z nią
Coopera spokojnie nie przyjęła. Ostatni raz walnęła go w pysk (ale pracy będą mieli
charakteryzatorzy) i powiedziawszy na pożegnanie: „No to spierdalaj, skurwysynu” – odeszła w
siną dal wprost w objęcia Tarzana, czyli Johnnego Weissmullera, za którego wkrótce wyszła za
mąż.
Superseksman okazał się żałosnym kamuflażem. No i cóż z tego, że w filmie ma
ogromnego penisa i pół nagi po drzewach skacze. Pozory mylą. W życiu takim bojowym nie był,
a fallus jego, bój się Boga, malutki i cieniutki jak trzcinka na wietrze.
Chwieje się, gnie, łamie i wybujałych zmysłów nimfomanki-żony Lupe w żadnej mierze
nie zaspokaja. To destrukcyjnie wpływa na psychiczny stan małżonki. Ona, wpadając w furię,
żąda, żeby natychmiast spełniał, fajtłapa jeden, swoje małżeńskie obowiązki. Ta natarczywość
radzieckiego czołgu z kolei paraliżuje członki Tarzana i im bardziej on się stara, tym marniejszy
efekt. Mężulek w obawie przed pięściami żony omal nie płacze i błaga swe oręże: „No, nie
skurczaj się, miły”. „On” nie słucha i kurczy się podły, kontynuuje swą destrukcyjną akcję
zmniejszania rozmiarów. Żona obraźliwie i z pogardą odwraca się do męża plecami, a on w
porywie rozpaczy i bezradności, delikatnie ręką przytrzymując swój organ i wiotkim zaczyna ją
dotykać w pośladki. W odpowiedzi dostaje potężny cios w nos, aż zaiskrzyło mu się w oczach, a
nos spuchł jak burak i przyjął barwę wszystkich odcieni tęczy. No nie, to chyba nie małżeńska
idylla, jak sądzicie, to istne piekło dantejskie. Swoją drogą, Drogi Czytelniku, specjalnie nie
krytykujmy Tarzana za jego zerową sprawność fizyczną. Żona nie stworzyła odpowiedniej aury.
Jak powiedział nasz wielki uczony w dziedzinie seksu, Krzysztof Imieliński: „Warto zaznaczyć,
że komenderowanie w łóżku ze strony kobiety podczas stosunku płciowego może doprowadzić
do zakłóceń w jego przebiegu i pojawienia się zaburzeń w sprawności seksualnej mężczyzny”
(Miłość i seks). Oto wtedy aktoreczka na serio pożałowała, że nie była grzeczna z Cooperem,
„ogierem”. Słowem, rozczarowana Lupe wzięła z erotycznym fałszerzem rozwód i w przypływie
depresji, gdy zmysły erotyczne zaostrzone, a umysłowe na odwrót – przytłumione, zaszła w ciążę
nie wiadomo z kim. A ma już trzydzieści sześć lat i pochodzi z pobożnej chrześcijańskiej
rodziny, w której aborcja jest zabroniona, choć rozpusta nie bardzo. Lupe postanowiła umrzeć,
lecz z pompą. Włożyła swoją zabójczą suknię ze srebrnej lamy, w której bosko wyglądała,
zaprosiła koleżanki na pożegnalną kolację, po czym, przyjąwszy śmiertelną dawkę, bo 25
tabletek seconalu, i upewniwszy się w wiszącym lustrze, że wygląda bosko i majtki jej spod
sukni nie wyłażą, bo ich nie nosi, wziąwszy w ręce krucyfiks i położywszy go na piersi,
przygotowała się na śmierć, błagając miłosiernego Boga, żeby wziął ją do nieba mimo jej
grzechów na ziemi. Zadziwia nas, Drogi Czytelniku, jaką dużą uwagę przywiązują kobiety do
swego pośmiertnego wyglądu. Wspomnijmy cierpienia świętej Perepetui, która martwiła się nie
tym, że za chwilę ją rozjątrzony byk na strzępy rozszarpie, ale tym że ma obnażoną pierś i
przykrywała ją rękami, albo jak Lukrecja, wdowa po Franciszku Cenci, gdy jej kazano wleźć na
„kobyłę” – kłodę, na której miano jej obciąć głowę, wgramalając się, była przerażona, że
obnażyły się jej pantalony. My już nie mówimy o piątej żonie Henryka VIII, Katarzynie Howard,
która zanim głowę na pień położyła i dała główkę sobie ściąć, kilka dni próbowała, jak zgrabnie
na pień się położyć, nie gorsząc widokiem publiczność.
Lupe była pod tym względem spokojna. Ostatnie spojrzenie w lustro upewniło ją, że z jej
wyglądem jest wszystko okay!
Obudziły ją torsje, zwymiotowała całą truciznę, była uratowana. Lecz poślizgnąwszy się
na mokrej podłodze, uderzyła się o krawędź sedesu i zmarła z głową zanurzoną w klozecie.
Koroner stwierdził, że śmierć nastąpiła od utonięcia. Co za fatalna śmierć!
Dobra matka, wytwórnia Paramount, czuwająca nad erotycznym i psychicznym stanem
Gary’ego Coopera wysyła go na tournée po Europie, naturalnie opłacając wszystkie wydatki. I tu
do Coopera, jak rzep do dupy, przyczepia się hrabina Frasso, podstarzała i niewyżyta niewiasta,
która po „szybkim numerku” z Cooperem w trzeciorzędnym hoteliku doszła do wniosku, że to
miłość na całe życie i jest gotowa po trzech dniach znajomości z gwiazdorem rzucić męża i
splunąć na swoją wysoką pozycję społeczną, bo „z ukochanym raj i w sałaszu” – jak mówią
Rosjanie. Przestraszony taką perspektywą Cooper usiłuje uwolnić się od hrabiny, lecz to
niemożliwe. Gdzie on, tam i ona. On pośpiesznie ucieka do Hollywood, ona za nim. Cooper
postanawia szybko się ożenić i postawić hrabinę przed faktem dokonanym. Nie ustąpił, nawet
gdy hrabina obiecała mu kupić studio filmowe. Pani Frasso musiała ostatecznie wrócić do męża,
od czasu do czasu w przypływie dobroci zapraszając kochanki Coopera do drogich restauracji. 15
grudnia 1933 roku Cooper się ożenił z dwudziestoletnią Weroniką Balfe, powszechnie nazywaną
Rocky. Był to dobry materiał na żonę. Rocky była spokojna i inteligentna, dawała samcowi
mężowi przyjemność i odpoczynek. Szkoda, że jej nie docenił, znowu zanurzając się w świat
kobiet i mężczyzn. Jeśli chodzi o kobiety, to same gwiazdy filmowe gościły teraz w jego łożu:
Grace Kelly, Marlena Dietrich, żona Charliego Chaplina, Paulette Goddard, no i wreszcie Ingrid
Bergman. Żadnej kobiety w niczym, a zwłaszcza w seksualnych wyczynach nie zawiódł, chórem
mówiły: „W Garym Cooperze nie sposób było nie zakochać się, tyle w nim było uroku”. Mąż
Ingrid Bergman postanowił ukrócić ten proceder, wywiózł żonę z Hollywood, całe szczęście, że
film Komu bije dzwon z Ingrid i Garym w rolach głównych już był skończony. Seksualny apetyt
Coopera nasilał się. Płciowa energia dosłownie go rozpierała, żadna jego partnerka filmowa nie
mogła się czuć bezpieczna, jeśli obok znajdował się Cooper. Pewnego razu lecąc samolotem,
podczas kręcenia filmu Człowiek z Zachodu z Sheil Graham, zataszczył ją i posiadł w toalecie.
Stał się bardzo niewybredny, każda kobieta mogła znaleźć się w jego łóżku, każdy przystojny,
młody mężczyzna mógł stać się obiektem homoseksualnego jego zainteresowania. „W ruch”
poszły telefonistki, scenografki, gońcy, sekretarki, scenograf Cecie Beaton, śliczny Bob.
„Wszystko pomieszało się w domu Obłońskich!” Seksomania owładnęła Cooperem i tylko
czasami się zastanawiał, czemu go, mimo wieku, to jeszcze kręci?
Rocky miała dość zdrad męża. Nie, do rozwodu nie doszło. Ona zastosowała bardziej
skuteczny sposób na utemperowanie libido męża. W 1937 roku urodziła mu córkę Marię. „Jest to
moja najlepsza produkcja w życiu” – powiedział Cooper i trochę utemperował swoje seksualne
życie, zakochawszy się w aktorce Patrycji Neal, z którą razem grał w filmie The Fountainhead.
Związek ten trwał trzy lata. Po tym jak Patrycja zaszła w ciążę z Cooperem i na jego żądanie
musiała dokonać aborcji, definitywnie z nim zerwała. Cooper zmarł na raka w 1960 roku w
wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat.
6.2. CARY GRANT BIJE SWOJE ŻONY

Za co, Cary, tak nieludzko katujesz swoje żony? Z pięciu żon aż trzy podały o rozwód z
powodu twego okrucieństwa, a i pozostałe dwie cierpiały z powodu brutalności „damskiego
boksera”. Rękoczyny stały się u ciebie metodą wychowawczą na krnąbrność niewiasty, żeby
znała swoje miejsce w twoim zagmatwanym, skomplikowanym i całkowicie wypaczonym życiu
homoseksualnym. Jego zewnętrzny wizerunek budzi sympatię, ujmuje swoją nietypową urodą ni
to Cygana, ni to Hiszpana o delikatnej śniadej cerze i oczami, węgielkami, w których zastygła...
tajemnica. Jego gra zniewalała setki tysięcy fanów. Nota bene, Drogi Czytelniku, jest to mój
ulubiony aktor. Każdy film, w którym grał Cary Grant, jak by słaby nie był scenariusz i reżyseria,
rokował kasowy sukces. On po prostu był ponad wszystko. Wnosił w rolę tyle samego siebie,
tego innego Granta, marzycielskiego, tak innego niż prywatnie, tak cudownie uroczego, że nie
było siły, żeby nie polubić tego aktora. O jego magicznym wpływie na publiczność wiedziały
wytwórnie filmowe, toteż wybaczały Grantowi wszystko: jego gejostwo, gdy homoseksualizm
był na cenzurowanym, jego ekscesy, ba, jego alkoholizm, gdy nie mogąc powstrzymać się od
picia mocnych trunków, na planie filmowym kamuflował wódkę w kubku do kawy. I była to
tajemnica poliszynela, bowiem wszyscy widzieli, że Cary chleje jak smok, lecz to był Cary
Grant, bożyszcze kina lat trzydziestych, święta krowa. Jemu wszystko było wolno. Nikomu
innemu nie pozwolono by na tyle wybryków, na tyle ekscesów, co Grantowi. Wszystko mu a
priori wybaczano. Rozpieszczano go przez z górą trzydzieści lat, chociaż w dzieciństwie i
młodości nie był rozpieszczany i przeszedł ciężką życiową szkołę przetrwania.
Urodził się w biednej robotniczej rodzinie w Wielkiej Brytanii, w Bristolu, i nie był
ukochanym synem. Matka, straciwszy pierwszego syna, na małym Carym skupiła swoją złość,
często go biła i upokarzała, zmuszając do wkładania dziewczęcych sukienek. My już wiemy,
Drogi Czytelniku, czym kończy się to ubieranie chłopca w dziewczęce ciuszki. Nie będziemy tu
wyłuskiwać i zanudzać Czytelnika złożoną teorią psychoanalityków, lecz taka zależność między
rozwojem homoseksualizmu i ubieraniem chłopca w dziewczęce sukienki istnieje.
Ojciec mało zajmował się wychowaniem syna, zajęty romansami z różnymi kobietami.
Swoją żonę umieścił w szpitalu dla psychicznie chorych, a syna, który był w tym czasie na
tournéee w Ameryce, bez obciachu zawiadomił, że jego matka umarła. I nawet mu grób jej
pokazał. Do trzydziestego roku życia Cary Grant nie wiedział, że matka żyje. Ojciec szybko
przyprowadził pewną kobietę do domu i dziewięcioletni Cary musiał macochę tytułować mamą.
Może i nie żałował śmierci matki, o ile sobie przypominał, że ciągle był przez nią bity rózgami,
za byle co, a nawet bez powodu.
W barbarzyńskiej Rosji sprawa ta była uporządkowana. Dzieci zezwalano bić tylko w
określone dni tygodnia. No przypuśćmy w piątki. Cały tydzień gromadziły się grzechy, pardon,
przewinienia dziecka, a w kącie w słonej wodzie moczyła się rózga w oczekiwaniu na swój
gwiezdny piątek. Tak czynił dziad Maksyma Gorkiego, dobry chrześcijanin, który nigdy nie
naruszał przykazań Bożych. Katował wnuka wyłącznie w piątki, nieraz bijąc do omdlenia. Potem
nieprzytomnego chłopca zabierała babka, leczyła ludowymi maściami i do następnego piątku.
Mikołaja I, rosyjskiego cara, bił nauczyciel na życzenie ojca Pawła I. Gorliwość nauczyciela
dochodziła do takiego stopnia, że w ataku szału chwytał carewicza za wątłe plecy i uderzał głową
o ścianę. Pewnego razu omal nie zabił małego Mikołaja I. I co z niego wyrosło? Wprowadził
zwyczaj bicia pałkami żołnierzy, którzy przechodzili przez „strój” – pułk zaopatrzony w pałki. Po
otrzymaniu tysiąca uderzeń zamiast półżywego żołnierza wynoszono trupa. Ludwika XIII matka
Maria Medici lała po pysku, nawet gdy był dorosły i żonaty z Anną Austriaczką. Gdy zdobył
władzę, wyrzucił w diabły matkę z Luwru. Biedowała na europejskich dworach, błagając o
jałmużnę. Rodzice! Moja dla was rada: nigdy nie bijcie swoich dzieci, odbije się to na
charakterze dziecka, rozwinie się w nim okrucieństwo, a i rodzicom nigdy ono tego nie wybaczy.
Słowem, mały Cary pomny razów matki chętnie poszedł do szkoły w nadziei, że tam jego
edukacja będzie odbywać się bez rózg. Pomylił się bardzo. Podstarzałe stare panny, jego
nauczycielki, wyżywając się i zaspokajając swoje libido, zsunąwszy z chłopca portki, lały jego
pupcię rózgami do krwi. Nie bez powodu później Cary Grant ciągle będzie odczuwał dokuczliwy
ból pośladków i to niekoniecznie z powodu uprawiania homoseksualnego seksu. Przeszedł nawet
operację odbytu, może właśnie z tego powodu. No i dochodzimy do sedna sprawy, Drogi
Czytelniku, odkryliśmy właśnie źródło okrucieństwa Granta, dlaczego bił swoje żony. Czemu
nikt z biografów nie domyślił się tak prostej rzeczy: skąd w delikatnym, wspaniałym aktorze tyle
okrucieństwa dla kobiet?
Bicie rózgami i edukacja zakończyły się dla Cary’ego ostatecznie wtedy, gdy
zainteresował się nim pewien reżyser wędrownego teatru burleski i zabrał, za zgodą ojca,
dziesięcioletniego chłopca na tournée po Ameryce. Będzie grał rolę małego komika na
szczudłach. Przejawiał nietuzinkowy talent i postanowił na zawsze pozostać w Ameryce, by
próbować swych sił na Broadwayu, a na razie wiódł nędzną egzystencję, parając się czym się da:
chodząc po plaży na szczudłach sprzedawał kanapki, roznosił gazety, a gdy trochę podrósł i miał
dziewiętnaście lat, stał się żigolakiem, zabawiał podstarzałe stare panie, bogate i spragnione
pieszczot młodych chłopców. Wyznawał zasadę: żadna praca nie hańbi, byleby dawała pieniądze.
Przeszedł inicjację homoseksualną, zanim dobrze poznał kobietę. Jego pierwszym
homoseksualnym partnerem, biednym jak mysz kościelna, został Jack Orr Kelly (później będzie
znanym projektantem mody), z którym zamieszkał na strychu w nędznej i taniej ruderze. Goło,
ale wesoło. Wkrótce do nich dołączył trzeci homoseksualista, Charles Spangles, stewart na statku
Olimpia. Mimo dobrej pensji i licznych napiwków, zdecydował się porzucić pracę i klepać biedę
ze swymi towarzyszami, bo „szczęście na bruku odłogiem nie leży, a miłość we troje to coś
wspaniałego, daje właśnie poczucie szczęścia i warto dla niego porzucić intratną posadę”.
Popieramy, Drogi Czytelniku, taki tok filozoficznego myślenia, przecież w myśl filozofów:
„Człowiek jest stworzony do szczęścia, jak ptak do lotu”.
Koledzy byli tolerancyjni i wyrozumiali. Wiedzieli, że Cary przez łóżko może osiągnąć
to, do czego zawsze dążył: sławę, pieniądze i rozgłos. Lojalnie więc usuwali się w cień, kiedy
Cary’emu nadarzała się okazja i udawało mu się przespać z tym czy innym reżyserem czy
producentem filmowym. A on niestrudzony, nie przepuszczał najmniejszej okazji, nawet gdy
spotkanie z „wielkim” człowiekiem ograniczało się do jednej nocy czy jednego lanczu, i nie
miało większego, pozytywnego wpływu na karierę. Warto próbować (czytaj: cierpieć), bo bez
trudu nie wyciągniesz nawet rybki z prudu. W Hollywood spotykał Douglasa Seniora, podobno
doszło do zbliżenia, choć nie wywarł ten incydent żadnego pozytywnego wpływu na karierę
Cary’ego. Douglas bał się rozgłosu. Tak samo bez echa przeszło jego zbliżenie z Jackiem
Bennym, Georgem Burnsem, Mossem Hartem. Odbyt bolał coraz bardziej, jak u kochanków
Kaliguli, lecz „senatorem”, jak tamci, nie stawał się. „I po cholerę ja staję się darmową
prostytutką” – nieraz migała mu w głowie zdrożna myśl, gdy homoseksualne jego wysiłki
spełzały na niczym i nie odbijały się na karierze. Do czasu. Bujna noc spędzona z Reginaldem
Hammersteinem zaowocowała rolą w musicalu Złoty świt. Cary nie umiał śpiewać, reżyser
szybko znalazł wyjście – Cary musiał tylko otwierać usta, za kulisami śpiewał inny aktor.
Publiczność niczego nie zauważyła i nagrodziła brawami uroczego młodzieńca. Hurra! Lody
zostały przełamane, Cary wypływa na szerokie wody, wchodzi na wielką scenę.
A potem Cary wszedł w poważny homoseksualny związek z kompozytorem Philem
Charigiem. Ten pomógł mu wejść na scenę Hollywoodu.
Cary z pewną dozą nostalgii pożegnał wesołe mieszkanko na strychu, które od pewnego
czasu zrobiło się homoseksualną spelunką dla wszystkich amatorów „muzyki klasycznej”, co
było umownym znakiem dla przyjaciół: „Uwaga, nie wchodzić, tu odbywa się w tej chwili
homoseksualny seks”. Zabrał swoje nędzne manele i wprowadził się do mieszkania Phila, a
raczej do jego rozkosznego domu. Phil załatwił próbne zdjęcia Cary’emu w wytwórni
Paramount. Cary tak się spodobał producentowi Benowi Schulbergowi, że ten zatrudnił go od
razu do dwóch ról. A potem inni możni tego świata zainteresowali się Carym. Słowem, nie
zdążył jeszcze Phil upoić się miłością z rozkosznym kochankiem, jak ten pakuje swoje już nie
nędzne manele, a wcale bogate i wyprowadza się do innego „haremu”, i nawet zaczyna parać się
biznesem: wspólnie z młodym projektantem mody Wrightem Nealem i dekoratorem wnętrz,
Bobem Lampe, otwierają butik. Nie miał żyłki do interesów i nie miał chęci na sterczenie w
dusznym sklepie, porzucił więc kupiecki interes, gdy poznał aktora Rudolpha Scotta, który na
długo, a właściwie na całe życie pozostanie jego kochankiem. I potem, chociaż obaj będą żonaci
(Cary kilkakrotnie) i będą mieć liczne kochanki, zawsze będą sekretnie się spotykać i
pomieszkiwać razem. To była prawdziwa, długotrwała homoseksualna namiętność.
Stary kochanek Cary’ego, Phil Charig, z łezką w oku musiał wracać do Nowego Jorku.
Zrozumiał bowiem, jaka gorąca więź łączy Cary’ego i Scotta. Zamieszkali razem w jednym
domu, na złość wszystkim i wbrew przyjętym zasadom zaczęli wszędzie pokazywać się razem,
ignorując plotki i obawy wytwórni Paramount. Szefowie wytwórni wpadli w panikę. I chodziło
im nie o Cary’ego, który dopiero wstępował w arkana kina, ile o Scotta, który był wziętym
aktorem, a jego nowy film Sky Bridew wróżył kolosalny sukces. Co tu robić? Jak okłamać opinię
publiczną, jak zakamuflować homoseksualny związek Cary’ego i Scotta? Nie wymyślili nic
nowego, poszli utartą ścieżką: wynajęli dwie dziewczyny, które odtąd winne były wszędzie
pokazywać się w asyście Cary’ego i Scotta, i udawać ich kochanki. „W domu możecie robić, co
wam się żywnie podoba, lecz na oczach ludzi ani mru mru – żadnych tam objęć i publicznych
pocałunków” – powiedziano ostro i kategorycznie Cary’emu i Scottowi. Wytwórnia filmowa
dbała o wizerunek własny i prestiż aktorów. Skoro tematyka homoseksualna była tematem tabu,
nie było co wywoływać wilka z lasu – udawajcie gwiazdy nasze heteroseksualistów, jak wszyscy
w Hollywood. Musieli kochankowie się podporządkować, udając zakochanych w dziewczynach i
puszczając wodze seksualnego pożądaniu za szczelnie zamkniętymi drzwiami mieszkania. W
sąsiednim pokoju słodko spały wynajęte dziewczęta.
Kariera Cary’ego niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki gwałtownie wystrzeliła
w górę. On już gra obok największych gwiazd Hollywood: Marleny Dietrich, Kim Nowak, Grace
Kelly, Sofii Loren. Ponieważ był biseksualistą i nie stronił od kobiet, każdą z tych gwiazd starał
się uwieść. Tak było przyjęte w Hollywood, sprzeniewierzać się tej tradycji Cary nie miał
zamiaru. Z Marleną Dietrich, z którą grał w filmie Blond Venus (odniósł niewyobrażalny sukces),
wyszedł niewypał. Diva filmowa o lesbijskich skłonnościach, trzepocząc dwucentymetrowymi
sztucznymi rzęsami spod ciężkich powiek i dymiąc długim papierosem od razu dała do
zrozumienia epuzerowi, iż męskie wdzięki ją nie interesują. Pozostali chłodnymi przyjaciółmi.
Kim Nowak była mniej lodowata. Jej serce roztopiło się w płomiennym uroku Cary’ego,
przespała się z nim parę razy zupełnie niewinnie, bez ubocznych skutków, to znaczy ani w ciążę
nie zaszła, ani wenerycznej choroby się nie nabawiła. Rozeszli się jak dwa statki na morzu, każdy
popłynął w swym kierunku po uprzednim sygnale pożegnania. Grace Kelly! Historia tej miłości
jest głucha i niema. Później, gdy ta gwiazda Hollywood została monarchinią najmniejszego
księstwa świata, Monako, Cary przysyłał Jej Wysokości noworoczne pocztówki z
pozdrowieniami. Wystarczająco, żeby myśleć, że kontakt był udany, lecz krótki. Z Sofią Loren,
wszystko było zagmatwane, bolesne i nawet tragiczne.
Poznali się w Hiszpanii na planie kręcenia filmu Houseboat, scenariusz do którego
napisała żona Cary’ego, Betsy (o żonach później). Naturalnie, że Cary Grant z miejsca zakochał
się w niebiańsko pięknej i strasznie wysokiej (miała około 180 cm wzrostu) Sofii Loren, która w
tym czasie była rozdarta między dwoma uczuciami: Frankiem Sinatrą i Carlem Pontim. Rywal,
brutal Frank Sinatra wszystkimi niegodziwymi sposobami usiłował zmniejszyć szanse Cary’ego
u Sofii Loren. Wymyślał Cary’emu od „wstrętnych ciot”, nazywał go „matką Cary”, siejąc aluzje
do jego homoseksualizmu. Cary poważnie rozważał, czy nie dać Sinatrze w mordę, a póki co
oświadczył się Sofii, zapewniając ją o swych poważnych zamiarach, jak i jednocześnie wzięcia
rychłego rozwodu z Betsy. Betsy, autorka scenariusza do filmu, w którym mieli grać Sofia Loren
i Carry, jakimś siódmym zmysłem wyczuwając niebezpieczeństwo dla swego małżeństwa, rychło
przyjeżdża do Hiszpanii z zamiarem zagrania roli Loren u boku swego męża. Rzeczywistość ją
jednak mocno zasmuciła. Mąż, zamiast spędzać wieczory z żoną, zaprasza Sofię do drogich
lokali. A ponieważ z natury był skąpy, a rachunki w lokalu ogromne, zrozumiała wielkość
uczucia męża do Loren, wsiada zatem na statek i odpływa do Hollywood, zrozpaczona
oczywiście i zdeprymowana na tyle, że pod wpływem tej złej aury, statek tonie. Lecz nie Betsy.
Ona, jak matka Nerona, umiała dobrze pływać. Dopłynęła do brzegów Nowego Jorku i później
musiała oglądać film, autorką scenariusza którego była, a w nim swego męża całującego się z
Sofią Loren. Sofia zaś pod wpływem przeżyć spowodowanych zatonięciem statku z żoną
Cary’ego na pokładzie, dostrzegła w tym fatalnym zrządzeniu losu łut szczęścia i już bez
wahania żadnego przyjęła oświadczyny Carla Pontiego, o czym lojalnie zawiadomiła Cary’ego.
Nie chciał wierzyć w te brednie. No jak to tak! Jego, takiego pięknego, takie bożyszcze ludu
niewiasta wolała zamienić na niskiego, grubego, karłowatego Pontiego, który wyglądał jak
wieloryb wyrzucony na brzeg? Być to nie może. On idzie do producenta filmowego Carla Ponti i
deklaruje mu, że zagra bezpłatnie, zauważ Czytelniku, bezpłatnie (co za ofiarność skąpego
Granta i jaka wielka jego miłość) w czterech filmach Pontiego, jeśli ten zostawi Sofię. „A idź ty
do wszystkich ciętych diabłów” – powiedział Ponti i wkrótce Cary się dowiedział, że w Meksyku
wzięli oni ślub. No nie, wiarołomstwo kobiety nie ma granic, powiedział Cary i popłynął do żony
godzić się. Betsy niczym pocieszyć męża nie może, ona już przygotowała pozew rozwodowy i
wycofywać go z sądu nie ma zamiaru. „Nie, wiarołomstwo kobiet granic nie ma” – powtórzył
Cary znaną już sobie formułkę i wrócił pod skrzydła, a raczej do łóżka zawsze mu wiernego i
oddanego Randolpha Scotta. Razem pływali statkiem w jednej kajucie, gdzieś tam razem
mieszkali w hotelu, ku zgrozie wytwórni filmowej, wynajęli wspólny pokój i sypiali jak mąż z
żoną w jednym łóżku. Na domiar złego wytwórnia nieostrożnie zatrudniła ich w tym samym
filmie Hot Saturday, w którym występują w jednakowych fartuszkach, myjąc naczynia, co
sugeruje zakamuflowany związek homoseksualny. Na pokazie filmu ktoś rzucił pytanie:
„Ciekawe, kto płaci rachunki, Cary czy Randolph?”. Co można było zrozumieć jako aluzję: „Kto
tu gra pasywną rolę dupodajcy”, pardon, to brzydkie słowo, użyjmy greckiego – kinaidos, „a kto
dupobiorcy”, pardon, użyjmy greckiego anete.
Wiele lat później Cary Grant sądził się z Loren o zniesławienie. Gwiazda ośmieliła się
wydać swe pamiętniki, w których opisała ich miłość. A czy była ona, zapytajmy słowami
Włodzimierza Majakowskiego, duża czy maleńka? O, coś nam się wydaje, Drogi Czytelniku, że
była raczej mikroskopijna.
I tak homoseksualista Cary Grant miał pięć żon. Teraz będzie o tym, jak z nimi żył.
Pierwszą jego żoną została Virginia Cherrill, aktorka Hollywood na tyle znacząca, że
zagrała u boku Chaplina w głośnym filmie Światła wielkiego miasta. Lecz nie to zafascynowało
Granta na tyle, że zainteresował się tą aktorką. Zaimponował mu fakt, że za cenę wyrzucenia z
planu filmowego i zbojkotowania jej przez producentów Hollywood odrzuciła zaloty wielkiego
mistrza, Chaplina ma się rozumieć. Cary postanowił nie przyśpieszać biegu wydarzeń i cnotliwej
aktorki za pierś nie łapać i do łóżka po pierwszej czy drugiej randce nie ciągnąć. Musiało być
dużo randek i romantycznych wieczorów, zanim Virginia była gotowa na fizyczny stosunek z
Carym. To go podbudowało. Taka cnotliwa niewiasta rokuje nadzieję na bycie dobrą żoną.
Nie usiłował za wszelką cenę przespać się z Virginią, platoniczna miłość przecież
również ma swoje uroki. Przenikajmy ciało samą myślą. Wyobrażenie czasami jest lepsze od
realizmu. Obrazy utrwalone w mózgu posiadają siłę przyciągania. A co to w ogóle erotyka? Nic
innego jak tylko akrobatyczna gra wyobraźni. Morze pamięci, w którym zanurzają się uczucia.
Wielbienie wzrokiem nawet jest mocniejsze niż seksualny kontakt. Cary zaczynał rozumieć
trubadurów, którzy ubóstwiali damy swych serc, życie za nie oddawali, ale nigdy z nimi nie
sypiali. Cary swe pożądanie zaspokajał z niezawodnym Ralphem, który, jak radziecki pionier,
zawsze był gotów, a gdy lokum dla miłości tymczasowo nie było, załatwiali swe potrzeby
seksualne na parkingu, w samochodzie, z którego pewnego dnia wyciągnął ich policjant tak
nieoczekiwanie i gwałtownie, że nie zdążyli portek naciągnąć, stali na baczność przed władzą z
obnażonymi jak lufy sterczącymi armatami. Musieli zapłacić mandaty za „naruszenie
społecznego porządku”. Słowem, idąc za Terencjuszem, nic, co ludzkie, nie było Cary’emu obce,
nieludzkie również, dodajmy.
Cary wreszcie oświadczył się Virginii i został przyjęty. I znowu nic. Sucho w miłosnym
łóżku. Virginia narzeczonemu na nic nie pozwala, nawet obnażonej piersi dotknąć, oczekuje na
oficjalny ślub. Noc poślubna ma być prawdziwą, a nie klaunadą, jak u innych aktorek
Hollywood, które po setnym stosunku z narzeczonym udawały rajską nieziemską rozkosz w noc
poślubną, a wrzeszczały z udawanej rozkoszy tak, że milkły cykady. U Virginii jedwab i uczucia
są prawdziwe. Brylanty niekoniecznie. Dziewictwo swe doniesie do małżeńskiej łożnicy
nienaruszone. Ona, Virginia, nie pozwala się dotknąć, a co robić napalonemu Cary’emu, któremu
portki rozsadza dynamit? Wyręczaj, Scotcie! Będą uprawiać nocną miłość w wynajętym domku
na plaży, w kajucie na statku w drodze do Anglii, gdzie Virginia kręci nowy film, ostatecznie
mogą nawet pod krzakiem według przysłowia: „Z miłym raj i w sałaszu”. Gdy gruz seksualnych
udręk trochę z siebie zrzucił, Cary niezmiennie wracał do Virginii. Cary intencje cnotliwej
narzeczonej odczytał opacznie, myślał, że zdradza go po cichu z innymi mężczyznami i stąd jej
seksualna powściągliwość. Zaczął być cholernie zazdrosny i już wynajmuje szpiclów, żeby
Virginię z jakimś kolejnym producentem czy amantem filmowym przyłapać na spędzonej nocy.
Gdy Virginia dowiedziała się, że obcy ludzie śledzą każdy jej krok, obraziła się na Cary’ego i
nad narzeczeństwem zawisła groźba zerwania. Zaczynają się kłótnie i awantury. To źle, Drogi
Czytelniku. Kłótnie w narzeczeństwie nigdy nie wróżą dobrego pożycia w małżeństwie.
Preludium – uwertura jest licha, żeby opera była dobra. Tak się też stało. Gdy po długich i
burzliwych kłótniach i pojednaniach kończących się romantycznymi wycieczkami po morzu,
para wreszcie wzięła ślub w 1934 roku – „rajskie życie” powróciło i to ze znacznie większym
nasileniem przemocy. Krótko: Grant zaczął bić swoją żonę. Systematycznie i regularnie? No nie,
to chyba tylko rosyjski Domostrój przewiduje: „Lewą ręką, mężu, żoneczkę za rączkę trzymaj, a
prawą okładaj ją rzemieniem, po głowie pałką nie bij, po innych miejscach ciała wolno”. Tu było
wszystko spontanicznie. Lanie odbywało się w wielkiej emocjonalnej furii, bo nagle wszystko w
Virginii zaczynało denerwować Granta. Jej niepunktualność, spóźnienia, śmiech, płacz, jak je,
jak pije, jak sika w łazience, bo sikała głośno. Za byle co dostawała w gębę. A pewnego razu jego
mocna pięść tak silnie uderzyła Virginię, że upadła uderzywszy się o skraj skrzyni i omal nie
umarła. Uciekła do matki i nie chciała powrócić, mimo błagań Granta o wybaczenie. Wtedy on
upozorował (bardzo nieudolnie) samobójstwo. Wypił z fiolki proszki nasenne, lecz w tak małej
dawce, że nawet nie stracił przytomności, gdy nazajutrz znalazł go sługa Filipińczyk, który
przyszedł sprzątać mieszkanie. Ale że był dobrym aktorem, udawał nieprzytomnego, spod
przymkniętych powiek zerkając, czy nie wraca skruszona żona, gdy go zabierano do szpitala na
płukanie żołądka. Lekarz się dziwił: „Mnogo szumu i nic” – jak w dramacie Szekspira, w
rzygowinach gwiazdora prawie nie było śladów niebezpiecznej trucizny.
Virginia oczywiście nie uwierzyła w próbę samobójczą męża i śmiało stanęła przed
sędzią, demonstrując swe rany – rezultat ciosów brutalnego męża. Oskarżyła Cary’ego o przemoc
i za pięćdziesiąt sekund uzyskała rozwód. Dziwi nas w całej tej historii to, Drogi Czytelniku, że
na całe życie potem pozostali, Cary i Virginia, dobrymi przyjaciółmi i po cichu spotykali się, nie
wyłączając z menu randek namiętnego seksu.
Drugą żoną Cary’ego Granta miała zostać aktorka Phyllis Brookes, bo wszystko na to
wskazywało, łącznie z oficjalnym ogłoszeniem narzeczeństwa w 1941 roku. Koledzy i
kochankowie Granta trochę posmutnieli, lecz wstawiać pałki w przyszłość małżeńskiego stada
nie odważyli się. Cary’ego starczy dla wszystkich. Do małżeństwa jednak nie doszło z powodu...
głupiej intercyzy. Gdy narzeczona Granta, Phyllis, przeczytała punkt, w którym wzbraniało się
jej ukochanej mamusi, a przyszłej teściowej Granta wstępu do ich domu nawet w święta,
oburzeniu jej końca nie było. Oburzenie jej matki było jeszcze jaskrawsze: przez dwa dni
kłótliwa, podstarzała, niedoszła teściowa gwiazdora cicho płakała w swoim pokoju, a potem
przez dwa dni niczym zraniona wilczyca głośno krzyczała, wymyślając niedoszłemu zięciowi od
najgorszych, na piąty dzień wytarła łzy i zamknąwszy potok niemiłych wylewności ze swych ust
pod adresem niedoszłego zięcia, postawiła córce kategoryczne ultimatum: ona albo Cary Grant.
Innej alternatywy być nie mogło. Phyllis to zrozumiała, pomyślawszy zadecydowała, że wybierze
matkę, bowiem mężczyzn i epuzerów jest dużo, a matka jedna. Narzeczeństwo rozpadło się. I w
tym przypadku Phyllis zostanie do końca życia wierną i oddaną przyjaciółka Granta. I czym tak
wabi filmowy amant kobiety, rojem lecące na niego jak muchy do miodu? Wystarczy mu tylko
kiwnąć palcem, a biegnie ku niemu gotowych do bicia tłum kobiet, aktorek i aktoreczek,
garderobianych i gwiazd filmowych, kelnerek i pro... nie, prostytutek nie było. Cary nie będzie
powtarzał błędu swych kolegów, latami chodzących z syfilisem.
A na horyzoncie już świta następna narzeczona, która w 1942 roku 8 lipca zostanie
szczęśliwą drugą małżonką Cary’ego Granta. Była nią Barbara Hutton. Niewiasta nie bacząc na
trudności II wojny światowej pojechała do Danii i tam przekupiwszy urzędników pośpiesznie
wzięła rozwód z duńskim hrabią Kurtem Reventlowem. Nie oponował biedaczek, od dawna żony
już nie było w jego życiu. W Barbarze jest trochę diabła i mnóstwo seksu, non possumus –
„nigdy dość” stało się zasadniczym sloganem w małżeńskim łożu. Wylatywały z ust podżegając
seksualną atmosferę sprośne słowa: „Twoja piciuchna jest urocza” – to preludium do oralnego
seksu, który opanował Hollywood, bo jako postępowa kraina zaczynał lubić ten rodzaj zboczenia.
A potem nagle wszystko urwało się. Ochota do małżeńskich stosunków prysnęła jak kamfora.
Przejadło się Grantowi kobiece jadło. Zbyt długo miał do czynienia z kobietami. Zachciało się
starych dobrych praktyk z chłopcami. I on, niczym żona Klaudiusza, Messalina, pozostawiając
małżeńskie łoże wyślizgiwał się po nocach z ciepłej pościeli i fruwał gdzieś po męskich
burdelach lub podrywał chłopców w miejskich toaletach. Pewnego razu policja wyciągnęła go z
takiej miejskiej toalety, gdzie uprawiał miłość z marynarzem. Były kłopoty, lecz sprawę udało się
zatuszować. Ile to kosztowało? O, nie pytaj nas o to, Drogi Czytelniku, o tym wie jego żona
Barbara, która na swych policzkach odczuła ten niezaplanowany wydatek. Gdy tylko Grant
zaczął podnosić na nią rękę, powiedziała – dość! Wkrótce został ogłoszony rozwód. Na pytanie
znajomych, gdzie tkwiła przyczyna tego drugiego w życiu rozwodu, on odpowiadał: „Mamy
różnice klasowe”. Szczera prawda! Różnice klasowe były znaczące, nimfomanka Barbara lubiła
czarne olbrzymie penisy Murzynów, Cary wolał raczej białe penisy, niekoniecznie olbrzymie.
Zupełnie zadawalały go zgrabne, czyściutkie, jak na starożytnych statuetkach peniski młodych
chłopców i to do takiego stopnia, że pewnego dnia policja przytaszczyła go na przesłuchanie na
komisariat po tym, jak pewna matka oskarżyła go o podrywanie jej nieletniego syna i składanie
mu nieprzyzwoitych propozycji w jego rozkosznym rolls-roysie.
Wytwórnia filmowa domaga się, o nie, ona grzecznie prosi Granta (kto by miał śmiałość
domagać się!), żeby przestał szokować i gorszyć publiczność, żeby się ustatkował, zmazał z
siebie hańbiące piętno geja i w tym celu musi szybko się ożenić po raz trzeci.
Trzecią żoną Granta zostanie Betsy Drake, scenarzystka, która pisała scenariusze do
filmów z nim. O jej perypetiach z mężem w związku z jego zakochaniem się w Sofii Loren już
wiesz, Czytelniku.
Czwartą żoną Cary’ego Granta zostanie Dyan Cannon. Nastąpi to nie tak prędko, bo
dopiero w 1961 roku. W międzyczasie nosi się z zamiarem poślubienia jakiejś Żydówki, która by
mu urodziła tłustego żydowskiego chłopczyka, którego Cary, jak i jego rodzice, podda
obrzezaniu w ósmym dniu po narodzinach. Nie wiemy dlaczego, ale Cary Grant uważał siebie za
Żyda i pragnął czcić żydowskie rytuały. Akt obrzezania to zjednanie z Bogiem. Oddaj swój penis
na służbę Bogu – w to wierzył Abraham. Upatrzył sobie kandydatkę na matkę swego dziecka.
Była nią córka założyciela szkoły aktorskiej Actors Studio Lee Strasberga, Susan Strasberg. Ta
kobieta mogła dać samcowi przyjemność i odpoczynek, a na dodatek urodzić tłustego
żydowskiego synka. Już nawet zaczął Cary przygotywać ślubną intercyzę, tym razem bez
klauzuli zabraniającej teściowej wejścia do jego domu. Żydowska teściowa mogła przecież
okazać się dobrą babcią dla przyszłego wnuka. Nawet humor Grantowi się poprawił od takich
tęczowych matrymonialnych planów. Wszakże nie zostały zrealizowane: on w tym czasie, to
znaczy w 1961 roku poznaje Dyan Cannon, prędko w niej się zakochuje i jest gotów ją uczynić
matką swego dziecka. Aktorka z Hollywood nic nie ma przeciwko temu, wręcz przeciwnie,
usiłuje nawet przyśpieszyć datę ślubu, na co Grant nie bardzo się zgadza, bo jeszcze nie
zakończył romansu z miss Danii, Gretą Thyssen. Nie Greta Garbo, to prawda, ale jaki
temperament, a jaka idealna figura, 90x62x90. Scott uważa, że za chuda, Grant uważa, że w sam
raz. Dyan Cannon się dąsa, ona jest gotowa rywalki znosić po ślubie, lecz nie przed ślubem. No i
nic nie poradzisz, taki już jest mankament serca Granta: wiecznie się zakochiwać i mieć kilka
kobiet i mężczyzn naraz. Romans z Miss Danii trochę się przedłużał i nawet brutalne zachowanie
Granta przyzwyczajonego do rękoczynów go nie kończyło. Niewiasta lubiła być zdobywana w
sposób szturmowy, prawie że brutalny. Nie to, co inne żony Granta, które uważały jego
zachowanie za niebezpieczne, duńska pięknotka odbierała je jako wyrafinowaną pieszczotę.
W obawie, że opuści ją szczęście, Dyan się zgodziła zamieszkać z Grantem przed ślubem
i łaskawie zezwoliła mu dokończyć jego romans z Miss Danii. „Kochanie – przymilnie mówił
Grant do narzeczonej w podzięce za jej tolerancję, udając się na randkę z Gretą – zobaczysz, że
wkrótce przestanę ją kochać. Już mnie zaczyna nudzić. Jak tylko znudzi mi się ostatecznie,
natychmiast bierzemy ślub”. Dyan wzdychała i biegła do łazienki otrzeć łzy, płaczącej kobiety
przecież Grant nie lubił. Pobrali się w 1962 roku, jak tylko rozwód z Betsy został
uprawomocniony. No i wkrótce Dyan zaszła w ciążę i urodziła śliczną córeczkę Jennifer. Będzie
to jego, Granta, jedyne dziecko z pięciu małżeństw. Jest niemal szczęśliwy i dostaje fioła na
punkcie córki. Gdyby zechciała gwiazdkę z nieba, prawdopodobnie by jej dał, bo ptasiego mleka
miała pod dostatkiem.
Jak zwykle bywało u Granta małżeńskie łoże wkrótce mu się znudziło, romanse z
kobietami się znudziły, potrzebował kolejnego mężczyzny, o, nie Scotta, ten też mu się znudził.
Ile można? Już dwanaście lat są kochankami. Dusza i serce Granta potrzebują nowego męskiego
kochanka. Żeby był młody i piękny i żeby było jak w greckiej miłości erastesa i eromenosa, bo
Grant już niemłody, ukończył pięćdziesiąt osiem lat. Noel Coward w sam raz. Wybrali się razem
w romantyczną podróż na Jamajkę. W tym czasie zaczął wręcz nienawidzić kobiet. Przypominał
sobie, jak biła go matka i jak swoją złość wyładowywał na biednej żonie Dyan. W 1967 roku
wystąpiła ona o rozwód, obwiniając męża... no śmiało, Czytelniku, nie pomylisz się, naturalnie
za okrucieństwo. Kolejna żona oskarża Gary’ego Granta, takiego na zewnątrz uroczego, takiego
pogodnego, takiego miłego i łagodnego, że do rany przyłóż, o bicie jej. Źle się dzieje w
królestwie duńskim, a raczej w duszy Granta. Coś z psychiką Granta nie jest w porządku. Został
samotnikiem, dużo pił i używał LSD. W chwilach zamroczenia alkoholowego i narkotycznego
wciąż klął na matkę, po co ubierała go w dziewczęce sukienki i okrutnie biła rózgami? Nawyki
matki wrosły w niego i taki był w stosunku do swoich żon. O tym doskonale wiedział.
Na tym nie koniec z małżeństwami Granta. W 1981 roku, mając siedemdziesiąt siedem
lat, poznaje dwudziestoletnią Barbarę Harris i żeni się z nią. Do rozwodu w tym piątym
małżeństwie nie doszło. Nie zdążył Grant ani skatować żony, ani wystarczająco ją wypieścić,
chociaż pił litrami roztwór z hiszpańskich much i łykał kilogramami mieszankę orzechów z
miodem na wzrost potencji. Jest bogaty i sławny! Czego mu jeszcze trzeba do szczęścia?
Homoseksualnych przygód? O nie, to już wywietrzało mu z głowy, a ze swoim długoletnim
kochankiem Randolphem Scottem, obecnie szczęśliwym ojcem i dziadkiem, jest wyłącznie na
przyjacielskiej stopie. Barbara Harris zostawiła dla ukochanego męża chłodny Londyn i
pojechała do Ameryki. Miłość przecież nie wybiera, a różnica między nimi o jakieś głupie pół
wieku, prawie żadna. I tak rekordu Guinesa nie pobili.
Gdy potencja całkowicie wyczerpała się, bo ilość spermy przecież też jest ograniczona,
Grant zostawił młodą żonę i udał się na tournée po Ameryce z odczytami. Opowiadał o swoim
życiu i recytował fragmenty scen ze swoich filmów. Nawet miał powodzenie, bo jednak był
utalentowany. Zmarł na atak serca w 1986 roku, uprzedzając młodą żonę, że po jego śmierci
ludzie będą plotkować na jego temat, przedstawiając go w złym świetle. I w tym czasie, kiedy tak
mówił, wzrok miał tak łagodny, tak smutny i tak tajemniczy, jak miał we wszystkich swych
filmach, okłamując cały świat, bo nikt nigdy nie dostrzegłby w nim okrutnika typu markiza de
Sade, a ludzie nadal go kochają i płaczą, i śmieją się na jego filmach. Ja pierwsza!
6.3. HAMLET W PORSCHE. JAMES DEAN

Żył jedynie dwadzieścia cztery lata, nakręcił wszystkiego trzy filmy, lecz sławę i rozgłos
osiągnął taki, jak gdyby był gwiazdą pierwszej wielkości na nieboskłonie Hollywood, na miarę
Marlona Brando czy Cary’ego Granta. Doczekał się swych biografów, miał mnóstwo fanów,
kobiety go opłakują, mężczyźni go opłakują po dziś dzień, nastolatki obklejają ściany swych
pokoi jego fotografiami, bo był geniuszem w swoim rodzaju, w rodzaju niezrozumiałego i
wiecznie miotającego się Hamleta. Przybrał postać niezrozumiałego buntownika, niejakiej
straconej pięknej duszy naszych czasów, swoistego męczennika i wszyscy mu uwierzyli. A on
kłamał, nachalnie okłamał świat, bo w rzeczywistości był cynicznym spekulatorem własnej
urody. Karierę zrobił przez łóżko, przez niewybredne seksualne związki, sławę przysporzył sobie
dzięki umiejętnej reklamie, reklamował się sam, a w roli utalentowanego menedżera był
niezawodny. Sam się promował nie tylko pokazując się z tą czy inną gwiazdą u boku, lecz
afiszując szczegóły tych związków w przeróżnych publikowanych barwnych opisach, z jednym
lejtmotywem: „Jestem w łóżku szatanem, nie mężczyzną”. Chociaż jego reżyser Elia Kazan z
wytwórni Actor Studio, który dobrze znał Deana, miał wątpliwości co do jego rzekomej
niesamowitej seksualnej potencji, oświadczając: „Jimmy (zdrobniałe od James – E.W.) zawsze
miał kłopoty w relacjach z dziewczynami”. Jednak chwyt był celny. O Deanie, aktorze o
przeciętnym talencie, stało się tak głośno, że aż za głośno.
Zginął w katastrofie samochodowej, zbyt szybko jechał swoim porsche. Dokąd się tak
śpieszył? On się śpieszył zawsze i wszędzie, a przede wszystkim śpieszno mu było żyć, jakby
przeczuwał, że darowano mu tego czasu mało i dlatego trzeba gnać, próbować i doświadczać
wszystkiego, co ludzkie i nawet nieludzkie. Te seksualne dewiacje, którym poddawał się w
nocnych gejowskich klubach, uważamy za nieludzkie. W nich, obnażywszy pierś, kazał
partnerom gasić na niej papierosy. Na zawsze pozostały te ślady, całą klatkę piersiową miał w
bliznach po oparzeniach. I stąd ten niesamowity jego pośpiech, gorączkowa chęć zasmakowania
życia. W seksie był niesamowity, ale nie w sensie olbrzymiej potencji byczka, a w sensie
intensywności stosunków fizycznych z kobietami i mężczyznami. Znamy trzy rodzaje mężczyzn:
homoseksualistów – gejów, biseksualistów i heteroseksualistów. James Dean wprowadził
czwarty rodzaj – multiseksualistów, kiedy mężczyzna nie preferuje żadnej płci, z jednakową
namiętnością traktując kobietę i mężczyznę. I stąd u Jamesa Deana taka mnogość seksualnych
kontaktów z gwiazdami i gwiazdorami kina. Rano mógł pić kawusię z jedną gwiazdką, w
południe wozić motorem drugą, wieczorem oddawać się podstarzałemu reżyserowi, a w nocy
brać w objęcia ładnego chłopca. Życiodajne siły w Deanie były na miarę greckich herosów,
zawsze nienasycony, zawsze żądny doznań erotycznych, estetycznych, intelektualnych,
perwersyjnych. Niezadowolony z „przyzwoitości” orgii, na którą został zaproszony, wśród
gwarnego tłumu roznegliżowanych pań i panów wyjął swego członka i jął uprawiać masturbację.
Diogenes, chociaż czynił to publicznie, przynajmniej robił to w beczce, Rasputin w
lokalu, bo był pijany, natomiast publiczny onanizm Deana nosił znamiona skandalu
obyczajowego i miał na celu zgorszyć i zaszokować towarzystwo, bo Deanowi było wszystko
wolno. I jeśli inne gwiazdy Hollywoodu skrzętnie ukrywały swój homoseksualizm, Dean
otwarcie go demonstrował. On był jakby poza krytyką i żadne normy społeczne i moralne go nie
obowiązywały. A czynił te swoje wybryki z taką prostotą, z taką błyskotliwością, a nawet z
pewną gracją, że mu wszystko darowano.
Gdy jego kochanek, podstarzały reżyser Rogers Brackett, chwilowo znalazł się w
potrzebie finansowej i poprosił Deana o pożyczkę, ten oburzony odpowiedział: „A od kiedy to
kurwy płacą?” – powtarzając frazes Alfreda Douglasa. Inni gwiazdorzy tak gorszący świat już
dawno by zostali przez producentów wyrzuceni z planu filmowego, Deanowi bali się nawet
zwrócić uwagę, bo on był perspektywiczny, nagrał tylko trzy filmy, lecz każdy z nich był hitem
kasowym.
Ze wszystkich związków homoseksualnych Deana najbardziej trwały był właśnie z
podstarzałym reżyserem telewizyjnym Rogerem Brackettem. Było to jakby przedłużenie
wcześniejszego związku Deana z czasów młodości, z pastorem, który pozbawił go dziewictwa.
Inicjacja seksualna Deana przez wielebnego Jamesa de Weerda odbyła się w romantycznej
scenerii wśród dźwięków muzyki Czajkowskiego i wierszy Heinego, kiedy to wielebny nagle
poprosił swego podopiecznego, aby ten dotknął jego członka. Nie nachalnie, grzecznie poprosił,
ściszając gramofonowy zapis szóstej symfonii wielkiego rosyjskiego kompozytora.
Osiemnastoletni chłopiec drżąc z podniecenia i wstydu życzenie wielebnego pastora spełnił. To
mu się spodobało i wkrótce Dean z dumą mówił kolegom, że już nie jest prawiczkiem.
„Niektórzy twierdzą, że to de Weerd rozbudził w Deanie rozkosze gejowskiego seksu” (Nigel
Cawthorne). Możliwe.
Rogers Brackett był o wiele lat starszy od Deana i sam mówił, że jest to związek ojca i
syna, tyle że kazirodczy. Dodawał także: „Ja kocham Deana, a on kocha mnie”. Zresztą
epatowali publiczność obaj. Gdy na planie filmowym zwrócono Deanowi uwagę, że niezgrabnie
się porusza, bez cienia zmieszania ripostował: „Bo boli mnie tyłek. To Rogers mi go tak
wymaglował”. Kochanek Kaliguli mógł publicznie narzekać, że bolą go boki od seksualnych
stosunków z cesarzem, to było w starożytności, kiedy na całego kwitła miłość homoseksualna.
Ale żeby tak mówić w pięćdziesiątych latach dwudziestego wieku, gdy homoseksualizm był na
cenzurowanym i tematem tabu? Śmiałość Deana otwarcie głoszącego swój homoseksualizm
zdumiewa. On jakby prowokował społeczeństwo, rzucał wyzwanie pruderyjnym poglądom, sam
będąc seksualnie wyzwolonym ze wszystkich ograniczeń. Zresztą małe skandaliki nigdy nie
zaszkodziły sławie gwiazdora. Dean kładł się do trumny i tak kazał fotografować się reporterom,
nie dbając o to, w jakim kolejnym szmatławcu nazajutrz ukaże się to szokujące zdjęcie. Formuła
była jasna, zasada ta sama: wszystkie środki są dobre dla osiągnięcia rozgłosu. Na wieczorkach
wśród dziewcząt gorszył je tym, że przynosił świecznik w kształcie waginy kobiecej, wstawiał
tam świeczkę, zapalał i dziko chichotał, gdy roztopiony wosk lał się na wargi sromowe.
Gdy Brackett był potrzebny Deanowi (załatwiał mu role statystów w serialach
telewizyjnych), Dean robił wszystko, żeby ten związek utrzymać, nawet gdy do reszty
zirytowany wybrykami Deana reżyser chciał go zostawić. Wówczas Dean zastosował znaną
metodę, jak rozpalić przygasłe nieco uczucia swego kochanka. Zwyczajnie wzbudzić w nim
zazdrość, tym silniejszą, że przedmiotem zazdrości będzie kobieta. Za kozła ofiarnego Dean
wybrał trzeciorzędną piosenkarkę Elizabeth Sheridan, mającą pseudonim „Dizzy”. Dizzy była
starsza od Deana o dwa lata, lecz nie bardzo doświadczona w miłosnych sprawach. Po paru
nocach z Deanem zakochała się w nim na zabój. On ją przyprowadził do mieszkania Bracketta i
tam przedstawił jako swoją narzeczoną. ł trafił w dziesiątkę, a raczej prosto w serce reżysera.
Jego reakcja była do przewidzenia: poczuł niesamowitą zazdrość i na nowo zakochał się w
Deanie, o co właściwie temu chodziło. Dizzy ze łzami w oczach z powodu zawiedzionej miłości
wyjechała na tournée, a Dean przeprowadził się do mieszkania Bracketta.
Gdy trzeciorzędne role w telewizyjnych serialach nieco sprzykrzyły się Deanowi,
postanowił wypłynąć na szerokie wody i zmusił Bracketa do odświeżenia swych koneksji w celu
wypromowania kochanka. W rezultacie Dean poznał ważnych w dziedzinie kina i show-biznesu
ludzi, a wśród nich znanego scenografa Lemuela Ayresa, który był homoseksualistą. Szybko
znaleźli wspólny język i wkrótce Dean został jego kochankiem, ale nie zwykłym, lecz
kochankiem ulubionym. To oznaczało, że jest predysponowany popłynąć z Ayresem na jego
wspaniałym jachcie w romantyczną morską podróż. Słowem, gdy zdyszany i zdenerwowany
Brackett wskoczył na przystań, zobaczył oddalający się wspaniały błękitny jacht z Deanem na
pokładzie, który machał mu ręką, posyłając pożegnalne pozdrowienie: „Żyj nam tatuśku długo i
szczęśliwie, ja znalazłem inny harem”.
Jest coś patologicznego, Drogi Czytelniku, w tej mnogości seksualnych związków Deana
z aktorami i aktorkami, z którymi miał do czynienia na planie filmowym. Bodajże żadnej osobie
nie przepuścił, włączając w to techniczną ekipę i obsługujący personel. Demokratyczna alkowa
Deana mieściła ludzi różnych stanowisk i profesji: od wielkich gwiazdorów do pomocniczego
personelu na czele z rzeszą garderobianych i kelnerek. Nie na darmo Elia Kazan na pytanie
gwiazdora Clifta o Deanie niedbale odpowiedział: „Ot taki sobie gwiazdor, lubi samochody,
motory, kelnerki i kelnerów”.
Krótkie, lecz intensywne romanse z partnerkami i partnerami na planie filmowym stały
się normą zachowania Dea- na. A to ucałuje Paula Newmana, z którym grał w filmie Na wschód
od Edenu, a to prześpi się w małym sportowym samochodziku z Natalią Wood, z którą grał w
filmie Buntownik bez powodu. Co zaś tyczy kręcenia tego filmu, to Nigel Cawthorne
powiedziała: „Ekipa filmowa miała go serdecznie dość, między innymi dlatego, że połowę ekipy
uszczęśliwił rzeżączką”. No cóż, nic ludzkiego nie było mu obce. Choroby weneryczne również.
W dwudziestym wieku, Drogi Czytelniku, odkąd wymyślono penicylinę, to żaden problem. Nie
musiała ekipa filmowa Buntownika bez powodu długo gniewać się na swe bożyszcze, parę
zastrzyków i po krzyku. Tak też myślał Dean, lekkomyślny, dziarski, seksowny, myślący, że
świat rozścieli przed nim róże i on po tych różach przejdzie śmiało, bo róże te bez kolców.
Gdy samoreklama wydawała mu się niewystarczająco bulwersująca, świadomie
prowokował małe skandaliki. Kręcąc film Olbrzym, postanowił wszędzie pojawiać się z bardzo
znaną aktorką Urszulą Anders. Gwiazdka nie miała nic przeciwko temu, tym bardziej, że chciała
szybko odwrócić uwagę zazdrosnej żony jej kochanka, Johna Dereka, która groziła deportacją
dziwki Szwedki, jeśli nie przestanie spotykać się z jej mężem. Parka udawała zakochanych i
bardzo namiętnych. Wkrótce publiczność się dowiedziała, że Dean ją bije podczas stosunku, lecz
jej to się podoba, co można było zaliczyć do sadomasochistycznych praktyk, a także używa
sprośnych słów, zwłaszcza podczas orgazmu, co można było zaliczyć do apogeum perwersji.
Gdy zainteresowanie publiczności wzrosło, Urszula Anders nagle skończyła z Deanem,
oświadczając, że jest on „dzikim zwierzem o paskudnej woni”. Dla zakochanej w mężczyźnie
osoby woń mężczyzny jest najwspanialszym zapachem, wiemy o tym z przekazów
historycznych. W świetle tych rozważań konkluzja nasuwa się sama: nie kochała Urszula Anders
Jimmy’ego Deana i już. A partner Deana z filmu Olbrzym publicznie obwinił Deana w
samoreklamie, twierdząc, że stosunków z Urszulą Anders w ogóle nie było. Parka upozorowała
„trudną miłość”, żeby skupić na sobie uwagę publiczności. Oburzony Dean spotkawszy go na
gejowskim przyjęciu w Malibu dał mu w gębę.
Lecz gwoli obiektywizmu, musimy stwierdzić, Drogi Czytelniku, że była w życiu Deana
prawdziwa miłość. On na zabój zakochał się w sardyńskiej egzotycznej piękności Angeli Pier.
Mieli tak dużo wspólnych cech: lubili szybkie samochody i motory, szybkie numerki, szybkie
posiłki w Mc Donaldzie. Długimi były tylko ich pocałunki i niezapomniane wieczory prozy, na
których roznamiętniony Dean czytał sprośne urywki z pornograficznej książki Henry’ego Millera
Zwrotnik Raka, w którym jest takie zdanie: „Już wieczór, a ja ciągle chodzę z niewyżytym
chujem”. Ch... Deana był jak najbardziej wyżyty, a gdy dziewczyna zaszła w ciążę, on, jak
przystało na przyzwoitego i uczciwego człowieka, włożywszy garnitur i krawat po raz pierwszy
w życiu, poszedł do matki Angeli prosić o rękę jej córki.
Matka aż się żachnęła z oburzenia, gdy dowiedziała się, że adorator jej niewinnej córki
nie jest katolikiem. Protestantyzmu za religię nie uznawała. Skruszony Dean wyjechał do
Kalifornii, żeby tam w ciszy i spokoju, błądząc po brzegu morza, rozważyć ważny hamletowski
dylemat: „To be or not to be” – przejść czy nie na katolicyzm. Nie dawał spokoju przyjaciołom,
radząc się, no bo jak powiedział bohater Antona Czechowa, Bielikow: „Małżeństwo to krok
poważny”. I kiedy tak rozgryzał i rozsupływał swój problem, roztropna Angela widząc, że czas
ucieka, brzuch jej rośnie w zatrważającym tempie, a narzeczony nie daje znaku życia, wychodzi
za mąż za Vica Damone, początkującego aktora, na tyle naiwnego, że małe wybrzuszenie na
ślubnej sukni narzeczonej wziął za niezgrabność fasonu.
O ślubie Angeli Pier Jimmy dowiedział się z radia. Dosłownie rwał na głowie włosy z
rozpaczy. Co za pech, kiedy on już zdecydował się przejść na katolicyzm i ożenić z Angelą, ona
wychodzi za mąż za innego.
Po przyjeździe do Los Angeles Dean szuka sposobności, po pierwsze, żeby zbić mordę
Damonowi, który ośmielił się ukraść mu narzeczoną, po drugie, by spotkać Angelę i wziąć od
niej kosmyk włosów na pamiątkę. Włoży go do medalionu i całe życie będzie nosić na szyi, by
całować, opłakując wielką nieudaną miłość Romea i Julii. Bulwarowa prasa gdzieś na
marginesie, nie na pierwszej stronie, doniosła, że w jednym z nocnych lokali miała miejsce
bijatyka między aktorem Damonem i gwiazdorem Deanem. Dzięki szybkiej interwencji kelnerów
obaj wyszli z tej opresji bez szwanku, parę siniaków w rejonie genitaliów przecież się nie liczy.
Rywale spotkali się jeszcze raz w tym samym nocnym lokalu, Tym razem ekscesów nie
było. Radosny Damon, któremu urodził się właśnie syn, podszedł do stolika Deana z butelką
szampana i zaproponował wypicie za zdrowie syna. Dean podnosząc lampkę powiedział: „O, za
zdrowie mojego syna chętnie wypiję”. Damonowi szczęka opadła z wrażenia, zrozumiał, co
oznaczało małe wybrzuszenie na ślubnej sukni jego narzeczonej.
Bez śladu ta psychiczna trauma oczywiście Deanowi nie przeszła. Zaczyna dosłownie
szaleć, pogrążając się w rozpuście, w ruch poszły narkotyki i alkohol. Dziesiątki i setki
dziewczyn i mężczyzn okupują jego mieszkanie dnem i nocą, jedni wychodzą, drudzy wchodzą.
Żadnego umiaru, żadnej przyzwoitości, upaść jak najniżej, zgorszyć wszystkich jak najbardziej
stało się celem w samym sobie, żeby tylko zagłuszyć swędzący ból serca, który niczym chory ząb
nie daje mu ani spać, ani żyć. Na szczęście Kazan wysyła go do Kalifornii na kręcenie nowego
filmu Na wschód od Edenu. Za rolę w nim Dean dostanie Oscara.
30 września 1955 roku Dean wsiada do swego luksusowego samochodu marki porsche i
jadąc z ogromną szybkością wbija się w czarno-białego sedana. Śmierć na miejscu, jeśli nie
liczyć tych paru sekund życia, gdy cały we krwi Dean jeszcze dotknął swojej piersi, na której był
medalion z włosami Angeli Pier, a niosący go na noszach sanitariusze patrzyli nie na medalion, a
na oszpecony szramami tors Deana, efekt masochistycznych praktyk, gdy zapraszał wszystkich
chętnych gejów do gaszenia na swojej piersi papierosów. Maksymilian Austriacki, brat cesarza
Franciszka Józefa, obnażał swą pierś przed meksykańskimi rewolucjonistami: „Strzelajcie,
gady!”. Dean rewolucjonista inaczej obnażał swą pierś przed zboczeńcami: „Gaście gady!”. Czy
opłacało się tak nadaremnie trwonić swe życie? Gwiazdor zmarł mając dwadzieścia cztery lata.
6.4. GEJOWSKA ZARAZA. ONI UMIERAJĄ NA AIDS

Prymas Belgii André Leonard oświadcza oficjalnie, że przyczyną AIDS jest


„sprawiedliwa zemsta za sponiewieranie natury ludzkiej miłości”. Pewne masowe zarażenia
dziwną chorobą zostały odnotowane na początku lat osiemdziesiątych w środowisku
amerykańskich homoseksualistów. Nazywano je „gejowską zarazą”.
Zespół nabytego upośledzenia odporności. Pojedyncze przypadki zostały odnotowane już
w latach pięćdziesiątych XX wieku. Nikt wtedy nie podejrzewał, że ta nowa, groźna choroba
nazywana będzie „dżumą XX wieku”. W latach siedemdziesiątych, mimo iż choroba się nasilała,
nie została zdiagnozowana i opisana. A potem nagły alarm, wybuch bomby atomowej: ludzkość
została poinformowana, że ma do czynienia z groźnym, nieznanym wirusem i medycyna jest
wobec niego bezsilna. Medycyna nie wie, jak tę chorobę leczyć. Pierwsze przypadki AIDS
zostały stwierdzone w 1981 roku u pięciu homoseksualistów w Los Angeles. AIDS
rozpowszechnia się, siejąc zagrożenie dla społeczeństwa.
Ponoć zawiniły zielone małpy! Z Afryki! Obecnie na całym świecie jest ponad
sześćdziesiąt milionów ludzi zarażonych wirusem HIV. Tę tajemniczą i straszną chorobę
nazwano chorobą homoseksualistów. Czy słusznie? O tym niżej. Do dnia dzisiejszego nikt nie
wie, jak ją skutecznie leczyć i jest to straszne, Drogi Czytelniku, bezradność medycyny!
Człowiek gnije za życia, pokrywa się ohydnymi krostami i plamami, traci siły, mdleje, cierpi, a
medycyna wzrusza ramionami!
Amerykańska piosenkarka Donna Summer wtrąca: „AIDS to kara boska za
homoseksualizm”. Powodem do takiego kategorycznego stwierdzenia jest statystyka, z której,
reasumując, można wyciągnąć wniosek, że homoseksualiści są bardziej podatni na zarażenie się
wirusem HIV niż heteroseksualiści. Lekarze wszakże genezy tej choroby dopatrują się gdzie
indziej: „Została przeniesiona na ludzi z Afryki, gdzie żyją zielone koczkodany. One zaraziły
człowieka podczas zbliżenia”. Jakiego zbliżenia? Seksualnego? Naukowcy nie precyzują, czy
miała tu miejsce zoofilia. No może jakiś napalony zboczeniec z braku ognistej Murzynki w
trawiastej spódniczce nie znalazłszy w pobliżu innego obiektu seksu, a goniony nieujarzmioną
chucią, połasił się na seks z małpą, nieświadom, naiwny, czym to grozi dla ludzkości.
Domniemajmy, iż zielone małpy stały się obiektem seksualnej żądzy człowieka. A jak bywało
dawniej, w dobie renesansu, gdy niewyżyta niewiasta o niepruderyjnych poglądach,
zafascynowana fallusem ssaka, na przykład szympansa czy orangutana, miała z nim kontakt
seksualny. Nawet żelazna klatka, oddzielająca małpę od kobiety nie była przeszkodą. Małpiszon
wystawi przez kraty swój imponujący organ, damulka jakoś tam przystosuje się na taborecie i…
„paszła pisać gubernia”, jak mawiają Rosjanie. Żarty jednak na bok! Sprawa jest zbyt poważna.
Nie owijajmy w bawełnę, to, nie homoseksualiści powodują rozpowszechnianie AIDS.
Wskazać należy na narkomanów, którzy używają wspólnych igieł i wystarczy, że jeden zostanie
zarażony wirusem HIV, a po paru miesiącach zarażonych mogą być dziesiątki. To prawda!
Lecz główną winę ponoszą homoseksualiści. To w ich środowisku pojawił się ten wirus,
to oni należą do grupy szczególnego ryzyka. Statystyka nie kłamie, a ona jest bezlitosna dla nich.
Siedemdziesiąt pięć procent zarażonych wirusem HIV to homoseksualiści.
Okres wylęgania choroby wynosi od ośmiu do osiemnastu miesięcy.
Wirus tej choroby rozmnaża się we krwi i rozprzestrzenia przez kontakt z krwią, spermą
lub śliną chorego. Wszelkie kontakty seksualne lub choćby głębokie pocałunki z partnerem
zakażonym wirusem prowadzą do zarażenia. Najczęstszą przyczyną zarażenia jest sperma
wprowadzona do odbytu lub zetknięcie się z krwią. Choroba przeważnie rozpowszechnia się
wśród osób mających wiele kontaktów seksualnych, najczęściej wśród takich homoseksualistów,
którzy często zmieniają partnerów.
Larry Kramer, autor sztuki o AIDS pt. The Normal Heart, powiedział: „Ta choroba
dostarcza nowych powodów do nienawidzenia homoseksualistów i ich dyskryminowania”. AIDS
ugodził w gejowską społeczność w chwili, gdy walka o ich prawa zdawała się wygraną.
Najbardziej rozpowszechnioną formą zarażenia się wirusem HIV jest stosunek odbytniczy,
podczas którego często dochodzi do uszkodzenia błony śluzowej odbytnicy, przez którą nasienie
zarażonego partnera przenika do krwi zdrowego. Również krew partnera biernego zakażonego
tym wirusem może spowodować zarażenie partnera czynnego. Objawy AIDS to: pleśniawka
jamy ustnej i warg, obrzęk gruczołów chłonnych, zmniejszenie wagi ciała, gorączka, pocenie się,
zwłaszcza w nocy, nagłe krwawienia, trwały biały nalot lub plamy na języku.
Obecnie, Drogi Czytelniku, we wszystkich przychodniach w Polsce rozklejone są plakaty,
wzywające ludzi do przestrzegania higieny w celu zapobiegania zarażeniu się „wirusnym
grypem” z takim oto bombowym wezwaniem: „NIE DAWAJ LIZA, NIE DAWAJ GRYZA”.
Pogratulujmy autorowi tej błyskotliwej frazy, jak ulał pasującej do przestrzegania zasad
chroniących przed zarażeniem się wirusem HIV – głęboki pocałunek lub uprawianie fellatio –
seksu oralnego – może stać się przyczyną choroby AIDS.
Niektórzy lekarze twierdzą, że u chorych, identycznie jak u gruźlików, występuje silnie
odczuwalny pociąg do seksu.
Zdiagnozowane objawy absolutnie nie wyczerpują znamion zarażenia wirusem HIV i jeśli
tylko je brać pod uwagę, to i Iwana Groźnego, żyjącego w XVI wieku, należy zaliczyć do
nosiciela wirusa HIV. On biedaczek miał wszystkie objawy tej choroby. Pocił się w nocy, gniły
mu trzewia, tracił na wadze, tracił siły, miał obrzęki węzłów chłonnych, białe naloty na języku, a
na dodatek pod koniec rozwoju choroby stał się tak mocno ogarnięty chucią, że w pewnym
momencie chwycił swoją synową Irinę Godunową, żonę jego syna Fiodora, która przyszła
odwiedzić umierającego teścia, i usiłował ją zgwałcić.
W 2008 roku we Francji odnotowano siedem tysięcy zachorowań na AIDS. Prawie
wszyscy osobnicy pochodzili z homoseksualnej mniejszości społecznej. Chodzą pogłoski, że do
USA AIDS przywędrowało z Haiti. W 2000 roku stwierdzono już czterdzieści milionów
zachorowań na AIDS.
Nowe wątki przyniósł film ostrzegawczy z przełomu lat osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych. Na środowiska gejowskie padł blady strach, wywołany przez AIDS.
Epidemia śmiertelnej choroby, którą przypisuje się homoseksualistom i narkomanom, w różnych
postaciach zagościła w filmie.
Homoseksualista amerykańskiego pochodzenia, Matt Foreman, był śmiałym gejem. On
pierwszy na gejowskim kongresie w USA publicznie oświadczył, że „homoseksualiści są
bardziej podatni na AIDS. Siedemdziesiąt procent nosicieli wirusa HIV to geje” – oświadczył,
popierając swój argument danymi statystycznymi. „Nie możemy zaprzeczyć, że AIDS to choroba
gejów” – stwierdził ten zdeklarowany homoseksualista, wzbudzając nienawiść innych gejów,
którym nie w smak było uchodzić za głównych odpowiedzialnych za wszystkie ludzkie grzechy i
tajemnicze choroby. Statystyka nie kłamie. W samym tylko Hollywoodzie choruje na AIDS bądź
jest nosicielami wirusa HIV setki aktorów, między innymi zmarli na AIDS, niestety, Rock
Hudson i Robert La Tourneaux.

***

Ryan White (1971–1990), amerykański chłopiec, został wydalony ze szkoły, gdy okazało
się, że jest nosicielem wirusa HIV. Michael Jackson był jego bliskim przyjacielem. Wirusem
HIV chłopiec zaraził się podczas transfuzji krwi, którą robiono mu często, bo cierpiał na
hemofilię. Żył pięć lat, chociaż lekarze dawali mu nie więcej niż sześć miesięcy.

***

Artysta-fotograf światowej sławy, Mapplethorpe, owładnięty niezdrową obsesją męskich


fallusów, był chory na AIDS. Pisaliśmy o jego gorączkowych poszukiwaniach idealnego penisa.
FREDDIE MERCURY (1946–1991)

Wokalista brytyjskiej grupy Queen. 23 listopada 1991 roku złożył oficjalne oświadczenie,
że jest chory na AIDS. Podczas publicznej wypowiedzi przed tysiącami swoich fanów
powiedział: „Uważałem za rzecz właściwą zataić tę informację do dzisiaj, aby chronić
prywatność swoich bliskich. Jednakże nadszedł już czas, żeby moi przyjaciele i fani na całym
świecie poznali prawdę. Mam też nadzieję, że każdy połączy się w duchu ze mną, z moimi
lekarzami i wszystkimi ludźmi przeciwko tej strasznej chorobie”. Na drugi dzień zmarł.
Irlandzki fryzjer Jim Hatton w l985 roku został kochankiem umierającego na AIDS
Freddie’ego Mercury, mimo iż wiedział o jego chorobie. Opiekował się kochankiem do samej
jego śmierci.
GEORGE MICHAEL (1963)

Brytyjski piosenkarz próbował uwieść tajnego policjanta w publicznej toalecie w Los


Angeles. Został aresztowany za obsceniczne zachowanie. Był związany z Anselmo Feleppą –
projektantem mody. Ten w 1993 roku zmarł na AIDS, George Michael napisał przebój Dla
mężczyzny, którego kocham.

***

Po powrocie z marynarki wojennej 23-letni Scott Bovers, piękny biseksualny chłopak,


pompiarz na stacji benzynowej, mocno postanowił, że wzbogaci się i stanie się sławnym, o nie,
nie w charakterze gwiazdora filmowego, ale jako męska prostytutka dla ludzi sławnych. Stał się
gejem do wynajęcia. Jego klientami byli: Cary Grant, George Cafor, Rock Hudson, no i
najbardziej uhonorowany kochanek, ekskról Anglii, Edward VIII Windsor. Jego Wysokość
przybył do przybytku rozkoszy nie sam, a ze swoją małżonką, Amerykanką Simson, dla której
zrezygnował z tronu brytyjskiego. Simson była brzydka, bardzo chuda, o płaskiej piersi, lecz
swoim dowcipem i błyskotliwością uwodziła mężczyzn niczym hetera pierwszej klasy. Była
dwukrotnie rozwiedziona i była lesbijką. Scott Bovers w swej książce opisuje, jak ona w tym
czasie, kiedy jej mąż bzykał się ze Scottem, usiłowała uprawiać lesbijską miłość z prostytutką.
Udało się średnio. Simson była zbyt odrażająca, żeby nawet doświadczona prostytutka mogła
użyć wszystkich finezjnych technik seksualnych. Wszystko to Scott opisał w książce Full
Service.
The Normal Hearth, filmowa wersja sztuki autobiograficznej Larry’ego Kramera, która
ukazuje początki walki z AIDS w USA. Ned Weewks grany przez Ruffalo jest
homoseksualistą-dziennikarzem z Nowego Jorku zainteresowanym tematem AIDS.
Wielu znanych aktorów debiutowało w roli gejów: Sean Penn, Tom Hanks, a Leonardo
Di Caprio twierdzi, że to wyzwanie aktorskie.
1993 rok, film Filadelfia – w roli głównej Tom Hanks; zagrał umierającego na AIDS
prawnika. Inni aktorzy nie podejmowali się grania homoseksualistów. Dostał statuetkę Oskara.
Tajemnica Brokeback Mountain – Heath Ledger i Jake Gyllenhaal. Homoseksualna para. Miłość
kowbojów. Wdycha zapach koszuli – ból po stracie kochanej osoby, mężczyzny. W ciągu
ostatnich lat aktorzy przestali się obawiać grać homoseksualistów, a nawet proszą o te role.
Eksmąż Madonny napisał w SMS-ie: „Właśnie złożyłem dziewiczy pocałunek na ustach
faceta. I nie wiedząc czemu pomyślałem o tobie”.
2009 rok Za Obywatela Milka Sean Penn dostaje Oskara.

***

Matthew Cusick (1972), amerykański model pochodzenia kaukaskiego. Od 1993 roku


wie, że jest zarażony wirusem HIV. Żyje jak na beczce prochu. Homoseksualni partnerzy nie
chcą z nim sypiać.

***

Wolfgard Tillmans (1968), niemiecki fotograf mieszkający w Londynie. Jego partner


zmarł w 1997 roku na AIDS. On sam jest nosicielem wirusa HIV. Również żyje, drżąc ze strachu
o przyszłość.

***

Tab Hunter, bożyszcze kobiet, ucieleśnienie męskości, pięknego macho w swej


autobiograficznej książce wyznał, że ukrywał swój homoseksualizm, aby móc funkcjonować w
Hollywood. Potajemnie był związany z aktorem Anthonym Perkinsem, który w 1992 roku zmarł
na AIDS.

***

Amerykanski grafik Keith Haring, ten sam, który projektował koszulki i gorszące gorsety
dla Madonny, w 1990 roku zmarł na AIDS.

***

Niemiecki piosenkarz i artysta estradowy Klaus Nomi zmarł na AIDS w 1983 roku.

***

Tony Richardson, angielski reżyser teatralny i filmowy publicznie przyznał się, że jest
homoseksualistą dopiero wtedy, gdy dowiedział się, że jest chory na AIDS. Zmarł na tę chorobę
w 1991 roku.

***

Pierwszą znaną osobą we Francji, która zmarła na AIDS w 1984 roku, był myśliciel i
filozof (wykładał między innymi na Warszawskim Uniwersytecie) Michel Foucault.

***

Chodzą plotki, że przyczyną śmierci przywódcy palestyńskiego Jasera Arafata w 2004


roku był AIDS. Wiadomo, że żona Arafata nie pozwoliła poddać ciała swego męża wiwisekcji.
Arafat był znany z przygód homoseksualnych.

***

Rudolf Nurejew (1938–1993), znakomity rosyjski tancerz teatru moskiewskiego Bolszoj,


który podczas tournée w Londynie w 1961 roku poprosił władze angielskie o azyl, umarł na
AIDS w 1993 roku. Był homoseksualistą i mimo stałego partnera, przyjaciela, Duńczyka Eryka
Bruchna, miał licznych przygodnych kochanków. Zawsze zaprzeczał, że jest chory na AIDS,
udawał, że cierpi na inne schorzenia, odmawiał leczenia. Zmarł mając 54 lata.

***

Derek Jarman (1942–1994), brytyjski reżyser filmowy. Był zdeklarowanym


homoseksualistą, który jako pierwszy w Wielkiej Brytanii odważył się otwarcie zająć tematyką
homoseksualizmu w filmach. Zmarł na AIDS w Londynie w wieku 52 lata. Nigdy nie ukrywał,
że jest nosicielem wirusa HIV, o czym dowiedział się w 1986 roku. Z AIDS przeżył osiem lat!

***

Chad Douglas (1957–1999), model i aktor filmów pornograficznych. W filmach odgrywał


rolę brutala dominującego nad kobietami. W życiu był homoseksualistą, który w stosunkach ze
swoimi partnerami nigdy nie używał prezerwatywy. Zmarł w 1999 roku na AIDS w wieku 42 lat.
Na AIDS prawdopodobnie zmarł jeszcze w 1959 roku znany francuski aktor Gerard
Philipe, który urzekał nas w filmie Fanfan Tulipan. Wówczas twierdzono, że zmarł na raka
wątroby. Obecnie symptomy jego choroby przeanalizowane w świetle najnowszych danych
sugerują, iż zmarł na AIDS, która to choroba była wówczas nieznana. Gerard Philipe był ukrytym
gejem. Był to pierwszy aktor na świecie, który zmarł na AIDS.

***

Aktorzy filmów porno są szczególnie narażeni na wirusa HIV i możliwość zachorowania


na AIDS. W grudniu 2010 roku zmarł na AIDS aktor porno Derrick Burts, który nigdy nie
używał prezerwatywy. „To nam przeszkadza w realności scen” – twierdzą aktorzy narażeni na to
ryzyko. No cóż, to ich sprawa, skoro chcą poświęcać się dla sztuki, bo porno, Drogi Czytelniku,
to też sztuka. Na to samo zmarł w 1998 roku aktor porno Henryk Wallice. Brytyjski reżyser
Derek Jarman, twórca kultowego Carareggio, zmarł na AIDS w 1994 roku. Pisał: „Drogi
Williamie Szekspirze! Podobnie jak ty jestem seksualnym odmieńcem. Uczę się sztuki i chcę być
takim samym gejowskim artystą jak ty!”
W 1992 roku zmarł na AIDS aktor Hollywoodu Tab Hunter. Napisał autobiografię. W
swej książce wyznał, że przez lata ukrywał swój homoseksualizm. aby móc funkcjonować w
Hollywoodzie. Potajemnie był związany z aktorem Anthonym Perkinsem (1932–1992), który
zmarł na AIDS. Ten aktor był bardzo popularny w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Grał
role psychicznie niezrównoważonych młodzieńców, jego żona nie zaraziła się od niego chorobą
AIDS. Zginęła tragicznie w katastrofie lotniczej dziewięć lat po śmierci męża.
Pianista Valentino Liberace zmarł na AIDS w 1987 roku. Był znanym artystą. Stworzył
swój własny niepowtarzalny styl, na nim wzorował się Elvis Presley, a nawet Michael Jackson.
Jego muzeum w Las Vegas odwiedza dziesięć milionów ludzi rocznie. Seksualne preferencje
Liberace’a były przez całe życie absolutną tajemnicą, chociaż były przecieki. W 1959 roku
brytyjska gazeta zamieściła złośliwy artykuł, opisując go jako zmanierowaną ciotę pokrytą
chromem i perfumami. On zapewniał: „Nigdy, przenigdy w życiu nie byłem i nie jestem gejem.
W ogóle jestem przeciwny podobnym praktykom” – mówił w dzień swoim fanom, a wieczorem
ciągnął kolejnego poderwanego chłopca do łóżka. Kłamstwo w żywe oczy, spowodowane obawą
przed ujawnieniem swego homoseksualizmu wyrobiło w tych gwiazdorach swoistą manierę
kłamania w żywe oczy, co odnosimy do totalnej obłudy. Liberace był tak przekonywujący w
sądzie, tak dobrze odegrał rolę heteroseksualisty, że wyłudził od gazety niebywale wysokie
odszkodowanie, najwyższe w historii Brytanii: dwieści tysięcy dolarów. W 1983 roku szofer
Liberace’a, Scott Thomson, zażądał od niego sto piętnaście milionów odszkodowania, powołując
się na pięcioletni homoseksualny z nim związek, w którym on odgrywał pasywną, hańbiącą rolę i
był narażony na najrozmaitsze zboczenia Liberace’a. Liberace zaprzeczył, lecz po cichu zapłacił
szoferowi dziewięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów.
Jim Bullock (1955), amerykański aktor filmowy wie, że jest nosicielem wirusa HIV. Jest
homoseksualistą.

***

17 grudnia 2004 roku wokalista Erasure ogłasza, że jest nosicielem wirusa HIV. Zmarł w
2009 roku. Oświadczył: „Nie mam zamiaru załamywać się nerwowo tylko dlatego, że ludzie
sadzą, że uprawiam seks z mężczyznami”.

***

Pierwszy grudnia został ogłoszony Międzynarodowym Dniem Chorych na AIDS.


Powstańmy, Czytelnicy!
6.5. ROCK HUDSON ZMARŁ, BO NIE UŻYWAŁ KONDOMU

O tym, że Gary Cooper i Cary Grant zostali homoseksualistami, bo matki ubierały ich w
dziewczęce sukienki, już wiemy. Czemu nikt z biografów, piszących o gwiazdorze filmowym
Hollywood Rocku Hudsonie, „naszym czystym Rocku”, nie wspomniał, z jakiej przyczyny stał
się homoseksualistą, na dodatek „drapieżnym”, jak go nazywano. Jasne dlaczego: do piętnastego
roku życia spał z matką w jednym łóżku. Nie z kazirodczych upodobań. Czego nie było, tego nie
było. Po prostu w tym bogatym domu, w którym matka Hudsona służyła jako gosposia domowa,
wśród mnóstwa wolnych pokojów nie znalazło się miejsca na postawienie Rockowi osobnego
łóżka. Był więc skazany na wdychanie aromatu potu i menstruacji kobiecej, co skutecznie
wyrobiło w nim mizoginizm, czyli wstręt do kobiecego ciała.
Ojca Hudson nie znał, bo ten zostawił ich, gdy syn był jeszcze niemowlęciem. Niewesołe
dzieciństwo sprawiło, że Hudson postanowił zostać aktorem Hollywood, żeby kupić sobie rower.
O tym, żeby zostać gwiazdorem filmowym, nawet nie marzył, dopóki nie zaczął grać u boku
Elizabeth Taylor, a film Olbrzym odniósł ogromny sukces. Gwiazda próbowała go uwodzić, lecz
bez najmniejszego skutku, i to wywołało w Liz podejrzenia, że ma do czynienia z gejem. Jak
zwykle, według tradycji Hollywood, swój homoseksualizm trzymał w ścisłym sekrecie, z
kochankami-gejami nie pokazywał się, publicznie w usta ich nie całował, na przyjęcia z nimi nie
chadzał, w basenach i na Lazurowym Wybrzeżu z nimi się nie kąpał i nikt, oprócz ścisłego grona
wtajemniczonych, nie wiedział, że Hudson jest homoseksualistą. A jego choroba AIDS, na którą
zmarł, zszokowała Amerykę i wywołała powszechny aplauz i osłupienie w tym sensie, że
wszyscy byli zachwyceni, iż tak długo udawało się Hudsonowi utrzymać w tajemnicy swój
homoseksualizm. Ten aktor przecież był symbolem Ameryki, symbolem czystości. Nawet
grające z nim partnerki nie podejrzewały, że jest gejem. Stuprocentowym, nie biseksualistą, lecz
właśnie takim stuprocentowym homoseksualistą, który po prostu organicznie nie może mieć
stosunku z kobietą, bowiem jej płciowy organ wzbudza w nim wstręt. Jest to rzadki gatunek
homoseksualisty, Drogi Czytelniku, proszę nam wierzyć.
O tym, że zostanie gwiazdą, Rock Hudson nawet nie marzył. Jak już było powiedziane,
pojechał do Hollywood na chybił trafił, w najlepszym razie licząc na rolę statysty w tłumie. A
producenci i reżyserzy uważali inaczej. Rzadko co prawda, ale czasem tak bywa w Hollywood.
Nagle odkryto, że szalenie przystojny młodzieniec rokuje nadzieje, aby grywać role amantów, ba,
ma talent i jest godny, by zagrać u boku Liz Taylor.
Znawcy Hollywood mawiają, że tu nie znajdziesz aktorów heteroseksualistów. Sami
biseksualiści i wielu gejów. Oni maskują się nieumiejętnie. Skutecznie to uczynił tylko Rock
Hudson, dopóki nie zachorował na AIDS.
Pierwszego stałego kochanka Hudson poznał w wieku dwudziestu jeden lat. Był nim
trzydziestoparoletni gejowski uwodziciel, producent z Lux Radio Theater, Ken Hodge.
Producenta tak zafascynowała chłopięca uroda Hudsona, że zakochał się w nim od pierwszego
wejrzenia i zaproponował wspólne zamieszkanie w jego domu na Hollywood Hills z pełną
obsługą, czyli wikt i opierunek zostały aktorowi zapewnione. Gdy Hudson, nienawykły do
rozpusty, się wahał, bo rozumiał, co oznacza rzekomy wikt i opierunek, producent obiecał, że
uczyni z niego gwiazdora filmowego. Ten argument zaważył na decyzji Hudsona. No i zaczyna
się historia Pigmaliona. Sesje zdjęciowe, różne lekcje z nauczycielami tańca, nawet stepowania,
dykcji, arytmetyki i ortografii. Całe ściany bungalowu producenta były obklejone zdjęciami
Hudsona, bardzo skąpo ubranego, a w sypialni nawet całkiem nagiego. I tu przestroga!
Producenci filmowi, czemu chwalicie się swymi kochankami albo ich zdjęciami? Czy nie znacie
historycznych przykładów, co wyszło z takiego nieprzemyślanego chwalenia się? Gnić i gnić by
Marcie Skowrońskiej, brance litewskiej u księcia Menszykowa i prać jego kalesony do końca dni
swych, gdyby nie pochwalił się on, jaką to ognistą i piękną ma kochankę. Piotr I kochankę
Menszykowowi zabrał i uczynił, na nieszczęście Rosji carycą Katarzyną I, wielką rozpustnicę,
pijanicę i analfabetkę. Albo sięgnijmy jeszcze bardziej odległych czasów. Oton, homoseksualny
partner Nerona, pochwalił się swoją żoną Poppeją, jaka to piękna i ognista, a Neron zabrał mu ją
i uczynił cesarzową rzymskiego imperium. „Język mój, wróg mój” – mówi mądre przysłowie.
Słowem, te przechwałki żonami czy kochankami do niczego dobrego nie prowadzą.
Zdjęcia Hudsona obejrzał przypadkowo menedżer filmowy Henry Wilson, wytrwały
homoseksualista o megalomańskich zwyczajach. W swoim domu stworzył harem z chłopców,
którzy obsługiwali go według najnowszej nauki wyuzdania, zaczerpniętej z markiza de Sade. A
gdy Henry Willson zobaczył na żywo Hudsona, jego namiętność ku niemu znacznie wzrosła i
zaproponował Hudsonowi, aby zamieszkał z nim w jego domu, obiecując, że wikt i opierunek
będą darmowe. A gdy Hudson, nieco już doswiadczony w rozpuście gejowskiej trochę się wahał,
Willson zapewnił go, „że uczyni z niego gwiazdora filmowego”. I znowu propozycja „nie do
odrzucenia” – jak mawiał utajony homoseksualista Marlon Brando w Ojcu chrzestnym. Hudson
zabrał z domu Kena swoje manele i pozostawiwszy kochanka płaczącego i z rozpaczy rwącego
włosy na głowie, przeniósł się do następnego haremu, do domu Henry’ego Willsona. Żegnaj,
przyjacielu, pokochałem inny męski harem! No oceń sam, Drogi Czytelniku. A jak inaczej jak
nie serajem, haremem nazwać to, co dzieje się w domu Henry’ego Willsona?
Ogromna turecka niska sofa, obita czerwonym aksamitem, a dookoła wianuszek
młodzieńców o niespotykanej urodzie, prawie nagich, bo ledwie przykrytych opaską z krawatów,
a pośrodku wyleguje się pasza, czyli wieloryb wyrzucony na brzeg, nagi z olbrzymim brzuchem i
małą wisiulką pośrodku. Pan, sułtan turecki, Henry Willson, w rozkoszy wdychając opary opium,
oddaje się na pastwę pieszczot uroczych młodzieńców.
Posiadając dyplomatyczny talent Willson umiejętnie podsycał nadzieje chłopców, z
którymi rozmawiał nie inaczej jak głaszcząc ich kolana pod stołem. Dobre i to, że nie głaskał
podczas rozmów swego rozporka, jak to zwykł czynić angielski król-homoseksualista Jakub I,
siedząc na tronie. Od czasu do czasu Willson posyłał swoich podopiecznych młodzieńców na
służbę do bogatych starszych pań w charakterze żigolaków: „Nie będę was za darmo karmić,
darmozjady!” – czyż nie tak Kaligula powiedział swoim siostrom, wśród których była matka
Nerona, posyłając je do pracy jako prostytutki do burdelu?
Rock, ukrywając obrzydzenie, oddawał się odrażającemu Willsonowi w nadziei na
świetlaną przyszłość, którą mu producent obiecał. I on, Henry Willson, uczciwy człowiek,
dotrzymuje swej obietnicy. Trwa pasowanie Hudsona na gwiazdora Hollywood. Czego nie
nauczył się u Kena, nadrobi za pieniądze Willsona. No i znowu nauka, nauka, korepetycje za
korepetycjami. Nauczyciel, który obniża tembr głosu Hudsona, nauczyciel dykcji,
charakteryzacji. Co jeszcze należy zrobić Hudsonowi? Aha, wybielić zęby. Henry Willson
starannie liczy na liczydłach, ile tysięcy dolarów kosztował go Hudson w pasowaniu na
gwiazdora. Sześć, siedem, oho, dziewięć tysięcy dolarów! „Musisz za wszystko zapłacić, Mały,
gdy zaczniesz krocie zarabiać” – mówi Willson i łaskawie wyciąga rękę do pocałunku. Dzięki
Bogu, tylko rękę, bywało gorzej.
Henry Willson nie jest psem ogrodnika, który siana nie je i innym nie daje. O nie, on
postępuje, jak postępowała Katarzyna II: „Żyj sam i daj żyć innym!”. Willson rozumie, że
młodemu chłopakowi homoseksualiście są potrzebni młodzi kochankowie. I on dobrotliwie
pozwala Hudsonowi mieć swoich kochanków.
I gdy młodzieniec o posturze kulturysty z białośnieżnym uśmiechem, niczym reklama
wybielania zębów, zjawił się na szklanym ekranie, powodzenie było mu gwarantowane. A prasa
pisała o nim: „Zdrowy chłopiec, który się nie poci, nie ma pryszczy i jest domyty”. I z
wybielonymi zębami – czemu nie dodano?
Zaczął się sypać jak z rogu obfitości grad listów od wielbicielek proponujących siebie na
żony Rockiemu. A jemu coraz bardziej smakuje obejmowanie młodych chłopców, a po tym jak
Willson nasycał się jego ciałem, szedł do swoich sekretnych miejsc, gdzie uprawiał miłość z
młodymi, przystojnymi chłopcami.
Rock nie był głupi: wiedział, że musi działać bardzo ostrożnie. Jego kariera mogłaby lec
w gruzach, gdyby widzowie zaczęli podejrzewać, że jest gejem. Wymagało to nieludzkiego
sprytu, ale Rockowi udawało się. Wkrótce poczuł się na tyle silny i sławny, by móc zrzucić
seksualne kajdany Willsona i samodzielnie zafundować sobie od razu dwóch kochanków: Georga
Nadera i Marka Millera. Bojąc się pogłosek, nigdy się razem nie pokazywali. Swe miłosne
igraszki uprawiali w domu, a podczas weekendów jeździli w zaciszne miejsca nad jeziorem
Arrowhead, gdzie całowali się i opalali nago. Zadajmy sobie pytanie: jakie typy gejów wolał? Jak
wiadomo, każdy gej ma ulubiony typ partnera. Tak było na przestrzeni dziejów historycznych.
Wspomnijmy, Drogi Czytelniku, że Galba, starożytny rzymski cesarz, wolał dojrzałych
mężczyzn, Neron preferował delikatnych o kobiecej urodzie chłopców, których nazywał swymi
żonami i czasami nawet kastrował ich dla większego podobieństwa do nieodżałowanej pamięci
zabitej przez niego żony Poppei. Kaligula był uniwersalny. Występując w aktywnej roli męskiej,
wolał delikatnych, kruchych młodzieńców, występując w roli kobiecej wolał silnych, mocnych
mężczyzn. Heliogabal o inklinacjach transwestyty zdecydowanie wolał silnych, muskularnych
mężczyzn, którzy by brutalnie bili i ordynarnie pieprzyli.
Otóż Rocky, mimo iż miał wybujałą erotyczną kondycję i praktycznie był wiecznie
nienasycony, ogarnięty satyriasisem (chorobliwie wzmożony popęd płciowy u mężczyzn), wolał
zdecydowanie męskich i silnych mężczyzn, z czego możemy wnioskować, że pełnił rolę kobiecą.
I jeszcze jedno: wolał eterycznych gejów czyli biseksualistów, którzy regularnie sypiali z
kobietami, a swe gejowskie zamiłowania traktowali niczym smaczny deser po postnym obiedzie.
Co jeszcze jest ważne: Rock nie mógł długo być wierny jednemu mężczyźnie. On, jak lord
Byron, zmieniał ich jak rękawiczki balowe. Wkrótce przy nim pojawił się Bob Preble. Szkopuł w
tym, że Bob nie był gejem. On był heteroseksualistą, lecz iskierki w jego oczach Rock odczytał
prawidłowo: Bob był gotów „z ciekawości” i w poznawczych celach przespać się z mężczyzną.
W rzeczywistości preferował kobiety. Lecz właśnie to, ów heteroseksualizm, pociągał
Rocka. Udało się Rockiemu zatrzymać przy sobie Boba na całe trzy lata, po czym ten jak gdyby
nigdy nic poślubił aktorkę Yvonne Rivero, oddawszy się kochankowi po raz ostatni na łonie
natury.
I nagle preferencje Rocka zmieniają się, teraz on chce być mężem, a żoną ma być słaba
męska istota, oddana jego seksualnym wymaganiom. Znalazł takiego faceta. Był nim
dwudziestodwuletni żołnierz Jack Navaar. Delikatna uroda chłopca tak niepasująca do roli
„wojaka,” a raczej do tancerza baletowego, zaimponowała Rocky’emu. Z miejsca zaproponował
Jackowi partnerstwo: żołnierz będzie siedział w domu i zajmował się gospodarstwem domowym,
a w tym czasie Rocky będzie zadziwiał świat nowymi rolami na planie filmowym. Jack z ochotą
zaczął wypełniać rolę kochającej „żony”. Gdy Rock był na planie filmowym, dzwonił do niego,
żeby zapytać, czego sobie „mężulek” życzy na obiad, a gdy byli w restauracji, stukali trzy razy
pod stołem i to oznaczało: „kocham, tęsknię, całuję”. Miłość idealna, małżeństwo idealne,
związek idealny. Dziewięć lat przetrwał ten związek, a rozpadł się, jak to zwykle bywa, z
powodu wybujałej zazdrości Jacka. Nie mógł darować Rockowi, że ten coraz częściej uciekał z
domu, aby szukać młodych chłopców, bo seksualna energia eksplodowała w nim jak u rasowego
źrebaka i pchała go ku poszukiwaniu nowych przygód, krótkich i niewinnych z innymi
chłopcami. I oto Jack zaczął okazywać dziką zazdrość. W domu piekło. Lecą naczynia jak w
każdej pełnej zazdrości heteroseksualnej rodzinie, obrażanie, policzkowania, wrzaski i inny
arsenał środków wyładowania agresji, uciążliwy dla sasiadów.
A tu już wścibscy dziennikarze i fotoreporterzy wsuwają Rocky’emu dziesięć tysięcy
dolarów za opublikowanie miłosnej ich historii. Dowiedziawszy się o tym Wilson, który miał
swoje koneksje w mafii, szum przerwał; a Rockowi poradził zachowywać się cicho i zazdrosnego
nazbyt kochanka, zbyt utożsamiającego się z rolą zdradzanej żony, się pozbyć. Ma się rozumieć,
iż rozstanie było bolesne i z jawnym uszczerbkiem dla mebli.
Wytwórnia delikatnie i z daleka obserwująca homoseksualne wyczyny Rocky’ego i od
czasu do czasu podsuwająca mu dla kamuflażu prostytutki, nieco zaniepokoiła się szerzącymi się
plotkami, że Hudson jest gejem. To fatalnie mogło wpłynąć na prestiż filmów, więc na kasę
również. Postanowiono go ożenić. Naturalnie, że wybranka musi być lesbijką. To już się stało
regułą w Hollywood: geje żenili się z lesbijkami. Taki związek rokował nadzieję na przetrwanie,
a i opinia publiczna mogła być uspokojona.
Producent Willson, dobry anioł Hollywoodu, zaoferował na żonę Rocky’emu swą
sekretarkę Phyllis Gates. Póżniej, gdy została żoną Rocky’ego, szczegółowo opisywała, jakie to
miękkie i delikatne wargi ma jej mąż i jak namiętnie całuje, ale dla małżeństwa to trochę za mało,
nie sądzisz, Czytelniku? Słowem, posłała go do psychoterapeuty, na leczenie impotencji, a
dowcipny nasz niezrównany Janusz Kawryżka tak opisał ich nieudaną noc poślubną:
„Zardzewiałą machinę z portek wyciąga, lecz wydobyte wcale nie cieszy jego żonę. Entuzjazmu
w niej ten widok nie wzbudza. Wręcz odwrotnie, w jej oczach tkwi drwina i zaczaiła się
gotowość do awantur”.
A biedny nasz Rock do tego stopnia zmordował się bezskutecznymi wysiłkami
pobudzenia swej potencji do kopulacji z małżonką, że pewnej nocy zadzwonił do producenta
Marka Millera i z narkotycznym drżeniem w głosie wymamrotał: „Szybciej, muszę mieć
chłopaka, natychmiast, bo umieram!”. Dobry anioł Hollywood Mark Miller posłał mu młodego
mężczyznę, który potem łapał się za głowę i oszołomiony szeptał słowami Michała Szołochowa:
„Źrebaka, źrebaka by temu ogierowi!”. A niezrównany nasz pornograf Janusz Kawryżka tak
przedstawił tę scenę: „Hudson wykrzywiał twarz w paroksyzmie rozkoszy, pieprząc różową pupę
nieznajomego chłopca, wyzwalając całą swoją energię gęstym potokiem. Uf! Życie znowu
nabrało sensu, mimo iż członek opadał jak zwiędła róża, jak knot bez oleju. Prawidłowo! Zrobiło
się lekko i wesoło!”.
W 1962 roku w życiu Rocka pojawia się młody kochanek, były poganiacz bydła, Lee
Garlington. Grał w tłumie statystów w Hollywood, gdy nagle sam Rock Hudson zwrócił na niego
uwagę. Zaprosił chłopca na „filiżankę kawy” do swego mieszkania. Młodzieniec ujrzawszy takie
bogactwo, onieśmielił się, a gdy ujrzał obok siebie skąpo ubranego, bo w samych kąpielówkach,
gwiazdora filmowego, Rocka Hudsona, onieśmielił się jeszcze bardziej, stremował i do reszty
zgłupiał. Bezradnie szczypał swój rozporek, niczym Jakub I na tronie angielskim i żałośnie
mamrotał przeprosiny za swój „niegotowy” stan seksualny. A nasz Janusz Kawryżka tak to
skomentował: „Pożądanie chłopca gnieździło się w głowie, nie przechodziło we właściwe
narzędzie ciała. Chłopak wyglądał żałośnie, jak wcielenie kary piekielnej. Skulił się jak embrion
w łonie matki”. No tak, innego geja to by zdenerwowało, lecz Hudson okazał delikatność i
zrozumienie. Opłaciło się. Ich romans trwał pięć lat, a gdy Lee Garlington przedwcześnie zmarł,
Hudson gorąco go opłakiwał, mówiąc Millerowi, iż był to najbardziej przez niego kochany
partner w życiu.
Fikcyjny związek Hudsona z Phyllis trwał trzy lata (1955–1958). Rozeszli się spokojnie,
pozostając przyjaciółmi.
Opinię publiczną należy przekonać, iż nie jest on gejem, a pogłoski na ten temat są
nieprawdziwe, zwyczajne plotki wrogów zawistników. Konfabulacja udała się. Lecz jak tylko
opinia publiczna nieco się uspokoiła i uwierzyła w heteroseksualizm Rocka, on po cichu wziął
sobie nowego kochanka. Zdarzyło się to w 1983 roku. Był nim młody pracownik fizyczny Marc
Christian. Rock już nie jest młody. Ma 57 lat. Poznał swego kochanka w centrum odnowy
biologicznej w Brook Baths, gdzie korzystał z sauny i masażysty. Budowa ciała Christiana
podpowiedziała Rockowi, że jest to ideał mężczyzny.
Wysoki, niebieskooki blondyn z bezczelnym i cynicznym spojrzeniem, w spranych
dżinsach i rozchełstanej koszuli, egzemplarz niedbałego dandysa. Rock natychmiast w nim się
zakochał. Był biseksualistą. Żył z sześćdziesięcioletnią staruchą Liberty Martin. Pracował w
jakiejś firmie jako pracownik fizyczny – a potem wspólne lunche przy świecach, jak na
zakochanych przystało, wspólne słuchanie płyt. To wszystko Rock czynił bez wiedzy swego
kochanka Tomasa Clarka. No i zmusił Rocka, żeby zerwał ze starym przyjacielem. Rock bez żalu
to uczynił, takim drogim był już dla niego Marc.
Rock bez najmniejszego skrępowania zaproponował młodzieńcowi wspólny wyjazd do
San Francisco, ten bez jeszcze mniejszego skrępowania się zgodził, bez żalu porzucając swoją
posadę żigolaka u starej wdowy. Teraz Hudson nie tylko utrzymuje Marca, lecz staje się dla
niego prawdziwym greckim erastesem, czyli dojrzałym mężczyzną, który nie tylko wykorzystuje
chłopca seksualnie, lecz staje się jego nauczycielem: kształci, wpaja mu pewne wartości. Jakie?
No, nie sądzisz chyba, Drogi Czytelniku, że te wartości nie uległy ewolucji od czasów
starożytności! Jeśli dawniej eromenos (młodzieniec, kochanek) oglądał z erastesem (dorosłym
mężczyzną – kochankiem) ryciny wazowe czy wkuwał łacinę, to teraz oglądają wspólnie pornosy
i studiują młodzieżowe slangi. A cóż w tym złego? „Każda pora ma swego signora” – jak mówi
przysłowie.
Hudson jest namiętnie zakochany w swym młodym kochanku. Stockton Briggle
powiedział: „Rock był kompletnie zadurzony w Marcu. Nie mógł utrzymać rąk przy sobie”.
Tylko co tu ręce mają do rzeczy? Aha, już wiemy co. Ostatnio w prasie przeczytałam o
homoseksualnym aktorze bombowy nagłowek: „Kevin Spacey maca męskie pośladki”.
Hudson jest hojnym i troskliwym erastesem. Gotów opiekować się biedną i nieszczęśliwą
rodziną Christiana i ozłocić jego samego. Kupuje mu nowy samochód, płaci za ślub jego siostry,
naprawia starego cadillaca jego ojca, on, dobry wujaszek w zamian potrzebuje tylko jednego:
bezwzględnej miłości Marca Christiana.
Hudson z Markiem odwiedzają wspólnie gejowskie kluby, pływają na otwartym morzu i
w basenach, poddają się erotycznym masażom, słowem „korzystają z życia”. Wreszcie Hudson
plunąwszy na hollywoodzką obłudę, proponuje Marcowi Christianowi zamieszkanie z nim razem
na zamku Rocka, gdzie mają teraz wspólną sypialnię. Rocka zawsze ciągnęło do rodziny, do
prawdziwego małżeństwa, nawet jeśli to miałoby być gejowskie małżeństwo. Tu jak u pana
Raczka: jeden gej jest żoną, drugi mężem. Patrząc tylko, jak zaadoptują dziecko i jeden gej
będzie mamą, drugi tatą. Pytanie dzieciaka: czemu tatuś i mamusia mają jednakowe siusiaki? –
zostawmy bez odpowiedzi. Lecz do tego nie doszło. Nie doszło do adopcji dziecka. Hudson
dowiaduje się, że jest zarażony wirusem HIV.
Objawy pojawiły się dość wcześnie, tylko Rock nie chciał na nie zwracać uwagi. Rock
zaczął chudnąć. Na początku to go radowało, lecz gdy chudnięcie przybrało groźne i
niebezpieczne rozmiary, zwłaszcza gdy żona prezydenta, Nancy Reagan, na przyjęciu w Białym
Domu zwróciła na to uwagę, a także na czerwoną plamę na szyi Rocka, musiał udać się do
specjalistów i poddać się badaniom. No i... wynik zabójczy. Rock jako pierwszy aktor w
Hollywood jest chory na AIDS.
Brakuję nam pióra Fiodora Dostojewskiego, żeby opisać, co czuje człowiek, który
dowiedział się, że jest nie tylko nosicielem wirusa HIV, lecz choruje na AIDS. Pomińmy zatem
te duszę rwące opisy rozpaczy Rocka. My to rozumiemy, Drogi Czytelniku! Nie rozumiemy
tylko, dlaczego po tej strasznej wiadomości nie zaprzestał seksu z Markiem Christianem?
Uprzedził wszystkich swoich przypadkowo spotkanych partnerów i oni tabunami kroczyli do
zamku Rocka. Bladzi i wstrząśnięci jeździli windą, tam i z powrotem, poddawali się badaniom,
słabo wierząc, że ich wirus pominął. „Ja tylko jeden raz z nim się przespałem” – płakał w
windzie Rocka młodzieniec, który dowiedział się o pozytywnym wyniku badań. No tak, swoich
przypadkowych kochanków Rock oszczędził, już nie pozwalał sobie na przypadkowe związki. A
ukochanego Marca Christiana nie. Jeszcze przez dwa lata po otrzymaniu wiadomości o swej
chorobie współżył z nim.
Miał prezerwatywy, lecz ich nie używał. Nie mógł. „Nigdy w życiu nie założyłem
kondomu” – mówił bliskim kolegom.
Na jesieni 1984 roku stan Rocka był już tak ciężki, że o żadnym seksie nie było mowy.
Już nie oglądał filmów pornograficznych, a dziedzina seksu stała mu się całkowicie obca. Jego
kochanek Christian nie wiedział nic o chorobie Rocka. A gdy dowiedział się, omal nie zwariował
ze strachu i oburzenia. Jak to! Jego seksualny partner wiedząc, że jest zarażony wirusem HIV,
więcej, że cierpi na AIDS, ciągle przez ostatnie dwa lata uprawiał z nim seks?
W stosunku do wszystkich innych był lojalny. Wysłał anonimowe listy, żeby zrobili sobie
badania, do tych, z którymi uprawiał seks. Tylko Christiana nie oszczędził. „Niech płaci, kanalia”
– powiedział Christian do dziennikarzy i podał sprawę do sądu. Wywalczył czternaście i pół
miliona odszkodowania. Hudson zmarł na AIDS 2 października 1985 roku. Lindzie Evans,
grającej wraz z Rockiem w serialu „Dynastia’’, która musiała tam całować się z nim, odtąd nikt
nie podawał ręki. Bano się zarażenia poprzez ślinę. Firma sprzedająca kondomy zrobiła niezły
intertes na śmierci Hudsona, rozpowszechniając ulotki z bombowym napisem: „Hudson zmarł,
bo nigdy nie używał kondomu”.
6.6. COMING OUT

Hollywood kochał seks, akceptował seks, lecz tylko w jednolitym ujęciu – w


przedstawieniu miłości heteroseksualnej. Miłość homoseksualna była tematem tabu. Trwało to
dość długo.
Hollywood mimo pozornego postępu i demokracji jest strasznie pruderyjnym skupiskiem
o zacofanej moralności i starych, klasycznych pryncypiach życia. Tu homoseksualizm był na
przestrzeni lat skrzętnie skrywany, a zbyt znanym gwiazdorom-homoseksualistom wytwórnia
wyszukiwała kobiety, nie do sypiania, a do chodzenia, żeby ukryć gejostwo swego bohatera.
Coming out oznaczał ostracyzm, bojkot towarzyski i skazywał śmiałka na banicję medialną.
Rupert Everett, który zagrał z Firthem w filmie Inny kraj, ujawnił swoją orientację
homoseksualną. Bardzo tego żałował, oświadczając w mediach: „Nie idźcie w moje ślady –
doradzał młodym aktorom – Od tego czasu, jak dokonałem coming out, nie otrzymałem żadnej
godnej mnie roli. Szczerość zaszkodziła mojej karierze!”.
W 1958 roku Richard Brooks musiał wyciąć z Kotki na gorącym blaszanym dachu
wszelkie sceny sugerujące biseksualny charakter bohatera.
Dziś sytuacja zaczyna powoli się zmieniać. Wielu aktorów decyduje się na podobne
wyznania, by ściągnąć na siebie uwagę. Przyjmując nominację do Oscara za rolę
homoseksualnego profesora w filmie Samotny mężczyzna Colin Firth powiedział: „Jeśli wszyscy
wiedzą, że jesteś hetero, a zagrasz geja – dostajesz za to nagrodę, jeśli jesteś gejem i chcesz
zagrać homoseksualistę – nie dostaniesz roli”.
W 1988 roku brytyjski aktor Ian McKellen, grający w Hollywood, publicznie przyznał
się, że jest homoseksualistą.
Hollywood – rzekome siedlisko twórczego fermentu i rozpusty – jest konserwatywne i
zacofane w kwestii seksualności. A mimo to w Hollywood aż roiło się i roi od gejów i lesbijek.
Tam się śmieją: „W Hollywood tylko szklany sufit jest bezpieczny. Jest to jedyna przestrzeń
wolna od homoseksualistów!”.
Śmiała tematyka homoseksualna została poruszona już w 1948 roku w westernie Red
River, w którym gwiazdor Clift, grający kowboja, mierzą ze swym partnerem wielkość penisów,
gładząc z uznaniem i komplementując się nawzajem.
W 1985 roku na ekrany wszedł film Zła noc. Mimo iż był czarnobiały i niskobudżetowy,
miał ogromne powodzenie, poruszał tematykę homoseksualną. Jest to opowieść o zakazanej
miłości dwóch gejów.
W 1985 roku nagrodę Oskara otrzymał William Hurt za główną rolę w filmie Pocałunek
kobiety, a w 1993 roku Tom Hanks za rolę w filmie Filadelfia. Charlize Theron w filmie Monster
– w 2003 roku, Philip Seymour Hoffman w Capote w 2005 roku.
Film 2009 roku – nominacja do Oskara – film Gusa Van Santa Obywatel Milk o
aktywiście politycznym, który jawnie przyznawał się do homoseksualizmu. To historia Harveya
Milka. Armerykański działacz na rzecz równouprawnienia gejów i lesbijek został zamordowany
w 1978 roku. Sean Penn otrzymał Oskara za Obywatela Milka.
WILL SMITH

Sympatyczny Murzyn urzekający widzów, zniewalający, wzbudzający ogromną


sympatię, okazał się gejem. Ujawnił to stosunkowo niedawno, szokując całą Amerykę. On, ojciec
trojga dzieci, dwukrotnie żonaty. Jego stałym seksualnym partnerem jest Trey Song, ma 27 lat. Z
trzecią żoną Jadą Pinnkett wziął rozwód. Powiedział: „Można się zdziwić, ile gwiazd Hollywood
prosi o facetów”.

***

Richard Chamberlain w wieku 69 lat odkrył swoje gejostwo, wystąpił w filmie o tematyce
homoseksualnej – Państwo młodzi: Chuck i Larry.
Właścicielka domu publicznego, w którym było czternaście dziewcząt i dwóch chłopców,
wyznała, że Spacey, odwiedziwszy jej dom, długo domagał się zapewnienia dyskrecji po czym
zamówił chłopca.
MARLON BRANDO (1924–2004)

Trzykrotnie żonaty Marlon Brando był na tyle sławny. że poczuł się „świętą krową”,
gwiazdą pierwszej wielkości na hollywoodzkim firmamencie – mógł ujawnić swój
homoseksualizm bez skazy dla autorytetu. Owszem, żył z mężczyznami, no i co z tego? – Nie
wiadomo, czy jego małżeństwa zostały skonsumowane czy pozostały „białymi małżeństwami”,
bowiem mimo wszystko Brando preferował męskie stosunki. Miał w swoim życiu sporo
kochanków, również wśród gwiazdorów Hollywoodu. Jego kochankami byli Montgomery Clift,
Cary Grant, Stewart Grangery i James Dean. Dziwi to, że kochankowie zdradzali „Boskiego
Brando”, a on, dowiedziawszy się o tym, strasznie cierpiał, a ponieważ bólu nie umiał znosić
milcząco, urządzał straszliwe skandale. Ekscesy i awantury nie ustawały na hollywoodzkim
podwórku. Zdarzało się, że związek z jednym partnerem był trwały i trwał nawet kilka lat,
najczęściej jednak były to krótkotrwałe związki. Amanci jak nocne motylki wyfruwali tak szybko
z jego pościeli, że służący nie nadążali zmieniać prześcieradeł. Do trwałych, lecz trudnych i
skomplikowanych, trwających kilka lat, należał jego związek z Jamesem Deanem. Związek był
bardzo burzliwy. Dantejskie sceny zamieniały się w dionizyjskie uczty, gdy kochankowie po
prostu szaleli. Niektórzy uważają, że właśnie tak ma być w homoseksualnym związku, spokój i
cisza w stosunkach jest zapowiedzią totalnej nudy i jest podobna do stojącej wody, w której ginie
i gnije wszystko, a żywa miłość przeobraża się w jednostajne, nudne obcowanie. W każdym razie
z Deanem Brando się nie nudził. Chętnie by przedłużył ten związek, gdyby młody gwiazdor nie
zakochał się w kimś innym.
Po sukcesach filmów o homoseksualistach Hollywood dosłownie oszalał na punkcie
gejów. Czołowi aktorzy wyrywają sobie role, w których głównym bohaterem jest
homoseksualista, w nadziei, że otrzymają Oskara, tak modna stała się obecnie ta tematyka.
A konkluzja jest następująca: filmy o tematyce homoseksualnej mają szanse otrzymania
statuetki Oskara!
6.7. ANTYCOMING OUT TOMA CRUISE’A

Dwie rzeczy denerwują znanego gwiazdora Hollywood, wiecznego chłopaczka (ma 50


lat) Toma Cruise’a. Kevin Spacey, który zatruwa mu życie ciągłymi groźbami dotyczącymi
odkrycia gejostwa Toma, niby pozbawiając się hipokryzji, i ciągłe procesy sądowe. Sądzi się
Tom z tymi, którzy zarzucają mu gejostwo.
Tom Cruise skrzętnie strzeże swojej prywatności. Personel domowy, poczynając od
sprzątaczki a kończąc na zamiataczu parkowych dróżek w jego willi, ma obowiązek
podpisywania ośmiostronicowego kontraktu, którego lejtmotywem jest jedno: dyskrecja i jeszcze
raz dyskrecja. Spróbuj tylko gosposiu poinformować wścibskich paparazzi z kim, z jakim
chłopakiem sypiał zeszłej nocy w swej sypialni obok sypialni swej zakamuflowanej żony Tom, to
proces sądowy na kilka milionów dolarów odszkodowania doprowadzi gadułę do ruiny na całe
życie. Bowiem Tom Cruise ma wprawę w tych sprawach, bo dziesiątki procesów sądowych
nauczyły go, jak skutecznie zamykać usta wszystkim pragnącym zajrzeć do jego życia
osobistego. Biograf księżnej Diany, Andrew Morton, wydając książkę o pedałach w Hollywood,
bardzo dobrze to rozumiał i – mimo iż posiadał dowody, że Tom Cruise podczas kręcenia filmu
w Wielkiej Brytanii Oczy szeroko zamknięte, korzystając z tego, że jest daleko od Hollywood,
miał chłopaka homoseksualistę oraz po tym jak Tom Cruise zagroził mu stumilionowym
odszkodowaniem w procesie o zniesławienie – pokornie zrezygnował z opublikowania tych
bulwersujących rewelacji, lecz zrobił coś bardzo nietypowego i wyrazistego: umieścił rozdział o
Tomie Cruisie w swej książce o znaczącym tytule: The heterosexual Tom Cruise.
To wystarczyło, żeby homoseksualiści całego świata ochrzcili Toma „ikoną pedałów”. A
on jest bezsilny i zgrzyta zębami w tej bezsilności, za aluzję przecież pozwu do sądu nie złożysz.
Trzykrotne małżeństwo nie uratowało Toma Cruise’a od pomówień. „Żony to zwykła
przykrywka jego homoseksualizmu” – taka panuje powszechna opinia. Tak, był trzykrotnie
żonaty: pierwsza żona to Nicole Kidman, druga to Penelope Cruz, no i wreszcie trzecia o
szesnaście lat od niego młodsza Katie Holmes, która ponoć rok przed ślubem urodziła
biologicznego syna Toma, a za zgodę bycia małżeńskim parawanem zainkasowała osiem
milionów dolarów. Tom Cruise to nie tylko delikatny macho w filmach, to zajadły wojownik w
życiu, którego śmiertelnie boją się nawet na ogól bezczelni paparazzi, którzy samego diabła się
nie boją. Lecz odszkodowanie w wysokości stu milionów dolarów skutecznie zniechęca ich do
publikowania nawet wiarygodnych materiałów, świadczących o gejostwie Toma. Czemu tak
dużo? Wysokość kwoty Tom uzasadnia tym, że taka plotka może nadszarpnąć jego wiarygodność
jako aktora filmów akcji i pozbawić lukratywnych kontraktów. Mimo tych gróźb i ostrzeżeń
paparazzi nie dają Tomowi spokoju. W 2001 roku on, biedny, był zmuszony wytoczyć proces
pornogwiazdorowi Philowi Notaro, który wyznał, że podczas małżeństwa z Nicole Kidman Tom
miał z nim długoletni romans. Mało tego, wyznał, że Kidman zastała ich w łóżku i to stało się
przyczyną rozwodu. Miłość uprawiali na materacach położonych na podłodze w Century Plaza
Hotel, a na czatach stał opłacony strażnik.
Gdy Tom zagroził pornogwiazdorowi procesem ze znaną już sumą stu milionów dolarów
odszkodowania, ten szybko wycofał swoje oświadczenia, kompromitując francuski magazyn
Actustar, który te rewelacje opublikował. I nawet z pornobiznesu się wycofał, i nawet z
podbojów gejowskich zrezygnował. Powiadacie, że homoseksualizm jest nieuleczalny? O, Tom
Cruise skutecznie go leczył swymi procesami sądowymi. Lecz mimo jawnych sukcesów na polu
walki z plotkami, Tommy nie był całkowicie usatysfakcjonowany: tylko jednego kochanka-geja
uciszy, a tu już inny wyłazi z podziemia, niczym karaluchy w moskiewskich mieszkaniach. Jak
tylko pornogwiazda ze wszystkiego się wycofała, zaraz objawił się niejaki Randal Kohl, który
niedwuznacznie twierdził, za jakie zasługi Tom Cruise podarował mu złoty drogi zegarek i
obiecał kupić samochód. A potem publicysta Michael Davis zagroził opublikowaniem w
Internecie kasety nagranej ukrytą kamerą, na której widać, jak Cruise kopuluje z mężczyzną.
Tom wyjął skserowany egzemplarz pozwu, setkami egzemplarzy poniewierający się na wszelki
wypadek w jego biurku i posłał reporterowi. Ten szybko schował kasetę na lepsze czasy. Lecz
czy doczekamy się „lepszych czasów”, kiedy Tom Cruise otwarcie przyzna się do swego
homoseksualizmu – jak na razie nic tego nie zapowiada. A mimo to internauci nie zostawiają na
nim suchej nitki, bezlitośnie go wyśmiewają, po sieci krąży mnóstwo dowcipów i anegdotek na
jego temat, a on rozpaczliwie na czarne mówi białe i ciągle grozi nowymi procesami. Armia
adwokatów wyciąga z niego ogromne fortuny, lecz jest bezsilna wobec tych syberyjskich gnusów
(małe, prawie niewidoczne muszki, które żrą ciało ludzkie do kości). W jaki sposób można przed
sądem dowieść swego heteroseksualizmu? Publicznie odbyć stosunek z prostytutką, powtarzając
sławne szesnastowieczne zdarzenie z czasów Aleksandra VI, który zmusił męża swej córki
Lukrecji, aby obalić pomówienie zarzucające mu impotencję, do publicznego w obecności
sędziów i świadków przespania się z prostytutką. Nie, chyba lepiej będzie publicznie w sądzie
pokazać swój dziewiczy odbyt. A może zaprzestać homoseksualnych podbojów? Właśnie tego
Tom Cruise nie jest w stanie uczynić. Chuć, jak u alkoholika wódka, jak u narkomana narkotyk,
jest ponad jego siłę woli. Ostatnio wdał się w nowy romans z mężczyzną, jest nim lider
rockowego zespołu Rob Thomas. Obaj niefortunnie wpadli, bo i tym razem, jak w przypadku z
Nicole Kidman, żona Thomasa zaskoczyła ich w łóżku. Dziwi nas lekkomyślność Toma: tak
zajadle negować swój homoseksualizm i walczyć z pianą na ustach o swój rzekomy
heteroseksualizm i tak łatwo wpadać. Co, zabrakło im materaców w klubach sportowych, że seks
uprawiąją w domowych pieleszach, do których to domów ich żony mają klucze? Tom szybko
kupił milczenie żony Thomasa i naprędce się ożenił z Katie Holmes, i spokojnie pokazał figę
paparazzi. Związek został zawarty w 2005 roku. Z miejsca rozpuszczono plotki, że biologiczna
córka Toma poczęta została metodą in vitro z powodu jego chronicznej impotencji. Fani w to
uwierzyli, bazując na jego filmach. Pomyśleć tylko, że gra mężczyzn nie mogących mieć
seksualnego związku z kobietą. Film Risky Business, w którym gra masturbującego się
chłopaczka, bo nie może znaleźć sobie dziewczyny, Losin it – bohater panikuje w burdelu. bo
nawet ze starszą doświadczoną prostytutką „mu nie staje”, Urodzony 4 lipca – bohater ma paraliż
od pasa w dół, A Few Good Men – występuje jako pedał przy Jacku Nicholsonie, Oczy szeroko
zamknięte – nie potrafi seksualnie żyć z żoną, Wywiad z wampirem – gra homoseksualistę.
Po ludzku, Drogi Czytelniku, żal nam Toma Cruise’a, to wytwórnie, dając mu role
mizoginistów, impotentów, gejów, przyczyniły się do tego, że stał się ten człowiek nie uznający
swego gejostwa ikoną homoseksualistów. Czyż to nie paradoks? A może to osobista tragedia
Toma Cruise’a, który wpadł w zaczarowane koło: im bardziej udowadnia, że nie jest
homoseksualistą, tym bardziej publiczność mu nie wierzy.
7. GEJE W SUTANNACH

7.1. KOŚCIÓŁ A CHRZEŚCIJAŃSTWO. PAPIEŻE HOMOSEKSUALIŚCI

Znakomity rosyjski historyk Kondrat Birkin powiedział: „Bywali źli królowie, bywali i
zupełnie do niczego”. Parafrazując Birkina można powiedzieć: „Bywali źli papieże, bywali i
zupełnie do niczego”. O tych „do niczego”, czyli bardzo złych papieżach mówić nieprzyjęte,
obrośli milczeniem, stali się tematem tabu i nam, Drogi Czytelniku, dosłownie „po ziarenku”
przyszło zbierać materiały z różnych, często zakazanych źródeł, na temat papieży
homoseksualistów, bowiem, jak wiadomo, sodomia była strasznym grzechem i tylko obecnie
została nieco zrehabilitowana. Chrześcijański kościół jej nie tolerował. Czy byli zatem papieże
homoseksualiści? Byli, na równi z tymi, którzy mordowali, cudzołożyli, kradli, torturowali i
dopuszczali się najprzeróżniejszych bezeceństw, nie bacząc na swój stan duchownych
przywódców chrześcijaństwa. No tak, nie grzeszył Watykan moralnością. Niektórzy papieże
prowadzili się w sposób haniebny, uwłaczający tytułowi boskiego namiestnika. Nie będziemy
rozpatrywać tych czasów, gdy papieże byli żonaci i dzieciaci, i stosunkowo cnotliwi, ale
będziemy mówić o tych rozpustnych czasach średniowiecza, kiedy papieże trzymali w
Watykanie kochanki, a z Pałacu Laterańskiego urządzali domy publiczne, płodzili nieślubne
dzieci, oddawali się sodomii. Ściany papieskich pałaców nieraz były świadkami rozlicznych
orgii, a ich wnętrza gościły nie tylko świeckie damy, lecz i prostytutki.
Do haniebnych czynów papieży zaliczano sprzedawanie odpustów, co stawało się
przedmiotem satyrycznych nowelek i silnie rozsierdziło Marcina Lutra. Michał Zoszczenko,
jeden z największych satyryków świata, zakazany w ZSRR, w swej Niebieskiej księdze tak oto
opisuje scenę narodzin dziwacznego pomysłu sprzedawania grzechów, czyli odpustów.
Przedstawiamy w naszej wolnej interpretacji: „Właściwie to nie wiemy, jak było naprawdę. No,
było chyba ogólne zebranie duchownych, na którym jakiś tam święty prelegent w smutnych
barwach nakreślił opłakany stan cerkiewnego skarbca. No i ktoś tam nieśmiało zaproponował,
aby pobierać pieniądze za wejście wiernych do cerkwi. A jakiś tam sepleniący pop swym
gęgającym głosikiem protest wyraził: «Jeśli brać za wejście, to oni, kanalie, w ogóle do cerkwi
chodzić nie będą. Lepiej im przy wejściu coś takiego lekkiego, taniego wtrynić, to znaczy
sprzedać». Ktoś może wykrzyknął: «Tanie też kosztuje. A może nam – bracia, ojcowie święci, z
każdego błogosławieństwa forsę brać? Mordę świętą wodą okropić – płać». I tu nasz sepleniący
pop, chichocząc i trzęsąc się od ataku śmiechu, rzekł: «A może, bracia, grzechy będziemy
odpuszczać za pieniądze? Kto jakiś grzech ma, wyciągaj kanalio kasę i jeśli chcesz do Królestwa
Bożego bezpiecznie trafić, to pokwitowanie bierz do rąk». No, naturalnie, w tym momencie szum
się podniósł, hałas, debatują, chichoczą, ktoś pobożny oczy ku niebu obraca w strachu
śmiertelnym, modlitwy szepcze, końca świata oczekując. A potem wszyscy się uspokoili i
postanowili próbę uczynić. Próba powiodła się. Naród zaczął kupować za pieniądze swe
grzechy”.
Tak, do haniebnych czynów papiestwa zaliczamy sprzedawanie odpustów, lecz nie jest to
największy jego grzech. Do tego dodajmy symonię, nepotyzm, no i oczywiście sodomię.
Kapłani o homoseksualnych skłonnościach istnieli zawsze w historii kościoła. Nie byli
potępiani tylko w Szwecji. Inne kraje chrzcścijańskie nie tolerowały homoseksualizmu w
kościele. Św. Augustyn, który w młodości był daleki od świętości i pozwalał sobie na różne
występki, powiedział, iż najgorszy jest grzech przeciw naturze, czyli sodomia.
Homoseksualizm Bóg nazywa obrzydliwością. W Starym Testamencie czytamy:
„Ktokolwiek obcuje cieleśnie z mężczyzną tak, jak obcuje się z kobietą, popełnia obrzydliwość.
Obaj będą ukarani śmiercią, bo sami tę śmierć na siebie ściągnęli”.
Chcemy czy nie chcemy, z bólem serca czy nie, lecz musimy, Drogi Czytelniku,
przyznać, że istnieje w Piśmie Świętym dwanaście ustępów traktujących o homoseksualizmie.
Nigdzie nie można tam stwierdzić, że homoseksualizm został potępiony. W przypadku Sodomy i
Gomory sytuacja jest wątpliwa. Historia Lota, kuzyna Abrahama, nie istnieje w oryginalnym
tekście Starego Testamentu, lecz została dopisana znacznie później. Filozof Filon z Aleksandrii
pierwszy stwierdził, że przyczyną upadku i zniszczenia Sodomy i Gomory był homoseksualizm.
A on żył w I wieku n.e. Zawyjmy niczym płaczki perskie z powodu ciężkiej doli
homoseksualistów, według kościoła katolickiego dotknęło ich nieszczęście. Okażmy im
braterskie współczucie i wezwijmy do poprawy, do życia w czystości – oto do czego nawołuje
kościół katolicki. Apeluje do homoseksualistów chrześcijan o wstrzemięźliwość seksualną. Czy
nie czujesz, Drogi Czytelniku, tu podejścia podobnego jak do alkoholików? Okażmy im
współczucie! A oni nie chcą naszego współczucia, oni chcą, żeby ich uznawano za normalnych.
Im wisi nasze współczucie! I mają rację! I już tu i tam z ramienia kościoła zaczynają tych
biedaczków leczyć. Czym? W Lublinie nieerotycznym dotykiem. Oto tytuły katolickich książek:
Wyjść na prostą, Rozumienie i uzdrawianie homoseksualistów, Homoseksualizm i nadzieja. A
między wierszami w tych książkach homoseksualistów oskarża się o zarażenie świata wirusem
HIV. Zaczęto nawet tworzyć grupy wsparcia, których celem jest pomóc homoseksualistom w
trwaniu w „czystości”. Wspólnota „Odwaga” ma nie lada odwagę (Homofobia po polsku, s. 206).
Jak kościół w Polsce ocenia homoseksualizm? Czas powiedzieć prawdę – kościół katolicki nie
tylko nie jest wolny od homoseksualnych księży, lecz z roku na rok rośnie ich liczba. Kościół
katolicki żarliwie zajęty walką z księżmi pedofilami przegapił rozwijające się w swych szeregach
zjawisko homoseksualizmu. Homoseksualizm kwitnie, celibat do niczego dobrego nie prowadzi.
Tomasz z Akwinu w XIII wieku uważał, że Bóg dał organy płciowe kobietom i mężczyznom
wyłącznie dla prokreacji, a nie dla uciech cielesnych. Uczyńcie seks w miarę waszych
możliwości nieprzyjemnym, a będziecie bliżej Boga. Co za cynizm z hipokryzją zmieszany!
Doświadczył tego dotkliwie cnotliwy francuski król Ludwik IX Święty, którego za życia
ogłoszono świętym. Trudno mu się uprawiało seks, który właśnie bardzo lubił, z własną
małżonką. On, człowiek o ascetycznym trybie życia, niepozwalający sobie na żaden zbytek i
przyjemność, nawet przyjemność podniebienia. Jeśli mu zasmakowało jakieś danie, natychmiast
oddawał go biednym, a wino rozcieńczał tak, że stawało się wodą, a wobec seksu był bezsilny.
To była nieujarzmiona potężna siła, której nie mógł się oprzeć. O nie, kochanek w swoim pałacu
nie trzymał, łoże dzielił wyłącznie ze swoją małżonką. Lecz odczuwał przyjemność, a to grzech
przecież i nie przez otwór w koszuli łączył swe genitalia z jej. Kazał do naga jej się rozbierać, a
to grzech przecież. W żaden sposób nie udawało mu się poczuć wstręt do seksu, chociaż spłodzili
z żoną jedenaścioro dzieci, seks mu sprawiał trudność. Po pierwsze, dogmaty kościoła, a po
drugie, własna matka, apodyktyczna królowa Blanka, która pragnęła ze swego syna uczynić
dobrego, pobożnego króla i potępiała jego seksualne zachcianki. A on nie był ani
homoseksualistą, ani biseksualistą, on tylko parzył się z żoną, lecz i tego matka mu zabraniała.
Każdą pokusę ten świętoszek potrafił okiełznać, seksu nie, seks to straszna siła niepodlegająca
woli człowieka, Spłodził jedenaścioro dzieci, nieustannie karcąc siebie za cielesną rozkosz.
Matka, żeby obrzydzić mu spółkowanie, kilka razy w nocy przychodziła do królewskiej sypialni
„poduszki poprawiać”. No i jak tu nie przypomnieć słów Owidiusza, że seks jest najmocniejszym
instynktem człowieka.
Niemiecki jezuita Peter Kanics określił homoseksualizm grzechem, skazanym na Boskie
potępienie. Współżycie osobników tej samej płci uważał za wielkie przestępstwo, gorsze od
zabójstwa czy kradzieży.
W całej Europie tylko Szwecja tolerowała homoseksualizm w XVII wieku. W innych
krajach dla homoseksualistów kara – więzienie, konfiskata mienia, a w niektórych krajach
śmierć.
„Nigdy potężne Niebo nie mieszało się do dupy”. „Co widzę w początkach
chrześcijańskiej doby? Wojny, zawieruchy, bunty, masakry, owoce chciwości i ambicji
zbrodniarzy, którzy ubiegali się o papieski tron. Sam Hieronim zarzucał wam skandale wywołane
waszą rozpustą, szelmostwem, intrygami” (markiz de Sade, Julietta).
Pan Bóg ogniem i siarką potraktował miasta Sodomę i Gomorę. Jej mieszkańcy uprawiali
zakazane formy stosunku płciowego. W szale pożądania i doznawania nowych wrażeń
mężczyźni zlegali się z mężczyznami, uprawiając sodomię czynną i bierną. W rezultacie zostali
przez Boga ukarani. Stracili w ogóle płodność nasienia, a ich miasta zostały zrównane z ziemią.
Oliwy do ognia dolewał św. Bonifacy, który napotkał na ziemiach Germanów tak
niesłychanie zboczonych, że zwrócił się do Grzegorza III, by obłożył ich miasta klątwą.
Po śmierci Grzegorza III św. Bonifacy „molestował” nowego papieża Zachariasza
(741–752), aby zwiększył kary dla sodomitów.
Znacznie osłabił kary dla homoseksualistów papież Leon I (795–816). Mogli oni
swobodnie znajdować azyl w klasztorach, gdzie ich żadna kara nie sięgała.
Stosunek Kościoła do homoseksualistów na przestrzeni dziejów historycznych nie był
jednoznaczny. W zdecydowanej większości religia chrześcijańska potępiała homoseksualizm,
lecz były takie okresy, gdy do duchownych homoseksualistów odnoszono się z wielkim
pobłażaniem. W XIII wieku homoseksualizm wśród duchownych był tolerowany, zwłaszcza gdy
Stolicą Apostolską rządził Stefan II (752–757). Pod jego rządami silnie rozpowszechniła się
sodomia w klasztorach. On nie tylko przychylnym okiem patrzył na sodomię, lecz nawet
pozwalał mężczyznom zawierać małżeństwa z niewolnicami.
Za Leona III (795–816) proceder uprawiania homoseksualizmu w klasztorach tak
rozpowszechnił się, że stał się dla wszystkich uciekinierów, nękanych za homoseksualizm w
innych księstwach, swoistym azylem. „Zapełniły się klasztory po brzegi sodomitami” – pisał
jeden z kronikarzy tamtych czasów. Zupełnie jakby zapominając o tym, jak negatywnie traktuje
homoseksualizm Stary Testament, w którym powiedziano wyraźnie: „Jest to najohydniejsza z
praktyk seksualnych”. Mojżesz też jasno się wyraził: „Mężczyzna, który obcuje z mężczyzną jak
z kobietą, winien być skazany na śmierć”. Wprawdzie karę śmierci dla homoseksualistów w
praktyce rzadko stosowano, lecz kary były, choć znacznie łagodniejsze. I tak, jeśli mnich winny
był zdemoralizowania swego brata zakonnego, był publicznie biczowany, pluto mu w twarz i
wtrącano do więzienia na sześć miesięcy.
Każda ortodoksja wywołuje protest, wewnętrzny bunt jednostki. Jednostka niechętnie
podporządkuje się zakazom i nakazom, bo z istoty swej natury jest buntownicza. Taki pogląd
markiza de Sade poniekąd podzielamy, Drogi Czytelniku, w odniesieniu do homoseksualizmu.
Oficjalne nieuznawanie przez kościół katolicki tego zjawiska i wyznaczanie kar dla ludzi
uprawijających homoseksualizm przyczyniło się do ogromnego jego rozpowszechnienia wśród
kleru w XI i XII wieku.
Teologowie zawsze próbowali z mniejszym czy większym skutkiem wejrzeć we
wszystkie aspekty ludzkiej seksualności, naturalnie w jednym celu: żeby ją zniszczyć, bo seks to
zło i wytwór diabła. Nie pożądaj żony nie tylko bliźniego swego, lecz i własnej żony, stało się
naczelnym przesłaniem Kościoła. Stosunek płciowy wyłącznie dla prokreacji, w ciemności, bez
przyjemności był mile widziany.
Wszystkich, którzy usiłowali z seksu uczynić przyjemność lub w celu osiągnięcia
cielesnej satysfakcji oddawali się perwersyjnym zboczeniom, czekała kara. Niestrudzony papież
Grzegorz I (590–604) skatalogował te seksualne wykroczenia i ustalił taryfy. I tak:
niekontrolowany wytrysk nasienia karany był siedmioma dniami postu, pomagający sobie ręką,
czyli uprawijający masturbację penitent musiał pościć aż dwadzieścia dni. Mnich przyłapany na
onanizowaniu się w kościele musiał pościć trzydzieści dni, a jeśli ten czyn popełnił biskup (i tak
bywało), kara postu była zwiększona prawie o połowę i musiał pościć pięćdziesiąt dni.
A jeśli uprawiasz coitus interruptus in ore – post sięgał od dwóch do pięciu lat. Stosunek
oralny z seminem (dokładne tłumaczenie – nasienie w ustach) bądź analny – od trzech do aż
piętnastu lat postu o chlebie i wodzie bez prawa uprawiania w ogóle seksu, czyli całkowita
seksualna abstynencja.
Grzesznik musiał ze szczegółami, w detalach opowiadać spowiednikowi o swej
rozpuście, tylko nie wiadomo, z jakim rumieńcem podniecenia przyjmował ksiądz te wyznania.
Sodomia, czyli stosunek homoseksualny mężczyzny z mężczyzną karany był szczególnie
srogo. Ale mimo tego, z powodu celibatu, szerzył się homoseksualizm i liczba homoseksualnych
przestępstw w krajach chrześcijańskich rosła z roku na rok. W 639 roku synod w Toledo
stwierdził, że wśród krajów europejskich, w których było rozpowszechnione chrześcijaństwo,
szczególnie wyróżnia się pod względem rozwoju homoseksualizmu Hiszpania. Zebrani duchowni
zadecydowali, że jeśli homoseksualizmu dopuszcza się biskup, diakon lub ksiądz, ma on zostać
zdjęty z urzędu, wygnany na zawsze i na wieki potępiony. Nie ustalono tylko, jakie kary
przewiduje kościół dla papieży-homoseksualistów, może w myśl zasady, że lepiej przemilczeć to
zagadnienie jako bardzo drażliwe, chociaż kościół wiedział, iż niektórzy papieże byli
homoseksualistami lub dopuszczali się sporadycznych czynów sodomistycznych.
W 1074 roku Grzegorz VII wprowadził celibat. Celibat obowiązujący w kościele
katolickim nie był obowiązujący w prawosławiu i protestantyzmie, przysłużył się rozwojowi
homoseksualizmu i pedofilii, kto temu może zaprzeczyć? Kto także zaprzeczy, że celibat jest
sprzeczny z naturą człowieka? Lecz mówić o tym, że król jest nagi, w katolickim kościele jest
niedozwolone, tkwimy więc w błogim tabu, udając, że wszystko jest jak należy, a statystyka o
nasileniu homoseksualizmu i pedofilii wśród osób duchownych to wymysły nieżyczliwych
mediów. Swego czasu taką obłudą był nacechowany filozof, cesarz Marek Aureliusz. Doskonale
wiedział, że jego żona Faustyna jest łajdaczką szlajającą się z gladiatorami, a syn Kommodus
potworem i monstrum, którego nie wolno wyznaczać na dziedzica tronu, wiedział, lecz dla
własnego spokoju milczał, naznaczając Kommodusa swym dziedzicem i pod niebiosa wynosząc
Faustynę jako etalon cnoty, pokory i czystości. Tak prościej żyć, Drogi Czytelniku!
Niektórzy papieże to rozumieli. Taki Aleksander II (1061–1073) całkowicie zrezygnował
z walki o przestrzeganie celibatu. A nawet posunął się jeszcze dalej: ułaskawił księdza
przyłapanego na sodomii z własnym ojcem, nawet komunii go nie pozbawił.
Mimo że życie seksualne wiernych bardzo absorbowało ojców kościoła, to nie
znajdziemy jednoznacznej odpowiedzi dotyczącej stosunku kościoła do homoseksualistów.
Kościół raczej interesowało małżeńskie heteroseksualne życie. Tu wszystko jest jasne i rozpisane
jak w nutach. Bez najmniejszych niedomówień! Kobieta – żona winna bezwzględnie
podporządkować się swemu mężowi i nie zapominać, że jest tworem wtórnym, stworzonym z
żebra Adama. Protesty kobiet, że Adam jest stworzony z jeszcze bardziej wtórnego tworzywa, bo
z gliny, ojcowie duchowni zbywają milczeniem. Do najmniejszych detali kościół ma opracowane
normy seksualnego pożycia małżeńskiego. Broń Boże czerpania przyjemności z seksu, żadnej
miłej rozrywki w łóżku, bo to wielki grzech. Stosunki wyłącznie dla prokreacji, pieprzyć się
należy ze wstrętem. „Spółkowanie powinno odbywać się bez rozkoszy” (R. Haasler).
Św. Hieronim mówił: „Kto jest zbyt namiętnym kochankiem swej żony, jest
cudzołożnikiem”. Klemens Aleksandryjski w III wieku mu wtórował: „Mężczyzna czyni
cudzołóstwo z własną żoną, gdy obcuje z nią w małżeństwie jak z ulicznicą”. Żona ma być
ubrana w długą koszulę z ewentualnym otworem w odpowiednim miejscu. Pokazywanie mężowi
nagości jest występkiem. A w ogóle kościół chciałby, żeby kobiety nie sypiały z mężami,
zachowałyby w ten sposób czystość dziewiczą. Nie zapominajmy, że nawet taki postępowy
papież, jak Jan Paweł II, chwalił Kingę, która z maniackim uporem nie oddawała się swemu
mężowi, zachowując dziewictwo i narażając biednego Bolesława na śmieszny przydomek
„Wstydliwy”, chociaż bardziej prawidłowo byłoby mu nadać przydomek „Pantoflarz”.
Pochwalano kobiety, które całkowicie odrzucały wymogi płci, zachowując dziewictwo. O
tym, co stałoby się z ludzkością, jeśliby kobiety przestrzegały tego przesłania, nikt nie pomyślał.
Ortodoksyjność kościoła wobec kobiet wyraziła się w dogmatach Tertuliana, który z
ambony grzmiał: „Czym dopełnienie małżeństwa różni się od nierządu? Niczym, w obu
przypadkach chodzi o cielesne zespolenie”.
Zalecano praktyki ascetyczne, które miały na celu wyrzeczenie się własnej płci. Ceniono
też „umartwianie ciała”.
Atrybuty seksualności kobiety uznano za oręż szatana, którym ona posługuje się, żeby
skusić mężczyznę.
Dochodziło do absurdu. Święty Bazyli zabraniał wiernym nie tylko wszelkich uciech, lecz
nawet śmiechu. Kobietom kazano opuszczać wzrok i chodzić w nędznym odzieniu, żeby nie
kusić mężczyzn. Mężczyzna zaczął fascynować się osobnikami własnej płci. Było to dla niego o
niebo ciekawsze, niż wyzuta z seksualności kobieta – jest to prosta droga do rozwoju
homoseksualizmu.
Grecy i Rzymianie rozróżniali miłość homoseksualną, dzieląc ją na „czystą” i
„nieczystą”. Jeśli był tylko seks, to miłość nieczysta. Jeśli związana z wychowaniem i
stosunkiem udowym to „czysta”. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że praktyka religijna hamuje
aktywność seksualną. Orgazmów u wierzących znacznie mniej niż u ateistów. Według
chrześcijaństwa rozkosz seksualna jest grzechem. Homoseksualiści generalnie są odrzucani przez
kościół, toteż w ostatnich latach pojawiły się próby pogodzenia homoseksualizmu z wiarą
chrześcijańską zarówno w Europie, jak i w USA. Dla religijnych homoseksualistów ich
homoseksualizm jest trudniejszy do zniesienia, niż u osób niewierzących. Często w psychice
osoby wierzącej dokonuje się dramatyczna walka z popędem seksualnym, przechodząc w stan
pewnej nieseksualności. Opanowuje się ją na jakiś czas, potem tendencje seksualne biorą górę. Z
własną chucią nigdy nie wygrasz. Janusz Kawryżka: „No i wymyślili miłość chrześcijańską” –
my wszystko rozumiemy, wszystko wybaczamy. Markiz de Sade: „Nie od nich zależało przyjście
na świat z odmiennymi upodobaniami. Trzeba litować się nad tymi, których gusta są
niecodzienne, ale nie trzeba ich nigdy znieważać. Ich wina jest winą Natury” (Filozotia w
buduarze). Zakotłowało się w głowie, Drogi Czytelniku, i podobnie, jak kiedyś Sokrates,
powtarzam: „Wiem, że nic nie wiem”. I im bardziej wiem, tym dobitniej odczuwam, że nie
wiem. Czemu katolicki kościół nie przyjmie jednoznacznego stanowiska wobec
homoseksualizmu swych wiernych owieczek? Czemu każe im kręcić i wykręcać się? Potępia
homoseksualizm czy nie? Niby potępia, a niby nie. Ulega jawnej hipokryzji i dwuznaczności. My
dobrze wiemy, iż katechizm kościoła katolickiego tak oto ujmuje swój oficjalny stosunek do
homoseksualizmu: „Cierp bracie i postaraj się walczyć ze swoją dolegliwością”. Likurg, żeby
odwieść młodzież od uprawiania samogwałtu czyli masturbacji, kazał zajmować się sportem i
śpiewem chóralnym. A co radzi kościół katolicki?
Arcybiskup Paetz ujawnił opinii publicznej w 2003 roku, że woli młodych kleryków niż
młode zakonnice. Otóż przypadek Paetza potwierdził groźną dla kościoła prawdę, iż wymyka się
spod kontroli kolejny obszar ludzkiej seksualności” (Bartosz Żurawski, Homofobia po polsku,
2004).
O papieżach dobrych mówi się i pisze wiele, o złych mało mówi się, o papieżach
homoseksualistach wcale. Jest to temat tabu, obchodzony milczeniem, jakby w ogóle nie istniał.
A mimo tego naliczyliśmy, Drogi Czytelniku, trzynastu papieży homoseksualistów i
biseksualistów (musisz docenić nasze starania, biorąc pod uwagę absolutną niedostępność
materiału). I tak chronologicznie, według dat ich urzędowania, przedstawimy niektórych z nich.
PAPIEŻE HOMOSEKSUALIŚCI
Było w historii papiestwa dwustu sześćdziesięciu ośmiu papieży i czterdziestu pięciu
antypapieży. Z nich naliczyliśmy tylko trzynastu papieży-homoseksualistów. Tak mało, taki
znikomy procent nie dlatego, że tak w rzeczywistości było, lecz ze względu na absolutne
trudności w wyszukiwaniu na ten temat materiałów i dokumentów. Biblioteka i archiwa
watykańskie, które mogłyby trochę naświetlić tę sprawę, są niedostępne dla przeciętnego
zjadacza chleba; biografowie, opisując dzieje papiestwa, na ogół milczą na ten temat, uważając
go za zbyt drażliwy, którego lepiej nie poruszać. Jak to łatwo, Drogi Czytelniku, schować głowę
w piasek, niczym struś afrykański i, przykładając palec do ust, szeptać: „Ts, papież to świętość”.
A to że zabijali, łajdaczyli się, kradli, z grobu wyciągali, żeby nad trupem się popastwić,
torturowali, morzyli głodem, wozili trupy w beczce z kwasem – to przecież pojedyncze
przypadki i lepiej ich nie poruszać. Poruszam. I śmiało daję spis papieży.
Papieże homoseksualiści

Jan XII (955–964)


Sylwester II (999–1003)
Bonifacy VIII (1294–1303)
Benedykt IX (1032–1044)
Bonifacy IX (1389–1404)
Jan XXIII (1410–1415)
Marcin V (1417–1431)
Paweł II (1464–1471)
Sykstus IV (1471–1484)
Juliusz II (1503–1513)
Leon X (1513–1521)
Klemens VII (1543–1534)
Benedykt XIII (1724–1730)
Pierwszym papieżem homoseksualistą był Jan XII (955–964).
O Marozji słyszałeś, Drogi Czytelniku? Szkoda, że objętościowe ramy tej książki nie
pozwalają nam wyrazić swojego zdania o tej niezwykłej kobiecie, zabójczyni papieży, władczyni
papieży, tyrana i wielkiej nimfomance, a jednocześnie wielkim polityku i dyplomacie tęgiego
umysłu, bezwzględnie rządzącej Rzymem. Otóż Jan XII był jej wnukiem. Na tron papieski
Marozja wyniosła swego wnuka, gdy ten miał zaledwie szesnaście lat. Ci Czytelnicy
chrześcijanie, którzy przyzwyczaili się widzieć papieży w podeszłym, prawie starczym wieku,
muszą być zdziwieni: był nawet pewien dwunastoletni papież.
Jan XII miał wybujałe libido, ciągle domagające się zaspokojenia i nigdy w pełni go nie
osiągające. Jak wiemy, tacy osobnicy są nazywani satyrami, a choroba na tle seksualnym –
satiriasem. Był zdecydowanym biseksualistą, uwielbiał rozpustę obojga płci. Splamił się tym, że
w bazylice św. Piotra założył dom publiczny. Inne jego przywary, które nie przystoją papieżom:
namiętna gra w karty i pokrywanie długów karcianych ze skarbca papieskiego. Nad stosunki z
kobietami przedkładał stosunki z chłopcami. Powszechne oburzenie rzymian wywołał fakt, gdy
dziesięcioletniego chłopca uczynił biskupem. Jeden z kardynałów wytknął papieżowi jego
niegodny czyn. Jan XII kazał go wykastrować. Do cesarza rzymskiego Ottona doszły wieści o
bezeceństwach papieża. W liście do papieża cesarz napisał: „Oskarżają Waszą Świątobliwość
wszyscy, kler i ludzie świeccy, zarzucają niegodne: morderstwa, krzywoprzysięstwo,
kazirodztwo współżycie z dwoma rodzonymi siostrami”. Oton nie napisał, o czym wiedzieli
wszyscy: papież uprawia czarną magię i wzywa demony. Jan lakonicznie i nader bezczelnie
odpowiedział cesarzowi, że to „plotki rozpuszczane przez zawistnych biskupów”. Otton się nie
uspokoił. Zaproponował, aby papież wysłał mu z Rzymu dwóch biskupów, mogących pod
przysięgą świadczyć, że plotki są fałszywe. Jan XII zignorował wezwanie cesarza. W bazylice
Świętego Piotra zebrali się prałaci i osądzili grzesznego papieża. W odpowiedzi Jan XII użył
broni, jakiej zawsze w takich wypadkach używają papieże: ekskomunikował wszystkich, łącznie
z cesarzem; nic nie wskórał. Wkrótce został obalony. I o dziwo, za papieżem stanęły nierządnice.
Walka trwała i ostatecznie zakończyła się zwycięstwem papieża. Zaczynają się okrutne represje o
charakterze sadystycznym. Życia zwolenników Ottona papież nie pozbawił, lecz okrutnie ich
okaleczył. Powstała cała armia bezrękich, beznosych, beznogich, ślepych. Represje i okrutne
kary trwały, lecz serce papieża nie wytrzymało własnych okrucieństw. Nagle zmarł. A jak nagle?
O tym watykańskie źródła chcą milczeć. Lecz mity hulają po ludziach i nabierają barw prawdy.
Otóż papież został zabity przez zazdrosnego męża swej kochanki, który przyłapał ich na gorącym
uczynku. Haniebną śmiercią zmarł papież, z roztrzaskaną młotkiem głową, leżąc na kobiecie.
Na początku jedenastego wieku kontrolę nad Rzymem przejęła skorumpowana rodzina
Tuscolanich. Jeden z nich kazał po śmierci papieża Jana XII w 1032 roku osadzić na tronie
papieskim swego dwunastoletniego syna, który przyjął imię Benedykta IX.
SYLWESTER II (999–1003)

Tego papieża również oskarżano o czary i konszachty z diabłem. Na początku był


mnichem, potem w Katalonii kształcił się u uczonych arabskich w matematyce i w naukach
technicznych. Zanim został papieżem, był nauczycielem w Reims. Król Francji Hugon Kapet
wyznaczył go na stanowisko arcybiskupa miasta Reims, gdzie spisał się jako doświadczony
uczony w przeróbkach metalu. Swoją prawdziwą karierę duchowną rozpoczął na dworze króla
Ottona III. Tak dobrze radził we wszystkich sprawach królowi, że ten uczynił go swym bliskim
powiernikiem. Umiał z dużym taktem pochlebiać królowi. Rzadko który władca nie jest łasy na
pochlebstwa, misternie zamaskowane bezinteresowną przyjaźnią. Król Damian próbował
przekonać do usunięcia homoseksualistów z kościelnych urzędów, lecz papież odmówił w
obawie, że po usunięciu homoseksualistów nikt w kościele już nie pozostanie. XI wiek to czas
próby oczyszczenia kościoła z niemoralności. Szczególnie wzbudzali odrazę sodomici. Św. Piotr
Damian napisał na ten temat traktat Księga Gomory, umieszczając w niej listę kar za
homoseksualizm. Chłosta była najbardziej odpowiednią według niego karą. Nie był sadystą,
tylko liberalnym mnichem, obstawał za tym, żeby dawać możliwość poprawy. Pisał: „Kapłan lub
mnich, który uwodzi młodzież albo niedorosłych chłopców, ma być poddany publicznej
chłoście” – krótko i skutecznie. Tego było mało, trzeba było go poniżać: „Jego twarz ma być
zanieczyszczona, a sam ma być zakuty w żelazne kajdany”.
BONIFACY VIII (1294–1303)

Nazywał się Gaetani, a na tron papieski dosłownie wlazł po trupach, zabijając


poprzedniego papieża, pobożnego staruszka Celestyna V w 1294 roku. Poprzedni papież był
takim cnotliwym pustelnikiem, że nie wytrzymawszy rozpusty w Rzymie, przeniósł swoją
siedzibę do Neapolu.
Uważano, że Bonifacy VIII miał silną rękę i skutecznie walczył z wrogami. A kim byli
jego wrogowie? Rodzina Colonnów i młody francuski król Filip IV zwany „Pięknym”. Ten sam,
który później tępił templariuszy. To właśnie jego wrogowie oskarżyli papieża o niesamowite
grzechy: złe prowadzenie się, sojusze z diabłem, który wieczorami wyskakiwał niczym diabełek
z tabakierki z jego pierścienia i prowadził z nim nie tylko świętokradcze rozmowy, lecz, o
zgrozo, Drogi Czytelniku, spółkował z nim. To można zaliczyć w poczet legend jego zajadłych
wrogów. Lecz nawet obiektywni obserwatorzy obwinili tego papieża o herezję, tyranię,
nieskromność. Oskarżyciele swoje zarzuty opierali przeważnie na tym, że papież w młodym
wieku, jeszcze będąc kardynałem, oddawał się libertyńskim uciechom, bo był libertynem. Jego
seksualne podboje w młodzieńczym wieku opisał obszernie niejaki Pandulhus Colenunciusz w
dziele Historia Neapolu. W 1303 roku Filip Piękny w Paryżu rozkazuje papieżowi, aby ten zjawił
się tam jako oskarżony i urządza nad nim sąd. Naturalnie papież zjawił się, grożąc królowi, że
obłoży go ekskomuniką, jeśli ten nie zaprzestanie oszczerstw i sądu. Filip Piękny gróźb nie
przestraszył się, sąd odbył się bez udziału papieża, ale wystąpili świadkowie. Zarzutu, że z
pierścienia na serdecznym palcu lewej ręki papieża wyskakiwał diabeł, udowodnić nie udało się.
Nikt tego nie widział, świadków nie było. Co zaś tyczy się sodomii papieża, to świadków było
sporo. Głównym świadkiem był szewczyk Lello z diecezji Spoleto. Pod przysięgą zeznał, że
kardynał Gaetani (przyszły papież Bonifacy VIII) usiłował go zgwałcić. Rzecz tak się miała. W
1292 roku szewc udaje się do Perugii, gdzie w tym czasie przebywał kardynał Gaetani, żeby
sprzedać swój towar: kilkadziesięć nowych butów.
Szewczyk Lello został wezwany do domu kardynała, bowiem, jak powiadomił go sługa,
kardynał chce kupić parę butów. Trzeba dodać, Drogi Czytelniku, że kilkunastoletni szewczyk,
który może miał siedemnaście lat, był piękny jak bóg Apollo. I co? Młodzieniec starannie
rozkłada w kardynalskim pokoju swój towar, a kardynał nie patrzy na dzieła szewskiego
mistrzostwa, tylko chwyta Lello i zaczyna go namiętnie całować, deklarując przy tym
nieprzystoje propozycje. Jakie? – domaga się sąd jasnej odpowiedzi. No i Lello jak z płatka
zacytował, ani razu nie zająknąwszy się: „Chcę żyć z tobą jak z kochankiem i mogę wiele dla
ciebie zrobić”. „I co dalej?” – domaga się sąd jasnej odpowiedzi. Lello podniósł na sędziego swe
piękne jak niebo w jasny dzień oczy i dumnie powiedział: „Jestem uczciwym chłopcem.
Powiedziałem kardynałowi, że nie należy mówić takich rzeczy w święto, to wielki grzech”.
Czy nie mógł kardynał w innym dniu wybrać sobie butów tylko w kościelne święto?
Słowem, dzielny szewczyk odrzucił zaloty kardynała. A ten wściekły, że młodzieniec się upiera,
usiłował zastosować siłę, czyli chciał po prostu zgwałcić młodzieńca. „Ledwie od niego uciekłem
i nawet swojego towaru nie zabrałem” – tłumaczył szewczyk, oczekując od sędziów nie tyle
potępienia niegodnego czynu kardynała, ile współczucia dla siebie z powodu nieotrzymania
pieniędzy za parę nowych butów.
Potem inny świadek, francuski lekarz, zeznał, że Bonifacy VIII jemu również składał
niecne propozycje dokonania sodomii, utrzymując, że nie ma w sodomii żadnego grzechu i jest to
akt całkiem normalny tak samo, jak... „pocieranie rąk” – przekonywał kardynał lekarza. A potem
ujawniono rzeczy jeszcze bardziej gorszące. Bonifacy VIII dopuścił się jawnej pedofilii. Był on
blisko zaprzyjaźniony z bogatym domem de Pisis, skąd pochodził jego kochanek Giacomo. Gdy
kochanek wydoroślał i się ożenił, Bonifacy VIII zaczął napastować jego małego synka. Kilku
świadków, między innymi mnich z klasztoru San Gregio, a także jeden z członków domu de
Pisis, zeznało, że na własne oczy widzieli, jak kardynał trzymał małego synka Giacoma między
udami. Stosunek udowy? Czyżby Bonifacy VIII przypomniał sobie wzniosłą pederastyczną
miłość starożytnych Greków? Zresztą nie gardzil kardynał również kobietami: sypiał i z żoną
Giacoma, a nawet z ich córką o imieniu Gartamicia. Słowem, spaskudził całą rodzinę, poczynając
od ojca, a kończąć na jego dzieciach. Co dziwne, samemu Giacomie nie przeszkadzało, że
przyszły papież Bonifacy VIII sypia ze wszystkimi członkami jego rodziny, nie wyłączając
małoletniego synka. Nawet sprzyjał temu, żeby właśnie tak było, byleby Bonifacy VIII nie
miewał innych kochanków, o których ojciec rodziny, Giacomo, był bardzo zazdrosny i nierzadko
urządzał z tego powodu awantury swemu kochankowi.
Życiowym credo Bonifacego VIII było: „Każdy ma prawo do seksualnej przyjemności,
niezależnie jakim sposobem jest to osiągane”. Typowe libertyńskie podejście do życia u
wyższego posłańca Bożego nie jest dziwne i oburzające? Nie wiadomo, jaką karę otrzymałby
papież, jeśliby zjawił się na procesie. Wtenczas się nie zjawił, a za kilka lat popełnił
samobójstwo. Filip Piękny kazał następnemu papieżowi Klemensowi V wykopać zwłoki
Bonifacego VIII i spalić na stosie. Tak nam donoszą zakazane źródła Watykanu.
A co o tym papieżu mówią źródła oficjalne? Pokrywamy się, Drogi Czytelniku,
rumieńcem wstydu, gdy czytamy o Bonifacym VIII: „Człowiek silnej ręki, zapobiegliwy, dbały o
interesy zarówno własne, jak i Stolicy Apostolskiej”. Program jego działania obejmował
uporządkowanie stosunków w państwie kościelnym – Jan Wierusz Kowalski (Poczet papieży).
Ani jednego słowa o jego samobójstwie, wręcz przeciwnie, napisano, że papież zmarł 11
października 1303 roku i można było domniemywać, że śmiercią naturalną. Tak, Drogi
Czytelniku, hipokryzja fałszuje historię.
BENEDYKT IX (1032–1044)

Ten papież został obalony z powodu swego rozpustnego życia.


Anonimowy kronikarz z książki Nigeli (s. 82): „Wyrósł otoczony nieokiełznanym
plugastwem i przerażał umysły, nawykły do barbarzyńskiego otoczenia obrósł licznymi
skandalami”. W związku z tym pytanie: gdzie rósł i jakimi skandalami się splamił? No i żadnych
konkretnych faktów nie znamy, Drogi Czytelniku, same domysły i plotki. A na nich daleko nie
zajedziesz i do prawdy nie dojdziesz. Takie sobie ogólne frazesy: „Wykazywał niezwykłą
gotowość do nurzania się we wszelkiej rozpuście”, „Był biseksualny, wysokie godności uderzały
mu do głowy”.
Nas bardzo, Drogi Czytelniku, zaniepokoił inny fakt: w wieku dwunastu lat jego ojciec
zmusił papieża, żeby dał mu kardynalską purpurę. Inne źródła podają różny wiek – trzynaście lat,
szesnaście i nawet osiemnaście.
Nie wzdragał się przed uprawianiem seksu ze zwierzętami. Podajemy źródło, skąd
zaczerpnęliśmy tę ultra bulwersującą wiadomość. Nigela. Jeszcze żaden papież nie byt
obwiniony o zoofilię. Lecz ponieważ dowodów na to nie mamy, dokumentów również brak,
zaliczmy to do gatunku plotek.
Jest niezbitym faktem, że Benedykt IX interesował się czarną magią i satanizmem.
A oto opinia o papieżu: „Tron Piotrowy zajmuje demon z piekła rodem, przebrany w
sutannę”. I wszystko anonimowo. I tylko Piotr Damian podpisał się pod swoim tekstem o takiej
oto treści: „Nieszczęsny ten stwór od początku swych rządów do końca życia lubował się w
niemoralności”. Papież mieszka w Pałacu Laterańskim jak turecki sułtan i jak na sułtana
przystało ma harem. I nawet umiarkowany biograf J. Kowalski pisze: „Wkrótce oskarżony o
rozboje, gwałty i nieobyczajność został przez ludność Rzymu przepędzony z miasta”. Papież
schronił się na dworze cesarza Konrada II i z pomocą wojsk cesarskich powrócił do Rzymu. Lecz
został po raz drugi obalony przez stronnictwo Krescencjuszów. Rzymianie ogłosili papieża
niegodnym urzędu i na jego miejsce wybrali Sylwestra III. Lecz Benedykt IX jest uparty. On
znowu walczy o władzę, do trzech razy sztuka, czyż nieprawda? Przy pomocy wojsk hrabiów
Tuskulum w 1045 roku po raz trzeci przywraca sobie papieską władzę w Rzymie. A potem
zniechęcił się. Zakochał się i ma zamiar się ożenić. Żonatym papieżem być nie można i Benedykt
IX ma zamiar oddać swoją tiarę, lecz nie za darmo, a zwyczajnie sprzedać. Kupiec już tuż jest.
Jest nim ojciec chrzestny, Jan Gracjani.
Na papieski tron trafił w wyniku przekupstwa stosowanego przez jego ojca hrabiego
Alberyka III z rodu Tusculum. Miał wtedy zaledwie 21 lat i już papieżem? Nie do wiary.
Jesteśmy przyzwyczajeni do osiemdziesięciopięcioletnich papieży, lecz dwadzieścia jeden lat?
(Eamon Du Qgy, Święci i grzesznicy). Gwałtownik i rozpustnik okazał się nie do przyjęcia przez
ludność Rzymu. Za łapówkę zgodził się abdykować. Pisarz Gregonorius: „Prawo stało się
wspomnieniem. Mrokiem zasnute są owe dni, gdy wikariuszem Chrystusowym był zbrodniarz
większy nawet od cesarza Heliogabala”.
Jego bracia zachowywali się tak, jakby Rzym był ich własnością. Za jego pontyfikatu
wzrosła liczba przestępstw. Dante umieścił go w swoim Piekle. Homoseksualne orgie w Pałacu
Luterańskim gorszą świat. Mając dwadzieścia trzy lata, jego zachowanie było tak gorszące, że
próbowano go udusić przy ołtarzu, gdy odprawiał mszę. Abdykował w 1044 roku, lecz Sylwester
III nie był lepszy. Tak samo rozpustny i przekupny. Był papieżem tylko przez dwa miesiące.
Benedykt niespodziewanie powrócił. Jan Gracjani przybrał imię Grzegorza VI. Kupił tron
papieski od Benedykta IX za 1500 funtów. Z Pałacu Laterańskiego Benedykt IX zrobił najlepszy
w Rzymie dom publiczny. Naturalnie, gdy prawda o kupnie papiestwa wyszła na jaw, Grzegorza
VI obalono. A Benedykt IX zaprzeczał, że sprzedał urząd papieski. Po nim papieżem został
Klemens II. Wkrótce go otruto, a podejrzenie padło na Benedykta IX. W 1048 roku wypędzono
go ostatecznie z Rzymu. Zmarł w samotności w 1055 roku. Nie wiemy, czy jako skruszony
grzesznik w klasztorze, jak podają niektóre źródła. Po nim papieżem został Leon IX.
BONIFACY IX (1389–1441)

Jego homoseksualizm był skrzętnie przez niego skrywany, a zainteresowanie


mężczyznami odnosi się do tych jego lat, gdy był kardynałem w Neapolu, Piotrem Tomacellim, i
był związany z przyszłym papieżem Janem XXIII. Ponoć tamten był jego kochankiem. Wspólnie
załatwiali swe sprawy finansowe, sprzedając urzędy kościelne, Za pontyfikatu tego papieża kwitł
nepotyzm, handel odpustami i daleko posunięty fiskalizm kurialny. Na prośbę tego właśnie
papieża Turcy dotarli nad Dunaj. Cossa, czyli przyszły Jan XXIII, pomagał mu w zdobywaniu
pieniędzy na wszelkie możliwe sposoby, nawet przez wystawianie urzędów kościelnych na
licytację. Pozytywne było to, że kanonizował w 1391 roku św. Brygidę szwedzką.
JAN XXIII (1410–1415)

Ten antypapież został zdetronizowany na soborze w Konstancji w 1415 roku. Tego


jeszcze w historii papiestwa nie było: przyszły Jan XXIII rozpoczął swoją karierę jako morski
pirat. Wyruszył na morze podczas wojny między Ludwikiem II z Anjou i Władysławem, władcą
Sycylii i Neapolu, trafił do niewoli, wykupił się i rozpoczął studia prawnicze w Bolonii. Nie
wiadomo, czym zainteresował rzymskiego papieża Bonifacego IX (1389–1404), że przyjął go do
siebie na skarbnika. Wyczuł widocznie papież w tym żarłoku i rozpustniku bratnią duszę, która
pomagała papieżowi w zdobywaniu pieniędzy za wszelką cenę. Doszło już do takiego
bezeceństwa, że urzędy kościelne nie wprost były sprzedawane, jak to dawniej bywało, lecz były
wystawiane na licytację. Aleksander V uczyni go kardynałem. Nazywano go bezwstydnym
libertynem, co było zgodne z prawdą, bowiem z prywatnego swego domu uczynił harem obojga
płci. Samych kobiet było dwieście: wdów, panienek i zakonnic. Do pozytywnych działań tego
papieża, wtedy jeszcze kardynała Cossy, zaliczymy uporządkowanie „nierządu”. Poszło łatwo,
prostytutki odtąd musiały płacić podatki. Papież w swych niecnych poczynaniach stosował
zasadę Czyngiz Chana: „Działaj – nie bój się, boisz się – nie działaj”. A ponieważ jako były
morski pirat nie bał się niczego, śmiało więc działał.
Trzeba jednak przyznać, że kardynał Cossa miał wielkie zdolności administracyjne.
Chodziły pogłoski, że w duszy był ateistą, nigdy nie przyjmował sakramentów i nie wierzył w
nieśmiertelność duszy. Mówiono również, że kardynał Cossa przyczynił się do śmierci papieża
Aleksandra V. Za ogromne łapówki w 1410 roku kupił sobie urząd papieża. Przez osiem dni
ucztowano na cześć wyboru Jana XXIII. On nie żałował pieniędzy na ten szczytny cel. Sekretarz
papieża, Leonard Aretino, zapisał w notatkach, że jego pan przebił się do papiestwa „złotym
toporem” i przy pomocy prostytutek.
Potem zaczęły się represje: papież nie mordował, lecz kaleczył swych kardynałów,
odcinał im części ciała: uszy, nosy, palce. Gdy rzesza okaleczonych kardynałów powiększyła się
do niebywałych rozmiarów, wmieszał się cesarz rzymski i król Węgier Zygmunt. Zwołano w
1414 roku sobór w Konstancji. Miasto przyjęło i cesarza, i jego świtę bardzo gościnnie,
bezpłatnie udostępniło im burdele. Prostytutkom wydano rozkaz: służyć miłym gościom tak
jakby za to brały pieniądze, a która będzie chałturzyć i byle jak odwalać robotę, tej obetnie się
włosy. Nie każda niewiasta pragnie być łysą, starały się więc dogodzić darmowym gościom.
Papież przekonany, że siłę ma ten, kto ma pieniądze, pojawił się w Konstancji z sumą miliona
dukatów, które zamierzał wydać na łapówki. I tak w Konstancji zebrało się aż trzech papieży i
dwa tysiąca trzystu rycerzy i książąt, osiemnaście tysięcy prałatów i ponad osiemdziesiąt tysięcy
osób świeckich. Sekretarz papieża Jana XXIII, Leonard Aretino, zapisał całą stronę, skwapliwie
wymieniając ilu i z jakiej branży przybyło ludzi na sobór w Konstancji. Byli i kucharze, i klowni,
i akrobaci, i błazny. Proletariusze wszystkich branż łączcie się! Sumienny Leonard Aretino
podsumował zgromadzonych na soborze kleryków tymi oto niechlubnymi słowami: „Kler im
więcej ma wolności, tym mniej przyzwoitości. Oddają się wszelkim zgubnym nałogom. Nie
wystarcza już im jedna kobieta, mieszkająca wraz z nimi jako żona, znajdują sobie dziesiątki
młodych nałożnic”. O celibacie jakby zapomniano, Drogi Czytelniku! Mężowie poczęli
sprzedawać swoje żony: rozsądną ceną było pięćset dukatów. No i zaczęło się wielkie
świętowanie, wino lało się rzeką, nierząd kwitł, bójki uliczne osiągnęły najwyższą temperaturę, a
z jeziora wyciągnięto dwieście sześćdziesiąt trzy ciała. Wszystko według hasła: „Pić będziemy,
hulać będziemy, śmierć przyjdzie – zdychać będziemy”.
Przeciwnikami Jana XXIII byli dwaj inni papieże: Grzegorz XII i Benedykt XIII.
Dysponując ogromną kwotą pieniężną być może i wygrałby Jan XXIII, lecz dopuścił do
wielkiego błędu – zadarł z cesarzem Zygmuntem. Potem usiłował swój błąd naprawić, wręczając
cesarzowi order Złotej Róży, który papieże przyznawali wybrańcom, lecz wszystko na nic.
Śmiały Robert Hallum, biskup Salisbury, wyliczając występki papieża, wymienił również
sodomię i podsumował krótko: „Takiego papieża należałoby spalić na stosie”. Jan XXIII nie
czekając, kiedy to nastąpi, sam abdykował. Uciekł z Konstancji w przebraniu stajennego, ażeby
go nie poznano, twarz obwiązał chustą jakby go bolały zęby. Skierował się do diuka Fryderyka z
Schaffhausen, swego stronnika. Wówczas cesarz Zygmunt zaatakował Fryderyka i pokonał go.
Jan XXIII jako jeniec musiał pod eskortą straży Zygmunta powracać do Konstancji, gdzie mu 15
maja 1415 roku odczytano spis jego zbrodni. Było aż siedemdzisiąt oskarżeń. Historyk Gibbon w
Upadku cesarstwa rzymskiego podaje nam, jakie to były zbrodnie: piractwo, morderstwa,
sodomia, gwałty, kazirodztwo. No i jeszcze zarzucano mu zdeprawowanie Bonifacego IX.
Historyk nie precyzuje, na czym polegało to zdeprawowanie, lecz domyślić się można. Co
najbardziej nas zdumiewa, Drogi Czytelniku, to precyzja rachmistrzów w Konstancji. Obliczono
dokładnie, że papież zdeprawowawał świętokradczym stosunkiem trzy setki zakonnic. zgwałcił
trzy znudzone siostry i uwięził całą rodzinę, żeby móc gwałcić kolejno matkę, ojca i syna. Trzy
lata papież przebywał w bawarskim więzieniu, za łapówki odzyskał wolność, powrócił do Włoch
i tu jako kardynał Tusculum urzędował, potem dzięki przyjacielowi Cosimie Medici zamieszkał
we Florencji. Zmarł w 1419 roku. A kto chce, może we florenckiej katedrze obejrzeć jego
sarkofag z takim oto napisem: „Tu spoczywa Baldassare Cossa, Jan XXIII, który był papieżem”.
A ponieważ był tak niegodnym papieżem, tak dalece zhańbił stolicę apostolską, wykreślono go z
pocztu papieży, wyznaczając w 1958 roku kardynała Angelo Giuseppe Roncallego jako papieża
Jana XXIII, żeby pamięć o tamtym na zawsze zatarła się w ludzkiej pamięci.
MARCIN V (1417–1431)

Kardynał Colonna został wybrany na papieża Marcina V na soborze w Konstancji w 1417


roku jednogłośnie. Miał czterdzieści dziewięć lat. Za nim wjechał do Rzymu, przez trzy lata
negocjował z Joanną II, królową Neapolu. Sam wjazd do wiecznego miasta nie miał charakteru
triumfalnego: zniszczone budynki, opuszczone pałace, zdewastowane bazyliki. Trzeba było
przystąpić do odbudowy miasta.
Mimo iż ten papież starał się potępiać szerzące się wśród kleru zepsucie, sam zbytnią
cnotą się nie wyróżniał. Lubił czytać sprośne historyjki, które dla niego sporządzał jego sekretarz
Poggio Braccolini. Z nim łączyły papieża nader dwuznaczne stosunki. Niektórzy kronikarze
tamtych czasów zarzucają mu sodomię. Warto dodać, że późniejszy papież Paweł IV, który
twardą rękę robił porządki w Watykanie i nawet kazał zamalować genitalia na freskach Michała
Anioła, zaliczył książki Braccoliniego do spisu ksiąg zakazanych i rozkazał je spalić. Marcin V
był takim papieżem, który na zewnątrz wyglądał jak uosobienie wszelkich cnót i to głosił, i o to
walczył, lecz w głębi swego pałacu dopuszczał się rzeczy niegodnych i zakazanych.
PAWEŁ II (1464–1471)

Petro Barbo pochodził z Wenecji. Był siostrzeńcem papieża Eugeniusza IV. Kardynałem
został w wieku dwudziestu trzech lat. Uwielbiał kolekcjonować monety, czyli parał się
numizmatyką i gromadził szlachetne kamienie. Wprawdzie wszystko to zostawił, czym
wzbogacił zbiory watykańskiego muzeum.
Autor książki Bardzo prywatne życie papieży, Nigel Cawthorne, otwarcie nazywa tego
papieża homoseksualistą.
Papież lubił zbytki, otaczał się niebywałym przepychem, ogromne pieniądze tracił nie
tylko na wyposażenie swego pałacu, lecz także na ubiór: jego tiara, cała pokryta złotem i
kamieniami drogocennymi, kosztowała tyle, co dom szlachcica. Bez najmniejszych skrupułów
opróżniał skarbiec papieski. Był bardzo przystojny, cieszył się powodzeniem u mężczyzn. Gdy
był kardynałem, łączyły go intymne stosunki z Piusem II, który nawet nie kamuflował tego
bardzo, nazywając go „Bembo” – „dobrą Marysią”. Ponoć ulubioną rozrywką kardynała było
przyglądanie się rozciągniętym na stołach torturowanym nagim mężczyznom. Ogromnie lubił
zabawy, w swoim pałacu często urządzał bale i karnawały. No a teraz przygotuj się Czytelniku na
rewelację, którą nam serwuje Nigela: „Podobno zmarł na atak serca, leżąc pod jednym ze swoich
ulubieńców!” (s. 157). Nasza konkluzja: czy dla uniknięcia podobnych plotek czy „prawd” nie
należałoby otworzyć wreszcie archiwów watykańskich ? Pontyfikaty następnych papieży, z
których niektórzy byli homoseksualistami, odbywały się za życia Michała Anioła, któremu
poświęcamy specjalny rozdział.
MICHAŁ ANIOŁ I PAPIEŻE

Sykstus IV (1471–1484)
Innocenty VIII (1484–1492)
Aleksander VI (1492–1503)
Pius III (1503)
Juliusz II (1503–1513)
Leon X.(1513–1521)
Hadrian VI (1522–1523)
Klemens VII (1523–1534)
Paweł III (1153–1549)
Marceli II (9 IV 1555–1 V 1555)
Paweł IV (1555–1559)
Pius IV (1559–1565)
Różne były relacje Michała Anioła z tymi papieżami. Większość z nich bardzo ceniła
swego genialnego mistrza, hołubiła go, okazywała łaski, zasypywała zamówieniami na rzeźby
bądź freski, inni raczej byli nieprzychylni, bowiem uważali, że on gorszy naród swymi
rozpustnymi malowidłami, a byli i tacy, którzy usiłowali zabronić mu tworzenia.
SYKSTUS IV (1471–1484)

Robił wszystko dla potęgi swojej rodziny Rovere. Pięciu swych krewnych obdarzył
kardynalską mantią, a dziesięciu wyznaczył na wysokie stanowiska kościelne. Potęga rodu
Rovere rosła. Na to z niepokojem patrzyły Florencja, Mediolan i Wenecja. Zaczyna się okres
zbrojnych zatargów lokalnych. Chodziły słuchy, że wszyscy kardynałowie, pochodzący z rodziny
Rovere, to ekskochankowie papieża. Nie było ponoć innej drogi dojścia do kardynalskiej mantii
jak przez łóżko Sykstusa IV.
Gdy Sykstus IV obejmował po Pawle w 1471 roku pontyfikat papieski, Michał Anioł miał
zaledwie cztery lata. Naturalnie nic nie wiązało go z tym papieżem, oprócz tego, że właśnie
pomysł wybudowania w Watykanie sali – oratorium w Kaplicy Sykstyńskiej, w której wsławił
się Michał Anioł swymi freskami, należy do Sykstusa IV. Ten papież tępił inkwizycję i w 1482
roku wydał normy określające zakres działalności jej w Hiszpanii i zalecił je urzędom
inkwizytora. Na to stanowisko wyznaczył okrutnego człowieka, nieznającego litości
dominikanina Torquemadę. Straszliwy inkwizytor żywo zabrał się do roboty. No i zapłonęły
stosy w całym królestwie. W samej tylko Andaluzji zostało spalonych dwa tysiące heretyków, nie
wiadomo, czy prawdziwych, bowiem zeznania wyciągano z nich bolszewicką metodą –
okrutnymi torturami. Nie żałowano nawet kobiet, matek, dzieci. Głośno było o Elvirze de
Campo, oskarżonej o „kryptożydostwo”.
Biedaczka, musiała dziecko urodzić w więzieniu. Przestępstwo popełniła straszne: jadła w
sobotę wieprzowinę, znaczy była heretyczką według mniemania wielkiego inkwizytora
Torquemady. Ten okrutnik, nie ustępujący bohaterom de Sade’a, dosłownie wyżywał się na
swoich ofiarach podczas ich torturowania. Może jak i bohaterowie słynnego markiza miał
orgazmy podczas tych procedur? Najbardziej dla „Żydówki” było upokarzające, że torturowano
ją absolutnie nagą. Skręcano sznurami ręce, rozciągano ciało, kłuto, wlewano do gardła wodę.
Inkwizycja w Hiszpanii trwała bardzo długo, aż do 1813 roku, póki nie przybył Napoleon
Bonaparte i nie zlikwidował dominikańskiej sali tortur w madryckim klasztorze.
Co można przypisać Syksusowi IV z rzeczy dobrych? No, chyba nie to, że otworzył w
Rzymie lupanar, pobierając od prostytutek podatki, czy wprowadził cullagium – podatek za
pozwolenie duchownym posiadania kochanki. Jak widzimy, pomysłów temu papieżowi,
pochodzącemu z biednej rybackiej rodziny, nie brakowało. Był biseksualny z preferencją w
stronę mężczyzn. Mimo iż był bardzo brzydki, o ogromnym mięsistym nosie i ogromnej głowie,
miał młodych kochanków, których zmuszał do występnej a nawet kazirodczej miłości, a był
wśród nich jego siostrzeniec, kardynał Rovere, przyszły papież Leon X. Drugim był bardzo
przystojny młodzieniec Pietro Riario, dla którego papież nie żałował ani podarków, ani
pieniędzy, tak że nawet jeden z kronikarzy tamtych czasów napisał: „Sykstus IV nie żałował mu
pieniędzy. Praktycznie obrabował papieski skarbiec, by wystarczająco hojnie obdarować
kochanka” (Nigela, s. 158). Na szczęście młodzieniec wkrótce zmarł, bo inaczej w skarbcu
papieskim nic by nie pozostało.
INNOCENTY VIII (1484–1492)

Naturalnie Innocenty VIII nie odegrał w życiu dziewięcioletniego Michała Anioła żadnej
roli. No może bystry chłopak trochę się pośmiał, gdy w myśl specjalnej bulli papieża na jego
podwórku zaczęto łowić i palić czarne koty wraz z czarownicami, bo zwierzęta te za „narzędzia
diabła” uznano. Innocenty VIII należy do typu „rozwiązłych papieży”, czego dowodem są jego
nieślubne dzieci, spłodzone z różnymi konkubinami: osiem synów i osiem córek. O wszystkie
dzieci nie tylko dbał, lecz miał fioła na ich punkcie, oficjalnie do nich się przyznawał i
wszystkim dzieciom dał fortunę, żeniąc z prawdziwymi księżniczkami lub wydając za mąż za
prawdziwych książąt. Wystarczy powiedzieć, że niemal groźbą zmusił Lorenza medycejskiego,
władcę Florencji, żeby jego córka wyszła za mąż za syna papieża. Mimo iż w pałacu
watykańskim miał stadko konkubin, nie unikał płci męskiej, folgując swemu
homoseksualizmowi. Oprócz młodych paziów jego kochankami byli: kardynał Bolonii, papież
Paweł II i Sykstus IV, który właśnie niezwykle przystojnemu młodzieńcowi, jakim był Innocenty
VIII w młodości, nadał tytuł kardynała. W późniejszym wieku ten papież-biseksualista sam nie
wiedział, kogo woli bardziej: mężczyzn czy kobiety. Był to pierwszy w historii papiestwa papież,
który nie tylko patronował wydaniu książki Młot na czarownice, lecz wobec którego po raz
pierwszy na świecie zastosowano transfuzję krwi, zamęczywszy z tego powodu na śmierć trzech
dziesięcioletnich chłopców, wypompowując im krew.
Kobiety w późnym wieku papieża służyły mu do innych celów niż seksualnych: młode
matki karmiły go swoją piersią. Dziwny to papież, o haniebnej sławie!
Nawet myśli nie dopuszczamy, że Michał Anioł mógłby go polubić.
ALEKSANDER VI (1492–1503)

O tym najbardziej rozpustnym ze wszystkich papieży opinia niezupełnie jest obiektywna.


Z Aleksandrem VI siedemnastoletniego Michała Anioła nie łączyły żadne stosunki. I dobrze.
Lecz może słyszał i o kazirodztwie papieża (żył z własną córką Lukrecją, której spłodził syna!), i
o tym, że truł kardynałów, i że w watykańskim pałacu pięćdziesiąt nagich prostytutek zbierało z
podłogi rozsypane kasztany, i o tym, że zaprowadzał swoją córkę Lukrecję na niebywałe
widowisko: kopulację wołu z kobyłą. Zapewne nie wiedział, że nie będąc homoseksualistą
Aleksander VI okrutnie rozprawił się z kochankiem swego syna Cezarego, przystojnym
kardynałem Astori: udusił go własnymi rękoma.
W latach pontyfikatu Aleksandra VI doszło do epidemii syfilisu, pustoszącego szeregi
armii Karola VIII, gdy ów wtargnął do Italii i oblegał Neapol. Wówczas zrodziła się nazwa
„francuska choroba”. Cezar, syn Aleksandra VI, zbiegł przed wojowniczym Juliuszem II
najpierw do Hiszpanii, później do swego szwagra, króla Nawarry. Zginął 12 marca 1507 roku w
wieku zaledwie trzdziestu lat.
PIUS III (1503)

Ten papież rządził Rzymem tylko dwadzieścia sześć dni. Gdy został papieżem, miał
sześćdziesiąt pięć lat, natomiast Michał Anioł dwadzieścia osiem lat. Chyba nawet nie słyszał o
tym papieżu.
JULIUSZ II (1503–1513)

Po śmierci Aleksandra VI nowym papieżem został Juliusz II. Powiedział jasno: „Nie będę
mieszkał w pokojach, które zajmował Borgia – Aleksander VI” i przeniósł się na górne piętro
pałacu papieskiego. Wszystkie apartamenty Borgiów zamurowano. Nota bene powtórnie zostały
otwarte dopiero w XIX wieku. Mimo iż usiłował za wszelką cenę odżegnać się od swego
poprzednika, w gruncie rzeczy niewiele się od niego różnił. Był tak samo amoralny i
wojowniczy. Natomiast za wszelką cenę chciał usunąć z pamięci niechlubne dzieje tego papieża.
Pod groźbą ekskomuniki zabronił o nim mówić. Był cholerykiem, a każdego, kto go zirytował,
bił swoją laską, którą zawsze ze sobą nosił. Papież był biseksualistą, na dodatek zarażonym
syfilisem. Chodziły słuchy, że w młodości był kochankiem Sykstusa IV, swego wuja, który dał
mu tytuł kardynała. Wówczas Juliusz II nazywał się Guiliano della Rovere. W późniejszym
wieku kochankiem Juliusza II był kardynał Francesco Alidosi. Mówiono o nim, że nie ma w nim
nic z duchownego poza sutanną, a i tak nie zawsze ją nosił, woląc zbroję, bo był wojowniczy,
miał zadatki na dowódcę armii. Juliusz II odebrał Mirandolę Francji. W pełnej zbroi, na bojowym
rumaku przedarł się przez okopy, krzycząc: „Zobaczcie teraz, kto ma większe jaja, król Francji
czy papież?”. Dopiero w 1508 roku Juliusz II został zmuszony porzucić image wojownika. Gdy
Michał Anioł wyrzeźbił jego postać, Juliusz go zapytał: „A co ja trzymam pod pachą?”.
„Książkę” – odpowiedział Michał Anioł. „Myślisz, że ja znam się na książkach? – natychmiast
przerób ją na miecz”. O tym wspomina Stendhal w Progułkah po Rimu (Moskwa). W tym
samym czasie syfilis dawał się papieżowi we znaki. I jak tu całować papieską stopę zarażoną
syfilisem? Musiał zmienić ten zwyczaj. Był ojcem sporej gromadki dzieci i nie stronił od
alkoholu. Był bardzo przystojnym mężczyzną. Spłodził, gdy był kardynalem, trzy córki. Nawet w
wielkim poście objadał się kawiorem i krewetkami. Maksymilian powiedział o nim: „Nikczemny,
zapijaczony papież”. Napastował młodych szlachciców o ładnej powierzchowności, nazywano go
„wielkim sodomitą”. Papież zdeprawował młodego Niemca, gdy niemiecki młodzian wysłany
został przez angielską królową Annę do Rzymu. Ten papież wydal 2 lipca 1510 roku bullę,
zezwalającą na powstanie domu publicznego. Potem jego następcy: i Leon X, i Klemens VII
wspierali domy publiczne. Podpisał z Michałem Aniołem kontrakt na wykonanie grobowca.
Kontrakt opiewał na dziesięć tysięcy dukatów, suma kolosalna jak na owe czasy. Papież był
wojowniczy, osobiście prowadził wojska do boju, wielce ambitny i pragnął przejść do historii,
budując dziewiąty cud świata, wspaniały grobowiec, w porównaniu z którym ósmy cud świata,
egipska piramida Cheopsa, byłaby jedynie dziecinną zabawką. Musiał to być nie tylko kolos, lecz
także prawdziwe dzieło sztuki. Wykonawcą miał być genialny artysta, rzeźbiarz, Michał Anioł.
Ściągnął go z Florencji do Rzymu i rozkazał, po zatwierdzeniu projektu, żywo przystąpić do
pracy. Projekt dorównywał megalomanii papieża. Czterdzieści monumentalnych rzeźb miało
zdobić grobowiec. Michał Anioł entuzjastycznie podjął się realizcji projektu. Do tego celu był
potrzebny najdroższy i najlepszy karraryjski marmur. Wyjechał do Carrary i przez osiem
miesięcy nadzorował osobiście jego wydobycie. Lecz gdy po tak długim czasie z różnymi
perypetiami marmur został dostarczony do Rzymu, okazało się, że papież zmienił zdanie.
Ktoś go przekonał, że budowa grobowca za życia papieża jest w złym guście i tym
czynem papież jakby przywoływał swoją śmierć. Papież Juliusz II daje Michałowi Aniołowi
nowe zadanie – wymalowanie sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej. Chyba wrogowie to wymyślili,
żeby wielki rzeźbiarz stał się malarzem, przecież on pojęcia o malarstwie nie miał.
Papież nalega, żeby Michał Anioł zostawił pracę nad grobowcem i zajął się malowaniem
sklepienia. „Nigdy, mój ojcze – twardo odpowiedział mu Michał Anioł – nie jestem malarzem,
jestem rzeźbiarzem, nie umiem malować”. Papież miał inne zdanie, zastosował bolszewicką
metodę: nie umiesz – nauczymy, nie chcesz — zmusimy. I oto już Michał Anioł pisze do
Mediolanu do malarzy rzemieślników, by nauczyli go posługiwać się pędzlem i farbami.
Zaczął uczyć się malarstwa i wkrótce pozostawił daleko w tyle swych nauczycieli,
wprowadzając nowy styl malowania obrazów, wymyślając nowe farby. Po zakończeniu
malowania sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej ze względu na to, że tak długo pracował z oczami
skierowanymi ku sklepieniu, zaczął widzieć źle, patrząc w dół. Więc gdy przychodziło mu czytać
list lub patrzeć na małe przedmioty, musiał podnosić je do góry i trzymać nad głową. Nie
wszystko było proste w stosunkach Michała Anioła z papieżem Juliuszem II. Pewnego razu
papież nawet uderzył go laską. Papieżowi wydawało się, że praca nad kaplicą trwa zbyt długo.
Pewnego razu zapytał Michała Anioła, kiedy ten skończy malowanie. Michał Anioł, kapryśny i
niezależny jak każdy geniusz, ordynarnie odpowiedział papieżowi: „Gdy będę gotów”. „Gdy
będę gotów” – powtórzył papież, wpadł w złość i uderzył Michała Anioła laską. Ten spokojnie
zdjął robocze ubranie, wyszedł i tego samego wieczoru wyjechał do Florencji. Drogo kosztowało
papieża, żeby ściągnąć Michała Anioła z powrotem. W liście do swego bratanka z dnia 2 maja
1506 roku Michał Anioł pisał: „Lecz nie tylko to było przyczyną mojego wyjazdu. Była inna
rzecz, o której nie chcę pisać i wystarczy mi pomyśleć, że gdybym został w Rzymie, trzeba
byłoby zrobić najpierw grobowiec dla mnie, nie dla papieża. I to był powód mego nagłego
wyjazdu”. Pięciu kurierów pojechało w pościg. Dogonili i doręczyli krótki lecz kategoryczny list
od papieża: „Natychmiast po przeczytaniu tegoż pod groźbą niełaski wracaj do Rzymu”. Michał
Anioł list przeczytał, wziął dołączoną do listu kwotę pięciuset dukatów i ... kategorycznie
odmówił przyjazdu do Rzymu. Każdy inny by się przestraszył na miejscu Michała Anioła, on nie.
On kontynuuje podróż do Florencji. Florencja była wolnym miastem. Papieska zemsta mu nie
groziła. Michał Anioł czuł się tu bezpiecznie. Papież zmienił ton. Jeśli nie skutkuje kij, może
poskutkuje marchewka na tego krnąbrnego artystę. Od gróźb papież przeszedł do próśb. Po kilku
listach z błaganiami papieża, Michał Anioł powrócił do Rzymu. Specjalnej nagonki nie było.
Papież potrzebował Michała Anioła, zadowolił się jego upokorzeniem, gdy zmusił wielkiego
mistrza do padnięcia przed nim na kolana. Potem relacje między nimi uległy poprawie. Juliusz II
nadal kochał i cenił swego mistrza – geniusza. Uczucie Juliusza II miało coś z uczucia lwa. Jego
serdeczność pozostawiała ślady pazurów. Był panem absolutnym i nie znosił sprzeciwu.
Dominującymi cechami jego charakteru była gwałtowność i niecierpliwość. Mecenas sztuki. W
1506 roku kupił oryginał Grupy Laokona za cztery tysiące sto czterdzieści dukatów i kazał
przetransportować do Watykanu, po drodze był witany przez mieszkańców girlandami kwiatów.
Dochodzimy, Drogi Czytelniku, do drażliwego tematu, którego uparcie nie chce poruszać
żaden z biografów piszących o Michale Aniele: jakie stosunki naprawdę łączyły Michała Anioła
z Juliuszem II? Czy tylko czysto przyjacielskie? Wnioski wysunęliśmy na podstawie dedukcji,
bazując na faktach dokumentalnych. Nie były to stosunki przyjacielskie, bowiem każda przyjaźń
wymaga równości w partnerstwie, tu o tym mowy nie było. Giovanni Papini wyznaje: „Michał
Anioł kochał Juliusza II, a Juliusz II kochał Michała Anioła”. Co oznaczają te słowa? Jaką
dwuznaczność skrywają? Rozpatrzmy fakty: Juliusz II był zarażony syfilisem. Syfilisem został
zarażony Michał Anioł w czterdziestych latach swego życia. Jeśli wziąć pod uwagę, że nie
chadzał do burdeli i nie kontaktował się ani z męskimi, ani z żeńskimi prostytutkami, stanie się
jasne, kto mógł go zarazić. Druga sprawa. Po co Juliusz II zrobił podziemny labirynt – przejście
łączące jego pałac z domem Michała Anioła i odwiedzał go potajemnie w nocy? Nasz wniosek:
przez jakiś czas, dość krótki, Michał Anioł był seksualnym kochankiem Juliusza II.
Michał Anioł bardzo ciężko przeżył śmierć papieża. Mimo chwilowych niesnasek byli
sobie bliscy. Papież bronił i chronił Michała Anioła przed jego wrogami. Teraz, po śmierci
papieża, wszystko mogło się zmienić. Michał Anioł postanowił dokończyć grobowiec papieża po
jego śmierci. Swoją obietnicę spełnił.
LEON X (1513–1521) – PAPIEŻ WESOŁEK

Właśnie taki miał trafny przydomek, bo Leon X nie znosił nudy. Dookoła miały być tylko
uśmiechnięte lica, a gdy dowiedział się, że został wybrany na papieża, swemu krewnemu (ponoć
był jego kochankiem) Giovanniemu Medici powiedział: „No, dostaliśmy papiestwo, teraz
będziemy się bawić”. No i bawił się, otoczywszy się różnymi karłami, błaznami, paniami. Bale,
maskarady, polowania migały jak w kalejdoskopie, bo ten nieodżałowany syn władcy Florencji,
Wawrzyńca Wspaniałego, pomny przepychu dworu swego ojca, przeniósł tę atmosferę
wiecznego święta na papieski dwór. No cóż, Rzymianie cieszyli się z papieża wesołka, bo bakcyl
„chleba i igrzysk” został zasiany w nich jeszcze w czasach imperium rzymskiego. Nareszcie
można było więcej się bawić niż modlić się.
Leon X był drugim synem florenckiego władcy, Wawrzyńca Wspaniałego, Lorenza de
Medici i nazywał się Giovanni Medici. Nie dążył do stanu duchownego. Był to młodzieniec o
usposobieniu i przyzwyczajeniach z gatunku ,,złotej młodzieży”. Lecz uległ woli ojca, który
naciskając na papieża Piusa VIII, uczynił z niego kardynała, gdy syn miał trzynaście lat. Można
sobie wyobrazić, Drogi Czytelniku, jaki popłoch zapanował w pałacu Wawrzyńca, gdy
szwaczkom prędko przyszło przerabiać dorosłe kardynalskie szaty na rozmiar chłopięcy. Być
może niejeden gość zainteresował się, dla kogo szyją na kolejną maskaradę tak niezwykły
kostium? Na pewno pobiłby Giovanni Medici rekord Guinnesa odnośnie wieku kardynalskiego,
gdyby ta dziwaczna instytucja wówczas istniała. Można sobie wyobrazić, z jakim zdumieniem na
twarzy wierni zwracali się do chłopca, któremu jeszcze matczyne mleko na ustach nie wyschło:
„Wasza Świątobliwość!”.
Nie zapisał się w dziejach Watykanu dobrze ten papież. Nikt go nie chwali z biografów.
No może tylko Eamon Duffy w Świętych i grzesznikach. Papieżem Giovanni został w wieku
trzydziestu siedmiu lat, po Juliuszu II. Epoka Michała Anioła, zauważ Czytelniku! A on przez
dziewięć lat niczego nie zrobił dla papieża, chociaż ten usiłował go nakłonić do pracy w swym
pałacu. Lecz taki już jest Michał Anioł. Jego zmusić nie sposób. On pracuje tylko wtedy, gdy
praca daje mu duchową i twórczą satysfakcję. Potem po dziewięciu latach Leonowi X udało się
zainteresować Michała Anioła rozbudową Bazyliki św. Piotra.
Ten papież traktował dwór papieski jako centrum rozrywki. Na jego dworze było dużo
błaznów. Zabawiali, jak mogli, papieża i jego gości. A gości było dużo. Wydawało się, że to nie
papieski dwór, a dwór jego ojca Lorenza Medycejskiego, gdzie hulano do upadłego: były
organizowane pyszne uczty, wydawałoby się żywcem wzięte z epoki Nerona czy Kaliguli. Ze
znanych błaznów na papieskim dworze przebywał dominikanin Fra Meriano.
Niczym markiza Pompadour, która urządzała dla swego wiecznie znudzonego kochanka,
Ludwika XV, wspaniałe i wymyślne zabawy byleby za wszelką cenę rozbawić króla, tak i
dominikanin Fra Meriano dosłownie stawał na głowie, żeby zabawić papieża Leona X, a
ponieważ wiedział, że ten był żarłokiem i smakoszem win, całą swoją pomysłowość mobilizował
w tym kierunku. O lukullusowych ucztach papieża było głośno w Rzymie. Wszystko tam było
niebywałe, poczynając od obfitych dań (nie mniej niż sześćdziesiąt pięć), ich pomysłowości
(pawie języki), wybornych win, a kończąc na stołowej zastawie (ze srebra i złota). Naturalnie, jak
na prawdziwego władcę przystało, uczty uświęcały kobiety, tyle że wchodziły do papieskiego
pałacu nie od frontu, lecz od tylu, „czarnymi schodami”. Po co drażnić wiernych? Rozumnie
sądził papież. Mimo to drażnił i denerwował chociażby tym, że srebrnych naczyń po takich
ucztach nie zmywano, a wyrzucano do Tybru. Niektórzy biografowie (w tym Nigela Cawthorne)
upatrują w tym swoistą oszczędność Leona X. Jest to wierutna bzdura. Nie na zmywaniu
oszczędzał papież, ale by pokazać swoje bogactwo, nie rozumiejąc, że w zasadzie wywołuje
wilka z lasu, przecież Jezus uczył wiernych żyć w biedzie: „Prędzej wielbłąd przejdzie przez
ucho igielne…”.
Drugą niegodną, naszym zdaniem, namiętnością papieża była gra w karty. Ciągle grywał
z kardynałami, wciągając ich w ten zgubny nałóg (szkoda, że nie czytali powieści Fiodora
Dostojewskiego Gracz, wiedzieliby, co to za niebezpieczny narkotyk). Gdy kardynałowie pod
różnymi pozorami uchylali się od gry, demokratyczny papież brał z ulicy zwykłych ludzi. Co za
prostota obyczajów cechowała tego wesołego papieża.
Leon X był nie tylko mecenasem sztuki, popierał i patronował artystom, lecz i sam był
artystą. Urządzał w swoim pałacu przedstawienia teatralne i nierzadko sam je reżyserował. Miał
talent aktora i reżysera. Repertuar wprawdzie był specyficzny, składał się z wulgarnych
komedyjek jego nadwornego pisarza, kardynała Bibieny, bądź sprośnych fars Rabelais’go. Był to
chyba pierwszy papież na świecie, który na scenę wprowadził nagość. Tak, u niego w jednym
spektaklu naga dziewica modli się do Wenus, w tym czasie jak otaczający ją kochankowie
zabijają się. Czyżby z wielkiej miłości? Sztuka tego nie precyzowała. Sam papież zabijania nie
lubił, chyba tylko na łowach, których był zapalonym miłośnikiem.
Odżyły czasy imperium rzymskiego, gdy hasło: „chleba i igrzysk” było podstawowym
hasłem. Leon X zaczął przyzwyczajać swój lud do niesłychanego przepychu papieskiego dworu
już od samego początku. Koronacja Leona X była wspaniałym widowiskiem, które kosztowało
aż sto tysięcy florynów. Wystawność tego ceremoniału udowodniała Rzymianom, że skończyły
się oszczędne czasy Juliusza II, odtąd Rzym przywraca sobie światową świetność, a miłośnicy
dobrego żarcia i picia będą tu mile widziani. Z czasem papież bardzo utył, bo nie żałował sobie
rozkoszy podniebienia, nawet uczynił z tego kult.
Papież wesołek oddawał się bezczynności, przyjemnościom i rozkoszom alkowy. Miał
dużo nieprawych synów, których wyniósł do godności diaków i lordów. Pożenił z wysoko
urodzonymi paniami. Lubił się bawić na różne sposoby.
Istniała w pałacu papieskim swoboda obyczajów i niesamowity przepych. Komnaty
papieskie przepełnione były cennymi rzeźbami antycznymi, obrazami, drogimi meblami,
ubóstwo chrześcijańskie tu jawnie było odrzucone. Papież napatrzył się na zbytek w pałacu
swego ojca i pośpieszył cały przepych przenieść na papieski dwór. Nie miał zamiaru zmieniać
umiłowanego trybu życia, nawet gdy został papieżem, a może zwłaszcza, bo możliwości teraz
miał większe.
Trzeba jednak sprawiedliwie stwierdzić, że papież był wielkim mecenasem sztuki.
Opiekował się artystami, na jego dworze tworzył Rafael, malując ściany papieskiego pałacu.
Papież bardzo lubił Rafaela, chwalił nie tylko jego talent, lecz i łagodność charakteru, czego nie
można było powiedzieć o Michale Aniele, który dziewięć lat odmawiał pracy dla papieża, mimo
iż ten usilnie go do tego namawiał. Natomiast Leonardo da Vinci przerażony rozpustą
papieskiego dworu uciekł z Rzymu do Francji pod opiekę i łaskę francuskiego króla Franciszka I,
który od dawna wabił wielkiego mistrza synekurą.
Udało się jednak papieżowi zainteresować Michała Anioła kolosalnym projektem:
rozbudową bazyliki Św. Piotra, która została zrównana z ziemią przez poprzednika Leona X,
Juliusza II.
Do tego papieża Lukrecja Borgia przed śmiercią napisała list, prosząc o błogosławieństwo
dla siebie i swoich dzieci. Zaczynał się słowami: „Świątobliwy Ojcze, Panie mój!” – oddawała
mu pod opiekę los swoich dzieci.
Dominikanin Fra Meriano był niezrównany w pomysłach. Zabawiał papieża nowymi
widowiskami. Z pierogów wyskakiwali nadzy chłopcy. Dbał, żeby kuchnia papieża była
należycie obfita i wykwintna. Pewnego razu zachwycił gości specjalnym daniem z pawich
języków i z mózgów małp. Jak wiadomo papież był żarłokiem i pochłaniał ogromne ilości
potraw. Czy w ogóle pościł? Mamy wątpliwości, specjalną pobożnością bowiem nie wyróżniał
się i pewnego razu powiedział do swego kardynała Bembo świętokradcze słowa: „Nąjwiększą
rozrywką papieży były polowania”.
Łowy papieża były tak samo wspaniałe, jak i jego uczty. W tym celu trzymał całą sforę
psów myśliwskich i całe gromady ptaków, przyuczonych do polowań. Widzieć młodego papieża,
ubranego w rozkoszny kostium myśliwski, ozdobiony złotem i kamieniami drogocennymi to
istna uczta dla oczu. Młodzi ludzie na papieskim dworze o nietradycyjnych upodobaniach,
których było tam sporo, istotnie oczu od papieża odwieść nie mogli, zwłaszcza po tym, jak
rozniosła się plotka, że Leon X również ma nietradycyjne seksualne upodobania, mimo iż będąc
kardynałem, miał kochankę, a z nią nieślubne dzieci. Kochanka pozostała we Florencji, dzieci
siostrzeńcami czy bratankami, jak zwykle bywało na papieskich dworach, nie stały, toteż papież
jest wolny w swym wyborze. Niebawem dowiemy się, Drogi Czytelniku, o jego namiętnym
kochanku, a na razie papież głowi się, co ma zrobić z białym słoniem, którego podarował mu król
Portugalii. Trzech władców świata miało białe słonie: Karol Wielki, Iwan Groźny i papież Leon
X. Swego słonia, któremu nadał imię Hann, Leon X nie zabił, w odróżnieniu od Iwana Groźnego,
który swoje zwierzę przysłane z Indii uśmiercił, gdyż nie chciało paść przed nim na kolana. Jak
na razie Leon X posadził na swego białego unikuum swojego błazna, wieszcza narodowego,
Baraballę i ten dumnie jeździł po Rzymie. Rosyjski baśniopisarz Iwan Kryłow chyba właśnie
stąd zaczerpnął wątek dla swej baśni, jak po ulicach prowadzono słonia ku uciesze i
podziwiwowi gapowiczów. Może życie słoni i jest bardzo długie, lecz Hann wkrótce zdechł, być
może wcale nie ze starości. Dowcipny pornograf Pietro Aretino, który zawsze na wszystkich
papieskich dworach był mile widziany, mimo iż gorszył zebranych swymi pornograficznymi
sonetami, w których opisywał szesnaście sprośnych pozycji seksualnych, ilustrowanych rycinami
przez ucznia Rafaela, Giuliana Romana‚ wziął się do pisania nie tylko epitafium ku czci
zmarłego słonia, lecz jego ostatniej woli. A słoń nic innego sobie nie życzył, jak tylko nagrodzić
najbardziej rozpustnego kardynała drogim trofeum, spreparowanym w formalinie, swym
potężnym fallusem. Tak oto bawiono się na papieskim dworze, sama wesołość. Nota bene Pietro
Aretino zmarł od ataku śmiechu, siedząc na krześle po tym, jak jego siostra opowiedziała sprośną
anegdotkę.
Skutki wielkiej rozrzutności Leona X były fatalne. Papieski skarbiec zionął pustką.
Watykan znalazł się na skraju totalnej katastrofy finansowej. Pomysłowy papież za radą swych
doradców zaczął sprzedawać godności kardynalskie, kapelusz kardynalski kosztował od
dwudziestu czterech do siedemdziesięciu tysięcy dukatów. Dowcipny Janusz Kawryżka
przedstawił tę aukcję kardynalskich kapeluszy: „Sala Watykanu. Na drzwiach ogłoszenie
napisane po łacinie, informujące o tym, że w takim a takim dniu odbędzie się tu aukcja sprzedaży
kardynalskich kapeluszy. O wyznaczonej porze sala jest pełna zainteresowanych kupców. Jeśli
ktoś chce przed przystąpieniem do aukcji trochę się pomodlić, może to uczynić w małej kaplicy,
niestety w Bazylice Świętego Piotra jest to niemożliwe”.
Bazylika została zburzona. Kto ją zburzył? Ano Leon X z myślą o rychłej jej odbudowie z
odpustów, którymi żwawo handluje nuncjusz papieski. Grożąc wiernym piekielnym ogniem,
bryzgając śliną jak siarką, nakłania grzeszników do kupna odpustów. W jednej skrzyni ma
odpusty z pieczęcią i podpisem papieża, do drugiej wkłada pieniądze. Do utraty tchu jeździ ten
gorliwy mnich z miasta do miasta, ze wsi do wsi i cieszy się, że coraz bardziej pustoszeje
skrzynia z odpustami, a coraz bardziej napełnia się skrzynia z pieniędzmi. Jechać pewnego razu
przyszło mu przez gęsty las, po pustej drodze. Przystanął napoić konia. I nagle spotyka
rozbójnika, który szybko kupił odpust za grzech złodziejstwa i przy okazji zabrał całą skrzynię
pełną pieniędzy. Podziękowawszy, ze spokojnym sumieniem, skrył się w lesie.
O tym smutnym incydencie powiedziano papieżowi w momencie największego popytu na
kardynalskie kapelusze. Cena na ten „towar” momentalnie wzrosła. Papież musiał przecież
zrekompensować sobie stratę z powodu kradzieży. Szczęśliwcy, którzy kupili kardynalskie
mantie za dwadzieścia cztery tysięcy dukatów, pokazywali język tym nieszczęśliwcom, którzy
musieli je kupić za siedemdziesiąt tysięcy dukatów. Symonia przyniosła mu niezłe dochody.
Papież był usatysfakcjonowany. A Marcin Luter nie. On miota gromy przeciwko papieskim
nadużyciom, w 1517 roku przybija na drzwiach katedry w Wittenberdze swoje dziewięćdziesiąt
pięć tez dotyczących sprzedaży odpustów. „Majątek papieża znacznie przewyższa bogactwa
innych ludzi” – napisał. A papież ani drgnie. Pies szczeka, karawana idzie dalej.
Odpusty, jak wiadomo, nie były wymysłem Leona X. Już Juliusz II je stosował. Lecz na
taką szeroką skalę zastosował je Leon X. Tłumaczył, że pieniądze są potrzebne na odbudowę
Bazyliki Św. Piotra. Wierni słusznie pytają: papież jest bogaty jak Krezus. Dlaczego nie może ze
swoich pieniędzy odbudować bazyliki? Pytanie pozostawimy bez odpowiedzi. Nigdy jeszcze nie
bywało tak, by bogacze oddawali swe bogactwa i żeby nie dążyli do jeszcze większego. Taka już
jest psychiczna konstrukcja człowieka.
Papieża krytykują za hulaszczy tryb życia, za pociąg do zbytków i luksusu, a także za
jego biseksualizm. Co wiemy o homoseksualizmie Leona X? Niewiele. Joseph Mc Cabe
scharakteryzował negatywnie papieża: „Rubaszny, frywolny, cyniczny rozpustnik. uzależniony
od homoseksualnych praktyk”. Jakich? Kochankiem papieża był młody człowiek, sieneńczyk,
którego Leon X uczynił kardynałem, Alfonso Petrucci. Papież widocznie był w nim zakochany,
bo okazywał mu niezwykłą łaskę, a nawet nadskakiwał. Na zamku specjalnie dla Petruccia
urządzano różne uroczystości i zabawy. Na łowach kardynał Petruccio siedział na swym
wierzchowcu zawsze obok Leona X. Nieraz zabawy nosiły okrutny charakter, niczym na zamku
markiza de Sade – przyłapanym na kradzieży zwierzyny w papieskim lesie kłusownikom
odcinano stopy.
W 1517 roku Leon X odkrył skierowany przeciwko niemu spisek kardynałów i okrutnie
się z nimi rozprawił, niczym Iwan Groźny. Torturował, obcinał kończyny, nosy, uszy, języki.
Namaścił nowych trzydziestu jeden lojalnych kardynałów, czyli odnowił swój gabinet od
podstaw. Stało się to tak: kochanek Petruccio napatrzywszy się na luksus, w jakim żyje papież,
zapragnął sam stać się papieżem. Przekupił papieskiego lekarza Battistę de Vercelliego. żeby ten
podczas operacji hemoroidów papieża wlał w jego odbyt truciznę. Plan otrucia papieża był
ułożony na papierze, lecz nadwornej policji dzięki donosowi jednego ze sług, wtajemniczonego
w tę operację, plan udaremniono. Doktor został natychmiast aresztowany i na torturach wydał
Alfonsa Petruccio, któremu udało się zbiec do Hiszpanii. Lekarza powieszono, a jego trupa
zhańbiono, bo tak należało postępować ze zdrajcami – trupa wypatroszono i poćwiartowano
przed powieszeniem. Wisiał kilka miesięcy ku przestrodze innych. Na pewno w tym czasie
Michał Anioł bardzo żałował, że tak bez pojęcia trwoniono cenny surowiec. Przecież jemu do
badań anatomii człowieka ciągle brakowało trupów. Rozprawiwszy się z jednym zdrajcą, Leon X
przystępuje do ukarania drugiego, głównego winowajcy, swego ekskochanka Alfonsa Petruccio.
Trzeba za wszelką cenę wywabić go z Madrytu i zmusić do przyjazdu do Rzymu. W tym celu na
hiszpański dwór do króla jedzie przedstawiciel papieża z ważną misją: przekonać hiszpańskiego
króla i Petruccia, żeby ten wrócił do Rzymu, że Leon X mu wybacza i daje papieskie słowo, że
włos z głowy mu nie spadnie. Petruccio dał się przekonać. Gdy tylko pojawił się w Wiecznym
Mieście, natychmiast został aresztowany i wrzucony do lochów. Okrutnie go torturowano. Gdy
krzyczał, że przecież papież dał mu słowo, że włos z jego głowy nie spadnie, papież cynicznie
powiedział: „Nie dotrzymuje się obietnic danych zdrajcom”.
Na torturach Petruccio przyznał się, że ośmiokrotnie usiłował zabić papieża i w tym celu
nosił schowany w szatach ostry nóż, lecz za każdym razem coś mu przeszkadzało ten zamiar
wykonać. Naturalnie skazano go na śmierć, a żeby była bardziej hańbiąca, egzekucję wykonał kat
nie chrześcijanin, a Maur. Udusił Petruccia w celi Zamku Świętego Anioła jedwabnym sznurem
o barwie kardynalskiej purpury. Tak skończyła się wielka miłość Leona X do swego kardynała.
Długo nie rozpaczał, ponieważ już wszedł w homoseksualne praktyki i szybko wziął sobie
nowego kochanka. Był nim śpiewak Solimanda pochodzenia tureckiego, znajdujący się na
papieskim dworze w charakterze zakładnika.
Leon X, jak zresztą każdy papież, kochał swoich krewnych, więc zawczasu zatroszczył
się o zmianę prawa, według którego papieżami mogli być tylko mężczyźni urodzeni w
formalnych związkach. Uczynił to z myślą o swym bratanku, synu Guiliana de Medici i jego
kochanki Floretty. Był nim przyszły papież Klemens VII.
W grudniu 1521 roku papież zmarł w wyniku silnego przeziębienia. Miał jedynie
czterdzieści siedem lat. Rządził Watykanem osiem lat i osiem miesięcy. Źle rządził. Po sobie
pozostawił zupełnie pusty skarbiec i rozłam w kościele. Kościół był podzielony, a papiestwo
bliskie bankructwa. Można tylko podziękować Bogu, że mimo licznych zamachów nie został
zabity, chociaż chodziły natrętne słuchy, że go otruto. Na dzień przed śmiercią papieża jego
podczaszy Malaspina podał mu kubek z winem. Papież spróbował i zapytał: „Skąd wziąłeś takie
gorzkie wino?”. A nad ranem już nie żył. Wszystko to jest zbyt podejrzane, lecz niezbitych
dowodów na otrucie papieża nie mamy i śmierć tego papieża wesołka stanowi jeszcze jedną
zagadkę historii. Michał Anioł specjalnie nie rozpaczał po śmierci papieża. Nie lubił go i nie
pochwalał jego hulaszczego trybu życia. Właściwie za czasów pontyfikatu tego papieża wielki
mistrz siedział bezczynnie, uparcie nie chcąc mu służyć.
GNIEWNY HADRIAN VI (1522–1523)

Znienawidził Michała Anioła, gdy w styczniu 1522 roku został wybrany na papieża po
śmierci Leona X. Był Hiszpanem, złośliwym i ponurym. Był wychowawcą przyszłego króla
Karola V. Gdy wybierano go na papieża, liczono na poparcie potężnego domu Habsburgów.
Długo ten papież do Rzymu nie przyjeżdżał, bowiem doszły go słuchy, że Rzymianie są oburzeni
wybraniem na papieża „cudzoziemca”. Zapragnął przeprowadzić srogie reformy naprawiające
obyczaje kurii rzymskiej. Zainteresował się Michałem Aniołem, a raczej jego Sądem
Ostatecznym. Nosił się z zamiarem zniszczenia fresków na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej,
bowiem, jak się wyraził: „Jest to łaźnia golców, haniebnych i obrzydliwych”. Nie udało mu się
tego uczynić, zmarł niespodziewanie po roku pontyfikatu. Sąd Ostateczny został ocalony.
Następny papież Klemens VII był bardzo przychylny Michałowi Aniołowi.
KLEMENS VII (1523–1534)

Papież Klemens VII, z domu Giulio de Medici, dobrze znał Michała Anioła jeszcze z
Florencji, bowiem obaj pochodzili z tego miasta. Klemens VII był nieślubnym synem Giuliana
Medici, brata Wawrzyńca. Hadrian VI, poprzedni papież, mianował go kardynałem i
arcybiskupem Florencji. Po śmierci Hadriana VI Giulio de Medici został papieżem Klemensem
VII. Dwanaście lat trwał jego pontyfikat pełen klęsk i porażek, bowiem był złym dyplomatą i
niepotrzebnie wdał się w konflikt z mocnymi Habsburgami. Armia Karola V okazała się
silniejsza i odziały niemieckie wkroczyły do Rzymu, miasto zostało zrujnowane. Tak skończyła
się renesansowa era papiestwa. Sam Klemens VII był zmuszony schować się za grubymi murami
zamku Św. Anioła. Na zewnątrz żołnierze niemiecy oblegający zamek, krzyczeli, grożąc
papieżowi. Ten najazd Habsburgów na Rzym nosi w historii nazwę „Sacco di Roma”. Czegoś
podobnego stolica apostolska nie widziała od chwili najazdu barbarzyńców. Siedem miesięcy
trwało oblężenie zamku, wreszcie upokorzony i zwyciężony papież był zmuszony uznać
dominację hiszpańsko-niemiecką, a Klemens VII musiał włożyć na głowę Karola V koronę
cesarską. Żeby całkowicie nie stracić poparcia Francuzów, papież zgadza się wydać swoją
siostrzenicę Katarzynę Medycejską za francuskiego króla Henryka II. To nie koniec klęsk
Klemensa VII. Za jego pontyfikatu doszło do rozłamu między kościołem angielskim a rzymskim.
Henryk VIII, który nie doczekał się unieważnienia swego małżeństwa z Katarzyną Aragońską,
żeby móc ożenić się ze swoją kochanką Anną Boleyn (ściął jej później głowę), wystąpił przeciw
papieżowi i utworzył niezależną od Rzymu religię anglikańską. Fatalne rządy tego papieża nie
odbiły się na Michale Aniele. Papież bardzo go lubił i faworyzował do tego stopnia, że nawet
cenne kawałki marmuru przeznaczone dla innych rzeźbiarzy oddawał Aniołowi. Wróg Michała
Anioła, Alessandro Medici, nieślubny syn papieża, zrodzony z Mulatką, okrutny, mściwy i
rozpustny, nienawidzący Michała Anioła, bał się urządzać na niego zamachy, póki żył papież,
chociaż bardzo pragnął zabić wielkiego mistrza. Michał Anioł w obawie o swoje życie wyjechał
z Florencji.
Papież wiedział, jak dużo wielki artysta uczynił dla jego miasta. Gdy Giulio de Medici
został papieżem Klemensem VII, zapragnął zrealizować marzenie swego życia: wybudować w
medycejskim kościele Świętego Wawrzyńca zakrystię, by móc umieścić w niej grobowce swoich
przodków: Wawrzyńca Wspaniałego, który był jego wujem, swego ojca Gilama, kuzyna Lorenza
Urbino, Leona X, dla siebie też zaplanował miejsce. Obowiązek zbudowania zakrystii powierzył
Michałowi Aniołowi, co nie bardzo artyście przypadło do gustu. Papieże zawsze zmuszali go do
prac, których nie lubił.
Dla Klemensa VII Rafael zaprojektował willę na Monte Mario nad Tybrem. Wysadził ją
w powietrze wróg papieża, kardynał Collona w 1527 roku podczas łupienia Rzymu.
Odbudowano ją dla Małgorzaty Austriaczki i nazwano Willa Madama. Stendhal dzielił papieży
na mądrych i głupich. Klemensa VII zaliczył do mądrych, lecz o słabym charakterze.
PAWEŁ III (1534–1549)

Paweł III został papieżem 12 października 1534 roku, po Klemensie VII, który został
otruty. Zadaniem jego było przyśpieszenie reform kościelnych, umocnienie inkwizycji w walce z
herezjami i kontynuacja prac nad Bazyliką św. Piotra.
Michał Anioł służył temu papieżowi przez piętnaście lat jego pontyfikatu.
Kardynała Aleksandra Farnese nazywano kardynałem – podwiązką, bowiem żeby wkraść
się w łaski Aleksandra VI, oddał swoją siostrę Giulię Farnese jako kochankę papieżowi. Będąc
kardynałem Farnese nie prowadził się zbyt moralnie, ze swoją kochanką miał trzech nieślubnych
synów i córkę. Wszystkie swoje dzieci bardzo kochał, zwłaszcza córkę, wszystkim dał posady i
wszyscy mieli wysokie pozycje w świecie. Homoseksualistą ten papież nie był, lecz jego syn,
Pietro Luiggi niechlubnie zapisał się w historii jako homoseksualista, gwałciciel i okrutnik.
A oto co pisze znajdujący się na dworze Aleksandra VI Johann Burchard, który zmarł w
1505 roku, a który prowadził latami dziennik, zapisując wszystko, co działo się na papieskim
dworze i w Rzymie. Rzecz dotyczy dwudziestoczteroletniego arcybiskupa miasta Fano, Kozima
da Pistoja, i syna przyszłego papieża Pawła III, Pietra Luiggi. Luiggi oszalały z powodu prawie
nieograniczonej władzy, jaką posiadał, i dobrymi stosunkami jego ojca Aleksandra Farnese z
papieżem Aleksandrem VI, przejeżdżając przez miasta Fano, w którym był serdecznie witany
przez arcybiskupa Kozima, dopuścił się homoseksualnego gwałtu na nim. Luiggi po drodze
napastował młodych chłopców. Jeśli nie zgadzali się czynić tego dobrowolnie, on brał ich siłą.
Arcybiskup odmówił dobrowolnego kontaktu seksualnego z Luiggim, za co został brutalnie
zgwałcony i pobity. Burchard opisuje wydarzenia tak: Piotr Luiggi pozostawszy ze swoimi
kompanami sam na sam z arcybiskupem, który był bardzo przystojny i miał dwadzieścia cztery
lata, usiłował dokonać na nim czynu lubieżnego, ale ponieważ arcybiskup silnie się bronił, oni
związali ręce i nogi, i póki Luiggi dokonywał sromotnego sodomistycznego aktu na nim, dwaj
jego kompani (podaje nazwiska i imiona) trzymali przy jego gardle ostry nóź, grożąc zabiciem
go, jeśli nie przestanie się wyrywać. Arcybiskup głośno wzywał Boga i przyzywał wszystkich
świętych tak, że oprawcy potem przyznawali, że dziwią się, jak pałac i nie tylko, jak całe miasto
Fano nie zapadło się pod ziemię. Gdy arcybiskup w dalszym ciągu krzyczał, oni zatkali mu usta i
gardło szmatami, tak że tamten omal się nie udusił.
Arcybiskup zmarł od gwałtu i bicia, a więcej ze wstydu. Oprawcy nie tylko nie ukrywali
tego faktu, lecz chwalili się nim. Naturalnie wszyscy wkrótce się o tym dowiedzieli. Lecz osądził
ten czyn w Rzymie tylko jeden kardynał, pozostali milczeli. Dowiedział się o tym ojciec,
przyszły papież Paweł III. Skwitował pobłażliwie, że to są zbytki młodości, potajemnie
udzielając synowi rozgrzeszenia. Takie rzeczy działy się na dworze Aleksandra VI, Drogi
Czytelniku! (cytujemy za Stendhalem, tom 8, 1978, Moskwa).
Między Pawłem III i jego synem Pietro Luiggim panowały raczej napięte stosunki, gdy
papież przekonał się o łotrostwie i nikczemności swego syna. W 1547 roku Pietro Luiggi został
zamordowany. „Psu psia śmierć” – jak powiedziałby Aleksander Macedoński. Natomiast
naśladując papieską tradycję nepotyzmu Paweł III obdarzył dobrodziejstwami swego wnuka,
syna Luiggiego, Oktawiana. W 1545 roku papież utworzył z Parmy i Piacenzy nowe królestwo i
przekazał je wnukowi. Hiszpańsko-niemiecki król Karol V wyraził z tego powodu swe
niezadowolenie, lecz do wojny nie doszło.
Tak samo wysokie godności otrzymał drugi wnuk papieża, czternastoletni Aleksander.
Najbardziej serdeczne i bliskie stosunki łączyły papieża z córką Konstancją, matką której była
kochanka papieża Silvia Ruffini. Mimo iż była mężatką – jej mąż to Giovanni Battista Crispo –
urodziła papieżowi czworo dzieci, oprócz Konstancji trzech synów: Pietra Luiggi, Paola i
Ranuccia. Była raczej osobą skromną, a nie żadną ladacznicą, siedziała cicho, do Watykanu nie
jeździła i w ogólnych ucztach Pawła, na które byli zapraszani wszyscy członkowie rodziny
papieża, nie brała udziału. Płodziła ślubnemu mężowi dzieci z papieżem, a mąż robił dobrą minę
do złej gry! Ani razu nie poprosił o rozwód. Co za dobrotliwy rogacz. Córka papieża, Konstancja
(1468–1549) – wielodzietna matka. Miała aż dziesięcioro dzieci. Tyle wnuków miał Paweł III.
Każdy otrzymał wysokie posady i pokaźne majątki. Od córki ojciec wymagał w specjalnym
liście, żeby surowo wychowywała jego wnuki, nie brała przykładu z rozpustnego ojca. Nie
przyjmował krytyki pod swoim adresem. Mąż Konstancji zmarł w 1535 roku, lecz wielodzietna
wdowa ponownie już nie wyszła za mąż. Starczy, dziesięcioro dzieci to nie są żarty! Lud Rzymu,
kardynałowie, strasznie się oburzyli, gdy Paweł III obdarzył kardynalską purpurą swego
czternastoletniego wnuka Aleksandra, a potem i drugiego wnuka uczynił kardynałem. Karol V
wyraził swój protest, obwiniając Pawła III, że zbyt faworyzuje swoją rodzinę i obdarza wnuków
kardynalskimi purpurami. Sędziwy dziadek często zbiera swoją liczną rodzinkę w pałacu
papieskim w Watykanie. Trzeba przyznać, że Paweł III udzielał się rodzinie znacznie bardziej niż
inni papieże. Papież ciągle przebywał w otoczeniu kobiet: swej matki Giovanelli Caetani i siostry
Giulii Farnese oraz dzieci i wnuków.
W 1541 roku napisał kronikarz: „Paweł III zaprosił do Watykanu na zabawę swych
krewniaków i ich kobiety. Przed uroczystą wieczerzą, w której również wziął udział papież,
goście byli zabawiani muzyką i występami błazna Rosso, później zaś odbył się bal maskowy. Na
stole marcepanowe zameczki z wieżyczkami. Watykan stał się miejscem rozrywki! Paweł III
ostentacyjnie otaczał się gromadą własnych dzieci i wnuków”.
W 1541 roku Michał Anioł ukończył sześćdziesiąt sześć lat i znajdował się w znakomitej
twórczej formie. Papież Paweł III bardzo przychylnie do niego się odnosił, wysoko mistrza cenił
i zasypywał zleceniami, za które dobrze płacił. Paweł III zbudował nową katedrę obok
Sykstyńskiej (została ukończona w 1549 roku), malowidła tam miał wykonać Michał Anioł.
Mistrz ma już siedemdziesiąt pięć lat, lecz twórcza energia go nie opuszcza ani na minutę,
chociaż już trudno mu wgramalać się na rusztowania, coraz trudniej pracować, zadarłszy głowę,
lecz z powodu danego słowa honoru trzeba te trudności odsunąć w niebyt. Codziennie
przychodził z kartonem nowych szkiców. które następnie przenosił na tynk. Paweł III zasypuje
Michała Anioła nowymi zamówieniami. Teraz on będzie ozdabiać malowidłami papieski pałac
Farnesa. Papież doskonale zdaje sobie sprawę, że geniusz Michała Anioła zostawi w historii
ludzkości trwały ślad, maksymalnie więc eksploatuje starca i mówi, że chętnie by oddał kilka lat
swego życia, jeśli to mogłoby przedłużyć życie Michała Anioła. Papież zmarł w 1549 roku w
wieku osiemdziesięciu jeden lat.
JULIUSZ III (1550–1555)

Był czwartym z kolei papieżem homoseksualistą w życiu Michała Anioła. Należał do


wąskiej grupy papieży, którzy zostali wybrani drogą oficjalnego głosowania. Zewnętrznie był
bardzo brzydki, ogromnego, wręcz monumentalnego wzrostu, o bardzo złych nawykach –
workami jadł cebulę. Jeśli dla innych podstawowym pożywieniem był chleb, to dla tego papieża
cebula była chlebem. O jego homoseksualizmie biografowie nie chcą pisać, a ci, co delikatnie
poruszają ten temat, obwarowują się różnymi eufemizmami. George Bulla napisał tak: „Inni,
mniej delikatni, uważali Innocentego za papieskiego małoletniego kochanka”. Kto to jest
Innocenty? Jest to kardynał, kochanek Juliusza III od tego czasu, gdy ten miał zaledwie
czternaście lat. Romantyczna to historia, nie ma co! Posłuchajmy anonimowego kronikarza
tamtych czasów: „Juliusz III wziął sobie za sługę niewinnego chłopca i wyniósł go do godności
kardynalskiej, nie unikając też obcowania z nim cielesnego” (Nigel Cawthorne, Bardzo prywatne
życie papieży, s. 234).
Innocentego Juliusz III poznał w Bolonii, gdzie był legatem papieskim. Bardzo podobał
mu się czternastoletni chłopak, który ujarzmił w swawolnych zapędach jego małpkę. Wiemy,
Drogi Czytelniku, jak dokuczliwe mogą być dla otoczenia oswojone małpki, które niczym
domowe zwierzęta, pieski i kotki były trzymane w arystokratycznych domach prawie od wszech
czasów. Za Katarzyny Wielkiej małpka jej faworyta Platona Zubowa była wrogiem numer jeden
dla sędziwych senatorów. Gdy poczciwi generałowie, ministrowie i inni dygnitarze potulnie
godzinami czekali w przedpokoju, aż obudzi się kochanek carycy, wszechmocny Platon Zubow,
jego małpka bezkarnie robiła spustoszenia na głowach i w ubraniach senatorów. Biegała po ich
głowach, tarmosiła włosy, plądrowała po kieszeniach, a nawet pluła. Senatorzy na baczność
przed nią stali jak przed generałem i mieli żałosny uśmiech na swych twarzach. Nic dziwnego,
gdy Zubow za Pawła I wpadł w niełaskę, pierwsze co zrobili rosyjscy senatorzy, zabili jego
małpkę. Czternastoletni boloński chłopiec nie wytrzymawszy swawoli małpki legata, schwycił ją
i mocno skarcił silnym uderzeniem pięścią. Małpka polubiła siłę. Odtąd słuchała tylko tego
chłopca. Rozczulony kardynał, przyszły papież Juliusz III wziął chłopca do siebie i uczynił
nadzorcą małpki. I oto po kilku latach ten chłopiec został kardynałem Innocentym. Oburzeniu
innych kardynałów końca nie ma. A nawet cudzoziemcy oburzali się. Francuski poeta Joachim
du Bellay psioczył: „Jak to! Dzieciaka, durnia, bufona, tchórza i pachołka czynić kardynałem, bo
oporządza małpę?”. Kardynałowie rzymcy przypomnieli niechlubny życiorys tego chłopaka.
Hiszpański żołdak za kradzież wystawił tego chłopaka na placu na widok publiczny z
postronkiem na szyi. Nic nie pomogło. Papież czuł szczególną sympatię do swego pupilka, a
„miłość jest zła – mówi włoskie przysłowie – pokochasz i kozła”.
Stosunki papieża z Michałem Aniołem były dobre. Papież bronił we wszystkim swego
genialnego mistrza, nawet gdy jego wrogowie zarzucali Michałowi Aniołowi nieprawidłową
budowę kaplicy Św. Piotra, której wolą papieża był on głównym architektem. Był to
niesprawiedliwy osąd, tym bardziej, że Michał Anioł czynił to bezpłatnie, odmówiając przyjęcia
honorarium. Dumny i nieprzejednany Michał Anioł powiedział papieżowi: „Ojcze Święty,
widzicie, co zarabiam. gdyby te trudy, które ponoszę, nie miały pomóc mej duszy, traciłbym
tylko czas i pracę”. Papież położył mu ręce na ramieniu i rzekł: „Nie wątpię, że zarabiacie tak dla
duszy, jak i ciała”.
Rzymianie są zadowoleni z papieża. Nastąpiło powtórzenie wesołych czasów Leona X.
Papież również lubił zabawy i widowiska. Pasjonował się łowami, hazardem, balami. Nie stronił
od zabaw zmysłowych. Za jego pontyfikatu wielu przystojnych młodzieńców zostało
kardynałami.
Nikt z biografów otwarcie nie pisze, że ten papież był zadeklarowanym pedofilem. W
jego pałacu Villa Giulia, będącej rezydencją papieża, ściany były obmalowane freskami
przedstawiającymi dziecięcą pornografię: pokazane tam były sceny, jak dzieci zajmują się
seksem. To dla tego papieża Michał Anioł ze wstrętem (a może lubieżnie) namalował sceny
seksu oralnego z dziećmi. Był to najbardziej zdeprawowany i rozpustny papież wszech czasów.
W całej Europie przejawiała się antypatia wobec papiestwa, która trwała ponad sto lat.
MARCELI II (1555)

Po śmierci Pawła III papieżem został Marceli II. Miał pięćdziesiąt cztery lata, czyli był o
całych dwadzieścia lat młodszy od Michała Anioła. Bardzo mu przychylny i nie wiadomo, jakimi
by nowymi genialnymi dziełami zaowocowała ich współpraca, gdyby po trzech tygodniach
pontyfikatu papież nie zmarł. Był wszechstronnie wykształcony. Miał prawie encyklopedyczną
wiedzę z wielu dziedzin nauki i sztuki. Znał się na matematyce, astronomii, architekturze. Bardzo
pozytywny papież, zlikwidował nepotyzm na swoim podwórku, jego krewnym nie wolno było
przebywać w Rzymie. Zamierzał przywrócić godne imię Watykanu, wprowadzając niesłychanie
ascetyczny tryb życia. Zostały zakazane wszelkie festyny i uroczystości. Miał surową twarz i
nigdy nie uśmiechał się. Michałowi Aniołowi imponował ten papież i bardzo szkoda, że tak nagle
po niecałym miesiącu pontyfikatu dokonał żywota. Dowodów, iż został otruty, nie mamy.
PAWEŁ IV (1555–1559)

Paweł IV zasiadł na tronie papieskim mając prawie osiemdziesiąt lat. Cztery lata jego
pontyfikatu to przykład skrajnego integryzmu i absolutyzmu. To był bodajże jedyny papież, który
nie lubił Michała Anioła i który kazał na Sądzie Ostatecznym – w Kaplicy Sykstyńskiej –
trzeciorzędnemu artyście zamalować widoczne u mężczyzn penisy. Uważał siebie za
niezłomnego obrońcę chrześcijańskiej moralności, wprowadził w Rzymie represje. Całe cztery
lata stolica apostolska narzucała Rzymowi swoją wolę, stosując terror i istnie policyjny nadzór.
Z Watykanu wygnano stu trzynastu biskupów, wyciągnięto z domów wszystkich
mnichów, znajdujących się poza klasztornymi celami, wypędzono wszystkie prostytutki i
sutenerów. Nawet błaznom i komediantom nie wolno było przebywać w Rzymie. Zdejmowano
kardynałów, oskarżonych o niemoralność. Zapłonęły ogniska z palącymi się zakazanymi
książkami. Pięciuset autorów było zakazanych, między innymi Aretino (odwieczny przyjaciel
papieży), Machiavelli, Bocaccio, Rabelais, Savonarola.
Niechęć do tego papieża zmusiła Michała Anioła do ucieczki. Papież był wielkim
przeciwnikiem protestantów, uważał króla Karola V za zbyt pobłażliwego dla heretyków, zadarł
z tym królem, a gdy ten abdykował na rzecz swego syna Filipa II, swoją nienawiść przeniósł i na
niego. Filip II na czele potężnego wojska wjechał do Rzymu. Ludność Rzymu wpadła w popłoch
i zaczęła uciekać. Michał Anioł w towarzystwie dwóch sług opuścił Rzym.
Po dwudziestu latach bigoci odnieśli zwycięstwo. W 1564 roku Kongregacja Soboru za
przyzwoleniem Pawła IV zażądała zakrycia nagości na fresku Sąd Ostateczny. Michał Anioł
jeszcze żył. Ta wiadomość przyspieszyła jego śmierć. Girolamo da Fano na zlecenie Sykstusa V
nieudolnie „przykrył” szatami nagość ciał.
Papież zmarł w 1559 roku podczas przemówienia na placu, kiedy zachęcał swych
współpracowników do walki z herezją.
Szaleństwo radości ogarnęło Rzym, tak znienawidzony był ten papież. Zniszczono
pomnik papieża na Kapitolu, uwolniono więźniów z lochów Watykanu, dewastowano lokale
inkwizycji. Po nim pontyfikat objął nowy papież Pius IV – kardynał z Mediolanu. Jego
pontyfikat trwał sześć lat. Był miłośnikiem literatury i sztuki. Obłaskawił Michała Anioła.
Ograniczył ilość dzieł objętych indeksem. Zdjął ekskomunikę z Elżbiety I. Miał troje nieślubnych
dzieci, był nepotystą, a tymczasem Michał Anioł ma już osiemdziesiąt lat. Był to ostatni papież w
życiu Michała Anioła.
7.2. MICHAŁ ANIOŁ I LEONARDO DA VINCI

Trudno katolikowi w piętnastym wieku być homoseksualistą. I nie chodzi tu o społeczny


ostracyzm, który na pewno istniał, chodzi o nagonkę ze strony władz, wymierzanie okrutnych kar
łącznie z aresztem i więzieniem, zmarnowanie kariery i piętno, które nie sposób było zmazać
przez całe życie. Michał Anioł aresztu i wiezienia uniknął, jego współcześni, łącznie z
Leonardem da Vinci – nie.
MICHAŁ ANIOŁ (1475–1564)

Smutek to moja jedyna pogoda,

spoczynkiem moim niedola, wśród bólu.

(Michał Anioł o sobie w wierszach)

Michał Anioł – rzeźbiarz, malarz, poeta, poraża nas swym monumentalizmem. „Skalistą”
go nazywano. Ten geniusz przez całe życie dążył do doskonałości i prawie nigdy nie był
zadowolony ze swych dzieł, którymi do dnia dzisiejszego zachwyca się ludzkość. On żył w
jednej epoce z Leonardo da Vincim i Rafaelem. Był młodszy od pierwszego o dwadzieścia trzy
lata i starszy od drugiego o osiem lat. Nie uznawał ich stylu, maniery pisania, bowiem uznawał
tylko siebie. Nawet nie uważał ich za swoich rywali w sztuce. Bardzo się nie lubili nawzajem. I
gdy Leonardo da Vinci spotykał Michała Anioła bądź gdy Rafael jego spotykał, zawsze kończyło
się to wzajemnymi sarkazmami i kpinami. Michał Anioł, spotkawszy na ulicach Rzymu Rafaela
w otoczeniu gromady uczniów, zapytał nie bez sarkazmu: „A dokąd to idziesz z taką świtą jak
prezydent Rady?”. Na co mu Rafael odpowiedział: „A dokąd ty idziesz, samotny jak kat?”. No
tak, Michał Anioł był samotnikiem mimo licznych przyjaciół, mimo uczniów, z których
większość była jego kochankami, mimo przyjaźni z dostojną kobietą, mimo sławy i uznania
międzynarodowego. Homoseksualiści zawsze są samotni. Chyba już o tym się przekonaliśmy,
Drogi Czytelniku!
Trudno żarliwemu katolikowi, jakim jest Michał Anioł, zaakceptować siebie jako geja.
Świadomość, że jest homoseksualistą, jest szczególnie bolesna dla Michała Anioła. Jak wiemy,
homoseksualista-katolik to zalękniony człowiek, to nieprzerwany ciąg wewnętrznych rozterek,
które według Freuda rodzą depresję i psychiczne załamanie. Stan duchowy człowieka odbija się
na jego charakterze, na jego zachowaniu. Michał Anioł jest ponury, zamyślony i rzadko się
uśmiecha, prawie wcale. Kochanków miał dużo, przeważnie byli to jego uczniowie, z którymi
łączyła go później długoletnia przyjaźń.
Jak odnosi się on do miłości? Kochać – zrezygnować z siebie, nie kochać – skazać siebie
na samotność i smutek. Kochać i być wolnym nie uda się. Tak się nie dzieje. Zawsze kochający
zależny od kochanego. Jest jego niewolnikiem. Jak wybrnąć z tego labiryntu między niewolą i
męczeństwem? On nie wie. Po prostu ten artysta do głębi duszy cierpi.
Michał Anioł urodził się we Florencji w 1475 roku przy bardzo korzystnym położeniu
gwiazd: Merkuriusz w otoczeniu Wenus, co wróżyło i miłość, i sławę. Gwiazdy go trochę
zawiodły, owszem, sławę zdobył, z miłością było gorzej. O tym, że jest homoseksualistą,
dowiedział się, gdy miał dwanaście lat, bowiem doświadczył niewinnej masturbacji ze swoim
rówieśnikiem, a potem, gdy miał szesnaście lat z kolegą Granaccim, którego podziwiał i którym
był zafascynowany.
Granacci miał osiemnaście lat. Starszy kolega, malarz, którego Michał Anioł uwielbiał.
Kochał go i pragnął tego, czego sam nie posiadał, a nie posiadał urody. Był bardzo brzydki.
Kochał ładnych chłopców i dziewczęta. Tych pierwszych szczególnie.
Prowadził spartański, nader skromny tryb życia. Był bardzo umiarkowany w potrzebach.
Jadał bardziej z konieczności niż dla przyjemności, zwłaszcza podczas pracy, kiedy to zadawalał
się kawałkiem chleba. Mało sypiał. Twierdził, że sen wywołuje u niego ból głowy, a nadmiar snu
przyprawia go o niestrawność. Często sypiał w ubraniu i spodniach, które nosił z powodu
skurczów. Bywało że tak długo nie zdejmował spodni, że w końcu schodziły razem ze skórą
niczym u węża. Był brudasem, a czynności fizjologiczne załatwiał w pośpiechu, jak najszybciej.
Nie interesowały go ani smak podniebienia, ani błogosławieństwo snu. To wszystko zastępowała
mu praca. Był tytanem pracy.
Przez całe życie uważał wielkiego władcę Florencji Wawrzyńca Wspaniałego za swego
przybranego ojca. Ten bardzo lubił Michała Anioła, wyczuwał w nim ogromny talent, sprzyjał
jego rozwojowi i zrobił wszystko, żeby nie przepadł nadaremnie. Jak Michał Anioł trafił na dwór
Wawrzyńca Wspaniałego? Bardzo prosto. Przyszedł na dwór władcy, do jego parku, gdzie było
mnóstwo rzeźb antycznych, i z kawałka marmuru wyciosał, skopiował głowę fauna, absolutnie
identyczną z oryginałem, a może nawet lepszą od oryginału, bowiem starca pozbawił zębów.
Wawrzyniec Wspaniały, wielki mecenas sztuki, wziął Michała Anioła do siebie i tam pod
kierunkiem znanych mistrzów rzeźbiarzy chłopiec rozwijał swój talent i uczył się sztuki rzeźby.
Lorenco Wspaniały zmarł w bardzo młodym wieku, gdy miał zaledwie czterdzieści cztery lata.
Michał Anioł miał wtedy osiemnaście lat. Michał Anioł dożył sędziwego wieku osiemdziesięciu
dziewięciu lat, a w ciągu jego życia zmieniło się aż trzynastu papieży. Był blisko związany z
Watykanem, bowiem tam pracował. Z jednymi papieżami łączyły go bliskie stosunki, z innymi
nie, lecz każdy z nich uznawał bezsporny geniusz Michała Anioła.
Jest rok 1508. Michał Anioł jest w wieku Chrystusa – trzydzieści trzy lata. Jest już sławny
i bogaty. Ma we Florencji aż pięć domów, bardzo duże dostaje apanaże od swoich pracodawców,
zamówienia sypią się jak z rogu obfitości. Bogaci arystokraci proszą go, aby ozdabiał ściany ich
pałaców, papieże proszą o rzeźby i malowidła do ich kaplic. Michał Anioł dosłownie jest
rozrywany. Pracuje po szesnaście godzin na dobę. Pracoholik. Może pozwolić sobie na kaprys
wyboru pracodawcy. Bezwzględni, cyniczni władcy, którzy dopuszczali się skrytych morderstw,
by odnieść korzyści polityczne, łożyli ogromne sumy na budowę kościołów, by udobruchać Pana.
Największe rody Florencji i Mediolanu wspierały ówczesną sztukę, wynosiły artystów do rangi
półbogów. Michał Anioł jest u szczytu sławy i kariery.
On był wielkim artystą – wiedział o tym doskonale – jemu wybaczano wszystkie wady
charakteru: był uparty, bezkompromisowy, dumny, nawet pyszałkowaty, a serwilizm, cecha
bardzo rozpowszechniona w owych czasach, był mu obcy. Podlizywanie się wielkim nie było w
naturze Michała Anioła, dlatego tak trudno mu było żyć przy trzynastu papieżach tak lubiących
pokorę i uniżoność.
Michał Anioł nigdy się nie ożenił. Na pytanie „dlaczego?”, odpowiadał: „Moja sztuka jest
zbyt zazdrosna, żebym mógł ją dzielić z kobietą”. W rzeczywistości nie ożenił się, ponieważ
swoją sztukę dzielił z mężczyznami. Był homoseksualistą czy – jak to wtedy nazywano –
sodomitą.
Seks w jego życiu

Jego stosunki z młodymi mężczyznami odbywały się według jednego i tego samego
schematu – najpierw chwilowe zauroczenie, które albo mijało, albo przeobrażało się się w wielką
przyjaźń, czesto na całe życie. Z takimi mężczyznami, przeważnie jego uczniami, łączyło
Michała Anioła uczucie platoniczne. Lecz byli młodzi mężczyźni, których on darzył prawdziwą
homoseksualną namiętnością. Tu o platonizmie uczuć mowy nie było. To był namiętny seks,
ogromne pożądanie, pragnienie seksualnej satysfakcji, zakochanie ze wszystkimi cechami
zależnymi, więc bólem, udręką, melancholią, rozpaczą. Tacy kochankowie dosłownie niszczyli
Michała Anioła, lecz bez nich on żyć nie mógł. Często zdawał sobie sprawę, że on kocha
bardziej, niż kochają jego. Jak w życiu każdego artysty miłość miała ogromne znaczenie dla
niego, wywierała wpływ na jego twórczość. Sam będąc bardzo szpetnym, kochał piękno, młode
chłopięce ciało wzbudzało w nim ekstazę. On kochał to, czego sam nie posiadał i to była jego
tragedia. Absolutnie wszyscy kochankowie Michała Anioła, których on darzył homoseksualną
miłością, byli młodzi i piękni.
Michał Anioł, jak wiemy, był żarliwym, praktykującym katolikiem. Dla niego była
szczególnie bolesna świadomość, że jest gejem.
Bardzo bliskim przyjacielem Michała Anioła był artysta Alonso Gonzales Berrugwete.
Zobaczył on malowidło sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej i dosłownie oszalał na punkcie mistrza.
Udał się do Florencji, bo zapragnął osobiście poznać Michała Anioła, który wywarł na nim dobre
wrażenie, bo nasz mistrz, chociaż sam nigdy nikomu nie pochlebiał, nawet papieżom, był czuły
na tym punkcie, lubił, gdy go chwalono, a Gonzales dosłownie rozpływał się w dytyrambach.
Wkrótce poczuł w tym artyście Michał Anioł nie tyle bratnią, co wesołą duszę. Ponurego
Michała Anioła bawiły cięte riposty Gonzalesa, rozpoczęła się między nimi korespondencja. I
jeśli listy Michała Anioła są poważne i dalekie od emocjonalnych wyrażeń, to Gonzales
dosłownie rozpływał się w wyznaniach. Niektórzy biografowie uznali te listy za miłosne.
Przytaczamy jeden z nich:
„Mój Michale Aniele! Przebywanie z Tobą jest życia mego przenąjsłodszym blaskiem, za
tysiąc uczuć i za wszystkie łaski, że już nie wiem, bez Ciebie jak mam zostać sobą”. Michał
Anioł, mimo że doskonale zrozumiał te zakamuflowane słowa miłości, na uczucie Gonzalesa
wzajemnością nie odpowiedział. Pociągali go fizycznie tylko młodzi i piękni chłopcy, Gonzales
do nich nie należał, był prawie w jego wieku. Pozostał wyłącznie platonicznym przyjacielem.
Natomiast pewna dwuznaczność stosunków Michała Anioła z innym przyjacielem
Francesco Bernim daje nam do myślenia i nasuwa aluzję o ich homoseksualnych relacjach.
FRANCESCO BERNI. PIERO URBANO

Przez szacunek do wielkiego mistrza biografowie nie wspominają wielkiej przyjaźni, a


może i miłości, może nawet erotycznej Michała Anioła do Francesca Berni, bowiem nie wypada
wielkiemu mistrzowi bratać się i broń Boże kochać się z wesołkiem, człowiekiem niepoważnym
o rumianej twarzy i okrągłych policzkach. Kochankowie Michała Anioła zgodnie z szablonem
muszą być piękni, młodzi, tajemniczy, utalentowani, demoniczni. A ten Berni, no kto go traktuje
poważnie? Pisze jakieś dwuznaczne wiersze, lubieżne i nawet rozpustne.
Malować nie potrafi, zawsze wesoły, uśmiechnięty, zawsze beztroski i wesoły jak błazen.
Poważny smutek, który prawie nie schodzi z twarzy Michała Anioła, nie jego „parafia” – on
zawsze beztroski.
Obaj kochali wolność i obaj jej nie mieli, wiecznie przywiązani do swych pryncypałów,
ludzi, którzy dawali im zarobić. Berni na służbie u książąt i kardynałów, Michał Anioł częściej
na służbie u papieży. Berni zmarł, gdy miał zaledwie trzydzieści osiem lat. Został otruty przez
kardynała Cybo za to, że odmówił otrucia innego kardynała, Giovanniego Salvati. We Włoszech
w tym okresie, czyli w szesnastym wieku, często używano trucizn.
Poznali się we Florencji, gdy Michał Anioł pracował w kościele Świętego Wawrzyńca w
1533 roku. Berni był o dziesięć lat młodszy. W swoich sonetach w zakamuflowany sposób
wyrażał miłość do Michała Anioła i swe uwielbianie: „Gdy ciebie widzę, przychodzi ochota na
palenie kadzidła”. Swoją gorącą miłość do Michała Anioła ukrywał pod żartobliwą formą
groteski. Berni, znający się na poezji, wysoko cenił poetyckie utwory Michała Anioła. Od 1534
roku Michał Anioł na stale zamieszkał w Rzymie i już nie powrócił do Florencji, a Berni, będąc
na służbie u Alessandra Medici, został otruty. Obaj niechętnie myśleli o małżeństwie i nigdy się
nie ożenili. Michał Anioł mawiał, że jego żona to jego twórczość, która jest bardzo zazdrosna.
Berni zbyt kochał Michała Anioła poważną, męską miłością, do której lękał się otwarcie
przyznać.
Natomiast zupełnie inny był stosunek Michała Anioła do jego młodych i pięknych
uczniów. Można śmiało powiedzieć, że prawie każdy z nich był jednocześnie jego
homoseksualnym partnerem, czyli mówiąc wprost – jego kochankiem. Naturalnie, że nikt
wówczas tego tematu nie poruszał, po pierwsze, żeby nie kompromitować wielkiego mistrza, po
drugie, jego stosunki z uczniami były tak złożone i tak wychodzące poza ramy gejowskiej
miłości, zakrawały na zwykłą przyjaźń mistrza do jego młodych uczniów, że to wprowadzało
wielu w błąd. Nawet nie domyślali się istoty tych związków. Dużo tu było z greckiej starożytnej
miłości erastesa, bo była więź intelektualno-duchowa łącząca partnerów. Kontakt seksualny
owszem był, tyle że nie na pierwszym miejscu, w każdym razie początkowa afektacja mistrza
uczulonego na młodość i piękno, zwłaszcza do chłopców, wkrótce przeradzała się w trwałą
przyjaźń.
Tak było absolutnie ze wszystkimi uczniami Michała Anioła. Póżniej pozwalał im się
żenić (pomagał i opiekował się rodzinani, nawet pozwalał uczniowi wraz z żoną i narodzonym
dzieckiem zamieszać w jego domu). Cenił przyjaciół, jego przywiązanie do uczniów było
fenomenalne. Jedni nie dawali mu powodu do rozczarowań, drudzy wręcz odwrotnie i wtedy
Michał Anioł bezpardonowo skreślał ich ze swego życia. Tak właśnie było z
kochankiem-uczniem Piero Urbano, szesnastoletnim chłopcem, którego Michał Anioł
zaangażował jako czeladnika w 1515 roku. Przebywał z Michałem Aniołem do 1521 roku, czyli
prawie sześć lat. Był to piękny i ułożony młodzieniec, gotowy modlić się do swego mistrza i
gorliwie wykonywać wszystkie jego polecenia. Michał Anioł przekonawszy się o talencie
chłopca, zaczął go uczyć rysunku i był zadowolony z wyników. Posyłał go to do Rzymu, to do
Karrary nadzorować prace nad wydobyciem marmuru.
Ten pisał do Michała Anioła: „Jesteś mi drogi niczym rodzony ojciec”. Gdy chłopiec
ciężko zachorował na febrę, Michał Anioł zostawiwszy wszystko pojechał do Karrary i przywiózł
go stamtąd, opiekując się nim całymi dniami i nocami. Przywołał lekarzy i najlepsze siły
medyczne oraz najdroższe lekarstwa były do dyspozycji. Ten odpłacił mu niedźwiedzią
przysługą. Mniej więcej gdy osiągnął dwadzieścia lat, zaszła w nim szalona metamorfoza.
Pojechawszy do Rzymu, przeobraził się w dandysa gorszego gatunku. Pił, grał w karty i łajdaczył
się. Prostytutki jedna za drugą na przemian przebywały w jego mieszkaniu. Ubrany modnie, w
aksamitnych, lekkich trzewikach ze złotą laską szlajał się po ulicach.
W Rzymie nie zawsze był trzeźwy. Praca malarska mało go interesowała. Uważał, że
wszystko osiągnął w tej sztuce i więcej uczyć się nie potrzebuje. Michał Anioł w tym czasie
przebywał we Florencji. Jego przyjaciel Sebastiano del Piombo pisał mu w liście z 6 września
1521 roku: „Piero stał się bardzo niedobry, nie liczy się z nami ani z nikim na świecie i uważa
siebie za wielkiego mistrza, a biedak nie potrafi już robić posągów i zapomniał, co umiał”.
Przyjaciel pisał, jak źle prowadzi się Piero: „On gra hazardowo, a co do ladacznic, to chciałby je
mieć wszystkie, paraduje po Rzymie w aksamitnych trzewikach i trwoni pieniądze”. Michał
Anioł był oburzony. Dobrze zapowiadający się jego uczeń wszedł w bujną młodość i nie potrafi
okiełznać swych złych instynktów. Nie ma co tracić na niego czasu i pieniędzy. Michał Anioł
gotowy wiele wybaczyć swym zbłądzonym uczniom-kochankom, jednego nigdy nie wybaczał:
próżności, pychy i braku ambicji. Przede wszystkim sam będąc asem pracowitości, cenił
pracowitość u innych. Sam talent jeszcze nic nie znaczy. Musi być poparty surową dyscypliną i
ciężką pracą. Tylko taką zasadą życiową kierował się w życiu. Napisał Piero, że rezygnuje z jego
usług, czyli po prostu wymówił mu pracę, lokum i utrzymanie. Młody chłopiec, już młodzieniec,
poszukał jeszcze szczęścia w Wenecji i nie znalazłszy w nikim uznania, wyjechał do Hiszpanii.
O dalszych jego losach nic nie wiadomo. Michał Anioł nie interesował się więcej pupilkiem,
który tak okrutnie go zawiódł.
Mając czterdzieści lat Michał Anioł zachorował na kiłę, a ponieważ nigdy fizycznie nie
posiadł żadnej kobiety, nawet prostytutki, wniosek nasuwa się jednoznaczny, kto go mógł
zarazić. Ta brzydka choroba bardzo go zasmuciła nie z powodu trudnego leczenia (przeważnie
preparatami rtęciowymi), a świadomością odrazy tego czynu. On, tak lubiący piękno,
ubóstwiający piękno, zwłaszcza piękno młodego męskiego ciała, tak paskudnie wpadł. Sam był
bardzo brzydki. Wiedział o tym, a jeśli to był jego kompleks, to odbijał się przede wszystkich na
ludziach, wyzwalając w nim ową arogancję, nieuprzejmość, gburowatość. Trudno było go
polubić, chociaż bez trudu można było polubić jego dzieła. Można by rzec, że on zbyt kochał i
mało był kochany, a to przecież rodzi wewnętrzny protest. Nigdy lub prawie nigdy, za wyjątkiem
rzadkich chwil pełnej satysfakcji, z kochankiem nie był szczęśliwy, a ponieważ znał się na
pięknie ludzkiego ciała, sam sobie wydawał się potworem. Temperament, libido, jak wtedy
nazywano, miał przeogromne. Ciągle był nienasycony. Był płomieniem, który niestety trafiał na
lód, bowiem jego kochankowie, zależni od niego, mało odwzajemniali to uczucie. Chwalono go i
podziwiano, miał sławę i pieniądze, lecz swoje życie osobiste uważał za piekło. Wzdychał do
blasku raju, który był mu niedostępny.
Może sądził, że analiza namiętności pomoże mu wyzwolić się z jej więzi? Zanim wygna
się demony, trzeba je nazwać. Miłość namiętna to miłość odmienna od miłości fizycznej, jest to
uczucie romantyczne, wszechogarniające i nieśmiertelne, które nie musi zostać odwzajemnione.
To pożądać bez nadziei na wzajemność, śmiertelnie cierpiąc z tego powodu, żywiąc się
złudzeniem.
On tropi miłość i nie trafia do celu.
Wrodzona nieśmiałość, temat tabu, hamowały jego popędy. Żył w ciągłym stresie.
Odczuwał w kontaktach z mężczyznami stale niedosyt. Musiał zadowalać się „przyzwoitym
seksem”, a jego natura domagała się rozbujanej perwesji bez najmniejszych zahamowań. Musiał
być ktoś podobny do jego upodobań, człowiek śmiały, do reszty zepsuty, niepruderyjny, daleki
od przyjętych norm moralnych. Znalazł takiego człowieka. Ten chłopak całkowicie i absolutnie
zadawalał jego zmysły. Jeśli dawniej był wiecznie rozdrażniony, skłonny do konfliktów, pełnen
gniewu, to teraz, od czasu jak zamieszkał w jego domu ten chłopiec, Michał Anioł zmienił się nie
do poznania.
FEBO DI POGGIO

Wielki koneser piękna, zwłaszcza piękna młodych chłopców, Michał Anioł nie mógł
obojętnie przejść obok, gdy w 1533 roku zobaczył we Florencji pięknego jak bożek Feb
siedemnastoletniego chłopca, który istotnie miał na imię Febo di Poggio. Był modelem, modelem
został i dla Michała Anioła, i nie tylko. Wkrótce już był jego kochankiem – wybrednym,
kapryśnym, krnąbrnym, egoistą, chciwym, bez „duszy”, a swoją urodę traktował jak intratny
towar, sprzedając go takim oto pięćdziesięcioletnim staruszkom, jakim w tym czasie był Michał
Anioł. Wielka sława mistrza, jego talent, uznanie były bez znaczenia dla cynicznego i na wskroś
zdeprawowanego Febo. Dla niego liczą się tylko pieniądze. I jeśli mistrz tego nie rozumie i
zasypuje go bzdurnymi miłosnymi listami i sonetami, w których „tak dobrze było, gdy twój jasny
płomień rozjaśniał niebo”, to racjonalny i praktyczny Febo daleki jest od wszelkiej romantyki.
Kto wskaże who is who? Na wzniosłe dytyramby Michała Anioła odpisywał: „Potrzebuję
pieniędzy, aby się ubrać i udać się do Monte, aby zobaczyć walczących, dlatego proszę was,
abyście mnie zaopatrzyli i pomogli w tym, o ile uważacie za słuszne”. Kubeł zimnej wody
wylany na gorącą głowę, zakochaną głowę i serce Michała Anioła był zbyt bolesny. On
potrzebuje miłości chłopca, chłopiec zaś potrzebuje pieniędzy. O jakim uczuciu, o jakim
zbliżeniu dusz tu mowa? Nudziły Febo wzniosłe liryczne sonety Michała Anioła napisane w
bezsenne noce, noce bólu i rozpaczy jemu poświęcone. Były to miłosne listy starego człowieka,
który w żadnej mierze nie nadawał się na seksualnego partnera Febo. Owszem, on jest gotów
dzielić „miłość nietradycyjną”, ale z ciekawym zewnętrznie partnerem, lecz nie z tym odrażająco
brzydkim staruchem o spłaszczonym nosie Maura. A jeśli ten chce jego miłości, płacze i wyje jak
zraniony wilk, dając upust rozpaczy w listach, to niech suto, suto, a nie skąpo, jak było
dotychczas, mu płaci. Wszytko jasne, mistrzu? Tak, Michał Anioł „aluzję zrozumiał”, lecz nie
przyjął. On na zawsze chce zostawić Florencję, byleby uciec od tego bólu i rozczarowania. Do
Febo pisze: „Febo, chociaż żywisz do mnie ogromną nienawiść, nie wiem dlaczego, nie myślę, że
z powodu miłości, jaką cię darzę, lecz przez jakieś słowa, w które nie powinieneś wierzyć, nie
mogę jednak powstrzymać się, aby do ciebie nie pisać i zaręczam ci, dopóki żyję, gdziekolwiek
będę, zawsze jestem do twoich usług wierny i zakochany jak żaden inny z przyjaciół, których
masz na świecie. Proszę Boga, aby ci otworzył oczy, abyś poznał, kto pragnie twojego dobra
bardziej niż własnego zdrowia i umie kochać”.
Nie mamy danych, jak zareagował Febo na ten pełen bólu list Michała Anioła. Może
przekonawszy się, że w kopercie nie ma upragnionych dukatów, nawet go nie doczytał do końca,
wrzucając do kosza, jak wrzucił wszystkie mu adresowane miłosne sonety wielkiego mistrza, a
nasz wulgarny Janusz Kawryżka, doszedłszy do linijek, gdzie Michał Anioł błaga Boga, aby
„nawrócił” Febo na drogę homoseksualnej miłości, dodał własny komentarz, lecz słowami
markiza de Sade: „Nigdy potężne Niebo nie mieszało się do dupy”.
A potem Janusz Kawryżka obraził się na biografa Giovanniego Papini, który uparcie
twierdzi, że z młodzieńcami Michała Anioła łączyły wyłącznie platoniczne stosunki i że miał on
„nikłe libido”. Skomentował te słowa we właściwej sobie manierze: „Panie Włochu, nie wciskaj
nam kitu, że Michał Anioł miał słaby temperament w imię pseudopatriotyzmu dla swej nacji,
bowiem prawda jest taka, że ten „źrebak był ciągle nienasycony, ciągle konfliktował ze swoim
ciałem, którego nigdy nie mógł zaspokoić”.
Febo wpędzał Michała Anioła w poczucie winy. Ten krótki i potajemny związek
homoseksualny odcisnął piętno na rysunkach i szkicach Michała Anioła, a także na jego
wierszach, a napisał ich sporo w tym czasie i wyłącznie dla Febo: muza jego stała ponura, a
nawet posępna, a nawet tragiczna, tyle tu było smutku i bólu. W tym czasie czarna melancholia
owładnęła mistrzem. Jego najbardziej ukochany kochanek, do którego czuł najsilniejszy
seksualny pociąg, a jednocześnie pragnął zjednania dusz, nie chciał ani jego poezji, ani jego
rysunków. Chciał pieniędzy wyłącznie. Ta świadomość prostytuowania się chłopca silnie
męczyła Michała Anioła. Zdawał sobie sprawę z cynizmu swego ucznia-kochanka, że był
wrodzoną prostytutką, że oprócz pięknego ciała i pięknej twarzy nie posiadał nic, moralnie był
zepsuty do granic możliwości, nie posiadał żadnych wartości duchowych – lecz to przeklęte
libido, ta przeklęta namiętność, której nie był w stanie przezwyciężyć, nie dawała mu spokoju.
Właśnie może wtedy wyrwały mu się te świętokradzkie słowa: „Dlaczego pan Bóg karząc taką
namiętność, uważając ją za grzech śmiertelny, pozwala jednostce być wobec niej bezsilnym?”.
Na szczęście pojawił się u Michała Anioła dostojny uczeń, z którym więź duchowa,
emocjonalna i homoseksualna połączyły się w jedne wielkie harmonijne uczucie.
FRANCESCO AMADORI URBINO

Uczeń Michała Anioła i chyba jeden z najlepszych, a jednocześnie jego najgorętszy,


najbardziej namiętny kochanek. Urbina Michał Anioł przyjął do siebie w 1530 roku na miejsce
zmarłego Antonia Miniego. Był u Michała Anioła dwadzieścia sześć lat i z jego sługi stał się
najwierniejszym i gorącym przyjacielem. I nie tylko. Pełnił w domu mistrza wiele funkcji: był
jego doradcą, wykonawcą zleceń. To jemu Michał Anioł powierzył nadzorowanie obrazów w
Kaplicy Sykstyńskiej podczas pełnienia w niej służby: żeby osad ze świec nie zanieczyszczał
drogocennego obrazu. W pewnym sensie Urbino był jego konserwatorem.
Michał Anioł bardzo troszczył się o Urbina, osobiście pielęgnował go w chorobie jak
kochająca matka. Wspomagał go finansowo. Gdy homoseksualna miłość do Urbina wygasła,
Michał Anioł pozostał jego wiernym przyjacielem.
Gdy pierwotna fascynacja Michała Anioła pięknym osiemnastoletnim chłopcem minęła,
pozwolił mu się ożenić i nawet wziął do domu jego żonę Cornelię wraz z jej służącą. Na ogół
nerwowy z powodu różnych hałasów i niewygód Michał Anioł z pokorą anioła znosił krzyki
niemowlęce, gdy Urbinowi urodził się syn i nawet wyraził ochotę na bycie jego ojcem
chrzestnym. Michał Anioł uczynił z Urbina prawdziwego artystę i zapewnił mu klientelę, tak że
Urbino stał się bogaty. Niestety, w 1555 roku zmarł. Tę śmierć najwierniejszego przyjaciela
Michał Anioł przeżył bardzo ciężko. Ojciec tak nie opłakuje syna, jak Michał Anioł opłakiwał
swojego przyjaciela. W licznych listach do krewnych i znajomych dał temu wyraz. 23 lutego
1556 roku informował znajomego artystę Vasariego: „Wiesz, że Urbino nie żyje. Przez jego
osobę Bóg wyświadczył mi najwyższą łaskę, lecz teraz pozostał grobowy smutek i poczucie
nieskończenie wielkiej straty. Łaska polegała na tym, że żywy Urbino utrzymywał mnie przy
życiu, a umierając nauczył mnie, jak rozstawać się z tym światem”. W liście do bratanka
Leonarda napisał, że byłoby lżej umrzeć wraz z Urbino z powodu głębokiej doń miłości: „Byłoby
mi lżej umrzeć wraz z nim z powodu mej ku niemu miłości. W pełni sobie na to zasłużył, bo był
wspaniałym człowiekiem, wielkiej wiary i stałości. Dlatego sam czuję się jak nieżywy, nie
mogąc znaleźć ukojenia”.
Rana Michała Anioła z powodu śmierci Urbina krwawiła jeszcze długo, czyniąc go
bardzo nieszczęśliwym. Strata była niepowetowana, w pamiętniku napisał: „Ponieważ jestem
stary, nie starczy mi czasu, by znaleźć kogoś odpowiedniego na jego miejsce”.
CECCHINO SALVATI

Jest rok 1527. Michał Anioł ma pięćdziesiąt dwa lata. Ma jeszcze jednego ucznia, który
bez wątpienia jest jednocześnie jego kochankiem. Jest nim Cecchino Salvati. W jakich
okolicznościach to nastąpiło? Medyceuszów wygnano z Florencji. Trwa wojna. Pałac Signorii
został splądrowany, a tam w parku znajduje się statua Dawida i jej autorem jest Michał Anioł. Z
okna pałacu, który w tym czasie rabowali żołnierze, zrzucono drewnianą ławkę, która potłukła
ramię Dawida. Roztrzaskało się na trzy części. Odłamki leżały na ziemi przez kilka dni zanim
wielki miłośnik sztuki Michała Anioła, osiemnastoletni młodzieniec Cecchino nie przyszedł do
parku i nie zebrał tych odłamków. Zaniósł do domu swego ojca, gdzie starannie przy pomocy
Cosima de Medici je odrestaurował. Tak chłopiec uratował wielkie dzieło Michała Anioła.
Obecnie ta skulptura znajduje się w Luwrze, w Paryżu, podziwiają ją turyści z całego świata.
Michał Anioł dowiedział się o tym i wziął chłopca do siebie. Uczynił swoim uczniem. Zabrał go
ze sobą do Rzymu. Niestety, przyjaźń szybko się skończyła. Salvati okazał się krnąbrnym i
złośliwym chłopcem, a Michał Anioł złośliwości nie lubił, wystarczyło, że sam w nadmiarze
posiadał tę cechę charakteru.
W każdym razie przez kilka lat znacznie ochłódł w stosunku do Salvatiego i nawet zrobił
wszystko, żeby to nie jemu dostało się malowanie ścian w Sali Królewskiej w Watykanie.
Powierzono je drugiemu jego uczniowi, Daniello da Voltera, w którym w tym czasie był
zakochany. Salvati zabiegał o ten kontrakt. To było w 1554 roku. Usunął go z serca Michał
Anioł, miał wtedy już osiemdziesiąt lat. Wymazać wspomnienie o Salvatim pomogła mu nowa
przyjaźń czy też nowa miłość, jak wolisz, Drogi Czytelniku, do Daniella. Miłość do Salvatiego
przeobraziła się w bardzo destrukcyjne uczucie – w nienawiść. Zmarł Cecchino w wieku
pięćdziesięciu trzech lat, zżerany rozczarowaniem, zawiścią i otwartą wrogością do mistrza,
którego kiedyś uwielbiał. Od miłości do nienawiści tylko jeden krok.
ANTONIO MINI

Niepojęte fatum ciąży nad kochankami Michała Anioła. Tragicznym jego


uczniem-kochankiem okazał się następca Urbano, Antonio Mini de Bernardi, którego Michał
Anioł zaangażował na miejsce zdrajcy Urbano w 1522 roku. Miał zaledwie szesnaście lat, gdy
został asystentem Michała Anioła. Był piękny, a na dodatek skromny, usłużny, posłuszny, a co
najważniejsze, miał talent. „Rysuj Antonio, rysuj – zachęcał mistrz swego ucznia, miłosnymi
oczami na niego spoglądając, jeszcze nie zdecydowany, czy uczyni go swym kochankiem. Może
w przyszłości, gdy Antonio trochę podrośnie... Zamieszkał w mieszkaniu Michała Anioła.
Antonio był swemu nauczycielowi bardzo wdzięczny, gotów mu służyć wiernie duszą i ciałem.
Jakimś trzecim zmysłem udawało się mistrzowi dobierać sobie kochanków-uczniów, co
prawda nie zawsze wobec niego lojalnych, lecz zawsze pięknych i utalentowanych. Zachęcany
przez mistrza, który ciągle ponaglał go, wkrótce doskonale opanował manierę malowania swego
mistrza tak, że nawet znawcy później nie mogli odróżnić rysunków Michała Anioła od rysunków
jego ucznia. Nie miał wielkiego talentu wprawdzie, lecz był doskonałym kopistą. Wkrótce został
asystentem Michała Anioła. Wykonywał różne zadania i polecenia mistrza, zawsze z ochotą i
zawsze sumiennie.
Michał Anioł szczerze go polubił i dziękował Bogu, że Antonio istnieje, że jest z nim, że
umila mu samotne chwile. Wszystko byłoby dobrze, minęło przecież całych dziewięć lat,
Antonio przeobraził się w pięknego dwudziestopięcioletniego młodzieńca, gdyby nie naszła go
ogromna miłość, niestety, miłość do kobiety, do florenckiej dziewczyny.
Rodzina nie zgadzała się na ślub, ojciec dziewczyny poprosił Michała Anioła, żeby
pomógł wybić mu z głowy tę miłość. Michał Anioł nieco zawiedzony z powodu tego uczucia do
kobiety nie omieszkał wmieszać się w ten związek. Ukrył swe prawdziwe intencje wybicia
chłopcu z głowy miłości do dziewczyny i pod pretekstem konieczności sprzedania obrazów
posłał go do króla francuskiego, Franciszka I, miłośnika sztuki, na dworze którego przebywał
Leonardo da Vinci, obiecując, że po powrocie Antonio dostanie tyle pieniędzy, że starczy na
posag dla jego dziewczyny, żeby mógł się z nią ożenić. Uskrzydlony tymi radosnymi
perspektywami, doładowany obrazami i rysunkami Michała Anioła udał się do Francji,
opuszczając swego mistrza i rychło obiecując mu często pisać i o wszystkim informować.
Trzeba zaznaczyć, Drogi Czytelniku, że wśród obrazów, które dał Michał Anioł
Antoniowi do sprzedaży, była znamienita Leda.
LEDA

Otwórz, Drogi Czytelniku, albumy malarzy renesansu i baroku, a przerazisz się


mnogością obrazów Ledy w wykonaniu różnych artystów. Kto tylko nie sięgał po ten
erotyczno-mityczny temat kopulacji boga Zeusa pod postacią łabędzia z królową, przedstawiał to
w różnych wariacjach: od wymyślnych i zmysłowych, eksponujących wątek zoofilski, do
stosunkowo niewinnych, prawie dziewiczych. Temat został zaczerpnięty z greckiej mitologii, jak
to bóg Zeus przeobraziwszy się w łabędzia kopuluje z piękną kobietą. Po ten temat sięgali i
Leonardo da Vinci, i Rafael. Frapowała niezmiernie artystów tajemnica kobiety, pogański
zagadkowy symbol erotyzmu. Ledę nazywano bezwstydnym obrazem.
Kobieta z szeroko rozwartymi udami jest gotowa przyjąć swego kochanka łabędzia, pod
postacią którego ukrywał się Zeus, Jowisz, jak go nazywano w Rzymie. Wiało z tego obrazu
niezmiernym erotyzmem, pożądaniem cielesnym. Zoofilia była tak sugestywna, że na policzkach
cnotliwych pań pojawiał się rumieniec, a u mężczyzn zapalały się oczy. Obraz za ogromne
pieniądze chciał kupić książę Alfons d’Este i nawet już wysłał swego przedstawiciela do
Florencji, lecz coś nie spodobało się Michałowi Aniołowi w zachowaniu posłańca i obrazu nie
sprzedał, mimo iż potrzebował na gwałt pieniędzy. Lecz taki już był Michał Anioł, w sztuce
pryncypialny i daleki od kupiectwa.
Ledę Michał Anioł namalował za namową księcia Ferrary, Alfonsa d’Este, męża Lukrecji
Borgia, córki papieża Aleksandra VI. Franciszek I kupił Ledę, zapłacił kolosalną sumę i przez
długi czas znajdowała się w jego pałacu w Luwrze. Za czasów Ludwika XIII Richelieu, pierwszy
jego minister, zgorszony erotycznym wątkiem obrazu, rozkazał go spalić. Obraz zdjęto ze ściany,
lecz rozkaz ministra wykonany nie został. Leda przez kilkadziesiąt lat znajdowała się gdzieś na
strychu jednej z kamienic Paryża. W 1740 roku obraz odnaleziono w bardzo opłakanym stanie.
Został odrestaurowany i sprzedany do Anglii.
Michał Anioł oprócz drogocennego obrazu wręczył Antoniemu mnóstwo swoich
rysunków, które przecież również mówiły o jego talencie, rozpowszechniając jego sławę po
całym świecie.
Z Lyonu Antonio pisał w liście do Michała Anioła, że mimo ogromnej śnieżycy i mrozu z
nim wszystko w porządku i czeka go rychły wjazd do stolicy Francji. Naiwny i prostoduszny
zaufał swoim ziomkom, a przede wszystkim florentyńczykowi Guilanowi Bonaccordi, którego
nazywano „skarbnikiem Franciszka I”. Krótko mówiąc, Antonio został okrutnie oszukany i
okradziony, obraz sprzedano, a on nie otrzymał ani centa. Zachorował ze zmartwienia. Tak
zawieść zaufanie mistrza! Tego sobie Antonio nie mógł darować. Po kilku miesiącach, a
dokładnie w 1533 roku, umarł ze zgryzoty, mając zaledwie dwadzieścia sześć lat. A rysunki, w
które zaopatrzył go Michał Anioł, rozeszły się po Paryżu i wszelki ślad po nich zaginął.
Michał Anioł nie mógł sobie darować śmierci Antonia. Czuł się winny, bo nie pozwolił
mu ożenić się z ukochaną dziewczyną. Miał ogromne wyrzuty sumienia. Może właśnie dlatego
założył fundację, celem której było zaopatrywać w posagi ubogie dziewczęta, aby mogły
dostojnie wyjść za mąż za ukochanych mężczyzn.
TOMMASO DEL CAVALIERRE

Jest rok 1533. Michał Anioł ma sześćdziesiąt jeden lat. Zatrzymał się w Rzymie, a
zatrzymała go tu miłość do szesnastoletniego chłopca. Gdy go poznał, napisał w pamiętniku: „1
stycznia to szczęśliwy dla mnie dzień. Poznałem młodego szlachcica Tommaso de Cavalierrego”.
Biografowie twierdzą, że w życiu Michał był mało temperamentny. My sądzimy inaczej.
Wręcz przeciwnie, do później starości Michał Anioł był niezrównany, jeśli chodzi o jego
temperament. Był ciągle nienasycony, ciągle w konflikcie ze swoim ciałem.
Miłość do Tommasa całkowicie odmieniła życie Michała Anioła. Zawładnęła nim ta
miłość całkowicie, lecz nie dała mu spokoju ducha. Męczą go rozterki natury religijnej. Jako
głęboko wierzący człowiek, praktykujący katolik, nie może pogodzić się ze swym
„upośledzeniem”, jednocześnie namiętność jest ponad jego siły i nie poddaje się rozumowi. Po
prostu tak musi być, a jak na to spojrzy Pan Bóg, to już inna sprawa, i za to Michał Anioł jest
gotów znosić pokutę. Nie przypadkowo przecież za ozdobienie malowidłami kaplic papieskich w
ostatnim okresie życia nie brał pieniędzy, robił to bezinteresownie. Tak pogańscy królowie
egipscy, faraonowie oddawali cześć bogom i składali ofiary ze zwierząt, a czasami i z ludzi.
Ofiarą Michała Anioła dla Boga za jego „inność” będzie wytężona gratisowa praca na rzecz
Kościoła. Wybuch energii twórczej wywołany miłością do Tommasa zaowocował obrazami
nagich ciał w sytuacjach pełnych dramatyzmu. Michała Anioła nie interesują krajobrazy, pejzaże,
on nie maluje martwych natur, jego namiętną pasją jest nagie ciało młodego mężczyzny, krwiste,
namacalne, seksualne, pełne uroczej zmysłowości. Oto satyr krąży nad śpiącym Erosem,
wyraźnie widać jego pożądanie, gotowość uwiedzenia pięknego bożka, syna Afrodyty. Cały rok
podobizna i tors Tommasa nie schodziły z kartonów Michała Anioła. Potem wszystko się urwało,
fascynacja się skończyła, Tommaso przeszedł do kategorii bliskich, lecz jedynie przyjaciół, i tak
już pozostanie do końca życia Michała Anioła. Tommaso będzie towarzyszył Michałowi
Aniołowi na łożu śmierci. Pietro Aretino skomentował związek Michała Anioła w satyrze,
napisawszy: „Niepohamowana miłość starszego mężczyzny do młodego chłopaka budzi emocje”.
Nie wiadomo jak przyjął Michał Anioł małżeństwo Tommasa. Na pewno daleko
nieobojętnie. Gdy został wdowcem, złożył mu kondolencje, być może odczuwając ogromną
wewnętrzną ulgę. Jak wiadomo, homoseksualna miłość jest jeszcze bardziej zaborcza niż miłość
heteroseksualna. Gdy w 1553 roku umarła żona Tommasa, kontakty Michała Anioła z nim
zacieśniły się. Michał Anioł daje mu poważne zadania, na przykład zarządzanie budową Kapitolu
w Rzymie. Tommaso zajął się także polityką. Od 1563 roku został deputowanym do senatu.
Miłość, gdy Tommaso był młody, była trudna, niemal dramatyczna dla Michała Anioła.
Skrajnie wrażliwy na piękno, ujrzawszy w osobie Tommasa ową doskonałość, wielki mistrz
zapałał do swego ucznia gorącym miłosnym uczuciem, z naganności którego zdawał sobie
sprawę. Dopiero poczynając od 1545 roku, ich miłość przeszła w bardziej spokojną fazę
przyjaźni.
Biografowie Michała Anioła zauważyli ogromny wpływ Tommasa na twórczość
wielkiego mistrza. Michał Anioł analizował swoją namiętność, próbował zrozumieć naturę
swego uczucia. Może sądził, że analiza namiętności pomoże mu wyzwolić się z jej więzów, a
żeby wygnać demony, trzeba je nazwać. Miłość namiętna to miłość inna od miłości fizycznej,
jest to uczucie romantyczne, wszechogarniające i nieśmiertelne, które nie musi zostać
odwzajemnione: pożądać bez nadziei na wzajemność, śmiertelnie cierpiąc z tego powodu, żywiąc
się złudzeniem. Nikt nie jest w stanie zrozumieć cierpień innego człowieka. Te zmienne nastroje
nadziei i smutku, zamknięte w drobnym geście i słowie, które doprowadzają do rozpaczy, żeby
za chwilę uskrzydlić radością.
Cztery listy Michała do Tommasa. Pierwszy list nosi datę z 1532 roku, ostatni – z 1561.
Tym dwom siłom: młodości i pięknu nie mógł Michał Anioł się oprzeć. Biograf Perring
zastanawia się nad wczesnym etapem związku Michała Anioła, przypisując młodemu uczniowi
ważną rolę w opracowaniu koncepcji i realizacji Sądu Ostatecznego. Fresk sprawia wrażenie
dzieła bardziej ziemskiego i ludzkiego niż tworu samotnego zamyślonego tyrana. Uważa, że
przynajmniej dziesięć postaci z tego fresku zainspirowane zostały Tommasem. Kiedy i w jakich
okolicznościach Michał Anioł poznał Tommasa? Zdarzyło się to w 1532 roku. Tommaso miał
wówczas dwadzieścia trzy lata. Zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia. Niezwykle
przystojny, inteligentny, dobrze wychowany z gracją i powabem był powszechnie podziwiany,
pochodził z dobrej arystokratycznej rodziny.
Zapałał natychmiast afektem do młodego artysty i nie mógł tego ukryć. Pierwszy napisał
do niego list, w którym miał wyrazić swój zachwyt. W zawoalowanej formie przedstawił cały
ogrom swych uczuć i że chciał przejść przez mały strumyk – pisał alegorycznie – a zanurzył się
w kipiejący ocean. Tommaso był zaszczycony. Wielki mistrz, którego podziwiał z drżeniem w
głosie, pierwszy napisał do niego i wyznał swoje uczucie. Pochlebiało to młodemu człowiekowi.
Żywo odpisał bez pruderii, wyrażając z kolei swój podziw dla wielkiego mistrza. No i rozpoczęła
się gorąca homoseksualna miłość Michała Anioła do pięknego młodzieńca, Feba, Apollona,
którego wymarzył, który teraz ucieleśnił się. Tommaso w oczach Michała Anioła był samą
doskonałością, samym pięknem w szerokim tego słowa znaczeniu, które mieści w sobie nie tylko
urodę, lecz i piękno ludzkiej duszy, dobro, zrozumienie. Właśnie takie idealne postaci Michał
Anioł rysował we wczesnej młodości. A tu przed nim żywy ideał: to jego Dawid, Apollo, Feb.
Zadeklarował młodzieńcowi dozgonną miłość.
Szaleńcza namiętność Michała Anioła trwała kilka lat. Michał Anioł odgrywał różne role
w tym związku, a dominowała rola troskliwego ojca.
Malarstwo szło w parze z poezją mistrza. Poświęcał Tommasowi mnóstwo elegii i
sonetów. Pisał do młodzieńca listy. Są to listy nie tylko śmiertelnie zakochanego niemłodego
człowieka do młodzieńca, lecz człowieka cierpiącego. Stopniowo ta trudna miłość, burzliwa jak
górski potok, przechodziła w spokojny prąd życia. Tacy młodzieńcy fascynowali Michała Anioła,
bo bez tej greckiej miłości erastesa do eromenesa on żyć nie mógł. Obaj rozumieli naturę
łączącego ich związku. Energia buchała z nich. Miłość dodawała skrzydeł. Miłość uskrzydliła ich
obu. W tym czasie Michał Anioł ma mnóstwo twórczych pomysłów.
Bardzo przeżywał Michał Anioł wymuszoną rozłąkę z kochankiem. W 1533 roku
przebywa we Florencji, a Tommaso w Rzymie. Przyjaciele Michała Anioła podsycali to uczucie.
Angiolini pisał do niego: „Tommaso kocha ciebie nie mniej niż ty jego”. Co za balsam na zbolałe
rany Michała Anioła. Swe zbolałe uczucie z powodu niemożności widywania Tommasa wyraził
w obrazie Gwałt na Ganimedesie. Jak wiadomo, Ganimedes był kochankiem Zeusa, Jowisza,
który tak w nim się zakochał, że wziął go na Olimp i uczynił swoim podczaszym. Z lubością
maluje szczegóły ciała, pieści pędzlem genitalia młodego chłopca, być może onanizując się w
tym momencie. Wszystko to tchnie zmysłowością i erotyką.
SEBASTIANO LUCJANI

Była jeszcze jedna przyjaźń, która przetrwała aż trzydzieści pięć lat (od 1512 do 1547
roku). Charaktery mieli diametralne rożne, lecz łączyła ich długotrwała przyjaźń. Był młodszy od
Michała Anioła o dziesięć lat. Lubił beztroskie życie, był wesoły i lekkomyślny. Trochę był
intrygantem, człowiekiem dworskim. Nie był rzeźbiarzem, lecz malarzem. No cóż, zdarza się, że
największe przyjaźnie powstają nie z podobienstwa, ale z różnic charakterów. Dopełniali się
nawzajem. Kochali sztukę i muzykę. Obaj nie lubili Rafaela. Nazywał Michała Anioła „Panem
świata” i dziwił się, czemu papież nie uczyni go księciem lub królem. W 1532 roku napisał do
Michała Anioła list pełen miłości, w którym były takie oto słowa: „Kocham Pana jak własną
duszę i Bóg o tym wie”, i dalej: „Poświęciłbym całe życie dla Waszej miłości”.
Podobno nie była to miłość homoseksualna – twierdzą ci biografowie, którzy w ogóle
kamuflują gejowskie upodobania Michała Anioła. Była to czysto homoseksualna miłość,
twierdzą bardziej śmiali biografowie, którzy brzydzą się obłudą i hipokryzją. Nasze zdanie? Tak,
to była męska, fizyczna i duchowa miłość, mimo że ten kochanek Michała Anioła posiadał
dwóch nieślubnych synów. Jeden miał w sobie żar, zapał i gniew, drugi był zimny i opanowany.
Lód i płomień! Nie zawsze z tego cocktailu rodzi się woda, czasami wielkie uczucie!
LUIGI PULCI

Jest 1522 rok. Michał Anioł znajduje się we Florencji. Tu zakochał się w młodym i
pięknym Luigim Pulci. To on pracował nad posągami do grobowca Juliusza II, których nie
dokończył za jego życia, dokończy po jego śmierci. Luigi był młodym poetą, jego ojcu ścięto
głowę za to, że żył ze swoją córką. Obwinienie o kazirodztwo było ciężkim przestępstwem w
Italii i karano je śmiercią. Chłopiec był niestety, zarażony syfilisem, podobno zaraził go biskup,
który go zdeprawował i na siłę utrzymywał z nim homoseksualne stosunki. Michał Anioł pomny,
jak sam chorował na syfilis, gdy miał czterdzieści lat, bardzo przejął się chorobą pięknego
chłopca (widocznie syfilis jeszcze nie odcisnął się znamieniem na zewnętrznym wyglądzie
Luigiego, jak to było w przypadku Cezara, syna papieża Aleksandra VI, któremu zaraza
spowodowała takie spustoszenie w organizmie, że gniły mu trzewia, a twarzy nie mógł pokazać
bez maski). Lui- gi nie przejmował się „francuską chorobą”. We Włoszech od czasów Karola
VIII mało kto nie chorował na syfilis.
Był wesoły i dowcipny. Bardzo go kochał Michał Anioł. Luigi skończył życie tragicznie:
spadł z konia i w wyniku odniesionych ran zmarł. W pamięci Michała Anioła na zawsze pozostał
miłym młodzieńcem o niepospolitym talencie improwizatora.
BALTAZAR CASTIGLIONE

Wychowawca szlachty, znawca sztuki, czuły na piękno. Był wielkim przyjacielem


Rafaela. Znajomość z Michałem Aniołem została zapoczątkowana za sprawą markiza Federiga
Gonzagi, który zapragnął postawić grobowiec swemu ojcu i prosił, by Michał Anioł zrobił
szkice.
OSTATNI JEGO UCZNIOWIE

Jest rok 1554. Michał Anioł ma prawie osiemdziesiąt lat i jest zakochany w Daniello da
Volterra
Ostatni jego uczeń, Tiberio Calcagni urodził się we Florencji w 1532 roku. Umarł w 1565
roku, mając trzydzieści trzy lata.
O pederastii Michała Anioła biografowie mówią niechętnie, niektórzy, na przykład Włoch
Pappino, wręcz negują jej istnienie. Półsłówka, półfrazesy, eufemizmy, aluzje, niedomówienia
oto arsenał środków używanych przez biografów Michała Anioła, żeby ukryć, zakamuflować
jego pedofilię. Nieśmiało o tym powiedzieli Pietro Aretino, Grimm, André Gide i psychopatolog
światowej sławy Haverlock Ellis. Zaś tacy biografowie jak Pappino bali się poruszać temat
pedofilstwa artysty.
JEGO KOBIETY

Historycy zanotowali kilka nazwisk kobiet, z którymi był związany Michał Anioł i które
w większym czy mniejszym stopniu wywarły wpływ na jego życie.
Były nimi: Marcina, Vittoria Colonna, Cornelia Colonnelli, Laura Battiferro, Sofonisba
Anguissola.
Kobiety Michał Anioł kochał wyłącznie platonicznie. To zwykłe plotki, że spłodził z
kobietą syna, którego później wziął do siebie jako ucznia i że z pobłażliwością cierpiał wszystkie
jego łotrowskie wybryki. Kobieta, w której kochał się Michał Anioł, nie musiała być piękną, lecz
koniecznie uduchowioną, w miarę tajemniczą. Musiała mieć bogaty świat wewnętrzny.
Tajemniczość kobiety była mile widziana.
Tajemnicza Marcina. Po jej śmieci na jej cześć Michał Anioł napisał sonety. Nazywała się
Faustina. Była żoną Paola Attavanti. Umarła w połogu. Miłość na miarę Petrarki i Laury.
Była piękna. Jasne włosy, ładne piersi, gracja i wdzięk zniewalały mężczyzn. Prawie
każdy florentyńczyk był w niej zakochany. Wzbudzała wielki podziw urodą i skromnością
zachowania. W 1543 roku zmarła. Michał Anioł nie chciał jej unieśmiertelniać w rzeźbie,
chociaż wielu jej adoratorów prosiło go, żeby wyrzeźbił jej popiersie. On ją unieśmiertelnił w
osiemnastu wersetach. Nie wzbudzała jego pożądania, jak zresztą żadna kobieta w życiu Michała
Anioła, lecz szczery podziw.
CONTESSINE

Mając osiemnaście lat Michał Anioł po raz pierwszy zakochał się w dziewczynie. Była
nią jedna z czterech córek Wawrzyńca Wspaniałego, dwunastoletnia Contessine. Nie była żadną
pięknością, krucha, blada, chorowita. Była podobna do białej lilii, która wyrosła bez słońca,
mimo że na dworze jej ojca otaczał ją przepych i bogactwo. Jak można zakochać się zaledwie w
podlotku? Nie pytaj nas o to, Drogi Czytelniku, do dnia dzisiejszego mało kto rozumie wielką
miłość Dantego do dziewięcioletniej Beatrice. Miłość była czysto platoniczna, lecz bardzo silna.
Michał Anioł nie sypiał po nocach, nie dotknął nawet rączki dziewczynki tylko chudł i rozpaczał.
Cały czas, do 1494 roku, gdy znajdował się w domu Medyceuszów, marzył o tej dziewczynie jak
o nierealnym aniele, którego można uwielbiać na odległość, byleby codziennie słyszeć jego głos,
widzieć ją. Contessine wyszła za mąż w wieku 16 lat i bardzo wcześnie zmarła, mając trzydzieści
sześć lat. To uczucie zachował Michał Anioł na całe życie. Dla syna Contessine, kardynała
Ridolfi, wyrzeźbił popiersie Brutusa.
VITTORIA COLONNA

Surowa i dojrzała margrabina Pescary nie mogła być kochanką Michała Anioła, była
dobrą długoletnią jego przyjaciółką. Poznali się w 1538 roku, gdy on już miał sześćdziesiąt trzy
lata, a ona lat czterdzieści sześć. Była dewotką, gorliwie oddawała się praktykom religijnym.
Serce Michała Anioła nie starzeje się, potrzebuje matczynej miłości kobiety. Vittoria
pasjonowała się literaturą i sama pisała wiersze.
Bynajmniej nie była piękna. Surowa twarz, raczej męska niż żeńska, typ kobiety-trybady.
Imponowała Michałowi Aniołowi jej niezależność, zdecydowanie, a także filozoficzny sposób
myślenia. Była ogromnie szczera. Rzadki dar. Nie udawała niczego i nie lubiła kłamstwa. Była to
przyjaźń dwóch mężczyzn, z tym, że jeden z nich był kobietą. Nigdy Michał Anioł nie użył w
listach do niej słowa „miłość”, kamuflował ją słowami „wielka przyjaźń”.
Zachowały się cztery listy jej do niego i dwa jego do niej. Mimo iż mieszkali blisko siebie
i często się widywali, korespondowali. Widocznie w listach można wyrazić to, czego nie można
wyrazić widząc się. Vittoria była cenioną poetką – napisała setki sonetów, on również posyłał jej
swoje wiersze. Odnosił się do niej jak do Madonny. Vittoria zmarła w wieku pięćdziesięciu
sześciu lat. Michał Anioł bardzo przeżywał jej śmierć. W liście do przyjaciela napisał: „Straciłem
wielkiego przyjaciela”. Bardzo żałował, że nigdy nie ośmielił się jej pocałować. Na ostatnim
spotkaniu pocałował jej rękę.
CORNELIA COLONELLI

Była wdową po kochanku Michała Anioła Urbino. Nic szczególnego nie łączyło go z tą
kobietą oprócz ogromnego szacunku, jaki miał dla niej. Wspomagał ją finansowo po śmierci
męża.
LAURA BATTIFERRO

Była żoną Ammanatiego. Michał Anioł podziwiał jej urodę. Chyba nie zamienili ze sobą
ani słowa.
SOFONISBA ANGUISSOLA

Michał Anioł ma już osiemdziesiąt dwa lata i nie ma zamiaru spoczywać na laurach.
Pracuje, intensywnie pracuje i z przerażeniem stwierdza, że jego libido nie niknie, a wręcz
odwrotnie, bo nawet zwraca uwagę nie tylko na chłopców, lecz także na kobiety. Jest rok 1558.
Sofonisba jest młodą malarką. Michał Anioł czuje, że jego uczucie do tej dziewczyny znacznie
przekracza granice zwykłej przyjaźni. Pisze listy do jej ojca. Ten jest wniebowzięty i gotów
osobiście ich położyć do łóżka. Lecz zwykła przyzwoitość nie pozwala Michałowi Aniołowi tego
uczynić. Zresztą jego stosunki z kobietami zawsze były platoniczne. Kremońska szlachcianka
Sofonisba Anguissola to ostatnia muza Michała Anioła. Dała mu wizualną radość spojrzenia na
piękno i młodość. Tylko tym razem pięknem i młodością nie było ciało mężczyzny, lecz ciało
kobiety. Sofonisba, natchniona modlitwami wielkiego mistrza, który widział w niej swoją muzę.
Będzie żyła bardzo długo, prawie do stu lat, w glorii sławy, którą okryła ją ręka Michała Anioła.
JEGO WROGOWIE

Wrogów Michał Anioł miał od wczesnej młodości i do samej śmierci wielu. Nie mogło
być inaczej. Jednym z nich był Pietro Torrigiano, młody i piękny, o trzy lata starszy od Michała
Anioła. To on złamał mu nos i rozpowiadał potem na cały świat o tym zdarzeniu, i to powtarzają
wszyscy biografowie, jak to niczym suchy herbatnik chrupnęła kość nosowa Michała Anioła na
zawsze go spłaszczając i jeszcze bardziej szpecąc bez tego brzydką twarz, gdy rozwścieczony
złośliwą uwagą kolegi Torrigiano wymierzył to mocne uderzenie niczym sprawny pięściarz.
Nawet uważał siebie za ofiarę, ponieważ bojąc się gniewu Wawrzyńca Wspaniałego musiał
uciekać z Florencji. Operacji plastycznych w owym czasie nie robiono, wielki mistrz na zawsze
pozostał oszpecony. Los był jednak sprawiedliwy. Okrutnie ukarał tego bandytę. W Hiszpanii
trafił pod sąd inkwizycji, a bojąc się tortur, zagłodził się na śmierć w więziennej celi.
Bandinelli knuł przeciwko niemu intrygi. Nawet Bramante, autor i architekt Bazyliki
Świętego Piotra. To właśnie on, zazdroszcząc rzeźbiarskiego talentu Michałowi Aniołowi, zmusił
papieża Juliusza II do zmiany decyzji. Będąc pewny, że Michał Anioł nie upora się z
malowaniem, namówił papieża na zlecenie mu wymalowania Kaplicy Sykstyńskiej. Nie
podejrzewał Bramante, że tylko zwiększy sławę Michała Anioła, któremu pędzel dał się tak samo
łatwo prowadzić, jak i dłuto. Pomylił się bardzo Bramante, licząc, że as w sztuce, która wymaga
dłuta, skompromituje się jako malarz.
Szczególnie zajadłym wrogiem Michała Anioła był Alessandro, nieślubny syn papieża
Klemensa VII. Jego kochanką była żona poganiacza mułów, na dodatek Mulatka. Syn papieża,
Alessandro, urodził się ze śniadą skórą, tak ciemną, że nosił przezwisko Maura, o oczach
Cygana, o bujnym temperamencie wiecznego awanturnika. W 1531 roku Alessandro przyjechał
do Florencji jako władca i ogłosił się księciem. Nienawidził Michała Anioła tak mocno, że kilka
razy usiłował go zabić. Póki żył jego biologiczny ojciec, czyli papież Klemens VII, który lubił
Michała Anioła i otaczał go swoją opieką, Alessandro nie decydował się na zabójstwo, lecz jak
tylko papież zmarł, życiu Michała Anioła groziło niebezpieczeństwo. Uciekł z Florencji w 1534
roku. Na szczęście ten zabijaka został wkrótce zabity w jednej z bójek ulicznych.
ON I LEONARDO DA VINCI (1452–1519)

Nieślubny syn bogatego notariusza, uczeń samego Andrei Verrocchio, Leonardo da Vinci
w młodym wieku, mając dwadzieścia cztery lata, przeżył straszny szok, który pozostawił trwały
ślad w późniejszym jego życiu i twórczości. W 1476 roku został aresztowany za uprawianie
homoseksualizmu. Zarzut brzmiał: „Za uprawianie cielesnych stosunków z męską prostytutką
Jacopo Galtare”.
Obecnie o homoseksualizmie wielkiego malarza i uczonego, inżyniera, konstruktora,
mistrza da Vinci mówi się otwarcie, hańbą to przecież już nie jest, lecz w piętnastym wieku... A i
na początku dwudziestego wieku mało co zmieniło się, temat homoseksualizmu był tematem
tabu, nie poruszano go, zwłaszcza jeśli dotyczył wielkich ludzi. Jak już wspomniałam wyżej,
istniało mniemanie, iż wielcy świata muszą być nieskazitelni, a jeśli jakaś skaza zdarzyła się w
ich życiu, lepiej ten temat przemilczeć albo tak go zawoalować, żeby trudno było nawet domyślić
się, o co chodzi. W każdym razie, Drogi Czytelniku, we wcześniejszych publikacjach o
Leonardzie da Vinci nigdy nie było powiedziane wprost, że był homoseksualistą. Ten wątek
obchodzono milczeniem.
Mieszkał wówczas we Florencji, stamtąd jak i Michał Anioł, pochodził. Mimo iż
Florencja nie była wzorem moralności, a raczej na odwrót, była wzorem niebywałej rozpusty
homoseksualistów, odnoszono się wobec nich srogo: karano więzieniem. Kariera znanego
Celliniego została zniweczona przez posądzenie go o homoseksualizm. Oskarżono go o cielesne
obcowanie z jego czeladnikiem Fernardo da Montepulciano. Cellinni przyznał się do winy, w
sądzie mówił: „W łożu byłem jakby jego żoną”. Sąd przysądził mu cztery lata więzienia. Władca
Florencji Cosimo Medycejski na uniżoną prośbę Celliniego o ułaskawienie z powodu
„młodzieńczej zdrożności” zamienił wyrok sądu – więzienie na areszt domowy. Cellini utracił
wsparcie swoich mecenasów, a udręka związana z rozprawą sądową pchnęła go ku działalności
poetyckiej, poczuł natchnienie i zaczął pisać niezłe wiersze. Nie na darmo mówią, że dobry
poeta, to poeta nieszczęśliwy.
To miasto, niepodległe Rzymowi, szczyciło się ogromnym rozwojem bankowości i
rzemiosła, samych tylko fabryk produkujących wyroby z jedwabiu było tu dwieście
siedemdziesiąt, dziwnym zbiegiem okoliczności było także wylęgarnią wielkich ludzi. Wiele
sławnych nazwisk stąd pochodziło. Oprócz Michała Anioła byli nimi znani architekci, rzeźbiarze,
malarze.
Sława Leonarda da Vinci nieco była upaćkana paskudnymi plotkami krążącymi po
Florencji: młody człowiek żyje z czterema mężczyznami, i nie były to męskie prostytutki tylko
dostojni obywatele – kupcy i jubilerzy. Do małej czarnej skrzynki (takie skrzynki znajdowały się
prawie w każdym mieście Italii i służyły na donosy inkwizycji) został wrzucony anonim, w
którym zawiadamiano o zakazanych seksualnych praktykach Leonarda da Vinci z czterema
obywatelami Florencji. Inkwizycja traktowała anonimy na równi z dokumentami. Anonim
rozpatrywała specjalna komisja śledcza i przekazywała do sądu. Leonardowi nie udało się sprawy
zatuszować, był zmuszony zjawić się w sądzie, żeby oczyścić się z zarzutów.
Aż dziw nas bierze, Drogi Czytelniku, jak łatwo można było w owych czasach, w czasach
inkwizycji, oskarżyć człowieka. Sąsiad zły na sąsiada z tego czy innego powodu mógł napisać
anonim, wrzucić go do czarnej skrzynki i kariera człowieka, a nieraz i jego życie, było
zniszczone. Już nie mógł oczyścić się z zarzutów, a nawet jeśli, to i tak sądowy rozgłos na wieki
splamił jego reputację. Plotka, doniesienie, anonim to wielka intrygancka siła, która
bezwzględnie łamie ludzkie dusze.
Mimo iż Leonardowi udało się oczyścić z zarzutów, zniechęcony na całe dwadzieścia lat
ucieka z Florencji do Mediolanu. Spotka się z Michałem Aniołem po upływie tego czasu, gdy
znowu powróci do Florencji.
W 1500 roku Florencja zaczęła odzyskiwać swoją pozycję ośrodka kulturalnego i
intelektualnego. Ponownie pojawił się tu Leonardo da Vinci, który od 1482 roku rozpoczął pracę
u Lodovica Sforzy: budował mosty, tunele, nadzorował manufaktury produkujące broń palną. Po
trochu rzeźbił w marmurze, brązie i glinie.
Lecz przede wszystkim malował. To była jego pasja. Malował tak jak prawie nikt, zanim
się nie zjawił na świecie, w portrecie odkrywał stan ducha portretowanego za pomocą wyrazu
twarzy. Jeszcze będąc w Mediolanie namalował portret kochanki Lodovica, Cecylii Gallerani,
znanej obecnie jako „dama z gronostajem”. W zasadzie rzeźbić w odróżnieniu od Michała Anioła
nie lubił, bowiem wiązało się to z kurzem i brudem, a on był eleganckim estetą.
Gdy Leonardo da Vinci w 1500 roku powrócił do Florencji, znalazł tam swego
konkurenta, dwudziestosześcioletniego Michała Anioła. Zetknęli się oko w oko i od razu niemal
intuicyjnie poczuli antypatię do siebie. Ekstrawagancki Leonardo był w krótkim różowym
płaszczu, Michał Anioł w roboczym ubraniu wyglądał na czeladnika. Nic nie powiedzieli, acz
obdarzyli się gniewnymi spojrzeniami, to była mowa bez słów z wyraźnymi intencjami: jak ja
ciebie nienawidzę. Za co dwóch geniuszy nienawidzi siebie nawzajem? Właśnie za to. Dwa orły
nie pożyją w jednym gnieździe. Udowodniła to przypuszczenie rzeczywistość, gdy władze
Florencji zleciły tym dwom mistrzom wymalowanie ściany Rady Naczelnej. Ogromna sala, na
jednym końcu przy ścianie pracuje Leonardo da Vinci, na drugim Michał Anioł. Odwróceni do
siebie plecami, lecz nawet z pleców emanuje ogień nienawiści, kto wymaluje ścianę lepiej? Mają
zupełnie różne charaktery: jeden elegancki i pogodny, drugi ponury i ciężki. Michał Anioł już ma
swoje zasługi we Florencji, jego dłuta ogromny posąg Dawida wysokości pięciu metrów zdobi
centralny plac miasta.
Później go przeniosą do pałacu Medici. Teraz przy upiększaniu sali Rady musi zmierzyć
się dwóch genialnych mistrzów w dziedzinie malarstwa. Obaj z zapałem pracują nad kartonami
olbrzymich fresków. Nie opodal uważnie przygląda im się Rafael. Michał Anioł czuł niezmierną
pasję do nagich ciał we wszystkich możliwych pozach i ruchach. To było kłębowisko
rozebranych atletów. Leonardo da Vinci lubił nagie ciała, lecz nie tak obceniczne jak jego rywal.
W malarstwie był absolutnie pewien swego kunsztu. Zresztą nigdy skromnością nie grzeszył.
Gdy podejmował pracę w Mediolanie u księcia Lodovico Sforzy, pisał: „W malarstwie potrafię
dorównać najlepszym”. Sforza przekonał się, że najlepszym był nie tylko jako malarz, lecz także
jako inżynier i architekt: budował sztuczne pagórki na terenach okalających jego zamki, ruchome
mosty, inscenizował żywe pokazy, rzeźbił postacie ludzkie z marcepanu i konie z gliny. Po
marmur wprawdzie, inaczej niż u Michała Anioła, jego ręka nie sięgała. Z powodu modelu konia
zaszła między nim a Michałem Aniołem kolejna sprzeczka.
Koń, wspaniałe szlachetne zwierzę, niezmiernie interesował zarówno Michała Anioła, jak
i Leonarda da Vinci. Obaj dostrzegali w budowie ciała wierzchowca nie tylko autentyczne
piękno, lecz także seksualność. Seksualność tych zwierząt jest oczywista, nieokiełznana i
gwałtowna. Nie tylko w tym, że ogiery mają wielkie członki, lecz także z jaką pasją oddają się
czynności kopulacji: grzywy ich są rozwiane, zęby na wierzchu, ogon podniesiony, uderzają
kopytami, słowem, wykazują ogromną namiętność. Ogier to namiętny kochanek. Seksualność
swoją koń może przekazywać ludziom. Psychopatolog Havelock Ellis uważał, że dla
dziewczynki jazda konna to swoista masturbacja. Damom zabraniano siadać w siodle po męsku,
między nogami mając grzebiet konia. Mogła ocierać łechtaczką grzbiet konia i odczuwać
orgazm. Były specjalne damskie siodła, aby dama mogła siedzieć bokiem, trzymając uda razem.
Pragnienie poskromienia dzikiej bestii jest dla kobiety niezwykle podniecające.
Zarówno Michał Anioł, jak i Leonardo da Vinci pragnęli wykonać pomnik, którego
centralną postacią będzie koń. Jeden i drugi robili dziesiątki szkiców. Lecz jeśli Michałowi
Aniołowi stworzenie modelu konia nie sprawiało specjalnych trudności, to z Leonardem było
inaczej. On strasznie się namęczył, zanim wylepił gliniany model konia, który to kolos o siedmiu
metrach długości i wadze osiemdziesięciu ton zamierzał odlać w brązie. Najtrudniejsza część
konia to zad. Nie wychodził mu mimo setek prób, wreszcie zostawił miejsce na ogon. Długo nie
mógł uchwycić mięśni konia. Nie udawał mu się tułów. Czemu jest tak wydłużony? Leonardo
idzie do muzeum i ogląda etruskie antyczne wazy z wizerunkami koni. Idzie do stajen z
rysownikiem. Szkicuje konie w różnych pozycjach. Mnóstwo stajni, mnóstwo rysunków koni.
Kształt końskiej nogi sprawia mu kłopoty. Jak nadać koniowi ruch, jak oddać w metalu ciepło
jego szyi? Wreszcie po wielu, wielu trudach zrobił gliniany model konia naturalnej wielkości z
niedokończonym ogonem. Pomnik nigdy nie został odlany. W 1494 roku Francuzi zaatakowali
Mediolan i gliniany model stojący na placu został zniszczony. Widocznie Michał Anioł oglądał
ten gliniany model, jeśli teraz, we Florencji w 1503 roku zakpił sobie z Leonarda da Vinci: „Ty,
który zrobiłeś setki rysunków konia, aby odlać go z brązu, nie umiałeś tego zrobić, twój gliniany
koń uciekł, pokazując tobie zad”. Zostało to powiedziane publicznie i w obecności uczniów
Leonarda da Vinci. Poczerwieniał jak burak i jeszcze bardziej znienawidził Michała Anioła.
Jak każdego wielkiego artystę, niezwykle interesowało obu twórców nagie ciało
człowieka, a jako że obaj byli homoseksualistami, to przede wszystkim nagie ciało mężczyzny.
Lecz jeśli Leonardo da Vinci nie unikał scen batalistycznych, z odzianymi w zbroje i hełmy
żołnierzami, to Michał Anioł nienawidził scen batalistycznych, jego interesowało wyłącznie
nagie ciało i właśnie takie preferował w swoich malowidłach. U niego było to po prostu jakieś
kłębowisko aktów, genitaliów, męskiej i żeńskiej golizny we wszystkich możliwych pozach i
ruchach. To była erupcja rozebranych atletów, starców, dziewic, kobiet, matek. Króluje w jego
twórczości nagość! Dosłownie wyżywał się w plastycznej grze póz i ruchów. Żeby zrealizować
swoją pasję, obaj musieli doskonale znać anatomię ludzkiego ciała. Budowę nie tylko
zewnętrznych, lecz i wewnętrznych organów, informacji o tym nie mógł dostarczyć żywy model.
Konieczna była wiwisekcja. Lecz zdobyć trupy w dobie ekstremalnej inkwizycji było niełatwo.
Nie raz i nie dwa jeden i drugi, żeby zdobyć martwe ciało, dopuszczali się naruszenia prawa. W
tym czasie Leonardo zapisał w pamiętniku: „Papież dowiedział się, że dokonałem trzech sekcji
na trupach”.
Ten człowiek krojący zwłoki ludzkie i usiłujący wydrzeć Bogu jego tajemnicę mieszkał w
Watykanie pod bokiem Leona X. „Moje dzieło o anatomii musi być doskonałe. Nie zaprzestanę
sekcji” – oświadczył. W końcu Leon X zakazał Leonardowi wstępu do kostnicy szpitalnej na
skutek listów donosicieli. Zabolało to zarządzenie Leonarda. Nie dla siebie to czynił – to
grzebanie się w trupach, ale w imię rozwoju nauki, w imię ludzkości.
Leonardo jeszcze w 1477 roku odkrył, że u powieszonych członek znajduje się w stanie
erekcji. Niezmiernie zainteresowało go to zjawisko. Leonardo napisał pięć tysięcy stron notatek
na temat penisa i zrobił setki szkiców. Pisał: „Widziałem budowę penisów wisielców, wszystkie
były spoiste i twarde, wypełnione dużą ilością krwi. Penis w erekcji ma czerwoną żołądź, co
świadczy o napływie krwi. Kiedy nie jest w erekcji, żołądź ma zabarwienie białawe”. Leonardo
da Vinci pierwszy udowodnił, że penis nie poddaje się woli człowieka. „Ma swój własny rozum”
– napisał.
Niezwykle interesował go akt płciowy od strony wewnętrznej. Jakie zmiany zachodzą w
organizmie podczas tego aktu i czy orgazm zmienia coś w budowie czy położeniu organów
płciowych? Głosił teorię, że podczas aktu seksualnego trzeba dążyć do maksymalnej ekstazy,
gdyż chłód uczuć grozi poczęciem ludzi słabych fizycznie i psychicznie. Siebie uważał za owoc
wielkiej namiętności rodziców. Owszem, jak wiemy, był niezwykle silny fizycznie. Mógł łatwo
zgiąć podkowę.
Obaj byli bogaci. Michał Anioł w wieku chrystusowym – trzydzieści trzy lata – miał we
Florencji aż pięć domów, lecz żył jak nędzarz. Leonardo da Vinci na odwrót – był sybarytą, lubił
przepych i drogie rzeczy.
Ze swego bogactwa Michał Anioł nie umiał korzystać. Mieszkał w brudzie, jadał
paskudnie, spał w brudnych ubraniach. W 1513 roku Juliusz II podarował Michałowi Aniołowi
dom. Dom był otoczony ciasnymi i brudnymi uliczkami. Gdy Leonardo da Vinci podszedł do
domu, gdzie mieszkał Michał Anioł, był przerażony potwornym zapachem wydostającym się
stamtąd. Śmierdziało końskimi odchodami, w stajni stały niewyczyszczone konie, wysypisko
śmieci było tuż obok wejścia. „O Boże – pomyślał Leonardo – przecież tu pająki pracują na
wyścigi, czyżby papież nie mógł dać Michałowi Aniołowi lepszego domu?” To nie miało
znaczenia, z każdego domu niechlujny Michał Anioł potrafił zrobić chlew. Bez przerwy tworzy,
jest zajęty tylko pracą, spać kładzie się niespokojny, śpi mało, często nie rozbierając się, nawet w
trzewikach, często wstaje nocą i chwyta za dłuto, gdy kolejna genialna myśl nawiedza go we
śnie. Twórczy amok opętał Michała Anioła, nie ma czasu na życie, nie ma czasu na luksus, nie
ma czasu, żeby korzystać ze swego bogactwa.
KOCHANKOWIE LEONARDA DA VINCI

Znamy kilku kochanków Leonarda da Vinci, jeden z nich to Salai, z którym łączyły go
dziwne stosunki, tak dziwne, że niektórzy biografowie sądzą, że był jego nieślubnym synem.
Skąd takie mniemanie o człowieku, który nigdy nie kochał kobiety fizycznie, a pragnął tylko
mężczyzn? Pogląd, że Salai jest jego synem, zrodził się z powodu niezwykłej tolerancji
okazywanej przez Leonarda temu łobuzowi, łotrzykowi, pijanicy, złodziejowi, chuliganowi i
posiadaczowi wszystkiego, co złe i najgorsze w człowieku. Wziął go Leonardo da Vinci do
siebie, gdy ten miał zaledwie dziesięć lat, w 1490 roku. Był synem Piera Jacobo Giacomo. Jego
ojciec zmarł postrzelony na łowach. Widocznie to zdarzenie było bardzo ważne dla niego, bo
starannie zapisał w pamiętniku tę datę. Przyjął go nie jako ucznia, a jako sługę, lecz wkrótce
okazało się, że chłopiec wziął górę nad mistrzem. Leonardo troszczy się o niego, ubiera go, karmi
i uczy rysować. Okazało się, że Salai miał duże zdolności w tym kierunku. Leonardo zdawał
sobie sprawę ze złych cech Salaiego. W jego dzienniku znajdujemy taki zapis: „Diabeł, złodziej,
kłamca, uparty, ciasna głowa, żarłok”. Salai był modelem dla wszystkich aniołów Leonarda da
Vinci. Takie oddanie wielkiego mistrza dla tego łotrzyka, który kradnie gościom pieniądze,
pyskuje, niczego nie chce robić i strasznie kompromituje mistrza, jest niezrozumiałe. Jeden autor,
a mianowicie J. Cepik sądzi, ze Salai był homoseksualnym kochankiem Leonarda da Vinci.
Relacje Salai – Leonardo da Vinci są zagadką dla biografów, nieodgadniętej do dnia dzisiejszego.
Wielki mistrz wyrzucił go z domu, a umierając zostawił mu cały spadek, podczas gdy jego
wierny sługa, służący mu dziesiątki lat, dostał w spadku tylko rysunki Leonarda da Vinci i dwa
złote dukaty. Pozostała zatem nierozwiązana tajemnica, jeszcze jeden sekret Leonarda, który
dołączamy do nieodgadniętego kodu Leonarda da Vinci. Pisarz kryminałów, Dan Brown, który
napisał książkę Kod Leonarda da Vinci okrzykniętą niesłusznie bestsellerem, wychodzącą w
ogromnych nakładach na całym świecie, która przyniosła autorowi ogromną fortunę, nam tej
zagadki nie rozwiązał.
Autorzy piszący biografie tych dwóch wielkich mistrzów na ogół pomijają problem
homoseksualizmu. A istniał on przecież i obchodzić go milczeniem nie sposób, jeśli uczciwie
chcemy przedstawić ich sylwetki. Obaj mieli kochanków przez całe życie. Z tym że Leonardowi
da Vinci w jakimś stopniu udało się okiełznać swoją chuć i skierować ją w spokojne źródło
seksualnej przyjemności, zaś Michałowi Aniołowi, posiadającemu licznych kochanków, nie
udało się to nigdy. Szalał z miłości homoseksualnej, a ona była tragiczna. Stał się zakładnikiem
tej miłości i nie wiadomo czego ona mu więcej dawała: seksualnej satysfakcji czy
niewysłowionej udręki?
Obaj w duszy przyznawali się do swego homoseksualizmu, obaj usiłowali go
zakamuflować, ukryć przed ludźmi z mniejszym czy większym powodzeniem, obaj przyjęli tezę,
że ich homoseksualizm jest wrodzony, dziedziczny i to zdejmowało z nich odpowiedzialność, bo
za niedoskonałość Stwórcy oni nie odpowiadają.
W końcu 1493 roku Leonardo da Vinci wykonał serię rysunków przedstawiających
splecione genitalia mężczyzny i kobiety i nazwał je Postacie podczas stosunku. Oto jego
konkluzja, którą zapisał: „Kopulacja jest niezgrabna i obrzydliwa”.
O trupach Leonarda da Vinci pisaliśmy już, Drogi Czytelniku. A jak zdobywał trupy
Michał Anioł, któremu one również były potrzebne do poznania ludzkiego ciała?
Jest rok 1500. Dwudziestopięcioletni Michał Anioł dochodzi do wniosku, że słabo się zna
na ludzkiej anatomii. Z powodu rzeźb, u których dominuje nagi tors mężczyzny, musi doskonale
znać się na położeniu mięśni i naczyń krwionośnych w ludzkim ciele. Za radą swego
przybranego ojca Wawrzyńca Wspaniałego Michał Anioł powraca do Florencji i od razu zatapia
się w anatomię. O ludzkie trupy było trudno. Podniósł się szmer wśród ludzi: Michał Anioł
obdziera umarłych ze skóry. Pewnego dnia wszedł do prosektorium, gdzie leżały ciała umarłych,
i zaczął je ciąć i krajać, badając ich anatomię z zacięciem alkoholika, który dorwał się do wódki.
Podniósł się wielki krzyk, zwrócono się do Pierra Soderiniego, ówczesnego władcy Florencji,
lecz ten tylko uśmiechnął się, doskonale bowiem wiedział, że artysta to czyni dla dobra sztuki.
Nawet majestat śmierci nie zdołał powstrzymać Michała Anioła w jego nienasyconej pasji
uczenia się o każdym włóknie ludzkiego ciała, każdym mięśniu. Jego sztuka musi być doskonała,
niezrównana, więc cóż znaczy w porównaniu z nią parę pociachanych na kawałki trupów?
Legendy i mity rysują Michała Anioła jako zabójcę. Legenda głosi: „Michał Anioł mając
malować Ukrzyżowanego, wziął do swego domu młodzieńca w charakterze modelu, by mu
pozował, naturalnie nago. Przywiązał go do wielkiego krzyża i przebił mu serce szpikulcem, aby
odtworzyć z jego twarzy skurcz agonii”. Jest to tylko legenda. Powtarza ją Aleksander Puszkin w
poemacie Mozart i Salieri. Czyż geniusz i zbrodnia wykluczają się? Wcale nie. No i poszła ta
legenda hulać po całej Europie, ofiarą był niby Mikołaj Capponi. Michał Anioł całe życie
studiował anatomię, dlatego osiągnął potęgę wyrazu, może darujmy więc to obwinienie!
A co, czy nie warto poświęcić życia jakiegoś nieważnego plebejusza dla stworzenia
arcydzieła, które przez wieki będzie podziwiać ludzkość?

ICH DZIEŁA

Mona Lisa

W 1502 roku syn papieża Aleksandra VI, Cezar Borgia, angażuje Leonarda da Vinci na
stanowisko głównego inżyniera swego wojska. Odnosił się do wielkiego mistrza z ogromnym
szacunkiem. Na ogół gwałtowny i wybuchowy Cezar Borgia nigdy nie pozwalał sobie krzyknąć
na Leonarda da Vinci, jeśli nawet w czymś z nim się nie zgadzał. „Niechaj nikt nie stawia
przeszkód naszemu najdroższemu i najmilszemu dworzaninowi, architektowi oraz inżynierowi
generalnemu” – pisał do dowódców wojska, i oto Leonardo bada przypływ wody w zdobytych
miastach, obmyśla machiny wojenne, szkicuje fantastyczne inżynierskie projekty, które chce
zrealizować w rzeczywistości.
Pewnego dnia Leonardo siadł przed lustrem i za jednym machnięciem ołówka narysował
swój autoportret, najbardziej wyrazisty i prawdziwy, jaki kiedykolwiek istniał. Patrzy z tego
kartonu człowiek, który już wszystko wie, wszystko przemyślał i w każdej chwili może
powiedzieć: „Jestem gotowy”. Boski duch jeszcze w nim płonie, lecz już powoli wygasa.
Leonardo był wielkim mistrzem rysunku. W portretach oddaje złożoność ludzkiej twarzy
nie przez drobiazgowe wykonanie każdej linii, detalu, lecz przez rozmazywanie fragmentów
kompozycji. Technika ta nazywana sfumato pozwala uzyskać efekt rozmycia konturów.
Rozmazywał Leonardo za pomocą palców. Jest on twórcą tej absolutnie nowatorskiej jak na owe
czasy metody, którą często stosował. Tu, zamiast ostrych konturów, występuje stopniowe
przejście pomiędzy światłem i cieniem, co daje wrażenie, że postacie poruszają się we mgle.
Czasami trudno wskazać granicę, gdzie kończy się jeden obiekt i zaczyna się drugi. Tą techniką
jest namalowany najbardziej słynny obraz na świecie Mona Lisa (powstały w latach 1503–1506).
Aż ciśnie się nam, Drogi Czytelniku, pytanie na usta: czy wart jest ten obraz takiego
szumu? Stosunkowo nieduży portret młodej, brzydkiej kobiety bez brwi i z małymi oczami był
malowany przez cztery lata. Na czym polega jej tajemnica, zmuszająca ludzi zwiedzających
muzeum stać godzinami przed portretem? Jakich to domysłów na jej temat nie było, najbardziej
dziwaczny: „Mona Lisa to portret samego Leonarda da Vinci w żeńskim przebraniu”. Bardzo
dużo spekulował na temat Mony Lisy Zygmunt Freud, dostrzegając w portrecie homoseksualne
cechy Leonarda. Leonardo da Vinci przez całe życie poszukiwał idealnej kobiety, nie dla siebie,
dla sztuki. Wizerunek czystego, moralnego piękna wykraczającego poza granice tego, co męskie
i żeńskie. Hermafrodyta? W pewnym sensie tak. Androgeniczne typy stopił w sobie portret Mony
Lisy. Jest to według Leonarda idealne połączenie męskich i żeńskich pierwiastków. Biografia
Mony Lisy jest dobrze znana. Urodziła się w 1479 roku we Florencji. W wieku szesnastu lat
poślubiła Francesca del Giocondo, najmłodszego syna kupca jedwabiu. Mąż dwukrotnie
owdowiały był o dziewiętnaście lat starszy od niej. Malować portret Leonardo da Vinci rozpoczął
w 1503 roku, a po czterech latach doszedł do wniosku, że portret nie jest dokończony.
Prawdopodobnie w tym czasie Mona Lisa była w ciąży. To tłumaczy jej napiętą skórę i lekko
spuchnięte dłonie. Giocondo po włosku oznacza „wesoły”, „zadowolony”, „szczęśliwy”. Czy
Mona Lisa wygląda na szczęśliwą? Wcale nie. Otacza ją wielka tajemnica i to przyciąga ludzi. I
jeszcze jej uśmiech, który trudno nazwać uśmiechem kobiety. To raczej półuśmieszek samego
szatana, półironiczny, półsarkastyczny. Portret znajdował się w paryskim Luwrze. Przyciągał
tysiące widzów. Zawsze gromadził tłumy. I, o zgrozo, 21 sierpnia 1911 roku obraz został
skradziony z Luwru. Kto go ukradł? Były pracownik muzeum, Vincenzo Perugia. Włoch uważał,
że obraz powinien znajdować się w ojczystej Florencji, a nie w paryskim muzeum. Ukradł go
więc. Prasa całego świata błagała złodzieja, żeby anonimowo obraz zwrócił, dawało mu to
bezpieczeństwo uniknięcia wyroku. Tam, gdzie dawniej stały dziesiątki ludzi przed obrazem,
teraz stoją setki, żeby tylko popatrzeć na czarną plamę na ścianie, gdzie dawniej znajdował się
obraz. Fanatyzm ogarnął ludzi. Oskarżano kubistów, a wśród nich Picassa i Apollinaire’a o
udział w kradzieży. Obraz znaleziono po dwóch latach w jednym z hoteli we Florencji, wszyty
był w płótno kufra Perrugia, który usiłował go sprzedać włoskiemu handlarzowi dzieł sztuki.
Na tym nie koniec perypetii z obrazem. W 1956 roku jakiś fanatyk polał go kwasem.
Dolna część obrazu została silnie uszkodzona. Po odreustaurowaniu portretu przedsięwzięto
nadzwyczajne środki ostrożności. Już nikt nie jest w stanie ani ukraść, ani oblać kwasem portretu
Mony Lizy, ale czy to nam wyjaśnia jej tajemnicę?
Kaplica Sykstyńska

Kopiować Michała Anioła nie da się. Wszystkie kopie to zaledwie żałosne techniczne
naśladownictwo jego stylu i maniery tworzenia. On jest niepowtarzalny, być może dlatego, że
„wpompowuje” w swoje postacie duszę, daje im tchnienie, przenika do wewnątrz. Istniała tak
zwana florencka szkoła w malarstwie. Sześćdziesiąt lat kopiowano Michała Anioła, kopiują po
dziś dzień i nikt, absolutnie nikt, nawet najbardziej utalentowany artysta, nie dorównuje
oryginałowi. Niby wszystko to samo, jak u mistrza, te same farby, ta sama maniera malowania i
absolutnie nie to samo. Jakaś siła wyższa, Boga czy diabła, kierowała ręką Michała Anioła, żeby
być takim niepowtarzalnym, takim osobistym? Uważano, że jego Sąd Ostateczny, fresk, który
zdobi frontową ścianę Bazyliki św. Piotra, jest arcydziełem, ósmym cudem świata!
Bazylikę św. Piotra zaprojektował i zaczął budować Bramante. Po jego śmierci pałeczkę
przejął Michał Anioł i wszystko tu zrobił po swojemu, znacznie prościej i podnioślej. Nie na
darmo przecież mówi się, że genialność leży w prostocie.
Kaplica Sykstyńska. Sklepienie.
W kaplicy odprawiane są msze, a nad głową wiernych gorszy sprośny obraz, którego
miejsce w burdelu, nie zaś w domu Chrystusowym, krzyczano.
On rozciągnięty pod sufitem jak rozpłaszczona żaba podczas wiwisekcji. Sam na sam z
gołymi tyłkami pod sufitem. Lata 1508–1512 były dla Michała Anioła ustawiczną fizyczną
torturą. A papież się niecierpliwił. Papież go poganiał. Papież chce, żeby arcydzieło powstało
natychmiast, w oka mgnieniu. Skrajnie niewygodna pozycja pod sufitem, pozycja ciała w
akrobatycznym zgięciu, z głową wiecznie zadartą do góry. To był nieludzki trud. On był
przyzwyczajony do dłuta, lubił to narzędzie, kaprys papieża zmusił go do wzięcia pędzla. Papież
z niczym się nie liczył. Skoro płacił, szczegóły go nie obchodziły.
Bał się‚ że następny papież nazwie jego Sykstynę łaźnią, bo widnieją tam nagie ciała. Nie
pomylił się w swych przypuszczeniach. Jeszcze nie zdążyło ujrzeć światła dziennego dzieło
mistrza, a już rozważa się plan ubrania nagich postaci w dostojne i przyzwoite szaty. Łaźnia
pełna bezwstydu, nie może być w chramie Bożym!
Sąd Ostateczny

1 listopada 1541 roku następuje wielki dzień: odsłonięcie Sądu Ostatecznego Michała
Anioła. Zbiegł się na to widowisko cały Rzym. Reakcja była jednoznaczna: zgroza i osłupienie!
Od razu utworzyły się dwa stronnictwa: za i przeciw dziełu. Dawało się słyszeć głosy: „Nadzy
nie pasują do takiego miejsca! U dziesięciu postaci widać wyraźnie «nieprzystojności»; a czemu
Chrystus bez brody? Czemu taki młody? Święty Bartłomiej – w postaci którego Michał Anioł
przedstawił siebie – czemu również bez brody?”. Najbardziej jadowity był Pietro Aretino: „On
wyraża zachwyt dla genitaliów, nawet burdel zamknąłby oczy, by na to nie patrzeć” – krzyczał.
Erotyczny pisarz, pornograf, bezpardonowo opisujący szesnaście płciowych pozycji ciał podczas
kopulacji, był zgorszony? Dotychczas sam wszystkich gorszył, teraz palmę pierwszeństwa pod
tym względem oddaje Michałowi Aniołowi? A mistrz milczał. Nabrał wody w usta. Nic nie chce
powiedzieć. On wszystko powiedział w tych gigantycznych freskach, w których uczestniczy
trzysta nagich ciał w różnych pozach i ruchach.
Ogromna ściana pokryta nagimi ludzkimi figurkami. Mnóstwo figurek. Mrowie figurek.
To są nieszczęśnicy osądzeni i wleczeni przez aniołów. Lecz tu także wyrywają ich sobie
demony.
Dwa demony ciągną ofiary, a ogromny wąż męczy je. O, chwycił ofiarę za głowę. W jej
oczach straszliwa rozpacz, ból, strach i jeszcze dziesiątki odczuć ludzkich przekazał Michał
Anioł w tym spojrzeniu. Demon ciągnie przestraszoną ofiarę wetknąwszy w nią widły. Liczmy,
Drogi Czytelniku, a będzie to ciężki trud. Personaży jest trzysta sztuk. Naturalnie wszyscy są
nadzy. Fakt, że kilku późniejszych papieży irytowała ta nagość, więc kazano ubrać je w szaty.
Znamy takie zachowania. Jeden każe ubrać w spodenki antyczne rzeźby, drugi każe im na
genitalia nałożyć ołowiane listki figowe, moralność czy pseudomoralność musi być zachowana.
Oto ogląda dzieło Michała Anioła ceremonejster papieża Pawła III. Jego „kompetentny”
werdykt: „Takie dziełko byłoby na miejscu w jakiejś karczmie, nigdy w kościele”. Michał Anioł
szybko wyszedł. „Jak tak można” – krzyczał w papieskiej komnacie. Paweł III z uśmiechem
powiedział: „Wie, monsieur, ja mam władzę od Boga w Niebie, nie na Ziemi. W piekle nie mam
żadnej władzy”. Michał Anioł rozpacza. Kiedy pracował nad tym dziełem, upadł i pokaleczył
sobie nogę. Osiem lat malował ten fresk.
Malarz Salvator Rosa powiedział: „Mój Michale Aniele, powiem prawdę, to, co
namalowaliście, to jest wielki sąd, ale rozsądku na pewno mieliście zbyt mało”. Na szczęście
jeszcze przed tym oszpeceniem fresków Michała Anioła jego uczeń Marcello Venusti zrobił
kopię Sądu. Została wykonana dla kardynała Farnese, przyszłego papieża Pawła III. Znajduje się
w Muzeum Narodowym w Neapolu.
STAROŚĆ LEONARDA, ŚMIERĆ MICHAŁA

Leonardo ma dość rozpustnego Rzymu i nie mniej rozpustnej Florencji. Ma dość


bezeceństw papieży, którzy przeobrazili Watykan w dom uciech. Leonardo da Vinci chce uciekać
z Italii. Królowie go lubili, zwłaszcza francuski Franciszek I. On już od dawna wabi Leonarda do
siebie. Pisał mu w liście: „Przyjedź, przyjedź, Ojcze mój! Pragnę zobaczyć słońce twojej sławy!”.
Obiecał złote góry i nie były to czcze obietnice. Gdy Leonardo da Vinci na zawsze pozostawił
Włochy i przeniósł się do Paryża, był tam witany jak król. Franciszek I podczas spotkania z nim
nisko się ukłonił i powiedział: „Mistrzu Leonardo, daję tobie dowód mojego królewskiego
podziwu – zamek we Francji, jaki sobie tylko zażyczysz”. Wyznaczył mu bajońską pensję –
siedem tysięcy w złocie szkudo rocznie. Matka króla, Luiz, podarowała Leonardowi pałacyk
Cloux. Jej syn król oburzał się: „Dla tego mistrza taki mały pałacyk? Zasługuje na najlepsze
zamki”. Lecz Leonardo jest bardzo zadowolony. Miejscowość jest cicha i malownicza, otoczona
lasami i polami. Może z dala od zgiełku i szumu spacerować wśród sielskiej przyrody. Cloux
leży nad Loarą. Jest to mały uroczy zameczek, wybudowany z wielkim smakiem. Wewnątrz jest
wygodna sypialnia, potężna biblioteka, pracownia. Sam król wędrujący ze swymi kochankami
między Amboise i Fontainebleau często przyjeżdża do Cloux, siada przed portretem Mony Lizy i
mówi do Leonarda da Vinci, że ta kobieta zaczyna go denerwować. Ciebie nie denerwuje, Drogi
Czytelniku, nie wzbudza niepokoju? We mnie tak!
Z Leonardem są jego wierni służący, którzy dawno już stali się przyjaciółmi. W jego
pieszych wędrówkach zawsze mu towarzyszy wierny Melzi, a do pomocy jest silny Battista da
Villanis odnoszący się do swego pana z niezwykłą czcią. Gospodarstwo w Cloux prowadzi pani
Marturina, spokojna i pracowita kobieta. Gdzieś przy porta Vercellin Salai, który w końcu
ustatkował się i pozbył swej arogancji i łobuzerstwa, buduje dla Leonarda, na jego polecenie
ogromny dom. Plany mistrz ma kolosalne, interesują go inżynierskie projekty, które można by
nazwać projektami dalekiej przyszłości: marzy o skonstruowaniu maszyny latającej. Zrobił setki
szkiców przyszłego samolotu, w notatniku napisał: „Wielki ptak podejmie pierwszy lot z grzbietu
wielkiego łabędzia”.
Wielki mistrz jest często zapraszany do królewskiego pałacu. Franciszek I jest z
Leonardem bardzo szczery. Mówi: „Miałem wiele kobiet i kiedyś będę się bał, że miałem nie
miłość, lecz kiłę”. Nie omylił się francuski władca, zmarł od syfilitycznych komplikacji. Syfilis
był uważany za chorobę nieuleczalną. Franciszek I usiłował się leczyć, wysyłając delegacje do
afrykańskich krajów, żeby przywiozły stamtąd korzeń drzewa nazywanego gwajakowiec.
Podobno tubylcy z powodzeniem leczyli nim syfilis. Korzeń został przywieziony, lecz królowi
nie pomógł, bo Franciszek I był już w fatalnym stanie, w ostatnim stadium zaawansowania
syfilisu.
Leonardo da Vinci zmarł 2 maja 1519 roku, a plotka głosi, że w ramionach króla
Franciszka II.
Michał Anioł będzie żył bardzo długo, jak wiemy, umarł w wieku osiemdziesięciu
dziewięciu lat. Jeszcze dużo stworzy, bo twórcza pasja nie opuszczała go do późnej starości.
Michał Anioł zmarł w samotności jak ubogi, chociaż nim nie był. Ostatnie dni spędził z
dłutem w ręku.
8. HOMOSEKSUALIZM NA KRÓLEWSKICH DWORACH – LUWR, WERSAL

8.1. HENRYK IV LECZY SYNA Z HOMOSEKSUALIZMU

Zacznijmy od wspaniałego francuskiego króla Henryka IV, który nie wie i nigdy się nie
dowie o Wersalu, który zostanie zbudowany przez jego wnuka, Ludwika XIV, dla kochanki,
szpetnej, bladej, ułomnej La Vallier, która kulała i nie miała piersi. Lecz miłość nie wybiera.
Słowem, Wersalu jeszcze nie ma, Drogi Czytelniku, lecz jest Luwr, a w nim wspaniały,
tolerancyjny król Henryk IV. Homoseksualistą nie był, interesowała go wyłącznie płeć
przeciwna, lecz jako mądry król, który nawet wojny religijne przerwał, dając jednakowe prawa
katolikom i protestantom, do homoseksualizmu swych dworzan odnosił się z dobroduszną
pobłażliwością, nikogo nie karał i starał się pojąć tę niezrozumiałą dla jego biologicznej natury
namiętność. A gdy jego dworak homoseksualista Basompierre postanowił na znak protestu nie
myć się i nie golić brody, ponieważ jego kochanka wysłano na front, Henryk IV pewnego razu
powiedział mu radośnie: „Panie Basompierre, no może pan wreszcie umyć się i zgolić brodę,
pański kochanek powraca z wojny cały i zdrowy”.
Henryk IV miał problem rodzinny: jego nieślubny syn Cezare Vendome, spłodzony z
kochanką Gabriele de Ester, zapałał niezdrową homoseksualną namiętnością do swych
rówieśników, a nawet do mężczyzn starszych, do czego otwarcie ojcu się przyznał. Jak już wiesz,
Czytelniku, Henryk IV syna nie karcił, spokojnie woził go na kurację do prostytutki Pauliny,
dziewczyny wielce doświadczonej w technikach seksualnych, która rychło zapewniła króla:
„Wasza Wysokość, ja mu dam taką rozkosz, że wszyscy chłopcy wylecą mu rychło z głowy i
innych części ciała”. I prawda. Kuracja przynosiła skutki i Cezare już prawie przestał oglądać się
za chłopakami, licząc godziny, gdy weźmie w objęcia uroczą Paulinę i doświadczy rozkoszy
bogów. Na nieszczęście kuracja nie została zakończona. Podczas jednej z wizyt u Pauliny do
karety króla wskoczył zabójca i zamordował Henryka IV. Niedoleczony syn pozostał
homoseksualistą, gorszył dworaków w Wersalu za Ludwika XIV i bez żenady sypiał z młodymi
oficerami, których obowiązywała subordynacja wobec dowódcy, czyli nadstawiaj żołnierzu
dupy, gdy oficer tobie to rozkazuje. Ludwik XIV milczał, bowiem Cezare Vendome był
zdolnym, utalentowanym dowódcą i wygrywał jedną bitwę za drugą. Henryk IV był w pewnym
sensie ofiarą swego siostrzeńca, księcia Henryka Condego, który był homoseksualistą. Król
bywał zbyt łasy na płeć żeńską, w późnym wieku nieprzytomnie zakochał się w szesnastoletniej
Charlotte Montmorensy. Później jego druga żona Maria Medici będzie gorzko żałować, że
zorganizowała spektakl – balet, na którym Henryk IV po raz pierwszy ujrzał Charlotte.
Dziewczyna w jednej ze scen zatrzymała się naprzeciwko Henryka IV i wyjąwszy miecz
wykonała nim markowany zamach, jakby chciała nim uderzyć. W tej samej chwili Henryk IV
poczuł bolesne ukłucie w sercu. No i stało się – strzała amora przebiła serce króla, zakochał się w
Charlotte szaleńczą miłością.
Charlotte była cnotliwą dziewczyną, nie chciała zostać metresą króla. Henryk IV dla
proformy wydał ją za mąż za swego siostrzeńca, geja Henryka Condego. Rachunek był prosty, a
targ ubity. Król zapłaci wszystkie długi siostrzeńca, a ten, interesując się zwykle innym niż
kobiecym ciałem, da spokój Charlotte i pozwoli królowi potajemnie z nią się spotykać. Przeliczył
się bardzo. Conde sam zakochał się w Charlotte, porzucił swoich kochanków, a gdy Henryk IV,
przybierając różne przebrania, nawet chłopa drwala z wiązką chrustu na plecach, usiłował
przeniknąć do posiadłości Condego, ten zabrał żonę i wyjechał do Hiszpanii, prosząc o azyl
polityczny, który otrzymał. Henryk szaleje, rwie się i miota, chce iść na wojnę z Hiszpanią i nie
wiadomo, czym by się skończyła ta szaleńcza miłość, gdyby nie jego śmierć z ręki skrytobójcy.
Charlotte tak pokochała męża, że dobrowolnie z mężem ekshomoseksualistą za Ludwika
XIII, jak żony rosyjskich dekabrystów, poszła do więzienia i dzieliła z nim celę w Bastylii, gdzie
urodziła mężowi troje dzieci, w tym znakomitego Kondeusza Wielkiego. Tak oto, Drogi
Czytelniku, bywa z homoseksualistami, którzy niezupełnie się określili w swej orientacji
seksualnej.
8.2. LUDWIK XIII (1601–1643) OPŁAKUJE SWEGO KOCHANKA ZABITEGO Z
JEGO ROZKAZU

Tego nikt a nikt na świecie nie może zobaczyć! Broń Boże poddani! Inaczej
kompromitacja i hańba na całą Europę. Francuski król Ludwik XIII, siedząc za szczelnie
zamkniętymi drzwiami w swym apartamencie, trzymał na kolanach i gorąco opłakiwał uciętą
głowę swego kochanka Ging de Marsa. Młody przystojny Ging de Mars, wielka i trudna miłość
króla, został ścięty właśnie na jego rozkaz, a raczej na rozkaz kardynała Richelieu, który kręcił
królem jak swoją lewą nogą i całkowicie go zniewolił. De Mars przyznał się do zorganizowania
spisku na życie kardynała. Przeżywał bardzo boleśnie tę sytuację król, który musiał złożyć
własnoręcznie podpis na wyroku śmierci, musiał to uczynić, bowiem prywata nie licuje ze
stanowiskiem króla i nie powinna mieć miejsca. Ta świadomość jeszcze bardziej zwielokrotniała
udrękę króla, bo dosłownie zalewał się łzami. Trzy dni będzie opłakiwał swego kochanka.
Nieśmiały, wstydliwy, a jednocześnie uparty i bezwzględny Ludwik XIII pragnął, żeby
nazywano go „Ludwikiem Sprawiedliwym”, lecz lud, który na ogół trafnie nadaje przezwiska
swym królom, nazwał go „Ludwikiem Niepojętym”. Jego osobowość była kłębkiem
sprzeczności, mało zrozumiałych dla ludzi. Miewał różne humory, wpadał w depresję, w czarną
melancholię, jak to nazywano w owych czasach, euforia zmieniała się w gnuśnienie, dzika
wesołość w mroczny nastrój. Widać było, że nieszczęśliwe dzieciństwo Ludwika XIII odcisnęło
piętno zguby na jego charakterze, tak w każdym razie sądziłby Zygmunt Freud.
Gdy miał dziewięć lat, zmarł mu ojciec, Henryk IV. Despotyczna i ordynarna matka
Maria Medici zrobiła wszystko, żeby wkrótce z wesołego i radosnego chłopca jej syn przeobraził
się w wiecznie niezadowolonego i znerwicowanego ponuraka. Specjalnych wychowawczych
talentów w tym względzie nie potrzebowała. Wystarczyło bez przerwy karcić syna i lać go po
pysku nawet wówczas, gdy już był żonaty, i wmawiać mu, że jest kompletnym durniem. Był
przez matkę nie tylko maltretowany fizycznie, lecz i psychicznie upokarzany. Znerwicowany król
to żaden król. Psychika Ludwika XIII była doszczętnie wypaczona przez despotyzm i arogancję
matki. Nic też dziwnego, że Ludwik XIII śmiertelnie jej nienawidził i gdy tylko nadarzyła się
okazja, jak został królem, wypędził ją z Luwru. Tułała się biedaczka po różnych europejskich
dworach, biedna jak mysz kościelna, nieraz nawet na wiązkę chrustu pieniędzy nie miała. Taki
finał czeka wszystkie despotyczne matki, które biją i poniżają synów. Dorastające dzieci im tego
nigdy nie wybaczają. Tak więc radzimy matkom nie bardzo folgować sobie, kiedy używają
dyscypliny w celach wychowawczych i nie poniżać dorastających synów siarczystymi
policzkami. Nigdy tego wam później nie wybaczą.
Ojca znał Ludwik XIII słabo, lecz zachował o nim miłe wspomnienie, jak o kimś
wesołym, miłym i rubasznym. Właśnie chyba ojciec wcześnie rozbudził seksualność w chłopcu.
Wówczas teoria o niewinności dzieci, o ich czystości jeszcze nie istniała.
Pojawi się znacznie później, zanim Zygmunt Freud doszczętnie ją obali, twierdząc, że
nawet roczne dziatki są już dojrzałe seksualnie. Ludwik stanowił niezły przykład tej
bulwersującej teorii Freuda, gdyż miał zaledwie roczek, jak niańka z przerażeniem, jakby
zobaczyła żmiję w łóżku dziecka, ujrzała jego ptaszka w pełnej erekcji. To zjawisko tak
zainteresowało nadwornego lekarza Henryka IV, pana Heroarda, że zaczął w tajnym pamiętniku
skrzętnie notować, co się działo z ptaszkiem Ludwika XIII. Dzięki uprzejmości Philippe’a Aries,
który opublikował książkę Historia dzieciństwa, możemy przytoczyć fragmenty tych notatek:
„Kiedy Ludwik XIII miał roczek, kazał wszystkim całować swojego ptaszka. W wieku trzech lat
zwracał uwagę guwernantki na swoje erekcje: «Patrz, mój ptaszek robi most zwodzony, bo
podnosi się i opuszcza». Kiedyś próbował pokazać tę sztuczkę swemu ojcu, ale, ku swemu
wielkiemu zakłopotaniu, doznał chwilowej impotencji: «Wcale nie ma kości, tato» – lamentował
mały Ludwik – «Ale czasem ma»”. Brawo Heroardzie, co za przenikliwość dotycząca wczesnej
seksualności Ludwika XIII. Zapomniał tylko dopisać (uczynili to inni autorzy), że Henryk IV
często brał syna do siebie do łóżka i obaj bawili się swymi członkami.
Rozbudzona seksualność dziecka i występujące jednocześnie ogromne stany lękowe
znalazły ujście w homoseksualnych upodobaniach Ludwika XIII. Zaczęło się to bardzo wcześnie,
gdy dorastający chłopiec niewinnie się masturbował ze swymi rówieśnikami (paziami czy synami
woźnic). Na to Maria Medici patrzyła okiem pobłażliwym, zdecydowanie wkraczała i przerywała
ten proceder tylko wówczas, gdy Ludwik XIII zaczynał bawić się w miłosne igraszki z dziećmi
arystokratów. Tu mama była bezlitosna, bezpardonowo wyrzucając dzieci arystokratów z Luwru.
Jej filozofia była prosta, analogiczna do norm obowiązujących w starożytnym Rzymie: z
niewolnikami można pieprzyć się, z arystokratami, patrycjuszami nie uchodzi.
Maria Medici, mimo, że jej mąż Henryk IV nazywał ją „pieszczotliwie” „wściekłym
zwierzęciem”, była osobą postępową. Pomagała synowi w pokonywaniu trudności związanych z
dojrzewaniem i sama wybierała mu służących o homoseksualnych inklinacjach. I tak na dworze
królewskim pojawił się Luines, łapacz ptaków, pierwszy homoseksualny partner Ludwika XIII.
Kurtyzana Marion Delorme, do której zalecał się sam Richelieu, jeździła przez jakiś czas
do pałacu kardynała, lecz przekonawszy się, że skąpy kardynał nie ma zamiaru podwyższyć jej
gaży za sumienne wykonywane seksualnej usługi, pewnego razu swe honorarium, sto pistoli,
wyrzuciła za okno, pogardliwie oświadczając zdumionemu Richelieu: „Ja więcej swym sługom
płacę”, potem zostawiła go i zakochała się w Ging Marsie, którego przyjmowała zupełnie
bezpłatnie i nawet zgodziła się zostać jego żoną.
Dowiedziawszy się o tym król, po pierwsze, zdenerwował się, bo znowu jego kochanek
go zdradził z kobietą, po drugie, bardzo się zasmucił. Z powodu gniewu i smutku nie mógł sobie
miejsca znaleźć. Na kilka dni zamknął się w swoim pokoju i tam, z dala od wszystkich, cicho
szlochał jak skrzywdzone dziecko. Łzy trochę ulżyły królowi. Puścił płazem małżeństwo
kochanka jako nieistotne zdarzenie i jeszcze mocniej w Ging Marsie się zakochał. „Władza Ging
Marsa na francuskim dworze ogromniała” – stwierdził pewien dworak. Ging Mars zaczął myśleć
nad projektem obalenia wszechwładnego kardynała Richelieu, żeby samemu jego miejsce zająć.
Tylko ten pyszałkowaty młodzieniec nie wziął pod uwagę dystansu, jaki dzielił go od Richelieu,
gdzie Krym, gdzie Rzym. Richelieu był utalentowanym politykiem, mężem stanu, bez którego
Francja obejść się nie mogła – tęgi umysł, jak obecnie mówią. A kto to taki Ging Mars? – fircyk
w zalotach, lekkoduch, dandys o pięknej twarzy i z pustką w głowie. Słowem, mało troszcząc się
o skutki swego czynu, Ging Mars rzucił się z motyką na słońce, organizując spisek, celem
którego było zabójstwo kardynała Richelieu. Kardynał, który miał absolutnie wszędzie swych
szpiegów, odkrył ten spisek i Ging Mars został aresztowany. Zanim jednak został aresztowany,
przyjaciele zaproponowali mu ucieczkę, możliwość taka istniała. Ging Mars miał najlepsze we
Francji szybkie konie, lecz on, dumny i pewny, że król zawsze go ochroni – odmówił. Richelieu
wymusił na królu, żeby podpisał na swego kochanka wyrok śmierci, powołując się na honor
majestatu, że to obowiązek monarszy i nie należy brać pod uwagę w takich sytuacjach własnych
uczuć. „Król nie jest osoba prywatną” – tłumaczył królowi Richelieu – dobro monarchii powinno
być najważniejsze. I jeśli on nie chce stracić autorytetu w oczach ludu, musi podpisać ten wyrok
śmierci. Ging Mars jest zdrajcą.
Zdrajców we Francji czekała tylko jedna kara: śmierć. Ze łzami w oczach i bólem w sercu
podpisał Ludwik XIII wyrok, przeklinając ciężką dolę króla, gdyż wymagano od niego
uczynienia czegoś, czemu jego serce było przeciwne. Ging Mars, usłyszawszy o wyroku śmierci,
nawet nie przestraszył się. Zachowywał się dalej tak samo zuchwale, jak i na wolności. Na pół
godziny przed ścięciem napisał pożegnalny list do matki, uważnie go przeczytał, znalazł dwa
błędy ortograficzne, poprawił, potem oddał katowi swój zegarek i spokojnie położył głowę na
pniu.
8.3. FILIP ORLEAŃSKI BRAT LUDWIKA XIV (1640–1701)

Nie pytaj nas, Drogi Czytelniku, dlaczego w królewskich rodzinach z tego samego ojca –
króla i z tej samej matki – królowej, urodziwych skądinąd, rodzą się zupełnie różne dzieci. Anna
Austriacka i Ludwik XIII spłodzili całkiem ładnego i zgrabnego Ludwika XIV i szpetnego jego
młodszego brata – Filipa Orleańskiego – małego, grubego jak beczułka, a na dodatek
zakładającego damskie kolczyki i przejawiającego skłonności homoseksualne. Co prawda w tym
ostatnim zawinił kochanek Anny Austriackiej, kardynał Mazarini. To on kazał młodszego brata
Ludwika XIV ubierać w damskie ciuszki, a my już wiemy, jak ten fakt wpływa na rozwój
homoseksualizmu. Filip Orleański był biseksualistą-transwestytą. Nosił damskie kolczyki, a
czasami i damskie stroje. Przed aktem płciowym z kobietami przywiązywał sobie do członka
święty medalik w obawie, że nie sprosta dynastycznym wymogom spłodzenia potomka, bowiem
pociągu do kobiet nie czuł, lecz służba nie drużba. Miał dwie żony, z którymi miał w sumie
chyba sześcioro dzieci, co świadczy o jego patriotycznym poświęceniu, bowiem kardynał
Mazarini chytry jak lis i okrutny jak hiena skutecznie rozwinął w chłopcu seksualne skłonności.
Czynił to w politycznych celach, bo miał swoje plany co do dalszych sukcesorów do tronu po
Ludwiku XIV. Takie wychowanie dawało porażające wyniki, Filip Orleański stał się
biseksualistą, ale skłaniając się bardziej w stronę mężczyzn niż kobiet. Z żonami sypiał
niechętnie, z kochankami ochoczo, odgrywając w łóżku haniebną rolę kobiety. Jego ulubiony
kochanek Lorraine, bezczelny i zuchwały, płonąc zazdrością, otruł pierwszą żonę Filipa
Orleańskiego, Henriettę Francuską, córkę angielskiego króla Karola I.
Nie powstrzymała zuchwalca powaga majestatu: Henrietta Francuska przecież była
wnuczką wielkiego Henryka IV. Król Ludwik XIV po śmierci swej ulubionej szwagierki nie
chciał grzebać się w brudach brata – po prostu wysłał Lorraine’a do Italii, gdzie na dworze
Colonny swoje gierki kontynuował: uwodził damy i sypiał z mężczyznami. Filip Orleański
strasznie rozpaczał nie tyle z powodu śmierci żony, ile z powodu utraty kochanka, z którym był
tak szczęśliwy w łóżku.
Ze łzami w oczach i omal klęcząc na kolanach błagał swego brata Ludwika XIV, żeby
pozwolił Lorraine’owi wrócić do Paryża. Ludwik XIV nie satrapa przecież, cierpienia młodszego
brata mocno go poruszyły, pozwolił Lorraine’owi wrócić, lecz do Wersalu miał wstęp
wzbroniony. No i gdzie mają się spotykać spragnieni siebie kochankowie? Może w Lasku
Bulońskim, gdzie co krok z krzaków dupsko geja wygląda? Do takich dyskomfortowych
warunków uprawiania miłości Jego Wysokość nie jest nawykły! Znienawidził swego brata
Ludwika XIV.
Do łóżka z drugą żoną, bawarską księżniczką Charlotte Palatyńską, Filip I Orleański szedł
bardzo niechętnie, bo niezwykle szkaradna i pozbawiona dobrych manier była. Żre tłuste
kiełbaski, zapijając je piwem, a posturę ma szwajcarskiego dragona. Lecz, jak już było
powiedziane, służba nie drużba i spłodziwszy syna Filipa II Orleańskiego – który da się poznać w
przyszłości jako libertyn wszech czasów, opiekun i regent małoletniego Ludwika XV – Filip I
Orleański zdecydowanie i na zawsze wyszedł z łoża żony. Otarłszy łzy rozpaczy Charlotte
napisze w pamiętniku: „No i nawet dobrze, że sypiam sama. Mogę wylegiwać się na całą
szerokość łóżka i pierdzieć do woli”.
Zmarł Filip Orleański od przejedzenia. Nie dokończywszy smacznej kolacji dostał
drgawek apoplektycznych i idąc do piekła, jak bohater Czechowa, chyba bardzo żałował, że nie
dokończył kolacji.
8.4. BISEKSUALISTA CASANOVA (1725–1798)

Urodził się w Wenecji w rodzinie aktorów. Matka i ojciec bez przerwy wędrowali‚ on zaś
wychowywał się u babki ze strony matki. Był perwersyjny. Jadał ostrygi ułożone na kobiecych
piersiach.
Ostrygi przypominały mu kobiece genitalia, a ponieważ był niepruderyjny i ubóstwiał
różne perwersje, w tym seks oralny, z upodobaniem wysysał z ostryg słone zakamarki,
niesamowicie przy tym się podniecając. Uwielbiał intrygi i rozpustę. Lubił wybierać do kopulacji
z kobietą czy mężczyzną niezwykłe miejsca, nawet publiczne (fiakr, stóg siana, pędzący powóz,
nawet kraty więzienia, jeśli strażnicy byli niezbyt wścibscy i pozwalali mu się odprężyć z
prostytutką). Był światowej sławy uwodzicielem, w tym celu wykorzystywał młodość, urodę,
niepospolity dowcip, inteligencję. Znał na pamięć Homera, czym oszołomił Stanisława Augusta
Poniatowskiego, który na jednym ze swoich czwartkowych obiadów w pałacu królewskim dla
intelektualistów tak był zafascynowany Casanovą, że wyjął z kieszeni trzy tysiące dukatów i
podarował znawcy Iliady. Lecz Katarzyny Wielkiej Casanovie nie udało się oczarować, chociaż
będąc w Petersburgu i trafiwszy na jej dwór, niezmiernie starał się ją zauroczyć. Cwana lwica w
mig odgadła awanturniczy charakter cudzoziemca i ani razu nie zgodziła się z nim zatańczyć, a
wkrótce poprosiła go, aby wyjechał z Petersburga. W sprawach seksu był niewybredny, lubił go
uprawiać zarówno z kobietami, jak i z mężczyznami, jednak swoim uczuciem najczęściej
obdarzał kobiety. Swoją miłość do nich wyrażał tym, że w pamiętnikach taktownie ujmował im
lat. Tryskał dowcipem i spermą z jednakową werwą.
Jedenaście razy zapadał na choroby weneryczne, zanim rozwścieczony użył kondomu z
jelita owcy o kilkanaście lat wcześniej niż to uczynił lekarz Condom. W obawie przed nowymi
zarażeniami bezpardonowo wsuwał do pochwy kobiety połówkę cytryny i nie obchodziło go, że
je piekło. Jemu również przecież urządziły piekło, narażąjąc go ciągle na choroby weneryczne.
Perwersje seksualne lubił, lecz w miarę. Nie uznawał na przykład kazirodztwa. A że przespał się
z własną córką, uczynił to z czystej niewiedzy. Matka dziewczyny dopiero post factum
zawiadomiła Casanovę. „Gdybym wiedział, nie pieprzyłbym jej” – powiedział skonfundowany.
My mu wierzymy. Kobiety miłował zawsze szczerze, lecz bardzo krótko. Nieujarzmiona siła
gnała go w objęcia coraz to nowych i nowych kobiet. Był uważany, jak i Don Juan Byrona, za
największego uwodziciela na świecie. Był dumny z wielkości swego członka i, zgódź się,
Czytelniku, to nie była próżna duma. Męskie członki nam ostatnio maleją, o czym świadczy
statystyka, w zatrważającym tempie. Jeśli tak pójdzie dalej, za ileś tam lat ulegną atrofii. Czym
mężczyźni będą płodzić dzieci? – pyta zaniepokojony Janusz Kawryżka. Ale to nie nasz problem.
Casanova swego członka dumnie nazywał „dzielnym rumakiem”, co prawda nieco zajeżdżonym i
to do takiego stopnia, że chyba z nadmiernego jego używania Casanovie leciała podczas stosunku
krew z nosa. Kobiety to nie zawsze od razu zauważały i skonfundowane przepraszały gościa w
łóżku, myśląc, że to im miesiączka nie w porę przyszła. Nie wiadomo tylko dlaczego podczas
stosunków z mężczyzną krew z nosa Casanovie nie leciała.
On zawsze szczerze kochał kobietę, o którą zabiegał, lecz szybko gasł w nim ogień
słomiany, nie pozostawiając nic w pamięci, nawet wspomnienia. Tylko jedna kobieta potrafiła go
usidlić, a to dlatego, że zwodziła, wykorzystywała i nie oddawała się. Z tego wniosek: żeby
ujarzmić mężczyznę, kobiety, zwlekajcie z pochopnym rozstawieniem nóżek. Casanova zajmuje
pierwsze miejsce w naszej plejadzie biseksualistów, Drogi Czytelniku. Obracał się wśród
cesarzy, papieży, królów, carów. Był światowym awanturnikiem. A w ogóle to, Panie Casanova,
w naszym zagmatwanym życiu nie warto być tak wszechstronnym, gdyż autorzy mają teraz
trudności z zaliczeniem ciebie do gejów czy do hetero, do geniuszy czy do aferzystów.
8.5. TEMPLARIUSZE

Polowania na czarownice zaczęły się w Europie u schyłku średniowiecza, w XIV wieku.


Był to czas klęsk żywiołowych, epidemii, kryzysów ekonomicznych i ciągłych wojen.
Zakon templariuszy słynął z tego, że jego członkowie odprawiali czarne msze i uprawiali
sodomię.
W 1307 roku Filip Piękny kazał aresztować wszystkich templariuszy i skonfiskować ich
dobra. A byli bogaci. W samej tylko Francji posiadali ponad 2 mln hektarów ziemi. W owej
epoce monetą wymienną nie był papier, lecz ciężki metal, do przenoszenia którego w dużych
ilościach był potrzebny specjalny transport.
Templariusze znaleźli wyjście. Coś w rodzaju banków. To byli mądrzy ludzie. Oni to
wszystko uprościli. Kupiec miał przy sobie tylko list zastawny, bezużyteczny dla zbójców.
Templariuszów ogłoszono sodomitami, a lud francuski podsycany przez kościół i króla, odnosił
się do nich z najwyższą pogardą. Na użytek księży, bardzo przywiązanych do swoich
prerogatyw, rozpuszczono pogłoskę, że wszyscy dostojnicy Zakonu Templariuszy uzurpują sobie
prawo do spowiadania i w związku z tym oskarża się ich o naruszenie ślubu czystości, poza tym
pieką niemowlęta, a ich tłuszczem namaszczają swych bożków. To oskarżenie stanie się
podstawą procesu.
Inkwizycja przez kilka wieków będzie terroryzowała Zachód. Oszczerstwa
rozpowszechniali kaznodzieje świętego Dominika. Był nim Wilhelm z Paryża, Wielki Inkwizytor
i spowiednik króla. Działał przy całkowitym poparciu Filipa Pięknego. Templariuszy
aresztowano. Dlaczego dali się tak łatwo pojmać? Ich prawo nie pozwalało podnosić ręki na
chrześcijan. Nie wolno im było chwytać za broń, dopóki nie zostaną trzykrotnie zaatakowani.
Tylko wielki mistrz może wydać rozkaz do walki. W końcu ich uwięziono i poddano okrutnym
torturom. Ci, którzy nie przyznali się do winy, zgodnie z rozkazem króla musieli zginąć. Biskup
Marginy kazał spalić na stosie pięćdziesięciu czterech templariuszy. Papież Klemens V był za
słaby, żeby przeciwstawić się królowi. Działo się to w XIV wieku. Papież radził stosować
tortury: „Nakazujemy stosowanie tortur w przypadku rycerzy, aby ich skłonić szybciej do
wyznania prawdy”. W rzeczywistości było inaczej. Torturowani przyznawali się do wszystkich
czynów, jakie im zarzucano, nawet do tych, których nie popełnili. Jego Świątobliwość jak
najprędzej przywłaszczył sobie majątek templariuszy w Combat i Prowansji, rozdał ich ziemie
członkom swej licznej rodziny. W 1312 roku zebrał się sobór powszechny, aby osądzić
templariuszy. 18 marca 1314 roku wielki mistrz Jacques de Molay publicznie odwołał swoje
zeznania wymuszone za pomocą tortur i został spalony na stosie. Zdążył jeszcze, paląc się, rzucić
klątwę na króla i jego rodzinę. Co głosili templariusze? Że Chrystus nie był prawdziwym
Bogiem, lecz fałszywym prorokiem. Wstępującemu do zakonu kazano pluć na krzyż. Nie
wierzyli w sakramenty kościoła. Nowo przyjmowanym braciom mówiono, że mogą cieleśnie
łączyć się ze sobą. Przyjmujący i przyjmowany całowali się w usta, w pępek, w nagi brzuch, a
także w odbyt.
We Francji panowało wówczas niezwykłe zepsucie, a miłość homoseksualna,
rozpowszechniona w następstwie wypraw krzyżowych, stała się prawdziwą plagą. Jacques de
Vitry napisał na ten temat książkę Historia Zachodu, zawierającą opis straszliwej deprawacji
obyczajowej. Zboczenie homoseksualne okazało się tak szkodliwe i tak rozpowszechnione, że
zwykła prostytucja mogła uchodzić przy tym za środek leczniczy. Podważone zostało istnienie
społeczeństwa w dotychczasowym kształcie, toteż Filip Piękny zdecydował się na podjęcie
najsurowszych środków przeciwko pederastii. Z tych samych przyczyn doszło do rozprawy z
templariuszami. Lecz król zamierzał uderzyć w templariuszy w pierwszym rzędzie za ich
bezbożność i homoseksualizm. Ukrył swe rzeczywiste plany za moralizatorską frazeologią.
Francuski historyk Michelet tak pisze: „Niezależnie od pozytywnych opinii, jakie można mieć na
temat początków zakonu templariuszy, zasad, jakimi pierwotnie się on kierował i czynów, jakich
dokonał, kiedy spojrzy się na ostatnie lata jego istnienia, naznaczone zepsuciem moralnym,
trudno zakwestionować potępiający wyrok ogłoszony na zakończenie procesu”. Akta sądowe
niezbicie świadczą, że zakon stał się miejscem diabelskiej wprost rozpusty. Filip Piękny i
Bonifacy VIII zaczęli stosować represje. Templariusze nie cieszyli się w społeczeństwie dobrą
opinią. Oskarżano ich o pychę, chciwość, próżność, złośliwość i pijaństwo.
Wprowadzający zabraniał wstępującemu do zakonu obcowania z kobietami, zezwalał mu
jednak na dokonywanie wyuzdanych czynów z jego nowymi braćmi. Wielu rycerzy współżyło ze
sobą, tworząc pary. Z pogardą odnosili się oni do świata i uprawiali swoistą prostytucję A oto jak
opisuje swoje wstąpienie do zakonu pewien nowicjusz Huguet de Baris: „Zeznał, że podczas
ceremonii przyjęcia rozebrano go do koszuli, brat, który pomagał mu nałożyć strój zakonny,
pocałował go w usta i w obsceniczne cześci ciała. «Jakie?» – spytał sędzia. «W tyłek» –
wyszeptał zakonnik. Niektórzy templariusze wyjawili, że może i nie zmuszano, lecz stanowczo
radzono, co równało się rozkazowi, prostytuować się z braćmi”.
Dlaczego wśród templariuszy rozwinął się homoseksualizm? Dwukrotne ich przebywanie
na Wschodzie i kontakt z ludźmi, wśród których homoseksualizm był przypadłością endemiczną,
właściwą dla danej okolicy. A także strach przed chorobami wenerycznymi. W krajach zajętych
przez krzyżowców cierpiały na nie wszystkie prawie nierządnice.
Potężny, liczący ogromną liczbę członków, bogaty jak Krezus, zakon templariuszy, jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki złego króla Filipa Pięknego, przestał istnieć. Zadanie było
jasne: zniszczyć go do końca, żeby już nigdy nie powstał.
Zaledwie w ciągu trzech lat zakon został zmieciony z powierzchni ziemi, porośnięty
mchem, lecz nie do końca. Niedobitki, cudem uniknąwszy stosu, rozsypały się po prywatnych
kwaterach w różnych państwach i przeszły do podziemia. W pełni zakon już nigdy się nie
odrodził.
8.6. IWAN GROŹNY (1530–1584)
Miał siedem żon, trzech synów, z których jednego, starszego Iwana, kumpla,
uczestniczącego w orgiach i okrucieństwach ojca, zabił własnoręcznie, a także cały harem
nałożnic. Mimo to nie stronił od homoseksualnych upodobań.
W Moskwie za czasów Iwana Groźnego tracono na Placu Czerwonym publicznie po
kilkadziesiąt osób naraz. Chłosta, przypalanie i rozciąganie stanowiły podstawowy arsenał
środków pomocniczych procedury śledczej. W okresie rządów opriczniny zdarzały się regularnie
masowe egzekucje, które nie budziły już nawet specjalnego zainteresowania. Wieszano, ścinano,
morzono głodem, duszono, kaleczono, więziono i zsyłano.
Ludowi przyjadło się to i już zgrozy nie wzbudzało. Prawie obojętnie patrzył jak Maluta
Skuratow, najbliższy współpracownik cara, podchodził do skazanego wiszącego za nogi i po
kolei odcinał mu różne części ciała. Oprycznik Iwan Reutow był specjalistą od wycinania
ofiarom genitaliów. Car dopatrzył się w tym nawet aktu miłosierdzia i dlatego polecił Reutowi,
aby ofiara zjadała te genitalia. Z powodu urozmaicenia tortur Iwan Groźny stał się nowożytnym
symbolem tyrana. Nota bene był to ulubiony car Józefa Stalina. Chyba czegoś to dowodzi, Drogi
Czytelniku, jak sądzisz? Na polecenie cara w zimę nagiego skazańca oblewano przy
trzydziestostopniowym mrozie wodą, stawał się momentalnie słupem lodu.
Ulubioną karą Iwana Groźnego było wrzucanie ludzi do wrzącej wody. Na rozkaz cara
oprycznicy gwałcili żony, córki i służki nowogrodzkie, aby je następnie zamordować,
przywiązując do końskich ogonów. Okrucieństwa cara na własnej skórze doświadczyli żołnierze
Stefana Batorego walczący z Moskwą. Jerzy Jeżowski, Polak, mimo iż został wysłany do
Moskwy w charakterze posła, został poddany strasznym torturom. Iwan Groźny kazał go po
kolana we wrzącym oleju moczyć i za paznokcie drzazgi wbijać, aby go zmusić do wyjawienia
tajemnic.
Jeśli car uprawiał homoseksualizm, to nie tyle z upodobania, ile ze zwykłej ciekawości,
aby doświadczyć wszystkich praktyk seksualnych. Według jego własnych słów zgwałcił ponad
tysiąc dziewic. W odróżnieniu od Napoleona Bonapartego, który nie cierpiał w łóżku dziewic (ile
to zajmie czasu zanim ją zdefloruję) Iwan Groźny lubił właśnie dziewice. Z jedną ze swych żon
okrutnie się rozprawił, wrzucając ją wraz z końmi, wozem i całym dobytkiem pod lód do
przerębli w jeziorze w Aleksandrowskiej Słobodzie za to właśnie, że nie była dziewicą.
Homoseksualnych kochanków miał niewielu, jednym z nich był jego oprycznik Fiodor
Basmanow. Gdy car uprawiał z nim miłość, zauważył to drugi oprycznik i zaczął później drażnić
i kpić sobie z Fiodora Basmanowa. Ten pożalił się carowi. Car rozkazał okrutnie rozprawić się z
podglądaczem. Oprycznik Iwan Reutow na żywca wyciął ofierze genitalia i zmusił do zjedzenia
ich. Dopiero po tym okrutnym czynie go zabito. Jak wiadomo, Iwan Groźny stworzył opriczninę,
swoją przyboczną straż o nieograniczonej władzy, w pikę bojarom, którzy truli żony cara.
Później car musiał opriczninę zlikwidować, bowiem rozpasanie i bezeceństwa tych zabijaków z
lisim ogonem u boku konia osiągnęły apogeum i zagrażały bezpieczeństwu państwa. Fiodor
Basmanow, piękny młodzieniec, ulubieniec i kochanek cara czuł się bezkarny. Wraz z Malutą
Skuratowem zabawiali się tak, że rozbierali chłopaków do naga i kazali im biegać na mrozie, a
sami strzelali do nich z łuku. Car, jak każdy tyran, żeby sprawdzić wierność swego kochanka,
kazał mu zamordować swego ojca. Fiodor Basmanow uczynił to z zimną krwią i bez słowa
protestu, zadał mu śmiertelny cios mieczem wprost w serce. Sam car zabił także młodszego brata
Basmanowa. Gdy car znudził się kochankiem, wysłał go na północ i na tym zesłaniu Fiodor
Basmanow umarł z rozpaczy. Według innej wersji został zabity na rozkaz cara, który nie chciał,
żeby intymne sprawki jego homoseksualnej alkowy wyszły na jaw.
8.7. WŁADYSŁAW IV WAZA (1595–1648)
Jego młodzieńcze upodobania do przystojnych rówieśników nie były dla współczesnych
żadną tajemnicą. Zostało to zaświadczone w różnych źródłach. W życiu osobistym nie zaznał
szczęścia i długo zwlekał z zawarciem małżeństwa. Znana jest historia miłosnego trójkąta: Waza,
Kazanowski, Ossoliński. W 1617 roku przed wyprawą na Moskwę w otoczeniu króla znajdował
się przystojny młodzieniec Stanisław Kazanowski. Mieli wówczas po dwadzieścia dwa lata.
Wychowywali się razem, znali od dzieciństwa i kochali się jak bracia (na początku), zanim nie
posmakowali homoseksualnej miłości i zostali kochankami. Nastąpiło to wówczas, gdy
królewicz uprosił swego ojca, Zygmunta III, by pozwolił im sypiać w jednej sypialni. Wspólna
sypialnia wkrótce przeobraziła się we wspólne łóżko. Było coś cygańskiego w wyglądzie
Kazanowskiego: czarne, kręcone włosy, niespokojne oczy z ognikami błyszczącymi jak węgielki,
śniada cera, zmysłowe pełne usta, ruchy drapieżnego kota ostrożne i podstępne. Mienił się jak
brylant czystej wody i nie sposób było nie ulec jego urokowi. Królewicz zakochał się w nim
nieprzytomnie, z wazjemnością. Jerzy Ossoliński, w przyszłości wielki kanclerz koronny,
wkroczył w życie i łoże króla znacznie później. Obaj dworacy walczyli o względy królewicza.
Pisze o tym polski historyk Ludwik Kubala. Cała trójka lubiła przepych i zabawy. Kazanowski
był prawdziwym gejem w podstawowym tego słowa znaczeniu. Drwił sobie z Ossolińskiego,
który również wzdychał z miłości do królewicza. Ossoliński później opowiadał, że często
królewicz i Kazanowski przyjmowali go w królewskiej sypialni, do której zamykano drzwi od
wewnątrz na klucz, nakazując odźwiernym, żeby nikogo nie wpuszczali. Homoseksualne
igraszki, z początku niewinne, takie jak wspólne masturbacje, wkrótce przeistoczyły się w
wyrafinowane techniki homoseksualne łącznie z analnym seksem, o którym nawet szeptem
dworacy nie mówili, bo był to najbardziej naganny stosunek seksualny. Sami kochankowie
rozpowszechniali plotki, że przyjmują tam kobiety, żeby ukryć swoje homoseksualne
upodobania.
W 1618 roku Ossoliński przekonał się, jakim gorącym uczuciem królewicz darzy swego
faworyta Kazanowskiego, kiedy ten zachorował. Królewicz osobiście go pielęgnował dniem i
nocą. „Władysław IV jako królewicz miał niezdrowe relacje z młodym Kazanowskim” –
ostrożnie napisze kronikarz tamtych czasów. Potem królewicz mocno zakochał się w Adamie
Kazanowskim, bracie Stanisława, którego wcześniej nie cierpiał. I tak już pozostało do końca
życia króla. Nie zapominajmy, że w tych czasach homoseksualizm traktowano jako dzieło
szatana. Adam Kazanowski (1599–1649), marszałek nadworny, potem kanclerz. Przy poparciu
Władysława IV poślubił Elżbietę Słuszków. Miała wtedy czternaście lat. Pokaźny posag
narzeczonej odegrał tu pierwszorzędną rolę. Gdy król się ożenił z Cecylią Renatą, wpływ Adama
Kazanowskiego na niego nieco osłabł, bo był ona protektorką Jerzego Ossolinskiego.
Faworyt Stanisław Kazanowski zachorował śmiertelnie i myśląc, że umiera, polecił na
swoje miejsce brata Adama. Królewicz z początku nienawidził Adama. Sługa Letowski miał
sypiać przy królewiczu, żeby nie dopuścić do homoseksualnych stosunków królewicza z
Adamem, do którego Władysław IV Waza czuł coraz to większy afekt. Nie jest to pojedynczy
przypadek w historii homoseksualizmu, gdy pierwotny wróg staje się później gorącym
kochankiem. Wkrótce Stanisława Kazanowskiego zastąpił Adam Kazanowski. Pisał o tym w
1777 roku jezuita Franciszek Bohomolec. Podczas wyprawy na Moskwę w wojskowym obozie
królewicza działy się gorszące sceny. Kwitła rozpusta. Ojciec, Zygmunt III Waza,
dowiedziawszy się o tym bardzo cierpiał i rozpaczał. A w obozie toczyły się spory o to, kto
zostanie kochankiem królewicza, pretendentami byli: Jerzy Ossoliński, przyszły kanclerz
koronny i niezwykle piękny Adam Kazanowski. Królewicz wybrał Kazanowskiego. Jerzy
Ossoliński pocieszył się Jakubem Sobieskim (ojcem Jana III Sobieskiego). Do końca wyprawy
byli razem. Ostatecznie Ossoliński został odsunięty od Władysława. Na nic się zdało pisanie
rozpaczliwych listów do królewicza. Taki list nosi datę 1 maja 1617 roku. W innym liście
opisywał, jak Władysław obejmuje Kazanowskiego, co wywoływało w nim zazdrość. Czynił to,
według słów Ossolińskiego, „z wielkim okazywaniem miłości”.
Gdy plotki stały się natarczywe, Ossoliński odszedł w cień i starał się nie przebywać sam
na sam z królewiczem. Adam Kazanowski miał nieograniczony wpływ na króla. Przyglądając się
takiej sytuacji w obozie, hetman Chodkiewicz ciężko zachorował. Posyłał listy do Zygmunta III o
tym, jaka to miłość rozgorzała między królewiczem i Adamem Kazanowskim, którego
Władysław Waza obdarowywał różnymi drogimi prezentami, zaszczytnymi tytułami,
największymi urzędami państwowymi i najbogatszymi starostwami. Na szczęście były to tylko
grzechy młodości. Władysław IV Waza, gdy wydoroślał i miał już dwie żony, zrezygnował z
zaspokajania swoich homoseksualnych zapędów, ale nadal niezbyt darzył miłością płeć kobiecą,
czego doświadczyła kolejna jego żona Maria Gonzaga, Francuska, kochanka Ging Marsa.
8.8. STANISŁAW AUGUST PONIATOWSKI (1732–1789)

Od razu uprzedzamy Czytelnika: homoseksualistą Stanisław August Poniatowski nie był,


lecz gdyby nie uprawiał homoseksualnych praktyk przynajmniej w okresie swej młodości przez
jakiś czas, nie zostałby królem Polski. To proste: po prostu nie zostałby kochankiem Katarzyny
II, nie spłodziłby jej dziecka (córki Anny, która została zgładzona) i nie urzeczywistniłby
marzenia rosyjskiej carycy: zobaczyć na tronie polskim posłusznego jej króla.
Rzecz tak się miała. W 1732 roku szesnastoletni Stanisław August wyjechał za granicę,
aby edukować się i nabierać ogłady w cywilizowanych europejskich krajach, we Francji i w
Niemczech. Piękny młodzieniec gdzieś w okolicach Berlina poznał brytyjskiego dyplomatę
Charlesa Williamsa, który, będąc homoseksualistą, dosłownie oszalał na punkcie urody
Stanisława. Dyplomata miał czterdzieści dwa lata i był, jak się mówi „w zenicie swego libida”.
Uważał się za sentymentalnego poetę, coś tam wypocił, jakieś liryczne sonety o miłości
„ganimedesowej” ordynarnie nazywanej „sokratejską”. Gdy te wypociny nie przyniosły mu
sławy i sukcesu, zmienił genre i zajął się poezją satyryczną, w której nieco więcej miał szczęścia:
publiczności angielskiej się spodobał, bowiem sarkazmy i jad, jak miecz i wachlarz, są skuteczną
bronią w osiągnięciu sukcesu podszytego skandalem. Naturalnie postarał się zaprzyjaźnić z
pięknym młodzieńcem, przyszłym nieudanym polskim królem i zaczął wszędzie mu
towarzyszyć. Dosłownie osaczał Poniatowskiego, gdzie Staś tam i dyplomata, ani na krok od
kochanka się nie oddalał, no może tylko do ubikacji pozwalał mu samodzielnie uczęszczać.
Stasiowi taka niewola nie była w smak, lecz służba nie drużba, należało cierpieć, bowiem sir
Williams miał ogromne koneksje, znajomości i wybierał się z dyplomatyczną misją do
Petersburga, warto było Stasiowi trochę pocierpieć i jawnie swojej odrazy do homoseksualnych
praktyk dyplomaty nie wyrażać. Od chwili gdy Staś został przymusowym homoseksualnym
kochankiem sir Williamsa, stały mu otworem drzwi na najlepsze europejskie salony. W Paryżu
Poniatowski stał się bywalcem salonów madame Geoffrin. Był on także upragnionym gościem
salonu markizy Ramboullet, a to nie byle co, tu przebywali Wolter i Rousseau. W 1758 roku
kochankowie spędzili lato w Wiedniu, które można byłoby nazwać tęczowym, gdyby nie fakt, że
starszego od Stasia o dziewiętnaście lat pana Williamsa wszędzie brano za jego ojca, co
kochanka niezmiernie irytowało. A was by nie irytowało? Tylko naszego Łapickiego nie
irytowało, że jego żonę, młodszą od niego o sześćdziesiąt lat przyjmują za jego prawnuczkę.
Zgadzał się na rolę erastesa wobec eromenosa, lecz nie w roli ojca, wyłącznie w roli kochanka.
Gdy sir Williams zobaczył, że w Wiedniu Staś, zaniedbując swe seksualne obowiązki, zaczyna
dużo czasu i komplementów poświęcać pani Kotulińskiej, szybko wywiózł Poniatowskiego z
Wiednia i zawiózł wprost na petersburski dwór, dokąd udawał się jako ambasador Anglii, a
Stasia wziął w charakterze sekretarza. Na petersburskim dworze zaniedbana księżniczka,
przyszła Katarzyna Wielka, uczyniła Stasia swym kolejnym kochankiem, na co głupkowaty jej
mąż Piotr III łatwo przystał i nawet Poniatowskiego córkę Annę zaadoptował. Biedny sir
Williams omal nie palnął sobie w łeb, gdy zrozumiał, że nie tylko nie wpoił Stasiowi
homoseksualnych upodobań, mimo wielkich starań, to jeszcze ten coraz to bardziej oddala się od
niego. Odtąd ich drogi się rozeszły. Pan Williams wrócił do Anglii wielce rozczarowany, a
Stanisław Poniatowski wielce uradowany wrócił do Polski już jako władca tego królestwa, które
postarał się wkrótce uczynić bardzo nieszczęśliwym, bowiem pozwolił na trzy rozbiory, po czym
to królestwo przestało istnieć i aż do czasów Aleksandra I było małym, nic nieznaczącym
Księstwem Warszawskim. Kto wie, czy nie potoczyłyby się losy Polski inaczej, gdyby Stanisław
August Poniatowski uległ homoseksualnym upodobaniom swego uwodziciela i nie został
kochankiem Katarzyny II.
8.9. MICHAŁ KORYBUT WIŚNIOWIECKI (1640–1673)

Co w zasadzie wiemy o homoseksualizmie tego bardzo marnego polskiego króla, który


oddałby Turkom Polskę, gdyby nie zwycięstwo na drugi dzień po śmierci króla Jana
Sobieskiego? Niewiele: jego kochankiem był faworyt Konarzewski. „Żył z nim”. Koniec, kropka.
Na więcej biografów nie było stać, nas także, Drogi Czytelniku. Za to dużo rozpisują się o tym,
jakim był marnym królem.
Rządził jedynie cztery lata, zmarł w wieku trzydziestu trzech lat i nikogo nie uczynił
szczęśliwym, ani swej żony Eleonory Habsburżanki, ani swojego narodu. Jadł, pił, polował, nie
interesował się polityką, a wsławił się tym, że miał najbardziej huczne w całej historii Polski
wesele: zżarto na nim pięć tysięcy kuropatw, sto jeleni, pięć łosi, dwa tysiące zajęcy, cztery
tysiące baranów i pięć tysięcy jagniąt. Po takiej obfitości mięsiwa nabrał król ochoty na coś
kwaśnego, no i zakrztusił się korniszonem na śmierć. Według drugiej wersji zmarł na skutek
pęknięcia wrzodu w jelicie grubym, według trzeciej – został otruty. Co za marny to król, jeśli
biografowie nie chcą grzebać w archiwach i faktów ustalić, co było jednoznaczną przyczyną
śmierci króla. Skórka nie jest warta wyprawki, chyba sądzą. Nawet nie udało się nam ustalić
imienia tego nieszczęsnego Konarzewskiego, z którym król współżył. Czy dobrowolnie to czynił,
czy przymusowo, jak w przypadku Azjatyka i Trajana w starożytności?
8.10. WŁADYSŁAW III WARNEŃCZYK (1424–1444)

Najwyższy książę litewski, po śmierci swego ojca Władysława Jagiełły został polskim
królem. Jak wiadomo, matką jego była Rusinka Sonka. W 1440 roku szlachta węgierska
powołała go na tron węgierski. Nie od razu zostal polskim królem. Gdy zmarł jego ojciec, miał
dziesięć lat, władzę sprawowała rada opiekuńcza na czele z kardynałem Zbigniewem Oleśnickim.
Kraj był zagrożony inwazją muzułmanów z Turcji. Wojna z Turcją rozpoczęła się w 1443 roku, a
na czele wojska polskiego stanął Władysław Warneńczyk. Szło mu nieźle, ale coś mu odbiło, bo
rzucił się na sułtana, który mieczem uciął łeb polskiemu królowi. Potem odciętą głowę króla
pokazywano gawiedzi w całym państwie, a żeby nie zaśmierdziała się, zanurzono ją w miodzie.
„Miodową głowę syna Władysława Jagiełły obnoszono po tureckich miastach, a pospólstwo
(Turcy) z upodobaniem na nią pluli. Co gorsza, tułowia Warneńczyka nigdy nie odnaleziono,
choć trzy lata szukano”.
O homoseksualnych skłonnościach Warneńczyka wiemy wyłącznie z relacji Jana
Długosza, na którego powołują się absolutnie wszyscy biografowie. Innych źródeł, niestety, nie
mamy, chociaż kronikarz pisze o tym zdawkowo. Jan Długosz osobiście znał króla i kontaktował
się z ludźmi z jego otoczenia. Dlaczego tak mało napisał o jego homoseksualizmie, zaledwie
kilka słów: „Jagiellończyk, skłonny do rozkoszy męskich, ani podczas pierwszej wyprawy
przeciwko Turkom, ani podczas drugiej, gdy wojna szalała, a naokoło panował strach, nie
zważając na własna rolę, nie porzucał swoich wstrętnych rozkoszy”.
Organizacje gejowskie naszych czasów chciały uroczyście obchodzić w Krakowie
urodziny Władysława Warneńczyka. W 2008 roku zamierzano nawet wystawić na rynku w
Krakowie plenerowe przedstawienie pod charakterystycznym tytułem „Gejowskie miłostki
króla” i złożyć kwiaty na jego symbolicznym grobie. Czy Długosz w swej kronice nie
konfabulował? Zachowały się listy legata papieskiego do Watykanu. Legat donosi, że przed
bitwą z Turkami polski król spędził upojną noc z tureckim młodzieńcem. Nie kłamał więc
Długosz.
Najbardziej romantyczny i tajemniczy polski monarcha. Do dnia dzisiejszego nie jest do
końca wyjaśnione, czy rzeczywiście obnoszona przez Turków po wsiach i miastach głowa w
miodzie była głową Warneńczyka? Czemu włosy na niej były jasne? Warneńczyk miał ciemne
włosy. Podobno był znany nawet zabójca króla, Kodza Chazer. „Dzielnym natarciem zranił mu
konia, król zwalił się na ziemię, uciął mu głowę i przyniósł ją padyszachowi jako trofeum”.
Dworacy spostrzegli, że Warneńczyk unikał kobiet, a lubił mężczyzn, młodych i ładnych.
Przez jakiś czas miał stałego partnera, który był starszy od niego o kilkanaście lat. Był to
sekretarz Jan, syn kanclerza litewskiego, Sienka. Długosz o nim pisze krótko: „Jan był
Władysławowi nader drogi”. Niestety, utonął w słowackiej rzece Hornad w maju 1440 roku
podczas podróży króla na Węgry. To negatywnie wpłynęło na psychikę młodego króla i
pobudziło go do większej ekspresji homoseksualnej. W ruch poszli młodzi paziowie. Jeden po
drugim, gęsiego, jak w cudownej powieści Włodimira Sorokina Dzień oprycznika: „Splatamy się
w męskich uściskach. Silne ręce obejmują silne ciała. Całujemy się w usta. W milczeniu, po
męsku, bez babskich czułostek. Całowaniem się rozpalamy i witamy. «Hajda!» – wykrzykuje
ojczulek «Hajda!, hajda!» – wtórujemy. Ojczulek wstaje pierwszy. Przybliża do siebie Woska.
Wosk wpycha w ojczulkową chamajdę swego kusia. Stęka ojczulek z zadowolenia, szczerzy w
ciemności białe zęby. Woska obejmuje Szelet, wkłada mu swój nasmarowany chwost. Wosk
grzmoci głucho. Szalecie wpycha Szary, Szaremu – Samosia, Samosi – Bałdochaj, Bałdochajowi
– Mokry, Mokremu – Nieczaj. Już przedostatni młody krzyknął, ostatni stęknął i gąsienica
gotowa. Świecą się nasze bombony, podrygują pyty w srakach. Hajda, hajda. Boże, pomóż nam
nie umrzeć z rozkoszy”.
Tragiczna śmierć króla w 1444 roku w bitwie z Turkami została skwitowana przez
dworaków w ten oto sposób: „Bóg ukarał władcę za przeciwne naturze stosunki z mężczyznami”.
Nic dodać, nic ująć. Zresztą dodać można: w tych czasach homoseksualistów nazywano
„samcołożnikami”. „Nie czekajcie samcołożnicy na miłość Fandcoga” – grzmiał z krakowskiej
ambony anonimowy ksiądz.
8.11. RYSZARD LWIE SERCE (1157–1199)

Był złym królem, złym mężem, ale dzielnym znakomitym żołnierzem.

(Steven Runciman)

Może i nie był dobrym synem, bo brał udział w spiskach przeciwko rodzonemu ojcu
Henrykowi II, lecz jako wódz był znakomity i za swoją śmiałość i waleczność otrzymał ten
zaszczytny przydomek. To dziwne, żeby angielski wielki książę nie mówił po angielsku, lecz
tylko po francusku.
Chyba jeszcze żaden król angielski nie wzbudzał tylu kontrowersji, tylu emocji, jak ten
syn Eleonory Akwitańskiej i Henryka II angielskiego.
Chodzi o jego homoseksualizm: „Nie, on nie był gejem” – z pianą na ustach krzyczą jedni
biografowie, z nie mniejszą emfazą inni im wtórują: „Był! Stuprocentowym gejem był. Z żoną
dzieci nie mógł mieć, bo nienawidził kobiecego ciała, mizoginizm całkowity wykazując”. I o co
kruszą kopie? Autorytatywna pisarka, historyk Régine Pernoud, która słów na wiatr nie rzuca, w
swej monografii o Ryszardzie I Lwie Serce udowodniła, że był homoseksualistą i nawet z
powodu tego występku czy grzechu przed wyjazdem na wojnę pokutę przed biskupami krzyżem
leżąc wypełniał, klęczał przed nimi na kolanach, trzymając w ręku pęczek rózg. Pragnął za swój
homoseksualny czyn pokutę znosić czy samemu się biczować, czy biskupów o to prosić –
nieważne. Ważne, że w porę opamiętał się i zrzucił z siebie jarzmo homoseksualizmu. Aha, a
jednak można! Lecz zdarzyło się to wtedy, gdy pokłócił się z Filipem II Augustem, królem
francuskim, z którym ponoć łączyły go homoseksualne stosunki. Biografowie swoją wiedzę w
tym temacie opierają na tym, że Ryszard i Filip August spali w jednym łóżku. To nie argument,
podnoszą głos opozycjoniści: mogli spać, wielu królów z braku miejsca w pałacu, sypiało z kimś
jeszcze i to niekoniecznie ze swymi małżonkami. No nie, do prawdy teraz nie dojdziemy,
przyjmijmy jako aksjomat, że Ryszard Lwie Serce był homoseksualistą.
Ryszard Lwie Serce uchodził za wielce przystojnego, miał blond włosy, niebieskie oczy,
sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu. Był sławny dzięki rycerskim wyczynom, odwadze i
zdolnościom dowódczym.
W młodości zaręczono go z Alicją, córką jego matki Eleonory Akwitańskiej i jej
pierwszego męża Ludwika VIII, czyli narzeczona była jego przyrodnią siostrą. Zaręczyny zostały
unieważnione po tym, jak jego ojciec Henryk II przespał się z Alicją (znajdowała się na
angielskim dworze) i nie był to jednorazowy incydent. Henryk II uczynił z niej swoją kochankę i
miał z nią dziecko.
W 1191 roku Ryszard Lwie Serce ożenił się z Berengarią, córką króla Nawarry, Sancha
VI. Legendy głoszą, że małżeństwo nigdy nie zostało skonsumowane. Widocznie mizoginizm do
kobiecego ciała ciążył Ryszardowi. Mimo wszystko miał jedno nieślubne dziecko z jakąś
wieśniaczką, syna Filipa.
Swej ojczyzny Anglii nie lubił, a nawet źle mówił po angielsku. Zwykł mawiać: „Nie
lubię Anglii, jest tam zimno i ciągle pada”. Racja, za to Angielki mają bardzo ładne cery, taki
klimat sprzyja nawilżaniu cery bez pomocy drogich kosmetyków. A po koronacji Ryszard
opuścił Anglię, żeby wspólnie ze swoim kochankiem Filipem Augustem udać się na wyprawy
krzyżowe. Skoro nie kochał kobiet, po co się żenił? – zadajemy retoryczne pytanie.
Nie bądźmy naiwni, tak było przyjęte, że nieżonaty król wywołuje podejrzenia. Nie
chcemy wnikać w psychologiczne głębie, jak czuje się niewiasta, mężatka, której mąż nie chce z
nią sypiać? O tym genialnie rozpisywał się Fiodor Dostojewski. Możemy tylko podejrzewać,
jakim piekłem było to małżeńskie współżycie, a raczej jego brak. Może właśnie dlatego Ryszard
Lwie Serce mało siedział w domu, w swej Akwitanii, a ciągle szalał po świecie, odwiedzając
różne kraje, trzykrotnie biorąc udział w krucjatach w Palestynie. Był wytrwałym krzyżowcem,
wspólnie ze swoim kochankiem francuskim, królem Filipem Augustem, wyruszał na wieloletnie
wyprawy krzyżowe.
Jego kochankami byli młodzi żołnierze, większość swego życia przecież Ryszard spędził
na wojnach i rozmaitych pochodach. Ale jednak udało się wyjawić imiona pary kochanków.
Jednym z nich był Raif de Clermont, młody rycerz, którego Ryszard wyzwolił z niewoli
saraceńskiej.
Zginął on w walce z Filipem Augustem, który stał się w końcu wrogiem Ryszarda. A co
przedstawia sobą Filip August (1180–1234), francuski król, wdowiec, ponownie ożeniony z
Ingeborgą Duńską, którą nie zdeflorowawszy zostawił po nocy poślubnej? Zagadka historii trwa
po dziś dzień.
Energiczną była kobietą. Nie powróciła do ojczyzny. Odesłano ją do klasztoru, a ona list
za listem do papieża pisała. A u Filipa Augusta już nowa wybranka – Agnieszka z Meranu. Może
dlatego tak uparcie biografowie podkreślali, że nie jest homoseksualistą, bo było to nie do
przyjęcia, nawet hańbiące. W Anglii w tym czasie pewnemu rycerzowi, który był gejem, nadano
herb z kuropatwą, symbol homoseksualistów. Ingeborgę Filip August poślubił w 1193 roku. Była
siostrą króla duńskiego. Powód rozwodu – bliskie powinowactwo – była kuzynką jego pierwszej
żony, zmarłej w 1192 roku Izabeli z Hainaut. Z Agnieszką z Meranu poznał się w 1196 roku i
uczynił ją swoją żoną. Papież na niego klątwę nałożył interdyktem. Agnieszka musiała odejść.
Wkrótce zmarła, może w klasztorze.
Filip August był pierwszym królem, który stworzył prawo ograniczające noszenie
bogatych strojów prostytutkom, nierządnicom, pokazując ich miejsce w społeczeństwie.
Pozbawił je prawa noszenia strojów przyzwoitych kobiet. Szkoda, że przyszli królowie tego
zakazu nie przestrzegali, nie byłoby afrontu, jaki zdarzył się żonie francuskiego króla Karola VI,
Joannie. Ucałowała ona w kościele stojącą obok kobietę, skromną i przyzwoicie ubraną, a potem
okazało się, że była to prostytutka. Joanna szlochała: „Skąd miałam wiedzieć, że to nierządnica,
jeśli ładnie i skromnie była ubrana?”. No bo nie przestrzegał król zasad hierarchii społecznej w
noszeniu strojów: prostytutkom za Filipa Augusta zabraniało się nosić gronostaje i jedwabie, a
także klejnoty, kolczyki, bransolety, naszyjniki. Wówczas obwiesiły się one jak choinki
amuletami i medalionami.

8.12. WILHELM ORAŃSKI (1650–1702)

Z Bożej łaski król Anglii, Szkocji i Irlandii, Holender, Wilhelm Orański ożenił się z córką
angielskiego króla Jakuba II, dzięki czemu otrzymał angielską koronę, gdy Jakuba II wypędzono
z Anglii. Teść uciekł do Francji z młodą drugą żoną Marią Modeńską do Ludwika XIV, a
Wilhelm Orański otrzymawszy angielski tron wespół ze swoją małżonką postarał się być królem
dobrym, mimo swych ciągot ku homoseksualizmowi. Zresztą zachowywał się bardzo dyskretnie,
swych kochanków nie faworyzował jak Jakub I, posad im specjalnie nie rozdawał i o jego
homoseksualizmie było cicho. Trzykrotnie usiłował spłodzić potomka z Marią, lecz zawsze
kończyło się to poronieniami, aż wreszcie całkowicie zniesmaczony tymi daremnymi wysiłkami
na zawsze opuścił małżeńskie łoże.
To małżeństwo Marii i Wilhelma III Orańskiego było bardzo zgodne i dopasowane: on
był gejem, ona lesbijką. No cóż może być lepszego dla rodzinnej idylli? Mąż żyje swoim życiem,
żona swoim. On ma swoich kochanków, ona swoje kochanki. Spotykają się przy obiedzie,
szczęśliwi i zadowoleni, seksualnie wyżyci ludzie, od razu widać. Dzieci oczywiście nie mieli, a
sypialnie były osobne. Holender Wilhelm Orański pięknisiem nie był: mały, grubawy o
wystającym brzuchu i ogromnym haczykowatym nosie, którym się chwalił, bo wiedział, co to
oznacza: kto ma duży nos, ten ma dużego... Szkoda tylko, że nie udało się żonie Marii
zakazanego owocu skosztować, ale ona nie żałowała, więcej czasu dla kochanek miała, do
których pisała namiętne listy, nazywając siebie „mężem”. Nie przeszkadzało jej, że mąż był o
prawie dziesięć lat starszy od niej. Taką „żoną” była Frances Apsley, urodziwa córka
królewskiego sokolnika. Miłosnych listów Marii do Apsley w archiwach zachowało się sporo,
nie będziemy ich cytować w całości, lecz małe fragmenciki warto przytoczyć, chociażby w
celach poznawczych z zakresu psychologii zakochanych kobiet, na dodatek królowej i
księżniczki. Co nas irytuje, Drogi Czytelniku, to uniżona forma stylu tych listów, w jakiej
królowa zwracała się do Apsley. Widocznie miłosne uczucie tak ją rozpierało, że zapomniała o
zwykłej godności królewskiej w listach, podpisując się: „Twój nikczemny niewolnik, całujący
ziemię, po której stąpasz”, albo: „Twój pies na uwięzi”, „ Wszystkie księgi świata nie zdołałyby
pomieścić nawet połowy miłości, którą Cię darzę, moja najdroższa” i, o zgrozo, to już na kpiny
zakrawa: Maria w stosunku do Apsley nie tylko chce być ptakiem w klatce, rybą w sieci,
uniżonym pstrągiem, lecz nawet „wszą na łonie”. O wielkim intelektualnym smaku trudno tu
mówić.
Jej mąż, Wilhelm Orański lesbijskim ekscesom swej żony nie przeszkadzał, byleby jemu
nie przeszkadzano w jego miłostkach z chłopcami. Zachowywał się zresztą bardzo skromnie i
tajemniczo. Nie demonstrował swoich związków z kochankami, nawet na dworze mało kto
wiedział o jego homoseksualizmie. Kochanków miał niewielu, dwie, trzy osoby, jeden sługa,
drugi arystokrata, lecz jakość uczuć osiągała wysoką temperaturę: byli nie tylko jego
kochankami, lecz serdecznymi przyjaciółmi, gotowymi poświęcić swoje życie dla króla. I tak,
gdy Wilhelm III niebezpiecznie zachorował na ospę, jego kochanek Rentinck, idąc za radą jednej
starej wiedźmy, spał z zarażonym królem w łóżku, usiłując w ten sposób przejąć chorobę na
siebie. Co to, nie wiesz, Czytelniku, że to zupełnie możliwe i nie tylko w to wierzono w dawnych
zabobonnych czasach, ale również dziś można o tym usłyszeć. Kilka dni temu oglądałam
pierwszy program rosyjskiej telewizji, który to program pod tytułem A niech sobie mówią
prowadzi już jedenaście lat znany Andriej Małachow. W programie tym kobieta trzymająca w
moskiewskim małym mieszkanku trzydzieści dwa koty, utrzymywała, że one ją wyleczyły z raka,
po prostu wzięły chorobę na siebie, poświęcając niczym starogrecki Antinous dla cesarza
Hadriana swe życie. Szesnaście kotów zmarło, rak zniknął, a teraz kobieta z trzydziestoma
dwoma kotami, mimo smrodu nie do zniesienia, leczy podagrę. Błagała widzów (czytaj:
mieszkańców tej klatki schodowej), żeby wytrzymali jeszcze trochę, niebawem koty zdechną,
przyjmując chorobę na siebie i katorga dla mieszkańców się skończy. Kochanek Wilhelma
Orańskiego, mimo że przyjął chorobę na siebie, nie zmarł, ale Wilhelm Orański wyleczył się z
ospy, czego nie można powiedzieć o jego żonie. Maria zmarła na ospę w wieku dwudziestu
trzech lat zapewne dlatego, że żadna z jej kochanek nie wzięła choroby na siebie. Drugi kochanek
króla, Jonathan Swift, nie potrafił ustrzec króla od głupiej śmierci: jego koń potknął się o kopiec
kreta, król spadł z konia i różne komplikacje doprowadziły do jego śmierci w 1702 roku.
Kochanek zapewne go opłakiwał.
8.13. EDWARD VIII GEJ ORYGINAŁ (1894–1972)

Przykład homoseksualisty Wilhelma Orańskiego i jego małżonki lesbijki Marii nam


jawnie mówi, że takie małżeństwa mogą być szczęśliwe. Udowodnił to również angielski król
Edward VIII, który wiedząc o lesbijskich skłonnościach dwukrotnej rozwódki, Amerykanki
Simpson Wallis‚ tak w niej się zakochał, że zrezygnował z angielskiego tronu w 1937 roku.
Abdykował, by móc się z nią ożenić. Co mu tam korona w porównaniu do rozkosznych
erotycznych masaży o nazwie fang chung, których Amerykanka nauczyła się w Chinach i
którymi raczyła swego kochanka-króla. „To boskie doznanie i niebiańska rozkosz” – utrzymywał
Edward VIII i łatwo oddał koronę swemu bratu Jerzemu. Anglicy znienawidzili Simpson, a
powinni postawić jej pomnik i codziennie się za nią modlić, przecież uratowała Anglię od
najnikczemniejszego z nikczemnych królów.
Edward VIII był najstarszym synem Jerzego V i księżniczki Marii Teck.
W kobiecie szukał matki. Musiała być starsza, dominować nad nim, a oprócz tego mieć
wyraźne męskie cechy. Widocznie brak uwagi ojca wyrażał się u delfina w takiej dziwacznej
formie. Po długich poszukiwaniach Edward VIII wreszcie znalazł taką kobietę. Jest to ważna
historyczna osobowość. Nazywała się Wallis Simpson i również miała ciężkie dzieciństwo. Jej
matka, przestraszona śmiercią męża na gruźlicę, codziennie po powrocie Wallis ze szkoły kazała
jej wypijać szklankę rozcieńczonej krwi wołowej, wyciśniętej z befsztyków. Uważała, że to
pomoże córce ustrzec się przed gruźlicą. Wallis nie miała kanibalistycznych inklinacji,
wampirem również nie była, więc picie surowej krwi było dla dziewczynki inkwizytorskimi
torturami, znienawidziła za to matkę dozgonnie. Dorastała w niskim poczuciu swej wartości,
zdeprecjonowana, jak obecnie się mówi. Matka jej powtórnie wyszła za mąż, a wściekła Wallis
zemściła się w ten sposób, że zniszczyła figurki młodej pary na weselnym torcie. No i stało się.
Przekleństwo jej sprawiło, że ojczym wkrótce zmarł, a matka zwariowała. Nie wolno niszczyć
weselnego tortu, uprzedzamy Czytelników. Ale matka nagle otrząsnęła się z obłędu i mając
pięćdziesiąć sześć lat po raz trzeci wyszła za mąż za radcę prawnego. Wallis zaczęła
podróżować. Jej wyprawa do Szanghaju stała się źródłem wielu plotek. Podobno uwodziła na
statku mężczyzn, szokując porządne towarzystwo swą rozwiązłością. Czego to o niej nie
mówiono! Że była radzieckim szpiegiem, że pracowała jako prostytutka w chińskim burdelu,
gdzie nauczyła się technik seksualnych, że była zamieszana w aferę narkotykową. Jej mężem był
niejaki Spencer, który czasami, będąc w złym humorze, bił żonę, a pewnego razu stłukł ją tak
mocno, że uszkodził nerki. A gdy grzecznie poprosiła go o rozwód, zaciągnął ją do burdelu i
kazał patrzeć, jak uprawia seks z prostytutkami. To przepełniło czarę goryczy, spakowała walizki
i wyjechała do Pekinu, mając zamiar przez amerykańską ambasadę wrócić do Ameryki. Nic z
tego nie wyszło, wróciła do Szanghaju.
W 1926 roku, czekając na rozwód ze Spencerem, Wallis poznała przystojnego i
tajemniczego Ernesta Simpsona. Podobało się intelektualistce Wallis, że jest oczytany i mało
mówi, bowiem, jak wiadomo, gadatliwość chłopa jest o wiele gorsza od gadatliwości baby.
Umiała uwodzić mężczyzn a, szczerze mówiąc, nie wiadomo jak to robiła, Drogi Czytelniku:
była mało atrakcyjna, a pod cienkimi i złymi usteczkami kryła się paskudna wiedźma i hetera w
jednym. W każdym razie Ernest Simpson na tyle był zauroczony lady Wallis, że zostawił żonę,
wziął z nią naprędce rozwód i ożenił się z Wallis. Oto tak, drogie panienki, trzeba brać byka za
rogi i uwodzić mężczyzn tak, żeby na czarne mówili białe, żeby w brzydkiej Ksantypie widzieli
uroczą Marilyn Monroe. Małżeńska para wyjechała do Londynu i tu została wpuszczona na
królewski dwór. A tam zdychający bez kobiecej tkliwości (czytaj: bata) wielki książę, przyszły
król Edward VIII ujrzał wreszcie tę, której szukał całe życie. Ubrana po męsku, o
zdecydowanych męskich ruchach, dominująca, apodyktyczna, ironiczna, bezwzględna, gotowa
na każdą perwersję, nie wyłączając flagellacji, co książę szczególnie lubił, o lesbijskich
skłonnościach – to była kobieta jego marzeń.
„Nareszcie” – radośnie westchnął przyszły król i porzucił w czorty wszystkie inne – i
Fredę Dudley Ward, bogatą córkę fabrykanta tekstylnego, i amerykańską aktorkę filmową
Milbred, i lady Fanness. Bo małego paluszka Wallis nie były warte. Szczególnie zaimponowało
księciu to, że Wallis znała się na erotycznych sztuczkach i stosowała chiński masaż. Edward stał
się częstym gościem w mieszkaniu Simpsonów. Mąż śpi, a oni gadają. Całymi nocami mogli
rozmawiać. Edward zakochiwał się w Wallis powoli, nie śpiesząc się, żeby w końcowej fazie
zakochać się tak, że świata Bożego poza nią nie widział. Gotów był królestwa się wyrzec, byleby
Wallis została jego żoną. Czy dużo jest na świecie takich wyrzeczeńców delfinów, Drogi
Czytelniku? Może jeden, dwóch i koniec. Rosyjski wielki książę, brat Aleksandra I, Konstanty,
korony rosyjskiej się zrzekł dla naszej ukochanej Polki Joanny Grudzińskiej, czego nie udało się
drugiej patriotce, Marii Walewskiej. Idąc z Napoleonem do łóżka, nigdy nie zapominała przed
seksem podnieść na imperatora swe cudowne niebieskie oczy i ekstatycznie wyszeptać: „A
Polska?”. Figę z makiem dostała Polska od Napoleona Bonapartego, ale to już inny temat.
Słowem, przyszły Edward VIII jest gotów ożenić się z Wallis i uczynić ją angielską
królową. Amerykanka nic nie ma przeciwko temu, a wręcz przeciwnie. Już obmyśla, jak to ona
mocną ręką Elżbiety I ujarzmi królestwo angielskie. Mąż na rozwód się nie zgadza, nie po to
rzucił pierwszą żonę, żeby drugą innemu mężczyźnie oddawać. „A Anglia?” – mogłaby
wyszeptać Wallis przed seksem, lecz jej patriotyczny zapał nie był tak wielki jak u Polek. Poza
tym, Drogi Czytelniku, istnieje średnio udokumentowane podejrzenie, że Wallis nie była kobietą,
lecz hermafrodytą. A niektórzy naukowcy sądzili, że w ogóle była mężczyzną.
Naukowcy, których zainteresowała osobowość Wallis Simpson, a także jej bezpłodność,
snują swoje wersje, z których najbardziej interesująca jest wersja Michaela Blocha, który napisał
jej biografię, gdzie twierdził, że Wallis była mężczyzną. Ta biografía została opublikowana w
1966 roku. Natomiast doktor John Randall, konsultant psychiatryczny w Charing Cross Hospital i
dyrektor medycyny Gender oceniający predyspozycje transseksualistów do zabiegu zmiany płci,
powiedział Blochowi, że informację tę zdobył od kolegi, który badał Simpson. Prawdopodobnie
była chora na zespół niewrażliwości na androgeny. Mężczyźni z takimi zaburzeniami wyglądają
jak kobiety, mają piersi, bujne włosy, żeńskie narządy płciowe, ale pochwa jest nienaturalnie
krótka, a macicy i jajników nie mają wcale. Penetracja seksualna jest prawie niemożliwa. Jak
Edward VIII mógł uprawiać z nią seks? Pewnie, że mógł – perwersyjny. Większość pacjentów
tego typu dorasta jako kobiety. Prawdopodobnie Simpson cierpiała na androgeniczną chorobę.
Jest faktem, że Simpson pojechała do USA na operację, pod pretekstem raka macicy. Cierpiała na
chorobę weneryczną. Nie wiemy, jak było naprawdę. Możemy tylko budować hipotezy. Ubierała
się po męsku. Nosiła męskie koszule. Miała duże męskie dłonie. Ognisty romans Wallis i
Edwarda VIII rozpoczął się w 1934 roku, kiedy płynęli statkiem po Morzu Śródziemnym.
Postanowili się ożenić. „Ja ciebie zdradzam” – krzyczy oburzona Wallis, a mąż nie chce
rozwodu, zgadza się na rolę rogacza. Przestraszony perspektywą mezaliansu i skandalu na cała
Europę ojciec Edwarda, król Jerzy V, pyta syna, czy sypia z Wallis? „Nie” – odpowiedział syn
przecząco i zgodnie z prawdą, penetracji pochwy nie było, bo Wallis pochwy nie ma. Ojciec
przestraszył się tak dziwnej miłości swego syna i to przyśpieszyło jego zgon. Zmarł w 1936 roku.
Matka Maria ucałowała rękę starszego syna, teraz on jest królem. Zmarł król, niech żyje król!
Edward VIII jest królem. On kocha Wallis i zamierza się z nią ożenić. W świetle angielskiego
prawa nie istniało małżeństwo morganatyczne, nawet z rozwódką. Edward VIII chowa głowę w
piasek i o niczym nie chce słyszeć. Gdzieś w głębi duszy ma nadzieję, że angielskie prawo da się
zmienić i czterdziestojednoletnia Wallis zostanie angielską królową. Tym bardziej, że mąż
Simpson dał się ubłagać i wziąć winę na siebie. Spektakl odbył się w londyńskim hotelu według
scenariusza pani Wallis. Jej mąż musi dowieść swej zdrady, lecz z porządną kobietą, nie z
prostytutką. Na prostytutkę dziennikarzy i reporterów nie złapiesz, na taki haczyk oni nie pójdą.
Ubłagano lady Buttercup, w imię patriotyzmu dla ojczyzny. Zawiadomiono reporterów i
paparazzi z aparatami fotograficznymi. Wszystko wyszło na medal. Naga lady Buttercup, leżąca
w pokoju hotelowym na łóżku z mężem Wallis, dała się oślepić błyskiem fotoaparatów, potem
zeskoczyła z łóżka, prędko się ubrała i zainkasowawszy porządną sumkę odleciała w siną dal do
ciepłych krajów zmywać wstyd. Wallis szykuje się do nominacji na królową angielską, bo
rozwód ma w kieszeni. Lecz naród postawił veto i twardo powiedział: NIE! Podwójna rozwódka,
Amerykanka, jakaś tam Wallis z patologicznej zubożałej rodziny nie będzie za nic w świecie ich
królową! Edward VIII, mało ponosiwszy koronę angielską, musiał abdykować, co uczynił ze
skisłą miną i płonącym policzkiem, bo dostał od ukochanej żony w pysk za niespełnienie jej
płonnej nadziei na koronę angielską.
Tymczasem Edward VIII w telewizji publicznie się tłumaczy, dlaczego abdykował.
„Jedynym warunkiem pozostania na tronie jest to, abym wyrzekł się siebie, a tego z pewnością
nie zrobię”. Lud nie chce abdykacji króla, lud nie lubi zmian, tym bardziej, gdy te zmiany
następują z powodu kobiety. Znienawidzono Wallis. 10 grudnia 1936 roku Edward VIII
podpisuje abdykację. Na angielski tron wstępuje jego brat Jerzy VI. Matka Maria również
znienawidziła Wallis i oświadczyła synowi, żeby wynosił się z Anglii, a wrócić tu może tylko na
jej pogrzeb. Niewesoła to perspektywa uciekać ze swego kraju w aurze powszechnej nienawiści,
lecz czego dla miłości, pardon, dla perwersyjnego seksu nie zrobisz w epoce, gdy cała ludzkość
dąży do orgazmu, a orgazm mógł Edward VIII mieć tylko i wyłącznie podczas chińskich masaży,
jakimi raczyła go żona. Zaczęli podróżować. Dużo i wszędzie. W Hollywood uwodzą: on
gwiazdorów filmowych, ona gwiazdki filmowe, bo jej lesbijskie skłonności nasiliły się po
zamążpójściu. Gdzieś tam, może w Kalifornii, poznali wspaniałego, wręcz uroczego
biseksualistę, drugiego Casanovę, Jimmiego. (Nie pytaj nas, Czytelniku, o jego nazwisko, nie
powiemy, bo to tajemnica).
Jimmi był niezmiernie bogaty, co miało ogromne znaczenie dla Wallis. Był biseksualistą,
co miało jeszcze większe dla niej znaczenie, biorąc pod uwagę jej płeć.
Biseksualny rozpustnik, o ciągotkach do alkoholu, narkotyków, przepuścił majątek żony.
A ojciec niezły prezent ślubny córce zafundował. W dzień ich ślubu strzelił sobie kulą w łeb nie
dlatego, że nie akceptował tego związku, tak dalece jego rozpacz nie sięgała, lecz z powodu
przegranej w pokera. Żona Jimmiego naturalnie po takim stresie związanym z utratą ojca
przebywała w klinikach psychiatrycznych, dając mężowi możliwość łajdaczenia się, ile wlezie.
Właziło nie bardzo dużo, bo miał małego penisa. Uwielbiał jednak uprawiać seks zarówno z
kobietami, jak i z mężczyznami. Wśród jego kochanek i kochanków byli: Francis Soellman,
kardynał Nowego Jorku, meksykanka, złośnica Lupe Velez, to właśnie ona doprowadziła
Gary’ego Coopera do załamania nerwowego, śpiewaczka w nocnych klubach, Libby Holman, no
i książę Edward VIII. Była to tajemnica zakamuflowana pod pozorem romansu z Wallis. Wielu
nazywało go „żigolakiem hermafrodytą”. Od czasu do czasu sypiał ze swoją kuzynką Barbarą
Hutton. Ona łożyła na jego utrzymanie, a on towarzyszył jej w podróżach poślubnych z jej
siedmioma mężami. Jego zadaniem było odstraszać paparazzi. A oto jego słownictwo w listach:
„Bierz więc swoją tłustą pomarszczoną dupę i hajda tu” – tak on zapraszał damy do
intelektualnych biesiad. A gdy paparazzi byli zbyt natrętni i śpiewali głośno, wymachując swymi
aparatami, serenady pod balkonem Barbary, Jimmi wychodził na balkon i sikał na nich z góry.
Niech teraz mówią, że to „Boża rosa”. Gdy pewnego razu nadjechała policja, schował się pod
łóżko, a gdy Barbara oświadczyła policjantom, że Jimmiego u niej nie ma, odezwał się spod
łóżka: „Ona kłamie”. Za taką uczciwość został aresztowany i w ramach ekstradycji przywieziony
do Berlina. W Berlinie krzyczał: „Precz z Hitlerem”, potem szybko uciekał przez drzwi
obrotowe. Jego pozorny romans z Wallis, żeby zakamuflować związek homoseksualny z
księciem Edwardem VIII, rozpoczął się w 1950 roku. Od tego czasu podróżowali we troje. Byli
razem w Paryżu. W 1954 roku doszło do zerwania z błahego powodu. Starsza o dwadzieścia lat
od Jimmiego Wallis pewnego razu oświadczyła, że śmierdzi on czosnkiem. Rozwścieczony
Jimmi kopnął Wallis pod stołem tak mocno, że z kolana polała się krew. I wówczas, wobec takiej
poniewierki ukochanej żony, książę Edward VIII zdecydował się rozstać ze swoim
homoseksualnym partnerem. „Mamy cię dość, Jimmy. Wynoś się”.
Dwanaście lat później, w 1966 roku, Jimmi zachłysnął się własnymi wymiocinami.
Edward VIII ukrywał swój homoseksualizm. Był impotentem, czyli w homoseksualnym związku
grał pasywną rolę kobiecą. Cierpiał z powodu przedwczesnego wytrysku. Miał niezwykle mały
członek.
A oto opinia Ralpha G. Martina, biografa, który napisał: „Szczerze mówiąc miał
najmniejszego ptaszka, jakiego widziałem”. To nie był lekarz, to homoseksualny partner księcia.
Wyobraźcie sobie, jak wpływał na niego taki mankament biologiczny. O kompleksie małego
penisa coś niecoś wiemy. Wszystkie najpiękniejsze kobiety świata, chętne i gotowe pójść do
łóżka z księciem z bajki, wszystkie oczekujące najbardziej romantycznej nocy w życiu były
rozczarowane. A pomyślcie o mężczyznach, którzy to z nim robili. Co za rozczarowanie! A
możecie sobie wyobrazić, co on czuł? Taki wrodzony mankament miał samobójca Ludwik
Bawarski. No tak, czuł się nieszczególnie. Kompleks małego penisa to bardzo silny kompleks.
Matka, Maria Peters, była sadystką, która go najpierw raniła, a potem pieściła. Ojciec – surowy
tyran. On w dominującej Wallis Simpson znalazł namiastkę męskiego kochanka. Dziecko
wychowane przez surowego ojca może jako dorosły w ramach kompensacji szukać męskiej
miłości. Pomimo swych licznych romansów heteroseksualnych, książę w głębi duszy nienawidził
kobiet, Wytrzymywała z nim tylko Wallis Simpson, bo sama nie była kobietą. A ich upodobania
seksualne? Włączając infantylizm, fetyszyzm, związany z jej ogromnymi stopami, Wallis
stosowała sztucznego penisa, żeby zadowolić seksualne zachcianki męża.
Co to za szczęście być tak zgodną seksualnie parą!
Skończyłam, Drogi Czytelniku, kolejną, dziewiątą już książkę z serii „Skandale historii”.
Pisałam ją w niebywale dla mnie długim czasie, przez czternaście miesięcy. Lecz i temat nie jest
prosty, a jeśli wziąć pod uwagę, że materiał do niektórych rozdziałów, na przykład „Geje w
sutannach”, jest prawie niedostępny, stanie się jasna trudność autorki.
Następna moja książka z tej serii będzie dotyczyła człowieka, który nie tylko leczył
(ponoć skutecznie) z homoseksualizmu swego zabójcę, lecz także wdarł się w łaski carów i,
będąc niepiśmiennym chłopem, faktycznie rządził krajem. Nigdy dotąd niepublikowane
materiały o jego kochankach, raporty policji, dzienniki jego krewnych dadzą nam wizerunek
nieco inny, niż ogólnie przyjęty i zdejmą z niego zasłonę mitów i legend.
Elwira Watała, Niewiesze, gdzie rankami tylko łabędzie i ja. Lipiec 2012 r.
KONIEC
BIBLIOGRAFIA

Aardweg Gerard van den, Homoseksualizm i nadzieja, Warszawa 1997.


Ackerman Diane, Historia naturalna miłości, Warszawa 1997.
Alszwang Arnold, Czajkowski, Warszawa 1979.
Aldrich Robert, Geje i lesbijki, Londyn 2006.
Banaszkiewicz Jan, Henryk IV, Warszawa 1995.
Besala Jerzy, Miłość i strach, Poznań 2010.
Bettelheim Bruno, Rany symboliczne, Warszawa 1989.
Birkin Kondrat, Namiestnicy i faworyty, Moskwa 1937.
Blaschke Jorge, Tajemnice średniowiecza, Warszawa 2007.
Boczkowski Krzysztof, Homoseksualizm, Warszawa 1988.
Brantome Pierre de, Gałantnyje damy, Moskwa 1998.
Breton Guy, Wiek swawoli, Warszawa 1996.
Bull George, Michał Anioł, Warszawa 2002.
Carlton Charles, Królewskie faworyty w Anglii, Warszawa 1992.
Cars Jean des, Ludwik II Bawarski – król rażony szaleństwem, Warszawa 1975.
Cawthorne Nigel, Bardzo prywatne życie papieży, Warszawa 2004.
Craveri Benedetta, Kochanki i królowie, Warszawa 2008.
Cyrulik Boris, Anatomia uczuć, Warszawa 1997.
Deschner Karlheinz, I znowu zapiał kur, Gdynia 1997.
Donimirski Andrzej, Niezwykłe kobiety w dziejach, Warszawa 1988.
Dorek K., Homoseksualizm grecki, Kraków 2004.
Duffy Ramon, Święci i grzesznicy, Warszawa 2006.
Dumas Aleksander, Grafinia de Monsoro, t. VI, Moskwa 1978.
Farlough Stephen, Opowieści o znanych i nieznanych homoseksualistach, Warszawa
1993.
Farquhar Michael, Królewskie skandale, Warszawa 2002.
Fijałkowski Paweł, Seksualność, psyche, kultura, Warszawa 1999.
Fisher Trevor, Oscar Wilde i Bosie – Fatalna namiętność, Warszawa 2004.
Forel Alfred, Polowoj wopros, Sankt Petersburg 1906.
Foster Barbara, Miłość we troje, Warszawa 1999.
Frasek Antonina, Miłość i Ludwik XIV, Poznań 2007.
Friedman Dawid, Pan Niepokorny. Kulturowa historia penisa, Warszawa 2003.
Fromm Erich, Anatomia ludzkiej destrukcyjności, Warszawa 1997.
Gervaso Roberto, Casanova, Warszawa 1990.
Gide Andre, Lochy Watykanu, Warszawa 1993.
Gibbon Edward, Zmierzch cesarstwa rzymskiego, t. I–II, Warszawa 1960.
Green Peter, Aleksander Wielki, Warszawa 1978.
Gromow Piotr, Gosudarstwiennyje prestupniki w Anglii, Sankt Petersburg 1871.
Gromton L., Byron i grecka miłość, Warszawa 1986.
Grzybowski Stanisław, Henryk Walezy, Wrocław 1980.
Haasler Robert A., Kobiety Watykanu, Katowice bez daty.
Haasler Robert A., Tajne sprawy papieży, Warszawa bez daty.
Harpentier Louis, Tajemnice templariuszy, Warszawa 1992.
Herman Eleonor, W łóżku z królem, Warszawa 2006.
Imieliński Kazimierz, Człowiek i seks, Warszawa 1985.
Imieliński Kazimierz, Sekrety seksu, Warszawa 1990.
Imieliński Kazimierz, Zaburzenia psychoseksualne, Warszawa 1970.
Imieliński Kazimierz, Zarys seksuologii, Warszawa 1982.
Jankowski Jerzy, Monarsze sekrety, Wrocław 1995.
Kent Michael of, Amor i król, Warszawa 1994.
Koper Sławomir, Miłość, seks i poetyka w Starożytnej Grecji, Warszawa 2004.
Koper Sławomir, Życie prywatne i erotyczne w starożytnej Grecji i Rzymie, Warszawa
2011.
Kołodziejczyk Leszek, Tron i alkowy, Kraków 1991.
Kracheterowa Nina, Partyzant moralności, Katowice 1986.
Krawczuk Aleksander, Poczet cesarzowych Rzymu, Warszawa 2006.
Krawczuk Aleksander, Ród Konstantyna, Warszawa, 1985.
Lecomte Bernard, Tajemnice Watykanu, Warszawa 2010.
Leigh Eduardo, Kochanki, Warszawa 2007.
Lyons Lewis, Historia kar cielesnych, Warszawa 2010.
Majka-Rostek Dorota, Związki homoseksualne, Warszawa 2008.
Mathieu Jean, Prawdziwe dzieje papieży, Warszawa 1995
Margaret Nicholas, Portret kobiet nikczemnych, Warszawa 1996.
Mundy Simon, Czajkowski, Warszawa 2005.
Omeysels Lucian, Kobiety wokół angielskiej korony, Katowice 1998.
Papini Giovanni, Michał Anioł, Warszawa 1959.
Papini Giovanni, Michał Anioł na tle epoki, Warszawa 1959.
Pernoud Régine, Ryszard Lwie Serce, Warszawa 1978.
Potkowski Edward, Heretycy i inkwizytorzy, Warszawa 1971.
Rassel Pol, 100 kratkich żiznieopisanij gejew i lesbilanok, Moskwa 1966.
Reinsberg Carola, Obyczaje seksualne starożytnych Greków, Gdynia 1998
Rendina Claudio, Grzesznicy Watykanu, Warszawa 1995.
Rosay J. Mathiew, Prawdziwe dzieje papieży, Warszawa 1995.
Smokowicz Laura, Oszuści, szubrawcy, zdrajcy, Białystok 2004.
Starowicz Zbigniew Lew, Homoseksualizm, Warszawa 1997.
Starowicz Zbigniew Lew, Seks nietypowy, Warszawa.
Stomma Ludwik, Francuska miłość, Warszawa 2004.
Swolkień Henryk, Piotr Czajkowski, Warszawa 1976.
Tazbir Janusz, Okrucieństwo w starożytnej Europie, Warszawa 1993.
Tomasik Krzysztof, Homobiografie, Warszawa 2008.
Uhl Alois, Papieże i kobiety, Poznań 2009.
Vandenberg Philipp, Towarzyszki cesarskich śniadań, Katowice 2007.
Vargas Llosa Mario, Marzenie Celta, Warszawa 2011.
Warkocki Błażej, Homo niewiadomo, Warszawa 2007.
Weyland J., Jezus oskarża, Gdynia 1996.
Weymar Stanley, Kawaler de Marsak, Gdańsk 1992.
Wierusz Kowalski Jan, Poczet Papieży, Warszawa 1985.
Wullschläger Jackie, Andersen – życie baśniopisarza, Warszawa 2005.
Wullschläger Jackie, Homoseksualizm u mężczyzn, Warszawa.
Zeldin Theodor, Intymna historia ludzkości, Warszawa 1998.
Żurawski Bartosz, Homofobia po polsku Warszawa 2004.

You might also like