You are on page 1of 116

Kat

Cantrell

Siła pożądania
Tłumaczenie:
Agnieszka Nowakowska
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Mimo że Desmond Pierce nigdy w cuda nie wierzył, to gdy we


wtorek o wpół do ósmej wieczorem zobaczył w szpitalu swego
syna, poczuł, że stał się cud.
Na widok przyniesionego przez pielęgniarkę kwilącego nowo-
rodka zaparło mu dech i poczuł dławiące w gardle łzy wzrusze-
nia, radości i uniesienia.
Mam syna, pomyślał upojony. Czyli wygląda na to, że szczę-
ście naprawdę można sobie kupić…
Ponieważ dziecko płakało w niebogłosy, a jego buzię wykrzy-
wiał grymas bólu, jak gdyby pielęgniarka kłuła go szpilką, Desa
natychmiast ogarnęło też przerażenie zmieszane z rozpaczą.
Czegoś tak dojmującego nie doświadczył jeszcze nigdy i miał
ochotę wyrwać synka z rąk tej kobiety.
Czy taki wszechogarniający zachwyt połączony ze straszli-
wym lękiem odczuwają wszyscy rodzice? Czy też może on, jako
samotny ojciec, którego syn będzie pozbawiony matki, przeży-
wa spotkanie z dzieckiem silniej niż inni?
− Jak się pan czuje, panie Pierce? – pielęgniarka spytała
z sympatią.
− Pluję sobie w brodę, że przekazałem na rzecz waszego szpi-
tala zbyt hojną donację – zbył ją w odpowiedzi żarcikiem, by
w tej samej sekundzie ugryźć się w język, łapiąc się na tym, że
leżący w jego naturze sarkazm dziś jest absolutnie niestosowny.
– Dlaczego moje dziecko płacze? – spytał.
To pytanie było bardziej na miejscu. Zresztą takie kwestie ca-
łymi miesiącami ćwiczył przed lustrem.
Przez ostatnie czterdzieści tygodni dziecko wydawało mu się
nierealnym marzeniem albo też raczej bał się uwierzyć, że tym
razem ciąża skończy się inaczej niż ciąża Lacey, dziewczyny,
z którą był wcześniej w związku.
Gdy ujrzał teraz swojego synka, w jego oczach świat nabrał
kolorów. Desmond uznał, że w żadnym razie nie pozwoli, by
jego dziecko cierpiało.
Przed krzywdą uchroni je za wszelką cenę.
− Płacze, bo jest głodny – oświadczyła pielęgniarka. – Ma pan
ochotę go nakarmić?
Nie był w stanie wydusić słowa, więc tylko skinął głową i po-
zwolił się zaprowadzić do pokoju, którego ściany zdobiły niezli-
czone obrazki pluszaków, z bujanym fotelem w kącie i umywal-
ką, przy której stały na półce plastikowe butelki.
Kwestię karmienia butelką oraz wszelkie inne sprawy związa-
ne z rodzicielstwem Desmond zbadał i przeanalizował gruntow-
nie, naczytał się poważnych podręczników dotyczących nie-
mowląt oraz porad na stronach internetowych. Całą tę wiedzę
opanował bez trudu, bo koniec końców mógł się poszczycić
dwoma doktoratami z Harvardu.
I wierzył też głęboko, że z czymś takim, jak podanie niemow-
lęciu smoczka do buzi, łatwo sobie poradzi.
− A więc do dzieła, tatusiu. – Uśmiechnięta pielęgniarka
ostrożnie podała mu dziecko. – To ważne, żeby pan jak najczę-
ściej nosił go na rękach i przytulał.
Gdy spojrzał na pomarszczoną twarzyczkę, odniósł wrażenie,
że zatrzymał się cały świat.
Wydawało mu się, że jego synek waży tyle co nic, że jest lżej-
szy niż piórko. Patrząc na niego w zachwycie, dostrzegł, że
chłopczyk ma ciemne oczy. I wystające spod wełnianej czapecz-
ki ciemne włosy.
Conner Clark Pierce. Jego syn.
Zrobi, co w jego mocy, by przychylić mu nieba. Dać mu
wszystko. Zapewni mu prywatnych nauczycieli, pokaże pirami-
dy w Gizie, wyprawi się z nim na Machu Picchu.
Syn pójdzie w jego ślady i podobnie jak ojciec zostanie genial-
nym wynalazcą. Niczego mu nie zabraknie, choć będzie się cho-
wać bez matki.
Gdy pielęgniarka poprawiła dziecku czepek, a ono znów za-
płakało rozdzierająco, Desmond zaczął się obawiać, że pęknie
mu serce.
− Zaraz przygotuję butelkę – usłyszał uspokajającą wiado-
mość, po czym pielęgniarka odmierzyła modyfikowane mleko.
Chociaż Des zawsze współczuł głęboko innym ludziom, gdy
patrzył na ich ból, cierpienie jego dziecka, tego małego czło-
wieczka, który odziedziczył po nim geny, było wręcz nie do znie-
sienia.
Miał wrażenie, że sekundy ciągnęły się w nieskończoność, za-
nim wreszcie pielęgniarka wręczyła mu butelkę, i on tak, jak to
widział na niezliczonych filmach edukacyjnych, odchylił synko-
wi dolną wargę, by podsunąć mu smoczek do ust.
Okazało się jednak, że mimo kilkunastu prób podejmowanych
cierpliwie przez ojca, chłopczyk nie chciał ssać.
− Dlaczego on odmawia? – spytał zaniepokojony.
− Nie wiem – odparła pielęgniarka, której najwyraźniej udzie-
lił się jego niepokój. – Bywa, że dzieci rozdzielone z matkami
mają trudności z przyzwyczajeniem się do smoczka. Dlatego
spróbujemy podać mu mleko wkraplaczem.
Ta metoda faktycznie odniosła skutek. Przez pięć minut Con-
ner przełykał pokarm, ale potem zaczął się krztusić i go wyplu-
wać. Des próbował go karmić jeszcze przez pół godziny. Na
próżno.
− Wygląda na to, że pański synek jest najprawdopodobniej
uczulony na mleko modyfikowane – stwierdziła w końcu pielę-
gniarka.
− Ma alergię? Co to oznacza? – dopytywał się Desmond, po-
cierając zarośnięty podbródek.
Powinien był się ogolić, ale jak zawsze zapomniał. Czasami
pani Elliot, która prowadziła mu dom, przypominała mu o tym,
ale ostatnio nie miała okazji go widzieć, bo przygotowywał się
do dzisiejszego wielkiego dnia zamknięty w swoim laborato-
rium, a tam nie należało mu przeszkadzać.
Te przygotowania na nic się jednak nie zdały, skoro nie prze-
widział, że jego dziecko może być uczulone na sztuczny po-
karm.
– Będzie głodować? – dodał przerażony.
− Nie, nie dopuścimy do tego. W tym przypadku sprawę roz-
wiązałoby karmienie piersią, ale o ile wiem, z tej opcji trzeba
będzie zrezygnować, bo pan sobie nie życzył, żeby matka…
− W tej sytuacji rezygnuję z tego zastrzeżenia – przerwał pie-
lęgniarce. − Dziecko musi przecież jeść.
− Wobec tego spróbujmy je przystawić do piersi. Wprawdzie
zwykle mamy do czynienia z przypadkami, kiedy to matka ma
problemy z pokarmem i musimy wspomagać karmienie sztucz-
nym mlekiem…
− Czy ona wciąż jest na oddziale? – znów niecierpliwie
wszedł w słowo.
Chociaż zgodnie z umową, jaką zawarł z matką surogatką
swego syna, miał jej nigdy osobiście nie spotkać, to teraz, dla
dobra dziecka, postanowił złamać tę klauzulę.
− Tak, oczywiście. Po porodzie kobiety zostają u nas zwykle…
− Proszę natychmiast mnie do niej zaprowadzić. Proszę – po-
wtórzył z naciskiem, czując, że będzie lepiej, jeśli podaruje so-
bie słowo „natychmiast”.
− Dobrze. Ale muszę pana uprzedzić, że matka może odmó-
wić karmienia piersią.
− Ja jej to wyperswaduję – oświadczył, podnosząc się z dziec-
kiem na rękach z fotela.
Jego kontrakt z surogatką przewidywał, że ze względów me-
dycznych warunki ich umowy mogą ulec zmianie. Poza tym
McKenna Moore, formalnie rzecz biorąc, była jego żoną, mimo
że ślub zawarli per procura, czyli za pośrednictwem jego pełno-
mocnika. W świetle prawa stanowili jednak małżeństwo, a fakt
ten, Desmond na to liczył, powinien mu sprzyjać.
Miał nadzieję, że skoro Conner musi jeść, będzie w stanie
przekonać jego matkę do karmienia piersią.
Mówiąc szczerze, celowo zawarł z nią kontrakt, który wyklu-
czał jej kontakty z dzieckiem, bo chciał sobie zagwarantować
wobec niego pełnię praw rodzicielskich. Teraz jednak, a był co
do tego absolutnie przekonany, dla dobra syna musi z tych ob-
warowań zrezygnować.
− Proszę chwilę poczekać – powiedziała mu pielęgniarka
przed drzwiami do pokoju, w którym leżała McKenna. – Dowiem
się, czy pani Moore zechce nas przyjąć.
Desmond w milczeniu skinął głową. Niesiony na rękach Con-
ner na szczęście przestał płakać.
− Nie rozumiem – dobiegł go z pokoju kobiecy głos. – Czego
on oczekuje?
Chłopczyk poruszył się w jego ramionach, co sprawiło, że De-
smond nabrał animuszu.
Nie czekając na pozwolenie, popchnął nogą niezamknięte
drzwi, by wbrew własnemu wcześniejszemu postanowieniu
i klauzulom kontraktu stanąć oko w oko z kobietą, która urodzi-
ła mu dziecko.
Gdy leżąca w łóżku ciemnowłosa postać uniosła głowę, spoj-
rzała na niego i spotkali się wzrokiem, zamarł.
Był porażony podobnie jak w chwili, w której zobaczył swoje-
go syna. Ich syna.
Ta kobieta była matką jego dziecka, a w świetle prawa jego
żoną.
Jej delikatne i piękne rysy wywarły na nim takie wrażenie, że
nie był w stanie ani wypowiedzieć słowa, ani nawet pozbierać
własnych myśli. Jak na człowieka mającego iloraz inteligencji
geniusza, takie zagubienie było czymś absolutnie niebywałym.
Zdumiewające było także to, że nagle uświadomił sobie swój
niewybaczalny błąd. Sam się bowiem domagał, by w kontrakcie
znalazła się klauzula uniemożliwiająca ich wzajemne kontakty
osobiste.
Na widok McKenny Moore nie mógł odżałować, że nie poznał
jej wcześniej. Że nie próbował jej spotkać, że zaprzepaścił tę
szansę i że nie uczynił tej kobiety matką jego dziecka w sposób
bardziej konwencjonalny.
Jak to się do cholery stało, że jego żona w okamgnieniu tak
niezwykle go zauroczyła?
Ale co się stało, to się nie odstanie. Trudno. Nie chciał jej po-
znać, bo wolał zapobiec kłopotom. Unikał bowiem związków,
które innym ludziom wydają się łatwe oraz naturalne, i dlatego
zaszył się w swym domu twierdzy w oregońskiej głuszy, z które-
go do Astorii, najbliższego miasta, było daleko.
Desmond zawsze był odludkiem, a to, że studia wyższe rozpo-
czął w wieku piętnastu lat, nie ułatwiło mu kontaktów towarzy-
skich na uniwersytecie. Prawdziwych przyjaciół nie przysparzał
mu także fakt, że jako genialny wynalazca został miliarderem.
Gdyby próbował nawiązać z McKenną Moore normalną rela-
cję, ten związek, podobnie jak jego związek z Lacey, czekałaby
klęska. Tak sądził i tego się bał.
Dla kogoś takiego jak on, dla człowieka o jego usposobieniu,
jedynym sposobem, by przełamać osamotnienie, było dziecko.
Jego potomek miał mu zastąpić rodzinę oraz zaspokoić jego po-
trzebę miłości.
No i nowo narodzony syn należał do niego. Desmond chciał
dla niego jak najlepiej i pragnął samodzielnie, bez udziału osób
trzecich decydować o jego losie. W tej grze nie było miejsca dla
żony i matki jego dziecka.
Dlatego właśnie zapłacił prawnikom ponad milion dolarów, by
intercyza małżeńska z matką surogatką gwarantowała im roz-
dzielność majątkową. Dzięki zawartemu z nią per procura mał-
żeństwu mieli uniknąć kłopotów prawnych, bo zrzeczenie się
praw do dziecka w zamian za korzyść majątkową można inter-
pretować jako jego sprzedaż, a to w Ameryce jest nielegalne.
Dlatego też prawnicy przygotowali jemu i McKennie papiery
rozwodowe, na mocy których ona rezygnowała z praw rodziciel-
skich, a on otrzymywał ich pełnię. Dla uprawomocnienia rozwo-
du wystarczał jego podpis.
Po urodzeniu dziecka i zainkasowaniu należnych jej pieniędzy
matka miała zniknąć z ich życia, a Desmond wyobrażał sobie,
że to wszystko pozwoli mu zapełnić pustkę po utraconym wcze-
śniej dziecku, czy też raczej po dziecku, którego jego partnerka
Lacey postanowiła nie urodzić.
Po tamtym traumatycznym przeżyciu postanowił, że już nigdy
nie dopuści, by kobieta mogła decydować, czy jego dziecko
przyjdzie na świat. Nie chciał też sobie pozwalać na uczucie
wobec kobiety, bo wiedział, że dla niego to może być zgubne.
Kontrakt z surogatką rozwiązywał sprawę. Kiedyś, w przy-
szłości, jego syn to zrozumie.
− Pani Moore – wykrztusił w końcu – mamy problem. Nasz
syn potrzebuje pani.

Desmond Pierce przyszedł do szpitalnego pokoju McKenny.


Z płaczącym dzieckiem na rękach.
Jej dzieckiem.
Dzieckiem, o którym po bardzo ciężkim porodzie ze wszyst-
kich sił próbowała zapomnieć. Dzieckiem, które oddała.
Straszliwie obolała i osłabiona, marzyła teraz o kodeinie i dłu-
gim, głębokim śnie.
Mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa, nie była w stanie
unieść ręki, żeby dotknąć synka.
Miała już go nie oglądać. Mimo że chciała się z nim pożegnać,
kontrakt to wykluczył i nie dostała tej szansy. Personel szpitalny
pilnował, by ta klauzula została wypełniona. Był wobec młodej
matki bezwzględny.
Ale oni nie pojmowali, czym jest poświęcenie. Nie mieli poję-
cia, jak matka cierpi z powodu bezpowrotnej utraty synka.
Przez krótką chwilę sądziła, że jego ojciec odgadł jej pragnie-
nie i dlatego go przyniósł. Gdy spotkali się wzrokiem, odniosła
wrażenie, że dostrzegł jej ból. Wydawało jej się, że wyraz jego
oczu niemal mówił: przeszedłem, aby to wszystko naprawić.
Okazało się jednak, że pan Pierce odwiedził ją z dzieckiem
z innego powodu, toteż ich przyjście na nowo otworzyło ranę
w jej sercu.
Powinni ją zostawić w spokoju. Natychmiast stąd wyjść.
Wyjść, zanim wybuchnie płaczem.
− On nie jest moim synem – powiedziała, z trudem wydoby-
wając z siebie głos.
Nie powinna tak mówić. To zdanie – prawdziwe i zarazem
okrutne – dla niej było tak rozdzierające, jak płacz niemowlęcia.
To był jej syn. Dziecko, z którego zrezygnowała. Zrobiła tak,
bo pragnęła żyć po swojemu, a nie tak, jak by chcieli jej rodzi-
ce, którzy nieustannie jej powtarzali: musisz sobie znaleźć
męża, musisz mieć dużo dzieci, nie ma większej radości niż
dzieci.
Ale ona nie chciała matkować.
Chciała zostać lekarzem, by nieść pomoc cierpiącym, choć jej
rodzice i wspólnota, w której się wychowała, byli przeciwnikami
konwencjonalnej medycyny.
McKenna na próżno usiłowała ich przekonać, by zamiast do
homeopatów zwrócili się do lekarzy, kiedy jej dziadek chorował
na raka. Po jego śmierci utwierdziła się w swym pragnieniu stu-
diowania medycyny.
Desmond Pierce marzył o dziecku, ona mogła mu je dać, nie
poddając się zarazem presji rodziców. Rodząc mu dziecko jako
surogatka, w swoim przekonaniu postąpiła szlachetnie, robiąc
coś, co miało sens.
Tak przynajmniej powtarzała sobie od godziny i niemal w to
uwierzyła – tyle że gdy Desmond z płaczącym dzieckiem na rę-
kach wkroczył do jej pokoju, jej wiara legła w gruzach.
Spojrzał na nią tak dziwnie, że miała mu ochotę powiedzieć:
„Czego ty chcesz ode mnie, człowieku?”.
Choć nigdy się nie poznali, natychmiast odgadła, że to jest
Desmond Pierce, mimo że wyglądał inaczej niż na zdjęciach
w internecie. Rzecz jasna, że je oglądała, bo człowiek mający
tak ściśle i jasno określoną koncepcję co do ich kontraktu i go-
towy ją poślubić, nie widząc jej na oczy, budził jej ciekawość.
To, że był wysoki, ciemnowłosy i przystojny, jej nie zaskoczy-
ło. Natomiast od pierwszego wejrzenia zastanowiła ją bijąca od
niego jakaś desperacja, a może pryncypializm czy surowość,
którą podkreślał jego kilkudniowy zarost.
Desmond Pierce był idealnym kandydatem na ojca, inaczej
nie zgodziłaby się urodzić mu dziecka. Ale zawierając z nim
umowę, nie zdawała sobie sprawy, że wygląda na mężczyznę
z marzeń.
Na ideał mężczyzny, i kropka. A z dzieckiem w ramionach jest
najprzystojniejszym facetem na ziemi.
I wtedy uzmysłowiła sobie, że jest jej mężem. Człowiekiem,
którego poślubiła, choć nigdy miała nie zobaczyć.
− Dziecko nie toleruje mleka modyfikowanego. Proszę, żeby
pani podjęła próbę nakarmienia go piersią.
− Co takiego?
− Ono jest uczulone na sztuczny pokarm, więc potrzebuje
pani mleka – powiedział, podchodząc do jej łóżka. − W tej jed-
nej sprawie nie jestem w stanie pani zastąpić.
Popatrzyła na pomarszczoną buzię synka, ale nie wyciągnęła
rąk w obawie, że jej zranione serce rozkrwawi się jeszcze bar-
dziej. To by przerosło jej siły, większej rozpaczy nie zdołałaby
udźwignąć.
Niemowlak jej potrzebował, była jedynym człowiekiem, który
mógł mu pomóc. Ale karmienie piersią nieuchronnie oznaczało-
by zadzierzgnięcie bliskiej więzi z dzieckiem, z którym przecież
będzie musiała się rozstać.
Dlaczego Desmond Pierce śmiał do niej przyjść w najtrudniej-
szym, najbardziej rozdzierającym momencie jej życia?
Ona wywiązała się z umowy.
Urodziła dziecko, zdrowe i gotowe do życia z ojcem miliarde-
rem, który o nim marzył tak bardzo, że nie zawahał się przed
wynajęciem matki surogatki.
Czego więc jeszcze Desmond Pierce oczekuje od niej? Chce,
by bardziej cierpiała? By po odebraniu jej syna nie mogła dojść
do siebie?
− Nie jestem w stanie spełnić tej prośby – wyszeptała, choć
jej piersi domagały się czegoś zupełnie innego.
Gdy tylko do jej pokoju przyniesiono płaczącego noworodka,
poczuła, że nabrzmiewają, twardnieją, robią się ciężkie od po-
karmu. Ale to była czysta fizjologia, jej mleko będzie musiało
się zmarnować i laktacja wkrótce ustanie. Wiedziała o tym
i była na to przygotowana.
− Martwi się pani o figurę? – spytał ze ściągniętymi brwiami.
To kretyńskie pytanie niemal ją rozbawiło.
− Jasne, że się martwię, bo w przyszłym tygodniu biorę udział
w konkursie piękności i muszę dobrze się prezentować w bikini.
− To był sarkazm, prawda? – powiedział trochę zbity z tropu.
Fakt, że musiał się dopytać, dziwnie ją rozczulił, ale zanim
zdążyła mu odpowiedzieć, położył jej dziecko na brzuchu. Gdy
odruchowo, wbrew własnej woli, przytuliła syna, nie było już jej
stać na odmowę.
On na pewno był tego świadomy i na pewno zdawała sobie
z tego sprawę stojąca w drzwiach pielęgniarka.
Choć nie powinna tego robić, przytuliła niemowlę i natych-
miast poczuła zalewającą ją falę miłości. Jej szybko bijące serce
przepełniło poczucie obowiązku wobec dziecka.
Mój syn.
Wciąż płakał, kładąc główkę na jej piersi. Jego potrzeba była
oczywista, lecz zaskoczyła ją siła własnego pragnienia, by tę
potrzebę spełnić.
− Nasza umowa o prawach rodzicielskich zawiera klauzulę
odnośnie do medycznych potrzeb dziecka, na mocy której do
osiągnięcia przez nie pełnoletności jest pani zobowiązana, jeśli
to konieczne ze względów zdrowotnych, udzielić mu pomocy –
wyjaśnił Desmond Pierce.
− Wiem o tym, ale byłam przekonana, że ta klauzula odnosi
się do takich sytuacji jak na przykład przeszczep nerki, i że kar-
mienia piersią nie dotyczy – McKenna wyrzuciła z siebie.
Nie, na to nie wolno jej się zgodzić, próbowała jeszcze sobie
powiedzieć. Jeśli skapituluje, jej późniejsze rozstanie z synkiem
będzie znacznie trudniejsze.
Desmond nie ma prawa jej o to prosić. Ona zgodnie z planem
wróci do Portland i będzie studiować medycynę. Zostanie leka-
rzem, o czym marzyła od lat, i będzie nieść pomoc ludziom.
− Niewykluczone zresztą, że mój syn będzie kiedyś potrzebo-
wał nerki od spokrewnionej osoby – odparł jego ojciec.
Czy on nie zdaje sobie sprawy z jej wewnętrznego rozdarcia?
Czy nie widzi, że przysparza jej katuszy?
Jest zblazowanym miliarderem, który nabrał poczucia, że cały
świat leży u jego stóp, a każda jego zachcianka musi być speł-
niona.
− Chyba pan się domyśla, że karmienie piersią to nie jest
czynność jednorazowa? Że trzeba ją powtarzać kilka razy na
dobę?
McKenna, wychowana w małej, zwartej i żyjącej z dala od
świata społeczności, obserwowała karmiące matki, które dzień
i noc, przez dwadzieścia cztery godziny, zajmowały się swoimi
dziećmi.
Tymczasem ten świeżo upieczony ojciec najwyraźniej myśli,
że wystarczy niemowlę przystawić do piersi i problem zostanie
rozwiązany.
− Tak, wiem o tym, ale przyrzekam, że kiedy znajdziemy inny
sposób, żeby karmić dziecko, będzie pani mogła z tego zrezy-
gnować. Jednak do tego czasu, na mocy naszej umowy, ze
względów medycznych jest pani zobowiązana zaspokoić jego
potrzeby. Dla dobra mojego dziecka gotów jestem na wszystko.
On się nie obędzie bez pani pomocy. Przynajmniej przez trzy
miesiące. Dostanie pani u mnie w domu wygodny pokój i będzie
pani mogła używać odciągacza. Czy oczekuje pani dodatkowej
zapłaty? Bo jeśli tak, to proszę podać jej wysokość.
Czy on zapomniał o instynkcie macierzyńskim?
Czy myśli, że miłością i więzią z dzieckiem można igrać bez-
karnie, przeliczając je na pieniądze?
− Nie chcę żadnej dodatkowej zapłaty! Oczekuję tylko… −
Myśląc gorączkowo, zawiesiła głos.
Pragnęła, żeby on wywiązał się z zawartej umowy. Miał się
z nią rozwieść, płacąc jej ustaloną wcześniej kwotę, którą za-
mierzała przeznaczyć na sfinansowanie studiów medycznych.
Dzięki niej, dzięki temu, że wypełniła swoje zadanie i jako suro-
gatka urodziła mu dziecko, on może stworzyć sobie wymarzoną
rodzinę.
I chociaż to może brzmieć bezdusznie, na tym polega zawarty
przez nich układ.
Nie da się studiować medycyny i być jednocześnie matką.
Jedno wyklucza drugie, bo zarówno te trudne studia, jak i mat-
kowanie wymagają poświęcenia się bez reszty. Przed laty wy-
brała sobie przyszłą drogę życiową. Wykonywanie zawodu leka-
rza traktowała jako misję, mimo że matka zarzucała jej egoizm,
bo McKenna, nie zważając na odczucia rodziców, odrzuciła
przekazywane jej w domu nauki o naturalnych metodach uzdra-
wiania.
Teraz otrzymała szansę, by udowodnić, że stać ją na wielko-
duszność. Przez trzy miesiące może zapewniać dziecku własny
pokarm, a kiedy chłopiec wyrośnie z uczulenia na modyfikowa-
ne mleko, pojedzie do Portland, by rozpocząć studia w seme-
strze wiosennym.
Skoro i tak z powodu ciąży odłożyła je o rok, to dodatkowe
trzy miesiące opóźnienia nie będą miały większego znaczenia.
McKenna postanowiła przebyć ciążę nie tylko, by zdobyć nie-
zbędne środki na studia, ale też po to, by dzięki własnemu do-
świadczeniu nabrać większej empatii dla swoich przyszłych cię-
żarnych pacjentek.
A skoro taki miała cel, to karmienie piersią też może służyć
lepszemu zrozumieniu leczonych kobiet. Jeżeli dziecko miałoby
trudności ze ssaniem, podobnie jak wiele młodych matek mo-
głaby używać odciągacza. Dla jego dobra powinna pogodzić się
z tym, że powtórne rozstanie z synkiem będzie jeszcze bardziej
bolesne i trudne…
Zerknąwszy na Desmonda, który patrzył na nich, na nią i na
dziecko, z jakimś trudnym do określenia wyrazem twarzy, po-
wiedziała:
− Nakarmię go, ale chcę, żeby pana przy tym nie było.
− Błagam, proszę mi pozwolić zostać. To mój syn.
No pięknie, pomyślała, to już graniczy z bezczelnością, więc
trzeba utrzeć mu nosa.
Zgodzi się na to, ale na jej warunkach.
− Chcę mieć pewność, że robię to jak trzeba, więc proszę
wyjść i sprowadzić tu pielęgniarkę.
Posłuchał jej potulnie, nie próbując nawet namawiać, by
w tym celu po prostu nacisnęła guzik.
McKenna dostała tym samym upragnioną chwilę sam na sam
z dzieckiem. Szpitalna koszula miała na piersiach przykryte
klapkami otwory przeznaczone do karmienia, więc przystawie-
nie noworodka nie sprawiło jej trudu.
Miał zamknięte oczy, ale szybko chwycił ustami brodawkę
i zaczął ssać.
Z zachwytem i fascynacją wpatrywała się w swojego synka,
który przyjmował pierwszy na tym świecie posiłek. Nie miała
wątpliwości, że postąpiła właściwie. W końcu jakiś cichy odgłos
zmusił ją do uniesienia głowy.
Desmond, który wrócił z pielęgniarką, spoglądał na nią w mil-
czeniu. Zaskoczyło ją wzruszenie, jakie dostrzegła w jego wzro-
ku.
− Idzie wam znakomicie – stwierdziła siostra z uśmiechem. –
Za parę minut może go pani przystawić do drugiej piersi. Mam
przy tym zostać?
− Dziękuję, ale chyba nie ma potrzeby.
Kobiety robiły to od wieków, a w jej wiejskiej wspólnocie żad-
na nie wstydziła się karmić publicznie. McKenny też to nie krę-
powało, dla niej to była najbardziej naturalna czynność pod
słońcem. A jednak chciała ją zacząć bez świadków i dlatego
uciekła się do pretekstu, by pozbyć się na chwilę Desmonda.
Teraz, po wyjściu pielęgniarki, gdy dziecko spokojnie ssało,
obecność ojca ciążyła jej, lecz zarazem ją fascynowała. Był tak
skupiony i pełen powagi, że kiedy na niego zerkała, wyraz jego
twarzy niemal ją bawił.
Ponieważ jednak cała ta sytuacja nie skłaniała do śmiechu,
próbowała skupić wzrok na dziecku.
− Proponuję, żebyśmy przeszli na ty – wreszcie przerwała ci-
szę. − Jak mu dałeś na imię?
− Conner. A na drugie Clark, po twoim ojcu.
Ta wiadomość prawie ją poraziła. A więc jednak Desmond
chciał jakoś upamiętnić swemu synowi jego genealogię po mat-
ce. Gdyby wszystko potoczyło się zgodnie z planem, ona nigdy
by Desmonda nie spotkała i nawet nie dowiedziałaby się, jak
ma na imię jej dziecko. Na mocy zawartej przez nich umowy nie
wolno jej było przecież kontaktować się z żadnym z nich.
Ale teraz ze względu na dobro chłopca wszystko miało stanąć
na głowie. Desmond Pierce był formalnie jej mężem, a ona zgo-
dziła się zamieszkać pod jego dachem.
Gdy przemknęło jej przez myśl, że on może od niej oczekiwać
spełniania obowiązków małżeńskich, poczuła skurcz żołądka.
Miły skurcz. Rany boskie, jej małżonek najwyraźniej ją zauro-
czył! Opamiętaj się! – powtarzała sobie, próbując przywołać się
do porządku.
Skoro ma u niego zamieszkać, on często ją będzie widywał
przy karmieniu, powiedziała sobie, przystawiając Connera do
drugiej piersi. Ta naturalna czynność nie może jej krępować,
tym bardziej że Desmond zachowywał się tak, jakby tworzyli
prawdziwą rodzinę, dając jej poczucie, że jest tu po to, by ją
wspierać.
− Czy my rzeczywiście spotykamy się pierwszy raz w życiu? –
zapytał nagle.
− Oczywiście, że tak. Przecież wszystkie sprawy załatwiałeś
ze mną przez pełnomocnika.
Pan Lively miał chyba ze sto lat i poruszał się tak powoli jak
żółw, któremu podano środki uspokajające.
Na każde spotkanie z nim McKenna musiała sobie zarezerwo-
wać co najmniej cztery godziny. Za to tego dnia, gdy udali się
wspólnie do urzędu stanu cywilnego, by zawrzeć ślub, spędzili
razem upojne osiem godzin.
McKenna wiedziała, że jej małżeństwo miało być czystą fik-
cją. Zawarli je wyłącznie po to, by uniknąć późniejszego docho-
dzenia ojcostwa oraz innych problemów prawnych, jakie wiąza-
łyby się ze sztucznym zapłodnieniem. Wkrótce po urodzeniu
dziecka Desmond miał podpisać przygotowane z góry dokumen-
ty rozwodowe i przekazać jej przyrzeczoną kwotę, z której za-
mierzała opłacić studia.
Nie było niczym niezwykłym, że mężczyźni tak majętni jak
Desmond przekazują byłej żonie sowite odszkodowanie i tym
sposobem, w ich przypadku, on uwalniał się od podejrzeń, że
zapłacił za dziecko, co stanowiłoby czyn niezgodny z prawem.
Tak więc McKenna zgodziła się zostać jego żoną, zastrzegając
sobie w umowie, że ich małżeństwo pozostanie tylko na papie-
rze. Ale teraz, gdy poznała swego małżonka, sytuacja zmieniła
się diametralnie, bo McKenna zaczynała się obawiać, że ich
znajomość może się przerodzić w coś więcej niż związek zawar-
ty jedynie z powodów formalnych…
− Bo mam nieodparte odczucie, że już cię kiedyś widziałem –
dodał, z niedowierzaniem potrząsając głową, by odpędzić od
siebie tę myśl. – Ale dzisiejszy dzień nie szczędził mi wrażeń.
− Doprawdy? – odparła z ironią. – Dla mnie też nie był lekki
i zaczął się o trzeciej nad ranem. Poród trwał piętnaście godzin.
− To normalne?
− Nie mam pojęcia. To był mój debiut.
− Przepraszam, zabrakło mi wyobraźni. Przyrzekam, że
w przyszłości nie pozwolę sobie wobec ciebie na taką bezmyśl-
ność.
− Czeka nas wspólna przyszłość?
− Siłą rzeczy, skoro czasowo zamieszkamy razem.
No cóż, to faktycznie nieuniknione. Ale dobrze, że jasno po-
stawił sprawę, że to będzie czasowe, bo McKenna nade wszyst-
ko chce uniknąć wszelkich uwikłań emocjonalnych.
− To potrwa nie dłużej niż trzy miesiące, prawda? – chciała
się jeszcze upewnić.
− Zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy, żeby to spro-
wadzić do trzech miesięcy – potwierdził skinieniem głowy, ale
ona odnosiła wrażenie, że Desmond nie przemyślał tego, że za-
proszenie jej do swego domu może nieść pewne konsekwencje.
Będą skazani na swoje towarzystwo, z czego chyba nie zda-
wał sobie sprawy. Jak to ma wyglądać? Na co konkretnie ona
udzieliła zgody?
To jednak jest drugorzędne. Najważniejsze, że zaoferował jej
trzy miesiące z dzieckiem, uświadomiła sobie z radością. Dla
niej to był nieoczekiwany dar. Skorzysta z tej szansy.
Conner nie będzie za nią tęsknić, bo jest za mały, by ją zapa-
miętać, a ona przekona się na własnej skórze, czym jest in-
stynkt macierzyński.
I odejdzie, zanim jej więź z synkiem rozwinie się zbyt mocno.
Nic jej nie odwiedzie od realizacji planów życiowych. Tak jak
zamierzała, pójdzie na medycynę i zostanie lekarką.
ROZDZIAŁ DRUGI

Ogromna rezydencja na odludziu, w której Desmond mieszkał


od dziesięciu lat, okazała się jednak zbyt ciasna.
Gdy McKenna Moore wprowadziła się pod ten dach, jego dom
jakby się skurczył.
Nigdy go nie dzielił z kobietą. Lacey czasami zostawała tu na
noc, ale nigdy nie zatrzymywała się u niego na dłużej. To wła-
śnie ona na zawsze zburzyła jego zaufanie do kobiet, pozbywa-
jąc się, jak to określiła, „wpadki”. Wprawdzie ciąży nie plano-
wali, bo ich związek nie był zbyt poważny, jednak on poniewcza-
sie zrozumiał, jak bardzo pragnął dziecka.
I po tamtej bolesnej przygodzie, ilekroć spotykał się z kobie-
tami, zawsze dbał o to, by to były tylko przelotne znajomości.
Ale teraz miał do czynienia z matką swego dziecka, więc takie
podejście siłą rzeczy nie wchodziło w rachubę. McKenna wnio-
sła do jego domu nie tylko kobiecy upajający zapach swoich
lśniących ciemnych włosów, lecz na wszystkim odcisnęła jakiś
trwały znak.
Czy zdawała sobie sprawę, że zaproszenie jej do domu było
z jego strony ogromnym ustępstwem?
Pozwolił jej wkroczyć do swego królestwa i przez samą swoją
obecność zawłaszczyć całą przestrzeń jego sanktuarium. Zgo-
dził się na to wyłącznie dla dobra Connera.
W rezultacie zaczął się przed nią chować w swoim laborato-
rium na najwyższej kondygnacji. Musiał tam uciekać, bo sam
uśmiech McKenny doprowadzał go do erekcji. Podniecało go
samo jej spojrzenie.
Czuł, że to absurd. Przecież nie była pierwszą kobietą, którą
tutaj przyjmował. Widywał się u siebie z pięknymi kobietami,
dla których jego majątek był tak kuszący, że były gotowe mu
wybaczać wszelkie dziwactwa.
Tyle że żadna z nich nie wywoływała w nim takiego pożąda-
nia, jak matka jego dziecka.
Próbował więc udawać, że pochłania go praca. Koniec koń-
ców wcześniej też na całe dni zamykał się w swojej pracowni,
a pani Elliot musiała mu przypominać, że nie da się żyć na na-
pojach energetycznych i batonach czekoladowych, które tam
trzymał w lodówce.
Ale między zamykaniem się w laboratorium, by pracować,
a ucieczką jest przecież różnica, Desmond zaś dobrze wiedział,
że chowa się przed McKenną.
Najwyraźniej nie tylko on miał co do tego jasność, bo gdy po
paru tygodniach, kiedy któregoś dnia uniósł głowę znad kon-
struowanych właśnie rąk robota i zobaczył stojącą w drzwiach
McKennę, dostrzegł malującą się na jej twarzy niepewność.
− Jesteś zajęty? – spytała tym swoim niskim zmysłowym gło-
sem, który go przyprawiał o dreszcz podniecenia.
− Bardzo cię przepraszam – mruknął – ale tak, tu jest moje
miejsce pracy.
− Wiem – odparła, rozglądając się po pracowni. – Pani Elliot
powiedziała mi, gdzie cię odszukać.
Powinien ją zbyć, nie powinien się z nią wdawać w rozmowę.
Ale nie mógł od McKenny oderwać wzroku. Nie mógł go ode-
rwać, ilekroć ją widział w przelocie. Zwłaszcza podczas karmie-
nia, kiedy wyglądała najseksowniej. Gdyby wiedział, że jego
żona będzie na niego działać tak gwałtownie, nie sprowadziłby
jej do domu. Ale ze względu na Connera był przecież w sytuacji
bez wyjścia, prawda?
Tymczasem jednak, uświadomił sobie, że ukrywanie się przed
McKenną, która przypatrywała się wykresom na ścianach
i technicznym rysunkom na monitorach jego komputerów, dale-
ko go nie zaprowadzi.
Jej szczególną uwagę budził stojący na stole ekran, na którym
widać było zaprojektowany i zbudowanym przez niego prototyp
robota.
− Ja tutaj pracuję – powtórzył, nie umiejąc wyjaśnić, jak zro-
dzone w jego głowie idee urzeczywistniają się w formie wyna-
lazków.
Na tym polegała jego pasja, którą nieprzerwanie realizował
od czwartego roku życia. Obecnie były to projekty, za które pła-
cono mu setki milionów dolarów, a on te środki przeznaczał na
finansowanie kolejnych nowatorskich przedsięwzięć naukowych
w dziedzinie robotyki.
− Widzę, doktorze Frankenstein.
− Co za dziwne skojarzenie. Ja zawsze myślałem, że bliżej mi
do kogoś takiego jak Iron Man.
− Ale Tony Stark był znacznie bardziej komunikatywny od
ciebie i ubierał się z wyszukaną elegancją – odparła ze śmie-
chem.
− W odróżnieniu ode mnie? – obruszył się, zerkając na swoją
bluzę i spodnie, bo jeśli chodzi o dar słowa, to faktycznie nie
mógł konkurować ze Starkiem.
− Nie wyglądasz mi na genialnego miliardera, który musi
konstruować broń dla jakichś tajemniczych typków z Bliskiego
Wschodu. Za to doktora Frankensteina, tak jak ciebie, pochła-
niała bez reszty pasja twórcza.
Spojrzał na nią, zdumiony, że tak dobrze rozumie jego we-
wnętrzną potrzebę kreatywności. Ciekawe, jakich jeszcze cech
zdołała się w nim się dopatrzeć?
Czy także miała to dziwne niesamowite poczucie, że spotkali
się kiedyś w innym życiu, a łączącej ich więzi nie da się sprowa-
dzić do fizyczności tego świata?
Czy gdyby jej o tym powiedział, uznałaby to za zrodzone
w jego głowie szaleństwo?
− Nie sądziłem, że można tak łatwo mnie przejrzeć – mruk-
nął, łapiąc się na tym, że w pewnej mierze ten fakt go ucieszył.
– Masz do mnie jakąś sprawę? – zapytał.
W jej ciemnych, pełnych wyrazu oczach praktycznie mógł czy-
tać jak w książce. Chociaż ostatnimi czasy nie analizował in-
nych ludzi, to kiedyś obserwował ich bacznie, by jakoś umieć
ich scharakteryzować i sklasyfikować. Ta zdolność umacniała
w nim dojmujące poczucie wyobcowania, któremu towarzyszyło
przekonanie, że wszyscy od niego stronią, bo on sam nie lubi
być obiektem wglądu.
− Nie mam – odpowiedziała. − Po prostu dała mi się we znaki
nuda. Kiedy Larissa, opiekunka Connera go usypia po wieczor-
nym karmieniu, właściwie nie mam nic do roboty. Ona mnie wy-
ręcza we wszystkim. A ciebie nie widziałam chyba od tygodnia.
Czyli najwyraźniej McKenna nie podziela tej jego ogólnej
awersji do ludzi. Odszukała go, bo pewnie oczekuje, że ją jakoś
zabawi.
− Nie wiedziałem, że zwracasz uwagę na moją nieobecność.
To stwierdzenie było kompletnie do kitu. Odzwyczaił się od
rozmawiania z ludźmi, zwłaszcza z kimś, kto dla niego był tak
zagadkowy jak ta kobieta.
W jego umyśle McKenna tworzyła węzeł gordyjski, który bar-
dzo chciał rozwiązać.
− Zawsze jesteś taki niedostępny? – spytała, zerkając mu
przez ramię na monitor wyświetlający trójwymiarową animację
ruchów sztucznej ręki. – O rany, ty naprawdę robisz cuda – do-
dała z podziwem.
− Nic podobnego… I nie jestem… niedostępny – wykrztusił.
− Owszem, jesteś. I pod tym względem przypominasz mi mo-
jego wykładowcę statystyki.
− Studiowałaś statystykę?
− Jako jeden z przedmiotów, które trzeba zaliczyć, żeby się
dostać na medycynę.
− Czy mogłabyś trochę się ode mnie odsunąć? – poprosił, bo
jej zapach zaburzał mu jasność myślenia, rzecz jasna podnieca-
jąc go i sprawiając mu rozkosz.
− Chyba nie bardzo, bo mnóstwo tu aparatury – odparła, kle-
piąc go w ramię, jakby siedzieli przy piwie.
− Przestań tyle paplać.
− Ktoś musi podtrzymywać rozmowę – roześmiała się. – Bo ty
najwyraźniej nie masz na to ochoty.
Coś takiego? Przecież odpowiada jej na pytania.
Od czasu spotkania w szpitalu praktycznie nie zmienili słowa,
a ta rozmowa była najdłuższą, w jaką wdał się od dawna.
Chciał, by ktoś wyrwał go z jego wewnętrznego świata, ze świa-
ta opanowanego jego intelektem, wyobraźnią i marzeniami,
świata projektowania i tworzenia, w którym się kompletnie za-
topił.
Skoro jednak inni obawiali się przekraczania narzuconych
przez niego granic, nie można było o to winić ani jego, ani ich.
Tymczasem McKenna najwyraźniej nie wiedziała, gdzie są te
granice. A to, choć powinno, o dziwo go nie irytowało.
Powinien postawić jej tamę, powinien ją wyprosić z pracowni.
Na dole miała do dyspozycji kryty basen i bawialnię, które kazał
dobudować, gdy jego pełnomocnik, mecenas Lively, powiadomił
go, że próba sztucznego zapłodnienia powiodła się i że spodzie-
wa się dziecka.
Jeśli stół do ping ponga, planszówki, tarcza i rzutki, konsole
z grami wideo czekają na potomka Desmonda, nie ma przecież
przeszkód, by z tego wszystkiego nie korzystała jego matka.
− Nad czym pracujesz? – spytała z ogromnym zaciekawie-
niem.
− Konstruuję prototyp androida.
− Humanoidalnego robota? – dopytywała się, pochylona nad
jego ramieniem tak nisko, że jej długie ciemne włosy musnęły
mu dłoń.
Porwany zachwytem, chciał ich dotknąć, ale zdusił w sobie
ten odruch. Pragnął tej kobiety, ale bał się ryzyka bliskości, bo
jeszcze nie przeanalizował własnych doznań. Dopóki nie zrozu-
mie samego siebie, musi się powstrzymać.
Nie wolno mu dopuścić, by matka jego dziecka zdobyła nad
nim przewagę.
− Nie – odparł, masując zarośnięty podbródek. − Robot to za-
programowana, wykonująca automatycznie pewne działania
maszyna, natomiast android, który kształtem przypomina ludz-
kie ciało, jest obdarzony sztuczną inteligencją.
Tę różnicę musiał często wyjaśniać nawet nabywcom swoich
patentów, znajdujących zastosowanie w przemyśle.
− Czyli niczym doktor Frankenstein, kiedy twój android za-
cznie działać, zawołasz: „On żyje!”. A może chcesz tylko wtedy
odtańczyć taniec zwycięstwa?
− No cóż… − Zaniemówił na widok jej roziskrzonych oczu,
powstrzymując się ze wszystkich sił przed dotknięciem jej po-
liczka.
− Desmond, nie gniewaj się, ja tylko żartowałam.
− Nie mam do ciebie żalu, tym bardziej że umiem tańczyć –
odparł, nie zdoławszy ukryć uśmiechu.
− Nie wierzę, na pewno oszukujesz.
− Umiem i lubię tańczyć – powtórzył. – Tyle że nie przy muzy-
ce, którą mi grają.
Kiedy czubkami palców musnął jej jedwabiste włosy, było za
późno. Napięcia wywołanego tym dotykiem nie dało się już
uniknąć. Ciążącego napięcia, którego nie rozładowałyby nawet
cięcia jego laserów.
− Będę się zbierać − powiedziała zmieszana. – Przepraszam,
że ci przeszkodziłam.
Na szczęście wymknęła się szybko, nie zauważywszy jego
podniecenia. A mimo to Desmond mógłby przysiąc, że w jej
oczach dostrzegł pożądanie.
Chociaż wciąż nie umiał odgadnąć tajemnic McKenny Moore,
to w sprawie, że dzięki sztucznemu zapłodnieniu przyjęła do
swego wnętrza jego nasienie, by dokonać cudu narodzin, nie
miał wątpliwości.
Tymczasem jednak ten sposób na ojcostwo, który wydawał
mu się praktyczny, teraz uznał za błąd. Za nieodwracalną po-
myłkę.
Skąd jednak miał wiedzieć, że na widok tej kobiety przyjdzie
mu marzyć o uprawianiu z nią miłości? O kochaniu się z nią do-
póty, dopóki nie dojdzie do poczęcia.
Popadasz w szaleństwo, zganił się w duchu. Wracaj do pracy
i zapomnij o tych rojeniach. Kobietom nie wolno ufać, a McKen-
na Moore jest taka jak one wszystkie. Tyle że ma w sobie coś,
co najwyraźniej mąci mu zmysły.
Aby zauroczenie nią najskuteczniej zdusić w zarodku, powi-
nien przyznać, jak straszliwie pragnie ją całować i rozebrać.
Przerażona i wstrząśnięta, zrozumiałaby wtedy, że zanim nie
będzie za późno, musi się od Desmonda trzymać z daleka.

McKenna wybiegła z laboratorium, wciąż jeszcze czując, że


serce jej zamiera.
Co się u diabła stało?
Wystarczyła próba przełamania lodów z tym najbardziej nie-
dostępnym miliarderem na świecie, by zaczął muskać jej włosy.
Ciągle czuła ten przelotny dotyk jego palców i nie mogła zapo-
mnieć o zachwycie w jego oczach. Chociaż w sprawach męsko-
damskich miała małe doświadczenie i po relacji z Jamesem, jej
chłopakiem z liceum, na studiach brakowało jej czasu na rand-
kowanie, wyczuła, że Desmond pragnął ją pocałować.
Gdyby mu na to pozwoliła, popełniłaby niewybaczalny błąd.
Skoro za trzy miesiące ma opuścić ten dom, musi stąd wyjść
wolna, nieobciążona emocjonalnie, bez przygód fizycznych na
koncie.
A gospodarz tej rezydencji jej zagrażał, mając w ręku wszyst-
kie karty, więc jeśli zamierza poświęcić się medycynie, powinna
mieć się na baczności.
Co by zrobiła, gdyby znów zaszła w ciążę? Czegoś takiego na-
wet nie była w stanie sobie wyobrazić. To by ją kompletnie
przerosło, nie starczyłoby jej sił na podejmowanie kolejnych,
tak straszliwie trudnych decyzji życiowych.
Najgorsze było to, że o krok od tego błędu znalazła się na
własne życzenie, niemal zapominając, dlaczego trafiła do tego
domu. Pozwoliła sobie przed chwilą na zachowanie, które grani-
czyło z flirtem.
Dotychczas wystrzegała się czegoś takiego. Ale Desmond ją
fascynował, jego tajemniczość pociągała ją wbrew jej woli. Czu-
ła z nim jakąś niemal mistyczną bliskość, jakiej wcześniej nie
odczuwała wobec nikogo, a to ją przerażało i jednocześnie in-
trygowało.
Okej, próbując jakoś do niego dotrzeć, pozwoliła sobie na
oczywistą pomyłkę. Ale czy można jej się dziwić?
Bo skoro zgodziła się zamieszkać w jego domu, chciała prze-
łamać barierę obcości wobec ojca ich wspólnego dziecka.
Zapomniała jednak, że Desmond nie chce matki dla swojego
syna. Chciał dla niego jedynie karmicielki i gdy ona odstawi od
piersi Connera, będzie mogła wreszcie zrealizować swoje plany.
Po sześciu latach trudnych studiów i po roku, który upłynął
jej na przygotowaniach do zajścia w ciążę, na ciąży, a teraz jesz-
cze na karmieniu, pójdzie w końcu na medycynę i zostanie leka-
rzem.
W tak ogromnym domu zdoła się z Desmondem mijać bez tru-
du. Nie musi go więcej oglądać.
Przez cały tydzień od powrotu ze szpitala widywała go jedy-
nie w przelocie i gdyby nie poszła do jego laboratorium, uniknę-
łaby tych rozterek.
Jej dni płynęły w rytmie, który okazał się łatwy do przyjęcia.
Pani Elliot karmiła ją i nie narzucając się, dotrzymywała jej to-
warzystwa. Niczym za sprawą czarodziejskiej różdżki ubrania
w jej szafie były uprane i uprasowane, jej pięknie urządzony po-
kój z łazienką ktoś dyskretnie sprzątał. Z powodu życia w luksu-
sie McKenna nie robiła sobie wyrzutów.
By po ciąży zrzucić wagę, dwie godziny dziennie pływała
w basenie. Na studiach uprawiała jogging, ale w gęstym lesie
otaczającym tę neogotycką rezydencję nad brzegiem rzeki Ko-
lumbia nie było ścieżek.
Zresztą gdyby nawet znalazła sobie tutaj tereny do biegania,
to mając pełne pokarmu piersi, musiałaby pewnie zrezygnować
z tego sportu.
Podczas pływania w dużym basenie, gdy spoglądała na bujną
egzotyczną roślinność wokoło, miała wrażenie, że z północno-
zachodniego Oregonu, gdzie spędziła całe życie, przenosi się do
jakiejś tropikalnej oazy na końcu świata. Przez szklany sufit są-
czyło się światło, nikt jej tu nie przeszkadzał i czuła się jak
w raju.
Ale gdy pewnego dnia wynurzyła głowę z wody, zobaczyła, że
na jednym z foteli przy basenie siedzi Desmond i w milczeniu ją
obserwuje.
Nie widziała go od ponad tygodnia, od tamtego incydentu
w laboratorium.
− Od dawna tu jesteś? – zawołała, czując, jak przyspiesza jej
tętno.
− Przeszkadzam ci? – odpowiedział pytaniem.
− Ależ skąd – skłamała.
Jego obecność całkowicie ją wytrąciła z równowagi. Tym bar-
dziej że najwyraźniej przyszedł tutaj tylko z jej powodu, skoro
nie był w kąpielówkach.
Czuła na sobie jego przeszywający wzrok, zmieszany z jakimś
wyrazem wyczekiwania, i dosłownie dostała gęsiej skórki. Dziw-
ne napięcie czy raczej skrępowanie próbował pokryć uśmie-
chem.
Ten uśmiech sprawił, że wprost miękły jej kolana. Miej się na
baczności, powiedziała sobie w duchu. I zrób wszystko, co
w twojej mocy, żeby on stąd jak najszybciej sobie poszedł.
Miała nadzieję, że ta wizyta nie potrwa długo. Gdyby wiedzia-
ła, że Desmond tutaj wpadnie, zabrałaby ubranie, żeby się
przed nim okryć, bo w mokrym kostiumie czuła się bezbronna
i obnażona.
Owinąwszy się ręcznikiem, by przynajmniej nie widział jej
sterczących sutków, przycupnęła naprzeciwko niego na drugim
fotelu. Siedziała jak na szpilkach, zerkając nerwowo na jego
białą koszulę z podwiniętymi do łokcia rękawami.
Nie powiedziała mu, że w tej koszuli wygląda niezwykle sek-
sownie. W porę ugryzła się w język.
− Zaaklimatyzowałaś się w tym domu? – odezwał się, a ona
wyczuła, że to nie jest zdawkowe pytanie.
− Oczywiście. Czego miałabym tutaj nie lubić?
− Samego faktu, że tu jesteś – odparł po namyśle.
− Wiesz, że nie zgodziłam się tu mieszkać za darmo – wypali-
ła, by od razu ugryźć się w język.
Ten sarkazm był niestosowny, skoro nie chciała przyjąć dodat-
kowego honorarium, które chętnie by jej wypłacił. Ale krępowa-
ło ją jego towarzystwo. Po tamtym spotkaniu w laboratorium
przejrzała w internecie listę jego wynalazków, by przekonać się,
jak niezwykły umysł ma ten człowiek. Jego dokonania w dziedzi-
nie robotyki nie miały końca, podobnie jak spis opublikowanych
przez niego prac teoretycznych.
Chociaż ona też nie była niewykształcona i biologię ukończyła
z bardzo wysoką średnią, zrozumiała, że Desmond Pierce jest
człowiekiem z innej, niedostępnej dla zwykłych śmiertelników
planety.
Śmiertelników jak ona.
Ale to jedynie wzmagało w niej fascynację jego osobą. I choć
to było zabawne, nie umiała zapomnieć, że są małżeństwem.
Świadomość tego faktu nie opuszczała jej ani na chwilę.
− Przykro mi, że opóźniam ci realizację twoich planów – po-
wiedział, na szczęście chyba nieurażony jej kąśliwą uwagą.
− Mam całe życie przed sobą, żeby zostać lekarzem, a Con-
ner wkrótce przestanie mnie potrzebować.
Chociaż zdecydowała się na ogromne wyrzeczenie, nie zamie-
rzała się z tego zwierzać Desmondowi. Dzięki niemu mogła być
z dzieckiem i o karmieniu piersią starała się myśleć jako o zada-
niu do wykonania, próbując nie zważać na fakt, że przywiązuje
się do synka.
Dlatego właśnie wciąż próbowała sobie powtarzać, że z chwi-
lą, gdy Desmond się z nią rozwiedzie, bezpowrotnie utraci
wszelkie prawa do dziecka.
Tak będzie, koniec i kropka, i trzeba o tym pamiętać. Ale per-
spektywa nieuchronnego rozstania z Connerem tak ją przeraża-
ła, że nie była w stanie zbyt wiele o tym myśleć.
− To prawda, ale musisz wiedzieć, że jestem ci wdzięczny.
− Odszukałeś mnie tylko po to, żeby mi podziękować? – spy-
tała, nie umiejąc stłumić uśmiechu. − Mogłeś mi to przecież
przekazać esemesem – dodała.
− Nienawidzę esemesów.
− Naprawdę? Sądziłabym, że akurat tobie powinna odpowia-
dać taka forma komunikacji.
− Dlatego, że nie radzę sobie w bezpośredniej rozmowie? –
powiedział, uciekając wzrokiem w bok.
− Co ty opowiadasz! – zaprzeczyła. – Chodziło mi tylko o to,
że doktor Frankenstein z elektroniką jest chyba za pan brat.
− Nie lubię esemesów, bo mnie rozpraszają i zmuszają do od-
powiedzi – odparł po chwili.
− Przecież po prostu możesz je ignorować.
− Czuję wewnętrzny przymus, żeby na nie odpowiadać. Wia-
domość tekstowa nie daje mi spokoju, zmuszając mnie w końcu,
żebym ją przeczytał i dowiedział się, kto oczekuje mojej odpo-
wiedzi albo chce, żebym sfinalizował transakcję. Dlatego wła-
śnie unikam podawania ludziom numeru mojej komórki.
− Mnie go podałeś.
− Ty to co innego.
Roześmiała się, nie umiała się przed tym powstrzymać. Naj-
wyraźniej ośmielony, odpowiedział uśmiechem tak olśniewają-
cym, że dosłownie przeszły ją ciarki.
Przez chwilę patrzyła na niego jak urzeczona.
Czym ją oczarował? Nie był w jej typie czy też raczej nie wie-
działa, kto jest w jej typie.
Przez całe studia ciężko pracowała w sklepach i restaura-
cjach, by opłacić czesne. Na medycynie jednak nie będzie
w stanie dorabiać, chyba że zgodzi się ją ukończyć dopiero po
pięćdziesiątce.
Ma pamiętać, że jej przyszłość spoczywa w rękach tego czło-
wieka, więc swój niewyparzony język powinna trzymać w ry-
zach.
− Ale ja nie przyszedłem do ciebie, żeby rozmawiać o eseme-
sach – powiedział, odchrząknąwszy. – Chciałem dać ci znać, że
Larissa zrezygnowała z pracy ze skutkiem natychmiastowym.
− Odeszła? – To okropne, pomyślała McKenna, która polubiła
Larissę i uważała, że Desmond dokonał doskonałego wyboru
niani. – Bez uprzedzenia? No to pięknie. Wyjaśniła ci chociaż,
dlaczego?
− Jej matka miała udar i Larissa musi się nią zająć.
− Teraz rozumiem. I wcale się nie dziwię.
Ogarnięta współczuciem wyobraziła sobie nagle, że takie nie-
szczęście spotkało jej matkę. Że jej matka leży podłączona do
aparatury medycznej, a lekarze próbują stwierdzić, jakie spu-
stoszenia w jej mózgu spowodował udar. Ale matka, rzecz ja-
sna, nie zgodziłaby się na leczenie w szpitalu, nawet gdyby to
miała przypłacić śmiercią. Dziadek, który odmówił poddania się
konwencjonalnej terapii, zmarł na raka.
Takie poglądy na medycynę miała cała ich społeczność.
McKenna, ze względu na swą wiarę w naukę, czuła się w niej
rarogiem.
− Zacząłeś szukać nowej niani?
− Tak. Skontaktowałem się z agencją, za pośrednictwem któ-
rej zatrudniłem Larissę. Przyrzekają, że mi prześlą cefałki kan-
dydatek. Chciałbym cię prosić, żebyś je przejrzała razem ze
mną.
− Dlaczego? – spytała poruszona.
Ta prośba, która przecież dotyczyła wyboru osoby mającej
przejąć opiekę nad dzieckiem, przerastała jej siły.
− Zwracam się do ciebie o pomoc.
− Larissę zatrudniłeś bez mojego udziału – próbowała opono-
wać.
− Żeby dokonać odpowiedniego wyboru, miałem dziewięć
miesięcy. Teraz trzeba to zrobić z dnia na dzień. A poza tym
twoja opinia miałaby dla mnie ogromne znaczenie.
− Dlaczego?
− Bo dostałaś się na medycynę, więc jesteś inteligentna.
I masz wyjątkową intuicję, pozwalającą ci zrozumieć innych.
− Nieprawda. Często zrażam do siebie ludzi.
Tak było w istocie, i chyba właśnie dlatego nie cieszyła się po-
wodzeniem u mężczyzn. Ale to jej nie martwiło, przeciwnie, wo-
lała od nich stronić, przekonana, że szkoda na facetów marno-
wać czas.
− Nie odnoszę takiego wrażenia.
− Bo do ciebie czuję sympatię – wypaliła bez zastanowienia.
− Obawiam się, że wkrótce ją stracisz. Jestem trudny i ode
mnie powinnaś trzymać się z daleka. Nie bez powodu postano-
wiłem, że dziecko urodzi mi surogatka.
Czuła, że nie należy drążyć tej sprawy, choć nie rozumiała,
dlaczego zdecydował się na taki wybór. W końcu tak bogaty
i przystojny facet mógłby bez trudu znaleźć sobie partnerkę.
− Dlaczego? – spytała jednak.
− Bo odpowiada mi sytuacja, nad którą mam pełną kontrolę.
Nasza umowa przewiduje, że nie będziesz wpływać na losy
Connera.
− Ale tak się złożyło, że jestem dla niego niezbędna. I to na
twoją prośbę. Co byś zrobił, gdybym jutro od was odeszła?
− Stałaś się dla niego nieodzowna wskutek nieprzewidziane-
go zbiegu okoliczności, który mnie zmusił od odstąpienia od za-
łożonego planu. Dla dobra dziecka, choć nie przyszło mi to ła-
two.
− Bądź spokojny, nie będę stwarzać problemów. Nie zamie-
rzam się ubiegać o prawa rodzicielskie, a pomagam ci teraz tyl-
ko dlatego, że to jest konieczne. Jeśli zrobię, co do mnie należy,
zniknę z waszego życia, bo mam w planach studia.
− Właśnie dlatego ciebie wybrałem na surogatkę. Mecenas
Lively, który gruntownie przestudiował wszystkie kandydatury,
stwierdził, że bijesz inne na głowę. Tobie zależało nie tylko na
pieniądzach, chciałaś też urodzić z powodów altruistycznych.
Nie dowierzała własnym uszom. To, że pragnęła uparcie po-
stępować w zgodzie z przyświecającymi jej niekonwencjonalny-
mi zasadami, znalazło uznanie Desmonda. On rozumie, ku jej
ogromnej radości, że dla niej zasady były najważniejsze.
Rodzice tej wierności tym zasadom nie mogli jej wybaczyć
i błagali, by z nich zrezygnowała. Chcieli, by wbrew sobie zwią-
zała się z którymś z mężczyzn w ich społeczności i miała z nim
dzieci.
Nie dość, że ci kandydaci śmiertelnie ją nudzili, to podobnie
jak jej rodzice byli przekonani, że medycyna jest złem i wierzyli
wyłącznie w alternatywne metody uzdrawiania. Gdyby uległa
dyktatowi rodziców, jej mąż na pewno protestowałby, gdyby
usłyszał, że pragnie zostać lekarką i nie wierzy w homeopatię.
Ale konstatacja, że Desmond Pierce właśnie ją wybrał na su-
rogatkę, bo był przekonany, że będzie gotowa rozstać się
z dzieckiem, straszliwie ją zabolała.
Co gorsza, Desmond się nie mylił, że skoro ona podjęła takie
zobowiązanie, to zrezygnuje z syna.
Dała słowo i go nie odwoła, choć rozstanie z całą pewnością
nie przyjdzie jej łatwo.
ROZDZIAŁ TRZECI

Ponieważ niania odeszła, Desmond o trzeciej nad ranem wstał


do płaczącego wniebogłosy Connera. Wcześniej, gdy budził się
w nocy, zajmowała się nim Larrisa, a ojciec nawet nie znał zwy-
czajów swego dziecka.
Przez dwadzieścia minut nie był w stanie go utulić, nie skut-
kowało ani noszenie na rękach, ani przytulanie, bujanie czy
uspokajające prośby.
Gdyby Desmond wiedział, co go czeka, wcześniej niż o pierw-
szej w nocy zakończyłby pracę.
W końcu skapitulował, postanawiając, że obudzi McKennę.
Nie będzie udawać, że matka jego dziecka nie istnieje, bo pożą-
dał jej coraz bardziej.
Chociaż Larrisa napisała mu wyraźnie, że syn budzi się
w nocy, łudził się, że jakimś cudem uśpi go samodzielnie. Kiedy
jednak się okazało, że sobie nie radzi, postanowił zapukać do
pokoju McKenny.
Zrobił to z wyjącym Connerem na rękach, mimo że wolałby
wejść do jej sypialni w zupełnie innych okolicznościach.
O McKennie i seksie z nią fantazjował bowiem już nieraz.
Otworzyła mu po minucie, ubrana w biały nobliwy szlafrok,
o którym można było powiedzieć wszystko z wyjątkiem tego, że
był seksowny czy powabny.
Ale Desmondowi ten strój wydał się bardzo powabny, zwłasz-
cza gdy w plamie światła wpadającego z holu mignęła mu goła
łydka.
− Conner chce jeść? – zapytała pogodniej, niż można by się
spodziewać o trzeciej nad ranem. – Daj mi go – dodała, odbiera-
jąc dziecko, po czym usiadła z nim na fotelu w kącie.
Gdy podała mu pierś, chłopczyk natychmiast zaczął ssać.
− Wejdź, jeśli masz ochotę – powiedziała do stojącego
w drzwiach ojca.
− Tak… dziękuję – wybąkał.
Usiadł na krześle przy oknie i patrzył na nich zafascynowany.
Chociaż naczytał się o karmieniu piersią, ta scena nie po raz
pierwszy wprawiała go niemal w czysto metafizyczny zachwyt.
Kiedy jednak McKenna zmieniła pozycję i dojrzał jej ciemny
sutek, zawładnęło nim pożądanie.
Zdawał sobie sprawę, że nie powinien tu być, ale nie potrafił
zmusić się do wyjścia. Był świadomy, że jego zauroczenie
McKenną to niebezpieczna pułapka.
Za dwa miesiące ta kobieta zniknie z jego życia i nie będzie
się z nim kontaktować. Na tym polega warunek zawartej przez
nich umowy.
Na razie jednak, a przynajmniej do czasu, aż sprowadzą nową
nianię, muszą we dwoje zajmować się dzieckiem.
− Nie gniewasz się, że ci go przyniosłem?
− Ależ skąd. Larissa też mi go przynosiła w nocy do karmie-
nia. Wprawdzie próbowała o tej porze podawać mu różne ro-
dzaje modyfikowanego mleka, ale dotąd Conner żadnego nie
chciał przyjmować, więc siłą rzeczy przychodziła do mnie.
Z mojego doświadczenia wynika, że on jeszcze przez parę tygo-
dni będzie się nad ranem budzić i domagać piersi.
− Z twojego doświadczenia?
− Tak. Pochodzę z małej społeczności i odkąd pamiętam, po-
magałam sąsiadom w opiece nad niemowlętami.
Faktycznie, mecenas Lively mu wspomniał, że McKenna dora-
stała w wiejskiej wspólnocie na północy Oregonu.
− Wiem z autopsji, ile czasu i energii pochłania malutkie
dziecko – ciągnęła. – Matki zwykle nie mają chwili ani dla sie-
bie, ani dla swoich mężów. I bywają nieludzko umęczone.
− Mam nadzieję, że ty nie odczuwasz takiego zmęczenia.
− Oczywiście, że nie. Nie dość, że pomagała mi niania, to my
nie jesteśmy w związku, więc nie muszę się troszczyć o partne-
ra.
− A gdybyśmy byli w związku? – zapytał.
− Sedno naszej relacji polega na tym, że nie jesteśmy. Prze-
cież chciałeś być samotnym ojcem, a w moim życiu też nie ma
miejsca na związek.
Dobrze, że mu o tym przypomniała. Żałował jednak, że z po-
wodu zauroczenia McKenną chowa się przed nią w pracowni,
zamiast zrozumieć własne odczucia i położyć im tamę.
− Zależy mi, żebyś dobrze się czuła w tym domu.
− Będę szczęśliwa, kiedy znajdziemy doświadczoną nianię,
która się zna na alergiach pokarmowych niemowląt.
− Jutro się tym zajmiemy – przyrzekł.

Nazajutrz rano zbudził ją sygnał esemesa.


Po wyjściu Desmonda długo nie mogła zmrużyć oka i chętnie
by jeszcze pospała. Jego odwiedziny u niej w sypialni wyglądały
inaczej niż w barwnych fantazjach, którym dawała się ponieść.
Chociaż próbowała je tłumić, często marzyła o swoim mężu.
Gdy sięgnęła po komórkę, stwierdziła ze zdumieniem, że tę
wiadomość wysłał jej Desmond.
Czyli jednak przełamał niechęć do esemesów, pomyślała
z uśmiechem, wyobrażając sobie, jak Desmond palcem wystu-
kuje tekst.
„W wolnej chwili wpadnij do laboratorium”, przeczytała.
Ogarnęło ją tak radosne podniecenie, że w pięć minut umyła
się, ubrała i uczesała, po czym niemal biegiem ruszyła na górę.
− Szybko się zjawiasz – powitał ją, unosząc głowę znad kom-
putera.
− Od dawna jestem na nogach – skłamała. – I akurat mam
chwilę wolną. Zresztą byłabym na każde twoje zawołanie.
− Myślałem, że jesteś u nas ze względu na Connera.
− Właśnie to miałam na myśli – poprawiła się pospiesznie, ale
spojrzawszy na niego, zrozumiała, że powinna staranniej dobie-
rać słowa. – Uznałam, że skoro wydobyłeś się ze średniowiecza
i napisałeś wiadomość tekstową, to masz do mnie ważną spra-
wę – wyjaśniła.
− Jeżeli ty lubisz taką formę kontaktu, mogę się dostosować –
odparł z lekkim uśmiechem.
− Może byłoby lepiej, gdybym to ja postarała się przejąć two-
je obyczaje? Bo ciebie chyba raczej nie cechuje szczególna ela-
styczność.
Kiedy poprzednim razem wpadła do laboratorium, Desmond
był wyraźnie spięty, tymczasem dziś podjął z nią rozmowę gra-
niczącą z flirtem. Większą swobodę dostrzegła też w mowie
jego ciała.
McKenna za wszelką cenę nie chciała na niego patrzeć cielę-
cym wzrokiem, w którym odbijał się zachwyt nad jego musku-
larną harmonijną sylwetką i pięknymi klasycznymi rysami twa-
rzy.
− Próbowałabyś się dostosować? Na czym by to miało pole-
gać?
− Mogłabym choćby przykładać większą wagę do sposobu,
w jakim ty komunikujesz się ze światem.
− Zajmuję się tworzeniem. Żeby zbudować to, co zrodziło się
w mojej głowie, używam rąk, więc ręce są dla mnie narzędziem,
za pomocą którego wyrażam przekazy. Często jednak ponoszę
fiasko, bo zostają one zrozumiane opacznie.
− Może ich odbiorcy nie dość się starają, żeby pojąć to, co im
komunikujesz.
− Niewykluczone. Ale ogólnie rzecz biorąc, ludzie uważają,
że trudno mnie zrozumieć.
− Wobec tego zróbmy eksperyment. Spróbuj coś wyrazić, a ja
ci powiem, jak to odczytałam.
Chociaż takiego podekscytowania nie czuła od wieków, po-
wtórzyła sobie, że musi się mieć na baczności. Nie wolno jej
tracić głowy dla męża, nie wolno jej ryzykować.
Gdy powoli zatopił dłoń w jej włosach, ponad wszelką wątpli-
wość domyśliła się jego intencji. Palcami drugiej ręki dotknął jej
policzka, a potem ich opuszkami musnął jej szyję, by wreszcie
objąć ją w talii i przyciągnąć do siebie. O tak, ten przekaz bez
słów niezmiernie jej się podobał. Kiedy spotkali się wzrokiem,
dostrzegła ogień w jego oczach.
Następnie zaczął pieścić dłońmi jej skronie i uszy, a po chwili
dotknął wargami jej warg. Kiedy językiem otworzył jej usta,
z westchnieniem rozkoszy namiętnie odpowiedziała na pocału-
nek i mocno objęła go za kark. Przywierając do niego całym cia-
łem, poczuła jego podniecenie.
Jeśli Desmond zauroczył ją od pierwszego wejrzenia, teraz
owładnęło nią pożądanie. Nad tym szaleństwem trzeba zapano-
wać, powiedziała sobie w duchu, bo inaczej w parę sekund
zrzucą z siebie ubrania.
Jako kobieta, która za kilka tygodni pragnie stąd odejść wolna
i nieuwikłana, na taki rozwój sytuacji nie może sobie pozwolić.
Przywołała się więc do porządku i z walącym sercem cofnęła
się o krok.
− To było…
− Fantastyczne? – podpowiedział z rozpłomienionym wzro-
kiem, wchodząc jej w słowo.
Ale nie próbował powtarzać pieszczot, za co była mu wdzięcz-
na.
– Wyczuwam, że chcesz, abyśmy przerwali.
− Doskonale odczytujesz moje intencje. Nie powinniśmy tego
kontynuować. To nie byłby dobry pomysł.
Nie są parą, która może sobie pozwolić na niezobowiązujący
romans.
Przecież Desmond uprzedził ją dobitnie i jednoznacznie, że
pod żadnym pozorem nie zamierza rezygnować z pełnej kontro-
li nad ich sytuacją.
Zgodnie z ustaloną z góry umową mają się wkrótce rozwieść.
Ten fakt nie sprzyjał eksperymentowaniu, a McKenna nie prze-
padała za tego rodzaju ryzykownymi doświadczeniami.
− Byłby znakomity – odparł stanowczo. – Pod warunkiem, że
oboje jesteśmy do niego przekonani.
− Otóż to. Ja mam w tej sprawie wątpliwości.
ROZDZIAŁ CZWARTY

Eksperyment z pocałunkiem po części nie spełnił nadziei De-


smonda, bo zamiast mu dostarczyć empirycznych dowodów na
to, że jest w stanie zapanować nad pożądaniem, pokazał coś
wręcz przeciwnego.
Co gorsza, pragnął eksperymentować dalej ze względów, któ-
re z nauką nie miały nic wspólnego.
Prześladujące wspomnienie o smaku ust żony nie pozwalało
mu skoncentrować się na pracy. Z niepokojem stwierdził, że
konstruowanie tytanowego szkieletu robota humanoidalnego
mniej go pochłania od rozmyślań o tym, jak McKennę skłonić
do powtórki. To ona przerwała pocałunek i wyszła z pracowni.
Kobiety jego zdaniem dzieliły się na dwie grupy: do pierwszej
należały te, których on nie interesował, drugą tworzyły te, któ-
re zabiegały o niego, bo chciały go wykorzystać. Jego żona bez
wątpienia zaliczała się do tych pierwszych. Ale tak czy inaczej,
wszystkie uważały go za trudnego człowieka, a McKenna pod
tym względem nie stanowiła wyjątku.
Tymczasem Des bardziej od niej nigdy jeszcze nie pragnął
żadnej kobiety. Skoro jednak po tym pocałunku McKenna posta-
nowiła go unikać i nie widzieli się od dwóch dni, to nie bardzo
wiedział, kiedy nadarzy się sposobność, by mógł ją przekonać,
że nie powinni zaprzestawać dalszych prób.
Na szczęście okazja ku temu pojawiła się wkrótce, gdyż agen-
cja zatrudnienia przesłała mu listę kandydatek na nianię,
a McKenna zgodziła się przecież razem z nim przejrzeć te ofer-
ty.
Odnalazł ją na krytym tarasie słonecznym.
Karmiła Connera, a ta scena jak zawsze wzruszyła i zarazem
podnieciła Desmonda.
− Przepraszam, że ci tu przeszkadzam. Może wpadnę póź-
niej?
− Nie szkodzi, w końcu jesteś we własnym w domu. Przykro
mi, że…
− To raczej ja bywam dziwakiem – wszedł jej w słowo.
− Chodzi mi o to, że przedwczoraj… – zaczęła się tłumaczyć,
ale on znowu jej przerwał.
− To nie ma znaczenia. Dziecko wciąż potrzebuje twojego po-
karmu, my w dalszym ciągu jesteśmy małżeństwem i jeszcze
nie znaleźliśmy niani.
− Okej, ale chcę, żebyś wiedział, że poczułam się nieswojo.
Chociaż dla ciebie takie numery może są rutyną, ja później nie
mogłam zmrużyć oka.
− Z powodu tego pocałunku? – spytał, zastanawiając się, czy
leżąc w łóżku, też myślała o tym, jak mogły się skończyć te
pieszczoty.
− Dajmy już temu spokój – odparła zarumieniona.
Na widok jej reakcji przemknęło mu przez głowę, że może
przedwczoraj McKenna uciekła nie dlatego, że on jej nie intere-
suje. Może przeciwnie, działa na swoją żonę silniej, niż mu się
zdawało?
− Dobrze, zmieńmy temat. Agencja wreszcie przesłała profile
kandydatek, więc chciałbym cię prosić, żebyśmy je przeanalizo-
wali wspólnie.
− Nie w tej chwili, musisz uzbroić się w cierpliwość. Karmie-
nie potrwa jeszcze przynajmniej pół godziny. Nauczyłam się
o tym pamiętać i zawsze, zanim go przystawię do piersi, na
wszelki wypadek zaopatruję się na przykład w szklankę wody
do picia. Ponieważ ta czynność trochę mi się dłuży, dla skróce-
nia czasu oddaję się medytacjom.
Nie zdawał sobie sprawy, że podczas karmienia McKenna jest
kompletnie uziemiona. Zrobiło mu się przykro, że kiedy on ob-
sesyjnie rozmyślał o zwabieniu jej w objęcia, ona bez słowa
skargi zajmowała się jego synem.
− Może ci przynieść herbatę? Albo poduszkę czy pled?
− Dzięki, niczego mi nie trzeba. Jak wspomniałam, nabrałam
nawyku, żeby wszystko, czego mogę potrzebować, przygotowy-
wać sobie z góry.
− Od dzisiaj będę ci asystować przy karmieniach.
− Po co?
− Żeby po prostu dotrzymywać ci towarzystwa i być pod
ręką. Chcę, żebyś miała ze mnie trochę pożytku.
− Nie sądziłam, że…
− Nie jestem potworem.
− Nigdy cię nie uważałam za potwora. I jestem wdzięczna za
tę propozycję, ale naprawdę nie musisz przy mnie siedzieć. Za-
nudziłbyś się na śmierć.
− Uwierz mi, bardzo mi zależy, żebyś miała wszystko, czego
ci trzeba.
− Nie przywykłam, żeby mnie tak obskakiwano – zauważyła
po chwili, patrząc na niego badawczo.
− Czas to zmienić. Wracając do sprawy, przejrzałem ponad
dwadzieścia cefałek, z których wybrałem cztery. Ciekaw jestem
twojej opinii o tych kandydatkach.
− Oczywiście. Skoro już przeprowadziłeś wstępną selekcję, to
faktycznie chyba nie warto tego odkładać. Jeśli to dla ciebie nie
problem, po prostu mi przeczytaj te cztery oferty.
− Świetnie, będę za chwilę – odparł uradowany, po czym wy-
biegł, by przynieść tablet.
Kiedy wrócił, ona wciąż w niezmienionej pozycji siedziała
z dzieckiem w fotelu i w aureoli słońca wpadającego przez pa-
noramiczne okna wydała mu się najpiękniejszą kobietą, jaką wi-
dział w życiu.
Przełknąwszy ślinę, zabrał się do czytania.
Słuchała uważnie, często mu przerywając. Prosiła go, by po-
wtórnie przeczytał jakąś informację albo porównał ją z danymi
dotyczącymi poprzednich kandydatek. Kiedy skończył, powie-
działa:
− Mnie najbardziej podoba się ta trzecia, która ma na imię
Shelly. Jej życiorys jest szczegółowy, a list motywacyjny brzmi
rzeczowo, nie ma w nim zbędnych ozdobników. Shelly ma na-
prawdę duże doświadczenie, a przede wszystkim opiekowała
się już dwojgiem dzieci uczulonych na mleko modyfikowane.
Poza tym jest o dwa lata starsza od pozostałych kandydatek, co
według mnie też się liczy na plus. Odnoszę wrażenie, że ona bę-
dzie umiała dobrze się zająć moim synem. To znaczy – poprawi-
ła się − twoim synem.
Desmond poczuł, że powinien skomentować to przejęzycze-
nie. W świetle prawa McKenna jest matką Connera, a dopóki
nie przeprowadzą rozwodu, dysponuje też pełnią praw rodzi-
cielskich.
Na razie wstrzymywał się przed rozwodem choćby dlatego, że
chciał sobie zagwarantować jej udział w wykarmieniu syna. Ale
czyżby tylko z tego powodu?
Powstrzymał się jednak przed komentarzem, bo przecież
McKenna doskonale rozumiała, na czym polega jej rola. I powi-
nien pamiętać, że uciekła z laboratorium, obawiając się najwy-
raźniej ryzyka, że straci dla niego głowę.
On też powinien pamiętać o tym ryzyku, więc…
− Posłuchaj – wyrwała go z zamyślenia – bardzo mi zależy na
tym, żeby Conner miał jak najlepszą opiekę. Ale chyba zdajesz
sobie z tego sprawę, bo inaczej byś mnie nie prosił o pomoc
w wyborze niani.
Tak, co do tego nie miał wątpliwości, ale nie uświadamiał so-
bie w pełni, że to pragnienie wynika z jej emocjonalnego związ-
ku z dzieckiem.
− Poprosiłem cię o to, bo wiem, że ci zależy na znalezieniu
odpowiedniej osoby dla dziecka, żebyś ty z czystym sumieniem
mogła się z nim rozstać.
− Tak, to absolutnie leży także w moim interesie. Skoro opie-
kunka ma mnie zastąpić, chcę, żeby umiała zadbać o zaspokoje-
nie potrzeb Connera.
− Nie zapominaj o mnie – poprawił ją stanowczo. – Ja też
będę dbał o dziecko.
− Oczywiście, pamiętam o tym. Ale Connerowi będzie też po-
trzebna kobieca ręka. Powinien mieć przy sobie kogoś, kto go
przytuli na przykład wtedy, kiedy się przewróci. Jakoś nie wy-
obrażam sobie, że ty umiałbyś sobie radzić w takich z pozoru
tylko drobnych sprawach.
− Dlatego, że jestem mężczyzną? – powiedział urażony, bo jej
sceptycyzm nie był wolny od seksizmu.
Ale niestety musiał przyznać jej trochę racji. Nie bardzo sie-
bie widział w roli opiekuna małego dziecka. Jakoś dotychczas
nie przyszło mu do głowy, że trzeba będzie synkowi opatrywać
potłuczone kolana.
Swoje ojcowanie wyobrażał sobie nieco inaczej. Chciał Con-
nerowi przychylić nieba, rzecz jasna, lecz był przekonany, że
będzie przede wszystkim dla dziecka autorytetem, że będą roz-
mawiać o fizyce, filozofii, historii starożytnej…
− Nie chodzi o to, że jesteś mężczyzną – odparła spokojnie. –
Widziałam ojców, którzy z takich czy innych powodów samotnie
wychowywali dzieci. Ale oni umieli się w tym odnaleźć, bo ich
było stać na większą elastyczność niż ciebie. Zależy mi na zna-
lezieniu dobrej niani choćby po to, żebyś mógł bez przeszkód
zamykać się w laboratorium.
− Ja się tam nie chowam – powiedział z naciskiem, choć wie-
dział, że McKenna ma rację.
Łatwo go rozgryzła, ale to dobrze, że otwarcie poruszyła ten
problem.
– Zechciałabyś mi opowiedzieć o wychowywaniu dzieci w two-
jej społeczności?
− Nie sądzę, że dla ciebie to byłoby ciekawe.
− Przeciwnie, bardzo mnie to interesuje. Chcę, żeby Conner
wyrósł na szczęśliwego człowieka i wiem, jak wiele będzie w tej
sprawie zależeć ode mnie.
− Nie mówię, że poniesiesz fiasko, bo jak zrobi sobie krzyw-
dę, być może nie będziesz pierwszą osobą, do której pobiegnie
z płaczem. Ale skoro pytasz o naszą społeczność, to u nas nie
tylko matki, ale też ojcowie czytają dzieciom na dobranoc, wsta-
ją do nich w nocy, karmią, zmieniają pieluchy, szukają im zapo-
dzianych zabawek. Musisz pamiętać, że w chwilach kryzysu
dziecko zwraca się do osoby, która okazuje mu miłość, zrozu-
mienie i cierpliwość. A dzieci co rusz przeżywają kryzysy.
Mówiąc, gładziła główkę Connera. Nie przestała jej gładzić,
gdy zamilkła. Robiła to bezwiednie, w naturalnym matczynym
odruchu.
Czy była tego świadoma?
− Uważasz, że niania będzie tą osobą? – spytał, uzmysłowia-
jąc sobie nagle, że nikt nie zdoła zastąpić McKenny.
− Mam nadzieję – odparła. – Wracając do tego, powiedz mi,
która kandydatka jest według ciebie najlepsza. I dlaczego.
Nie, to już stało się drugorzędne. McKenna poruszyła bowiem
problemy, z których istnienia nie zdawał sobie sprawy i chciał je
przemyśleć w samotności. Ale nie mógł wyjść, bo nie skończyła
karmienia, a przecież przyrzekł, że dotrzyma jej towarzystwa.
Kiedy tak na nich dwoje patrzył, poczuł nagle, jak go ogarnia
panika.
− Desmond?
Jej głos sprawił, że otworzył oczy. Nawet nie zdawał sobie
sprawy z tego, że je przymknął. Patrzyła na niego z troską, trzy-
mając najedzonego Connera.
– Chcesz go wziąć na ręce? – zapytała, nie dając po sobie po-
znać, że dostrzegła jego lęk i że chce go rozproszyć.
Gdy odłożywszy poduszkę, wstała, trochę ochłonął.
Z Connerem w ramionach natychmiast poczuł, że swego syna
kocha bezgranicznie. Ta pewność podziałała na niego jak bal-
sam.
Tak, w swoją miłość nie wątpił. O dziecku marzył, pragnął zo-
stać ojcem. Gdy Lacey powiedziała mu, że jest w ciąży, niemal
oszalał z radości. Dziecko miało nie widzieć, że Desa przerasta
mnóstwo spraw, które innym ludziom nie sprawiają trudności.
Syn będzie umiał go kochać i akceptować, nawet gdy się prze-
kona, że jego ojciec jest samotnikiem, który lęka się ludzi.
− Chciałbym, żeby do mnie przychodził, kiedy się skaleczy –
powiedział cicho, a McKenna lekko poklepała go w ramię.
− Wobec tego bądź spokojny. On na pewno do ciebie przyj-
dzie. Ja naprawdę nie chciałam wywoływać w tobie napięcia.
− Wiem. Ale kazałaś mi zastanowić się nad tymi aspektami
samotnego ojcostwa, z jakich wcześniej nie zdawałem sobie
sprawy.
Może więc powinien zrezygnować z niani?
Przecież nie musi tyle pracować. Nie będzie nieszczęścia, gdy
zrobi sobie roczną albo dwuletnią przerwę od pracy. Wprawdzie
tworzenie było istotą jego życia i dawało mu ukojenie, ale nie
musi ciągle sprzedawać swoich wynalazków ani jeździć służbo-
wo. Będzie ojcem, bo to jest najważniejsze.
I da sobie radę bez opiekunki.
− Chyba dobrze się stało – powiedziała z uśmiechem. – Pa-
miętaj, żeby być wspaniałym ojcem, po prostu wystarczy ko-
chać swoje dziecko. Ale dobra niania na pewno wam się przyda.
Dobra i znająca się na alergiach pokarmowych.
Nie, sam stawi czoła temu problemowi. Gruntownie go prze-
studiuje i obejdą się bez opiekunki.
A poza tym będzie mógł pobyć sam na sam z McKenną. Może
z czasem zrozumie lepiej, dlaczego marzy o tym, by chwycić ją
w ramiona.
Ale na razie jej nie powie, że nie chce niani. Najpierw będzie
ją musiał przekonać, że choć jest mężczyzną naukowcem, umie
się zajmować Connerem.

Chociaż dużo się już naczytał o niemowlęcych uczuleniach,


nie zastanawiał się jeszcze nad tym, jak zastąpić Connerowi na-
turalny pokarm. Teraz ta właśnie kwestia nabrała kluczowego
znaczenia.
Nazajutrz od samego rana aż do późnego popołudnia studio-
wał to zagadnienie w internecie.
Robił to w swoim apartamencie z grubymi ścianami, niczym
mała forteca odizolowanym od reszty domu. Tak go zaprojekto-
wał, podobnie jak całą rezydencję.
Ponad dwadzieścia hektarów otaczającego go gęstego lasu,
który dochodził do samego brzegu rzeki Kolumbia, gwaranto-
wało, że nikt nie naruszy spokoju tej samotni. Desmond jednak
na wszelki wypadek otoczył swoje włości wysokim murem.
W jego apartamencie nie brakowało luksusów, niestety rzad-
ko się nimi cieszył. Duży, wyposażony w kino domowe salon wy-
chodził na taras z piękną egzotyczną roślinnością, w przestron-
nej łazience miał dużą owalną wannę z jacuzzi. Ale najczęściej
nocował na wąskim łóżku w laboratorium, które zainstalował
sobie, gdy po raz setny usnął z głową na biurku.
Właściwie całe życie spędzał w pracowni.
Tymczasem jeśli nie zatrudni niani, to jego zwyczaje będą
musiały ulec zmianie. Myśl, że przyjdzie mu częściej opuszczać
swoje sanktuarium, napawała go lękiem, ale próbował dodać
sobie otuchy.
Pocieszał się, że przecież laboratorium nie straci, lecz tylko
zmodyfikuje swój rytm dobowy, by więcej czasu poświęcić syno-
wi.
Odnalazł go teraz w jego pokoju, gdzie McKenna trzymała go
na kolanach i bawiła się z nim grzechotką.
− Dziękuję, że się nim zajmujesz.
− Nie ma za co – powiedziała, unosząc brwi, trochę zaskoczo-
na jego słowami.
Dzisiaj miała na sobie sukienkę eksponującą jej kobiece
kształty. Desmond spojrzał na nią, czując, jak krew zaczyna
szybciej krążyć mu w żyłach.
Gdy jego żona z promiennym uśmiechem spojrzała na Conne-
ra, który zacisnął piąstkę na jej palcu, zrobiło mu się ciepło na
sercu.
− Masz do nas jakąś sprawę? – zapytała.
− Po prostu stęskniłem się za moim synem.
− Cieszę się i wobec tego zostawię was samych – odparła,
wstając, po czym podała mu dziecko i ruszyła w stronę drzwi.
− Poczekaj – poprosił.
− Dasz sobie radę beze mnie. Jest najedzony, ale pewnie trze-
ba go będzie przewinąć.
− Chcę, żebyś została – wypalił, łapiąc się na tym, że nie po-
trafi delikatniej wyrazić swojej prośby.
− Po co? – spytała zaskoczona, jakby nie wiedziała, że jej
obecność sprawi mu przyjemność. – Ja tylko zapewniam bufet.
− Mylisz się – szczerze się obruszył.
Przestał w niej widzieć jedynie surogatkę i karmicielkę, którą
namówił w szpitalu, by dla dobra dziecka zamieszkała pod jego
dachem. Dla niego McKenna zaczęła znaczyć znacznie więcej.
− Zależy mi na tobie – dodał, uświadamiając sobie, że taką
deklarację wypowiada głośno po raz pierwszy w życiu.
Nawet Lacey nigdy nie usłyszała jej od niego.
− Nie wątpię, przekonałam się o tym parę dni temu u ciebie
w laboratorium – odcięła się z ironicznym uśmiechem.
− Posłuchaj, mieszkamy pod jednym dachem, mamy dziecko,
a ja lubię twoje towarzystwo. I mam nadzieję, że z wzajemno-
ścią.
− Pytasz, czy cieszę się na twój widok? – Oparła się o framu-
gę drzwi. – Chyba tak, bo całe dni upływają mi na karmieniu
i chętnie bym sobie z kimś pogadała.
− Więc zostań – poprosił, zrozumiawszy, że ona czuje się do-
starczycielką mleka, a on nie kiwnął palcem, by to zmienić.
Nie próbował do niej dotrzeć, poznać jej zainteresowań i ma-
rzeń.
– Zmienię Connerowi pieluchę, a ty, proszę, posiedź z nami.
− Chciałbyś, żebym cię zabawiała? – spytała, nie umiejąc stłu-
mić uśmiechu, i po chwili wahania przysiadła na krześle.
− Nie. Chciałbym, żebyś mi trochę opowiedziała o sobie.
Chciałbym się dowiedzieć, co lubisz, poznać twoje upodobania.
− Lubię watę cukrową, burze z piorunami i książki o zwierzę-
tach. Dopytujesz się o takie drobiazgi? Bo jeśli tak – roześmiała
się – to ja się czuję jak na randce.
Oczami wyobraźni zobaczył ich randkę.
Prowadził ją za rękę ścieżką przez las i karmił watą cukrową,
a potem przyparł do drzewa i całował do utraty tchu. I wtedy
zrozumiał, że jeśli będzie chciał znowu pocałować swoją żonę,
musi ją zaprosić na randkę.
ROZDZIAŁ PIĄTY

Nie spodobał jej się wyraz oczu, z jakim na nią patrzył. Albo
raczej była tym spojrzeniem zachwycona, choć wiedziała, że tak
być nie powinno.
Kiedy tylko wyrwało się jej to idiotyczne słowo „randka”,
w jego wzroku dostrzegła żar, który wcale nie był przelotnym
błyskiem.
Przez dłuższą chwilę niemal pożerał ją oczami. I wcale nie
próbował tego ukryć.
Mogła odczytać jego myśli, a w Desmondzie najbardziej fa-
scynował ją niezwykły intelekt. Chociaż na studiach spotkała
mnóstwo inteligentnych ludzi, nie poznała nikogo o tak frapują-
cym umyśle. I tylko on potrafił ją urzec nieoczekiwanymi dekla-
racjami w rodzaju „zależy mi na tobie”.
Ale może tak powiedział jedynie po to, by poddać ją próbie.
Niewykluczone, że chciał tylko zobaczyć jej reakcję. Czy w jego
oczach zdała ten egzamin? I czy w ogóle pragnęła go zdać?
Nie powinni się zaprzyjaźniać. Nie powinni się zbliżać do sie-
bie ani angażować emocjonalnie.
− Nie dokończyliśmy naszej rozmowy o nianiach – powiedzia-
ła, próbując znaleźć jakiś bardziej neutralny temat.
Chciała rozładować napięcie, ale gdy zauważyła, że Desmond
ma mokre włosy, poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. Pewnie
wziął przed chwilą prysznic, pomyślała, nie mogąc odpędzić od
siebie obrazu nagiego Desmonda.
− To prawda. I musimy ją zakończyć. Ale kiedy indziej. Teraz
mam ważniejszą sprawę. Chcę zaprosić cię dzisiaj na wspólną
kolację.
Ze zdziwienia niemal się zakrztusiła, a Conner, który wyczuł,
że matka z trudem łapie powietrze, zaniósł się płaczem. De-
smond zaczął go bujać na rękach, ale nie spuszczał z niej wzro-
ku.
− Proponujesz mi randkę? – wydusiła z siebie.
Czemu znów niepotrzebnie wypowiedziała to słowo? Pewnie
dlatego, że jeszcze nie doszła do siebie po tamtym pocałunku.
I dosłownie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę marzyła
o powtórce.
Tak inteligentny facet jak on na pewno zauważył wtedy, że się
przed nim broni. Dała mu przecież do zrozumienia, że pragnie
trzymać się od niego na dystans. Tymczasem jednak najwyraź-
niej nie umiała teraz zatuszować tego, że jest nim zafascynowa-
na.
− Chcę cię podjąć kolacją, żeby okazać ci wdzięczność za
wszystko, co robisz dla Connera. I dla mnie – dodał, bujając już
uspokojone dziecko. – Jeszcze nie miałem tej sposobności,
a czuję, że jako gospodarz domu powinienem ci podziękować.
W takim razie to trochę zmienia postać rzeczy. Trochę, choć
jego propozycja wciąż kojarzyła się jej z randką.
− Kolacja we dwoje? A co z Connerem? Przecież nie mamy
niani, która mogłaby się nim zająć.
− Poproszę o to panią Elliot.
Czyli on zawsze znajdzie rozwiązanie, pomyślała, zastanawia-
jąc się nad jakimś wykrętem. Ale problem był w tym, że chciała
skorzystać z tego zaproszenia.
Chciała tej kolacji całą duszą i pragnęła, żeby to jednak była
randka. Z przeciągłymi i rozkosznymi spojrzeniami nad dese-
rem…
Nie, to zły pomysł, upomniała się w duchu.
− Nawet nie mam w co się ubrać z tej okazji.
− Ty zawsze, w każdym stroju, wyglądasz zjawiskowo –
stwierdził, taksując ją wzrokiem. Wzrokiem, który mógłby prze-
szyć na wskroś habit zakonnicy. – Włóż cokolwiek albo nie wkła-
daj niczego.
Dlaczego przeszedł ją ten rozkoszny dreszczyk? Tak uwodzi-
cielskich słów jeszcze od niego nie słyszała.
Ani od niego, ani w gruncie rzeczy od żadnego mężczyzny.
A zaloty Desmonda, niestety, ogromnie ją cieszyły.
− Ciekawa jestem, jaką byś zrobił minę na mój widok – odbiła
pałeczkę.
− Tak powiedziałem, bo chcę, żeby nie krępowały cię takie
drobiazgi. Ale jeżeli wolisz się przekonać, jak bym zareagował,
gdybyś przyszła nago, dziś wieczór będę do twoich usług.
Nie wiadomo czemu wybuchła śmiechem.
Wyczuła, że Desmond nie żartuje, ale to ją ucieszyło. Zresztą
powiedział jej wyraźnie, że mu na niej zależy.
A skoro dodał, że chętnie zobaczyłby ją bez ubrania, nie było
miejsca na domysły. Mimo że on planuje z nią rozwód.
− Czyżbyś oczekiwał, że za wspólną kolację odpłacę ci sek-
sem?
− Nie. Oczekuję jedynie, że zjesz ze smakiem to, co będzie na
stole. Ale jeżeli wolisz, żeby seks był częścią naszego wieczoru,
jestem do twojej dyspozycji.
− Nie, wielkie dzięki.
Czując motyle w brzuchu, na chwilę przymknęła oczy. Tak,
bardzo pragnęłaby seksu z Desmondem.
Jego pocałunek sprawił, że nie mogła spać, fantazjując o jego
pieszczotach, gdyby poszli na całość.
Co się z nią dzieje, do diabła? Stanowią najdziwniejsze mał-
żeństwo na świecie, a seks jeszcze bardziej by je skomplikował.
Powinni trzymać się swojego planu. Ona ma się z nim wkrót-
ce rozwieść i pójść na medycynę.
− Dobrze, przyjmuję zaproszenie na kolację.
A seks, niewykluczone, też się znajdzie w menu.

Z przepastnej szafy w swojej sypialni wyciągnęła najelegant-


szą sukienkę. Cały ten dom zdumiewał ją swym ogromem, a De-
smond jakby przez samą swoją w nim obecność zawłaszczał
całą przestrzeń.
Przed tym poczuciem nie potrafiła się schronić nawet w poko-
ju, który dostała do własnej dyspozycji.
Ostatnio asystował jej podczas karmienia Connera i do tego
zdążyła się już przyzwyczaić. Ale jego wizyty w środku nocy,
gdy na granicy jawy i snu oglądała go ubranego w biały, odsła-
niający szerokie bary podkoszulek, kompletnie burzyły jej spo-
kój.
Zachodzenie do niej chyba go nie krępowało. A gdy wycho-
dził, żegnała go niemal z żalem, by wrócić do pustego łóżka.
Jeszcze nigdy żaden mężczyzna nie pociągał jej tak mocno jak
on.
Choć czekającą ich wkrótce kolację wbrew sobie utożsamiała
z randką, zdawała sobie sprawę, że ta gra może być niebez-
pieczna zarówno dla niej, jak i dla niego. I miała nadzieję, że on
też dostrzega to ryzyko.
Zdenerwowana stanęła przed owalnym lustrem w rogu swego
pokoju. Nigdy wcześniej nie miała tak dużego lustra i przegląd-
nie się w nim sprawiało jej wielką przyjemność.
Gdy stąd odejdzie, będzie jej tego brakować, tak jak będzie
tęsknić za innymi luksusami tej rezydencji. Zwłaszcza za kry-
tym basenem.
Musi więc odejść w porę, nie powinna się do tego luksusu
przyzwyczajać.
W lustrze ujrzała kobietę, która pragnęła pięknie wyglądać.
Chociaż z ułożeniem fryzury nigdy nie miała problemu, dziś po
umyciu głowy wysuszyła włosy na szczotce. Nie umalowała się,
bo nie chciała siadać do stołu w makijażu. Sukienka dobrze na
niej leżała, mimo że w biuście okazała się lekko przyciasna. Jej
nabrzmiałe piersi zmieściłyby się łatwo tylko w którymś z jej
strojów ciążowych, ale bez brzuszka wyglądałaby w nich na
randce z Desmondem jak w worku na ziemniaki.
Coś takiego nie wchodzi w rachubę, zwłaszcza że przecież on
nieraz oglądał jej piersi przy karmieniu. Poza tym nie miała po-
wodu, by się ich wstydzić.
Czekał na nią na parterze przy głównych schodach. Jego pe-
łen zachwytu wzrok dał jej przedsmak tych przeciągłych spoj-
rzeń przy deserze.
− Conner jest pod opieką pani Elliot i dostanie butelkę. Dzię-
kuję, że zechciałaś odciągnąć dla niego mleko.
Wziąwszy ją pod rękę, zaprowadził do jadalni.
Jego dotyk wywołał w niej rozkoszny dreszcz. Odniosła wraże-
nie, że Desmond wypełnił swą osobą cały ten paradny pokój
stołowy, ogromny jak wszystkie pomieszczenia w tym domu.
− Opowiedz mi o swoim dzieciństwie i latach dorastania – po-
prosił przy sałacie z ogrodu, od której zaczęli posiłek.
− O czym konkretnie?
− O społeczności, w której się wychowałaś. Bo jestem pe-
wien, że ta społeczność w znacznej mierze cię ukształtowała.
− Kto wie – odparła, przełykając ślinę.
Ta opowieść nie nadaje się na pierwszą randkę. Odsłoniłaby
głębokie pokłady jej duszy, których McKenna wolałaby jeszcze
nie dotykać.
– Nie zastanawiam się za często nad tymi sprawami – dodała.
Niekiedy jednak o tym rozmyślała. Podczas gdy dojrzewanie
w zwartej jednorodnej społeczności miało z pewnością wiele
plusów, utrata dziadka była dla niej przeżyciem traumatycz-
nym. Tak, choć tamte lata odcisnęły się na niej w sposób nieza-
tarty, Desmond odgadł, że nie ma ochoty się nad nimi rozwo-
dzić.
− Ale to ma znaczenie – powiedział cicho.
− Nie przeczę – przyznała po chwili, przełknąwszy kawałek
pomidora.
− Czy twoje wychowanie miało wpływ na to, że postanowiłaś
zostać surogatką?
− Niewątpliwie – odparła bez wahania. – Od dziecka wpajano
mi przekonanie, że na każdym człowieku spoczywa jakaś powin-
ność. Odkryłam wcześnie, że moim celem jest pomaganie lu-
dziom. Ty marzyłeś o dziecku, a ja mogłam spełnić twoje pra-
gnienie, dając ci potomka.
− Dziękuję ci za to. Bez ciebie nie miałbym Connera, a dziec-
ko jest dla mnie ważniejsze niż wszystko, co udało mi się stwo-
rzyć.
Wzruszenie w jego głosie sprawiło, że do oczu napłynęły jej
łzy. Dlaczego te słowa miały dla niej tak ogromne znaczenie?
Patrzył na nią w milczeniu, gdy tymczasem dyskretni pod-
władni pani Elliot zmienili im talerze i podali na stół pieczonego
łososia ze szparagami.
Ale Desmond nie sięgał po sztućce.
− Może nie chciałabyś jeszcze wycofywać się z życia Conne-
ra? Może wolałabyś w nim pozostać na dłużej?
− Nie bardzo rozumiem. Nasza umowa tego nie przewidywa-
ła, więc wyjaśnij, co masz na myśli.
To byłoby niemożliwe.
Czy miałaby czasami odbierać dziecko ze szkoły, by je zabrać
na przykład do zoo? Nie byłaby w stanie być matką od święta.
Czy Desmond nie zdaje sobie sprawy, jak ciężko jest jej myśleć
o rozstaniu?
Czy nie rozumie, że dla niej będzie lepiej, gdy całkowicie ze-
rwie kontakty?
− Tak, umowa tego nie zakładała – zaczął mówić powoli, sta-
rannie dobierając słowa. – Ale tak się potoczyły sprawy, że Con-
ner nie jest ci obojętny. Czytam to z twojej twarzy, kiedy go
trzymasz na rękach. Nie ma powodu, żebyśmy nie porozmawiali
o innym rozwiązaniu.
− Wykluczam taką ewentualność. Nie powinieneś mnie do
tego namawiać. Gdyby Conner zaczął zadawać pytania, a to jest
nieuchronne, nie umiałabym kłamać. Zacząłby drążyć, dlaczego
z wami nie mieszkam i nie jestem dla niego prawdziwą matką.
Conner, rzecz jasna, i tak będzie się o nią dopytywał, ale ten
problem pozostawi w gestii Desmonda.
Niech na pytania odpowie mu ojciec. Skoro była tylko suro-
gatką, nie powinna się z tym zmagać. Zmuszanie jej do tego by-
łoby nie fair.
Nie nadawała się na matkę. Po pierwsze nigdy nie chciała być
matką. Czy też raczej nigdy nie miała tego luksusu, by pragnąć
macierzyństwa.
Miała przed sobą alternatywę: albo zostanie lekarzem, albo
będzie matką. I tyle.
Dokonała życiowego wyboru i nie rozważała zmiany. To zna-
czy, dotąd jej nie rozważała.
Teraz została do tego zmuszona.
Chociaż sugestia Desmonda wydawała jej się trudna do przy-
jęcia, okazało się, że jej decyzja nie jest tak oczywista, jak są-
dziła dotychczas.
Conner był dla niej istotny. Jej więź z dzieckiem była tak silna,
że nie uszła uwadze Desmonda.
Ale trudno, będzie musiała się z tym faktem jakoś uporać.
Synkiem zajmowała się z tych samych powodów, dla których
chciała zostać lekarzem.
Robiła to z pełnym oddaniem, bo z całej duszy pragnęła nieść
pomoc. Tymczasem jednak chciała od dawna pomagać ludziom
jako lekarz.
A jedno z drugim było nie do pogodzenia.
Gdy Desmond podpisze papiery rozwodowe, na mocy których
ona zrzeknie się praw do dziecka, cały ten dylemat stanie się
bezprzedmiotowy.
Ona tu jest jedynie po to, żeby się z nimi pożegnać i odejść.
− Otóż istnieje zasadniczy powód, dla którego nie warto roz-
trząsać tej sprawy – powiedziała, z trudem wydobywając z sie-
bie głos. – Mianowicie polega on na tym, że jednoznacznie
oświadczyłeś, że nie życzysz sobie, żebym uczestniczyła w życiu
Connera.
− Tak, nie przeczę. Ale zmieniły się okoliczności.
− Nie, bo nie jesteś gotów dzielić się kontrolą – odrzekła
ostro, nie widząc sensu dalszej rozmowy na ten temat. Gdzie
się podziały te miłe, zmysłowe półtony, których oczekiwała na
randce? – Chyba że całkowicie odstąpiłeś od postanowienia, że
to ty będziesz o wszystkim decydować.
− Masz rację, od tego nie odstąpiłem – przyznał znacznie
chłodniejszym tonem. – Nie jestem wobec ciebie w porządku.
Faktycznie, nie ma takiego wyjścia, które pozwoliłoby nam
zmienić warunki umowy.
Gdy patrzyła, jak Desmond zamyka się w sobie, przeszedł ją
zimny dreszcz.
Ich randkę zniweczyła teraz do końca długa krępująca cisza,
w której McKenna próbowała pozbierać myśli. Choć oboje stra-
cili apetyt, zabrali się do jedzenia.
− Jak mogę odgadnąć, twoja zapowiedź, że będziesz dziś do
mojej dyspozycji, straciła aktualność – mruknęła, gdy sprzątano
ze stołu. Na jej talerzu została prawie nietknięta porcja ryby.
− Jeżeli pytasz, czy mnie pociągasz, to chętnie to potwierdzę.
Ale wyczuwam, że ten moment nie sprzyjałby takim deklara-
cjom.
− Masz rację.
Jak to się stało, że tak łatwo przyszło jej fantazjować o gorą-
cym seksie, który w przyszłości miał nie przeszkodzić ich roz-
wodowi i jej odejściu?
Desmond kazał jej zmierzyć się z twardą rzeczywistością. On
nad sytuacją sprawuje pełną kontrolę i nie zamierza się nią
dzielić. Dlatego nie wolno jej dla niego tracić głowy.
− Widzę, że cię rozgniewałem – powiedział, masując sobie
brodę.
− Nie – zaprzeczyła stanowczo. – Po prostu chciałabym za-
czerpnąć świeżego powietrza.
Przecież od samego początku wiedziała, że od ojca jej syna
powinna się trzymać z daleka. Ale ignorowała wyraźne sygnały
alarmowe, więc jest sama sobie winna.
Podziękowawszy za kolację, wróciła do swojego pokoju, żeby
trochę się zdrzemnąć, zanim Desmond wpadnie do niej o półno-
cy i będzie asystować przy karmieniu.
Kiedy wreszcie zatrudni tę nianię?

McKenna uciekła od niego po raz drugi, skonstatował, sie-


dząc tej nocy z Connerem w objęciach na bujanym fotelu. Cho-
ciaż kobiety wielokrotnie zrywały z nim randki, o dzisiejszym
niepowodzeniu rozmyślał całymi godzinami.
Dlaczego ta kolacja zakończyła się klęską? Rozmowa o spo-
łeczności, w której McKenna wyrosła, szybko zeszła na Conne-
ra. Ale czy można się temu dziwić? Przecież Conner to ich
dziecko.
Rozzłościł ją, wspominając, że ich umowa mogłaby ulec zmia-
nie i sugerując, by McKenna regularnie widywała się z syn-
kiem. Jemu ta propozycja wydawała się czymś naturalnym, ale
ona stanowczo wolała trzymać się ustalonych warunków. I naj-
wyraźniej broniła się przed wzajemnym zauroczeniem.
I w tym było sedno: jemu bez wątpienia brakowało umiejętno-
ści, by ją zwabić do łóżka. Zanadto uwierzył w siebie, zachowy-
wał się jak słoń w składzie porcelany i w przyszłości powinien
wykazać więcej wyobraźni.
Analizował przebieg tej kolacji, próbując zrozumieć, kiedy
skrewił. Całe życie zmagał się z tym, że ilekroć w jego głowie
kiełkowało coś, co dotyczyło jego relacji z ludźmi, zawsze pono-
sił fiasko.
Konstruowanie robotów nie sprawiało mu przykrych niespo-
dzianek. Roboty i komputery zawsze były posłuszne jego woli.
Zawsze.
Gdy Conner zaciśniętą piąstką trącił go w pierś, Desmond
uświadomił sobie z całą siłą, że jego syn jest osobą obdarzoną
własnym charakterem. Jeżeli nie nauczy się empatii wobec
dziecka, to gdy ono podrośnie i zacznie mówić, zrodzą się pro-
blemy.
Wyobrażał sobie, rzecz jasna, że Conner będzie go kochał, ale
lata porażek w kontaktach międzyludzkich nieco tę wiarę pod-
kopały.
Ogarnęła go fala zwątpienia, mimo że McKenna go pociesza-
ła, mówiąc, że wystarczy ojcowska miłość, by syn właśnie u nie-
go szukał wsparcia.
Gdy Conner usnął na jego kolanach, Desmond poprzysiągł so-
bie, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by dziecko nie zraziło
się do niego.
A żeby synek nie odwrócił się od niego, będzie musiał jakoś
przekonać jego matkę, by pozostała w ich życiu.
Zdrzemnął się zaledwie godzinę, gdy Conner obudził go, da-
jąc znać, że jest głodny. Tak więc Desmond, wciąż pełen czar-
nych myśli, zapukał o północy do jej drzwi, by asystować przy
karmieniu.
Otworzyła mu ubrana w ten swój seksowny w jego oczach
biały szlafrok z miną, która mogłaby zmrozić gorącą lawę.
Wciąż jest na niego zła?
Czy mówiąc, kiedy wstała od stołu, że się na niego nie gnie-
wa, skłamała? Czy on kiedyś nauczy się rozpoznawać emocje
u drugiego człowieka?
Kiedy po karmieniu McKenna podała mu dziecko, czubkami
palców otarła się o jego ramię. Ponieważ prawie się do niego
nie odzywała, uznał, że nadeszła pora, żeby ją przeprosić.
− Przykro mi, że skończyliśmy kolację w nie najlepszym na-
stroju – wybąkał.
− No cóż – odparła, ale na jej ustach pojawił się cień uśmie-
chu. – Mnie też jest przykro – dodała po chwili.
− Z mojej winy. Zepsułem ci humor.
− Nie rób sobie wyrzutów. Proponując mi zmianę warunków
umowy, miałeś dobre intencje. A ja… ja się wystraszyłam i zwia-
łam.
− Ale przecież zasugerowałem ci rozwiązanie, które dla cie-
bie było nie do przyjęcia – zdobył się na szczerość. – To błąd
z mojej strony.
− Cieszę się, że to do ciebie dotarło. Dla mnie taki układ był-
by ponad siły. Kiedyś to zrozumiesz.
Tak, wreszcie zaczynał to pojmować.
− Cierpisz, wiedząc, że przyjdzie ci zrezygnować z dziecka?
− Zrozum, ja nie chciałam nawiązywać tej relacji. Gdyby nie
to, że poprosiłeś mnie o karmienie go piersią, nie zaistniałabym
w jego życiu.
Poczuł dławienie w gardle. Tak, prosząc o to, skazał ją na ka-
tusze. I siebie też naraził na cierpienie.
− Nie zdawałem sobie sprawy z konsekwencji. Jest mi ogrom-
nie przykro.
− Zgodziłam się i myślę, że dokonałam właściwego wyboru.
Nawet nie chcę wyobrażać sobie, co by się działo z Connerem,
gdybym odmówiła. Ale teraz musimy się zastanowić, co będzie
dalej. Mam nadzieję, że niania pomoże nam znaleźć jakieś roz-
wiązanie i w końcu będę mogła odejść.
Gdyby wsłuchiwał się w jej słowa mniej uważnie, nie dosły-
szałby nuty rozpaczy w jej głosie. Ani nie uświadomiłby sobie,
że McKennie jest dziś mniej spieszno do rozstania niż wtedy,
gdy wprowadziła się do jego domu. Przyłapał się także na tym,
że choć jemu też powinno zależeć na jej jak najszybszym odej-
ściu, wcale o tym nie marzył.
− Sporo czytałem o niemowlęcych alergiach na modyfikowa-
ne mleko – oznajmił, pragnąc nadać ich rozmowie rzeczowy wy-
miar. – I jak wynika z tej lektury, niewykluczone, że Conner
może potrzebować naturalnego pokarmu dłużej, niż sądziłem.
Nawet przez pół roku.
− Wiem o tym, bo też poszukałam w tej sprawie informacji
z internetu. I jestem gotowa go karmić do czasu, kiedy będzie
można przestawić go na kaszki i zupki.
− Czy dla ciebie to nie byłoby zbyt duże wyrzeczenie? – spy-
tał, nie owijając w bawełnę.
− Nie ukrywam, że gdybym musiała jeszcze bardziej odwlec
realizację moich planów, byłoby to dla mnie trudne – odparła po
chwili zastanowienia.
Nie skarżyła się na to, że mieszka w tym domu. Ale czy bierze
pod uwagę, że między nimi od samego początku wytworzyła się
jakaś chemia?
Tak czy inaczej, skoro jest skłonna puścić w niepamięć to, że
nabroił, będzie musiał na łączącą ich więź chuchać i dmuchać.
Będzie musiał wystrzegać się wszelkich pochopnych kroków
i podbijać McKennę tak, żeby jej nie zrazić. Rozpalić ją i z wy-
czuciem doprowadzić do utraty tchu.
Nad zdobywaniem własnej żony rozmyślał do rana. Nad spo-
sobami i technikami uwodzenia. Ale czy te próby miałyby szan-
se się powieść, skoro nawet nie potrafi prowadzić zwykłej roz-
mowy?
Kochał Connera, a co do McKenny…
No cóż, jeśli chodzi o nią, nie umiał precyzyjnie określić swo-
ich uczuć. Wiedział jednak z całą pewnością, że nie są one let-
nie. Wyznał swojej żonie zgodnie z prawdą, że mu na niej zale-
ży. I pragnął, by odwzajemniła się tym samym.
McKenna chciała zacząć studia, a on dotychczas to jej unie-
możliwiał. Przyszedł więc czas, by za wszelką cenę jej to wyna-
grodzić.
ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kiedy McKenna nie radziła sobie z natłokiem myśli, pomagało


jej pływanie. Ostatnio spędzała w basenie parę godzin dziennie,
by ukoić dręczący niepokój.
Przywiązała się do Connera, a to, że Desmond zwrócił na tę
więź uwagę i ją skomentował, nadało jej rzeczywisty wymiar.
Była w straszliwej rozterce. Conner nie mógł być jej synem,
a ona zgodziła się na to z własnej woli.
Chociaż dobrze wiedziała, że rezygnacja z dziecka tuż po po-
rodzie będzie dla niej trudna, zdecydowała się na ten krok, któ-
ry zresztą okazał się trudniejszy, niż przypuszczała. Ale w szpi-
talu pocieszała się myślą, że Desmond stworzy mu dobrą rodzi-
nę, i wierzyła, że jej rozpacz z czasem minie.
Nic takiego się nie stało.
Desmond wywarł na nią nacisk, by zamieszkała z nimi dla do-
bra dziecka. Przebywanie z niemowlęciem na co dzień sprawiło,
że jej więź z nim jedynie się umacniała, mimo że McKenna po-
wtarzała sobie, że prędzej czy później będzie musiała opuścić
Connera po raz drugi.
Każdy dzień w tym domu miał uczynić jej cierpienie jeszcze
dotkliwszym. Co gorsza, od pewnego czasu spodziewała się, że
Desmond w końcu oznajmi, że jej trzymiesięczny pobyt pod tym
dachem trzeba będzie przedłużyć.
Została zmuszona do bycia matką, choć zarazem nią nie była.
Jej rola wydawała się z gruntu niejasna. McKenna nie wiedzia-
ła, jak się z tym uporać.
Pływanie odrobinę ją uspokoiło. Ale wewnętrzne napięcie
wróciło z całą siłą, gdy po wynurzeniu głowy z basenu zobaczy-
ła siedzącego na jednym z foteli Desmonda. Był zabójczo przy-
stojny i nie spuszczał z niej wzroku.
Ostatni raz widziała go w nocy, gdy przyszedł dotrzymać jej
towarzystwa przy karmieniu. I będzie te wizyty powtarzać, to
nie ulegało wątpliwości.
Dla niej były one niełatwe, bo niestety nie była w stanie zapo-
mnieć ich niedawnych rozmów.
Nie dość, że na myśl o rozstaniu z dzieckiem cierpła jej skóra,
to do tego jeszcze jego ojciec nie dawał jej spokoju. Bywało, że
w nocy odnajdywała chwile wytchnienia, ale gdy tylko wstawało
słońce, przypominała sobie powody, dla których powinna trzy-
mać się od Desmonda daleko. Wiedziała, że nie może dla niego
stracić głowy.
− Conner śpi – powiedział, a jego głos odbił się głośnym
echem.
Nie musiał jej tego mówić, dobrze znała rytm dobowy swoje-
go synka.
− A ty pewnie chcesz mnie powiadomić, że zatrudniłeś nia-
nię? – odparła z nadzieją.
− Jeszcze nie.
No jasne. On lubi sprawować niepodzielną kontrolę i mieć
władzę.
Przyłapała się jednak na tym, że jest wobec niego niesprawie-
dliwa. W końcu ten facet traktował ją jak królową i po prostu
chciał decydować o swoim synu.
Miał do tego prawo, to nie była zbrodnia. Można to uznać za
ojcowską opiekuńczość.
− Mogłeś mnie uprzedzić, że tu przyjdziesz – burknęła, wi-
dząc, że i tym razem, tak jak poprzednim, nie miał zamiaru po-
pływać.
I znowu, jak wtedy, poczuła się skrępowana, że ma na sobie
kostium kąpielowy. Tym razem postanowiła nie wychodzić
z wody i tylko podpłynęła do brzegu basenu. Ale jego wzrok
sprawił, że poczuła się seksowna i podziwiana.
− Nie chciałem ci przeszkadzać – odparł. − Mogę wpaść póź-
niej.
Jego niepewna mina kompletnie ją rozbroiła. Miał w sobie
mnóstwo czaru, i dlatego myślała o nim tak uporczywie. Myśla-
ła, choć wiedziała, że emocje musi trzymać na wodzy.
− Tobie też dobrze by zrobiło pływanie.
− Mam to traktować jako zaproszenie?
Tak, jej słowa mogły zabrzmieć dwuznacznie, uzmysłowiła so-
bie, widząc jego uniesione brwi. Bez wątpienia oboje nieustan-
nie myślą o seksie. Ale czemu ona nie trzyma języka za zębami?
− Sądziłam, że romansowanie mamy już za sobą.
− Mam na myśli zaproszenie do pływania.
Jasna sprawa, pomyślała z sarkazmem. Bo to, co może się wy-
darzyć w wodzie, kiedy będą rozebrani, przecież mu nie przy-
szło do głowy.
− Oboje wiemy, że to nieprawda, więc sobie oszczędź tej ga-
daniny.
− Może cię to zdziwić, ale ja naprawdę chcę po prostu z tobą
spędzić parę minut.
− Nie wiem, co powiedzieć.
− Możesz się nie obawiać. Przyszedłem, bo mam dla ciebie
niespodziankę. Zapisałem cię na zajęcia online, których zalicze-
nie będzie uznane na medycynie.
− Co takiego?
− Przyjmij to ode mnie jako prezent. Narzekałaś na monoto-
nię, więc mam nadzieję, że się z tego ucieszysz.
Patrzyła na niego oniemiała. Jak on śmiał pozwolić sobie na
tak szlachetny gest, podczas gdy ona nie jest w stanie dać mu
niczego w zamian?
− Ja nie mogę się na to zgodzić – wykrztusiła po chwili.
− Dlaczego?
− Nie chcę mieć długu wdzięczności. Poza tym na medycynie
nie ma przedmiotów, które można zaliczać przez internet. Na
tych studiach nie ma trybu zaocznego.
− Wiem, ale przeanalizowałem wymagania i zadzwoniłem do
rektora, żeby się upewnić, że zaliczą ci te przedmioty.
− Dlaczego to zrobiłeś, Desmond? Przecież to cię kosztowało
mnóstwo trudu.
− Nic podobnego. Zresztą to był mój psi obowiązek, skoro ty
tak się poświęcasz dla mojego syna. Wiem, że chcesz zostać le-
karzem i przykro mi, że nie zrobiłem tego wcześniej.
Czyli przejmował się jej problemami i z własnej inicjatywy po-
stanowił jej pomóc. To był najwspanialszy podarunek, jaki do-
stała w życiu. Zrobiła głęboki wydech, walcząc ze łzami wzru-
szenia.
To było tak nieoczekiwane, tak szczodre i…
− Chwileczkę – wydusiła wreszcie. − Czy ty nie chcesz w ten
sposób mnie usidlić?
− Uspokój się, McKenna. Nie mam takiego zamiaru.
Powiedział to tak gwałtownie, że zmiękły jej kolana i cieszyła
się, że nie wyszła z wody.
Desmond stał blisko niej, patrzył na nią z napięciem i był bar-
dzo przystojny. Czy można się dziwić jej obawom, że chciał ją
omotać?
− To jest prezent – powtórzył. – Wiem, że bywam trudny do
zniesienia i że przeze mnie musiałaś odłożyć studia. Dlatego
próbuję znaleźć praktyczne rozwiązanie, żebyś mogła je jak naj-
szybciej podjąć. Chciałem ci wynagrodzić twoje poświęcenie.
− Posłuchaj, jestem w tym domu z własnego wyboru – powie-
działa. – I nie oczekuję za to rekompensaty. Ale jestem ci bar-
dzo wdzięczna za ten podarunek.
− Czy to znaczy, że go przyjmujesz?
− Tak. Ale teraz zaczynam marznąć i chciałabym wziąć ciepły
prysznic. Czy są inne sprawy, o których chcesz porozmawiać?
Na przykład o niani?
− Zapewniam cię, że gdy ten problem zostanie rozwiązany,
natychmiast ci o tym powiem.

Desmond nie tylko zapisał ją na zajęcia, ale zamówił dla niej


biurko, skórzany fotel i najnowocześniejszy laptop. Kiedy naza-
jutrz dostarczono ten komputer, zawinął rękawy, by go zainsta-
lować.
Niemal dosłownie promieniał przy tej pracy radością, a ona
przypatrywała mu się bez słowa. Z blaskiem w oczach był taki
seksowny…
Potem usiedli razem, a on z przejęciem pokazywał jej na ekra-
nie przeróżne nieznane jej nowinki. Jej komputer podłączył do
sieci w swoim laboratorium.
− Będziesz miała błyskawiczny dostęp do instytucji akademic-
kich i think tanków na całym świecie. Będziesz mogła poznawać
wszystkie odkrycia i wynalazki, jakich dokonała ludzkość. Bę-
dziesz miała na wyciągnięcie ręki zasoby wiedzy i wszelkie in-
formacje.
Wszelkie?
Ugryzła się w język, by go nie spytać, czy dowie się także,
dlaczego tak pragnie go pocałować.
− I kiedy będę w laboratorium, w każdej chwili możesz się ze
mną skontaktować. – Pokazał jej niebieską ikonę na ekranie.
− Czy ta aplikacja jest analogiczna do porozumiewania się
esemesami? – Nie mogła się powstrzymać przed tym pytaniem.
Czy istnieją jakieś sprawy, o których nie mogłaby mu po prostu
powiedzieć?
Wystarczyłoby przecież wejść dwa piętra wyżej do pracowni.
− Chyba tak. Nigdy z niej nie korzystałem. Ale nie chcę, że-
byś miała poczucie osamotnienia czy izolacji, kiedy będziesz
pracować.
On pewnie znał to poczucie z autopsji. I chciał jej tego oszczę-
dzić. Zrobiło jej się ciepło na sercu. To z jego strony było wzru-
szające.
− Bardzo ci dziękuję, że dajesz mi tę możliwość – powiedzia-
ła, kładąc mu dłoń na przedramieniu.
Najpierw zerknął na jej rękę, potem spojrzał jej w oczy, naj-
wyraźniej dopiero teraz zdając sobie sprawę, że siedzi tuż przy
nim. Zarumieniła się, widząc ciemne cętki na jego tęczówkach.
− Proszę bardzo.
Dlaczego zaczynała kochać tę jego nieco szorstką nutę w gło-
sie? Przecież to szaleństwo.
Cofnęła więc dłoń, zła na siebie za wywołanie tego odczucia
bliskości. On też zapanował nad sobą, pospiesznie wstał i ruszył
do drzwi.
Ale jeszcze odwrócił się w progu i masując sobie brodę, po-
wiedział:
− Daj mi znać, gdybyś czegokolwiek potrzebowała.
Chyba zdrowego rozsądku, pomyślała.
− Przyrzekam.
Po jego wyjściu rozpoczęła długi i żmudny proces zapoznawa-
nia się z oprogramowaniem i uaktualniania swoich preferencji,
by w końcu zalogować się na stronie uniwersytetu i zobaczyć,
jak funkcjonuje system studiowania online.
Kiedy na ekranie zobaczyła plan zajęć z anatomii, ogarnęło ją
radosne podniecenie. Chciała się uczyć tego przedmiotu, chcia-
ła poznać tajniki ludzkiego ciała. Miała poczucie celu, wiedzia-
ła, że zaliczając anatomię, zrobi wielki krok, by uzyskać dyplom
lekarza.
Biologia zawsze była jej konikiem, zawsze ją uwielbiała. Miała
w tej dziedzinie licencjat, a teraz mogła dalej ją zgłębiać.
Tę szansę zawdzięczała swemu mężowi.
Po paru godzinach Desmond zjawił się z Connerem na kolejne
karmienie. Przepraszał, że jej przeszkadza, ale z przyjemnością
oderwała się od biurka, by usiąść wygodnie w fotelu w rogu sy-
pialni.
Kiedy najedzone spokojne dziecko miała podać jego ojcu,
przyszło jej do głowy, że może coś dla niego zrobić, żeby mu się
odwdzięczyć.
− Wiesz co? – powiedziała, trzymając Connera na kolanach. –
Pozwól, że przez parę godzin przejmę obowiązki niani.
− Wziąłem je na siebie.
− Wiem o tym, ale zrób sobie przerwę, żeby popracować w la-
boratorium.
− Ty studiujesz i to ja powinienem zajmować się małym.
− Nie sprzeciwiaj się, nie bądź trudny. Dla mnie to będzie
przyjemność.
− Dobrze – zgodził się po chwili z wahaniem. − Jesteś tego
pewna?
− Absolutnie – powiedziała, przytulając synka do piersi. –
Masz wolne.
Chciała pobyć z Connerem. Dotychczas próbowała swoje kon-
takty z dzieckiem ograniczać, i Desmond był tego świadom. Ale
wraz z rozpoczęciem studiów zdała sobie namacalnie sprawę,
że nie zostanie w tym domu na zawsze, że będzie musiała roz-
stać się z synkiem.
I chociaż powtarzała sobie, że właśnie tego pragnie, w głębi
duszy ta perspektywa zaczęła ją przerażać.
− Na dwie godziny – powiedział. – Ale zgadzam się na to tylko
dlatego, że nazwałaś mnie trudnym człowiekiem – dodał z ura-
zą.
Czyli on ma kompleksy z tego powodu. I żeby rozładować na-
pięcie, pokazała mu język.
− Czyżbym nacisnęła twój czarodziejski guzik? Bo jeśli tak, to
będę z niego korzystać.
Desmond pogłaskał chłopca po główce i choć zniknął za
drzwiami, wciąż czuła jego obecność. To biurko zawsze będzie
jej przypominać chwilę, w której położyła mu dłoń na przedra-
mieniu.
− Jesteśmy, malutki, we dwoje – szepnęła i w tym samym mo-
mencie Conner rozpłakał się wniebogłosy. – Daj spokój, bo tatuś
pomyśli, że się nad tobą znęcam i zaraz tu przybiegnie.
Wstała, by pobujać Connera na rękach, bo po karmieniu cza-
sami się tego domagał. Ale skoro ani bujanie, ani masaż brzusz-
ka nie poskutkowały, synek na pewno chciał, żeby mu zmienić
pieluchę.
Pobiegła z nim przez hol do pokoju dziecięcego. Desmond
przyozdobił go zawieszonymi na cienkich żyłkach wędkarskich
statkami kosmicznymi, gwiazdami i kompletem planet systemu
słonecznego.
Chociaż według niej te dekoracje niezbyt się nadawały dla
niemowlęcia, swoje zdanie zachowała dla siebie, wyobrażając
sobie oddanie, z jakim kochający ojciec wieszał je pod sufitem.
Urządził ten pokój najlepiej, jak umiał, z troską, by synkowi
niczego nie zabrakło.
Szybko zmieniła pieluchę i Conner przestał płakać. Z rado-
snym uśmiechem sięgnęła po jego ulubionego pluszowego sło-
nika, którego, nie wiedzieć czemu, Desmond nazywał imieniem
Peter.
Patrzyła na dziecko z zachwytem, na tego małego człowiecz-
ka, ślicznego, ciemnowłosego i pyzatego. Dwie godziny minęły
jej niepostrzeżenie.
− Ten czas wykorzystałem z pożytkiem, bo w końcu udało mi
się rozgryźć pewien problem, z którym zmagałem się od paru
dni – oznajmił chwilę później Desmond. − Możesz wracać do
siebie i do studiowania.
− Biochemii? – spytała z wyraźnym ociąganiem.
Ta ekscytująca wcześniej perspektywa po dwóch błogich go-
dzinach z dzieckiem nie była już tak pociągająca.
− Na przykład do biochemii. – Pomachał jej, gdy była już
w drzwiach.
Nie przypuszczała, że będzie jej tak trudno oderwać się od
synka i po powrocie do biurka nie mogła się skupić. Nie zdołała
przebrnąć przez pierwsze zajęcia i z niepokojem patrzyła na to-
talny chaos, jaki zapanował na ekranie komputera.
Uznała, że dobrze jej zrobi przerwa i postanowiła popływać.
Ale nawet w basenie nie odnalazła ukojenia. Miała marne sa-
mopoczucie, odnosiła wrażenie, że osuwa się w melancholię
albo wręcz w depresję.
A przecież nigdy nie lubiła się nad sobą użalać. Od lat była na
to zbyt zajęta. Teraz, po raz pierwszy od kiedy pamiętała, miała
sporo wolnego czasu.
I może na tym polegał problem, może po prostu miała zbyt
dużo czasu na rozmyślania.
Zajęcia uniwersyteckie pozwolą jej się z tego otrząsnąć. Musi
wykorzystać szansę. To była najlepsza recepta na przygnębie-
nie. Ale może na razie zamiast biochemią powinna się zająć in-
nym przedmiotem?
Z postanowieniem, że siądzie do komputera, wyszła z wody,
osuszyła się i ubrała.
Zdecydowała, że rozpocznie kurs z embriologii, bo ta dziedzi-
na była jej szczególnie bliska. Program zajęć obejmował między
innymi te czterdzieści tygodni, które znała z autopsji: czterdzie-
ści tygodni od poczęcia do rozwiązania, w których następuje
rozwój komórkowy rosnącego płodu.
Tyle że ona, wbrew temu, co powtarzała sobie przez całą cią-
żę, nosiła nie płód, lecz dziecko. I jak się okazało, to nie był tyl-
ko eksperyment na własnym ciele, który miał jej w przyszłości
ułatwić zrozumienie ciężarnych pacjentek.
Nosiła dziecko Desmonda, wydała Connera na świat. Urodziła
słodką małą istotkę, która budziła w niej czułość. Conner był jej
synem.
Na klawiaturę najpierw spadła jedna łza, potem kolejne.
W końcu McKenna musiała przyznać przed sobą, że nie zdołała
stłumić instynktu macierzyńskiego.
Te próby skończyły się fiaskiem. Pokochała swoje dziecko.
Wracaj do biochemii, przywołała się do porządku. A jutro, gdy
nie spędzi dwóch godzin z Connerem, może łatwiej sobie pora-
dzi z embriologią? Może dziś jest zbyt przygnębiona, by studio-
wać ten przedmiot?
Na ekranie znowu więc pojawiały się pierwsze zajęcia z bio-
chemii. Nie powinny jej sprawiać trudności, w gruncie rzeczy
były tylko podsumowaniem wiedzy, którą już przyswoiła, przy-
gotowując licencjat. Dlaczego więc nie mogła się na tym skon-
centrować?
Kiedy na ekranie uaktywniła się niebieska ikona, co znaczyło,
że Desmond połączył się z nią na czacie, McKenna ucieszyła się
i szybko osuszyła łzy.
Bo czy komputerowa rozmowa z własnym mężem, z którym
mieszka pod jednym dachem, sama w sobie nie jest zabawna?
I czy to nie było rozczulające, że on uznał za stosowne przed-
stawić się własnej żonie nickiem „Desmond H. Pierce”?
Kliknęła w niebieską ikonę, by otworzyć okno do czatu.
„Desmond H. Pierce?”, napisała. „Bałeś się, że cię pomylę
z tłumem innych Desmondów z mojej listy kontaktowej?”.
Ciekawe, czy zechce jej odpowiedzieć, czy też się na nią obra-
zi? Jakimś cudem nie poczuł się urażony jej kpiną i odpisał:
„Ten komunikator pytał, jak się nazywam. Więc zgodnie
z prawdą podałem moje dane”.
„Potraktowałeś to pytanie bardzo dosłownie”.
„To prawda”.
„Gotów jesteś zmienić nick, bo ja nie mogłam się powstrzy-
mać od żartów?”.
„Niewykluczone”.
Z jakiegoś powodu przeszła jej ochota do żartów. Przyłapała
się bowiem na tym, że nie licząc się z wrażliwością Desmonda,
nazbyt często pozwala sobie na kpiny z tych jego cech, które
w jej oczach są zaletami.
„Podoba mi się twoja dosłowność, bo nie muszę się zastana-
wiać nad ukrytym sensem twoich wypowiedzi”.
„W tym, że to ci się podoba, jesteś odosobniona. Nikt nie po-
dziela twojej opinii”.
„Zawsze lubię mieć swoje zdanie, nawet o własnym mężu”.
„Jako moja żona powinnaś wiedzieć, że łatwo zrażam ludzi”.
„Może dlatego, że nie masz wprawy w kontaktach z nimi i wo-
lisz się zajmować sztuczną inteligencją?”.
„Nie, ludzi zraża mój trudny charakter”.
„Ciągle to powtarzasz. Czy to, że cię lubię i nie uważam, że
jesteś trudny, świadczy, że mam źle w głowie?”.
„Skoro tak nie uważasz, to powinnaś dać się namówić na dru-
gą randkę”.
„Musiałbyś bardziej się starać niż na pierwszej”.
„To jest twój magiczny guzik?”.
„Mam mnóstwo magicznych guzików”.
„Czy ty przypadkiem nie powinnaś teraz wracać do nauki?”.
„Po rocznej przerwie w studiach mam problem z biochemią”.
Przez chwilę czekała daremnie na odpowiedź. Obraził się, bo
ona narzeka? Uznał, że jest niewdzięczna?
I nagle coś ją tknęło. Gdy się odwróciła od komputera,
w drzwiach zobaczyła Desmonda.
− Och! – wybąkała, czując, jak przyspiesza jej tętno.
− Pozwól, że ci pomogę z tą biochemią.
Nie dowierzała własnym uszom. Ta propozycja była niemal
tak miła jak flirt, który prowadzili na czacie.
− Nie chcę ci zawracać głowy.
− Z przyjemnością ci pomogę – odparł, przysiadając na porę-
czy jej fotela. – Pokaż mi, co ci sprawia trudność.
− Nie do końca rozumiem mechanizm katalizatorowego przy-
spieszania reakcji chemicznej, omówiony na pierwszych zaję-
ciach.
− Kurs biochemii obejmuje chemię analityczną?
− Najwyraźniej. Rzecz w tym, że wykładowca podaje niezna-
ne mi wzory reakcji. Spójrz na te przykłady.
− O rany, ale on to komplikuje, ten mechanizm można wyja-
śnić znacznie prościej. Zaraz ci ściągnę diagramy. Widzisz? –
spytał po sekundzie, pokazując jej dwukolorowe zapisy na ekra-
nie. – Czy już rozumiesz mechanizm przekazywania energii?
− No jasne, teraz już rozumiem. I łatwo mogę zrobić przeli-
czenia.
− Więc sama widzisz, że materiały, które ci ściągnąłem, są
przydatniejsze od tych, którymi posługuje się wasz profesor.
W razie trudności korzystaj z moich baz danych. Albo wezwij
mnie na pomoc.
− W naszym kontrakcie nie było mowy o korepetycjach z che-
mii – mruknęła.
− Potraktuj je jako nadprogramowy bonus.
Ona jednak wolałaby teraz dostać inną nagrodę. Pragnęła, by
ją całował i pieścił. Dlaczego tak uparcie wypierała się tego, że
Desmond H. Pierce kompletnie zawrócił jej w głowie? Dlaczego
tłumiła w sobie pożądanie? Usilnie wmawiając sobie, że nie
wolno im romansować, okazywała mu to tak skutecznie, że
w rezultacie on boi się jej dotknąć.
To, czy warto podejmować ryzyko, będzie jeszcze musiała
gruntownie przemyśleć.
Teraz jednak jej obawy były bez znaczenia. Zrozumiała, że
największym wrogiem, który ich rozdziela, jest jej własny nie-
potrzebny lęk.
ROZDZIAŁ SIÓDMY

Biochemia. To na niej należało się skupić, ale mówiąc szcze-


rze, Desmonda przestały interesować ćwiczenia, które McKen-
na miała zrobić, by zaliczyć pierwsze zajęcia z tego przedmiotu.
Wołał zatopić się w jej pełnych ekspresji oczach, odczytać gra-
jące w nich emocje.
Wolał poznawać i chłonąć ten rodzaj chemii, który powstaje
między nim a jego żoną.
− Rozjaśniłeś mi w głowie i będę umiała rozwiązać te zadania
– powiedziała, przełykając ślinę.
Subtelna zmiana tembru jej głosu, współgrająca z wyrazem
oczu, utwierdziła Desmonda w przekonaniu, że się nie myli.
Biurko, które było altruistycznym prezentem i miało jej służyć
do nauki, niespodziewanie, niczym katalizator ich chemii, przy-
spieszyło flirt.
Siedząc na poręczy fotela, dotykał kolanem jej dłoni, a ona jej
nie cofała.
− Na kiedy musisz je zrobić?
− Terminu nie pamiętam, ale wiem, że mam sporo czasu. One
naprawdę mogą poczekać.
Patrzyła na niego. Nadeszła ta chwila, kiedy bez trudu mógł-
by ująć w dłonie jej twarz.
Najpierw jednak chciał się upewnić, czy interpretuje popraw-
nie wysyłane przez nią sygnały.
− McKenna – powiedział cicho.
− Desmond…
Nie umknęła mu zmysłowość, z jaką wymówiła jego imię. Na
czacie nie słyszał jej głosu, ale wirtualna rozmowa, a zwłaszcza
ta jej część o magicznych guzikach, stworzyła uwerturę do flir-
tu.
− McKenna – powtórzył – chcę cię pocałować, więc jeżeli so-
bie tego nie życzysz, powiedz mi, żebym sobie poszedł.
− Usta to jeden z moich guzików – szepnęła.
Nie wyobrażał sobie bardziej jednoznacznej zachęty. Ale po
jego pocałunku w laboratorium McKenna się wycofała. I roz-
gniewana wstała od stołu.
Tak więc tym razem on musi się pilnować, by nie popełnić ja-
kiegoś błędu.
− Zamierzam go nacisnąć. I poszukać innych guzików. Jeśli
tego nie chcesz, powiedz.
− Chcę, żebyś mnie pocałował.
− Nie obawiasz się konsekwencji, jakie mogą z tego wynik-
nąć?
Wstała tak gwałtownie, że fotel z siedzącym na poręczy De-
smondem przechylił się na bok, po czym stanęła tuż przed nim.
Rozstawiwszy szeroko nogi, objął ją w pasie i przyciągnął do
siebie.
− Zaczynam dostrzegać, że ty faktycznie czasem bywasz
trudny – szepnęła, kładąc mu ręce na ramionach, po czym za-
częła mu rozpinać koszulę.
Ich wargi spotkały się w gorącym pocałunku, który pogłębił
się bez najmniejszego wysiłku z jego strony. W szaleńczym po-
rywie McKenna chłonęła go ustami, dając przyzwolenie, by nim
także zawładnęła nieokiełznana namiętność.
Chciała jego dotyku, pragnęła, by ją pieścił. Gdy wędrował
dłońmi z jej karku na plecy, przywarła do niego całym ciałem.
Wstał, żeby oprzeć ją o krawędź biurka i udem rozchylić jej
nogi.
Jęknęła z rozkoszy, pieszcząc jego tors. W odpowiedzi wycią-
gnął jej podkoszulek ze spodni i dotknął aksamitnej skóry na
brzuchu.
− Desmond – wyszeptała – nie byłam przygotowana. Jestem
niezabezpieczona.
− Będę pamiętał. Miłość można uprawiać na wiele wolnych
od ryzyka sposobów.
Ściągnął z niej podkoszulek i rozpiął stanik, by językiem
i dłońmi pieścić piersi swojej żony. Wreszcie pieścił upragnioną
kobietę, która była matką ich dziecka. Gdy była bliska orgazmu,
przerwał, prosząc, by się rozebrała. Jednym ruchem zrzuciła
spodnie i majtki. Posadził ją na fotelu, po czym ukląkł, by powo-
li wędrować ustami z jej łydek na kolana i uda. Gdy rozwarł jej
nogi, wsparła się łokciami na poręczach fotela, otwierając się
przed nim.
− Jesteś piękna – szepnął, dotykając językiem wnętrza jej ud.
Powoli, podniecony tak silnie, jak jeszcze nigdy wcześniej,
zbliżał się ustami do miejsca między jej nogami. Kiedy do niego
dotarł, zadrżała i mocno przyciągnęła do siebie jego głowę.
Chciała, by wniknął w nią głębiej, a on smakował ją, delektując
się jej przeciągłym jękiem rozkoszy.
Gdy dreszcz spełnienia wstrząsnął całym jej ciałem, wykrzyk-
nęła jego imię, a skurcz mięśni na moment unieruchomił piesz-
czący ją język. To, czego doznał podczas jej orgazmu, było głę-
bokie i piękne. W czasie jej szczytowania poczuł bliską, nieroze-
rwalną, niemal duchową więź z McKenną.
− Jeszcze raz – szepnął, zabierając się do powtórki.
Uniosła się wyżej na łokciach, by spotkać się z nim wzrokiem,
i spróbowała protestować, mówiąc, że teraz ona chciałaby jemu
sprawić rozkosz.
Ale nie zamierzał jej słuchać.
− Odłóżmy to na później, teraz zrobimy to drugi raz – powie-
dział stanowczo. – Marzyłem, żebyś się znalazła właśnie w tej
pozycji. Studiowałaś biologię i wiesz, że język to niestrudzony
mięsień ludzkiego ciała. Mogę to robić przez całą noc.
− Błagam, ja już nie mam sił − wyszeptała po trzecim orga-
zmie. – Musisz przestać.
− Nie ma mowy – odparł. – Dopiero zaczynam się uczyć naci-
skania twoich guzików. Zanim przerwę, muszę jeszcze przepro-
wadzić gruntowne badania tego miejsca. Na przykład chcę zo-
baczyć, jak działa ten guzik – dodał, dotykając językiem uner-
wionej ściany pochwy.
Gdy wygięta erotycznie krzyknęła, szczytując czwarty raz,
Desmond niemal stracił kontrolę nad sobą. Pragnienie, by się
z nią połączyć, by wreszcie napełnić jej wnętrze nasieniem, było
tak przemożne, że zdołał nad nim zapanować z ogromnym tru-
dem.
− Desmond, proszę. Ja chcę… potrzebuję ciebie. W środku.
Zmusił się, by się od niej oderwać, i pocałował wnętrze jej
uda. Postanowił w końcu jej pozwolić odzyskać siły.
− Dziś wieczorem nastąpi ciąg dalszy, ale zrobimy to inaczej.
− Wątpię, czy zdołam do tego czasu dojść do siebie. Wątpię,
czy zapomnę, że nie miałeś dla mnie litości, więc bądź spokojny,
spróbuję ci się odpłacić z nawiązką.
W ciągu paru godzin musiał nie tylko zamówić do domu pre-
zerwatywy, ale zastanowić się także, jakie jej sprawić niespo-
dzianki, by straciła zmysły.
Im będzie miała mniej czasu na rozmyślania o tym, co się
między nimi dzieje, tym lepiej. I jeśli na początku jej pobytu
w tym domu próbował zapanować nad pożądaniem, teraz, gdy
z tego zrezygnował, pragnął, by kochali się bez końca.

Kiedy wyszedł z jej pokoju, zapowiedziawszy ciąg dalszy,


McKenna zmusiła się do zejścia na parter, by z panią Elliot
i dwójką ogrodników usiąść w kuchni do kolacji. Ale niełatwo
jej było przełknąć choćby kęs.
Myślała wyłącznie o ustach i dotyku swego męża. Gdy wyzby-
ła się ostrożności i poznała rozkosz, jaką dały jej jego pieszczo-
ty, nie umiała sobie wyobrazić, by następny rozdział tej gry
mógł jej przynieść jeszcze wspanialsze doznania. Pragnęła jed-
nak się o tym przekonać.
Po kolacji nakarmiła dziecko i położyła je do łóżeczka. Conner
budził się zwykle dopiero po północy, czyli za jakieś cztery go-
dziny. Nie mogąc się doczekać randki z Desmondem, pobiegła
do siebie, by się przebrać.
Wcześniej nie zdawała sobie sprawy, że jest zdolna do przeży-
wania tak niesamowitych wielokrotnych orgazmów. Nie przy-
puszczała też, że w zaspokajaniu kobiety jej mąż jest tak niena-
sycony ani że w sztuce miłości jest tak biegły, że właściwie
mógłby ją wykładać.
Gdy wkładała seksowne majteczki i sukienkę, domyślała się,
że i tak niedługo wylądują na podłodze. Ale dlaczego czuła lek-
kie zdenerwowanie? Przecież to nie będzie jej seksualny debiut
i co więcej, uprawiała już miłość z Desmondem. Ale tym razem,
i na tym polegała różnica, on będzie w tym uczestniczył.
Słysząc stukanie do drzwi, na moment zastygła.
− Chodźmy – powiedział, biorąc ją za rękę i wprost pożerając
wzrokiem.
Zaprowadził ją do swojego apartamentu, gdzie szybko się
okazało się, że to nie będzie tradycyjna randka z winem i kwia-
tami. Czyżby mieli od razu wskoczyć do łóżka? McKenna rzecz
jasna nie potrzebowała podniety, by wprowadzić się w roman-
tyczny nastrój.
Jej wystarczyło jedno spojrzenie Desmonda, żeby poczuła, jak
robi się jej gorąco.
Wprowadził ją do nieoświetlonej sypialni i zamknął za nimi
drzwi. Gdy mrugając powiekami, próbowała przyzwyczaić oczy
do ciemności, powiedział:
− Kiedy wspomniałaś, że lubisz burze z piorunami, mam na-
dzieję, że mówiłaś serio – szepnął i po sekundzie rozległ się
grzmot, a sufit przeszyła krótka błyskawica. Następnie kolejna
rozbłysła na ścianie.
− Wyczarowałeś dla mnie burzę?
− Tak – odparł, po czym zagrzmiało głośniej i jakby bliżej,
a następna błyskawica oświetliła na moment szerokie łóżko
z baldachimem. – Jako niespodziankę. Było przy tym trochę ro-
boty, ale wyszło mi chyba całkiem nieźle.
Chwycił ją w ramiona i ułożył na łóżku, po czym położył się
przy niej. Gdzieś nad jej głową zaczęła bębnić ulewa i rozlegały
się uderzenia piorunów.
− Wyszło ci genialnie – powiedziała.
W świetle błyskawicy zobaczyła na jego twarzy uśmiech rado-
ści.
Wkrótce pomiędzy dudnieniem grzmotów w tle zaczęła grać
muzyka, szybka elektroniczna muzyka bez słów, idealnie zgrana
z odgłosami nawałnicy.
McKenna przymknęła powieki, by upajać się niezwykła feerią
dźwięków. Gdy po chwili twórca tego przygotowanego dla niej
boskiego spektaklu objął ją i namiętnie pocałował, całe jej ciało
ogarnęła fala pożądania. Gorący taniec, w którym spotkały się
ich języki, stanowił zapowiedź następnych odsłon tego wieczo-
ru.
Rozpiął jej sukienkę i rozebrał ją do bielizny, by w świetle bły-
skawic popatrzeć na nią w zachwycie.
− Myślałam, że tym razem to ja będę bezlitosna dla ciebie –
jęknęła, gdy na sekundę oderwał usta od jej warg.
Gdy jego palce wśliznęły się pod stanik, by delikatnie pieścić
jej sutki, odrzuciła do tyłu głowę i miednicą otarła się o jego
biodra.
– Chciałabym powtórki tego, co było w mojej sypialni, chciała-
bym, żebyś językiem…
− Bądź spokojna, to też zaplanowałem. Mamy przed sobą go-
dziny, podczas których nie zamierzam zmarnować ani jednej se-
kundy.
Wśród niemilknących odgłosów burzy zdjął z niej stanik
i ustami stymulował jej piersi, a gdy była bliska orgazmu, za-
czął wędrować wargami w dół. Długo pieścił językiem jej
brzuch, by wreszcie zerwać z niej zębami skąpe jedwabne maj-
teczki. Jego ręce szeroko rozsunęły jej nogi, a palce rozpoczęły
taniec w pachwinach, po wewnętrznych stronach ud i na
wzgórku łonowym, by potem powoli wniknąć do jej wnętrza.
Gdy między nogami poczuła jego usta i język, zadrżała z rozko-
szy.
− Cudownie – szepnął, na moment odrywając się od niej, by
zobaczyć ekstazę na jej twarzy.
Szczytowała, wołając jego imię, po czym opadła bezwładnie
i na dłuższą chwilę zastygła.
− Teraz zrobimy to razem – powiedziała potem, unosząc się
na łokciu i odwracając do niego głowę.
Długo na to czekała, pragnęła doprowadzić go do orgazmu,
usłyszeć jego krzyk rozkoszy. Chciała go poczuć w sobie. Gdy
położyła mu dłonie na piersiach i lekko go odepchnęła, rozba-
wiony rozparł się na poduszce. Miał szczęście, że nie podarła
na nim koszuli, tylko ją szybko rozpięła i zdjęła, by dotknąć
ustami jego nagiego torsu.
Całowała mu ramiona, językiem pieściła obojczyki. Kiedy ła-
piąc oddech, objął ją w talii, delikatnie ugryzła go w szyję,
a gdy ustami zaczęła mu pieścić ucho, z radością usłyszała jego
niski pomruk rozkoszy.
Położyła go na wznak, po czym ściągnęła mu spodnie i bok-
serki. Wolałaby rozbierać go nieco wolniej, ale nie chciała zwle-
kać ani chwili. Pragnęła jak najszybciej dotknąć jego penisa.
Poczuła pulsujący jej w dłoni członek i w świetle błyskawicy
ujrzała zachwyt na jego twarzy. Zanim zapadła ciemność, zdą-
żyli spotkać się wzrokiem, po czym zaczęła pieścić go ustami.
Pieściła go, aż szepcząc jej imię, delikatnie ją odsunął od siebie.
− Musisz przerwać – poprosił.
Chciała to życzenie zignorować, by pokazać mu, jak to jest,
gdy dając rozkosz, nie zważa się na błagalne prośby o litość, ale
on uniósł ją bez trudu i powiedział przepraszająco:
− Tobie fizjologia pozwala na wiele orgazmów, ja niestety je-
stem w gorszej sytuacji. A twoje usta są boskie.
Okej, pomyślała, słysząc szelest, który wskazywał, że De-
smond sięga po prezerwatywę. Wreszcie gra wstępna zostanie
ukoronowana.
Nie pozwolił jej czekać. Zanim zdążyła złapać oddech, położył
ją, przykrywając ją swoim rozpalonym ciałem, i odszukał war-
gami jej usta, by całować ją długo i czule. Kiedy powoli wsuwał
język do jej ust, poczuła na udzie jego twardy członek. Jego ję-
zyk uprawiał miłość z jej dziąsłami i podniebieniem, każdym
swoim ruchem mówiąc jej bez słów, że jest przedmiotem pożą-
dania.
− McKenna – szepnął w końcu tak namiętnie, że przeszedł ją
dreszcz.
Gdy jego ręce pieściły jej ramiona, piersi oraz brzuch, uniósł
się lekko i kolanem rozchylił jej nogi. Przyjęła go do środka z ję-
kiem rozkoszy, odrzucając do tyłu głowę. Kochali się gorąco
przy akompaniamencie muzyki i burzy, ich ciała poruszały się
w idealnie zgranym rytmie.
Zatracając się w rozkoszy, miała wrażenie, że znalazła się
w jakimś ekstatycznym stanie nieważkości. Ogarniające jej cia-
ło spazmy orgazmu były nieznanym jej jeszcze doznaniem abso-
lutu. Desmond szczytował sekundę później, powtarzając jej
imię. W tym wspaniałym pięknym momencie jej oczy wypełniły
się łzami.
Opadli bezwładnie na materac i upojeni, na pograniczu jawy
i snu, leżeli wtuleni w siebie. Oboje pragnęli, by trwało to całą
wieczność.
− Powiedz, że było ci dobrze – szepnął jej do ucha.
− To mało powiedziane – odszepnęła.
− Ja… czułem twoją rozkosz. To było cudownym, jakby nie-
ziemskim doznaniem – dodał z jakimś wahaniem w głosie. –
Trudno mi je opisać, a ty teraz na pewno pomyślisz, że jestem
dziwny – dorzucił jeszcze z półuśmiechem, ale ją jego słowa po-
raziły.
− Nie uważam, że jesteś dziwny – oświadczyła. – Jesteś orygi-
nalny, to nie ulega wątpliwości, ale oryginalny w pozytywnym
tego słowa znaczeniu. Kto wyczarował dla mnie burzę? Jesteś
niezwykle inteligentny, utalentowany szlachetny i seksowny.
− Według ciebie jestem seksowny?
− A jak sądzisz? Nawet nie zliczę, ile dziś miałam orgazmów.
− Tylko kilka. Jak dotąd.
− Jak dotąd? Było ich aż nadto. Przynajmniej jeśli o mnie cho-
dzi. Teraz przyjdzie kolej na ciebie.
− Posłuchaj, dla mnie nie ma większej radości niż dawanie ci
rozkoszy – powiedział, kładąc ją na wznak i mocno do niej przy-
wierając.
− Hej, to nie fair – mruknęła, próbując się bronić, gdy delikat-
nie unieruchomił jej ręce na poduszce.
Przez moment chciała zewrzeć uda, ale wkrótce skapitulowa-
ła, szeroko je rozchylając, by zaprosić tam jego usta. Nie tłu-
miąc krzyku, miała wrażenie, że odchodzi od zmysłów, a fala
rozkoszy zalewała ją jak roztopiona lawa. Ale próbowała się
przed nią bronić, bo teraz miała być jego kolej…
− McKenna, błagam, pozwól mi na tę chwilę szczęścia.
Niemal się roześmiała, ale po sekundzie musiała dać za wy-
graną, poddając się spazmom orgazmu.
− Byłaś przecudowna – powiedział, biorąc ją w objęcia. – Je-
steś moją żoną i muszę cię traktować jak królową. Bardzo cię
proszę, zostań tu do rana. Przyniosę ci Connera, a potem go po-
łożę spać. Zdrzemnij się, jeśli chcesz, albo każ mi, żebym zaspo-
koił cię jeszcze raz. Chcę być twoim sługą i niewolnikiem.
ROZDZIAŁ ÓSMY

Przed przyniesieniem Connera na karmienie o północy De-


smond musiał wyłączyć błyskawice i grzmoty. McKennę burza
wprawiła w zachwyt, ale dziecka nie rozbawiłaby z całą pewno-
ścią.
Tej nocy jego żona po raz pierwszy karmiła Connera w tym
łóżku. Desmond pragnął, by po tej nocy przyszły następne noce
miłości.
Po raz drugi poszedł do dziecka o szóstej rano. Conner od
trzech dni budził się o tej porze, a Desmond za każdym razem
umiał go uśpić bez karmienia.
Po powrocie od syna spojrzał na śpiącą smacznie McKennę
i spróbował ostrożnie, nie budząc jej, wśliznąć się do łóżka.
Okazało się jednak, że McKenna ma lekki sen, bo gdy tylko
przysiadł na materacu i chciał unieść kołdrę, otworzyła oczy.
− Nie mów mi, że jesteś rannym ptaszkiem – mruknęła
z uśmiechem. – Bo jeśli tak, to będzie powód do rozwodu.
− Byłem u Connera.
Patrząc na nią, miał wrażenie, że widzi słońce, które przebiło
się przez chmury. I musiał się pohamować, by nie dotknąć jej
ciemnych włosów rozrzuconych na poduszce.
– Przepraszam, że cię zbudziłem, ale gdybyś tak kurczowo nie
trzymała kołdry, może…
− Rozumiem – wesoło weszła mu w słowo. – Mówisz, że pod
twoją nieobecność rozpanoszyłam się w tym łóżku. Ale nie za-
pominaj, że to ty mnie do niego przykułeś.
− Dopisuje mi pamięć i nie przypominam sobie żadnych kaj-
danków – odparł nie bez lekkiego niepokoju.
Czy ona tylko się droczy, czy też może jednak ma poczucie, że
została tu uwięziona? Ale gdyby coś takiego jej chodziło po gło-
wie, chyba jednak umiałby to zauważyć.
− I zmusiłeś mnie do siedmiu orgazmów – ciągnęła. – Do sied-
miu – powtórzyła. – Z matematyki zawsze byłam dobra. Więc
powiedz mi lepiej, czy kobieta przy zdrowych zmysłach po
czymś takim chciałaby spać sama?
− Teraz wszystko jasne – odparł odprężony, biorąc ją w ra-
miona. – Wobec tego wykorzystajmy tych parę godzin, jakie
nam zostały do śniadania.
− Poważnie? – wykrztusiła ze śmiechem. – Bo widzisz, ja nie
przywykłam do tylu doznań, a niektórych mięśni nie używałam
od lat.
Jej odpowiedź ucieszyła go bezgranicznie, bo ze swojego ży-
cia miłosnego dotąd się sobie nie zwierzali. Ale niezależnie od
tego, ilu McKenna miała partnerów i jacy oni byli, to skoro wy-
szła za niego za mąż, Desmond pragnął nie poprzestawać na
jednej nocy z żoną.
− Absolutnie serio. Zostań ze mną, to się przekonasz, że będę
na każde twoje skinienie, żeby cię zaspokoić.
− Wobec tego nie pogardziłabym masażem.
− Już się robi – odparł, po czym położył ją na brzuchu i długi-
mi okrężnymi ruchami zaczął masować jej gładkie jak aksamit
nogi.
Mruczała i wzdychała rozkosznie, ale on postanowił jeszcze
przez dłuższą chwilę panować nad pożądaniem. Wsłuchany
w te cudowne odgłosy, uciskał jej plecy, ramiona i kark. Ale kie-
dy stwardniałym członkiem otarł się o jej pośladek, masaż prze-
rodził się w pieszczoty. „Masażysta” jedną rękę podłożył jej pod
brzuch, drugą powędrował między nogi.
− Desmond – szepnęła, z trudem łapiąc oddech. − Czy ty nie
zapominasz…
− Leż spokojnie, o niczym nie zapomnę – odparł, rozchylając
jej pośladki.
− Nie wiedziałam, że i tutaj mam jeden z guzików… – wyszep-
tała.
− Więc już wiemy o tym oboje.
− Chyba lepiej załóż prezerwatywę – poprosiła, kładąc się na
boku.
Rozkaz to rozkaz, pomyślał, sięgając do szafki nocnej i poda-
jąc jej kondom. Nie tylko mu go założyła, ale w pozycji na jeźdź-
ca wprowadziła sobie penis do pochwy i zaczęła poruszać bio-
drami, by wszedł w nią głębiej. Pragnąc dawać jej rozkosz, na-
pawał się każdym jej westchnieniem, jękiem i okrzykiem.
Gdyby mu nie przypomniała o prezerwatywie, to cudowne do-
znanie mogłoby się skończyć ciążą, przemknęło mu przez myśl.
A wtedy on oglądałby z zachwytem jej łono, w którym rośnie
i rozwija się ich dziecko.
Gdy nosiła Connera, ta szansa niestety nie była mu dana,
więc w przyszłości…
Wytrysk przyszedł w nagłych spazmach. Krzycząc z rozkoszy,
chwycił kurczowo żonę w pasie, jakby miała się wycofać bez or-
gazmu. Mylił się, szczytowała o sekundę później niż on.
McKenna była nie tylko matką jego dziecka. Uczestniczyła
w życiu jego upragnionej rodziny i stała się jej częścią. Dlacze-
go jeszcze tak niedawno chciał być samotnym ojcem?
Po ekstatycznych spazmach przywarła do niego całą sobą.
Tego właśnie pragnął, choć wiedział, że prędzej czy później
McKenna wyjdzie z jego sypialni. I niewykluczone, że odejdzie
z jego życia.
Mimo żartu o kajdankach Desmond zdawał sobie sprawę, że
jeśli jego żona postanowi się z nim rozstać, nie zdoła jej przeko-
nać, by została.
− Muszę się wykąpać – powiedziała. – I chciałabym trochę się
zdrzemnąć we własnym łóżku – dodała pogodnie, kładąc mu
rękę na dłoni, która najwyraźniej nie chciała się oderwać od jej
piersi.
− Ja nie marzę o samotności – odparł.
− No cóż. Było mi z tobą cudownie, ale nie będę kłamać,
mam obawy. Może byłoby lepiej, gdybyśmy poprzestali na tej
nocy?
Czy trudno jej się dziwić?
Oczywiście, że nie, pomyślał z dojmującym smutkiem, który
odczuł niemal namacalnie jako ciężar uciskający mu klatkę
piersiową.
Przecież McKenna od początku próbowała się nie angażować,
zachować wobec niego bezpieczny dystans. Teraz jednak miał
szansę ją przekonać, że tej relacji nie warto zrywać.
− Dlaczego lepiej? Czy sprawiłem ci zawód? Jakoś cię urazi-
łem?
− Co też ci chodzi po głowie! – Roześmiała się i delikatnie
oswobodziła się z jego objęć. – To była pełna porywów fanta-
styczna przygoda, ale…
− Ale co?
− Czeka nas rozwód, więc nie powinniśmy tego ciągnąć. Ja
tutaj jestem tylko czasowo. Odejdę, kiedy dziecko będzie mogło
się obyć bez mojego pokarmu.
− Przecież wiemy, że prawdopodobnie trzeba go będzie kar-
mić piersią jeszcze kilka miesięcy. Więc po co mamy kończyć
coś, co dla nas obojga jest źródłem radości? – spytał niemal
z rozpaczą.
− Posłuchaj, ja nie należę do tych kobiet, które sypiają z męż-
czyzną tylko dlatego, że jest dobry w łóżku – powiedziała, okry-
wając piersi prześcieradłem, co sprawiło jedynie, że wyglądała
jeszcze seksowniej. – Z mojej strony to było nieprzemyślane,
zrobiłam ten krok pod wpływem impulsu. Wiesz dobrze, że nie
jesteś facetem, któremu można łatwo się oprzeć – dodała.
To mu dało cień nadziei.
Skoro trudno mu się oprzeć, a on pragnie z nią stworzyć ro-
dzinę, to może jednak zdoła ją zatrzymać. Ale z drugiej strony
wolał nie robić sobie nadmiernych złudzeń. Przecież ludzie za-
wsze go porzucali, przywykł do tego i bał się, że McKenna nie
będzie tu wyjątkiem.
Tymczasem jednak na niej ogromnie mu zależało. Wręcz roz-
paczliwie nie chciał jej utracić.
Ona dała mu dziecko, ale jemu zaczęło na niej zależeć nie tyl-
ko z tego powodu. Ich związek rozkwitł w sposób nieoczekiwa-
ny, przerastający jego wyobraźnię, choć wyobraźni przecież mu
nie brakowało. Nie chciał z tego związku rezygnować, nie był
do tego zdolny.
Z udawanym zrozumieniem skinął głową, zastanawiając się
zarazem nad setką pomysłów, by skłonić McKennę do zmiany
zdania.
Jeżeli jego żona nie należy do kobiet, które sypiają z mężczy-
zną tylko dlatego, że jest dobry w łóżku, to trzeba wzbogacić
metody podboju.
Nie chciał już z nią rozwodu. A skoro pragnął pozostać jej mę-
żem, to musi ją przekonać, że na stałe odnalazła miejsce w jego
domu, sypialni i w jego życiu.

Zostawiła go w łóżku, postanawiając, że nie wolno jej powtó-


rzyć wczorajszego błędu. Ani też błędu, którymi była ta noc
i ten ranek.
Spała z własnym mężem, który robił wszystko, co było w jego
mocy, by jej udowodnić, że ona nie jest w stanie mu się oprzeć.
Masaż w jego wydaniu zamienił się w namiętny seks, w którym
ujeżdżała Desmonda zapatrzona w jego twarz i malującą się na
niej zmysłową rozkosz. Seks, w którym kompletnie się zatraciła.
Przyszła najwyższa pora, by zerwać z twórcą burzy, który ją
zwabił do swego łóżka, kochał się z nią i jej wmawiał, że będzie
jej pokornym sługą.
Jakby nie dość jej było bólu, gdy uświadamiała sobie, że wraz
z rozwodem będzie musiała zostawić własne dziecko.
Usiadła do komputera, ale znów nie mogła się skoncentro-
wać. Z jej skupieniem było jeszcze gorzej niż wczoraj. Nęciła ją
niebieska ikona na ekranie, chciała podjąć czat, wiedząc, że De-
smond na to czeka.
Oparła się jednak tej pokusie i zabrała się do ćwiczeń z bio-
chemii.
Poradzisz sobie bez niczyjej pomocy, powtarzała sobie. Ale nie
wolno ci teraz myśleć o mężu ani o Connerze, musisz tylko
przezwyciężyć mętlik w głowie.
Mężczyzna i dziecko nie zmuszą cię do rezygnacji ze studiów.
Zdobędziesz dyplom lekarza, a rola żony i matki nie jest ci pisa-
na.
Gdy skorzystała z serwisów udostępnionych przez Desmonda,
poszło jej jak z płatka. Faktycznie, okazały się one bezcennym,
niemal czarodziejskim narzędziem. Czemu tak długo zwlekała
z ich otworzeniem? Czemu udawała przed sobą, że nie istnieją?
I że nie istnieje człowiek, dzięki któremu ma do nich nieogra-
niczony dostęp.
Materiały na stronach Harvardu wyjaśniły jej całą siatkę poję-
ciową, a gdy ją zrozumiała, natychmiast zabrała się do zalicze-
nia ćwiczeń. Niemal je skończyła, gdy rozległo się stukanie do
otwartych drzwi. Desmond przyniósł jej dziecko.
− Przykro mi, że ci przeszkadzam.
− Wiesz przecież, że was oczekiwałam – powiedziała, wstając
od biurka i odbierając dziecko.
Do karmienia jak zawsze usiadła w fotelu przy oknie, a gdy
Desmond delikatnie odgarnął jej włosy z czoła, poczuła dławie-
nie w gardle.
Uświadomiła sobie nagle, że ma u swych stóp wrażliwego in-
teligentnego mężczyznę, który dwoi się i troi, by ją wspierać.
Jego energia, jego klasyczne rysy twarzy i ciemna czupryna za-
wsze przyciągały jej wzrok. Teraz jednak poznała także każdy
szczegół jego ciała. Poczuła, jak ogarnia ją błogość, poczuła, że
przy nim jest bezpieczna i że może na nim polegać.
Ale ten miły świat jest dla niej tylko przejściowy, przypomnia-
ła sobie w duchu. Tak być musi, skoro Desmond nie oferował jej
niczego więcej niż miejsce w jego domu i w jego łóżku.
W najlepszym razie mogłoby ją czekać jeszcze parę tygodni
rozkoszy zmysłowych w jego sypialni, bo Desmond nigdy się nie
ugiął na tyle, by zgodzić się na jej stałą obecność w życiu swego
syna.
Ona zresztą też chyba tego nie pragnęła, choć często o tym
fantazjowała. W tych fantazjach trzymała Connera w ramio-
nach, a Desmond był w niej zakochany bez pamięci.
To szaleństwo. Nigdy przecież nie marzyła o mężczyźnie, któ-
ry się w niej zakocha i przychyli jej nieba. Nigdy, aż do tej chwi-
li.
Chociaż po ich wyjściu próbowała wrócić do rzeczywistości,
wciąż pod powiekami miała obrazy tego ranka, kiedy starała się
zapamiętać, jak wygląda nagie ciało Desmonda. I nie umiała po-
wiedzieć, czy woli się z nim kochać w nocy czy też w świetle
dnia, w którym mogła oglądać namiętność na jego twarzy.
On chciał jej dać jedno i drugie. Kochać się z nią noc w noc
i każdego poranka. Ale jak długo by to trwało?
Do czasu, gdy pozbędzie się jej ze swego życia i usunie ją
z życia swojego syna?
Pomysł, że do tego czasu będzie z nim sypiać, był z gruntu
bezsensowny i nader ryzykowny. Przecież ich nieuchronne roz-
stanie byłoby dla niej trudniejsze i bardziej bolesne. Z jej strony
to karygodna lekkomyślność, że dopuściła, by sprawy między
nimi zaszły tak daleko.
Tego nie wolno ciągnąć, jest najwyższa pora, żeby to prze-
rwać.
Będzie najlepiej, jeśli choćby na krótko wyrwie się z tego
domu. Może dzięki temu pozbiera myśli i stworzy sobie jakiś
dystans.
Już dawno powinna była zobaczyć się z rodzicami, których nie
widziała od czasu ich krótkiej wizyty w szpitalu, kiedy przyje-
chali ją odwiedzić po porodzie. Przyjęli wtedy do wiadomości jej
decyzję, że choć córka ma zrezygnować z praw do dziecka, bę-
dzie je przez jakiś czas karmić piersią.
Sięgnęła po leżącą na stoliku nocnym komórkę, by powiado-
mić Desmonda, że postanowiła na parę godzin wyjechać z jego
domu.
Pisząc tę wiadomość, zmagała się z poczuciem winy, wiedzia-
ła bowiem, że zakłóca mu spokój i zmusza go do odpowiedzi
esemesem, chociaż on nie lubi tej formy kontaktu. Wolała jed-
nak uniknąć z nim rozmowy twarzą w twarz czy nawet przez te-
lefon, obawiając się, że będzie próbował ją od tego odwodzić.
Uznała więc, że mu to po prostu oznajmi.
Odpisał jej błyskawicznie: „Za pięć minut na podjeździe bę-
dzie na ciebie czekać limuzyna”.
Miała mieszane uczucia. Z jednej strony zirytowała ją jego
troskliwość, z drugiej była mu wdzięczna, bo zarówno jego
dom, jak i osada jej rodziców były na odludziu, więc musiałaby
ich poprosić, żeby po nią przyjechali.
Cieszyło ją, że zrobi im miłą niespodziankę, ale z drugiej stro-
ny trochę jej było głupio, że jak jakaś damulka zajedzie do ro-
dzinnej wioski limuzyną.
To ją krępowało także dlatego, że wielu ich sąsiadów nie uży-
wało samochodów, uważając je za dopust współczesnego świa-
ta, a jej rodzice zaliczali się pod tym względem do wyjątków.
Ale czy Desmond nie mógłby jej użyczyć skromniejszego auta?
Szybko mu jednak odpisała z podziękowaniem i natychmiast
wybiegła z domu, obawiając się, że będzie próbował ją nama-
wiać, by pozwoliła mu wraz z dzieckiem dotrzymać sobie towa-
rzystwa. Czuła, że nie potrafiłaby mu odmówić, a jej przecież
właśnie chodziło o to, by bez niego, z dystansu, przemyśleć
swoje sprawy.
Gdy limuzyna wyjechała z posiadłości i minęła gęste otaczają-
ce ją lasy, McKenna uświadomiła sobie, że powinna była od
dawna wyprawiać się do świata zewnętrznego.
To by jej dało większe poczucie niezależności od Desmonda
Pierce’a, którego poślubiła przecież wyłącznie ze względów
praktycznych, by uniknąć komplikacji prawnych związanych
z przyjęciem zapłaty za zrzeczenie się praw rodzicielskich. Mia-
ła ją otrzymać wraz z rozwodem, bo takie rozwiązanie miało
być najprostsze.
Tyle że to takie łatwe nie będzie, bo w międzyczasie, niezgod-
nie z planem, skomplikowała się jej relacja z mężem i umocniły
więzi z synem.
McKenna odnosiła dziś wrażenie, że balansuje na oblodzonej
krawędzi przepaści, gdzie nie ma nic, czego można się uchwy-
cić, by się nie osunąć w otchłań.
Gdy minęli Astorię, wyjaśniła kierowcy, jak najłatwiej dotrzeć
do osady Harmony Gardens, a kiedy wjechali na dobrze jej zna-
ną boczną szosą, która wiodła przez wysokie zalesione wzgórza,
wreszcie trochę się odprężyła.
W luksusowej limuzynie obicia pięknie pachniały skórą,
w barku czekały na nią szklanki i chłodzące się w lodzie zimne
napoje. To miłe, że Desmond dopilnował, by miała komfortową
podróż, pomyślała z wdzięcznością.
Limuzyna zatrzymała się przed niewielkim drewnianym do-
mem na skraju osady, zbudowanym przez jej dziadka. Dwuna-
stoletnia McKenna razem z rodzicami zamieszkała w tym domu,
gdy dziadek zachorował na raka i potrzebował opieki. By zwal-
czyć nowotwór, on i jej rodzice zwracali się do przeróżnych
uzdrowicieli, homeopatów, zielarzy, różdżkarzy. Ale na próżno,
wszystkie te metody leczenia okazały się bezskuteczne i w efek-
cie dziadek, otoczony miłością i troską najbliższych, umarł
w tym domu. McKenna postanowiła zostać lekarką właśnie pod-
czas jego choroby, gdy daremnie błagała dziadka, by się zgodził
na terapię w szpitalu.
„To nie dla mnie, kochanie”, słyszała w odpowiedzi. „Naświe-
tlania i chemioterapia nic nie dają oprócz cierpienia”. Czy zdo-
łałyby go uratować?
Prawdopodobnie tak, choć w takich przypadkach nigdy nie
ma całkowitej pewności.
McKenna od lat trwała w postanowieniu, by studiować medy-
cynę. I gdyby Conner nie był uczulony na mleko modyfikowane,
mogłaby łatwiej zrealizować swoje plany, bo nie przywiązałaby
się do dziecka ani też nie straciłaby głowy dla Desmonda.
Jej matka, Rebecca Moore, bez wątpienia usłyszała podjeż-
dżający samochód i wybiegła z domu.
− Córeczko, ogromnie się stęskniłam za tobą! – zawołała na
jej widok i mocno ją przytuliła, a McKennie w matczynych ra-
mionach zrobiło się jakoś lekko na sercu.
Matka była po pięćdziesiątce, ale wyglądała przynajmniej
dziesięć lat młodziej. Wprawdzie jej długie, zaplecione w war-
kocz włosy przyprószyła siwizna, a na twarzy pojawiły się drob-
ne mimiczne zmarszczki, wciąż jednak zachowała piękną świe-
żą cerę i młodzieńczy błysk w oczach.
McKenna dostrzegła jednak, że matka przez te dwa miesiące,
kiedy ją widziała w szpitalu, postarzała się odrobinę. Skoro nig-
dy dotąd nie zauważała tak subtelnych fizycznych zmian, jakie
przynosi upływ czasu, dla niej narodziny Connera były najwy-
raźniej jakimś momentem zwrotnym. W jej odczuciu lata stu-
diów zlewały się w jedną ukoronowaną dyplomem całość, pod-
czas gdy dziecko rozwijało się dosłownie na jej oczach.
Gdy ona dobiegnie wieku swojej matki, z synem nie będzie
miała kontaktu. A wcześniej nie będzie jej dane obserwować,
jak Conner rośnie i dojrzewa, nie będzie jej dane otaczać go mi-
łością i wychowywać. Nie usłyszy jego pierwszych słów, nie zo-
baczy jego pierwszych ząbków, pierwszych kroków i pierwszej
dziewczyny. W jej oczach stanęły łzy, zanim zdążyła temu zapo-
biec.
− Wyjdźmy do środka, kochanie. Opowiesz mi, co cię trapi,
powiesz mi, jak mogłabym ci pomóc.
Skoro mama sama o to prosi, chyba należy jej się zwierzyć
i niczego nie ukrywać, pomyślała McKenna, wchodząc do domu.
Nic się w nim nie zmieniło od śmierci dziadka, jego fotel wciąż
stał przy kominku, a na ścianach wisiały rodzinne fotografie. Jej
rodzice znali się od dziecka, podobnie jak prawie wszystkie
pary małżeńskie zamieszkujące Harmony Gardens.
Dorastając w tej małej społeczności, McKenna zrozumiała, że
większość sąsiadów nie akceptuje wartości ani norm współcze-
snego społeczeństwa, i dlatego właśnie wybrało życie na tym
odludziu.
Ona odeszła z tej wspólnoty, wyjechała stąd do Portland na
uniwersytet. By po ukończeniu biologii studiować medycynę,
postanowiła zostać surogatką i po narodzinach dziecka z niego
zrezygnować.
− Zdaję sobie sprawę, mamo, że nie pochwalasz moich wybo-
rów – zaczęła mówić, ale matka stanowczo potrząsnęła głową.
− Kochanie, widzę, że w tej chwili dręczą cię inne problemy –
odparła Rebecca, usadowiwszy McKennę na jej ulubionym miej-
scu na kanapie. − Więc opowiedz mi, co cię gnębi.
− Spróbuję, choć muszę przyznać, że ty chyba nie do końca
rozumiesz, że ja za wszelką cenę chcę zostać lekarzem.
− Posłuchaj, ja przede wszystkim ci życzę, żeby się spełniły
twoje marzenia. I tylko pragnęłam ci pomóc zrozumieć, że w ży-
ciu liczą się także inne sprawy.
− Jakie? – nastroszyła się McKenna. – Wciąż uważasz, że po-
winnam mieć kilkoro dzieci?
− Nie – spokojnie odparła matka. – Zależy mi na tym, żebyś
zrozumiała, że czasem jedno dziecko bywa wszystkim, co
mamy. My z tatą musieliśmy pogodzić się z faktem, że nie mo-
żemy mieć więcej dzieci, choć chcieliśmy dać ci rodzeństwo. Ty
zawsze byłaś największą radością naszego życia.
Według rodziców dzieci były nie tylko darem niebios, ale ich
wydawanie na świat zapewniało też społeczności Harmony Gar-
dens przetrwanie i rozwój. Im miało się ich więcej, tym było le-
piej dla wspólnoty.
Czy jej przyjdzie podzielić los rodziców? Czy jak oni pogodzi
się z tym, że jedno dziecko bywa wszystkim, co mamy? Tak,
Conner pewnie będzie jej jedynym dzieckiem. Niewykluczone
zresztą, że po matce odziedziczyła endometriozę i nie mogłaby
donosić kolejnych ciąż.
− Mamo, ja nie chcę mieć dzieci.
Tyle że Conner już pojawił się na tym świecie, a ona, choć nie
powinna, zdążyła go pokochać.
− Porozmawiajmy o tej sprawie bez niepotrzebnego napięcia.
− Ale ja podjęłam decyzję.
− Proszę, żebyśmy przez chwilę tego nie drążyły. Przyjmijmy,
że podpisałaś umowę, na mocy której nie będziesz miała kon-
taktu z dzieckiem, a tym samym my nie poznamy naszego wnu-
ka. Tak się stało i ja to rozumiem.
− Ja… − McKenna nie zastanawiała się wcześniej nad tym, że
rezygnacja z Connera będzie bolesna nie tylko dla niej, ale też
dla jej rodziców.
− Tak więc tę sprawę odłóżmy i zastanówmy się nad tym, dla-
czego nie chcesz mieć dzieci.
− Bo dla matki to ogromna odpowiedzialność, znacznie więk-
sza niż dla ojca. Zwłaszcza w takich społecznościach jak Har-
mony Gardens. Miejscowe kobiety rodzą pierwsze dziecko, jak
mają osiemnaście czy dziewiętnaście lat, a potem całe ich życie
sprowadza się do macierzyństwa. Na nic innego nie mają sił ani
czasu.
− Rzecz w tym, że one to robią z wyboru. Musisz ten fakt
wziąć pod uwagę. Poza tym macierzyństwo można pogodzić
z karierą zawodową. A ty, mam wrażenie, uważasz, że jedno wy-
klucza drugie.
− Studiowania medycyny z byciem matką nie da się połączyć.
Taka opcja nie wchodzi w rachubę.
− Kochanie, problem polega właśnie na tym, że ty, podejmu-
jąc ten wybór, kierujesz się wyłącznie względami praktycznymi
i lekceważysz własne uczucia.
− Przy podejmowaniu decyzji emocje trzeba trzymać na wo-
dzy.
McKenna zawsze próbowała być wierna tej zasadzie i mimo
swego idealizmu zawsze chciała, by jej decyzje miały sens prak-
tyczny. Ale kto mógł przewidzieć, że jej pragnieniu, by zostać
lekarzem, staną na przeszkodzie uczucia, które dziś wypełniały
jej serce?
– Mamo, sedno polega na tym, że ja nie mam wyboru i nie
mogę się liczyć z własnymi emocjami.
− Kochanie, ty raczej nie chcesz się przyznać przed sobą, że
wybór istnieje.
McKenna wiedziała, że matka ma rację. Chociaż zawsze
chciała mieć kontrolę nad swoim życiem, to nie znaczy, że musi
się wyprzeć swoich uczuć do dziecka i do Desmonda.
Broniła się przed próbami manipulacji ze strony męża albo
przed tym, co postrzegała jako próby manipulacji. Nie do końca
rozumiała jego motywy, dla których okazywał jej wielkodusz-
ność i tak bardzo chciał ją zadowolić w łóżku.
Ale tak czy inaczej, chciał ją kontrolować, a na to nie zamie-
rzała przystać. Poza tym przecież powiedział jej jasno, że nie ży-
czy sobie, by miała wpływ na życie Connera. Okej, taka była
umowa i tych ustaleń nie była w stanie unieważnić.
To jednak nie znaczy, że podda się dominacji Desmonda w in-
nych sprawach.
Powinna na nim wymóc, by zatrudnił nianię. Nie zrobiła tego,
bo ta kwestia boleśnie jej przypominała o nieuchronnym rozsta-
niu. Ale dość chowania głowy w piasek, nianię trzeba jak naj-
szybciej zatrudnić. I trzeba też ustalić datę rozwodu. Tylko
w ten sposób zdoła odzyskać panowanie nad własnym życiem.
− Widzę, że jest ci ciężko, córeczko. Więc chcę, żebyś wie-
działa, że kocham cię bezgranicznie i bezwarunkowo. Ale świat
nie jest czarno-biały, a ty właśnie widzisz go w tych katego-
riach. Rzeczywistość jest zbyt skomplikowana, żeby ją tak uj-
mować. Tego nie da się zrobić zwłaszcza wtedy, gdy w grę
wchodzą uczucia.
− O czym ty mówisz, mamo?
− Chodzi mi o to, że ty chcesz je okiełznać, podczas gdy to
jest niemożliwe. Kiedy na drodze stanie mężczyzna naszego ży-
cia, nie mamy wyboru i po prostu się zakochujemy.
− Ja… nie jestem zakochana. To znaczy, przyznaję, Desmond
jest szlachetny i nieoczekiwanie… − Urwała w pół zadania.
Nieoczekiwanie okazał się wyjątkowo utalentowany w łóżku.
Już same jego pocałunki powinny być dla niej dzwonkiem alar-
mowym. Ale z tego przecież matce nie będzie się zwierzać. Ani
też nie przyzna, że matka w gruncie rzeczy domyśla się wszyst-
kiego.
− Mam dla ciebie jedną radę, córeczko. Spróbuj dać szansę
temu, czego się nie spodziewałaś. Mogę ci zaręczyć, że jeśli tak
zrobisz, wkrótce się przekonasz, że możesz dokonać wyborów,
z istnienia których wcześniej nie zdawałaś sobie sprawy.
Tak, tylko jedna sprawa pozostawała całkowicie poza jej wy-
borem.
To, że zakochała się w Desmondzie, było już faktem dokona-
nym i w tej kwestii nie widziała dla siebie odwrotu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Chociaż Desmond przyrzekł sobie solennie, że nie będzie na-


słuchiwać powrotu limuzyny, nie umiał dotrzymać słowa. Tęsk-
nił za McKenną, bez niej ten dom wydawał się pusty, nie mógł
się jej doczekać.
Te cztery godziny, kiedy jej nie było, jemu wydawały się
wiecznością. W czasie jej nieobecności zmagał się z sobą, nie
wiedział bowiem, czy zdoła scalić swoją rodzinę. Głęboko tego
pragnął i postanowił, że za żadną cenę nie cofnie się przed tą
próbą.
McKenna zastała go w holu, gdzie nieumiejętnie udawał, że
akurat tam bawi się z Connerem. Jakby dziecko nie miało wła-
snego pokoju ani w rezydencji nie było bardziej przytulnych po-
mieszczeń.
Uśmiech, którym powitała synka, rozrzewnił go i oczarował.
Chociaż czuł, że opromieniła nim cały dom, wcale nie miał wra-
żenia, że McKenna go zawłaszcza.
Tu było miejsce dla dwojga najbliższych mu osób, dla niej
i dla syna, którego jej zawdzięczał.
− Udała się wyprawa? – zapytał.
− Tak, dziękuję – odparła, uciekając wzrokiem.
− Ja… − wybąkał, nie doczekawszy się, że opowie mu, gdzie
była.
− Jestem zmęczona, Desmond – weszła mu w słowo. – Przed
kolacją chcę się zdrzemnąć.
Choć zrobiło mu się przykro, że go zbyła, nie próbował jej za-
trzymywać i starał się nie przejmować jej nie najlepszym na-
strojem.
Do samotności przywykł, ale już jej nie pragnął. Teraz miał
głęboką nadzieję, że żona odwzajemnia tę potrzebę bliskości.
Po wieczornym posiłku, który zjedli oddzielnie, on zajął się
Connerem i położył go spać, po czym skrył się w laboratorium,
by kontynuować budowę androida. Ale nie był w stanie się
skoncentrować i wkrótce uznał, że dziś powinien zrobić sobie
wolne od pracy.
Gdy na ekranie jego komputera uaktywniła się ikona oznacza-
jąca, że McKenna połączyła się z siecią, pod powiekami stanął
mu jej obraz. Widział oczyma duszy, jak jego żona odgarnia so-
bie włosy z czoła i ze skupieniem zagłębia się w problemach
biochemii.
Postanowił do niej zajrzeć, by jej zaproponować pomoc, ale
zważywszy na jej nie najlepszy humor, nie liczył na to, że ze-
chce go przyjąć.

Na pewno usłyszała jego kroki w holu, bo gdy stanął w jej


otwartych drzwiach, zdążyła już zrobić w tę stronę półobrót
wraz z fotelem.
Może spodziewała się jego przyjścia, może rozmyślała o ich
ostatnim spotkaniu w tym pokoju?
− Cieszę się, że wpadłeś – powiedziała z wahaniem. – Myślę,
że powinniśmy porozmawiać.
− O biochemii? – spytał, nadrabiając miną, by ukryć, jak bar-
dzo chciałby ją chwycić w ramiona, po czym przysiadł na kra-
wędzi biurka.
Gdy spotkali się wzrokiem, przełknęła ślinę i nie odwróciła
głowy.
− Nie. Chodzi mi o Connera. Ta agencja, przez którą szukasz
niani, najwyraźniej nawala. Może powinieneś zwrócić się gdzie
indziej?
− Umiem się nim zająć bez pomocy opiekunek – odparł z wy-
raźnym napięciem w głosie.
Kochali się tego ranka, jej zapach odbierał mu zmysły.
− Wiem o tym – zgodziła się, zagryzając wargę – ale niania
powinna nam pomóc rozwiązać problem z karmieniem. Tę spra-
wę wałkowaliśmy już wiele razy. Zrozum, ja będę musiała go
odstawić od piersi, bo przecież zamierzam wrócić do Portland.
Postawiła sprawę jasno.
I jeżeli się łudził, że McKenna rozważa zmianę decyzji, teraz
stracił nadzieję. Nawet po niedawnych upojnych chwilach nie
może się doczekać wyjazdu.
− Posłuchaj, jesteś tu dopiero dwa miesiące, a przecież
uzgodniliśmy, że dziecko może cię potrzebować znacznie dłużej.
Jeżeli dokucza ci klaustrofobia, od jutra masz samochód do dys-
pozycji.
− Doceniam twoją wielkoduszność, ale…
− Ale co? Poza tym miałem też wrażenie, że także inne rzeczy
sprawiają ci przyjemność. Ja w każdym razie marzę o powtór-
kach – dodał, unosząc jej dłoń do ust.
− Nie o tym chciałam z tobą rozmawiać – wykrztusiła, gdy za-
czął ssać jej palec.
− To mów i nie zwracaj na mnie uwagi.
− Trudno mi zebrać myśli, kiedy wyprawiasz coś takiego – od-
cięła się, gdy pieścił ustami wierzch jej dłoni i delikatnie ją
skubnął zębami w nadgarstek.
− Przyznaj, że to ci sprawia przyjemność – szepnął, muskając
wargami wewnętrzną stronę jej przedramienia.
Jej stłumione westchnienie natychmiast doprowadziło go do
erekcji.
− Na tym polega problem. Ja nie mam ochoty na przyjemno-
ści. Zależy mi na tym, żebyśmy omówili sposób, który pozwoli
mi odstawić dziecko od piersi i wyjechać…
− McKenna, proszę, przestań mówić o wyjeździe. Kiedy to na-
stąpi, pokaże przyszłość. – Oby nigdy, pomyślał. − Ale jeżeli je-
steś tu nieszczęśliwa, musisz mi powiedzieć dlaczego. Inaczej
nie będę umiał temu zaradzić.
− Nie bądź śmieszny. Nie jestem nieszczęśliwa, tylko się mar-
twię, bo nie widzę perspektywy wyjazdu…
− Dzisiaj się tym nie zamartwiaj. Przyrzekam, zastanowimy
się nad tą sprawą, ale na razie chciałbym się tobą nacieszyć
i sprawić, żebyś i ty była zadowolona. Tego mi nie odmawiaj.
− Nie wiem, do czego zmierzasz – szepnęła, potrząsając gło-
wą.
Ale wbrew jego obawom nie wyswobodziła ręki, lecz przeciw-
nie, jakby czekała na pieszczoty.
Tej szansy nie wolno mi zaprzepaścić, powiedział sobie De-
smond stanowczo. Dzisiaj i tak nie zdoła jej przekonać, żeby
z nimi została. Unikała go przez cały wieczór i lada moment
może znowu zamknąć się w sobie.
− McKenna – szepnął, biorąc ją w ramiona.
Był zdeterminowany, chciał, żeby przestała się trapić, by nie
myślała o przeszkodach, które mogą ich rozdzielić.
– Proszę, żebyś spała ze mną. Chcę też patrzeć, jak troszczysz
się o naszego syna. A pytanie o to, co z tego wyniknie, odłóżmy
na później.
On już nie miał wątpliwości, że pragnie, by McKenna go nie
opuściła. Wiedział też, że wkrótce będzie musiał jej to wyznać.
Jakoś to zwerbalizować.
Teraz jednak chciał ją rozpalić i znał na to sposób. Zanim zdą-
żyła złapać oddech, chwycił ją w pasie, wyniósł na rękach do
holu i ruszył z nią do swojego apartamentu.
− Co ty wyrabiasz? – broniła się bez przekonania.
− Porywam cię do mojej sypialni. Od dzisiaj śpisz u mnie i po-
zwalasz mi, żebym dbał o ciebie.
− A jeśli się nie zgodzę? – wykrztusiła w drzwiach jego apar-
tamentu.
− Nie ma o tym mowy – powiedział, delikatnie ją układając na
łóżku pod baldachimem, po czym cofnął się o dwa kroki, by zła-
pała oddech. − Daj mi dwie minuty, a uwierzysz, że tego pra-
gniesz.
− W ubraniu? – spytała zaczepnie.
− Ależ skąd – odparował. – Rzecz w tym, że chcę, żebyś
w moim łóżku ubrania nie nosiła. Chcę, żebyś tu była i czuła się
u siebie, kiedy zasypiamy i kiedy się budzimy. W czasie karmie-
nia dziecka i w przerwach między karmieniami.
− Chodź tutaj – powiedziała łagodniej, wyciągając do niego
rękę. – Zamiast mi stawiać warunki nie do odrzucenia, połóż się
przy mnie, ale się nie rozbieraj. Ja wciąż chcę z tobą porozma-
wiać.
Na to mógł przystać. Położył się, opierając głowę na łokciu,
a ona zaczęła delikatnie pieścić mu skroń i palcami przeczesy-
wać jego włosy. Nie było w tym seksualnego podtekstu, jej do-
tyk go koił.
− Spróbuj zrozumieć, dla mnie też to wszystko nie jest łatwe
– oznajmił, świadomy, że ta sypialnia przestała należeć tylko do
niego, ale właśnie tego pragnął.
Chciał ją dzielić z McKenną, chciał, by tu została. Ona wpro-
wadziła do jego domu życie.
− Wiem o tym i wcale mnie to nie dziwi. Ale teraz spróbuj się
odprężyć i przez chwilę nie myśl o seksie.
On jednak chciał ją doprowadzić do rozkoszy, sprawić, by roz-
kosz odebrała jej chęć ucieczki. Tyle że McKenna najwyraźniej
oczekiwała czegoś więcej.
– Jak mam cię przekonać, że mi naprawdę zależy na tobie? –
spytał po chwili.
− Bądź ze mną szczery – odparła, kładąc mu dłoń na szyi. –
Chciałabym usłyszeć prawdę, bo ja też lubię mieć możliwość
wyboru.
− Domyślam się, że nie chodzi ci o wybór tego, w jaki sposób
mam cię doprowadzić do orgazmu – próbował żartować.
− No cóż, nie będę kłamać, że to marny wybór, bo zawsze ci
odpowiem, że chcę i tak, i tak. Nie, ja mam na myśli na przy-
kład to, że ty nie życzysz sobie, żebym się wtrącała choćby do
takiej sprawy jak zatrudnienie niani. Seks te problemy może je-
dynie przesłaniać.
Przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad sensem jej słów
i nad tym, jak je pogodzić z jego przemożnym pragnieniem, by
zatrzymać McKennę.
Okazało się, że ona buntuje się przeciwko temu, że on próbu-
je o wszystkim decydować, w każdej sprawie pociągać za sznur-
ki.
Potrzeba kontroli była jego wadą i odsłaniała jego słabość.
I jego żona powiedziała mu wyraźnie, że albo pozwoli jej współ-
decydować, albo odejdzie.
− Czyli uważasz, że zatrudnienie niani pomoże ci poczuć, że
masz możliwość wyboru?
− Oczywiście. Bo to by świadczyło o tym, że jesteś gotów zre-
zygnować z bezwzględnego dyktowania warunków. Że nie masz
na tym punkcie fioła – dodała z uśmiechem, który miał mu tę
gorzką pigułkę osłodzić.
Wygarnęła mu prawdę, która jednak wydawała się mniej bo-
lesna niż groźba rozstania.
− Posłuchaj, nie chcę niani tylko dlatego, że próbuję sam
troszczyć się o dziecko. Okazywanie bliskości nie jest moją
mocną stroną, więc boję się, że to mogłoby zaciążyć na mojej
relacji z Connerem. Jeżeli będę przy nim na co dzień, to łatwiej
będzie mu zwrócić się do mnie w potrzebie. Łatwiej uwierzy, że
kiedy stłucze kolano, powinien przyjść do mnie, żebym mu przy-
kleił plaster.
− Zrozum, ja tej sprawy nie chciałam stawiać na ostrzu noża
– odparła, poprawiając się na poduszce, by przysunąć się do
niego. – Jesteś ojcem i masz prawo decydowania.
− Ale to nie błahostka – przyznał, po czym objął ją w pasie
i przyciągnął do siebie. – Jestem ci wdzięczny, że powiedziałaś,
co o tym myślisz. Dobrze, że to usłyszałem. Z mojej strony
chciałbym cię zapewnić, że dużo czytałem o odstawianiu od
piersi niemowląt z alergiami na modyfikowane mleko i że zro-
bię wszystko, co będzie w mojej mocy, żeby ci w tym pomóc.
− Naprawdę? – spytała z jakąś niebywałą czułością w głosie.
– Naprawdę zrobiłeś to ze względu na mnie?
− Oczywiście.
Już dawno powinien jej o tym powiedzieć, ale przed szczero-
ścią powstrzymywał go jakiś lęk. Teraz, gdy się na nią zdobył,
wyczuł namacalnie, jak McKenna odpręża się i nabiera otuchy.
Przekonała się bowiem, że on jednak jest gotów do ustępstw
i rozluźnienia kontroli, a to wystarczyło, by znów połączyło ich
to niezwykłe poczucie bliskości, które tym razem nie miało nic
wspólnego z seksem.
Dobrze, że skłoniła go do tego wyznania, uświadamiając mu,
jak ważne jest dla niej poczucie, że nie zamierza odbierać jej
możliwości wyboru.
Odpowiedziała mu na to pocałunkiem, którego spontanicz-
ność i czułość poruszyły najgłębsze pokłady jego duszy.
− McKenna – szepnął, a ona z westchnieniem ulgi przytuliła
się do niego mocniej.
Dla Desmonda świat w jednej chwili nabrał kolorów. Ogarnęło
go pragnienie smakowania tej więzi bliskości, napawania się
nią bez narzucania własnej woli.
Gdy delikatnie dotknął jej włosów, McKenna odrzuciła głowę
na poduszkę, by mógł ustami pieścić jej szyję, uszy, twarz. Roz-
bierał ją w uniesieniu i bez pośpiechu, a każdy odsłaniający się
fragment jej ciała okrywał pocałunkami, czując, jak jego piesz-
czoty rozpalają jej pożądanie.
Gdy rozchylił poły jej bluzki, przyciągnęła jego głowę, by jego
wargi cieszyły się jej nagością. Zdjął z niej bieliznę i przez chwi-
lę patrzył z zachwytem na jej sutki. Rozebrał się błyskawicznie,
położył przy niej, i delikatnie ją pieszcząc, szeptał z roziskrzo-
nym wzrokiem, że jest przepiękna. Pragnął jej całym sobą,
a ona to odwzajemniała. Ukląkł, by ustami doprowadzić ją do
ekstatycznej rozkoszy, do orgazmu, po którym zastygła bez ru-
chu, a potem zdołała wyszeptać:
− Jeszcze.
Nienasycony, nie potrzebował do tego zachęty. Natychmiast
założył prezerwatywę i w nią wszedł. Przyjęła go z takim żarem,
że zaparło mu dech w piersi.
− Tak, właśnie tak – wołała, unosząc biodra i obejmując go
nogami, by wniknął w nią głębiej.
Szczytowali jednocześnie, po czym przytuleni na długo osunę-
li się w letarg.
− Wyobrażasz sobie nasze doznania, gdybyśmy nie musieli
używać prezerwatywy? – Leżąc z nią w objęciach, zaryzykował
w końcu to pytanie.
Pragnął ją napełnić swoim nasieniem, przekonać się, czy do-
strzega ten magiczny moment, w którym ją zapłodnił. Gdy prze-
prowadzałaby test ciążowy, trzymałby ją za rękę, czekając z za-
partym tchem na wynik, który potwierdziłby to, o czym w głębi
duszy już wiedział.
Prześladujące go demony po traumie, jaką przeżył z Lacey,
odeszłyby wreszcie w niepamięć.
− Jeżeli chcemy się o tym przekonać, to muszę pomyśleć o in-
nej metodzie antykoncepcji – odparła pogodnie, gdy delikatnie
ugryzł ją w szyję.
Chociaż poczuł ukłucie w sercu, postanowił nie drążyć tego
tematu. Zdąży jej jeszcze dowieść, że ich związek nie jest prze-
lotnym romansem.
Z tym nie musi się spieszyć, a już dziś wyzwolił się z tego
przytłaczającego lęku, że siły, nad którymi nie panuje, rozbiją
mu rodzinę.
Uniósł wysoko jej uda, by znów odpłynęła w rozkosz. Podbił
McKennę i nie pozwoli jej odejść.

Minął tydzień i chociaż Desmond obawiał się, że McKenna


znów napomknie o rozstaniu, nie poruszała tej sprawy. Noce
spędzała w jego sypialni, w dzień, gdy Conner spał nakarmiony,
z laptopem na kolanach lubiła siedzieć w jego laboratorium.
Wiedzę przyswajała z pasją i bez najmniejszego trudu.
Obserwował ją kątem oka, by w razie potrzeby służyć jej po-
mocą. Ale radziła sobie świetnie bez jego udziału i tylko spora-
dycznie prosiła go o radę w sprawie ściągnięcia jakichś mate-
riałów z sieci.
Po dziesięciu dniach tej sielanki Desmond wiedział, że po pro-
stu należy ją nazwać szczęściem. Nigdy nie sądził, że zdoła je
osiągnąć, nigdy dotąd w to nie wierzył.
Zgodnie z przyrzeczeniem złożonym McKennie zaczęli co-
dziennie używać odciągacza pokarmu, by wspólnymi siłami
przyzwyczaić Connera do butelki. Po konsultacjach z prowadzą-
cym go pediatrą, do mleka matki zaczęli także stopniowo doda-
wać domieszki odżywek dla alergików i obserwowali reakcje
dziecka.
Śledzili je bardzo uważnie, prowadzili notatki, by zbadać tole-
rancję synka na poszczególne składniki, zmieniali mieszanki.
McKenna miała z powodu tych eksperymentów wyrzuty sumie-
nia i gdy jej synek dostawał pokrzywki albo po prostu wypluwał
podawany mu pokarm, płakała po nocach w ramionach De-
smonda.
− Conner cierpi przeze mnie, jestem egoistką – powtarzała
zrozpaczona.
− Wprost przeciwnie – dodawał jej otuchy − jesteś zdolna do
niezwykłych wyrzeczeń. Pamiętaj, my to robimy dla jego dobra.
Przecież lekarz nam wyraźnie powiedział, że dziecko powinno
przez to przejść. Wiesz dobrze, że próby podejmujemy nie tylko
po to, żebyś mogła Connera odstawić od piersi. Trzeba stwier-
dzić, czego on nie toleruje, trzeba wiedzieć, czy to laktoza, soja,
gluten czy jeszcze coś innego. A im wcześniej będziemy to wie-
dzieć, tym lepiej, bo nie popełnimy błędów, wzbogacając jego
dietę o nowe pokarmy.
− Jeszcze nie trzeba ich wprowadzać. Jeszcze długo powin-
nam karmić go piersią. Kobiety często karmią nawet dwuletnie
dzieci.
− Zgoda. Ale to, że mogłabyś go karmić, nie znaczy, że powin-
naś to robić. Bo zrozum, gra nie byłaby warta świeczki nie tylko
dla ciebie, ale i dla niego.
Desmond w pełni zdawał sobie sprawę z potencjalnych konse-
kwencji, jakie wiążą się z odstawieniem synka od piersi. Kiedy
McKenna przestanie go karmić, może uznać, że jej obecność
w tym domu stała się niepotrzebna.
To, że żona musi mieć swobodę wyboru, nie budziło jego wąt-
pliwości, tym bardziej że nie dopuszczał do siebie myśli, że po-
stanowi odejść. Wierzył, że zostanie. Chciał i musiał w to wie-
rzyć.
− Kochanie – prosił, biorąc ją pod brodę − to nie jest łatwe,
ale musimy się z tym zmierzyć. I przez to przebrniemy. Razem.
− Choć przez chwilę chciałabym o tym zapomnieć.
− Chyba znam na to sposób – szepnął, ściągając z niej górę
od piżamy.

Dzień w dzień od rana ponawiali eksperymenty, by w końcu


stwierdzić, że Conner toleruje mieszankę na bazie ryżu. Przyjął
ją bowiem trzykrotnie i nie miał żadnych reakcji alergicznych.
− Sukces wieńczy dzieło – powiedziała McKenna, patrząc
z radością na Desmonda, który w milczeniu pokiwał głową.
W tym przełomowym momencie nie umiał wydusić słowa.
– Aż trudno mi uwierzyć, że będę wkrótce niepotrzebna – do-
dała, podając mu dziecko.
Nie był w stanie zliczyć, ile to razy odbierał od niej Connera.
Kochał ten rytuał, uczestniczył w nim niemal od narodzin syn-
ka. Ale tym razem musiał kryć smutek, świadomy, że cudowne-
go aktu, jakim było karmienie piersią, już niedługo nie będzie
potrzeby powtarzać.
Cel, który sobie wyznaczyli, został osiągnięty. McKenna bę-
dzie miała wolny wybór: odejdzie albo zostanie. Tego, że zdecy-
duje się na rozstanie, Desmond nie umiał sobie wyobrazić.
− Byłaś cudowna i godna podziwu – powiedział po chwili. –
Dla naszego syna…
− Twojego syna – poprawiła go, wchodząc mu w słowo. – Te-
raz Conner znów może być twoim i tylko twoim dzieckiem. Nie
chciałam tego tematu poruszać przedwcześnie, ale musimy po-
rozmawiać o rozwodzie.
− O czym ty mówisz? – spytał przerażony.
− O naszej wynegocjowanej z góry umowie rozwodowej, na
mocy której zrzekam się praw rodzicielskich, a ty mi przekazu-
jesz ustaloną kwotę. Dziecko już może się beze mnie obyć,
a niedługo zaczyna się nowy semestr i termin rejestracji stu-
dentów minie dosłownie za parę dni. Uczelnia mnie nie przyj-
mie, jeśli nie opłacę czesnego, więc bardzo cię proszę, nie zwle-
kaj z przekazaniem mi przyrzeczonej kwoty. Tak się umówiliśmy
– dodała cicho.
Conner zaczął się wiercić na jego ramieniu, więc ułożył go
w kołysce, a gdy chłopczyk dotknął nóżką wiszącej grzechotki,
skupił uwagę na zabawce.
McKenna siedziała w bujanym fotelu, który do jego sypialni
przenieśli z jej dawnego pokoju.
Desmond myślał gorączkowo. Niepotrzebnie się łudził, że ona
nie poruszy tej sprawy. Czy on i dziecko nic dla niej nie znaczą?
Przełknąwszy ślinę, spojrzał na nią, próbując wyczytać z jej
twarzy, że to nieprawda.
Stracił dla niej głowę i gotów był przysiąc, że ona odwzajem-
nia jego uczucia. Tak, co do tego nie mógł się mylić.
− Pamiętam o umowie – odparł i natychmiast pożałował, że to
zabrzmiało zbyt oschle. – Ale miałem nadzieję, że zechcesz to
przemyśleć.
− Nie rozumiem, co miałabym przemyśleć? – zapytała zdu-
miona. – Liczyłeś, że zrezygnuję z medycyny?
− Nie. Oczywiście, że nie. Chodzi mi wyłącznie o to, żebyś nie
domagała się rozwodu.
− Kompletnie nie pojmuję. Ustaliliśmy, że kiedy urodzę dziec-
ko, podpiszesz papiery rozwodowe. Okazało się jednak, że Con-
ner ma alergię, więc go karmiłam, oczekując, że wywiążesz się
z umowy i danego słowa. Dziecko już mnie nie potrzebuje – do-
dała drżącym głosem. – Zrozum, ja teraz mogę i chcę odejść.
− Ale ja cię potrzebuję! – wypalił bez namysłu. – Nie sądzisz,
że budujemy trwałą relację?
− Nie. Tego umowa nie przewidywała.
− Niech ją wezmą diabli. Nie chcę cię utracić. I nie zaprze-
czaj, wiem, że ty też nie chcesz rozstania.
− Chcesz, żebym z tobą została? To niemożliwe! – Zerwała się
na równe nogi, a Conner zaczął płakać. – Nasze nerwy udzieliły
się dziecku, on przez nas cierpi – powiedziała ciszej.
Podbiegła do kołyski, chwyciła synka w ramiona i zaczęła go
tulić, jakby w ogóle nie dopuszczała do siebie myśli, że go zo-
stawi.
− Zaniosę Connera do pani Elliot – oznajmiła stanowczo. – Jak
wrócę, rozmówimy się do końca.
Do jej powrotu nie zdołał ochłonąć. Czuł, że ją traci, że brak
mu argumentów, by temu zapobiec.
− Nie możesz odejść – rzucił z rozpaczą, gdy tylko przestąpiła
próg.
− Chcesz mnie uwięzić? – odparowała. – Zamierzasz mnie
przywiązać do łóżka? – dodała prowokująco, odwracając głowę,
ale gdy po chwili na niego spojrzała, w jej oczach dostrzegł taki
ból, że odebrało mu głos. − Czy ty nie rozumiesz, że perspekty-
wa rozstania z Connerem mnie zabija? – ciągnęła spokojniej. –
Czasami myślę, że gdybym zrezygnowała z moich aspiracji
i marzeń, wszyscy byliby szczęśliwsi. Wszyscy oprócz mnie. Nie
mogę jednocześnie być matką i studiować, a potem pracować
jako lekarz. Nie umiałbym tego pogodzić. Więc muszę wybie-
rać, a ty nie masz prawa mi tego uniemożliwiać.
− Doskonale wiesz, że cię wspierałem, szanując twoją potrze-
bę niezależności − próbował się bronić. − Gdy zrozumiałem, że
oczekujesz ode mnie, żebym umiał się z tobą podzielić…
− Nie przeczę! – przerwała mu gwałtownie. – To prawda i to
doceniam. Dodawałeś mi otuchy, kiedy płakałam w czasie eks-
perymentów z odżywkami i przekonywałeś mnie, że powinnam
Connera odstawić od piersi. Sam mówiłeś, że tak będzie lepiej
i dla niego, i dla mnie. Gdybym go dalej karmiła, nie mogłabym
podjąć studiów. Byłam przekonana, że zdajesz sobie z tego
sprawę i nie chcesz, żebym rezygnowała z medycyny.
− Już ci powiedziałem, że nie chcę. Ale nigdy bym nie przy-
puszczał, że po odstawieniu dziecka od piersi będziesz chciała
od nas odejść. Byłem przekonany, że jesteś z nami szczęśliwa.
Desmond wierzył, że swą rodzącą się miłością do McKenny
podbił jej serce.
Skoro w sferze emocjonalnej miał zahamowania, które jednak
zdołał przezwyciężyć, to sądził, że matka jego dziecka to doceni
i odpowie mu równie gorącym uczuciem. Tym bardziej że za-
uroczyła go od pierwszego wejrzenia, od chwili, w której ją zo-
baczył w szpitalu.
− Zrozum, Desmond, urodziłam ci dziecko, dla ciebie wyda-
łam je na świat. Chciałam, żebyś mógł z nim stworzyć rodzinę,
chciałam ci w tym pomóc. Ale na nic więcej nie było mnie stać,
nic więcej nie mogłam ci zaofiarować – powiedziała z taką roz-
paczą w głosie, że zapragnął ją chwycić w ramiona. – Nie spo-
dziewałam się, że sprawy potoczą się tak, jak się potoczyły. Je-
steś wspaniałym, wybitnym i szlachetnym człowiekiem, a nie
mogłam przewidzieć, że cię spotkam, że nasze drogi się prze-
tną. Chociaż jestem w pełni świadoma, że i dla mnie to będzie
potwornie trudne, nie mam wyboru, Des. Ja muszę odejść.
Nigdy wcześniej tego nie mówiła, nigdy nie wspominała
o uczuciu do niego. Tyle że najwyraźniej uczucie było dla niej
mniej ważne od innych spraw.
− Czego więc oczekujesz? – spytał, czując, że nic więcej nie
przejdzie mu przez ściśnięte gardło.
Przede wszystkim chciałby jej wyznać miłość, ale dławiła go
obawa, że to zabrzmiałoby zbyt górnolotnie, a tym samym ob-
nażyło jego bezsilność.
− Oczekuję, że zgodzisz się na rozwód – odparła bez ogródek,
doprowadzając go do głuchej rozpaczy. – Trzymałeś mnie w zło-
tej klatce, ale nadeszła pora, żebyś mnie wypuścił. Bardzo cię
o to proszę i powtarzam z całą mocą, że dla mnie nasze rozsta-
nie też jest dojmująco bolesne. Dlatego, jeśli możesz, nie spra-
wiaj mi dodatkowych katuszy.
Skinął głową.
Chociaż tak surowej nauczki nie dostał nigdy w życiu, wie-
dział, że na nią zasłużył. Skoro wynajęci przez niego prawnicy
na jego zlecenie skonstruowali umowę, która pozbawiała suro-
gatkę wszelkich mocy decyzyjnych w sprawach rodzinnych, to
czy można się dziwić McKennie, że ona, jak się teraz okazało,
chce ku jego rozpaczy wyegzekwować to, co jej przysługuje na
mocy tej umowy.
− Ja z kolei powtarzam, że nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś
została lekarką. Ale skoro chcesz odejść, nie mogę cię zatrzy-
mywać wbrew twojej woli.
Musiał postawić kropkę nad i. Jeśli ani próby perswazji, ani
wspieranie jej, ani fantastyczny seks, ani wreszcie jego miłość
nie odniosły skutku, to przecież nie ma już żadnych atutów, by
ją odwieść od tej decyzji. Musi się poddać, musi przed nią ska-
pitulować.
− Z tym, że będę musiała się pożegnać, oswajałam się w tym
domu od pierwszego dnia – powiedziała.
Jej słowa kazały mu spojrzeć w lustro i przeprowadzić rachu-
nek sumienia. Z własnej winy sprowadził się na manowce, jego
marzenia o rodzinie okazały się mrzonką.
Co więcej, gdyby próbował cofnąć dane McKennie słowo, nie
byłby wiedzionym ułudą doktorem Frankensteinem, lecz pospo-
litym oszustem.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

McKenna nie wprowadziła się do akademika. Desmond kupił


jej niewielki dom w pobliżu kampusu i wymógł na niej, by
w nim zamieszkała, przekonując ją, że potrzebuje komfortu do
nauki. Przyjęła więc klucze i odebrała wyposażenie dostarczone
półciężarówką z eleganckiego sklepu meblowego. Zadomowiła
się tam dość szybko i bardzo polubiła swoje biurko, które umie-
ściła w salonie służącym jej także jako pokój do pracy.
Zaabsorbowana studiami, próbowała nie rozpamiętywać prze-
szłości. Czesne opłacił jej Desmond, twierdząc, że zanim sfinali-
zują dość czasochłonne jakoby formalności rozwodowe, musi
zrobić to z góry.
Trzeciego czy czwartego dnia w Portland po raz pierwszy
wsiadła do kupionej jej przez męża hondy, by pojechać do su-
permarketu na zakupy.
Desmond nie omieszkał poprosić ją, by po przejechaniu każ-
dych pięciu tysięcy mil koniecznie oddawała auto do przeglądu.
Ponieważ McKenna robiła nim nie więcej niż dziesięć mil tygo-
dniowo, łatwo sobie wyliczyła, że pierwszy przegląd będzie ją
czekał za jakieś dziewięćdziesiąt lat.
Za każdym razem, gdy siadała za kierownicą, kusiło ją rzecz
jasna, by pojechać do rezydencji nad rzeką Kolumbia. Ale gasiła
to pragnienie, powtarzając sobie, że jej miejsce jest tutaj,
w Portland i na medycynie.
By zrealizować swoje marzenie, poniosła duże wyrzeczenia
i nie brała pod uwagę odwrotu z wybranej drogi.
To wszystko, co musiała pozostawić za sobą w tamtym domu,
wydawało się jej czymś niemal nierealnym, należącym do jakie-
goś innego wymiaru rzeczywistości.
Nie tęskniła za kuratelą męża ani za pławieniem się w luksu-
sach, co do tego nie miała żadnych wątpliwości.
Ale to, jak oni tam sobie radzą bez niej, nie dawało jej spoko-
ju.
W swej relacji z dzieckiem i mężem od początku miała mnó-
stwo dylematów, które teraz, choć próbowała o nich nie rozmy-
ślać, jedynie nabierały w jej oczach ostrości.
Pokochała synka, a Desmond, choć się przed tym broniła, zła-
mał jej serce. Czas, była tego absolutnie świadoma, jej ran nie
zdoła uleczyć.
Ich umowa była jasna: Desmond prędzej czy później zakończy
formalności rozwodowe. Sama się tego domagała i to ona po-
stanowiła o rozstaniu. Sama skazała się na rozłąkę, która, jak
się okazało, z każdym dniem stawała się trudniejsza, a jej tęsk-
nota coraz bardziej dojmująca.
W poniedziałek o dziewiątej rano miała wykład dotyczący
chronicznego bólu. Zawsze przychodziła na zajęcia chwilę
przed czasem, więc gdy tym razem przy wejściu do sali zatrzy-
mał ją jeden z kolegów, przystanęła. Znała go tylko z widzenia,
jego szeroki uśmiech trochę zbił ją z tropu i przemknęło jej na-
wet przez myśl, że on myśli o podrywie.
− Nazywam się Mark – powiedział.
− McKenna – odparła bez entuzjazmu.
− Mam do ciebie wielką prośbę. Czy mogłabyś mi pożyczyć
notatki z ostatnich zajęć? Może po południu miałabyś dla mnie
chwilę?
No jasne, pomyślała, znamy te numery. Ale Mark ciągnął:
− Opuściłem wykład w zeszły poniedziałek, bo zachorowała
moja córeczka i musiałem ją zawieźć do lekarza.
− Oczywiście, nie ma sprawy – odparła zdumiona. − Ile ma
twoja córeczka?
− Prawie pół roku, więc sama rozumiesz, chuchamy na nią
z żoną i dmuchamy. I dzielimy się codziennymi obowiązkami, bo
żona pracuje, żeby utrzymać naszą trójkę. Lekko nie jest, ale
grunt to szczęście. Więc jakoś sobie radzimy. Normalnie nie na-
walam, studia i rodzina dają się pogodzić, ale tydzień temu
rano naprawdę musiałem się urwać z wykładu. Mam nadzieję,
że nie masz do mnie żalu, że ci zawracam głowę?
− Ależ skąd! I pamiętaj, Mark, jak będzie potrzeba, zawsze ci
pomogę z miłą chęcią. Wklep sobie do komórki mój telefon –
powiedziała, podając mu numer. – I dzwoń do mnie jak w dym.
− Wielkie dzięki, za wszystko!
− Jasna sprawa, dla mnie to żaden problem – powtórzyła, pa-
trząc na niego z niekłamanym podziwem.
Na porannym wykładzie, zamiast uważnie słuchać, zastana-
wiała się nad tym, czy rzeczywiście studiowanie medycyny moż-
na pogodzić i z małżeństwem, i z rodzicielstwem. Przynajmniej
tak twierdzi Mark, słyszała to na własne uszy.
Zresztą także i ona, dzięki wsparciu Desmonda, zaliczyła
przez internet kilka obowiązkowych przedmiotów z akademic-
kiego programu dla przyszłych lekarzy.
Skserowała notatki dla Marka i po południu spotkała się
z nim w bibliotece. Gdy wracała później do domu, w deszczo-
wym Portland rozpadało się prawie jak co dzień, ale tego dnia
McKenna nie otworzyła parasolki.
Chciała, by ulewa przemoczyła ją do nitki. W sensie dosłow-
nym pragnęła jakiegoś oczyszczenia.
Mogłaby przysiąc, że po wejściu do domu słyszy płaczącego
Connera. Nie, to tylko urojenia, próbowała przywołać się do po-
rządku. Ale ukojenie nie nadchodziło. Całą duszą pragnęła utu-
lić synka i zobaczyć się z jego ojcem. Bycie z Desmondem jed-
nak oznaczałoby dla niej podporządkowanie się jego prawom.
Nie był gotów do kompromisów. Gdyby wróciła do niego, mu-
siałaby zrezygnować ze studiów. A tego nie wolno jej robić. Lu-
dzie potrzebują lekarzy, a ona pragnęła nieść im pomoc w cier-
pieniu. Dla niej medycyna była posłannictwem.
Ale chociaż czekał na nią nawał pracy, nie usiadła przy biurku
i zrzuciwszy przemoczone ubranie, położyła się do łóżka. Mimo
że okryła się puchową kołdrą, chłód przejmował ją do szpiku
kości.
I znowu naszły ją wątpliwości, czy dokonała słusznego wybo-
ru. Czy faktycznie nie było innych, lepszych rozwiązań? Czy jej
decyzja życiowa nie była egoistyczna? I czy teraz nie chciałaby
zbyt wiele?
Czy nie marzy o tym, że można mieć wszystko: dziecko, które
pokochała, mężczyznę życia i w przyszłości dyplom lekarza?
Czy aby…
Z niespokojnego snu ocknęła się o północy, zlana potem.
Zrzuciła więc kołdrę, by leżąc nago, trochę ochłonąć. Wiedzia-
ła, że już nie zmruży oka.
Ponieważ miała się przygotować na jutrzejsze zajęcia, posta-
nowiła zwlec się z łóżka. To prawda, była straszliwie przybita,
ale przecież nie ma powodu, by pobłażać sobie w nauce.
Gdy włączyła laptop, na ekranie wyświetliła się niebieska iko-
na. Czyli Desmond też pracuje po nocy.
Czy on również nie może spać? Czy może nie śpi dlatego, że
musiał wstać do płaczącego Connera? Czy dziecko płacze, bo
potrzebuje matki, a jej przy nim nie ma? Ta myśl tak ją przera-
ziła, że postanowiła natychmiast skontaktować się z Desmon-
dem.
Otworzyła okienko czatu i bez zastanowienia napisała:
„Cześć”.
„Hej, nie przejmuj się nami, zrobiłem mnóstwo błędów i bar-
dzo ich żałuję”, odpisał jej po dłuższej chwili.
„Nie chciałam ci przeszkadzać”.
„U ciebie wszystko w porządku?”.
„Tak. Czemu pytasz?”.
„Bo jest środek nocy, a ty nie śpisz”.
„Niepokoiłam się o ciebie” – odpowiedziała i od razu zaklęła
pod nosem, że nie napisała „niepokoiłam się o Connera”.
„Więcej tego nie rób. Adaptacja nie idzie mi najlepiej.”
Czego ma nie robić? Czy ma się o niego nie martwić, czy nie
kontaktować z nim na czacie?
„Adaptacja do czego?”, spytała. „To ja muszę się przystoso-
wać do nowego miejsca”.
„Taki podjęłaś wybór. Muszę się przyzwyczaić do wielu zmian.
Do samotnego ojcowania. I do tęsknoty za tobą”.
Nie zdążyła odpowiedzieć, gdy dodał: „Jest mi ciężko bez cie-
bie”, po czym się rozłączył.
Poraziła ją jednoznaczność tego komunikatu.
Desmond za nią tęskni, napisał to wyraźnie. Czyli cierpi bar-
dziej, niż przypuszczała, a tym samym ta rozmowa wymaga
kontynuacji.
To ona popełniła straszliwy błąd: studia medyczne mogą po-
czekać, rodzina czekać nie może. Złapała komórkę i wysłała mu
esemesa z prośbą o telefon. Musi się do niej odezwać.
Tyle że Desmond milczał. Więc jeszcze raz napisała: „Poroz-
mawiajmy, proszę”.
Czekała pół godziny, po czym wskoczyła do auta i chociaż
przysięgała sobie, że pod żadnym pozorem nie wolno jej tego
robić, ruszyła do jego domu.
Wiedziała, że to nieprzemyślany krok, ale ogarnęła ją potwor-
na panika. Musi się z nim rozmówić. Natychmiast, tego nie
można odkładać.
Skrzydła bramy wjazdowej do jego posiadłości ku zdumieniu
McKenny otworzyły się automatycznie.
Skoro kamera rozpoznała tablicę rejestracyjną samochodu,
Desmond wprowadził ją do czytnika. Dlaczego i w jakim celu?
Przed wejściem wysłała mu kolejną wiadomość: „Jestem
przed domem. Musimy porozmawiać”.
Gdy po trzydziestu sekundach otworzyły się drzwi frontowe,
w świetle z holu zamajaczyła w progu postać.
− Jest późna noc – powiedział. – Co ty tu robisz?
Ugięły się pod nią kolana. Co ona tutaj robi?
Opuściła ten dom, bo nie widziała dla siebie szansy, by pozo-
stając w nim, nie doprowadziła się do utraty zdrowych zmysłów.
Ale teraz najwyraźniej przestało jej na tym zależeć, skoro wró-
ciła, by błagać Desmonda o rozmowę, w której on powinien ją
zmusić do wyboru szczęścia zamiast obowiązku.
− Wiesz, którą z twoich cech podziwiam najbardziej? – odbiła
pałeczkę pytaniem, bo nagle ogarnął ją popłoch i nie umiała mu
tego wyznać.
− Nie będę owijać w bawełnę, nie chcę z tobą rozmawiać.
Mam do tego pełne prawo, skoro to ty postanowiłaś nas zosta-
wić. Nie rób sobie niepotrzebnych nadziei, nie zamierzam roz-
ważać twojego powrotu.
Tak, to prawda, odeszła. Ale to, że pragnęła zrealizować przy-
świecający jej od lat cel, nie oznacza przecież, że tutaj nie zo-
stawiła czegoś, co jest dla niej niezmiernie ważne.
− Otóż najbardziej lubię w tobie szczerość, na którą przynaj-
mniej wobec mnie czasami cię stać. Napisałeś, że za mną tęsk-
nisz, po czym przerwałeś naszą wirtualną rozmowę. Jestem tu
po to, żeby ją dokończyć w realu. Tego nie możesz mi odmówić,
Desmond.
− Nie mam nic do dodania, McKenna. – Powiedział to z taką
rozpaczą, że głos uwiązł jej w gardle.
Nie zdawała sobie sprawy, że cios, jaki mu zadała swym odej-
ściem, był aż tak druzgocący. A skoro naraziła go na dojmujące
cierpienie, to czy można się dziwić, że teraz on woli nie rozdra-
pywać ran? Że obawia się jej i woli nie ryzykować.
− Proszę, porozmawiajmy – poprosiła cicho, chwytając go za
rękę.
Nie była pewna, czy ten gest miał mu uniemożliwić ucieczkę,
czy też raczej zapobiec, by ona nie osunęła się na ziemię.
– Uważam, że jesteś mi winien wyjaśnienia. Wytłumacz
przede wszystkim, dlaczego pozwoliłeś mi odejść?
− Dlaczego pozwoliłem ci odejść? – powtórzył z goryczą. –
Nie próbuj obarczać mnie odpowiedzialnością za własną decy-
zję. Wiesz dobrze, że postawiłaś mnie pod ścianą. Byłaś głucha
na wszelkie próby perswazji, więc musiałem się poddać.
Tak, to prawda. W duchu przyznała mu rację. Nie dość, że go
zmusiła, by dał za wygraną, to teraz ma do niego pretensje, że
zgodził się na rozstanie.
− Wobec tego powiedz mi wprost, że byłam bezduszną egoist-
ką, że mój bezmyślny upór kompletnie mnie zaślepił, bo w imię
jakichś mrzonek byłam gotowa poświęcić to, co naprawdę
w moim życiu jest najważniejsze.
− Wcale tego nie mówię. Tobie przecież zawsze najbardziej
zależało na tym, żeby ukończyć medycynę. Jesteś niezwykle
zdolna i wiesz, czego chcesz. Będziesz znakomitym lekarzem.
− Miło mi, że tak mówisz.
− Nie po to, żeby ci prawić komplementy. Głęboko w to wie-
rzę i dlatego zszedłem ci z drogi. Powinnaś zrealizować swoje
marzenia, absolutnie na to zasługujesz. Pozwoliłem ci odejść,
bo czułem, że nie mam prawa krzyżować ci planów życiowych.
− Okej, przekonałeś mnie. Pozwoliłeś mi odejść, myśląc, że
tak będzie lepiej dla mnie. Zdobyłeś się na wielkoduszność, co
do tego nie mam wątpliwości. Ale rzecz w tym, że ja z dystansu
pojęłam wreszcie, gdzie jest moje miejsce. Tutaj. Z tobą i z Con-
nerem. Zrozumiałam, że popełniłam błąd. I bardzo cię proszę,
powiedz, że nie jest za późno, żeby ten błąd naprawić.
− Jest za późno, McKenna. Nie mogę dopuścić, żebyś odeszła
po raz drugi.
− Ale ja nie zamierzam nigdzie odchodzić. Tym razem chcę
być z wami z własnego wyboru.
− Nie mów takich rzeczy, tego ci robić nie wolno – odparł,
czując, jak na nowo otwierają mu się rany, które ze wszystkich
sił próbował zasklepić.
Już zaczynał godzić się z faktem, że jego rodzina się rozpadła,
tę prawdę już niemal przyjął do wiadomości. Przemyślał ją do-
głębnie i doszedł do wniosku, że musi się pozbyć złudzeń. Jeżeli
bywają ludzie obdarzeni na przykład talentem malarskim albo
muzycznym, to jego siła polegała na tym, że zawierzył kobiecie
swego życia, dając jej wolny wybór.
I ona skorzystała z tej szansy, nieodwracalnie i boleśnie go-
dząc w jego duszę, powodując w niej pustkę nie do wypełnienia.
Znów będzie skazany na osamotnienie, znowu…
− Dlaczego? – zapytała. – Uważasz, że przychodzę poniewcza-
sie? Czy zaproszenie mnie do tego domu stało się nieaktualne?
Anulowane bezpowrotnie?
− Tak, kości zostały rzucone.
− To dlaczego jeszcze nie sfinalizowałeś rozwodu? – powie-
działa z nadzieją w głosie..
− Bo wciąż nie umiałem… – zaczął się tłumaczyć, ale jej za-
pach sprawił, że zawiesił głos.
− Otóż właśnie – przerwała mu łagodnie – wciąż jestem twoją
żoną i nie chcę z tego rezygnować. Zrozum, chciałabym się
przekonać, jak będzie wyglądać nasze małżeństwo, kiedy oboje
zrezygnujemy z naszej potrzeby kontroli. Proszę, dajmy sobie
szansę.
− Już tego próbowałem i do niczego to nie prowadziło – od-
parł stanowczo, bo jeśli życie nie ułożyło się po jego myśli, czuł,
że musi wyrzec się marzeń.
Nie wolno mu otwierać się na nowo. Jest samotnikiem, pogo-
dził się z tym i do tego nawykł.
− Sprawiłam ci ból – powiedziała, a gdy skinął głową, mocniej
ścisnęła jego ramię. – Ogromnie tego żałuję i proszę, żebyś zro-
zumiał, że ja nie zdawałam sobie sprawy, jak trudno ci było po-
zwolić mi na odejście. Podjęłam złą decyzję, bo nie wyobraża-
łam sobie, że mogę być kimś więcej niż tylko lekarzem. Nie
miałam doświadczenia w miłości i dlatego nie potrafiłam sobie
poradzić z dynamiką naszego związku.
− Jaką znów dynamiką? – spytał, by natychmiast tego pożało-
wać.
Skoro dla niego to była jeszcze jedna lekcja, że kobietom nie
wolno ufać, nie warto chyba tego drążyć, prawda?
− Dynamiką polegająca na tym, że chociaż chciałam zostać,
wątpiłam, czy nam się uda. Ale teraz już wiem, że ta gra jest
warta świeczki, że nie wolno się z niej wycofywać. Wpuściłeś
mnie do swojego domu, otworzyłeś się przede mną, i ja to poko-
chałam.
− Ciężko mi w to uwierzyć. O tym, że jestem trudny, prze-
strzegałem cię nieraz. A jeżeli, jak mówisz, chciałaś zostać, to
czemu nie zostałaś?
− Nie pozwolił mi na to mój ośli upór – odparła, na próżno
próbując go skłonić do uśmiechu. – I mój egoizm – dodała.
− O czym ty mówisz? Trudno spotkać większą altruistkę niż
ty. Sama wiesz świetnie, że dla dobra innych jesteś zdolna do
ogromnych wyrzeczeń. Chcesz pomagać ludziom i choćby tylko
dlatego będziesz znakomitym lekarzem – stwierdził z przekona-
niem. – Jesteś także wspaniałą matką, a dla mnie byłabyś wy-
marzoną żoną. Jesteś jedyną kobietą, którą umiałbym zaprosić
do mojego świata.
− Nie idealizuj mnie, nie przypisuj mi zalet, których nie mam.
Zapatrzyłeś się we mnie, a ja nie wierzyłam w siebie. Uważa-
łam, że mogę być lekarzem, ale nie stać mnie na nic więcej.
A będąc z wami, mając przy sobie Connera i ciebie, po prostu
nie umiałam się z sobą uporać.
Ta niemożność go nie dziwiła, bo w końcu on też od samego
początku, gdy McKenna zamieszkała pod jego dachem, upo-
rczywie o niej myślał, a od dnia, w którym nieproszona zaszła
do jego laboratorium, marzył o niej na jawie i we śnie.
Tak, od tamtej chwili bez reszty nim zawładnęła.
I teraz także ona pociąga za sznurki, a on zamiast iść spać,
rozmawia z nią o pierwszej nad ranem, upajając się zapachem,
który nie pozwala mu zapomnieć o ich wspólnych nocach.
− Więc muszę ci zadać to pytanie. Czy w Portland było ci ła-
twiej dojść z sobą do ładu?
− Przeciwnie, jeszcze trudniej. Ale uzmysłowiłam sobie z całą
jasnością, jak bardzo mi was brakuje, jak tęsknię za tobą i za
Connerem. Dlatego tu przyjechałam. I co ty na to?
− Nie odbijaj piłeczki.
− W takim razie podejmę decyzję bez twojego udziału. Wyba-
czysz mi, że zmarnowałam twoje pieniądze, które przeznaczyłeś
na opłacenie studiów? Obawiam się, że za ten semestr nie
otrzymasz zwrotu.
− Rozważasz zrezygnowanie z medycyny? – zapytał z niedo-
wierzaniem. – Nie wolno ci tego robić, pod żadnym pozorem. To
byłaby największa głupota, jaką popełniłabyś w życiu.
− Desmond, błagam, wysłuchaj mnie. Proszę cię o drugą
szansę, nie zamykaj się. Nie zamierzam odchodzić drugi raz.
Nie byłabym w stanie pozwolić sobie na rozstanie. Zbyt mocno
was kocham. Ciebie i Connera.
− Ja na twoje uczucie nie zasługuję. Jestem trudny i nie zasłu-
guję na miłość.
− Co ty wygadujesz? Czy ty nie pojmujesz, że nie umiałabym
przestać cię kochać? Wspomniałam ci, że w miłości brakuje mi
doświadczenia, ale wiem, że uczucia do ciebie nie potrafiłabym
przezwyciężyć. Byłam tego w pełni świadoma, kiedy odchodzi-
łam. Tyle że zamiast ci to powiedzieć, wybrałam rozstanie.
− Żeby zostać lekarzem. To był twój wymarzony cel, a ja
w jego realizacji stałem ci na przeszkodzie. Chociaż twój wybór
mnie zdruzgotał, musiałem go uszanować.
− Wiem o tym i myślę, że właśnie to mnie w końcu złamało,
to, że ty dla mojego dobra byłeś gotów do poświęcenia. Do wy-
rzeczenia, które koniec końców nikomu nie służy.
− I wciąż jestem gotów. To ty kosztem wielkodusznych wyrze-
czeń urodziłaś mi i wykarmiłaś Connera, więc ja za ten dar mu-
szę ci się odwdzięczyć. I proszę, nie rezygnuj ze studiów.
− Coś za coś, w zamian będę miała rodzinę. A wy jesteście
dla mnie znacznie ważniejsi niż moja przyszłość zawodowa.
− Kocham cię – szepnął, biorąc ją ramiona. – Bardzo cię ko-
cham i nie zamierzam ci pozwolić na ten brak rozwagi. Posłu-
chaj, nie ma powodu, dla którego miałabyś przerwać medycynę.
Razem z Connerem przeprowadzimy się do Portland, do tego
domu w pobliżu kampusu. Przeniesiemy się jutro i zadbamy, że-
byś została lekarką.
− Naprawdę bierzesz coś takiego pod uwagę?
− No jasne. Całkiem nieźle radzę sobie z opieką nad dziec-
kiem i przecież mogę też prowadzić gospodarstwo. Z tobą
chciałbym mieszkać nawet w szałasie. Z tym domem wiąże
mnie tylko praca w laboratorium, nic poza tym. Kto wie, może
kiedyś, w przyszłości, znów będę się zajmować wynalazkami,
ale byłaby to dla mnie jedynie wisienka na torcie. Bo moim naj-
większym osiągnięciem życiowym jest moja rodzina.
− Wobec tego nie musisz się zmagać z dylematem – zażarto-
wała, uśmiechając się przez łzy.
− Tak, ten wybór nie budzi we mnie cienia wątpliwości.
Zresztą, jak ci kiedyś wspomniałem, chcę być na każde twoje
skinienie.
− Ale mówiąc serio, wciąż nie rozumiem, dlaczego to robisz.
− Bo kocham cię, no i dałaś mi Connera. Nie wiem jednak,
czy za to, że otworzyłaś przede mną świat i byłaś twórczynią
cudu, jakim jest nasze dziecko, zdołam się odwdzięczyć. Ale
mogę ci przyrzec, że ze wszystkich sił będę się o to starał. Po-
zwól mi tylko podrzeć te papiery rozwodowe.
− Wolałabym je spalić w kominku. Wtedy na pewno bym wie-
działa, że przestały istnieć.
− Masz to jak w banku. Tylko musimy z tym poczekać do ju-
tra. Bo teraz nas czekają przyjemniejsze sprawy – powiedział,
biorąc swą żonę za rękę, by ją zaprowadzić do sypialni, która
bez niej była zimna i pusta.
− Och, trudno mi odgadnąć, co takiego masz na myśli – po-
wiedziała, zerkając na niego zalotnie.
− Na myśli mam sen – odparł z kamienną twarzą. – Od czasu,
kiedy odeszłaś, cierpię na bezsenność, więc chciałbym nabrać
sił.
− No wiesz? – jęknęła z udawanym oburzeniem. – Ja tutaj
z Portland po ciemku jadę kawał drogi, żeby ci wyznać, że bez
ciebie moje życie nie ma sensu, a ty chcesz odespać?
− Pewnie, że chcę. Ale wcześniej mamy do nadrobienia inne
rzeczy – dorzucił, po czym wreszcie odszukał jej usta.
EPILOG

McKenna złapała biegnącego Connera, żeby go uściskać i po-


całować w ciemnowłosą główkę, ale trzylatek szybko wymknął
się objęć mamy i wrócił do zabawy z córeczką Marka Hudsona.
Poza tą dwójką nie było malców na uroczystości wręczenia dy-
plomów lekarskich.
Uśmiechnięty Desmond patrzył na McKennę, która przystanę-
ła ucałować się z Robertą, żoną Marka. W czasie tych ostatnich
trzech lat zaprzyjaźnione rodziny Pierce’ów i Hudsonów często
się spotykały, ale jeszcze częściej Desmond z Robertą na zmia-
nę zajmowali się dziećmi, by trochę odciążać się wzajemnie od
codziennych obowiązków rodzicielskich.
Trud ich współmałżonków studentów został uwieńczony dy-
plomami z wyróżnieniem, wręczonymi i McKennie, i Robertowi.
Oboje świeżo upieczeni lekarze mieli wkrótce rozpocząć rezy-
denturę.
− Doktor Pierce – Desmond szepnął do ucha swej promienie-
jącej szczęściem żony, obejmując ją w talii. – Nie mogłem się
doczekać okazji, żeby móc tak cię utytułować.
− Znudziło ci się bycie jedynym doktorem Pierce’em w na-
szym domu? – odparła wesoło.
W naszym domu. W ich niewielkim, ale ukochanym domu,
gdzie Conner stawiał w salonie pierwsze kroki, gdzie w jadalni
Desmond podjął McKennę uroczystą kolacją po ukończeniu
z najwyższymi notami pierwszego roku studiów i gdzie wycało-
wał ją radośnie, kiedy na początku drugiego roku przyjęła jego
nazwisko.
− Zgadłaś – przyznał, kiwając głową.
Desmond nie mógł się doczekać także czegoś innego. McKen-
na postanowiła bowiem, że w dniu otrzymania dyplomu odstawi
pigułkę antykoncepcyjną.
− Doktor Pierce, porywam panią – oświadczył po skończonym
przyjęciu. – Conner nocuje u Hudsonów, więc chyba dzisiaj się
nie wyśpisz.
− Planujesz małe party we dwoje? – spytała, bawiąc się zalot-
nie opadającym jej na ramię ciemnym kosmykiem włosów.
− Znów zgadłaś.
− Bez trudu, doktorze Pierce. Zawsze powtarzam, że łatwo
mi cię rozgryźć i to właśnie w tobie uwielbiam.
− Znikamy stąd, więc ucałuj synka na dobranoc.
Czekał na nią jak na szpilkach, ale ona musiała jeszcze zamie-
nić parę słów z Robertą, przypominając jej o ukochanym plu-
szowym słoniu Peterze, którego Connerowi koniecznie trzeba
podać do łóżka.
Gdy McKenna wreszcie się pożegnała, przytulił ją mocno
i w objęciach zaprowadził do ich drewnianego domu, od uni-
wersyteckiej auli odległego o dziesięć minut na piechotę, domu,
w którym nie było ani jednego humanoidalnego robota.
Odludna rezydencja nad rzeką pozostała niezmieniona niczym
monument wzniesiony przez człowieka, którym Desmond był
kiedyś, lecz już nigdy nie będzie.
Na jej sprzedaż nie mógł się zdobyć, bo tam zakochał się
w swojej żonie i tam pierwszy raz się z nią kochał. Może kiedyś,
w przyszłości, Conner zechce w niej zamieszkać i będzie się cie-
szyć jej luksusami.
Niewykluczone. Natomiast dzisiaj oni pragnęli samotności we
dwoje i nic innego nie było im potrzebne.
Gdy w progu McKenna przywarła do niego całym ciałem, po-
czuł, że ten dom jest jego upragnionym miejscem na świecie.
Tulił ją pełen szczęścia i pełen pożądania.
− Czekałem na tę noc – szepnął. – Powiedz, że się zgadzasz –
dodał, nie musząc jej niczego wyjaśniać, ale chciał usłyszeć jej
głos.
− Na to, że mnie rozbierzesz i będziesz się ze mną kochał?
− I na to, że zajdziesz ze mną w ciążę – odparł, z trudem pa-
nując nad wzruszeniem.
− Czekałam na to trzy długie lata, Des – powiedziała, rozpina-
jąc mu pasek u spodni. – Chcę począć nasze dziecko i razem
z tobą patrzeć, jak się we mnie rozwija. Chcę brata albo siostry
dla Connera, owocu naszej miłości.
− Więc chodźmy – szepnął, prowadząc ją do łóżka.
Tam zdjął z niej i z siebie ubranie, by uprawiać z nią miłość.
Kochać się z nią niespiesznie, upajając się i delektując każdą
chwilą i próbując dostrzec ten moment, kiedy nastąpi poczęcie.
Dla niego najważniejsze jednak było dawanie jej rozkoszy, spra-
wianie, by bez reszty się w niej zatraciła.
− Wiesz, że żeby zrobić dziecko, warto ponawiać próby? – po-
wiedziała później, leżąc w jego ramionach. – Tak na wszelki wy-
padek, bo od pierwszego razu może się nam nie udać.
− Bądź spokojna, na mnie możesz liczyć – mruknął z szerokim
uśmiechem szczęścia. – Przyrzekam, że będziemy próbować aż
do skutku.
Kolejne dziecko miało być cudownym dopełnieniem rodziny,
którą stworzyli i wspólnie budowali każdego dnia. Dzięki
McKennie Desmond przeistoczył się, wychodząc ze swojej sko-
rupy do prawdziwego życia. Przełamał bariery lęków, ograni-
czeń, osamotnienia. Sztukę robienia dziecka mieli z radością
ponawiać nie tylko tej nocy. O rodzeństwo dla Connera należy
się bowiem postarać jak najszybciej.
Tytuł oryginału: The Marriage Contract
Pierwsze wydanie: Harlequin Desire, 2017
Redaktor serii: Ewa Godycka
Korekta: Urszula Gołębiewska

© 2017 by Kat Cantrell


© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa 2018

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.


Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła
w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całko-
wicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Gorący Romans są zastrzeżonymi znakami należącymi do Har-
lequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publi-
shers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.


02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-276-3673-7

Konwersja do formatu MOBI:


Legimi Sp. z o.o.
Spis treści
Strona tytułowa
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Epilog
Strona redakcyjna

You might also like