You are on page 1of 215

Spis treści

Karta redakcyjna

Motto
Wstęp.
Upadek Konungaheli a ostatni wikingowie Bałtyku
Polityczna szachownica wieku XII
Gra o wpływy
O apetytach Krzywoustego: od Skandynawii po Węgry
Konungahela – centrum Skandynawii
Wyprawa na Konungahelę
Skandynawscy bohaterowie dramatu
Pogańska przepowiednia
Chrześcijańskie ostrzeżenie
Droga przez cieśniny duńskie
Słowiański „król” i jego wojsko
Wodzowie armii Racibora
Desant barbarzyńców
Walka w porcie
Tajne przejście
Rabunek podgrodzia
Druga bitwa – początek oblężenia
Odsiecze szaleńców, tchórzy i straceńców
Nowoczesny system dowodzenia
Pierwsze szturmy w oparach magii
Wiec i ostateczny atak
Łupy, Krzyż, sława
Znak od Boga i „segregacja religijna”
Krajobraz po bitwie
Aneks.
Upadek Konungaheli – tekst źródłowy w języku staroislandzkim

Bibliografia
Przypisy
Redakcja: ROBERT WIKTOROWICZ
Korekta: DOROTA RING
Projekt okładki: MARIUSZ BANACHOWICZ
Rysunki: JAROSŁAW MUSIAŁ
Mapy: MICHAŁ SZWAGULIŃSKI
Skład: TOMASZ WOJTANOWICZ

© Copyright by Artur Szrejter, 2013


© Copyright by Instytut Wydawniczy Erica, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment nie może być publikowany ani reprodukowany bez
pisemnej zgody wydawcy.

ISBN 978-83-64185-35-9

Instytut Wydawniczy ERICA


e-mail: wydawnictwoerica@wp.pl
www.WydawnictwoErica.pl
Oficjalny sklep www.tetraErica.pl

Konwersja: eLitera s.c.


Książkę dedykuję JERZEMU KOLENDO, WOJCIECHOWI
NOWAKOWSKIEMU I WOJCIECHOWI WRÓBLEWSKIEMU –
naukowcom i wykładowcom o nadzwyczaj otwartych
umysłach – z podziękowaniem za wskazanie drogi, jak
próbować zrozumieć ludzi żyjących w dawnych
wiekach.

Eryk, konung Dunów, i arcybiskup Osur wysłali wieść


do Konungaheli, nakazując grodzianom strzec miasta
swego i donosząc, że Windowie [Słowianie] wyruszyli
na morze z wojskiem wielkim i gromią wszędzie
chrześcijan, i ciągle zwyciężają.
Snorri Sturluson, Saga o Magnusie Ślepym
i Haraldzie Słudze Bożym, XIII wiek
WSTĘP
UPADEK KONUNGAHELI
A OSTATNI WIKINGOWIE BAŁTYKU

Z mierzch wczesnego średniowiecza w strefie Bałtyku oznaczał


zarazem definitywny koniec szalonej epoki wypraw wojennych
i handlowych ludzi zwanych w Skandynawii wikingami, a pośród
Słowian Zachodnich – wiciędzami (do kwestii daty zamykającej okres
wikiński powrócę pod koniec Wstępu).
Właśnie wtedy, w wieku XII, nastąpił przełom w rozwoju
politycznym, społecznym i gospodarczym państw nadbałtyckich. Dania
przekształciła się z rozdartego wewnętrznie królestwa rodowego
w scentralizowaną monarchię feudalną, by potem stać się hegemonem
Północy. Księstwo Zachodniopomorskie osiągnęło stan krótkotrwałej
potęgi, a następnie na kilka stuleci pozostało znaczącym elementem
miejscowego krajobrazu politycznego. Królestwo Niemieckie krok po
kroku zdobywało tereny północnego Połabia, uzyskując w ten sposób
dostęp do wód bałtyckich. Powstawały hanzy kupieckie, które powoli
opanowywały szlaki lądowe i morskie. Traciły znaczenie stare,
plemienne ośrodki wymiany, a na ich miejsce pojawiały się nowe,
rządzone przez silną warstwę patrycjatu miejskiego. Odchodzono od
budowy szybkich okrętów wojennych w typie osławionych drakkarów
na rzecz powolnych, ale pojemnych statków handlowych takich jak
kogi. Znikały ostatnie „wyspy” pogańszczyzny, a zamieszkujące je ludy
w niedalekiej przyszłości czekała albo eksterminacja (Obodrzyce,
Prusowie) albo wchłonięcie przez silniejszych, niemieckojęzycznych
sąsiadów (Wieleci, Pomorzanie).
Północna Europa radykalnie zmieniała swoje oblicze –
z anarchicznego, pogańskiego i wikińskiego w feudalne,
chrześcijańskie i kupieckie.
Wszelkie przekształcenia, szczególnie tak głębokie, zawsze
wywołują konflikty, nie inaczej też było w XII wieku nad Bałtykiem.
Trwały tam wtedy zacięte i zdające się nie mieć końca walki pomiędzy
wieloma ludami i państwami oraz zażarte wojny domowe zwolenników
nowych porządków z przeciwnikami tychże. Nie bez przesady można
stwierdzić, że u schyłku wczesnego średniowiecza w nadbałtyckiej
Europie nie cichł szczęk mieczy.
Do ciekawszych epizodów owych starć zalicza się urządzona w 1136
roku wyprawa przeciw skandynawskiemu miastu Konungahela. Wielka
rajza pomorskiego księcia Racibora zakończyła się jednym
z najświetniejszych zwycięstw Słowian nadbałtyckich w średniowieczu.
Opowieść o tym konflikcie między wikingami a wiciędzami zachowana
została w jednej z wiarygodnych sag spisanych przez islandzkiego
historiografa Snorriego Sturlusona.
W trakcie tej operacji wojennej wojska pomorskie zastosowały kilka
ważnych dla historii północnoeuropejskiej wojskowości zabiegów
taktycznych. Także pod względem strategicznym jest to wzorcowy
przykład, jak pod koniec wczesnego średniowiecza przygotowywano
i przeprowadzano udane kampanie. Na dodatek wyprawa ta jest jedyną
aż tak szczegółowo opisaną w źródle z epoki morską operacją
przeprowadzoną przez Słowian. A co równie ważne, ukazany w sadze
kontekst obyczajowy i religijny pozwala nam lepiej poznać motywy
kierujące postępowaniem ówczesnych ludzi – w tym tak potężnych jak
zarządcy królewscy, wodzowie czy książęta.
Te powody wystarczają, aby poświęcić wojnie roku 1136 całą
książkę. Istnieje wszakże jeszcze jedna przyczyna, która decyduje
o dużej atrakcyjności tego tematu. Przy okazji inwazji na Konungahelę
możemy wejrzeć w tajniki skomplikowanej polityki międzynarodowej
prowadzonej w pierwszej połowie XII wieku przez państwa Europy
Środkowej i Północnej.
Czyli, wydawałoby się, same plusy – mamy nietuzinkowe
wydarzenie z historii nadbałtyckiego wczesnego średniowiecza, opisane
przez dobre, wiarygodne źródło...
Mimo to do dziś nie powstało odrębne opracowanie wyprawy
Racibora. Wprawdzie wspominano o tej wojnie w wielu pracach
historycznych, ale zaledwie w kilku znajdują się troszkę pełniejsze jej
opisy, nigdy wszakże nieprzekraczające kilku stron. Fakt ten trudno
zrozumieć z punktu widzenia przede wszystkim polskiej historiografii,
gdyż rajza pomorskiego księcia z całą pewnością inspirowana była
przez władcę polskiego, Bolesława III Krzywoustego.
Właśnie Bolesław okaże się w mojej opowieści postacią kluczową.
Osobiście nie wylądował na skandynawskim wybrzeżu pod
Konungahelą, ale nie musiał tego czynić. W tym czasie sędziwy
(w roku 1136 miał przynajmniej pięćdziesiąt lat, co w owej epoce było
wiekiem zaawansowanym) polski książę rozstawiał piony na
szachownicy swojej rozległej, toczonej na kilku frontach gry
politycznej, która wkroczyła w decydującą fazę właśnie w latach 1135–
1137.

***
Patrząc z perspektywy całego nadbałtyckiego wczesnego
średniowiecza, stulecia XI i XII jawią się jako pasmo szczególnie
intensywnych – i często zwycięskich – walk Słowian mieszkających na
południowych wybrzeżach naszego morza (Pomorzan, Ranów,
Obodrzyców, Wieletów) ze wszystkimi sąsiadami, także
z wojowniczymi Skandynawami.
Wyprawa będąca tematem tej książki zakończyła się sukcesem
Słowian, mimo to rozważania na temat rajzy na Konungahelę
w polskich opracowaniach historycznych ograniczają się jedynie do
wzmianek. A przecież istnieje mówiące o niej cenne źródło
skandynawskie: Saga o Magnusie Ślepym i Haraldzie Słudze Bożym –
część Heimskringli, zbioru opowieści o wielu królach norweskich. Sagi
Heimskringli zostały ostatecznie opracowane – bądź od nowa napisane
– przez Snorriego Sturlusona, żyjącego w latach 1179–1241
znamienitego islandzkiego historiografa, poetę, sagnamada (twórcę
sag), krwawego wodza, bezlitosnego polityka i podstępnego intryganta.
Jego utwory o władcach norweskich uznawane są przez naukę
zachodnią za źródła wiarygodne. Przy czym, zdaniem badaczy, ich
wartość historyczna wzrasta wraz ze zmniejszaniem się odstępu
czasowego między opisywanymi wydarzeniami a okresem życia autora
(czy też ostatecznego redaktora) tych opowieści, Sturlusona. Biorąc pod
uwagę to ustalenie, saga opisująca wojnę konungahelską plasuje się
blisko szczytu najwiarygodniejszych dzieł tego sagnamada, gdyż jej
pierwotna wersja (której autorem musiał być ktoś inny niż Sturluson)
powstała zapewne niedługo po najeździe Słowian, a historiograf
opracował finalną postać przekazu zaledwie jedno pokolenie później.
Islandczyk bardzo szczegółowo omówił wyprawę Racibora, co samo
w sobie świadczy o randze tego wydarzenia także z punktu widzenia
pokonanych Skandynawów. Sagnamad nie bez przyczyny poświęcił
upadkowi Konungaheli aż dwa i pół rozdziału swojego utworu –
słowiański najazd wywarł na współczesnych tak ogromne wrażenie, że
opowiadano o nim przez wiele lat, także w XIII stuleciu.
Skoro dysponujemy dobrym źródłem z epoki, a jego część
poświęcona wyprawie na Konungahelę była niegdyś aż dwukrotnie
tłumaczona na polski, niezrozumiałe wydaje się wspomniane przeze
mnie omijanie tego tematu przez polskich mediewistów. Wprawdzie
ogólnie pisali o nim już naukowcy międzywojenni, przede wszystkim
znawca problematyki skandynawskiej Leon Koczy, ale nigdy w sposób
syntetyczny. Także historycy działający po wojnie (między innymi
Karol Maleczyński, Krystyna Pieradzka, Gerard Labuda) nie traktowali
go jako podstawy do samodzielnego opracowania. Zawsze stanowił
jedynie drobną część książki poświęconej rozleglejszym zagadnieniom.
Tak samo podchodzono do niego w nauce polskiej drugiej połowy XX
wieku. Milczenia tego nie można wytłumaczyć względami cenzury
komunistycznej, gdyż wydarzenia konungahelskie w żaden sposób nie
godziły w „dobre stosunki polsko-radzieckie”. W czym więc tkwiła
przyczyna?
Przyczyn było aż kilka, a najważniejsza stanowiła konsekwencję
znacznie szerszego zagadnienia, na którego szczegółowy opis nie
mamy tutaj miejsca. Mówiąc w skrócie, chodziło o spór – mało
merytoryczny naukowo, a mający podłoże narodowo-polityczne –
toczony od okresu międzywojennego między badaczami polskimi
a niemieckimi. Dotyczył on między innymi wpływu starożytnych
ludów germańskich na ukształtowanie się Słowiańszczyzny, jak
również kwestii germańskości lub słowiańskości starożytnych
mieszkańców ziem polskich, a także roli, jaką Skandynawowie mieli
odegrać w powstaniu państwa polskiego. Przykładowo, niemieccy
uczeni chcieli widzieć w Mieszku I wikinga, z kolei nasi historycy
całkowicie zaprzeczali osadnictwu czy jakimkolwiek wpływom
średniowiecznych Skandynawów na ziemiach słowiańskich. W efekcie
wielu polskich badaczy nie uznawało sag za źródła wartościowe, gdyż
część tych opowieści wspominała o aktywności politycznej wikingów
wśród Słowian. Ale takie podejście miało też drugą stronę – skoro
krytykowali sagi, nie mogli również zbyt otwarcie powoływać się na
nie jako na źródła ukazujące zwycięstwa słowiańskie, w tym triumf
Racibora nad Skandynawami.
W docenieniu wartości utworów sagnamadów nie pomagała też
postawa czołowego ówczesnego znawcy stosunków słowiańsko-
skandynawskich, Gerarda Labudy. Historyk ten podchodził do nich
w sposób ultrakrytyczny, uważał je za mało wiarygodne, gdyż
przychylał się do poglądu, że przekazywane ustnie opowieści nie miały
szans na zachowanie prawdziwych informacji dłużej niż przez jedno
pokolenie, a jeszcze większym zmianom podlegały w trakcie
późniejszego spisywania. Szczególnie kwestionował znaczenie sag jako
źródeł do dziejów Słowian nadbałtyckich. Nie dowierzał także licznym
w tych opowieściach przekazom o życiu duchowym ówczesnych ludzi,
traktując je jak niewiele warte literackie ozdobniki. Pogląd ten do dziś
jest żywy, niestety, w wypowiedziach niektórych polskich uczonych,
dla których liczy się jedynie „prawdziwa historia”[1].
Jak wykazały późniejsze badania, w ostrym sporze polsko-
niemieckim żadna ze stron nie miała monopolu na prawdę. Sięgając do
podanych już przykładów – z jednej strony niemieckim zmyśleniem
było przypisywanie Mieszkowi wikińskich przodków, z drugiej zaś
polskie zaprzeczanie skandynawskiemu osadnictwu na słowiańskim
Pomorzu wynikało z celowego pomijania lub fałszywego
interpretowania niektórych odkryć archeologicznych.
Dopiero w ostatnich dziesięcioleciach XX wieku zaczęto, głównie
pod naciskiem jednoznacznych wyników wykopalisk, podważać
obowiązujące w Polsce opinie, że Słowianie mieszkali na naszych
ziemiach od epoki brązu, że Germanowie w starożytności tylko jako
„goście” przechodzili przez tereny dzisiejszej Polski, a Skandynawowie
nigdy nie osiedlali się na południowych wybrzeżach Bałtyku.
Te odkrycia archeologiczne – a także nowe, nieobciążone względami
politycznymi interpretacje dawnych odkryć – świadczyły, że było
trochę inaczej, niż twierdzili zaangażowani w spór badacze. I polscy,
i niemieccy. Wiadomo dziś, że we wczesnym średniowieczu istniało
silne zjawisko osadnictwa skandynawskiego na wybrzeżach
słowiańskich, szczególnie widoczne w ośrodkach kupiecko-
rzemieślniczych. Dla przeciwwagi archeologia uświadomiła nam też, że
równocześnie, od VIII do XII stulecia, miała miejsce duża aktywność
handlowa i militarna Słowian na Bałtyku. Dochodziło również do akcji
osiedleńczych Słowian na wyspach południowoduńskich[2], w Skanii
i w niektórych miastach Skandynawii.
Wszystkie te dane wskazują, że w sagach mówiących o bliskich
kontaktach – różnego rodzaju, w tym wojennych – wikingów ze
Słowianami znajduje się sporo prawdy. Do tej kwestii jeszcze powrócę.
Również badania religioznawcze i etnologiczne potwierdziły
wiarygodność licznych sag jako źródeł do rekonstruowania kultury
duchowej dawnych Skandynawów. Zatem i pod tym względem można
ufać tym utworom sagnamadów, które przez specjalistów zostały
uznane za cenne merytorycznie. A jest ich wcale niemało.
Dlatego dziś nie należy już traktować sag, szczególnie tych
omawiających losy królów skandynawskich i półhistorycznych
bohaterów wikińskich, wyłącznie w kategoriach literackich – czyli, jak
chcą niektórzy naukowcy, jako „bajd”. Wiadomo, że wiele z nich niesie
potężny ładunek wiadomości historycznych, kulturowych,
religioznawczych. Tyle że czasem znacznie przetworzonych, dlatego
trzeba wiedzieć, jak je interpretować, aby z możliwie dużą dozą
prawdopodobieństwa oddzielić wiadomości prawdziwe od
przekształconych, dopowiedzianych czy zmyślonych.
A jak wspomniany spór polsko-niemiecki wpłynął na rozpoznanie
kwestii związanych z wojną konungahelską? Otóż w efekcie
nieuwzględniania sag przez dużą część polskich badaczy także dorobek
naukowy na temat wyprawy Racibora jest dziś więcej niż skromny.
Dodatkowo nie można opierać się na sporej partii dawnych ustaleń na
temat stosunków słowiańsko-skandynawskich, gdyż przez ostatnie
kilkadziesiąt lat dokonano w tej dziedzinie mnóstwo nowych odkryć.
Przede wszystkim archeologicznych, ale też religioznawczych (jak się
okaże, także one będą ważne w prawidłowym zrozumieniu tekstu sagi
Sturlusona), historycznych czy źródłoznawczych.
Co zastanawiające, wyprawa Racibora nie cieszyła się wcale
większym powodzeniem w opracowaniach skandynawskich,
niemieckich czy anglojęzycznych. Wprawdzie badacze północno-
i zachodnioeuropejscy znani są z wielkiego zainteresowania dziejami
wojen toczonych przez wikingów, ale akurat ten konflikt traktowali
zazwyczaj jako... jeden z dowodów na wandalizm zacofanych
i barbarzyńskich plemion słowiańskich. Przykłady takiego postrzegania
dawnych Słowian przez różnych naukowców podał w swojej niedawno
opublikowanej książce Guests in the House szwedzki autor Mats
Roslund. Zwraca on uwagę, że podejście to, prezentowane nawet dziś
przez niektórych zagranicznych historyków, nie miało nic wspólnego
z nauką, a jedynie z wielowiekowymi uprzedzeniami względem
Słowian. Słowian pojmowanych jako lud dziki, odrażający i godny
pożałowania – piszę o tym w dalszej części książki, przytaczając
stereotypowe oceny Słowian, prezentowane przez wielu
średniowiecznych autorów, poczynając od żyjącego w VIII wieku
świętego Winfryda-Bonifacego.
Jak widać, zachodnie prace historyczne nie wniosą nic nowego do
interesującego nas tematu.
Także archeologia szwedzka nie potrafi zbyt wiele powiedzieć
o Konungaheli ani jej upadku. Co prawda na terenie dawnego miasta od
dziesięcioleci prowadzone są wykopaliska, ale – jak wynika
z opublikowanego kilka lat temu raportu ze stanu prac (Kungahälla
Hansa Anderssona) – koncentrowały się one przede wszystkim na
badaniach późnośredniowiecznego założenia klasztornego oraz
zabytków jeszcze młodszych. Z epoki wczesnego średniowiecza
archeolodzy szwedzcy potwierdzili jedynie istnienie w północnej lub
północno-wschodniej części miasta dużego, silnie obwałowanego
grodu, którego funkcjonowanie datują bardzo ogólnie na okres wikiński
– czyli, w ujęciu nauki anglosaskiej, od końca VIII do połowy XI
wieku.
Z tego pobieżnego rzutu oka na źródła pisane i archeologiczne oraz
na opracowania historyczne wynika, że zajmując się dziś problemem
wojny roku 1136, można się opierać tylko na tekście podstawowym –
sadze Sturlusona, a kilka polskich prac, jedynie szczątkowo
podejmujących to zagadnienie, traktować jako narzędzia posiłkowe.

***
Przed kilkunastoma laty poświęciłem rajzie na Konungahelę artykuł,
ale został on napisany na potrzeby pisma dla miłośników wojskowości,
dlatego skoncentrowałem się w nim na paru ciekawych kwestiach
batalistycznych, a tylko w kilku zdaniach poruszyłem niezwykle ważny
aspekt politycznego tła wyprawy. Zaledwie wspomniałem
o przyczynach wojny polsko-duńskiej za czasów Krzywoustego
i o zagadnieniach strategicznych, a pozostałych kwestii w ogóle nie
dotknąłem, ograniczając się do skróconego i uproszczonego ujęcia
z perspektywy historii wojskowości. Poza tym korzystałem wtedy
z jednego ze starych polskich tłumaczeń sagi, powtarzając jego błędy
merytoryczne.
Od dawna nie ulegało dla mnie wątpliwości, że wyprawa
konungahelska zasługuje na odrębne opracowanie. Wiedziałem też, że
aby właściwie odczytać erudycyjny i wieloznaczny tekst Sturlusona,
trzeba zająć się nim w sposób interdyscyplinarny, polegający na
kompleksowym połączeniu ustaleń z kilku dziedzin: historii,
archeologii, religioznawstwa, etnologii, literaturoznawstwa.
Dodatkowym bodźcem do napisania tej książki był zrobiony przeze
mnie przegląd artykułów prasowych i internetowych na temat sprawy
konungahelskiej. Wiele z nich okazało się pełnych informacji
nieprawdziwych, dopowiedzianych czy wręcz zmyślonych, Czytelnik
polski zaś zasługuje na rzetelne przedstawienie historii rajzy z roku
1136.
Mam nadzieję, że moja książka spełnia to kryterium. Postanowiłem
napisać ją w formie popularnonaukowej, możliwie jak najbardziej
zrozumiałej dla wszystkich zainteresowanych tematem. Z tego powodu
zrezygnowałem z obszernego aparatu i żargonu naukowego, stawiając
na przyjazność przekazu. Uwzględniłem prawie wszystkie aspekty
wiążące się z wojną roku 1136 – militarne, polityczne, historyczne,
religijne i obyczajowe. Piszę „prawie”, gdyż świadomie tylko pobieżnie
omówiłem broń i uzbrojenie ówczesnych wojowników oraz kwestię
budowy i zastosowania wczesnośredniowiecznych statków ludów
nadbałtyckich. Taka decyzja została podyktowana faktem, że broń
i uzbrojenie zarówno Słowian, jak i Skandynawów doczekały się wielu
opracowań łatwo dostępnych dla Czytelnika. Nieco trudniej znaleźć
prace na temat ówczesnego szkutnictwa, dlatego w Bibliografii
wymieniam kilka z nich autorstwa Przemysława Smolarka
i Władysława Filipowiaka, specjalistów w tej dziedzinie. Wprawdzie
wydane zostały wiele lat temu, ale w ogólnym rysie cały czas
zachowują aktualność.
Inaczej niż jest przyjęte w książkach popularnych, pozwoliłem sobie
na przedstawienie kilku własnych koncepcji dotyczących nadbałtyckiej
rzeczywistości wczesnego średniowiecza. Ograniczyłem wszakże opisy
procesów motywacyjnych moich hipotez, by nie przeszkadzały
w możliwie łatwym odbiorze książki.
Czytelnika może zdziwić bardzo częste występowanie w moim
opracowaniu wyrażeń typu „zapewne”, „prawdopodobnie”, „być może”.
Są wyrazem zarówno niepełności dzisiejszej wiedzy o tamtej epoce, jak
i faktu, że mediewistyka jest takim rodzajem historiografii, który
w dużej mierze opiera się na hipotezach. Obecnie wysnuwa się je nie
tylko na podstawie lektury niewielu zachowanych średniowiecznych
źródeł pisanych. Dziś, korzystając z metody interdyscyplinarnej,
konfrontuje się je z analizą znacznie liczniejszych, za to „niemych”
zabytków archeologicznych, do tego dochodzą ustalenia lingwistyki
historycznej, literaturoznawstwa oraz materiały porównawcze
z etnologii czy religioznawstwa. Splecione razem, tworzą obraz,
którego wprawdzie w żaden sposób nie można uznać za stuprocentową
„prawdę historyczną”, ale niewątpliwie jest jej bliższy niż obraz
wynikający jedynie z analizy ściśle historycznej. Poza tym właśnie na
owych tajemnicach i niedopowiedzeniach polega urok odtwarzania
rzeczywistości wczesnośredniowiecznej.
Z tych powodów nie mam zamiaru ani prawa wygłaszać ostatecznych
sądów o tamtych czasach, jednakże przedstawiona tu wersja wydarzeń
wydaje mi się najbardziej prawdopodobna ze względu na wymowę
wszystkich źródeł i analizę ówczesnej sytuacji politycznej czy
społecznej. Moja rekonstrukcja wypadków mających miejsce na
północnym froncie działań Bolesława Krzywoustego to jedynie
hipoteza, chwilami sprzeczna z wizjami uznanych badaczy. Biorąc
wszakże pod uwagę, że źródła dotyczące tamtego okresu są skąpe
i często niejednoznaczne, jasne jest, że trzeba się poruszać w gąszczu
sprzecznych ze sobą hipotez.
I wysnuwać nowe.

***
Aby prawidłowo zrozumieć przebieg wydarzeń oraz realia kampanii
konungahelskiej, trzeba dokładnie prześledzić tekst Snorriego
Sturlusona. Kunszt islandzkiego historiografa polegał między innymi
na tym, że w jego opowieściach nie ma słów zbędnych – jak się
przekonamy, każde z nich wzbogaca przekaz o ważną informację.
W języku polskim istniały do tej pory dwa tłumaczenia tych
fragmentów sagi Sturlusona, które dotyczą wyprawy konungahelskiej.
Pierwsze, z roku 1953, było dziełem Krystyny Pieradzkiej (1908–1986),
profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, świetnej znawczyni
średniowiecza ziem polskich i łużyckich. Drugie, z roku 1954 –
Gerarda Labudy (1916–2010), profesora i rektora Uniwersytetu
Poznańskiego, wybitnego mediewisty, którego badania koncentrowały
się na przeszłości Słowian oraz na ich kontaktach ze światem
germańskim.
Mimo funkcjonowania tłumaczeń ich autorstwa postanowiłem
dokonać nowego przekładu z oryginału staroislandzkiego. Decyzja ta
wynikała z dwóch powodów. Po pierwsze, przez ostatnie sześćdziesiąt
lat zmienił się warsztat naukowy i sposób patrzenia na źródła, zmieniły
się warunki relacji źródło-odbiorca, niezmiernie poszerzyła się nasza
wiedza o wczesnym średniowieczu. Poza tym obecnie nie wystarcza już
rejestrowanie samych podanych przez źródło faktów, dziś wielką wagę
przykłada się do otaczającego je kontekstu obyczajowego, kulturowego
czy religijnego – gdyż jego prawidłowa interpretacja często wydatnie
zmienia wymowę samych „faktów”. A taką właśnie wieloaspektową
analizę umożliwia wspomniane podejście interdyscyplinarne, wciąż
niedoceniane w polskim środowisku naukowym. Wszystko to
powoduje, że obecnie mamy sposobność patrzenia na przekazy
średniowieczne w sposób znacząco odmienny niż badacze sprzed kilku
dziesięcioleci.
Po drugie, nie mogłem skorzystać z przekładów Krystyny Pieradzkiej
i Gerarda Labudy, gdyż okazały się – w konfrontacji z oryginałem –
niepełne, w wielu miejscach niedokładne, a nawet błędne. Ich lektura
wykazała też brak zainteresowania obojga polskich historyków
kwestiami związanymi z religią, przesądami, magią, obyczajowością
ówczesnych ludzi, a także założeniami literacko-konstrukcyjnymi
dzieła Sturlusona – a omówienie tych właśnie zagadnień jest konieczne
do pełnego odbioru i właściwego odczytania wielu aspektów opowieści
o wyprawie konungahelskiej.
Jak Czytelnik się zorientuje, ta wieloaspektowa analiza oraz
przetłumaczenie i zajęcie się tymi fragmentami sagi, które dotyczą
wyprawy na Konungahelę, a zostały opuszczone w dawnych
przekładach, będzie niezbędne, aby ogarnąć całość założeń przekazu
Sturlusona. Jak postaram się wykazać w trakcie rozważań, a potem
podsumować w zakończeniu, tylko w ten sposób można stwierdzić, że
opowieść o upadku miasta nie była jedynie długą dygresją w sadze
poświęconej dwóm królom norweskim czy też wydumaną
przypowieścią o winie i karze. Że stanowiła przemyślaną i zamkniętą
całość, której zadaniem było przekazanie – między innymi za pomocą
niedocenianych przez wielu dzisiejszych badaczy zabiegów
i konstrukcji literackich – treści historycznych, religijnych
i moralizatorskich. W takim ujęciu opowieść o wyprawie Racibora
stanowi „sagę w sadze” i jest przykładem wysokiego
historiograficznego oraz artystycznego kunsztu znakomitego
islandzkiego twórcy.

***
Winien jestem Czytelnikowi wytłumaczenie stosowania w książce
terminów „wiking” oraz „wiciądz” przy okazji omawiania wydarzeń
z tak późnego okresu, jakim jest wiek XII.
Pierwsze z tych określeń jest staroskandynawskie (víkingr, l. mn.
víkingar), a oznaczało „żeglarza-wojownika, morskiego łupieżcę”.
Drugie jest ogólnosłowiańskie – jego formy zachowały się od języka
górnołużyckiego po bułgarski – dlatego przypuszcza się, iż powstało
w pierwszym etapie formowania się ludów słowiańskich na początku
naszej ery i być może stanowiło zapożyczenie z języków germańskich.
Lingwiści rekonstruują formę prasłowiańską jego liczby pojedynczej
jako vitęȝь i przyjmują, że znaczyła „młody wojownik, bohater,
drużynnik, zdobywca łupów”, a w środowisku Słowian nadbałtyckich
także „morski rozbójnik, pirat”.
Dlaczego jednak używam tych określeń w kontekście wojny, która
miała miejsce już po przyjmowanym przez wielu historyków
zakończeniu okresu wikińskiego, czyli po przegranej przez Norwegów
bitwie z Anglosasami pod Stamford Bridge w 1066 roku?
Zazwyczaj daty początkowe i końcowe poszczególnych okresów
historycznych są umowne i nie dotyczą wszystkich obszarów, na
których mamy do czynienia z danym zjawiskiem kulturowym.
Zastanówmy się, czy nieliczni Norwegowie, uciekający do ojczyzny po
bitwie pod Stamford Bridge, oznajmili: „Od dziś nie mówimy o sobie
«wikingowie», bo własną klęską zamknęliśmy właśnie «okres
wikiński»”? Ależ nie, nazywali siebie wikingami jeszcze przez długi
czas, również w XII wieku. Zanikanie tego określenia, jak i samego
procederu typowo wikińskich wypraw łupieżczych następowało powoli,
a zakończyło się dopiero w drugiej połowie XII wieku.
Ramy czasowe okresu wikińskiego (793–1066) ustalili niegdyś
badacze anglosascy dla własnego, wyspowego obszaru kulturowego.
I rzeczywiście, na terenach Wysp Brytyjskich najazdy wikingów po
klęsce Norwegów pod Stamford Bridge zdarzały się rzadko, czyli
przestały mieć formę masowego zjawiska historycznego. Jednak
w innych regionach, gdzie czynni byli kupcy i rozbójnicy
skandynawscy, nie można mówić o końcu okresu wikińskiego w roku
1066.
Szczególnie Bałtyk, czyli interesujący nas w tej książce obszar, był
do końca XII wieku areną niekończących się najazdów, zajazdów,
podpaleń, krwawych zemst, wypraw łupieżczych. Warto przy tym
zwrócić uwagę, że przynajmniej od pierwszej połowy XI stulecia duża
ich część była dziełem wiciędzów słowiańskich oraz – lecz
w mniejszym stopniu – piratów bałtyjskich i ugrofińskich. Właśnie te
ludy często zyskiwały przewagę nad wikingami skandynawskimi.
Duńczycy i Szwedzi aż do drugiej połowy XII wieku nie potrafili sobie
skutecznie poradzić z nagle pojawiającymi się flotyllami obcych
łupieżców. Sami też oczywiście najeżdżali południowe i wschodnie
wybrzeża Bałtyku, jednak w tamtym okresie to Słowianie wydają się
najagresywniejszym ludem nadbałtyckim, który organizował najwięcej
wypraw na terytoria zamorskich sąsiadów.
Sytuacja ta zmieniła się dopiero w drugiej połowie XII wieku, kiedy
Dania zaczęła się wzmacniać po okresie wojen domowych, a jej władca
Waldemar I przystąpił do skutecznej centralizacji systemu rządów.
Możliwe to było dzięki wywalczonemu w czasie bojów wewnętrznych
ograniczeniu wpływów możnowładców oraz wodzów wikingów
(zwanych sjákonungar – „królami morza”) oraz dzięki represjom
zastosowanym wobec wolnych rolników-wojowników, spośród których
rekrutowała się większość wikingów. Dopiero wtedy scentralizowana
Dania była w stanie odpierać najazdy słowiańskie, potem stopniowo
pacyfikować zamieszkane przez Słowian wyspy południowoduńskie,
a w końcu przejść do kontrofensywy na terytorium pomorskim.
Działania te równocześnie doprowadziły w samej Danii do
zahamowania corocznych prywatnych wypraw wikińskich i do
przekształcenia ich w wojny oficjalne, prowadzone pod berłem
królewskim. Za rządów Waldemara Dania stała się hegemonem
zachodniego i środkowego Bałtyku, dzięki czemu siły państwowe
zdołały powstrzymać działania anarchicznego żywiołu wikińskiego
oraz odeprzeć wiciędzów słowiańskich.
Równocześnie w strefie Bałtyku zachodziły głębokie przemiany
polityczne, gospodarcze i społeczne, których część pobieżnie
wyliczyłem na początku Wstępu. Z tego powodu, moim zdaniem, na
obszarach nadbałtyckich koniec okresu wikińskiego można ustalić
dopiero na drugą połowę XII wieku.
I właśnie dlatego na określenie wojowników żyjących w dobie
wyprawy konungahelskiej z rozmysłem używam określeń
„wikingowie” i „wiciędze”. Jak zresztą sam Czytelnik się przekona,
postępowali tak samo jak szaleni, bezlitośni i krwawi łupieżcy
z „klasycznych” dla okresu wikińskiego stuleci IX i X.

***
Mimo że sprawa ta nieco odbiega od tematu książki, wspomnę, że jeśli
chodzi o część ziem Północy, nie tylko koniec, ale także początek
okresu wikińskiego nie zgadza się z przyjętymi w nauce anglosaskiej
ramami. Jak stwierdzili naukowcy duńscy na podstawie badań
archeologicznych przeprowadzonych w pozostałościach dawnych
duńskich portów zachodniojutlandzkich, na przykład miasta Ribe, okres
wikiński rozpoczął się tam nie pod koniec, a już w połowie VIII wieku.
Jest to widoczne po znaleziskach, które świadczą, że społeczeństwo
duńskie przynajmniej o kilka dziesięcioleci wcześniej niż dotąd
sądzono weszło w nowy, „wikiński” etap przemian gospodarczo-
politycznych. Już około 750 roku mieszkańcy Jutlandii, a może też
innych części Danii, prowadzili coraz intensywniejszą wymianę
handlową z wybrzeżami państwa Franków i Wysp Brytyjskich oraz
podejmowali wyprawy łupieżcze – choć jeszcze na małą skalę – na
tamte terytoria. Te formy dalekosiężnej działalności doprowadziły do
zmian społecznych w samej Danii, zmian właściwych dla okresu
wikińskiego. A to z kolei świadczy, że rozpoczął się on tam w połowie,
a nie pod koniec VIII stulecia.
Warto też zauważyć, że właśnie w połowie VIII wieku skokowo
wzrosła aktywność handlowa, a zapewne i militarna, Słowian
Zachodnich na wodach Bałtyku i cieśnin duńskich aż po porty
południowej Norwegii. Prawdopodobnie także wtedy Słowianie
opanowali skrajnie południowe wyspy duńskie. Równocześnie trwał
inny proces – do słowiańskich portów Połabia i Pomorza napłynęła fala
osiedleńcza skandynawskich kupców i rzemieślników. Datacja początku
obu powyższych zjawisk w przybliżeniu pokrywa się z przesuniętą na
połowę VIII stulecia datacją początku okresu wikińskiego w Danii.
I nie ma w tym przypadku, gdyż wydaje się, że proces „wikingizacji-
wiciędzyzacji” objął nie tylko Danię, ale też obszary nadbrzeżne
zamieszkane przez Słowian połabskich i pomorskich oraz plemiona
bałtyjskie – Kurów i niektórych Prusów. Także więc i te ludy należy
uznawać, obok Dunów, za równorzędnych współtwórców i nosicieli
wikińskiego „stylu życia” – czyli systemu społecznego opierającego się
na ówczesnym etosie wojownika-kupca[3]. Wspólnie rozpropagowali go
w całej Europie Północnej.
Aby Czytelnikowi jeszcze bardziej namieszać w głowie, napomknę
o wynikach badań archeologicznych osad handlowych wspomnianego
już nadmorskiego ludu Kurów z terenów dzisiejszej Litwy i Łotwy.
Wykazały one, że już w połowie VII wieku osiedlali się tam przybysze
ze środkowej Szwecji. Widzimy więc, że na tym obszarze wędrówki
skandynawskich kupców-wojowników miały miejsce na całe stulecie
przed początkiem „duńskiego” okresu wikińskiego. Czy jednak aż tak
daleko w czasie należałoby przesunąć narodziny tego zjawiska? To
sprawa bardzo dyskusyjna, świadczy wszakże o istnieniu swego rodzaju
„prekursorów” idei wikińskiej.
Trzeba sobie zatem uzmysłowić, że w różnych częściach
Skandynawii oraz innych krain nadbałtyckich proces wikingizacji-
wiciędzyzacji rozpoczynał się w różnym czasie. I dlatego nie można
kierować się sztywnymi ramami anglosaskiej chronologii
w rekonstrukcji przemian społeczno-politycznych wczesnego
średniowiecza Europy Północnej.

***
W swoim opracowaniu proponuję tok wykładu inny od tradycyjnie
przyjętego w pracach historycznych. Zwykle omawia się po kolei różne
informacje wynikające z przekazu źródłowego – oddzielnie na temat
polityki, oddzielnie na temat strategii, taktyki i tak dalej. Ja
zastosowałem odmienną formułę. Jako że saga Snorriego Sturlusona
jest wiarygodna, a także pozostaje jedynym dostępnym nam źródłem
pisanym na ten temat, będę śledził i omawiał jej treść zdanie po zdaniu.
Zobaczymy, że każde z nich niesie przynajmniej jedną istotną
informację. Postaram się wykazać, że przekaz islandzkiego
historiografa jest godny zaufania – nie tylko w swej ogólnej wymowie,
ale też w większości szczegółów, a nawet w „obrazkach” obyczajowo-
wierzeniowych. I nie umniejszają siły jego przekazu stosowane przez
Sturlusona literackie zabiegi stylistyczne i konstrukcyjne. Wprawdzie
na pierwszy rzut oka wydają się zniekształcać ściśle historyczną
wymowę sagi, ale tak naprawdę uzupełniają ją, ubarwiają
i uwiarygodniają. Trzeba tylko wiedzieć, jak je odczytywać, aby nie
popadać w stosunku do nich ani w zbytni krytycyzm, ani zbytni
bezkrytycyzm.

Artur Szrejter
Warszawa, czerwiec 2011 roku
I

POLITYCZNA SZACHOWNICA WIEKU XII


GRA O WPŁYWY

O d momentu swojego pojawienia się nad Bałtykiem w VI–VII


wieku aż do końca wczesnego średniowiecza Słowianie aktywnie
uczestniczyli w polityce i gospodarce tego regionu Europy. Nadmorskie
plemiona, państwa czy niezależne miasta zachodniosłowiańskie
z dużymi sukcesami walczyły z innymi ludami zamieszkującymi brzegi
Bałtyku. Samodzielne drużyny pirackie lub całe floty Ranów z wyspy
Rujany (Rugii), Pomorzan z Pomorza Zachodniego oraz Obodrzyców
z dzisiejszego wschodniego Holsztynu i Meklemburgii toczyły częste
boje ze skandynawskimi wikingami, pogromcami Europy Zachodniej.
Równocześnie towary zachodniosłowiańskie podbijały rynki
zagraniczne – od połowy VIII wieku pojawiały się w skandynawskich
ośrodkach wymiany, a nawet w miejscach tak odległych, jak położone
na pograniczu fińskim grody północnej Rusi. W późniejszych
stuleciach rola Słowian nadmorskich w handlu i polityce bałtyckiej
ciągle rosła. Dopiero druga połowa XII wieku przyniosła koniec ich
dalekosiężnych kontaktów handlowych oraz dominacji militarnej
Pomorzan, Ranów i Obodrzyców na zachodnim Bałtyku.
Znakomitym przykładem aktywności politycznej i zbrojnej Słowian
na morskich wodach jest wielka wyprawa Pomorzan przeciwko
skandynawskiemu miastu, które w XII wieku cieszyło się prestiżem,
sławą i bogactwem – Konungaheli.
Najazd sił słowiańskich pod wodzą księcia Racibora nie był typową
dla owych czasów wyprawą łupieżczą. Nie był także jednorazowym
atakiem, mającym na celu osiągnięcie krótkotrwałych korzyści.
Stanowił znaczący element długiej i wielostronnej gry politycznej,
którą prowadziły państwa Europy Północnej i Środkowej. Głównym
pomysłodawcą rajzy konungahelskiej był zapewne władca Polski
Bolesław III Krzywousty, wykonawcą – jego trybutariusz, książę
Pomorza Racibor, a ofiarą – król Danii Eryk Godny Pamięci (Eiríkr
Eimuni[4]).
Aby dowiedzieć się, o co tak naprawdę toczyła się ta walka,
i zrozumieć, że nie chodziło o zwykły w epoce wikińskiej napad
rabunkowy, trzeba przedstawić szerokie tło polityczne ówczesnych
wydarzeń. Musimy zdać sobie sprawę, że także w tak odległych czasach
poszczególne państwa nie istniały w próżni, tylko były współzależne od
siebie, od wielkiej polityki, intryg dynastycznych, walki o strefy
wpływów. Dwunastowieczne stosunki międzynarodowe, podobnie jak
dziś, były układem dynamicznym, który potrafił szybko się zmieniać
pod wpływem wielu różnorodnych czynników. W takim ujęciu
wyprawa na Konungahelę – mimo całego jej rozmachu – jawi się jako
zaledwie jeden z licznych elementów wieloletniej rozgrywki między
kilkoma silnymi księstwami i królestwami oraz cesarstwem niemiecko-
rzymskim.
W rozgrywkę tę zaangażowane były państwa, które na mapie Europy
układały się południkowo: Norwegia, Szwecja, kraj Gotów, Dania, dwa
księstwa Obodrzyców, Pomorze, Polska, Czechy, Węgry, księstwa
zachodniej Rusi. Każde z nich w trakcie konfliktów lat 20. i 30. XII
wieku miało coś do ugrania, a jednocześnie wiele do stracenia. Zbrojne
konflikty, czasem oddalone od siebie o setki kilometrów, stanowiły
część lub wynik współzależnych od siebie przetasowań politycznych.
Dla przykładu: Polska w pewnym momencie panowania Krzywoustego
znalazła się w konflikcie dyplomatycznym z Niemcami, gdyż wcześniej
przegrała krwawą rozgrywkę na Węgrzech, a żeby odzyskać pozycję,
musiała zaraz potem uderzyć w strefie nadbałtyckiej i jednocześnie
bronić się na froncie ruskim. Każdy element tej układanki był ważny
i powiązany z innymi, dlatego nie można się dziwić, że często od tego,
co działo się w Czechach, zależało to, co miało niedługo nastąpić na
Pomorzu.
Niektórzy wymienieni przed chwilą gracze (Polska, Węgry, Czechy,
kraje skandynawskie) byli mniej więcej równorzędni. Istniał jednak
gracz nadrzędny, cały czas starający się rozdawać karty – Królestwo
Niemieckie, którego władcy byli też zazwyczaj cesarzami rzymskimi.
W tamtej epoce w naszej części Europy nie miała miejsca żadna
znacząca akcja polityczna, w której nie uczestniczyłyby Niemcy. Jak
zaraz postaram się przedstawić, wyprawa na Konungahelę była nie
tylko błyskotliwym przedsięwzięciem zbrojnym, ale miała też duże
znaczenie w ustaleniu stref wpływów podczas długotrwałych wojen
toczących się w latach 30. XII wieku od szwedzkich jezior po Nizinę
Węgierską. Stanowiła równocześnie jeden z kluczowych elementów
wielokierunkowej ekspansji władcy Polski, księcia Bolesława
Krzywoustego.
O APETYTACH KRZYWOUSTEGO:
OD SKANDYNAWII PO WĘGRY

Wprowadzenie w tło historyczne, a zarazem przedstawienie sytuacji


w krajach pozostających w orbicie mocarstwowych zapędów Bolesława
Krzywoustego zacznę od dalekiej Północy, gdyż właśnie tam leżała
Konungahela.
Od lat 20. XII stulecia poszczególne kraje skandynawskie wkraczały
w okres wojen domowych i krwawych walk o władzę – w efekcie
w latach 30. wszystkie tamtejsze królestwa stanęły w ogniu. Rozgrywki
wewnętrzne były częścią procesu głębokich przemian ustrojowych,
które po kilku dziesięcioleciach miały doprowadzić do końca
nadbałtyckiego okresu wikińskiego, a związane były
z przekształceniami struktury królestw skandynawskich, szczególnie
Danii, ze zlepków wspólnot plemienno-wczesnopaństwowych
w scentralizowane państwa typu feudalnego.
W 1130 roku dobiegły końca rządy norweskiego króla Sigurda
Krzyżowca (Sigurðr Jorsalafari – jego przydomek dosłownie oznaczał:
Podróżnik Jerozolimski), który wraz z wcześniej zmarłymi braćmi
przez długie lata sprawnie zarządzał swoim krajem, doprowadzając go
do rozkwitu gospodarczego i kulturalnego. Dzięki jego panowaniu
Norwegia szybciej niż inne państwa skandynawskie mogłaby się stać
silnym, scentralizowanym królestwem postwikińskim, gdyby nie to,
iż... Sigurd zostawił po sobie kraj zbyt bogaty. A że równocześnie
pojawiło się wielu spadkobierców, którzy mieli ochotę przejąć taką
schedę, państwo ogarnęła kolejna wojna domowa, gdyż każdy
z pretendentów do tronu chciał uszczknąć dla siebie choć trochę
z bogactwa pozostawionego przez Krzyżowca. Wojna ta okazała się
straszliwa i wyniszczająca, a trwała sto lat. W jej wyniku Norwegia
z potęgi morskiej stała się na długi czas ubogim państwem
prowincjonalnym.
Leżący po sąsiedzku z Norwegią kraj Gotów (dziś regiony
Västergötland i Östergötland w Szwecji) w 1118 roku ponownie ogłosił
secesję od państwa szwedzkiego, a około 1125 roku zaproponował
swoją koronę duńskiemu księciu Magnusowi Silnemu (Magnús den
Stærke), synowi króla Danii Nielsa.
Europa Środkowa i Północna w latach 30. XII wieku
(dla wygody Czytelnika na mapie oznaczone zostały także niektóre wymienione
w książce miasta, które już nie funkcjonowały w XII wieku: Birka, Hedeby, Truso)

Z kolei na tronie szwedzkim królowie zmieniali się bardzo często,


a kryzys władzy trwał do lat 70. XII wieku – i dopiero potem udało się
rozpocząć proces przekształcenia kraju w państwo scentralizowane.
Znana nam dziś lista szwedzkich władców z XII stulecia jest długa, ale
i tak niekompletna, a że część z nich panowała tylko w niektórych
regionach kraju, prawie cały ten okres można uznać za wypełniony
ciągłymi walkami o tron. Jednym z pretendentów do korony był
wymieniony już Magnus Silny, król Gotalandu i współwładca Danii.
W drugiej połowie lat 20. został, ze względu na dynastyczne
powiązania swoich przodków ze strony matki, zaproszony na tron
szwedzki. Szybko jednak, jeszcze przed 1129 rokiem, stracił go (wraz
z tronem gockim) – i właśnie dlatego wystąpi później w naszej
opowieści, gdyż we współpracy z Bolesławem Krzywoustym chciał
szukać możliwości odzyskania koron szwedzkiej i gockiej.
W Danii od początku wieku panował król Niels, który teoretycznie
miał, jako ktoś w rodzaju regenta, tylko „pilnować” tronu dla swych
nieletnich bratanków, synów zmarłego w 1103 roku Eryka Zawsze
Dobrego (Eiríkr Eigóðr). Pod koniec lat 20. do głosu zaczęli dochodzić
dorośli już prawowici następcy Eryka, którzy nie mogli dłużej ścierpieć
kilkudziesięcioletnich rządów stryja. Kiedy tuż przed rokiem 1129
Magnus Silny, syn Nielsa, został zrzucony z tronów szwedzkiego
i gockiego, postanowił zadbać o swoje duńskie interesy – w 1131 roku
zabił jednego z synów Eryka, Kanuta Lawarda (Knud Lavard),
będącego najpoważniejszym rywalem do tronu Danii. Rozpętała się
wtedy wojna domowa pomiędzy Nielsem i Magnusem z jednej strony
a bratem Kanuta, wspomnianym już Erykiem Godnym Pamięci
i wspierającym go arcybiskupem Lundu Osurem z drugiej.
We wszystkich wymienionych krajach zapanował kryzys polityczny,
objawiający się rozbiciem dzielnicowym na władztwa różnych
pretendentów do korony, tendencjami separatystycznymi
poszczególnych krain (w Szwecji – Gotalandu, Smalandu i wyspy
Gotlandii; w Danii – Skanii i Jutlandii; w Norwegii – wielu ziem
północnych i zachodnich), wyniszczającymi, wieloletnimi walkami
między poszczególnymi stronnictwami, a także nawiązywaniem
korzystnych tylko na krótką metę sojuszy z siłami zewnętrznymi.
W tym też czasie w sposób szczególny nasiliły się – trwające już
przynajmniej od stu lat – łupieżcze najazdy Słowian na ziemie duńskie,
a biorąc pod uwagę przebieg wojny konungahelskiej, właśnie Dania
najbardziej nas interesuje. Walki pomiędzy różnymi władcami
duńskimi ciągnęły się przez dziesięciolecia, kryzys państwa trwał do
końca lat 50. XII wieku. Dopiero wtedy, w drugim okresie rządów króla
Waldemara I (Valdemar), Dania stała się scentralizowanym państwem,
mogącym poskromić królów morza i lokalnych możnych, a potem
toczyć równorzędne boje ze Słowianami nadbałtyckimi.
Sytuację państw kontynentalnych – od Pomorza po Węgry –
przedstawię z punktu widzenia działań władcy Polski, Bolesława III
Krzywoustego, gdyż właśnie jego należy uznać za głównego
zainteresowanego w zorganizowaniu wyprawy konungahelskiej i potem
czerpaniu z niej zysków politycznych. A że stanowiła ona element
rozległej gry, musimy pobieżnie omówić niektóre posunięcia polskiego
księcia mające miejsce nawet kilkanaście lat przed rokiem 1136.
Krzywousty, wzorem swych dwóch wielkich imienników –
Bolesława Chrobrego i Bolesława Szczodrego – prowadził szalenie
aktywną, głównie zaborczą politykę względem prawie wszystkich
sąsiadów: Węgier, Czech, Pomorza, Danii, plemion Prusów i Rusi.
Konflikty z nimi były przedzielane znacznie rzadszymi okresami
pokoju. Tak samo jak dwaj wcześniejsi Bolesławowie, właśnie
z powodu ciągłych wojen znalazł się w pewnej chwili w izolacji
politycznej, która mogła skończyć się katastrofą. Tyle że Krzywousty
potrafił wyjść obronną ręką z tej trudnej sytuacji, a rozwiązanie
problemu było ściśle związane z wyprawą na Konungahelę.
Bolesław przez pierwszy okres rządów (czyli w latach 1097–1108)
współwładał najpierw ze swym ojcem Władysławem Hermanem
i przyrodnim bratem Zbigniewem, a od roku 1102 jedynie ze
Zbigniewem – podzielili wtedy kraj „równoleżnikowo”: Krzywousty
dostał część południową (Śląsk, Małopolska), a jego brat północną
(Wielkopolska, Kujawy, Mazowsze).
Od pierwszych lat XII wieku Bolesław często wyprawiał się przeciw
sprzymierzeńcom Zbigniewa, Pomorzanom i Czechom. Gdy w 1108
roku wypędził brata z jego ziem, za Zbigniewem ujął się król niemiecki
Henryk V. Kwestia pozbawionego ojcowizny księcia była tylko
pretekstem – Henrykowi chodziło przede wszystkim o ukrócenie
działań zaborczych Bolesława, który od lat wtrącał się w wewnętrzne
sprawy Czech, a kraj ten władcy niemieccy uważali za własną strefę
wpływów. Wyprawa Henryka na Polskę w 1109 roku zakończyła się
klęską – sławna obrona Głogowa, o której do dziś naucza się w polskich
szkołach, a potem bliżej nieznane drobniejsze starcia (gdyż bitwę na
Psim Polu należy raczej uznać za legendarną) zmusiły najeźdźców do
wycofania się.
Krzywousty poszedł za ciosem – od razu pociągnął z wojskami na
Czechy, zdobył Pragę i osadził tam swojego stronnika z miejscowej
dynastii Przemyślidów, Borzywoja. Gdy w roku następnym Czesi
wypędzili Borzywoja, Bolesław jeszcze raz na nich uderzył i krwawo
rozprawił się z nimi w bitwie pod Trutinią. Udowodnił w ten sposób
swoją siłę, a jako triumfator łaskawie pozwolił pozostać na praskim
tronie nastawionemu proniemiecko księciu Władysławowi, gdyż w ten
sposób chciał poprawić swoje stosunki z królem niemieckim
Henrykiem. Czeska operacja militarno-dyplomatyczna udała się
w pełni – Polacy odnieśli wielkie zwycięstwo, wrócili do domu
z łupami, a na dodatek uzyskali przychylność władcy Rzeszy. Dzięki
uspokojeniu stosunków z zachodnim sąsiadem polski książę mógł
skupić uwagę na Pomorzu.
Zaprzestał prowadzonych przez ostatnie dziesięć lat łupieżczych
wypraw na tę krainę, zabrał się natomiast do jej długotrwałego, ale
postępującego systematycznie podboju. Do 1119 roku zajął Pomorze
Wschodnie z Gdańskiem, a zaraz potem skierował wojska na Pomorze
Zachodnie. W 1121 roku odbyła się decydująca bitwa pod grodem
określonym w jednym z żywotów świętego Ottona nazwą Naclam.
Niestety, nie wiadomo, gdzie należy szukać pozostałości Naclamu,
najprawdopodobniejsze wydają się lokalizacje w miejscowościach
Niekładź albo Gołańcz Pomorska. W tym boju poległa większa część
armii księcia zachodniopomorskiego Warcisława, który zaraz potem
uznał polską władzę. Następnie oddziały Krzywoustego obległy
niezależne od książąt pomorskich potężne miasto Szczecin, które
poddało się dopiero w 1122 roku.
Mimo triumfu polskiego władcy sytuacja na Pomorzu Zachodnim
była skomplikowana i niejednoznaczna. Rodowe siedziby księcia
Warcisława – jak zakłada większość polskich badaczy, na przykład
Władysław Łosiński – rozciągały się w środkowej części wybrzeża,
z ośrodkami w Kołobrzegu i Białogardzie. Jednak dalej na zachód jego
władza była znacznie słabsza, a już miasta nad ujściami Odry – Wolin,
Szczecin, Kamień, Uznam czy Wołogoszcz – tradycyjnie prowadziły
własną politykę, zgodną tylko z interesami rządzącej w nich warstwy
kupiecko-pirackiej. Ośrodki te były bardzo bogate, posiadały duże floty
i liczne zastępy zbrojne. Wprawdzie po zdobyciu Szczecina miasta
z ujść Odry teoretycznie uznały władzę wspieranego przez Polaków
Warcisława, ale tylko kwestią czasu była ich secesja.
Także dzięki wsparciu Krzywoustego książę pomorski w latach
1122–1124 rozciągnął swoje panowanie nad plemionami
północnowieleckimi zamieszkującymi Pomorze Zaodrzańskie, czyli
ziemie położone na zachód od Zalewu Szczecińskiego. W ten sposób
ród Warcisława, później zwany Gryfitami, znacznie powiększył swoje
władztwo nad Bałtykiem. Było to na rękę Bolesławowi, który wolał
ściągać trybut z jednego źródła, a nie oddzielnie od Gryfitów i od
każdego z niezależnych miast. Krzywousty nie włączył Pomorza
bezpośrednio do Polski, tylko uczynił z niego krainę zależną.
Jak wynika z hipotezy wysuniętej przez Jana Powierskiego,
częściowo opierającej się na wzmiankach z żywota świętego Ottona
pióra Herborda, od końca XI wieku istniał ciekawy trójstronny sojusz
antypolski: pogańscy Pomorzanie wraz z plemionami równie
pogańskich Prusów (których Bolesław nękał zbrojnie od kilkunastu lat)
zawiązali przymierze ochronne z niektórymi książętami ruskimi.
Wprawdzie kniaziowie ruscy uważali się za władców
arcychrześcijańskich, jednak w ciągu całego wczesnego średniowiecza
alianse między krajami pogańskimi a chrześcijańskimi przeciw innym
chrześcijańskim zdarzały się wcale nierzadko – gdy zachodziła
potrzeba, na bok odkładano religię, a kierowano się koniecznością
polityczną.
Sojusz pomorsko-prusko-ruski musiał dawać się we znaki Polakom
nie tylko pod koniec XI wieku, ale także podczas zdobywania Pomorza
w latach 1121–1122, skoro równocześnie z atakiem na Szczecin władca
Polski postanowił zneutralizować wrogiego sobie Wołodara, ruskiego
księcia ważnego kupieckiego miasta Przemyśl.
Palatyn, czyli wojewoda i zarządca dworu Bolesława, Piotr
Włostowic, na czele małego oddziału zbrojnych podążył na wschód.
Tam, udając, że utracił względy Krzywoustego, został z otwartymi
rękami przyjęty przez władcę Przemyśla. W czasie uczty porwał
księcia, wsadził go na konia i błyskawicznie dowiózł na dwór polski.
Sprawnie przeprowadzona swoista operacja komandoska bez zbędnego
nakładu sił rozwiązała kwestię wrogów na Rusi, gdyż – jak należy
przypuszczać – w zamian za uwolnienie wymuszono na Wołodarze
odstąpienie od przymierza antypolskiego.
Nie wiadomo za to, jak Bolesław rozprawił się z Prusami.
Najprawdopodobniej wysłał kolejną wyprawę pacyfikacyjną, bo zwykł
tak czynić, gdy Prusowie okazywali się zbyt aktywni, na przykład
niegdyś popierając jego brata Zbigniewa.
W latach 1121–1122, kiedy Krzywousty walczył z Warcisławem
i demontował koalicję pomorsko-prusko-ruską, na Pomorzu
Zaodrzańskim operację wojskową przeciw plemionom wieleckim
rozpoczął nowy władca Niemiec, Lotar III z Supplinburga. Jednak
podbój nie szedł mu zbyt sprawnie, a w obliczu szybciej
przeprowadzonej polsko-pomorskiej aneksji ziem północnowieleckich
na Zaodrzu (osiągającej sukcesy już na początku kampanii, w 1122
roku) musiał się zadowolić jedynie południową częścią obszarów
zajmowanych przez ludy Wieletów. Nic mu także nie wyszło
z zamiarów zajęcia bogatych miast portowych usytuowanych u ujść
Odry, gdyż i one zostały wcześniej zdobyte przez Bolesława
i Warcisława.
Jednak nacisk Rzeszy na Polskę w kwestii władania tymi ludnymi
i zasobnymi obszarami był tak wielki, że jeszcze w 1122 roku
Krzywousty musiał uznać (jak przypuszczają historycy, choć nie
potwierdzają tego źródła) zwierzchnictwo niemieckie nie tylko nad
dopiero co zdobytymi posiadłościami pomorskimi, ale także tymi,
które dopiero miał zająć na Zaodrzu. Zapewne z nich wszystkich
przyrzekł płacić trybut. Wydaje się wszakże, że szybko, ale
w nieznanych nam okolicznościach, uwolnił się od tego zobowiązania.
Świadczy o tym fakt, że przez następne kilkanaście lat nie wysłał
Lotarowi ani denara, a co więcej prowadził własną, całkowicie
niezależną od Niemiec politykę nadbałtycką.
Po podboju całego Pomorza Bolesław wysłał na tamtejsze ziemie
misje chrystianizacyjne. Największe sukcesy osiągnęły dwie z nich,
poprowadzone w latach 1124–1125 i 1128 przez biskupa Ottona
z Bambergu. W ich efekcie chrzest przyjął nie tylko gryficki ród
książęcy i jego otoczenie, ale też możni z wielkich miast kupieckich
oraz masy prostego ludu. Pomorze weszło do kręgu państw
chrześcijańskich, co miało duże znaczenie i dla Bolesława, który
właśnie wtedy reformował Kościół polski, i dla samych książąt
pomorskich, gdyż fakt ten niezwykle umacniał ich międzynarodową
pozycję. Tak wyglądało to w teorii, bo w praktyce większość Pomorzan
pozostawała poganami, o czym dobitnie mówi wiele źródeł, na
przykład relacja z wyprawy na Konungahelę.
Na tym jednak kłopoty Krzywoustego z Pomorzem się nie skończyły.
Co więcej, już wkrótce miały przerodzić się w międzynarodową
rozgrywkę, która wciągnęła wiele państw całego regionu w szereg
konfliktów. W 1127 roku wybuchło na Pomorzu Zachodnim
i Zaodrzańskim powstanie antypolskie i antychrześcijańskie, wsparte
zapewne przez pozostałych członków ponownie zawiązanego sojuszu
pomorsko-prusko-ruskiego. Zdaje się, że na pewność siebie Pomorzan
wpłynął fakt zbliżenia politycznego między Warcisławem a Lotarem,
który chciał przeciągnąć nadmorski kraj w orbitę bezpośrednich
wpływów niemieckich.
Księstwo Zachodniopomorskie za czasów Warcisława i Racibora (od lat 20. do 50. XII
wieku)

Tym razem Krzywousty nie mógł szybko odpowiedzieć zbrojnie


i pewnie dlatego w 1128 roku rozzuchwalony Warcisław przeniósł
działania wojenne na ziemie Polski. Jego wojska złupiły jakiś ważny
gród, w którym zbezcześciły groby przodków Bolesława. Mogło
chodzić zarówno o Poznań, gdzie pochowano Mieszka I i Bolesława
Chrobrego, jak i o Płock, gdzie znajdował się grób Władysława
Hermana. Jeśli napadnięto stolicę Mazowsza, jak przypuszczał już pół
wieku temu historyk Karol Maleczyński, Pomorzanie prawdopodobnie
ponownie działali w przymierzu z Prusami, którzy Płock mieli
niemalże za miedzą.
Krzywousty szybko poradził sobie z zagrożeniem – w krótkiej
kampanii pokonał Pomorzan i zmusił ich księcia do ukorzenia się oraz
przyjęcia drugiej misji chrystianizacyjnej Ottona z Bambergu.
Nawet jednak mając wsparcie ponownie uległego gryfickiego
władcy, Krzywousty nie mógł pokonać zbuntowanych miast z ujść
Odry. A przecież to one stanowiły źródło głównych pomorskich
bogactw, to one kontrolowały najważniejsze rzeczno-morskie szlaki
handlowe prowadzące Odrą z Czech i Śląska do krajów skandynawskich
oraz z Rusi przez Danię do Europy Zachodniej. Ani Bolesław, ani
Warcisław nie dysponowali flotą wystarczająco liczną, by skutecznie
zablokować drogi wodne prowadzące do tych portów, a tylko w ten
sposób można było zmusić je do uległości. Polski książę musiał zatem
szukać sojuszników znanych z posiadania wielu statków.
Intrygująca informacja związana z dalszymi wydarzeniami
zachowała się w źródle bardzo późnym, bo szesnastowiecznym –
w dziele Historia Rerum Prussicarum autorstwa niemieckiego
historyka z Gdańska, Caspara Schütza. Podał on, że około 1128 roku,
czyli w czasie tłumienia powstania pomorskiego, Krzywousty miał
osobiście udać się statkiem z Gdańska do Danii na dwór króla Nielsa,
aby zawrzeć z nim sojusz. Z wcześniejszych źródeł nic o takim rejsie
Bolesława nie wiadomo, jednak być może przekaz Schütza przechował
echo prawdziwego wydarzenia, gdyż właśnie wtedy, jak przyjmują
uczeni, polski książę zawarł przymierze z królem Danii oraz jego
synem, Magnusem Silnym. Informacja Schütza jest tym bardziej
prawdopodobna, że według niego poselstwo wypłynęło z Gdańska,
a w czasie secesji nadodrzańskich miast zachodniopomorskich był to
największy port morski bezpośrednio pozostający pod polską kontrolą.
Skorzystanie z Kołobrzegu byłoby niezbyt rozsądnym posunięciem ze
strony Krzywoustego, gdy miasto to należało do niepewnego
sojusznika, jakim był Warcisław. Wątpliwości wzbudza jednak sugestia
uczestnictwa w wyprawie samego księcia Bolesława, choć nie jest ono
wykluczone, gdyż przymierze z Danią było w owym czasie sprawą
żywotną dla państwa polskiego.
Niezależnie od tego, czy Krzywousty osobiście udał się do
Skandynawii, porozumienie polsko-duńskie zawarto całkiem szybko,
ponieważ obu stronom zależało na współpracy. Bolesław musiał mieć
okręty Nielsa, aby zdobyć miasta z ujść Odry, z kolei Duńczycy
potrzebowali wsparcia na innych frontach: Magnus cierpiał na brak
wojsk lądowych niezbędnych mu do odzyskania tronu szwedzkiego,
a król Niels chciał dzięki polskim oddziałom odbić południową
Jutlandię, którą zajął jego bratanek, książę Kanut Laward.
W 1129 roku Bolesław, mając wsparcie floty Magnusa, zdobył grody
portowe nad Pianą, Świną i Dziwną (trzy ujścia Odry). Być może
opanował też Rugię, ale nie ma co do tego pewności – źródła opisujące
tamte wydarzenia są tak nieprecyzyjne, że można je interpretować
zarówno na korzyść twierdzenia o zajęciu Rujany, jak i przeciwko
niemu. W zdobywaniu miast pomorskich mieli osobiście uczestniczyć
i Niels, i Bolesław, co jest zrozumiałe, gdyż dla obu władców
powodzenie tej operacji było bardzo ważne. Warto dodać, że także
w pomorskich przekazach ludowych zachowało się wspomnienie, że
„król” Bolesław osobiście przyjmował hołd floty, stojąc na Czarcim
Kamieniu, do dziś widocznym niedaleko ujścia Dziwny do morza.
Zaraz po tym triumfie odbył się, zapewne w duńskim mieście Ribe,
ślub księcia Magnusa z Ryksą, córką Krzywoustego, mający stanowić
dynastyczne umocnienie porozumienia międzypaństwowego.
Tak się szczęśliwie dla Bolesława złożyło, że nie musiał
dotrzymywać zobowiązania ani mieszać się w spory dynastów
skandynawskich. Możnowładcy duńscy poniewczasie pojęli, że ich
władca umożliwił Polakom zdobycie terenów, które sami od X wieku
kilkakrotnie próbowali opanować. Powstał wielki ferment, a opisywana
już opozycja dowodzona przez bratanków Nielsa doprowadziła do
ostatecznej wojny. Początkowo górą był król, a jego synowi Magnusowi
Silnemu udało się w 1131 roku zdradziecko zamordować księcia
Kanuta Lawarda. Potem jednak szala przechyliła się na drugą stronę.
Nielsowi nie pomogło nawet zawarcie sojuszu z cesarzem Lotarem
(cesarzem został w 1132 roku), któremu Magnus, jako współwładca
Danii, złożył hołd. Magnus poległ w 1134 roku w bitwie pod Fodwig,
a kilka tygodni później zginął sam Niels. Nowym władcą ogłoszono
jedynego żyjącego jeszcze syna Eryka Zawsze Dobrego, jego imiennika
Eryka Godnego Pamięci. Wyniesienie na tron zawdzięczał w głównej
mierze poparciu arcybiskupa Lundu, Osura. Ów hierarcha Kościoła
sprzeciwił się w ten sposób zabiegom papieża Innocentego II i cesarza
Lotara, którzy popierali Nielsa i dążyli do całkowitego uzależnienia
Danii od cesarstwa oraz pozbawienia jej własnego arcybiskupstwa.
Osur nie zamierzał rezygnować z tak prestiżowej i dającej wielkie
dochody godności.
Eryk Godny Pamięci nie potwierdził zawartego przez Nielsa
przymierza z Polską, która przecież, poprzez umacnianie się na
Pomorzu, dążyła do hegemonii na zachodnim Bałtyku. Zamiast tego
związał się z dawnym protektorem swego stryja – cesarzem Lotarem –
a ostrze ich aliansu było wymierzone w Polskę. Gorszego wyboru nie
mógł dokonać, gdyż władca Niemiec i Rzymu tylko czekał na taką
okazję, pozwalającą mu całkowicie oficjalnie dążyć do zwiększenia
wpływów Rzeszy nad Bałtykiem – i to nie tylko kosztem Pomorza
i Polski, ale też Danii. Z kolei Eryk oczekiwał, że dzięki sojuszowi sam
wzmocni swoją pozycję na wybrzeżach południowobałtyckich. My,
z perspektywy wieków, widzimy, że interesy obu władców były w swej
istocie rozbieżne, zatem jeden z nich musiał się na tym przymierzu
srodze zawieść. Czy jednak król Danii dostrzegał wtedy ową
rozbieżność, trudno powiedzieć, być może liczył na osiągnięcie jak
najszybszych korzyści, a potem zamierzał jednostronnie odstąpić od
sojuszu.
Nie wiemy też, jak – i czy w ogóle – Bolesław przeciwdziałał
najpierw upadkowi Nielsa, a potem porozumieniu duńsko-
niemieckiego. Jeśli cokolwiek zrobił, kroki te okazały się nieskuteczne.
Pewne jest natomiast to, że na skutek zmiany władzy w Danii polski
książę utracił cennych sojuszników, Nielsa i Magnusa, na których
miejscu znalazł się prawdziwy wróg, Eryk.
Przenieśmy się na inny front, aby mieć pełniejszy obraz walk
prowadzonych przez Krzywoustego. Nieco wcześniej, w 1132 roku,
polski książę wmieszał się w węgierską wojnę domową. Swoim
zwyczajem kolejny raz chciał wprowadzić na tron sąsiedniego państwa
własnego kandydata, aby potem czerpać korzyści z zawartego z nim
protekcyjnego sojuszu. Wsparł księcia Borysa, syna Kolomana (Boris
Kolomanos), przeciw innemu pretendentowi do korony, Beli Ślepemu
(Béla Vak). Tym razem jednak Bolesław przeliczył się z siłami – polski
korpus interwencyjny został rozbity przez liczniejsze wojska
węgiersko-niemiecko-czeskie w bitwie nad rzeką Sajo. W efekcie tej
klęski stopniały silne dotąd polskie wpływy na Węgrzech. Niedługo
potem Polska straciła również, wywalczone z takim trudem w latach
1109–1110, wpływy w Czechach, gdyż z zamieszania wynikłego po
bitwie nad Sajo skorzystał książę Czech Sobiesław. Wciągnął
Krzywoustego w długotrwały konflikt wojenny o Śląsk, którego szali
żadna ze stron nie potrafiła przeważyć na swoją stronę.
Na początku lat 30. państwo Piastów doznało jeszcze jednej porażki,
tym razem dyplomatycznej. Bolesław i Kościół polski poparli
antypapieża Anakleta II, występującego przeciw papieżowi
Innocentemu II. Jak się wkrótce okazało, Polacy postawili na złego
konia – Innocenty wygrał walkę o Rzym, a potem zemścił się na
sprzymierzeńcach Anakleta, między innymi odebrał metropolii
gnieźnieńskiej prawo do zwierzchnictwa nad mającym niedługo
powstać na Pomorzu Zachodnim nowym biskupstwem. Decyzja ta była
niezwykle niebezpieczna dla niezawisłości całego Kościoła w Polsce,
gdyż w przyszłości mogła grozić stopniowym uzależnieniem go od
ekspansywnych archidiecezji niemieckich.
Jak widać, Krzywousty w krótkim czasie narobił sobie nieprzyjaciół
co niemiara, a równocześnie stracił ostatnich sprzymierzeńców. Oprócz
wymienionych już cesarza niemiecko-rzymskiego, papieża, króla
Węgier, księcia Czech i króla Danii do jego wrogów zaliczali się także
książęta ruscy – haliccy, przemyscy i kijowscy, gdyż bezlitośnie
najeżdżał ich ziemie w latach 20., chcąc osadzać na miejscowych
tronach własnych protegowanych. Nad Polską zgromadziły się chmury,
nastąpiła jej faktyczna izolacja polityczna, której konsekwencją
musiała być klęska. W roku 1135 państwo Piastów nie miało już
żadnego wsparcia zagranicznego, na którym mogłoby się oprzeć.
Wtedy jednak Krzywousty znalazł rozwiązanie nie wojenne, lecz
dyplomatyczne.
Pokornie zgodził się stawić w połowie sierpnia 1135 roku na zjeździe
monarchów, zwołanym przez Lotara w niemieckim mieście Merseburg.
Cesarz miał tam rozpatrzyć wiele spraw międzynarodowych, w tym
trzy bardzo ważne dla Bolesława: skargę węgierską na polską
interwencję podczas wojny o sukcesję, skargę czeską na polskie
najazdy na Czechy oraz żądanie Kościoła niemieckiego – popieranego
przez papieża – by planowane biskupstwo zachodniopomorskie
podlegało arcybiskupstwu w Magdeburgu, a nie polskiemu w Gnieźnie.
Krzywousty był w niezwykle trudnej sytuacji, z której mogła go
wydobyć tylko zręczność polityczna. Na niej wszakże, jak kilkakrotnie
pokazał podczas swego długiego panowania, mu nie zbywało.
Zastosował manewr prosty, ale wymagający zrezygnowania z własnej
dumy. Niegdyś w podobny sposób z poważnych kłopotów wybrnął jego
znamienity przodek, Mieszko I.
Bolesław udał się do Merseburga, gdzie złożył Lotarowi hołd z ziem,
do których Niemcy rościli pretensje polityczne, czyli z Pomorza
Zachodniego i Zaodrzańskiego, a być może też z Rugii, jeśli
rzeczywiście wcześniej ją podbił. Równocześnie uznał Innocentego II
za prawowitego papieża. Kroki te, genialne w swojej prostocie,
rozwiązywały większość problemów polskiego władcy, na przykład
sankcjonowały posiadanie przez niego najnowszych zdobyczy nad
Bałtykiem i odbierały Kościołowi niemieckiemu papieskie wsparcie.
Niestety, hołd wiązał się z natychmiastowym zapłaceniem zaległego
trybutu z Pomorza za ostatnie kilkanaście lat (od 1122 roku). Teraz
Krzywousty uiścił go w całości, co w znaczący sposób udobruchało
cesarza, który cały czas borykał się z problemami finansowymi. Sześć
tysięcy grzywien srebra[5], czyli 1260 kilogramów tego kruszcu, było
w owym czasie sumą zawrotną, pozwalającą na doskonałe wyposażenie
licznego zastępu zbrojnego.
Uznanie przez cesarza polskiej władzy nad Pomorzem równało się
daniu Krzywoustemu carte blanche w sposobie rozstrzygania sporów
z Danią, gdyż niwelowało wszelkie duńskie pretensje do hegemonii na
zachodnim Bałtyku. Po tym wydarzeniu król Eryk Godny Pamięci nie
czerpał już żadnych korzyści z przymierza z Niemcami, co było
wielkim ciosem dla jego autorytetu. Na dodatek ta dotkliwa porażka
spotkała go zaledwie niecały rok po wstąpieniu na tron.
Gdy Bolesław uczynił względem cesarza tak znaczący krok,
pozostałe spory międzynarodowe Polski zeszły na plan dalszy – Lotar
nie obstawał już przy racjach Węgrów i Czechów, kazał stronom
konfliktów samodzielnie załatwiać swoje sprawy, co także w tych
konfrontacjach dawało polskiemu władcy sporą swobodę. Niedługo
potem Krzywousty uznał prawa Beli Ślepego do tronu węgierskiego,
a sprawę czeską załatwił polubownie. Z kolei roszczenia
arcybiskupstwa magdeburskiego do zwierzchnictwa kościelnego nad
Pomorzem zostały przez cesarza odrzucone – zgodnie z uprzejmą
prośbą bogatego i hojnego polskiego petenta, który poprzedniego dnia
znacznie zasilił kiesę Lotara, a poza tym uznał duchowe
zwierzchnictwo papieża Innocentego. W ten sposób sprytny polityk
Bolesław za cenę hołdu i sporej ilości srebra unormował swoje relacje
z cesarzem, papieżem, Czechami i Węgrami, a na północnej granicy,
czyli tej, na której w owej chwili najbardziej mu zależało, dostał wolną
rękę. Nawet przejście do bezpardonowego kontrataku na tym froncie
nie mogło wywołać reprymendy Lotara.
Do dzieła przystąpił natychmiast, wykorzystując potencjał militarny
Pomorza Zachodniego – i to mimo niedawnej śmierci tamtejszego
księcia Warcisława. A śmierć ta była dość zagadkowa. Władca zginął
zamordowany 9 sierpnia, czyli tuż przed zjazdem w Merseburgu.
Czyżby Krzywousty wolał zabezpieczyć się przed możliwością
ponownej zdrady księcia, który kolejny raz mógł przejść do obozu
Lotara, na dodatek w sytuacji dla Bolesława krytycznej, czyli podczas
sądów cesarskich? Należałoby też zastanowić się, czy oprócz pieniędzy
na decyzję władcy niemieckiego o usankcjonowaniu władzy
piastowskiej nad Pomorzem wpłynął fakt, że nie żył już przychylny
Lotarowi Warcisław?
Jak było naprawdę, nigdy się nie dowiemy, pewne jest za to, że zaraz
po tym, jak Krzywousty złożył cesarzowi hołd z Pomorza, liczne
oddziały Słowian nadbałtyckich urządziły wielką wyprawę przeciw
centralnej wyspie duńskiej, Zelandii.
Wojska słowiańskie dotarły do położonej tam głównej siedziby
władców Danii, grodu Roskilde, ograbiły go, potem jeszcze przez jakiś
czas grasowały na Zelandii, uprowadzając brańców i zbierając łupy, po
czym spokojnie odpłynęły, nie notując większych strat w walkach
z Duńczykami. Wynika z tego, że nie napotkały żadnego
znaczniejszego oporu w samym centrum wrogiego państwa!
Zniszczenia dokonane w okolicach Roskilde były ponoć tak wielkie
(o czym pisał w kronice Czyny Duńczyków duński dziejopis Saxo
Grammaticus), że gdy osiemnaście lat później Słowianie znów szli
zdobywać ten gród, nie mieli czego łupić po drodze, bo okoliczne
tereny były wyludnione, a ziemia leżała odłogiem.
Pytaniem pozostaje, które plemiona słowiańskie brały udział
w najeździe roku 1135, gdyż źródła tego nie precyzują. Po analizie
ówczesnej sytuacji międzynarodowej oraz po kierunku, w jakim
zwróciła się duńska wyprawa odwetowa, o której zaraz wspomnę,
można z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że akcja została
zainspirowana przez Krzywoustego, a poprowadzona przez nowego
księcia pomorskiego Racibora. Władca ten okazał się sprzymierzeńcem
wierniejszym Polsce od swego brata.
Zwolennicy teorii spiskowych od razu zapytają, czy zatem i Racibor
był zamieszany w nagłą śmierć Warcisława, zrzuconą potem na
pewnego zamachowca wieleckiego, o którym oficjalna propaganda
mówiła, że w ten sposób zemścił się na księciu za krwawy podbój ziem
jego plemienia. Być może był zamieszany, wszak to on, oprócz
Krzywoustego, najwięcej zyskał na zgonie Warcisława. Ale to tylko
gdybanie – w źródłach nie ma wystarczających danych na
potwierdzenie takiego, skądinąd logicznego, przypuszczenia.
W tym samym roku, w ramach odwetu, król Eryk Godny Pamięci
próbował zorganizować przeciwuderzenie na brzegi Pomorza. Jednakże
serce w nim struchlało na sam widok zgromadzonych przeciw niemu
okrętów słowiańskich – i uciekł z pola walki wraz z całą swoją flotą.
Tym samym stracił twarz, a taka ujma była niezmiernie poważnym
ciosem dla jego autorytetu w kultywującym etos wojny i wojownika
społeczeństwie skandynawskim. To hańbiące wydarzenie, już kolejne
po utracie „przyjaźni” cesarskiej, stanowiło następny gwóźdź do
trumny Eryka.
Jedyną rysą na niemal idealnym obrazie pasma sukcesów
Krzywoustego w roku 1135 był atak Rusinów, czasem traktowany
w historiografii jako zemsta za niegdysiejsze porwanie księcia
przemyskiego Wołodara. Jeśli rzeczywiście była to zemsta, Rusini
wykazali się wielką cierpliwością, skoro aż tyle lat czekali na okazję do
zbrojnej odpowiedzi. Ale się doczekali – korzystając z zaangażowania
Bolesława na północnym zachodzie, syn Wołodara, władca przemyski
Władymyrko najechał Małopolskę i złupił Wiślicę. Najazd ten nie miał
większych konsekwencji politycznych i – choć źródła nie donoszą nam
o jego następstwach – wątpliwe, aby książę ruski zbyt długo cieszył się
sławą zwycięzcy. Bolesław nie zwykł przymykać oczu na zniewagi, a że
już wcześniej pokonywał wojska Władymyrki, zapewne i teraz nie miał
problemów z udzieleniem mu bolesnej reprymendy.
I znów przenieśmy się na północny zachód. Nie skończyło się na
jednym pomorsko-polskim odwecie. Rok później Słowianie napadli na
Konungahelę. Uderzenie na ogólnoskandynawskie centrum, miasto
zjazdów królewskich, miejsce przechowywania najcenniejszej relikwii
krajów Północy, miało do szczętu zniszczyć autorytet Eryka Godnego
Pamięci. Bolesław był człowiekiem pamiętliwym, nie zapomniał więc,
przez kogo znalazł się w całkowitej izolacji politycznej i musiał się
ukorzyć przed cesarzem.
Piszę tutaj z dużą dozą pewności, że właśnie Krzywousty był
inspiratorem i nadrzędnym organizatorem napadu na Konungahelę, ale
czy istotnie jakiekolwiek źródło mówi o tym wprost? Niestety, żadne.
Jednak po prześledzeniu polityki północnej prowadzonej przez
Bolesława oraz po ustaleniu prostej zależności, że Racibor był księciem
zależnym od Krzywoustego, nie pozostaje inne stwierdzenie jak to, iż
władca Polski był motorem wojny konungahelskiej.
KONUNGAHELA – CENTRUM SKANDYNAWII

Podobne do Konungaheli miasta[6], czyli rzemieślniczo-handlowe


centra gospodarcze, już od VIII stulecia licznie egzystowały w różnych
krainach nadbałtyckich. Szczególnie dużo było ich na południowym
wybrzeżu – w kraju Obodrzyców, państwie Wieletów, na Pomorzu oraz
na wybrzeżach pruskim i kurońskim. Część wczesnych ośrodków z VIII
wieku, jak obodrzycki Rerik, rujański Ralswiek, wielecki Menzlin czy
pomorskie Bardy i Świelubie, upadło po jakimś czasie, ale w ich
pobliżu powstawały nowe, które przetrwały do późnego średniowiecza.
Miast w Skandynawii było mniej, a ledwie kilka z nich (w tym
szwedzką Birkę czy duńskie Hedeby) można porównywać
z największymi i najludniejszymi ośrodkami słowiańskimi, takimi jak
Stara Lubeka, Stargard Wagryjski, Wolin, Szczecin, Kamień Pomorski,
Kołobrzeg czy Gdańsk.

Konungahela należała do wyróżniających się skandynawskich


portów. Znaczenie osiągnęła w X stuleciu, a być może już wcześniej,
jednak największy rozkwit czekał ją dopiero w pierwszych
dziesięcioleciach wieku XII. Leżała nad ujściem Götaelf, głównej rzeki
kraju Gotów, a że była jedynym dużym portem na zachodnim wybrzeżu
Gotalandu, siłą rzeczy właśnie tamtędy wędrował gocki, a pewnie też
część szwedzkiego, handel kierowany do Danii, Norwegii, Anglii czy
krajów słowiańskich. Także położenie miasta powyżej wysp duńskich
było bardzo korzystne, gdyż kupcy, którzy płynęli z Bałtyku na zachód,
po przebyciu cieśnin duńskich zatrzymywali się właśnie w Konungaheli
– na odpoczynek i w celu dobicia nowych targów. Port dorabiał się
najprawdopodobniej na handlu towarami skandynawskimi oraz, jak
świadczą źródła, na tranzycie ze wschodu Europy. Posiadał także inny
walor, ściągający ludzi mogących w miejscowych kramach zostawić
trochę srebra – stanowił cel pielgrzymek, o czym opowiem nieco dalej.
Najważniejsze jednak dla niezwykłego znaczenia miasta było jego
ulokowanie na granicy wszystkich państw skandynawskich. Na wschód
od niego rozciągał się Gotaland, czyli kraj Gotów, których państwo
okresowo należało do Szwecji, na południe – Halland, czyli posiadłość
Danii, a na północ – należący do Norwegii Bohuslan. Jakie jednak było
polityczne przyporządkowanie samej Konungaheli? Tego, niestety, nie
wiadomo. Każde z ważnych wydarzeń, które miały miejsce w tym
mieście, może świadczyć o czym innym – raz port wydaje się norweski,
raz szwedzki czy gocki, to znów duński. Możliwe jest jego
przechodzenie z rąk do rąk; możliwe jest uznawanie go za swego
rodzaju „strefę wspólną”, idealną do zjazdów monarchów; możliwe też,
że – podobnie jak kilka ówczesnych miast Słowian nadbałtyckich –
teoretycznie uznawał zwierzchnictwo któregoś z okolicznych władców,
ale tak naprawdę był niezależną republiką kupiecką.
Sama nazwa miasta jest znamienna i zdradza duże znaczenie tego
ośrodka. Miano Konungahella/Konungesheal to połączenie
staroskandynawskich słów konungr, czyli „król”, i höll / heal, a więc
„halla, dwór”, co w sumie daje nobilitującą nazwę „Dwór Władcy”.
Miano to pojawia się w sagach omawiających wydarzenia z X wieku,
zatem już wtedy port ten musiano uznawać za miejsce szczególne,
związane z prestiżem królewskim.
O pierwszym utrwalonym w źródle – co nie znaczy, że pierwszym
w rzeczywistości – zjeździe władców w Konungaheli informuje Saga
o Olafie Tryggwasonie, pióra dobrze nam znanego Snorriego
Sturlusona. Pomiędzy rokiem 994 a 995 doszło tam do tajemniczego
i niemalże romantycznego spotkania króla Norwegii Olafa
Tryggwasona (Óláfr Tryggvason) z jego umiłowaną, którą ponoć
zamierzał prosić o rękę – Sygrydą Dumną (Sigríð Stórráda), królową
Szwecji, córką księcia polskiego Mieszka I. Jeśli do zjazdu doszło
w okresie, gdy była jeszcze wdową po poległym w 994 lub 995 roku
królu Eryku Zwycięskim (Eiríkr inn Sigrsæli), zakochani zamierzali się
zapewne zaręczyć. Jeśli jednak Sygryda była już po drugim
zamążpójściu (rok 995 lub trochę później) – tym razem za króla Danii,
Swena Widłobrodego (Sveinn Tjúguskegg) – prawdopodobnie chciała
wraz z Olafem Tryggwasonem uknuć spisek mający na celu obalenie
Swena. W obu przypadkach motyw ich miłości i planowania wspólnej
przyszłości zdaje się zgadzać z powtarzaną w tradycji skandynawskiej
legendą. Jak było naprawdę, nie wiemy, w każdym razie saga twierdzi,
że Olaf i Sygryda pokłócili się, król spoliczkował królową, a ta
w zemście za zawód miłosny stworzyła wymierzoną przeciw niemu
koalicję szwedzko-duńsko-północnonorweską. W rzeczywistości
przymierze to zawiązane zostało z powodów politycznych, nie
romantycznych, ale faktem jest, że wojska koalicji kilka lat później
pokonały i zabiły Olafa. Pozostawiając na boku nieszczęsnego
Tryggwasona, warto zobaczyć, co wynika z tego pierwszego
zanotowanego w źródłach spotkania władców w Konungaheli. Może
ono nasuwać wniosek, że w owym czasie miasto należało albo do
Norwegii (wtedy gospodarzem byłby Olaf), albo do Szwecji
(gospodynią byłaby Sygryda). Istnieje też jednak bardzo
prawdopodobny pogląd, że ówcześnie Konungahela była gocka, gdyż
w ostatnich latach X wieku Gotaland pozostawał niezależny od Szwecji.
Oczywiście, miasto mogło być również uświęconą „ziemią niczyją”,
idealną do mających podłoże polityczne spotkań władców.
W roku 1018 miał się odbyć w Konungaheli kolejny zjazd – król
Norwegii Olaf Święty (Óláfr Helgi) oczekiwał tam swego imiennika,
Olafa Króla Bogactw (Óláfr Skötkonungr), władcę Szwecji, ale ten nie
przybył. Jak podaje Snorri Sturluson w Sadze o Olafie Świętym, do
spotkania doszło dopiero w roku następnym, a obaj monarchowie
zawarli układ pokojowy, oficjalnie kończący wojnę między ich
państwami. Znów zatem mamy widoczne w mieście wpływy norweskie
i szwedzkie, przy czym trudno wskazać, które przeważały, gdyż
Konungahelę na miejsce spotkania za pierwszym razem wskazywał król
norweski, a za drugim – szwedzki. Wiadomo też, że w latach 1000–
1016 Bohuslan, czyli terytorium norweskie leżące na północ od miasta,
przejściowo należało do szwedzkiego Olafa Króla Bogactw, a w 1016
roku odzyskał je norweski Olaf Święty. Czy jednak w ramach owych
straconych, a potem odzyskanych przez Norwegię terytoriów
znajdowała się Konungahela, nie wiadomo. Istnieją też przesłanki, że
w czasie spotkania miasto należało do Gotalandu. Otóż po szwedzkim
buncie pogańskim roku 1008 Olaf Król Bogactw utrzymał się przy
władzy tylko w kraju Gotów, a jego siedziba w gockiej Skarze
znajdowała się niedaleko Konungaheli. Nie jest to jednak argument
przesądzający o przynależności portu do Gotalandu.
Z kolei o „bezpaństwowości” miasta może świadczyć wydarzenie
z 1025 roku. Wspomniany już norweski Olaf Święty spotkał się tam
z nowym królem Szwecji, Anundem Jakobem (Onund Jacob). Celem
obu władców było zawarcie przymierza przeciw królowi Danii,
Kanutowi Wielkiemu (Knud den Store). Zjazd był huczny, jak
zaświadcza Sturluson w Sadze o Olafie Świętym, a władca Szwecji
przybył z drużyną liczącą 3600 wojów, z którą wcześniej objechał
podległą mu Zachodnią Krainę Gotów, czyli Västergötaland. Właśnie:
gdyby Konungahela należała wówczas do ponownie
podporządkowanego Szwecji Gotalandu, Anund i jego liczna drużyna
czuliby się tam jak u siebie, a tak nie było – przybyli do miasta jako
goście. Także Norweg Olaf Święty znalazł się tam na zaproszenie,
dlatego nie wydaje się, żeby w owym czasie miasto było własnością
któregokolwiek z tych władców. Oczywiste jest też, że nie mogło
stanowić części państwa Kanuta Wielkiego, ponieważ wtedy nie
zawarto by tam sojuszu antyduńskiego. Dlatego wszystkie te dane
wydają się potwierdzać neutralność owej republiki miejskiej w latach
20. XI wieku.
Z kolei w 1062 roku król Norwegii Harald Srogi (Haraldr Harðráði),
chcąc spotkać się z przebywającym w Gotalandzie jarlem Hakonem,
postanowił popłynąć do niego na tereny gockie. Sturluson pisze
w Sadze o Haraldzie Srogim, że władca dotarł do Konungaheli, gdzie
miejscowi bez przeszkód przepuścili jego statki na wiodącą w głąb
Gotalandu rzekę Götaelf. Wydarzenie to wskazuje, że władcę
norweskiego witano w mieście bez strachu, czyli albo sprawował nad
nim władzę, albo też grodzianie nie czuli zagrożenia ze strony żadnego
z władców skandynawskich. Norweską zwierzchność mogą też
potwierdzać słowa z końca sagi o Haraldzie Srogim, opisujące okolice
Konungaheli jako ziemie norweskie tak samo jak okolice Oslo czy
Bergen. To by oznaczało, że w owym czasie miasto znajdowało się
w obrębie norweskiej jurysdykcji – być może zajął je właśnie Harald
Srogi, a więc wydarzenie to należy datować na lata 1045–1062.
Spośród wszystkich konungahelskich spotkań królów największe
znaczenie miał panskandynawski zjazd władców, omówiony w Sadze
o Magnusie Bosonogim Sturlusona. Najprawdopodobniej odbył się
w roku 1100 lub 1101, choć możliwe jest też lokowanie go w ostatnich
latach XI wieku. Przybyli na niego z licznymi pocztami król Norwegii
Magnus Bosonogi (Magnús Berfœttr), król Szwecji Inge Stenkilsson
i król Danii Eryk Zawsze Dobry. Konferencja została zwołana przez
tego ostatniego – chciał zabezpieczyć własny kraj przed obcym
najazdem w czasie swojej pielgrzymki do Ziemi Świętej, którą
zamierzał wkrótce podjąć. I podjął, ale zmarł w jej trakcie na Cyprze
w 1103 roku.
Żeby ugościć dworzan i drużyny aż trzech władców, miasto musiało
dysponować naprawdę imponującą „bazą noclegową” i innymi
udogodnieniami – stajniami, stodołami, karczmami, kramami, a przede
wszystkim – wielką hallą, w której odbywały się oficjalne spotkania.
Dwór taki, prawdziwie królewski, z dużą salą uczt, musiał tam istnieć,
wszak sama nazwa miasta mówi, że znajdowała się tam „halla
konungów”. Można przypuszczać, że hallę wzniesiono najpóźniej
w drugiej połowie X wieku, kiedy odbył się pierwszy udokumentowany
zjazd monarchów. Potem musiano ją odnawiać lub przebudowywać,
gdyż trudno przypuszczać, aby na przełomie XI i XII wieku goszczono
trzech królów w rozsypującej się budowli, pamiętającej romantyczne
spotkanie Olafa Tryggwasona i Sygrydy Dumnej.
Nie wiadomo też, kiedy dokładnie doszło do budowy górującego nad
miastem grodu. Mogło to nastąpić w drugiej połowie XI wieku, na
przykład za panowania Haralda Srogiego – o ile to on przyłączył
Konungahelę do Norwegii – choć równie dobrze gród mógł powstać
nieco później, tuż przed zjazdem panskandynawskim.
Możliwe jednak, że wszystkie te przypuszczenia nie są prawdziwe,
a pierwszy gród wzniesiono znacznie wcześniej, w IX lub X stuleciu,
gdyż należy przypuszczać, że ze względów prestiżowych wielka halla
na spotkania władców powinna znajdować się właśnie w obrębie grodu,
a nie zamieszkanego w dużej mierze przez pospólstwo podgrodzia.
Skoro zaś miasto nosiło nazwę z członem -höll / -heal co najmniej od X
wieku, być może już wtedy stał gród z ową hallą.
W takiej sytuacji musiałby go pobudować któryś z zapomnianych
dziś królów z IX czy X stulecia, od którego częstej (?) bytności
w mieście powstała nazwa ośrodka. Argumentem za wczesną metryką
grodu mogą być skromne szwedzkie badania archeologiczne
pozostałości Konungaheli. Wprawdzie, niestety, koncentrują się one na
obiektach wzniesionych w mieście w okresach znacznie późniejszych,
ale w ich toku zlokalizowano w północnej części osiedla pozostałości
dużego grodu, który został wstępnie datowany na okres wikiński
(w ujęciu anglosaskim). A to oznacza, że wzniesiono go w IX, X lub na
początku XI wieku. Takie datowanie współgra z wydedukowanym
przeze mnie na podstawie źródeł pisanych przypuszczeniem, że gród
konungahelski istniał na długo przed wiekiem XII, kiedy doszło do
wyprawy Racibora.
W okresie poprzedzającym ów najazd, czyli w pierwszych trzech
dziesięcioleciach XII wieku, nastała epoka niezwykłej prosperity
Konungaheli – a miała miejsce za rządów króla norweskiego Sigurda
Krzyżowca, jednego z synów Magnusa Bosonogiego. Władzę objął
w 1103 roku, pospołu ze swymi braćmi przyrodnimi – Eysteinem
(Østein) i Olafem Magnussonem (Óláfr Magnússon). O ich wspólnych
rządach opowiada Saga o synach Magnusa spisana przez
niezastąpionego Snorriego Sturlusona.
Sigurd był jednocześnie niespokojnym duchem i człowiekiem
głęboko wierzącym. Niedługo po objęciu rządów pozostawił kraj
braciom, a sam udał się na czele norweskiej krucjaty do Ziemi Świętej.
Po wielu przygodach w Palestynie (gdzie walecznością zaskarbił sobie
przyjaźń króla krzyżowców) i w Bizancjum wrócił do ojczyzny w 1111
roku. Nie zamierzał wtrącać się w sprawy braci, którzy zresztą władali
znakomicie, doprowadzając kraj do rozkwitu gospodarczego
i politycznego. Dlatego wybrał na swoją stolicę miasto duże, ale leżące
na uboczu głównych spraw norweskich – właśnie Konungahelę.
Przekaz o ulokowaniu się dworu Sigurda Krzyżowca w Konungaheli
jest tak naprawdę pierwszym stuprocentowo pewnym dowodem na to,
że miasto to od jakiegoś czasu należało do Norwegii. Domyślać się
możemy, że ten stan rzeczy miał miejsce od panowania albo Haralda
Srogiego, albo Magnusa Bosonogiego.
Sigurd nieprzypadkowo wybrał Konungahelę. Bogaty, duży, świetnie
prosperujący port znano od stuleci jako miejsce zjazdów władców
skandynawskich. Był znakomicie usytuowany handlowo i politycznie,
spełniał funkcję swego rodzaju stolicy całego półwyspu. Sigurd,
pozornie usuwając się w cień braci, okazał się wytrawnym politykiem,
gdyż osiedlił się w mieście cieszącym się największym prestiżem
pośród grodów ówczesnej Skandynawii.
Sam też nie przyszedł do mieszkańców z pustymi rękami. To z jego
rozkazu w tak znacznym stopniu rozbudowano podgrodzie, że saga
nazywa przekształcone miasto największym placem targowym w całej
Norwegii. Przede wszystkim jednak wzniósł potężny gród, choć my
możemy się domyślać, że raczej gruntownie przebudował już
istniejący. Sturluson wspomina w sadze, że wały fortecy zostały
wzniesione z ziemi i kamieni – czyli były to typowe dla tej strefy
Europy umocnienia drewniano-ziemne wzmocnione kamieniami –
a wokół nich wykopano fosę. W obrębie grodu władca pobudował
okazałą królewską rezydencję, zapewne na bazie od dawna istniejącej
„królewskiej halli”. Także w fortecy ufundował z wielką dbałością
skonstruowany drewniany kościół. Wydaje się prawdopodobne, że
zbudował go na miejscu wcześniejszego, gdyż możliwe, iż tak ważne
miasto miało już świątynię, ale tej kwestii nie da się rozstrzygnąć bez
badań archeologicznych na konungahelskim grodzie. Sigurd obdarował
kościół trzema najcenniejszymi pamiątkami przywiezionymi
z krucjaty, przede wszystkim relikwią Krzyża Świętego, otrzymaną od
władcy krzyżowców, pierwszego oficjalnego króla Jerozolimy,
Baldwina I z Edessy. Drugim darem była wykonana na polecenia króla
w Grecji nastawa ołtarzowa (czyli rzeźbiona lub płaskorzeźbiona
i bogato przybrana dekoracja ołtarza) z brązu i pozłacanego srebra,
zdobiona emalią i kamieniami szlachetnymi. Trzecim darem było
kosztowne, spisane złotymi literami plenarium – księga liturgiczna,
którą Sigurd dostał od patriarchy Jerozolimy. Późniejszym nabytkiem
świątyni był drogocenny relikwiarz – prezent od króla Danii Eryka
Godnego Pamięci. Dzięki takiemu wyposażeniu kościół pod
wezwaniem Krzyża Świętego można uznać za jedną z najbogatszych
świątyń dwunastowiecznej Skandynawii.
O znaczeniu Konungaheli w latach 30. XII wieku świadczy
zamieszczona właśnie wtedy wzmianka w normandzkiej kronice
Orderyka Vitalisa, który miasto to wymienia wśród sześciu
największych portów Norwegii. Niestety, poza tą lakoniczną informacją
Orderyk nie podaje więcej szczegółów – zapewne sam ich nie znał,
a nazwę miasta przytoczył na podstawie ustnych relacji normandzkich
lub anglosaskich kupców.
W roku 1115 odszedł z tego świata Olaf Magnusson, a w 1123 roku
umarł Eystein – w efekcie Sigurd Krzyżowiec przejął władzę w całej
Norwegii i przeniósł się do stołecznej, położonej nad Oslofjordem
dzielnicy kraju, nie odebrał jednak Konungaheli najcenniejszej relikwii
Skandynawii. Już sam ten fakt świadczy, że właśnie to miasto, wedle
zamierzeń króla, miało pozostać symbolicznym centrum jego państwa,
a ze względu na relikwię Krzyża – nawet całej Skandynawii. Dzięki
takim posunięciom Sigurda następne lata okazały się dla Konungaheli
złotym okresem. Grodzianie zarabiali nie tylko na handlu, ale też na
pątnikach, którzy z całą pewnością licznie przybywali do relikwii,
a przy okazji zostawiali niemałe sumy miejscowym kupcom
i grodowemu kościołowi. Biorąc pod uwagę znaczenie miasta jako
miejsca spotkań władców Skandynawii, a także niezwykle cenną
relikwię przechowywaną w grodzie, bez przesady można uznać
Konungahelę za „święte” centrum całej Skandynawii, łączące
międzynarodowe znaczenie polityczne z dużą rolą kultową.
Złe czasy dla miasta nastały w roku 1130, gdy zmarł Sigurd
Krzyżowiec, a Norwegia z roku na rok coraz bardziej pogrążała się
w wojnie domowej. Wyrazem rozpadu państwa był też bunt z 1134
roku, wzniecony przez mieszkańców Konungaheli i okolicznych
możnych, a wymierzony przeciw jednemu z dwóch równocześnie
panujących w Norwegii królów, Haraldowi Słudze Bożemu (Haraldr
Gilli). W odpowiedzi władca pojawił się pod miastem na czele drużyny
złożonej z najemnych Duńczyków. Żadna ze stron nie mogła być pewna
zwycięstwa, dlatego skończyło się na ugodzie, a grodzianie odnowili
przysięgę wierności królowi Norwegii, które to zdarzenia przedstawił
Sturluson w Sadze o Magnusie Ślepym i Haraldzie Słudze Bożym.
Jak może wynikać z opisów dotyczących lat następnych,
z niepokojów w Norwegii skorzystali Duńczycy i tuż po 1134 roku
opanowali Konungahelę. O ich władzy nad miastem mogą świadczyć
wydarzenia, które szczegółowo przedstawię, omawiając wyprawę
księcia pomorskiego Racibora na podstawie danych z Sagi o Magnusie
Ślepym i Haraldzie Słudze Bożym Sturlusona. Tu wspomnę tylko, że na
przykład w dziesiątym rozdziale tej sagi znajduje się jasne
stwierdzenie, że konungahelski wielmoża Saemund oraz inni
mieszkańcy miasta liczyli na rychłą pomoc króla duńskiego Eryka
Godnego Pamięci, wydaje się więc on zwierzchnikiem miasta. Może
również jego dar dla kościoła grodowego, drogocenny relikwiarz, trafił
tam w wyniku objęcia portu przez Duńczyków.
Z drugiej strony, w dziewiątym rozdziale tejże sagi, na początku
prezentacji głównych postaci dramatu, wspomniany już Saemund oraz
pewien Guthorm określeni zostali syslumadami, czyli zarządcami
królewskimi (sýslumaðr, l. mn. sýslumenn). Z kontekstu wynikać może,
że przynajmniej jeden z nich był zarządcą właśnie Konungaheli. Biorąc
zaś pod uwagę, że Sturluson pisał sagi Heimskringli z punktu widzenia
dziejów władców Norwegii oraz fakt, że syslumad to urzędniczy tytuł
staronorweski, rozsądne wydaje się założenie, że obaj byli zarządcami
właśnie norweskimi. Co zatem robili w duńskim mieście? Czyżby
sprawa przynależności Konungaheli w 1136 roku nie przedstawiała się
tak prosto? Może jednak miasto nadal było norweskie? A może z jednej
strony norweski tytuł Saemunda, a z drugiej jego wiara w opiekę króla
Danii mówi o bezpaństwowości miasta, o której już pisałem? W takiej
sytuacji staje pod znakiem zapytania fakt opanowania Konungaheli
przez Duńczyków tuż po 1134 roku, a dar Eryka Godnego Pamięci
nabiera znaczenia jedynie symbolicznego – powinniśmy go traktować
tylko jako wyraz szacunku dla centrum religijnego czy może jako
przyrzeczenie sprawowania opieki nad relikwią, a zatem i nad miastem.
Zamieszanie powiększa jeszcze podana na końcu opowieści
o wyprawie na Konungahelę informacja, że ci uprowadzeni z niej jeńcy,
którzy zostali potem wykupieni przez rodziny, powrócili do Norwegii,
która była krajem ich ojców – a zatem wydaje się, że autor sagi uważał
„święte miasto” za część Norwegii.
Wymienione powyżej argumenty nie pozwalają jednoznacznie
określić politycznej przynależności Konungaheli w roku najazdu
słowiańskiego. Tylko jedno jest pewne – port ten jawi się jako
nieformalna, honorowa stolica krajów Północy, pełniąca od X wieku
zaszczytną funkcję „centrum zjazdowego”, a od czasów Sigurda – także
centrum kultowego. I jako taka była Konungahela niezwykle łakomym
kąskiem dla wrogów, chcących w sercu Skandynawii pokazać swoją
siłę.
II

WYPRAWA NA KONUNGAHELĘ
SKANDYNAWSCY BOHATEROWIE DRAMATU

W obu wymienionych we Wstępie dawnych polskich


tłumaczeniach wydarzeń konungahelskich zrezygnowano
z przekładu dziewiątego rozdziału Sagi o Magnusie Ślepym i Haraldzie
Słudze Bożym Snorriego Sturlusona. A właśnie tam autor zamieścił opis
wydarzeń poprzedzających wyprawę księcia Racibora, tam też
znajdujemy wprowadzenie do sytuacji, lokalizację wydarzeń w czasie
oraz przedstawienie bohaterów strony skandynawskiej. Wyjaśnione
również zostają powiązania pomiędzy tymi osobami, a także
wymienione ich funkcje społeczne, co z kolei nieco rozjaśnia stosunki
panujące w ówczesnej Konungaheli. Dzięki tym danym możemy
zrozumieć wiele szczegółów wydarzeń opisanych później w rozdziałach
dziesiątym i jedenastym.
Poniżej przedstawiam przekład tych fragmentów dziewiątego
rozdziału sagi, które są ważne dla kwestii wojny konungahelskiej.
Tłumaczenie będę przerywał omówieniami przytoczonych wiadomości.

Fragmenty rozdziału 9 sagi


Pięć zim [lat] po śmierci konunga [Norwegii] Sigurda miały miejsce
w Konungaheli ważne wydarzenia.

Już po przeczytaniu samego początku opisu Sturlusona nasuwa się


pytanie – kiedy naprawdę odbyła się wyprawa na Konungahelę?
W podtytule mojej książki widnieje rok 1136, a jak już wiemy, król
Norwegii Sigurd Krzyżowiec umarł w 1130 roku, zatem „pięć lat po
jego śmierci” daje rok 1135.
Właśnie dlatego, idąc śladem tej informacji z dzieła Sturlusona,
autorzy części opracowań, szczególnie tych dawniejszych, lokowali
kampanię księcia Racibora w 1135 roku. Data owa została później – ale
tylko przez niektórych naukowców – zarzucona, gdyż nie dało się jej
utrzymać w konfrontacji z datami innych wydarzeń tego okresu.
W skrócie powiem, że 9 sierpnia 1135 roku umarł książę pomorski
Warcisław, a zaraz potem, jeszcze w lecie, odbyła się wyprawa Słowian
na duńskie Roskilde, poprowadzona zapewne przez jego następcę
Racibora. Dwóch (razem z konungahelską) tak wielkich akcji
wojennych Pomorzanie raczej nie byliby w stanie urządzić w jednym
sezonie letnim, dlatego atak na Konungahelę trzeba przesunąć na rok
1136. Także z porównania sytuacji przed zjazdem władców
w Merseburgu i po nim wynika, że sprzyjające wyprawie warunki
polityczne mogły zaistnieć tylko po zjeździe, a nie przed nim lub
w jego czasie, jak niegdyś twierdziła część badaczy – zatem w grę
wchodzi tylko rok 1136, gdyż w 1135 odbyła się pierwsza z wypraw
antyduńskich, ta przeciwko Roskilde. Istnieje też jeszcze jeden
argument, banalnie prosty, wynikający z rachunków kalendarzowych.
W dniu ataku (9 sierpnia – jakże ciekawa, ale przypadkowa, zbieżność
z datą dzienną śmierci Warcisława) w mieście odprawiano sumę, czyli
mszę niedzielną, ewentualnie świąteczną. W 1135 roku 9 sierpnia
wypadał w piątek, natomiast w roku 1136 – właśnie w niedzielę, z tego
powodu w grę może wchodzić tylko ten rok.
Zatem kto się mylił: Sturluson czy odczytujący jego dzieło badacze?
Jak postaram się udowodnić dalej, podczas omawiania początku
rozdziału dziesiątego sagi, mylili się naukowcy niewłaściwie
rozumiejący akapity sagi znajdujące się we wprowadzeniu do opisu
wyprawy na Konungahelę. Sturluson doskonale wiedział, że najazd
odbył się sześć lat po śmierci króla Sigurda Krzyżowca, natomiast
wspomniane wyżej „pięć lat” tyczyło odstępu między zgonem władcy
a niezwykłymi, magicznymi wydarzeniami wymienionymi
w dziewiątym rozdziale sagi, o których niedługo przyjdzie nam
opowiedzieć.

W tym czasie tam [w Konungaheli] przebywali zarządcy królewscy


(sýslumenn): Guthorm, syn Haralda Flettiego, i Saemund Pani Domu
(húsfreyja / Húsfreyja). On [Guthorm] miał za żonę Ingibjörgę, córkę księdza
(prestr) Andresa Brunssona. Ich synami byli Pall Flip i Gunni Fiss. Asmund
zwał się nieprawy syn (laungettin) Saemunda[7].

O Guthormie i Saemundzie wspomniałem już przy omawianiu


statusu Konungaheli, gdyż ich postaci okazały się ważne w kwestii
ustalenia politycznej przynależności miasta. Później, w czasie walk,
Guthorm nie pojawia się, zatem być może wcale nie było go już
w mieście. Za to rola Saemunda Pani Domu w obronie grodu jasno
świadczy, że właśnie on był najważniejszą osobą w Konungaheli.
Z kolei przekonanie Saemunda, że na pomoc miastu przybędzie król
Eryk, wydaje się informować, że możny ten zarządzał miastem
z ramienia króla duńskiego, czemu jednak zdaje się przeczyć jego
norweski tytuł urzędniczy syslumada.
Jest jeszcze kwestia niecodziennego, zwracającego uwagę
przydomku Saemunda – Pani Domu. W oryginale staroislandzkim
brzmi on húsfreyja – „Freya Domu”. Przenośnie termin ten powinniśmy
tłumaczyć jako Pani Domu, Gospodyni, pamiętając o pogańskim
charakterze tego określenia, gdyż Freya była skandynawską boginią
płodności, natomiast w czasach chrześcijańskich nadal używano
wyrazów pochodnych od jej imienia na określenie kobiet pięknych,
pociągających, ale także nierządnic. Saemund na pewno był
chrześcijaninem, dlatego przydomek ten sporo nam mówi o nadal
istniejących w społeczeństwie skandynawskim silnych przeżytkach
pogaństwa, widocznych między innymi w codziennie używanych
przydomkach. Istnieją też inne znaczenia owego określenia. Mogło
w owym czasie sugerować kilka rzeczy, nawet homoseksualizm
Saemunda, choć to akurat przypuszczenie jest mało prawdopodobne.
Wielmoża ten zajmował w mieście ważne stanowisko, gdyby zaś był
innej orientacji seksualnej, nie mógłby sprawować żadnej funkcji, gdyż
homoseksualistów piętnowano w dawnej Skandynawii równie
bezlitośnie, jak zoofilów (mówią o tym już stare, pogańskie pieśni).
Także normy chrześcijańskie ich nie akceptowały. Znacznie
prawdopodobniejsze wydaje mi się wytłumaczenie, że Saemund nie
miał żony i sam zarządzał własnym gospodarstwem, przez co z lekką
drwiną nazywano go Panią Domu. Jego jedynym potomkiem był ważny
dla wydarzeń bitewnych Asmund, określony jako „nieprawy/nieślubny
syn” (laungettin), czyli zrodzony z kochanki lub niewolnicy. A że
w sadze młodzieniec ten ukazany jest jako człowiek o znacznej pozycji,
jakby pochodził z prawowitej małżonki, można się domyślać, że
Saemund był starym kawalerem lub wdowcem, gdyż wątpliwe, aby
legalna żona z wysokiego rodu pozwoliła mężowi na takie docenianie
syna pochodzącego z nałożnicy.
Rozpisałem się na temat przydomka Saemunda, gdyż w obu dawnych
polskich tłumaczeniach kwestia ta wywoływała spore zamieszanie,
a w efekcie powodowała nawet niejasności w prawidłowym rozumieniu
kwestii poddania grodu przez obrońców. I tak określenie húsfreyja
Gerard Labuda objaśnił w swoim tłumaczeniu nie jako przydomek
Saemunda, ale jako poetyckie określenie jego żony. W rezultacie
końcówka opisu upadku grodu uległa mocnemu przeinaczeniu –
kwestię tę szerzej omówię w odpowiedniej części tekstu. Z kolei
Krystyna Pieradzka wiedziała, że chodzi o przydomek Saemunda, ale
nie przetłumaczyła go na polski, tylko zamieniła na łaciński
odpowiednik Matrona („żona, pani domu”). Nie był to jednak najlepszy
sposób wyjaśnienia tej kwestii, bo sugerował polskiemu odbiorcy, że
z niezrozumiałych względów średniowieczny Skandynaw używał
łacińskiego miana.

Andres Brunsson był wielce wyróżniającym się człowiekiem, przewodził


[był proboszczem] kościołowi Krzyża Świętego. Solveig miała na imię jego
żona. [...] [Druga] córka księdza Andresa i Solveig nazywała się Helga,
a wyszła ona za Einara.

O wzniesieniu, a może raczej rozbudowie, kościoła pod wezwaniem


Krzyża Świętego pisałem, omawiając działalność króla Norwegii
Sigurda Krzyżowca po jego powrocie z krucjaty. Świątynia ta od
kilkunastu lat cieszyła się wielką estymą dzięki przechowywaniu
jedynego w Skandynawii fragmentu Krzyża Świętego. O randzie
kościoła świadczył także fakt, że służyło w nim aż pięciu kapłanów
(o czym będzie jeszcze mowa w sadze) – liczba jak na owe czasy duża,
stawiająca ten ośrodek wiary znacznie wyżej od zwykłego probostwa,
niemal w randze małego biskupstwa. Zwierzchnikiem księży,
a zapewne także niewymienionych w źródle braci świeckich
i służebników świątyni, był ważny dla omawianych wydarzeń Andres.
W obu dawnych polskich przekładach nosi spolszczone miano Andrzej,
ja jednak pozwolę sobie wrócić do pierwotnej wersji jego imienia.
Opisana przez Sturlusona żona Andresa, Solveig, jest postacią, której
wysoka pozycja społeczna okaże się ważna w czasie sprowadzania
odsieczy dla oblężonego miasta. W ogóle pozycja całej ich rodziny była
znaczna, o czym dodatkowo świadczy małżeństwo pierwszej z ich
córek z syslumadem Guthormem.
Dalej wymieniony szwagier kapłana, Einar, niedługo pojawi się
ponownie, w pierwszych zdaniach opisu agresji słowiańskiej.
Bezpardonowo przerwie odprawianą mszę, aby poinformować
proboszcza o zagrożeniu. Prawa do tak bezceremonialnego zachowania
nie mógł mieć zwykły posłaniec – zarówno ten postępek, jak i fakt, że
miał za żonę drugą z córek proboszcza świadczą, że Einar mógł
sprawować jakąś ważną funkcję. Zapewne w straży grodowej, skoro
jako jeden z pierwszych wiedział o zbliżaniu się wroga.

Przebywał u nich [u Andresa i jego żony] „na przybraństwie” i na


wychowaniu Jon Loptsson, który miał jedenaście zim. Ksiądz Lopt
Saemundarsson, ojciec Jona, był tam [u nich w tamtym czasie].

Duchownego Lopta znamy z innych niż omawiana saga źródeł


średniowiecznych. Pochodził z jednego z najznaczniejszych rodów
islandzkich, zwanego Oddaverjar, a przybył do Konungaheli w dwóch
sprawach. Jak świadczy dalsza część opowieści, posiadał statek, którym
wiózł – zapewne ze Wschodu – towary do Norwegii, a część z nich też
dalej, na Islandię. Nie należy się dziwić łączeniu profesji kapłańskiej
z kupiecką. W tamtych czasach księża zwykle wywodzili się
z majętnych rodów, a oprócz posługi kościelnej zajmowali się, jak
Lopt, handlem, a także wojaczką czy nadzorowaniem własnych włości.
Poza tym mogli zakładać rodziny i mieć dzieci, czego przykładami są
Lopt, jak również Andres. Oprócz załatwienia spraw handlowych Lopt
pojawił się w Konungaheli, aby odebrać swego syna Jona z czasowego
„przybraństwa” u rodziny Andresa. W dawnej Skandynawii
funkcjonował wywodzący się z pogaństwa, ale jak widać na tym
przykładzie nadal żywy nawet w rodzinach księży zwyczaj określany
mianem fosterażu – „przybraństwa”. Polegał na oddawaniu trzy-,
czteroletniego dziecka na wychowanie do krewnych lub
zaprzyjaźnionego rodu. Jako że Jon w chwili odwiedzin ojca miał już
jedenaście lat, a ani on, ani jego ojciec nie uczestniczyli w późniejszych
wydarzeniach związanych z najazdem Słowian, należy się domyślać, że
Lopt przybył po to, by zabrać syna z powrotem do domu, na Islandię.
Po latach tenże Jon Loptsson, już jako jeden z najważniejszych wodzów
islandzkich, pełnił taką samą funkcję „przybranego ojca/opiekuna”
(fóstri) względem samego twórcy omawianej sagi, Snorriego
Sturlusona. Czy zatem Jon mógł być informatorem Sturlusona, dzięki
któremu ten miał wieści z pierwszej ręki o wyprawie na Konungahelę?
Nie, Jon razem z ojcem odpłynął z miasta na długo (wyjaśnienie dalej)
przed bitwą.
Na tym kończy się w sadze wyliczenie bohaterów skandynawskich.
W drugiej połowie rozdziału dziewiątego następuje pewien frapujący
opis.
POGAŃSKA PRZEPOWIEDNIA

Opis ten, choć autorstwa chrześcijanina, duchem tkwi w epoce


pogańskiej.

To się wydarzyło w Konungaheli w noc pańską (dróttinsnótt) [noc z soboty


na niedzielę, czyli dzień pański] poprzedzającą wielkanocny Wielki Tydzień
(páskaviku) – hałas wielki rozszedł się po ulicach całego miasta (bœinn),
jakby król (konungr) podążał z całą drużyną (hirð) swoją, a psy tak się
wściekły, że nikt nie mógł ich utrzymać, zaś one się uwolniły. Te, które
uciekły, były rozwścieczone i gryzły tych, którzy znajdowali się wokół,
zarówno ludzi, jak i bydło, a wszyscy byli pogryzieni do krwi, co prowadziło
do szaleństwa [...] To powtarzało się każdej nocy od Wielkanocy (páskum) do
dnia Wniebowstąpienia (uppstigningardags). Ludzie byli tym bardzo
przerażeni, a wielu postanowiło odejść [z miasta] i sprzedać domy swoje,
powędrować na wieś lub do innych miejsc [miast] handlowych (kaupstaði)
[...] Zaś ksiądz Andres odprawił długie i przekonujące [modły] w Zielone
Świątki (hvítsunnudag) [...] i prosił ludzi, by nie opuszczali tego szlachetnego
miejsca [Konungaheli], a raczej strzegli go [...] przed ogniem i wojną i błagali
Boga (guðs) o łaskę.

Relacja ta może wiele powiedzieć Czytelnikom znającym, chociażby


pobieżnie, wierzenia pogańskich Germanów. Inteligentny pisarz, jakim
był Sturluson, sprytnie ukrył pod postacią przypowieści – profetycznej,
a zarazem związanej z chrześcijańskimi świętami Wielkanocy – opis
pogańskich Dzikich Łowów[8]. To jednocześnie i mityczne,
i demonologiczne zjawisko polegało na niezwykle hałaśliwym
pochodzie przez nocne, burzowe niebo koszmarnych postaci (demonów,
wilków, psów, czarownic, duchów), na których czele podążał ich król –
najwyższy germański bóg Odyn. Dziki Gon najczęściej widywano
w zimie oraz w porze wskazywanej przez sagę – w czasie magicznego
i silnie powiązanego z wierzeniami pogańskimi okresu
wczesnowiosennego, kiedy czczono powrót życia uosabianego przez
liczne germańskie boginie urodzaju. Później święto to zostało
zaadaptowane przez Kościół i połączone z chrześcijańską Wielkanocą
oraz świętami okolicznymi.
Sturluson, wykształcony możnowładca, nie mógł w swoich sagach na
cześć – chrześcijańskich przecież – królów norweskich ukazywać
fenomenów magicznych jako rzeczywistych wydarzeń. Przedstawiał je
więc jako zjawiska niezwykłe albo niecodzienne. Właśnie tak wyjaśnił
Dzikie Łowy – w formie dopuszczalnej w chrześcijaństwie
przepowiedni, a dla mniej wyrobionego odbiorcy wyglądającej niczym
atak często spotykanej wśród psów wścieklizny. Jednakże dla
wnikliwego słuchacza bądź czytelnika sagi umieścił elementy, które
mówiły o nadnaturalnym, pogańskim charakterze wydarzenia. Najpierw
zwrócił uwagę na hałas wydawany przez jakiegoś bliżej
niesprecyzowanego konunga i jego drużynę. Potem podkreślił, że
zdarzało się to każdej nocy pomiędzy początkowymi a końcowymi
wiosennymi świętami, czyli w czasie, kiedy według dawnych wierzeń
na nocnym niebie pojawiał się Dziki Gon. Nie ma zatem wątpliwości,
że chodziło mu o wizję Dzikich Łowów – królem był Odyn, a drużyną
jego podniebna kompania i owe „wściekłe psy”. Sturluson zostawił
także kolejny, już bezpośredni trop do odczytania prawdziwego
znaczenia swojego porównania: napisał, że po „pladze wściekłych
psów” konungahelski proboszcz odprawił modły w intencji odwrócenia
zagłady od miasta.
Dlaczego nakazał te modły? Dlaczego widoczna na nocnym niebie
wizja Dzikiego Gonu była tak przerażająca, że część mieszkańców
uciekła z miasta? Otóż według wierzeń pogańskich ujrzenie łowców
Odyna zwiastowało najstraszliwsze katastrofy – wojnę, powódź, zarazę.
Ówcześni Skandynawowie dobrze o tym wiedzieli, dlatego niektórzy
grodzianie uciekli na wieś czy do innych miast handlowych, a niektórzy
zatopili się w modłach.
Oczywiście nie mamy dziś pojęcia, co naprawdę mieszkańcy
Konungaheli ujrzeli na nocnym niebie, a potem zinterpretowali jako
pochód demonicznych zjaw. Być może serię conocnych i szczególnie
ostrych burz, a może chmury ukształtowane w potworne postaci.
W każdym razie przesłanie było dla nich jasne: zbliżało się
nieszczęście. I taka właśnie jest wymowa opisu Sturlusona,
zapowiadającego przyszły los miasta.
Osobną kwestię stanowi ustalenie, jak wielu ludzi opuściło
Konungahelę po „wizji zagłady” – o ile oczywiście uznamy ją za
wydarzenie prawdziwe, a nie tylko za ozdobnik dzieła Sturlusona,
wymyślony przez niego, aby wzbudzić grozę w odbiorcach opowieści.
Nie da się określić liczby uciekinierów, jednakże można przyjąć, że
przepowiednią najbardziej przejęli się ci, którzy – obok Boga –
wyznawali jeszcze starych bogów. Żyło ich w ówczesnej Skandynawii
całkiem sporo, a że Konungahela była portem położonym w sąsiedztwie
krajów Gotów i Szwedów, którzy aż do XII wieku opierali się
chrystianizacji, myślę, iż w tym mieście mieszkało ich naprawdę wielu.
Można więc przyjąć, iż po tej przepowiedni jakaś część mieszczan
opuściła Konungahelę, co by się zgadzało z późniejszym opisem
błyskawicznej ewakuacji podgrodzia w obliczu zagrożenia
słowiańskiego. Sądzę, że tak sprawnie przeprowadzona operacja
ucieczki ludzi z niższego miasta do umocnionego grodu nie byłaby
możliwa, gdyby wcześniej z Konungaheli nie wyemigrowała spora
liczba mieszkańców podgrodzia – szczególnie zepchniętych do
głębokiej defensywy politycznej i ekonomicznej pogan, dla których nie
było miejsca w wysokim grodzie, czyli w sąsiedztwie kościoła.
W rozdziale dziesiątym sagi mamy z kolei opis mszy w wypełnionym
kościele grodowym, dlatego można założyć, że większość tych, którzy
pozostali w mieście, stanowili chrześcijanie. Należy też pamiętać, że
w owym czasie w świątyniach znajdowało się miejsce tylko dla
bogatszych warstw społeczeństwa: rzemieślników, kupców, urzędników
państwowych, zawodowych wojów. Ubożsi wyznawcy mogli słuchać
dobiegających z kościoła modłów, stojąc wokół niego pod gołym
niebem.
CHRZEŚCIJAŃSKIE OSTRZEŻENIE

Rozdział dziesiąty sagi rozpoczyna się długim passusem o zatonięciu


statków, który też nie został umieszczony w żadnym z dwóch polskich
tłumaczeniach. A jest ważny ze względu na kwestię zrozumienia
ówczesnych wierzeń, obyczajów, stosunków społecznych, a przede
wszystkim – na datację wydarzeń. Dzięki analizie tego fragmentu
przekonujemy się ostatecznie, że wyprawa na Konungahelę miała
miejsce w roku 1136, zaś rok wcześniej doszło do innych wydarzeń
przedstawionych w sadze skrótowo, a potem błędnie zinterpretowanych
przez niektórych naukowców jako współczesne rajzie księcia Racibora.
Oto ów opis.

Rozdział 10: Początek bitwy o Konungahelę


W mieście [w Konungaheli] przygotowano trzynaście statków kupieckich
(byrðingar) z zamiarem wyruszenia do Björgyn [Bergen, największy port
zachodniej Norwegii], ale jedenaście z nich zatonęło wraz z ludźmi,
bogactwem [towarami] i wszystkim, co na nich było, a dwunasty się rozbił,
ludzie z niego ocaleli, lecz towary utonęły. Zaś [na trzynastym] ksiądz Lopt
[Lopt Saemundsson z poprzedniego rozdziału] pożeglował na północ do
Björgyn i dotarł tam w zdrowiu. Byrdingi zatonęły w przeddzień dnia
świętego Wawrzyńca.

Jest to już drugi magiczno-profetyczny opis przedbitewny,


a dostajemy w nim dokładną datę: przeddzień dnia śmierci świętego
męczennika Wawrzyńca z Rzymu (stskand. Lafranz – Laurencjusz,
w spolszczeniu Wawrzyniec). Dzień ów przypada na 10 sierpnia, zatem
żeglarze zatonęli 9 sierpnia.
Po co Sturluson umieścił informację o katastrofie tych statków?
Raczej nie po to, by dokończyć dygresję o księdzu Lopcie, nawet biorąc
pod uwagę, że jego syn był autorowi sagi bliskim człowiekiem.
Zrobił to, ponieważ jest to druga z wymienionych przez twórcę
zapowiedzi zniszczenia Konungaheli, na dodatek wydarzyła się dnia
oznaczonego tą samą datą dzienną (co ważne: tylko dzienną, nie
roczną!), co atak Słowian na miasto, dlatego jest podwójnie
symboliczna. Widać w tym opisie założoną przez Sturlusona
artystyczną symetrię, której sagnamad nadał także formę przypowieści.
W jego ujęciu wszystko, co świeckie, zostaje zniszczone – teraz:
trzynaście statków, a rok później: całe miasto Konungahela. Z kolei to,
co należy do Boga, zostaje uchronione – teraz: Lopt i jego statek, a rok
później: księża i znajdująca się pod ich opieką relikwia. Zdaje się, że
właśnie w ten sposób, poprzez zgrabną figurę literackiego
przeciwstawienia, jednocześnie wywyższającego osoby służące Bogu,
Sturluson postanowił stłumić pogańską wymowę poprzedniego akapitu
swojego dzieła, który mówił o starogermańskich Dzikich Łowach.
W tym miejscu, ze względu na zbieżność dat dziennych (wigilia
świętego Wawrzyńca) obu katastrof – zatonięcia statków i ataku na
Konungahelę – wraca pytanie, czy wyprawa Racibora odbyła się
w 1135, czy 1136 roku. Pamiętajmy wszak, że tuż przed opisem Dzikich
Łowów Sturluson zaznaczył, iż owe „ważne wydarzenia” miały miejsce
pięć lat po śmierci króla Sigurda, a więc w roku 1135.
Nieco wyżej, opowiadając się za rokiem 1136, napisałem, że według
mnie prawdopodobniejsze jest szukanie pomyłki u samych naukowców
(a nie u twórcy sagi), którzy datowali wojnę na rok 1135. Z powodu
błędnej analizy konstrukcji sagi niektórzy historycy nie zwrócili uwagi
na pewien artystyczny szczegół opowieści – a wszak saga jest utworem
literackim, więc trzeba ją analizować także pod względem
artystycznym, nie tylko historycznym. Otóż gdy Sturluson stwierdził na
początku rozdziału dziewiątego, że „wydarzenia te” miały miejsce pięć
lat po śmierci króla Sigurda Krzyżowca, odnosił się tylko do dwóch
przepowiedni upadku miasta – czyli do Dzikiego Gonu i zatonięcia
trzynastu statków – a nie do samego zdobycia Konungaheli. Zatem
wydarzenia związane z przepowiedniami miały miejsce w 1135 roku,
a wyprawa słowiańska – rok później. Widzimy więc, że to, co
wydawało się logiczne z punktu widzenia analizy stricte historycznej,
straciło swoją wymowę po przeanalizowaniu tekstu najpierw pod
względem religioznawczym, a teraz literackim – wspomniane już
symetria opisów i forma przypowieści pozwalają nam zrozumieć, że
rok 1135 dotyczył tylko tych dwóch wydarzeń-przestróg.
Spróbujmy podejść do tej sprawy z jeszcze innego punktu widzenia.
Czy możliwe jest, aby tego samego dnia i roku, co atak słowiański,
uległa zniszczeniu armada kilkunastu statków, które wypłynęły akurat
z tego miasta? Po pierwsze, w niedzielę (przypominam: w roku 1136
wigilia Wawrzyńca przypadała w niedzielę), czyli dzień święty, nie
rozpoczynano wypraw handlowych. Wynika więc z tego, że wydarzenie
to nie miało miejsca w roku 1136, ale rok wcześniej, kiedy wigilia
Wawrzyńca przypadała na zwykły dzień, kiedy statki chrześcijańskie
mogły opuścić port. Po drugie, w profetycznym opisie Sturlusona
katastrofa okrętów jest zapowiedzią przyszłego nieszczęścia miasta.
A trudno uznać za wizjonerskie wydarzenie, które ma miejsce tego
samego dnia co zapowiadane przez nie nieszczęście. W takim wypadku
byłyby to wydarzenia równoczesne, zatem pierwsze z nich
automatycznie straciłoby znamiona wieszczby. Dlatego jestem
przekonany, że Dzikie Łowy widziano w okresie Wielkanocy 1135 roku,
a statki poszły na dno 9 sierpnia tego samego roku. Czyli obie
zapowiedzi zniszczenia miasta miały miejsce na rok przed wyprawą
Słowian. Wtedy zgadza się wyliczenie Sturlusona – doszło do nich
rzeczywiście pięć lat po śmierci króla Sigurda, w roku 1135, natomiast
rajza Racibora nastąpiła rok później.
Skomplikowana, pogańsko-chrześcijańska wstawka profetyczna
stanowi jeszcze jeden przejaw wysokiego kunsztu Sturlusona jako
pisarza – użył znakomitej, podwójnie ukrytej paraboli. A oprócz niej
w zapowiedziach zniszczenia miasta zastosował inne ozdobniki
stylistyczne – formę przypowieści oraz wspomnianą wcześniej
symetrię wydarzeniową. W efekcie katastrofa z 9 sierpnia 1135 roku
jawi się jako mistyczna zapowiedź upadku całego miasta, mającego
nastąpić dokładnie rok później. Czyli rok 1136 jest prawdziwą datą
wyprawy na Konungahelę, a w jej ustaleniu pomogła analiza z zakresu
literaturoznawstwa i religioznawstwa.
Zastanawia fakt przytoczenia przez autora sagi drugiej przepowiedni
– czyżby pierwsza o Dzikich Łowach nie wystarczała? Oczywiście
wystarczała, co więcej, była zrozumiała dla ówczesnych odbiorców
sagi, jednak opis Łowów był tak przesycony duchem pogańskim, że
Sturluson postanowił uzupełnić go przepowiednią ukazującą moc
chrześcijańskiego Boga. Przykład znalazł we własnej pamięci. Wiedział
o ocaleniu znanego sobie księdza i jego syna, co stało się równo rok
przed najazdem (lub sam Sturluson postanowił tak datować to
wydarzenie), na dodatek w tym samym mieście. Odbiorcom opowieści
wyraźnie została ukazana moc Boga, czym sagnamad złagodził
pogańską wymowę wcześniejszej przepowiedni.
DROGA PRZEZ CIEŚNINY DUŃSKIE

Dalej w rozdziale dziesiątym sagi rozpoczyna się opis działań


prowadzących do oblężenia Konungaheli. Prześledźmy tę bardzo
ciekawą relację – jedno z nielicznych wczesnośredniowiecznych
i dotyczących terenów nadbałtyckich sprawozdań, które w tak
szczegółowy sposób omawiają oblężenia grodów, sposoby walki,
taktykę oraz całą gamę innych szczegółów ówczesnej rzeczywistości
wojennej[9].

Eryk, konung Dunów, i arcybiskup (erkibyskup) Osur wysłali obaj wieść


do Konungaheli, nakazując im [grodzianom] strzec miasta swego i donosząc,
że Windowie (Vindr) [Słowianie] wyruszyli na morze z wojskiem (her)
wielkim i gromią wszędzie chrześcijan (kristna menn), i ciągle zwyciężają.

Król Eryk Godny Pamięci to dobrze nam już znany władca Danii,
który dwa lata wcześniej zdobył władzę – przede wszystkim dzięki
poparciu arcybiskupa Lundu Osura (Özurr; w opracowaniach używa się
różnych form jego imienia: Ozur, Asur, Aser), o czym wspomniałem
w rozdziale opisującym ówczesną sytuację polityczną. Obaj panowie
byli od siebie całkowicie zależni politycznie, a w praktyce sprawowali
wspólne rządy. Wiedzieli, że w tym okresie zamętu i niezadowolenia
społeczeństwa z częstych klęsk są zdani tylko na siebie. Dlatego też
i w obliczu opisywanych wydarzeń obaj wystąpili jako wspólni
nadawcy ostrzeżenia do mieszkańców Konungaheli.
Sturluson to autor niezastąpiony – w zaledwie jednym, właśnie
przytoczonym zdaniu podał aż kilka ważnych informacji. Po pierwsze,
król Danii i jego sprzymierzeniec arcybiskup wiedzieli o wyprawie, ale
nie mogli jej przeciwdziałać. Jest to kolejne potwierdzenie słabości
rozdartego wewnętrznie państwa duńskiego, a jeszcze dobitniej
świadczy o braku autorytetu Eryka Godnego Pamięci, który to fakt
zostanie potwierdzony w toku przyszłych walk. Król ten w żaden
sposób nie mógł sobie poradzić z zagrożeniem słowiańskim.
Po drugie, wiadomość sugeruje duńską zwierzchność nad
Konungahelą. Gdyby miasto należało do Gotów czy Norwegów, Eryk
nie zawracałby sobie głowy wysyłaniem ostrzeżenia, szczególnie
w formie nakazu obrony miasta, gdyż miał w owym czasie znacznie
większe problemy niż troszczenie się o cudze mienie. Chyba że
Konungahela była „uświęconą” własnością wszystkich władców
skandynawskich, a Eryk czuł się jej opiekunem, czego wcześniej dał
wyraz, ofiarowując cenny dar kościołowi Krzyża.
Po trzecie, i dla nas najważniejsze, zdanie opisuje okoliczności
słowiańskiej przeprawy przez cieśniny duńskie. Trwała ona zapewne
kilka dni, a może i dłużej z uwagi na toczone po drodze walki. Do
przebycia było – jeśli Racibor wybrał najkrótszą trasę przez Öresund –
trzysta kilkadziesiąt mil morskich po wrogich wodach. Na dodatek
płynął nie jeden szybki statek, ale cała flota, zmuszona dostosowywać
tempo do najwolniejszych jednostek.
W tym czasie doszło do walk między intruzami a Duńczykami, które
też znacząco opóźniały podróż. Z owych starć Słowianie wychodzili
zwycięsko. Czy były to zwykłe napady na wioski, mające uzupełnić
zaopatrzenie? Śmiem wątpić, gdyż o takich błahostkach król
i arcybiskup by nie wspominali w liście do mieszczan. Trudno też
przypuszczać, że wielka wyprawa, która powinna dokonać
spektakularnego, błyskawicznego desantu, nie zaopatrzyła się w zapasy
przed wyruszeniem z macierzystych portów. Według mnie, Eryk Godny
Pamięci i Osur dali znać o potyczkach staczanych przez statki duńskie,
próbujące szarpać Słowian na sprzyjających do urządzania zasadzek
wodach cieśnin. Czy były to oddziały wysłane przez króla, czy
samorzutnie wystawiane przez zagrożonych mieszkańców okolicznych
wysp, tego nie wiadomo, ale ze względu na ogólną bezradność Eryka
postawiłbym na tę drugą możliwość.
Ciekawe też, gdzie w owym czasie przebywał sam król. Jeśli
w swojej głównej siedzibie, Roskilde na wyspie Zelandii, to flota
słowiańska musiała przepłynąć tuż pod jego nosem. Nie zatrzymał jej,
co jasno świadczy o tym, że brakowało mu sił i środków do
prowadzenia wojny. Albo też mówi o zbrojnym rozbiciu drużyny
królewskiej przez armię Racibora – i wtedy owo „gromienie
chrześcijan” odnosiłoby się nie tylko do rozbicia lokalnych statków
„obrony wybrzeża”, ale także do klęski poniesionej przez wojska
bezpośrednio podległe władcy Danii i próbujące powstrzymać flotę
inwazyjną. Wszystko to są jednak przypuszczenia. Zdaje się również,
że Sturluson nie bez powodu użył określenia víða – „wszędzie” (lub:
„jak kraj długi i szeroki”), kiedy pisał o zwycięstwach Windów.
Sugeruje ono kilka bitew lub starć na sporym obszarze, co uświadamia,
że flota Słowian zniszczyła po drodze wszystkich, którzy postanowili
stanąć jej na drodze.

Mieszczanie (bœjarmenn) [z Konungaheli] potraktowali z lekceważeniem


te sprawy [albo wcześniejsze dwie przepowiednie, albo ostrzeżenia od króla
i biskupa], zaniedbując i zapominając o nich coraz bardziej, im coraz więcej
czasu mijało od owego strachu, który ich wcześniej nawiedził.

To zdanie, mimo iż pokrętne i słabo zrozumiałe, świadczy, że


aroganccy i pewni swoich sił grodzianie puścili mimo uszu ostrzeżenie
króla. Równocześnie jest potwierdzeniem mojego przypuszczenia, że
obie zapowiedzi klęski miały miejsce w 1135 roku. Od tamtych
wydarzeń („owego strachu, który ich wcześniej nawiedził”) minęło tak
dużo czasu, że mieszkańcy miasta o nich zapomnieli i zdawali się nie
przejmować katastroficzną wizją swego losu, czego nie omieszkał
wytknąć im Sturluson.
Omawiając ten fragment źródła, Gerard Labuda napisał w przypisie
do swego tłumaczenia, że „ów strach” odnosił się do opowiedzianej
wcześniej przez Sturlusona „anegdoty o wściekliźnie u psów, które tak
pogryzły mieszkańców, że część z nich opuściła miasto”. Dzięki
przedstawionym przeze mnie wcześniej ustaleniom wiemy, że nie
chodziło o wściekliznę, tylko o dwie zapowiedzi upadku Konungaheli:
wizję Dzikich Łowów oraz zatonięcie floty. Poza tym „wścieklizna”
wśród psów nie była u sagnamada anegdotą, lecz sposobem na
zamaskowanie pogańskiego wydźwięku obrazu Dzikiego Gonu.
Jak wykazała analiza niedawno przytaczanych zdań sagi, aby
właściwie zrozumieć przekaz dawnych źródeł, szczególnie tych
nawiązujących do pogaństwa, trzeba znać zarówno ówcześnie używane
środki stylistyczne, jak też wierzenia pogańskie i umysłowość neoficką.
Bez tej wiedzy wizja Dzikich Łowów wydaje się wścieklizną,
a zastosowane przez autora literackie środki stylistyczne – pomyłką
w kolejności lub datacji przedstawionych wydarzeń. Mam jednak
nadzieję, że zdołałem przekonać Czytelnika, iż Sturluson ani nie
pomylił się w lokowaniu w czasie poszczególnych zdarzeń, ani nie
opisywał choroby psów.
SŁOWIAŃSKI „KRÓL” I JEGO WOJSKO

Dopiero po tak długim wstępie i przygotowaniu odbiorcy do opisu


samej bitwy saga rozpoczyna opowieść o starciu[10]. Ale nim poleje się
pierwsza krew, przedstawionych zostanie sporo kolejnych informacji
o okolicznościach wojny. Znakomite dzieło Sturlusona przypomina pod
tym względem nowoczesne opracowanie historyczne.

W przeddzień dnia świętego Wawrzyńca, kiedy odprawiana była suma


(hámessu), przybył Racibor, król Windów, pod Konungahelę...

Sturluson dokładnie określa czas dotarcia wojsk słowiańskich pod


Konungahelę – w przeddzień świętego Wawrzyńca, czyli 9 sierpnia.
W swoim przekładzie Gerard Labuda niewłaściwie wyznaczył czas
zdarzeń na dzień świętego, a więc na 10 sierpnia. Pomyłka ta zaistniała
zapewne z powodu nieuwzględnienia przez historyka znajdującej się
w wyrażeniu Lafranzvöku dag cząstki -vöku, która oznacza cofnięcie
datacji o jeden dzień. Poza tym słowo hámess oznacza sumę, czyli
świąteczną mszę odprawianą w niedzielne południe (ewentualnie, co
mniej prawdopodobne, w późne przedpołudnie). W 1136 roku dziewiąty
sierpnia wypadał właśnie w niedzielę, zatem opis nie mógł dotyczyć
dziesiątego sierpnia – poniedziałku. Z kolei w tłumaczeniu Krystyny
Pieradzkiej występuje nie suma, a prymaria. Sprawa jest o tyle ważna,
że prymaria to pierwsza msza poranna, zatem odbywająca się znacznie
wcześniej od sumy, co sugerowałoby, że Słowianie dotarli do miasta tuż
po świcie. Jednak dzięki ścisłemu określeniu Sturlusona wiemy, że
wróg dotarł pod Konungahelę właśnie podczas sumy. W dalszej części
źródła zostanie to potwierdzone informacją, że gdy trwała suma,
konnica Słowian już otaczała miasto.
Od razu też saga podaje imię i funkcję wodza najeźdźców. Nazywał
się Racibor i był królem Słowian, w źródle: Rettiburr Vindakonungr.
W krajach nadbałtyckich owych czasów znamy tylko jednego władcę
zwącego się Racibor – swoją drogą zapis jego imienia w źródle jest
bardzo zgrabnym i bliskim w wymowie oddaniem słowiańskiego
pierwowzoru. Był księciem pomorskim, którego szerzej przedstawiłem
w rozdziale o sytuacji politycznej. Saga nazywa go konungiem, co nie
jest zgodne z prawdą, gdyż posiadał tylko status książęcy, jednak
tytulatura zastosowana w źródle jest wyrazem przeniesienia na Słowian
stosunków panujących w Skandynawii. Tam zaś konungiem nazywano
każdego samodzielnego władcę, choćby panował nad jedną małą
wysepką. Jeśli jednak uznawał zwierzchność innego króla, wtedy raczej
nie określano go mianem konungr. Wynika z tego, że Racibor musiał
już sprawować władzę nad własną dziedziną, w innym wypadku
Sturluson nazwałby go pewnie jarlem („szlachetnie urodzonym”,
„księciem”) lub höfdingiem („wodzem”). Nadany mu tytuł konunga
jest jeszcze jednym potwierdzeniem, że prawidłowa jest datacja wojny
na rok 1136, już po śmierci poprzedniego władcy Pomorza, Warcisława.
Rok wcześniej, gdy ten jeszcze żył, nikt nie określiłby Racibora
konungiem.
Można wysunąć wątpliwość: przecież Racibor uznawał zwierzchność
władcy Polski, Bolesława Krzywoustego, dlaczego więc został nazwany
królem? To prawda, podlegał Bolesławowi, ale z perspektywy
islandzkiej czy norweskiej Polska była miejscem tak odległym, że
niemal nieprawdziwym – a to z tego powodu, że od stu kilkudziesięciu
lat nie panowała nad ujściami Odry, w efekcie nie znajdowała się
w orbicie zainteresowań Skandynawów. Dla nich słowiańskimi
władcami byli książęta Pomorza, krain Obodrzyców czy Rugii. Dlatego
tu i teraz (Konungahela, rok 1136) prawdziwym, objawiającym swoją
potęgę militarną władcą był Racibor, który panował nad niemal całym
południowym wybrzeżem Bałtyku i wiódł do boju wojów na setkach
statków. Taki władca bez dwóch zdań zasługiwał na tytuł konunga,
szczególnie że był militarnie znacznie potężniejszy od każdego
z konungów ówczesnej Skandynawii – i dał tego dowód w trakcie tej
bitwy oraz innych walk toczonych za swego panowania. Nawiasem
mówiąc, panujący wtedy konungowie skandynawscy z punktu widzenia
cesarza czy papieża nie stali wyżej w hierarchii niż książęta Polski,
Pomorza czy Rusi. Zmieniło się to dopiero pod koniec XII wieku, kiedy
władcy Danii i Norwegii zaczęli się „oficjalnie” koronować w kościele,
dzięki czemu stawali się „prawdziwymi” królami, górującymi statusem
nad książętami.
Ostatnim ważnym elementem występującym w przytoczonym ze
źródła zdaniu jest słowo Vinda – Windowie, czyli Słowianie. W ten
i podobny sposób – Wendowie, Wenedowie – w średniowieczu
niemieccy i skandynawscy sąsiedzi określali wszystkich Słowian
Zachodnich (nazwy te wywodziły się z terminologii powstałej jeszcze
pod koniec starożytności). Niektórzy badacze wysuwali tezę, że od XII
wieku terminy te stosowane były przede wszystkim na określenie
Pomorzan, co byłoby ważne dla moich dalszych rozważań, gdyż
ograniczałoby skład plemienny wyprawy Racibora. Jednak takie
uściślenie, jeśli rzeczywiście istniało, tyczyło czasów późniejszych,
czyli drugiej połowy XII wieku, kiedy Pomorzanie zostali ostatnim
nadbałtyckim ludem słowiańskim stawiającym czynny opór
Duńczykom i Niemcom – i dlatego właśnie do nich ograniczono wtedy
wspomniane nazwy.
Wiemy już zatem, że w roku 1136 terminami tymi określano jeszcze
wszystkich Słowian Zachodnich, zarówno ludy połabskie i pomorskie,
jak też zapewne Polaków.

...i miał [Racibor] pięć i pół setki słowiańskich łodzi, zaś na każdym
snekkarze było 44 ludzi i 2 konie.
Setka setce nierówna – dzisiejsza liczy równo sto, natomiast dawni
Germanowie znali setki małe (100) i duże (120), jak też małe (10)
i duże (12) dziesiątki oraz małe (1000) i duże (1200) tysiące. Dualizm
ten wynikał z równoczesnego stosowania dwóch systemów liczenia –
dziesiętnego i dwunastkowego. W średniowiecznej Skandynawii
w wojskowości używano zazwyczaj dużych setek i tysięcy (znacznie
rzadziej dziesiątek – te zwykle odpowiadały naszym dziesiątkom), co
było przeżytkiem po archaicznym, pogańskim systemie ledungowym
(leiðangr), używanym do obliczania poboru zbrojnych i statków
z małych obszarów wiejskich. Każda z setek wymienionych przez
Sturlusona oznaczała więc nie 100, a 120. Z tego wynika, że ogólna
liczba statków słowiańskich podana przez źródło to 660 okrętów
bojowych, a nie 650, jak to określono w obu dawnych polskich
przekładach sagi. Jasne jest też, że liczba podana w źródle jest
zaokrąglona – łodzi Windów mogło być zarówno 630, jak i 690, wszak
obserwatorzy oceniali ich liczbę „na oko”. No chyba że Sturluson miał
naprawdę dokładne informacje, na przykład od byłych jeńców, którzy
przebywali w rękach słowiańskich i mogli precyzyjnie określić
liczebność windyjskiej floty. Wiadomo też, o czym przekonamy się
dalej, że w armii Racibora urządzano prawdziwe odprawy bojowe,
w czasie których liczono stan oddziałów, zatem głównodowodzący
i jego otoczenie znali aktualną liczebność swojej floty i wojska. Wiedza
ta mogła potem wyciec do jeńców skandynawskich.
Statek słowiański
Słowianie we wczesnym średniowieczu używali do rejsów morskich łodzi różnej wielkości,
przy czym za „słowiańskie długie łodzie” wojenne uznaje się te jednostki, które miały
kilkanaście metrów długości i mogły pomieścić najwyżej do około czterdziestu osób. Taki
typ okrętów był przez Skandynawów określany snekkja i w ich arsenale floty stanowił
jednostkę średniej wielkości. Mimo widocznych podobieństw łodzi słowiańskich do
statków skandynawskich specjaliści podkreślają, że te pierwsze różniły się ważnymi
elementami konstrukcyjnymi, takimi jak przekrój stępki, mniejsze zanurzenie, odmienne
zamocowaniem masztu, inne sposoby łączenia i uszczelniania poszycia. Okręty wojenne
Słowian zapewne miały zawieszane na przedniej stewie łby „potworów”, chyba jednak nie
smoków czy węży, jak to było u Skandynawów, a takich zwierząt jak psy czy wilki, co
widać na przedstawieniu łodzi świętego Wojciecha z Drzwi gnieźnieńskich.
Rekonstrukcja na postawie różnych znalezisk archeologicznych z terenów Pomorza
i zabytków ikonograficznych.

W powyższym zdaniu z sagi występuje na pozór niewiele mówiące


wyrażenie „słowiańskie łodzie”. W oryginale sformułowanie to
zapisano jako Vindasnekkjur – i jest ono nie tylko informacją, że owe
statki należały do Windów, ale równocześnie stanowi ważne i bardzo
konkretne określenie ich rodzaju. Chodzi o snekkary[11] – jak
Skandynawowie określali jednostki średniej wielkości. Typowe
snekkary zabierały około czterdziestu ludzi, a w wieku XII, gdy je
lekko rozbudowano, także dwa do czterech koni.
Dzięki przytoczonym danym z sagi możemy teoretycznie obliczyć
liczebność armii Racibora, skoro wiadomo, że składała się z 660
okrętów, z których każdy mieścił 44 ludzi i dwa konie. Powstaje
wszakże pytanie: jeśli w źródle używano dużych setek, to może także
dużych dziesiątek? Ta druga możliwość jest mało prawdopodobna, gdyż
liczba 44 ludzi i 2 koni wydaje się i tak spora jak na możliwości
wypornościowe snekkarów. Gdyby w sadze użyto dużych dziesiątek,
oznaczałoby to, że na słowiańskich statkach mieściło się 52 ludzi plus
konie, a takiego ładunku snekkary raczej by nie uniosły.
Dlatego z wyliczenia – przy założeniu, że autor użył dużych setek
i małych dziesiątek – wynika, że statkami Racibora płynęło około 29
tysięcy ludzi, w tym 1300 konnych.

Liczby te są gigantyczne i wydają się zbyt duże jak na możliwości


werbunkowe wczesnośredniowiecznego państwa pomorskiego,
wymagają więc weryfikacji.
Choć podana przez Sturlusona liczba statków we flocie słowiańskiej
jest olbrzymia, nie możemy zaprzeczyć zebraniu aż 660 okrętów –
źródła średniowiecznie kilkakrotnie podają wieści o tak dużych
armadach operujących na Bałtyku. Dla przykładu, w 1157 roku potężny
sztorm miał zatopić armię słowiańską, na którą składało się od 600 do
1500 (!) statków, a mimo to kilka lat później Pomorzanie byli w stanie
zebrać następną flotę. Dlatego nie zakładałbym z góry, że liczby z sagi
są zawyżone.
Zupełnie inną sprawą jest wielkość okrętów – niemożliwe, by
wszystkie były tak samo duże i należały do rodzaju snekkarów.
Wprawdzie Skandynawowie uznawali snekkary za ledwie średni typ
okrętu[12], jednak wiadomo ze źródeł pisanych i archeologicznych, że
Słowianie budowali statki mniejsze od skandynawskich drakkarów.
Skoro snekkary były ich największymi jednostkami, możemy przyjąć,
iż część armady składała się z okrętów skromniejszych od nich,
zabierających na pokład najwyżej 30 osób. Hipotetycznie załóżmy, że
2/3 floty stanowiły snekkary mogące przewozić konie, a 1/3 – statki
mniejsze, choć wciąż pełnomorskie, a nie rybackie. Dlaczego
założyłem, że snekkarów było więcej od mniejszych łodzi? Otóż
Sturluson twierdzi, że wszystkie okręty Racibora były tak samo duże
(czyli wielkości snekkarów) – i choć na pewno nie jest to prawdą,
możemy przyjąć, że skoro obserwatorom tak właśnie się wydawało,
najprawdopodobniej większą część floty (stąd przyjęte przeze mnie
2/3) stanowiły snekkary i takie było źródło złudnego wrażenia
świadków, że cała armada się z nich składała.
Jak później opowiem, flota słowiańska podzieliła się przed atakiem
na dwa oddziały: wschodnim dowodzili wodzowie Dunimysł i Unibor,
a zachodnim, czyli głównym i na pewno liczniejszym – sam książę
Racibor. Nie popełnimy wielkiego błędu, a potwierdzi to pewna
informacja zawarta w opisie walki o nabrzeże portowe, jeśli
przyjmiemy, że stosunek liczbowy obu oddziałów przedstawiał się jak
1:2.
Dodatkowo wynika z sagi, iż tylko wojska zachodniego ugrupowania
miały jazdę, dlatego konnica może być liczona nie z całości armii, ale
tylko z jej Raciborowej części.
Biorąc pod uwagę wszystkie te założenia i wątpliwości, hipotetyczny
stan zastępów słowiańskich mógł przedstawiać się następująco:
– oddział Racibora: 440 statków, w tym 300 snekkarów i 140
mniejszych łodzi = 17 400 wiciędzów, w tym 600 konnych (obecnych
tylko na snekkarach);
– oddział Dunimysła i Unibora: 220 statków, w tym 150 snekkarów
i 70 mniejszych łodzi = 8700 pieszych wojów.
Z wyliczenia wynika zaskakujący wniosek: nawet po operacji
ograniczenia ilości dużych statków we flocie Racibora otrzymujemy
ogromną liczbę 26 tysięcy wojowników. Należy jednak pamiętać, że
w czasie tego typu najazdów istniała realna możliwość, iż pozostawione
na wybrzeżu czy w porcie statki zostaną zaatakowane przez odsiecz
idącą w sukurs miejscowym, dlatego obsadzano je sporymi oddziałami,
które mogły liczyć nawet połowę stanu liczebnego armii. W skład
osłony okrętów wchodziła przede wszystkim ich stała obsługa
(uzbrojona), ale również normalne oddziały.
W rezultacie liczbę wiciędzów zdolnych do działań zbrojnych
przeciw samemu miastu można ustalić na mniej więcej 13 tysięcy
ludzi, w tym 600 konnych. Właśnie na 13 tysięcy wojów wyliczył stan
tej armii – tyle że całej, łącznie z obsługą okrętów – przedwojenny
polski historyk Leon Koczy, przy czym założył on, wbrew źródłu, że
statków słowiańskich było zaledwie trzysta. Jego pomyłka polegała na
niewłaściwym odczytaniu sformułowania hálft sétta hundrað, które
oznacza „pół [setki odjąć od] sześciu setek”, czyli: „pięćset
pięćdziesiąt”. Tymczasem Koczy zrozumiał to wyrażenie jako „pół
sześciu setek”, czyli: „trzysta”. Błąd ten powtórzył za nim w jednej ze
swoich książek Gerard Labuda, choć w zawartym w innej publikacji
własnym tłumaczeniu fragmentu sagi wykazał, że właściwie odczytał
znaczenie tego liczebnika.
Trzynaście tysięcy ludzi w oddziałach mobilnych i drugie tyle
w obsłudze statków – takiej armii nie powstydziliby się królowie całej
Polski... I właśnie dlatego jej liczebność wzbudza zastrzeżenia. Czy we
wczesnym średniowieczu Słowianie nadbałtyccy z Pomorza
Środkowego, Zachodniego i Zaodrzańskiego byli zdolni zmobilizować
aż tylu wojowników?
Od razu się zastrzegę – o ile już wcześniejsze moje wyliczenia są
czysto teoretyczne (wszak mogą opierać się na fałszywych
przesłankach, choćby takiej, że Sturluson znacznie przesadził z liczbą
statków), o tyle za chwilę posuniemy się jeszcze dalej. Zajmiemy się
dziedziną, którą można nazywać „archeodemografią”. Na pewno nie
stanowi odmiany demografii historycznej i nie jest nauką, a raczej
„naukową zabawą”, wskutek czego badacze stosują ją z olbrzymią
ostrożnością. Ale niektórzy lubią się nią posługiwać, bo daje pewne –
choć być może złudne – wyobrażenie na temat tego, ile osób mogło żyć
na danym obszarze w okresie, co do którego nie mamy danych o liczbie
jego ludności.
Metoda ta, opierająca się na nielicznych wzmiankach ze źródeł
pisanych, a przede wszystkim na ustaleniach archeologicznych
dotyczących zasiedlenia poszczególnych ziem, pozwala wysnuwać
wnioski na temat stanu osobowego plemion, a dzięki temu – ich
potencjału militarnego. Stosuje się ją zwykle wobec społeczeństw typu
plemienno-wczesnopaństwowego, czyli takich, w których ze względu
na warunki egzystencji oraz częste walki dożywało starości niewielu
dorosłych (za osobę starą uznawano wówczas już czterdziestolatków),
a na wojnę mobilizowano wszystkich dorosłych mężczyzn. Z założeń
przyjętych w stosunku do takich społeczeństw wynika, że mężczyźni
stanowili w nich znacznie mniej niż 50% społeczeństwa, a osobnicy
zdolni do walki – znacznie mniej niż 50% ogółu mężczyzn.
Jak wynika z bardzo ogólnych i niepoddających się obiektywnej
weryfikacji ustaleń niektórych archeologów i historyków, w wiekach X
i XI żyło na Pomorzu Zachodnim, wliczając w to ludne ośrodki
handlowe, takie jak Wolin czy Szczecin, od 250 do 350 tysięcy ludzi.
Spotkałem się też z szacunkami znacznie wyższymi, co świadczy, jak
mało sprawdzalną metodą jest archeodemografia.
Zatem gdyby w X czy XI stuleciu Pomorze Zachodnie stanowiło
jedno państwo (a wtedy jeszcze nie stanowiło), jego możliwości
werbunkowe w razie wojny wynosiłyby najwyżej 50 tysięcy mężczyzn
zdolnych do walki. Oczywiście tylko małą ich część w ówczesnych
warunkach gospodarczo-polityczno-komunikacyjnych zdołano by
zebrać na wojnę prowadzoną poza granicami kraju – przypuszczalnie
jakieś kilkanaście tysięcy. Cała reszta albo pozostałaby na
gospodarstwach, bo ktoś przecież musiał się nimi zajmować nawet
w czasie wojny, albo trafiłaby do obsad grodów i strażnic granicznych.
Z kolei bliżej nieokreślona liczba nie dotarłaby nawet do punktów
werbunkowych – z powodu problemów komunikacyjnych, dezercji,
pijaństwa, grasujących na drogach rzezimieszków. Albo żony by ich nie
puściły – co wcale nie jest żartem, bo kobiety słowiańskie w dobie
pogańskiej miały dość wysoką pozycję w rodzinie.
Jednak jeśli chodzi o wojnę konungahelską trzeba wziąć pod uwagę,
że mamy do czynienia z okresem późniejszym – wiekiem XII. Jak
świadczą źródła archeologiczne, od IX stulecia Pomorze Zachodnie
przeżywało nieustanny wzrost gospodarczy i demograficzny, stając się
jednym z najbogatszych i najludniejszych obszarów całej Europy
Środkowej i Północnej, co podkreśla wielu badaczy, między innymi
Zofia Kurnatowska w pracy o początkach Polski. Liczba ludności
zamieszkałej na wsi i w miastach systematycznie wzrastała, co jest
dostrzegalne w rozwoju ośrodków handlowych i w ciągłym zwiększaniu
się ilości mniejszych osiedli. W efekcie zarówno w wieku X, jak
i w następnych dwóch stuleciach liczba ludności była znacznie wyższa
niż w – przecież nieźle zagospodarowanej i zurbanizowanej –
Wielkopolsce, nie mówiąc już o znacznie mniej rozwiniętym
Mazowszu. Można więc szacować, że w czasie największej prosperity
gospodarczej Pomorza Zachodniego, przypadającej od XI do pierwszej
połowy XII wieku, kraina ta liczyła około 500 tysięcy mieszkańców.
A do tego trzeba dodać mieszkańców zdobytych w latach 20. XII wieku
znacznych posiadłości na Zaodrzu. Były to wciąż ludne, mimo wielu
wojen, ziemie północnowieleckie, które zwiększyły potencjał państwa
pomorskiego o dalsze kilkadziesiąt, a może nawet sto tysięcy ludzi.
Mamy więc do czynienia z niezwykle jak na owe czasy zasobnym
gospodarczo i demograficznie państwem. Było bardzo bogate dzięki
handlowi dalekosiężnemu (w tym tranzytowemu), a także sprzedaży na
rynki zagraniczne soli kołobrzeskiej, bursztynu, grzebieni, wyrobów
kowalskich, dobrej jakości ceramiki – czyli zarówno luksusowych, jak
i masowych wyrobów rzemieślniczych. Temat ich produkcji i eksportu,
a także różnorakiej wymiany handlowej prowadzonej przez Słowian
nadbałtyckich został omówiony w wielu pracach, między innymi
Eugeniusza Cnotliwego, Władysława Filipowiaka, Lecha Leciejewicza
czy Władysława Łosińskiego. Duża strefa wymiany towarów i wielka
intensywność wzajemnych oddziaływań różnych ludów mieszkających
nad naszym morzem we wczesnym średniowieczu spowodowały, że
badacze stworzyli nawet wiele mówiący termin „nadbałtycka strefa
gospodarcza” na określenie ówczesnej bliskości gospodarczo-
kulturowej społeczeństw ze wszystkich wybrzeży Bałtyku. A że wiele
towarów eksportowanych z nadbałtyckiej strefy oraz importowanych do
niej z innych części Europy przepływało właśnie przez Pomorze
Zachodnie, kraina ta była w wiekach IX–XII niezmiernie bogata.
W rezultacie mogła podołać ogromnym wydatkom militarnym,
z którymi ledwo dawała sobie radę cała ówczesna Polska.
Przy zakładanych 600 tysiącach mieszkańców Raciborowego
Pomorza mężczyzn w wieku poborowym – załóżmy, że od
czternastolatków do nielicznych czterdziestoletnich „dziadków”, którzy
byli jeszcze w stanie utrzymać tarczę – było pewnie ze 100 tysięcy.
Spośród nich na wyprawę zaczepną udałoby się zebrać być może nawet
do 30 tysięcy wojów. Resztę pozostawiono by jako straż grodową, na
roli albo pod czujnym okiem żon. Biorąc dodatkowo pod uwagę, że
w wyprawie Racibora uczestniczyły domniemane posiłki
pozapomorskie (o czym jeszcze opowiem), łączna liczba 26 tysięcy
zbrojnych wcale nie wydaje się niemożliwa. Dwunastowieczne państwo
pomorskie mogło wystawić taką armię, co więcej, mogło ją
odpowiednio wyposażyć i zaopatrzyć na długą wyprawę. Statków
pełnomorskich też nie brakowało – wielkimi flotyllami dysponowały
wszystkie porty słowiańskie, a należy przypuszczać, że w ciągu kilku
ostatnich lat także Gryfici i Krzywousty wybudowali własne okręty, aby
nie być w pełni zależnymi od krnąbrnych miast leżących u ujść Odry.
Mimo że archeodemografia jest tylko zabawą, wyniki powyższych
wyliczeń możliwości werbunkowych Pomorzan pokazują, że zapewne
realne było zebranie armii liczącej aż tylu wojowników, ilu podaje saga
Sturlusona.
Dowodem potencjału demograficznego i gospodarczego Pomorza
niech będzie opis pióra Herborda, jednego z biografów wspomnianego
już świętego Ottona, apostoła ziem nadmorskich. Podał on, że w trakcie
bardzo krwawego zdobywania Pomorza Zachodniego przez Bolesława
Krzywoustego zginęło 18 tysięcy miejscowych wojów, a potem polski
książę przesiedlił na drugi kraniec własnego państwa aż osiem tysięcy
rodzin pomorskich. W sumie daje to 50–70 tysięcy ludzi, którzy zginęli
lub zostali przeniesieni. Mimo to w następnych latach księstwo
Gryfitów nie wykazuje oznak załamania ani gospodarczego, ani
demograficznego. Z tego powodu można sądzić, że ta utracona ludność
stanowiła nie więcej niż 10% całej populacji, inaczej strata odbiłaby się
na możliwościach wytwórczych i obronności kraju, a niczego takiego
nie obserwujemy. Co więcej, właśnie na następne trzydzieści lat
Pomorze Zachodnie wkracza w okres mocarstwowości – oczywiście
tylko w skali bałtyckiej. Powyższe dane z żywotu świętego Ottona
wydają się pasować do wcześniejszych wyliczeń, według których
Pomorze Zachodnie i Zaodrzańskie za czasów Racibora liczyło 500–
600 tysięcy mieszkańców, a więc straty w wojnie z Krzywoustym
rzeczywiście stanowiły nie więcej niż 10% populacji.
Czy jednak całość wojsk Racibora musiano rekrutować z terenu
Pomorza? Pierwszymi sprzymierzeńcami, którzy zapewne uczestniczyli
w tej wyprawie, byli Obodrzyce pod wodzą Dunimysła, którego postać
jeszcze omówię. Poza tym istniał przecież władca, któremu szczególnie
zależało na politycznym efekcie wyprawy na Konungahelę – Bolesław
Krzywousty. Trudno przypuszczać, aby inspirowany przez niego najazd
odbył się bez udziału jego oddziałów. Można przypuszczać, że bliżej
niesprecyzowana część armii złożona była z Polaków. Czy
w kontyngencie Dunimysła i Unibora nie należy się dopatrywać
połączonych posiłków obodrzyckich i polskich? Jest to całkiem
prawdopodobne, choć źródło tego nie potwierdza. Jeśli jednak
przyjmiemy to przypuszczenie, możemy też zakładać wysoką
liczebność oddziałów polskich, gdyż jedno z kolejnych zdań sagi
twierdzi, że Unibor – domniemany wódz Krzywoustego – prowadził
duży zastęp. Gdyby zatem okazało się prawdą, że Racibora wspomagali
Obodrzyce i Polacy, siły ściągnięte z samego Pomorza można by
ograniczyć do 17–18 tysięcy ludzi (liczebność kontyngentu Racibora),
co jeszcze bardziej urealniałoby możliwość ich zebrania.
Na koniec wywodów o możliwej liczebności armii pomorskiej
pozwolę sobie zauważyć, że nawet gdyby składała się „tylko” z pięciu
czy siedmiu tysięcy zbrojnych i tak wyprawę na Konungahelę
należałoby uznać za doniosłe wydarzenie.
Należy wszakże postawić kluczowe, z logicznego punktu widzenia,
pytanie. Czy w ogóle był sens posyłania przeciwko jednemu grodowi,
nawet tak znacznemu jak Konungahela, oddziałów liczących więcej niż
pięć–siedem tysięcy wojów? Militarnie rzecz biorąc – żadnego.
Finansowo – też, gdyż wydatki na przygotowanie wyprawy były
zapewne większe niż spodziewane zyski z łupów. Chyba że przede
wszystkim liczyła się manifestacja potęgi polsko-pomorskiej na
zapleczu Danii, w sercu Skandynawii. Wtedy 660 statków i prawie
trzydzieści tysięcy wiciędzów staje się wytłumaczalne, a co więcej –
bardzo prawdopodobne. W tym wypadku kwestie prestiżowe
i polityczne były ważniejsze od militarnych i finansowych.
W analizowanym właśnie zdaniu z sagi znajduje się jeszcze jedna
ważna informacja – o przewożeniu wierzchowców bojowych. Atak
konungahelski jest pierwszym udokumentowanym desantem
z udziałem konnicy w wykonaniu wojsk słowiańskich. A drugim
zarejestrowanym w całej Europie Północnej, gdyż jak twierdził Saxo
Grammaticus w Czynach Duńczyków, rok wcześniej takiego samego
wyczynu dokonał król Danii Eryk Godny Pamięci. Transport koni
w celach wojennych to jedna z podanych przez sagę nowinek
z dziedziny wojskowości wprowadzonych przez księcia Racibora.
Kolejne opiszę już niebawem.
WODZOWIE ARMII RACIBORA

Konung Racibor sprawował funkcję głównodowodzącego. Sam nie


mógł zajmować się wszystkim, co zrozumiałe przy tak licznej armii,
dlatego miał cały sztab składający się z przywódców poszczególnych
grup bojowych, nad którymi stali wyżsi wodzowie. Imiona tych
ostatnich utrwalił Sturluson, a przy okazji podał kilka dodatkowych
danych.

Dunimysł zwał się siostrzeniec konunga, zaś Unibor nazywał się höfding
pewien, który przewodził licznemu zastępowi (liði).

Gerard Labuda zrekonstruował imiona wodzów jako Dunimysł


(w źródle: Dunimiz) i Unibor (Uniburr) – i chyba jest to najlepsza
z możliwych interpretacji. Dalej polski historyk nadał obu przywódcom
stare słowiańskie miano „wojewodów”, czyli zależnych od władcy
naczelnych wodzów jego wojsk. Jednakże nie jestem przekonany, czy
można ich tak określić, gdyż źródło kilkakrotnie nazywa ich
höfdingami (höfðingi, l. mn. höfðingjar), a zatem po prostu „wodzami”.
Poza tym, jak niedługo zobaczymy, wcale nie jest pewne, czy dowódcy
ci rzeczywiście byli osobami w pełni zależnymi od księcia, a to jest
warunek, by jakiegoś wysokiego wodza uznać za wojewodę. Warto też
zaznaczyć, że höfdingami określano w Skandynawii także
samodzielnych „królów morza”, czyli wodzów piratów, wikingów. Czy
i w tym wypadku w ten sposób należy rozumieć naturę funkcji
Dunimysła i Unibora, którzy dysponując własnymi drużynami, tylko na
czas wyprawy poddali się władzy Racibora? Sprawy tej nie da się
rozstrzygnąć – jeśli skrupulatny Sturluson nazywa ich höfdingami, to
możliwe, iż na co dzień prowadzili własne oddziały bojowe i na ich
czele dokonywali łupieżczych rajz. Lecz taka możliwość nie wyklucza
wcale – szczególnie w XII wieku, kiedy władza nad całym Pomorzem
skupiła się w rękach książąt z dynastii Gryfitów – że owi wcześniej
niezależni królowie morza uznali czasowo zwierzchność Racibora.
Nawet jednak w takim wypadku nie należałoby ich nazywać
„wojewodami” Racibora, bo takie określenie sugerowałoby znacznie
poważniejszą zależność tych wodzów od księcia.
Ciekawe jest nazwanie obu höfdingów przez Krystynę Pieradzką
„książętami” – zdaje się, że postąpiła tak, idąc śladem bardzo ogólnego
stwierdzenia Leona Koczego z okresu międzywojennego. Wprawdzie
w oryginale takie tytuły nie występują przy ich imionach, ale może
i jest ziarnko prawdy w tym przypuszczeniu. Przynajmniej Dunimysł
mógł być księciem, gdyż, jak mówi saga, jego matką była księżniczka
z rodu Gryfitów, siostra Racibora. Mając taką pozycję, mogła wyjść za
księcia z innego kraju, a w najgorszym razie za bogatego
i posiadającego własną armię wielmożę. To pierwsze jest bardziej
prawdopodobne i zapewne nie bez racji już wiele lat temu badacze
wysunęli przypuszczenie, że Dunimysł to syn któregoś z władców
obodrzyckich, którego poślubiła siostra Racibora. I stąd też
domniemanie obecności w armii „konunga” Pomorza wojsk
Obodrzyców.
Obodrzyce byli ludem słowiańskim zamieszkującym tereny
dzisiejszej zachodniej Meklemburgii i Holsztynu. Od wieków toczyli,
ze zmiennym szczęściem, walki z Niemcami i Duńczykami, dlatego
prawdopodobne wydaje się uczestnictwo młodego księcia w pomorskiej
wyprawie na Skandynawię. Niektórzy historycy uważają wszakże, że
podzieleni w tym czasie na dwa księstwa Obodrzyce nie ośmieliliby się
zaatakować Danii. Jednakże z przeglądu sytuacji ówczesnych państw
obodrzyckich wynika, że oba od lat prowadziły wojny – raz otwarte, raz
podjazdowe – zarówno z Niemcami, jak i z Danią. Poza tym piraci
obodrzyccy ze Stargardu Wagryjskiego i wyspy Wębrzy słynni byli
z corocznych niszczycielskich napadów na wybrzeża duńskie.
Nie widzę więc poważniejszych przeszkód uniemożliwiających dużej
grupie wojsk obodrzyckich uczestnictwo w wyprawie Racibora.
Szczególnie że właśnie w tamtym okresie miasta obodrzyckie dorabiały
się fortun na handlu brańcami uprowadzonymi z Danii, stąd pomysł
wielkiego najazdu musiał zostać entuzjastycznie przyjęty przez
tamtejszych handlarzy i łowców niewolników.
Wracając do Dunimysła – nawet jeśli uznamy, że większa część
domniemanych obodrzyckich posiłków w armii Racibora składała się
z luźnych drużyn wiciędzów, a nie regularnych oddziałów książąt,
dojdziemy do wniosku, że Dunimysł mógł być zarówno młodym
księciem obodrzyckim, jak i höfdingiem jednego z tamtejszych
oddziałów pirackich. W żadnym z wymienionych wypadków nie można
go uznać za wojewodę Racibora.
O Uniborze wypada snuć jeszcze bardziej luźne dywagacje – jak
wynika ze skąpych danych, mógł być wodzem pomorskim drugim pod
względem starszeństwa po Raciborze. Istnieje także druga, wspomniana
już przeze mnie, możliwość wyjaśniająca jego wysoką pozycję.
Wiadomo, że wyprawę inspirował Bolesław Krzywousty, jest więc
niemal pewne, iż wysłał z Raciborem polski kontyngent. Jeśli na jego
czele stał Unibor, był to oddział niemały, gdyż, jak mówi zdanie z sagi,
Unibor „przewodził licznemu zastępowi”. Czytamy zatem z podtekstu,
że wiódł drużynę znacznie większą niż wymieniony tuż obok Dunimysł.
Czy więc właśnie w Uniborze nie należałoby widzieć Bolesławowego
wodza, który – idąc jeszcze dalej w przypuszczeniach – był
równocześnie namiestnikiem pilnującym polskich interesów na
Pomorzu Zachodnim? Gdyby ten domysł był prawdziwy, Unibor
rzeczywiście okazałby się wojewodą, ale nie Racibora, a Krzywoustego.
Hipoteza bardzo kusząca, ale w żaden sposób niedająca się potwierdzić
źródłowo.
DESANT BARBARZYŃCÓW

Saga Sturlusona, źródło przecież tak odległe od nas czasowo, do dziś


zadziwia mnogością szczegółów strategicznych i taktycznych, na
dodatek podanych nie wprost, ale jakby mimochodem, ukrytych pośród
zdań niosących mniej istotny, bardziej „rozrywkowy” przekaz. Na tym
właśnie polegał talent Sturlusona jako sagnamada – jego zadaniem było
nie tylko przekazanie odbiorcy trudnej wiedzy historycznej, ale
uczynienie tego w sposób lekkostrawny. Osiągał to między innymi
dzięki łączeniu wiadomości poważnych z drugorzędnymi – dziś
nazwalibyśmy je popularnymi, przygodowymi. Co więcej, często pod
przykrywką tych prostych „przygód” podawał także dane istotne, lecz
tak opracowane, by oddziaływały na odbiorcę na zasadzie atrakcyjnych
obrazów, a nie nudnych danych. Kolejne zdanie z sagi jest tego
przykładem – aż roi się w nim od informacji ważnych, choć na
pierwszy rzut oka wyglądających na mające budować obraz i tło
opowieści zwykłe dane sytuacyjne.

Owi dwaj höfdingowie wpłynęli z częścią wojska we wschodnią odnogę


[ujścia rzeki Götalef] przy Hising [dziś Hisingen, wyspa między dwoma
ramionami rzeki] i dotarli tak w pobliże miasta...

Z podtekstu wyłania się informacja najważniejsza: plan ataku został


ustalony na długo przed dotarciem floty do skandynawskich brzegów.
Szturmu nie robiono „na hura” – a tak zwykle, na podstawie wielu
filmów i powieści przygodowych, wyobrażamy sobie ataki
przeprowadzane podczas wypraw wikingów czy wiciędzów.
Rozdzielenie floty słowiańskiej na kontyngenty Racibora oraz Dunimysła i Unibora

Armada została podzielona na dwie części, z których każda miała


wpłynąć w inną odnogę ujścia Götaelf. Dunimysł i Unibor pożeglowali
wschodnią, a Racibor zachodnią. Przy obu ramionach rzeki, za osłoną
dużej wyspy Hising, gród posiadał porty. Przy czym, jak wynika
z następnych zdarzeń, jedynie nabrzeże wschodnie, stykające się nie
tylko z podgrodziem, ale też z grodem, nadawało się do obrony.
Kolejne wnioski rodzi sam fakt podzielenia floty – skoro znacznie
wcześniej ustalono szczegóły ataku, nie była to inwazja na ślepo.
Zapewne już od dawna szpiedzy słowiańscy – podróżujący jako kupcy,
pątnicy, żebracy, najemnicy – sprawdzali miasto i jego okolice,
zdobywając wiadomości na temat liczebności załogi grodu, środków
obronnych, zwyczajów mieszczan. W tym kontekście czas ataku, czyli
niedziela w trakcie sumy, gdy wszyscy ważniejsi konungahelczycy
zebrali się w kościele grodowym, znamionuje znakomite rozeznanie
agresorów. Właśnie niedziela około południa stanowiła porę, gdy
miejscowym najtrudniej było podjąć skuteczną i szybką obronę.
Z kolei wysyłanie szpiegów w miejsce przyszłego ataku uświadamia,
że Krzywousty i Racibor szykowali desant od wielu miesięcy,
przygotowania zaczynając zapewne niedługo po wspomnianym już
zjeździe władców w Merseburgu. Rajza ta, obok udanego najazdu na
siedzibę władcy Danii, Roskilde, była częścią większego planu
strategicznego, obliczonego na całe lata walk ze Skandynawami.
Długotrwały zwiad szpiegowski oraz podział armii na kontyngenty to
kolejne z wynikających ze źródła ciekawych rozwiązań zarówno
strategicznych (w większej, operacyjnej skali), jak i taktycznych
(w mniejszej skali, związanej z bitwą kończącą tę konkretną
ekspedycję), które zastosował Racibor. Tylko czy można je uznać za
innowacyjne w tej części Europy? Do tego tematu wrócę jeszcze,
opisując punkt dowodzenia księcia podczas oblężenia miasta, a także
przedstawiając krótkie wnioski w zakończeniu książki.

...zaś część zastępów [na statkach pod wodzą Racibora] skierowała się
zachodnią odnogą [ujścia rzeki Götalef] do miasta. One przybiły do pali
[portowych] i wysadziły konnych (hestaliðit), którzy przejechali przez
Brattsas i zaraz otoczyli miasto.
Przytoczone dwa zdania mówią, że druga i, jak można przypuszczać,
znacznie większa część armii popłynęła pod dowództwem Racibora
zachodnim ramieniem rzeki. Dotarła do pali nabrzeżnych, co oznacza,
że nie tylko od strony wschodniej, ale i od zachodniej miasto miało
urządzenia portowe. Jest to jeden z dowodów na duże znaczenie
Konungaheli, gdyż tak rozległych, przynajmniej kilkusetmetrowych
konstrukcji wyładunkowych, znajdujących się i od wschodniej, i od
zachodniej części miasta, nie mógł mieć podrzędny ośrodek.
Dawniej niektórzy badacze przypuszczali – a pogląd ten nadal
pojawia się w artykułach popularnych – że wspomniane wyżej „pale”
nie były częścią drewnianego nabrzeża, a podwodnymi zasiekami, które
obrońcy wbili w dno rzeki, aby niszczyły poszycie atakujących
okrętów. Rzeczywiście, wiadomo, że w XII wieku na przykład
Słowianie pomorscy używali tego rodzaju „zasieków”, aby
powstrzymywać atakującą ich miasta flotę wroga. Moim zdaniem
jednak tutaj nie ma ku takiej interpretacji żadnych przesłanek, gdyż
opiera się ona jedynie na występującym w przekładzie Krystyny
Pieradzkiej błędnym uzupełnieniu źródła. Badaczka dopisała
nieistniejącą w oryginale informację, że pale były „wbite w dno”.
W przekładzie Gerarda Labudy widnieje wersja prawidłowa, wiążąca
owe pale z drewnianym nabrzeżem. Dla porównania można przytoczyć
podobną relację działającego dla muzułmańskiego kalifa Kordoby
żydowskiego kupca i szpiega, Ibrahima ibn Jakuba, który port
w Wolinie opisał jako „przystań, do której [Wolinianie] używają
przepołowionych pni”. Zdanie to opisywało tylko i wyłącznie
składające się z drewnianych bali nabrzeże, nie oznaczało podwodnych
umocnień. Dlatego jestem przekonany, że w Konungaheli chodziło o to
samo. Poza tym wbicie pali w dno było praco- i czasochłonne, dlatego
zabieg ten można było zastosować tylko wtedy, kiedy z dużym
wyprzedzeniem wiedziano o pojawieniu się floty wroga. Natomiast
w tej sytuacji statki Racibora zostały dostrzeżone w ostatniej chwili,
kiedy więc obrońcy mieliby czas na zrobienie takich zabezpieczeń?
Z kolei stosowanie ich w formie stałej, prewencyjnej, było wykluczone,
gdyż podwodne zasieki uniemożliwiałyby normalne korzystanie z portu
miejscowym statkom.
Gdy kontyngent Racibora zacumował, do akcji wkroczyły oddziały
konne. Są one opisane tylko w kontekście zachodniej części armii,
zatem można przypuszczać, że wojska Dunimysła i Unibora nie miały
jazdy.
Nie wiadomo dokładnie, czego dotyczyła nazwa Brattsas – takie
miano mogło nosić podgrodzie, o ile określenie to znaczyło Wysoko
Położone [Osiedle]. Wtedy opis powyższy oznaczałby, że jazda
słowiańska momentalnie zdobyła podgrodzie i stanęła pod wałem
grodu, choć tutaj źródło wyraźnie pisze o okrążeniu przez konnych
miasta (bœinn), a nie samej twierdzy górującej nad podgrodziem.
Dlatego wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że Brattsas było nazwą
części wysokiego, stromego wybrzeża, które leżało niedaleko miasta.
W takim wypadku jazda otoczyła podgrodzie, a nie sam gród. I na
pewnie nie całe podgrodzie, bo to było zbyt duże – zapewne chodziło
o ustawienie konnego kordonu na jego zachodnich krańcach.
Konny drużynnik pomorski z XII wieku
Jego uzbrojenie łączy elementy ogólnoeuropejskie (najpierw zachodnioeuropejskie, ale od
dawna stosowane i produkowane też w Skandynawii czy na terenach
zachodniosłowiańskich: długa, pełna kolczuga, typ miecza) z tradycyjnym wyposażeniem
skandynawskim (typ hełmu i strzemion), wschodnioeuropejskim, czyli koczowniczym
(siodło z wysokimi łękami, metalowe okucie uprzęży końskiej) oraz miejscowym,
słowiańskim (migdałowa tarcza – większa niż nowocześniejsze wzory
zachodnioeuropejskie, włócznia do szarży, topór z długą „brodą”).
Rekonstrukcja uzbrojenia drużynnika na podstawie analogii ze współczesnymi mu
drużynnikami z Polski i innych krajów środkowoeuropejskich.

Do czego jednak wojskom inwazyjnym potrzebna była konnica? Nie


nadawała się przecież do zdobywania umocnień, jej siłą była walka
w otwartym polu.
Oddział jazdy tworzyła – jak należy przypuszczać – doborowa,
przyboczna drużyna księcia, będąca pomorskim odpowiednikiem
opisanych przez Ibrahima ibn Jakuba, a potem Galla Anonima konnych
pancernych tworzących drużynę Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Ci
uprzywilejowani wojowie zazwyczaj nie brali udziału w mozolnej
wspinaczce na wały grodów. Przeznaczeni byli do czego innego –
miażdżenia przeciwnika na polu bitwy poprzez bezpośrednie uderzenie
przytłaczającą masą dużych koni bojowych, dosiadanych przez
ubranych w ciężkie pancerze (kolcze, ewentualnie skórzano-metalowe)
i żelazne hełmy jeźdźców, posługujących się mieczami, długimi
włóczniami, toporami i mającymi metalowe elementy tarczami. Byli
oni czołgami tamtych czasów, siłą uderzenia zmiatali ze swej drogi
nawet dobrze wyposażoną piechotę. Uzbrojenie i utrzymanie takiej
drużyny stanowiło wielkie obciążenie dla skarbu książęcego, ale
w ogólnym rozrachunku – bojowym i prestiżowym – było opłacalne.
Liczba 600 konnych wojów wydaje się w warunkach niezwykle
bogatego Pomorza jak najbardziej do przyjęcia, jeśli stosunkowo
uboższą Polskę sto lat wcześniej, za Bolesława Chrobrego, stać było na
utrzymanie aż 3900 tego typu drużynników. Choć prawdą jest, że
Chrobry swoimi wydatkami wojennymi zrujnował kraj...
Na czym wszakże miał polegać udział jezdnych w zdobywaniu
miasta? W opisie walk pojawiają się tylko jeden raz, właśnie na samym
początku oblężenia, gdy pierwsi zeszli ze statków i korzystając
z szybkości koni, utworzyli kordon otaczający podgrodzie. Mieli nie
dopuścić do ucieczki zbyt wielu mieszkańców, gdyż ci zmykali
z najcenniejszym dobytkiem. A na wojnie liczyły się nie tylko cele
polityczne, ale także łupy – kwestię tę rozwinę później w rozdziale
Łupy, Krzyż, sława. Można też dywagować, czy w dalszej części
oblężenia drużynnicy brali udział w niewymagających dosiadania koni
walkach o gród. Całkiem prawdopodobne, że zostaliby wykorzystani,
gdyby doszło do bezpośredniego uderzenia na przeciwnika stojącego
przed nimi twarzą w twarz, czyli mieliby uczestniczyć
w przełamywaniu tak zwanego muru tarcz. Wątpliwe jednakże, by
wzięli udział w pięciu się na wały, bo od tej ponurej roboty byli
szeregowi tarczownicy. Można także rozważać użycie konnej drużyny
podczas odpierania późniejszej odsieczy miastu, o czym opowiem
w odpowiednim miejscu.
Przy okazji lądowania konnicy powstaje wątpliwość dotycząca
topografii terenu. Skoro po przybiciu do nabrzeża portowego Racibor
wypuścił jazdę, żeby ta jak najszybciej otoczyła podgrodzie, to znaczy,
że owo podgrodzie musiało się znajdować w pewnym oddaleniu od
portu. Czyli zabudowa zachodniej części portu była zupełnie inna od
wschodniej, gdzie nabrzeże bezpośrednio stykało się i z podgrodziem,
i z grodem. Dziwna sprawa, gdyż „oddzielenie” portu zachodniego od
podgrodzia byłoby nieekonomiczne i niebezpieczne militarnie. Może
też wszakże istnieć inne wytłumaczenie tej pozornej nielogiczności:
Racibor wysadził konnicę nie na samym nabrzeżu wyładunkowym,
tylko wcześniej, w jakiejś odległości przed miastem. Jej zadaniem było
dotarcie do portu i przytykającego do niego podgrodzia wcześniej niż
same statki. Poza tym miała otoczyć miasto od zachodu i może od
północnego zachodu, gdzie piechota z okrętów dotarłaby znacznie
później. Jeśli przyjmiemy taką wersję, można założyć, że port zachodni
usytuowany był tuż przy domach dolnej części miasta, za to nie miał
styczności z grodem, w przeciwieństwie do portu wschodniego. I takie
wyjaśnienie, choć częściowo przeczące słowom sagi, wydaje mi się
prawdopodobniejsze, gdyż składy i kantory podgrodzia powinny,
z przyczyn logistycznych (system funkcjonowania miasta handlowego),
znajdować się przy samym porcie, a nie w oddaleniu od niego.
Konna drużyna Racibora dotarła pod miasto przed morskimi
oddziałami zachodniego kontyngentu. Jej widok musiał przerazić
konungahelczyków, bo sześciuset doborowych wojowników –
w błyszczących hełmach, kolczugach, z mieczami i tarczami,
galopujących na silnych koniach ustrojonych w pobrzękujące srebrem
uprzęże – niewątpliwie robiło wielkie wrażenie.

Einar, powinowaty [zięć] Andresa, przyniósł wieści do kościoła grodowego


(Kastalakirkju), ponieważ w nim zgromadził się lud miasta na sumę.
A przyszedł tam Einar, kiedy ksiądz Andres przemawiał [wygłaszał kazanie].
Einar powiedział ludziom, że wojsko zbliża się do miasta na bardzo wielu
statkach wojennych (herskipa), zaś część zastępów jedzie [konno] dołem
przy Brattsas. Twierdzili liczni [mieszczanie], że to zapewne jest Eryk, król
Dunów, a ludzie oczekiwali od niego pokoju.

Wbrew wynikającemu z opisu obrazowi, że znany nam już Einar po


prostu „przyniósł” wieści do kościoła grodowego, właściwsze byłoby
wyobrażenie go sobie podążającego tam biegiem. Niósł przecież wieść
o podchodzeniu pod miasto niezidentyfikowanych wojsk. Kim był
Einar – zwykłym posłańcem? Niemożliwe, gdyż był skoligacony
z głównym kapłanem ważnego kościoła, opiekunem relikwii Krzyża
Świętego. Myślę, że wojownika tego należy uznać za jednego
z ważniejszych ludzi w straży grodowej, skoro to on zaniósł możnym
wiadomość o ataku i pozwolił sobie przerwać nabożeństwo.
Mimo ostrzeżenia przysłanego przez króla Eryka Godnego Pamięci
i arcybiskupa Osura mieszkańcy Konungaheli nie byli przygotowani do
walki, co więcej, naprawdę nie wierzyli w możliwość ataku na ich
miasto! Świadczy o tym przede wszystkim jasne stwierdzenie
Sturlusona, że część z nich była przekonana, iż nadchodzące wojska
prowadzi król Eryk, po którym spodziewali się tylko pokojowych
zamiarów. Jak widać, nikt w Konungaheli nie liczył się z inwazją,
szczególnie ludu mieszkającego tak daleko jak Pomorzanie.
WALKA W PORCIE

Nawet jeśli mieszczanie naprawdę mieli nadzieję, że przybywa król


duński, na wszelki wypadek uzbroili się i wylegli na nabrzeże portowe.

Potem pobiegli ludzie wszyscy na dół, do miasta [podgrodzia], do dobytku


swego, uzbroili się i poszli na dół, na pomost [portowy na wschodnim
nabrzeżu], gdzie przekonali się, że czas wojny (úfriðr) nastał, bo [zobaczyli]
wojska nieprzeliczone.

Nie wiadomo, ile czasu minęło między przerwaniem mszy przez


Einara a pierwszym atakiem wroga. W każdym razie wystarczająco
dużo, by mieszczanie mogli dotrzeć do własnych domów na
podgrodziu, zabrać najcenniejsze rzeczy, uzbroić się i zejść na
wschodnie nabrzeże portowe, by wziąć udział w odpieraniu wroga.
Czy podgrodzie było obwałowane? Przeczyć temu zdaje się
natychmiastowa rezygnacja z obrony tej części miasta i późniejsze
zebranie się konungahelczyków za wałami grodu. Z drugiej strony,
trudno sobie wyobrazić, by tak znaczny ośrodek nie miał
ufortyfikowanego podgrodzia.
W ułożonej także przez Sturlusona Sadze o synach Magnusa opisana
została rozbudowa miasta za panowania króla Sigurda Krzyżowca,
dobroczyńcy Konungaheli. To źródło kilkakrotnie wspomina
o wznoszeniu umocnień, tyle że nie ma pewności, czy chodzi jedynie
o wały grodu, czy także podgrodzia. Równie mało w zrozumieniu tego
zagadnienia pomagają nam źródła archeologiczne, gdyż badania
pozostałości miejskich Konungaheli z interesującego nas okresu są
nadzwyczaj skromne.
Myślę jednak – biorąc pod uwagę znaczenie portu oraz analogie do
innych miast nadbałtyckich – że podgrodzie powinno być umocnione.
Nie zdecydowano się na obsadzenie jego wałów z powodu braku
zapasów broni potrzebnej do odpierania ataków oraz niewystarczającej
liczby wojowników – czy ogólnie rzecz biorąc: mężczyzn zdolnych
posługiwać się bronią – mogących obsadzić długie wały podgrodzia. Od
razu postanowiono wydać dolne miasto najeźdźcy.
Jak jednak można było dopuścić do sytuacji, aby w mieście nie
znajdowało się wystarczająco dużo zbrojnych? Zapewne ich niedostatek
wiązał się z wydarzeniami poprzedniego roku, kiedy wielu
mieszkańców opuściło Konungahelę, „skazaną na zagładę” przez
pojawienie się Dzikiego Gonu. Z kolei kwestii braku zapasów broni –
wyraźnie zaakcentowanej w sadze – nie będę rozpatrywał, bo świadczy
ona wyłącznie o braku wyobraźni zarządców miasta, gdyż tak bogatemu
ośrodkowi na pewno nie brakowało pieniędzy na produkcję albo zakup
zaopatrzenia dla wojowników.
Warto też pamiętać, iż nawet jeśli podgrodzie miało wały od strony
lądu, to jego słabą stronę stanowiły porty. Między nabrzeżami
a składami i domami miasta prawdopodobnie nie wzniesiono
fortyfikacji. Dlatego gdy tylko obca flota wylądowała i zajęła jeden
z portów, cała reszta podgrodzia automatycznie stawała się bezbronna.
Być może był to kluczowy powód tak szybkiej ewakuacji mieszczan do
grodu.
W owym czasie miasta portowe położone nad morzem lub nad dużą
rzeką nie musiały budować umocnień między nabrzeżem
a podgrodziem. Zwykle atakował je z głębi lądu przeciwnik
niedysponujący flotą (nawet rzeczną), dla którego sforsowanie rzeki
i atak od strony wody były wielkim wyzwaniem. Natomiast w razie
inwazji wroga wyposażonego w okręty brak wałów między nabrzeżem
a podgrodziem okazywał się piętą achillesową obrońców. Wtedy
ratunkiem mogła być flota osłonowa, w miastach słowiańskich złożona
ze statków przeważnie prywatnych, należących do miejscowych
kupców-piratów. Takiej jednak floty Skandynawowie w tym miejscu
nie posiadali, a przynajmniej jej nie użyli.
Grodzianie Konungaheli nawiązali za to walkę w przytykającym do
silnie umocnionego grodu porcie wschodnim, co było zrozumiałe, gdyż
kupcy nie zamierzali za darmo oddawać swoich towarów – często
stanowiących dużą część ich majątku – znajdujących się nie tylko na
kilku przygotowanych do rejsu statkach, ale przede wszystkim
w składach nabrzeżnych.

Dziewięć statków (skip) z towarami, przybyłych ze Wschodu, własność


kupców (kaupmenn), stało na rzece przed pomostem [nabrzeżem portu
wschodniego]. Windowie uderzyli na nie w pierwszej kolejności i walczyli
z kupcami. Kupcy uzbroili się i bronili długo i mężnie. Trwała tam bitwa
zaciekła, aż kupcy zostali pokonani. Podczas tego ataku Słowianie stracili
półtorej setki statków i wszystkich ludzi [z ich załóg].

W tym opisie autor sagi skoncentrował się na wydarzeniach


rozgrywających się nad wschodnim ramieniem rzeki, gdzie do portu
chciały dobić okręty Dunimysła i Unibora. Drogę zatarasowało im
dziewięć załadowanych towarami statków, zapewne czekających na
poniedziałkowe wyruszenie w morze. Nie odpływały one w niedzielę,
gdyż „dobrzy chrześcijanie” tego dnia nie rozpoczynali wypraw
handlowych. Zresztą musieliby być wyjątkowo niedoświadczeni, gdyby
popołudniem chcieli rozpoczynać rejs – ledwie by wyszli z portu,
nastałaby pora na szukanie miejsca dogodnego do rzucenia kotwicy na
noc. W owych czasach nawet znający miejscowe wody kupcy bardzo
rzadko pływali nocą i niechętnie oddalali się od brzegu.
Właściciele przedstawionych dziewięciu statków prowadzili handel
ze Wschodem (Austr), którym to określeniem Skandynawowie
nazywali przede wszystkim Ruś, ale także – w formie uogólnienia –
znacznie dalej położone kraje: Bizancjum, państwa nadwołżańskie
i nadkaspijskie, a nawet arabskie. Towary stamtąd przewożono do
Skandynawii, a część z nich jeszcze dalej na zachód – do Niemiec,
Francji, Anglii. Należy się więc spodziewać, że skipy (skip – ogólna
nazwa na każdy rodzaj statku) były pełne cennego dobra z dalekich
krain, skoro Sturluson podkreślił, że przypłynęły ze Wschodu. A jak
należy sądzić z kontekstu, stały już załadowane do mającego niedługo
nastąpić dalszego rejsu – zatem ich właściciele, kupcy, mieli czego
bronić. Z tej wzmianki oraz paru informacji z innych sag zdaje się
wynikać, że Konungahela była jednym z ważniejszych skandynawskich
portów tranzytowych, obsługujących kupców podróżujących między
wschodnimi a zachodnimi krańcami kontynentu.
Ze względu na brak miejsca na zablokowanym statkami wschodnim
ramieniu rzeki Słowianie nie mogli rozwinąć szyku ani wysadzić
desantu. Na zasadzie analogii znanych z historii walk bałtyckich (na
przykład z bitwą pod Svolder w 1000 roku) spróbujmy wyobrazić sobie,
w jaki sposób kupcy mogli zatarasować dostęp do portu. Saga podaje,
że owych dziewięć statków nie było przycumowanych do nabrzeża,
tylko zostało ustawionych na rzece przed pomostem. Zapewne więc
kupcy ustawili je w szeregu, aby skipy zajęły większą część rzecznego
przejścia, po czym powiązali je linami. Dzięki temu utworzyli
pływający, bardzo ciężki do zdobycia „mur obronny” z okrętów –
taktyka taka znana była nad Bałtykiem od wczesnego okresu
wikińskiego.
Zastanawiać może bohaterstwo kupców. Oczywiście własną piersią
bronili swojej cennej, przywiezionej ze Wschodu własności, ale dziś
termin „kupiec” kojarzy się z kimś robiącym dobre interesy, a nie
wyciągającym broń, by walczyć z wrogami. W tamtych czasach było
inaczej.
Ludy basenu Morza Bałtyckiego zajmowały się we wczesnym
średniowieczu każdym rodzajem działalności zarobkowej, który
w danej chwili okazywał się najbardziej opłacalny. Oferujący towar
kupcy w jednej chwili mogli się przedzierzgnąć w krwawych piratów,
jeśli walka bardziej się opłacała od pokojowej wymiany dóbr. A po
powrocie z wyprawy handlowo-rabunkowej kolejne kilka miesięcy
życia wikingowie spędzali w roli rybaków czy rolników. Owa wielka
„giętkość zawodowa” Skandynawów czy Słowian pomorskich przebija
z licznych opisów w sagach czy dziełach historycznych oraz ze
znalezisk archeologicznych. Te ostatnie ukazują wysoki stopień
militaryzacji wszystkich warstw społeczeństw nadbałtyckich oraz
przystosowanie ich statków do uprawiania każdego typu działalności
„zarobkowej”.
Przy okazji – dwa słowa o uniwersalności ówczesnych statków.
Skandynawowie, Słowianie i inne ludy mieszkające we wczesnym
średniowieczu nad Bałtykiem używali podobnych typów łodzi
pełnomorskich. Niezależnie od wielkości te bezpokładowe okręty były
dostosowane do celów i bojowych, i handlowych. W razie potrzeby – na
przykład bardzo długiego rejsu – też rybackich, choć za typowo
rybackie uznaje się przede wszystkim najmniejsze jednostki. Wcześniej
parę zdań poświęciłem snekkarom i drakkarom, czyli skipom
o przeznaczeniu głównie bojowym, ale i one mogły być używane do
przewożenia towarów. Istniały też szersze, głębsze i wolniejsze
skandynawskie jednostki handlowe, jak knarry czy wspomniane na
początku rozdziału dziesiątego byrdingi – wszystkie je ogólnie zwano
kaupskipami, czyli „statkami kupieckimi”. Z kolei od drugiej połowy
XII wieku budowano kogi, statki typowo towarowe, mało przydatne
w walce, ale w czasach opisywanej przeze mnie wyprawy każda
jednostka morska, choćby i załadowana towarami, nadawała się
równocześnie do celów militarnych, co widać na przykładzie obrony
portu wschodniego.
Saga podaje konkretny wynik starcia w porcie – i znów mamy
problem z liczbami wymienionymi przez Sturlusona. Według niego
kupcy z dziewięciu statków zatopili półtorej dużej setki, czyli 180,
łodzi słowiańskich i zabili całe ich załogi. Autorzy obu dawnych
polskich tłumaczeń mylili się w kwestii strat najeźdźców: Krystyna
Pieradzka podała 170 skipów, a Gerard Labuda – „półtora i ćwierć
setni” – czyli 175 (gdyby liczyć małe setki) lub 210 statków (gdyby
liczyć duże setki). Żadna z tych informacji nie ma odzwierciedlenia
w źródle, które podaje: hálft annat hundrað – „pół [setki odjąć od]
dwóch setek”.
Liczba zatopionych słowiańskich snekkarów jest olbrzymia, zbyt
duża jak na walkę z dziewięcioma statkami kupców. Czy tak
wiarygodny w innych kwestiach historiograf mógł się mylić? Na tych
180 zniszczonych skipach musiałoby się znajdować albo osiem tysięcy
(według danych podanych przez Sturlusona), albo siedem i pół tysiąca
(według moich zmodyfikowanych szacunków) ludzi, co wystarczyłoby
do zasiedlenia dwóch ówczesnych sporych miast nadbałtyckich. Załogi
dziewięciu statków nie byłyby w stanie uczynić takiego spustoszenia,
nawet stosując taktykę „muru obronnego”. Mogą być dwa
wytłumaczenia niezwykłych danych z sagi.
Pierwsze wynika z charakterystycznego dla średniowiecza sposobu
postrzegania rzeczywistości. Wedle „kanonu wojownika”
o prawdziwym bohaterstwie mówiło pokonanie jak największej liczby
przeciwników. Dlatego w wielu źródłach pomnażano liczbę
zwyciężonych wrogów, aby uwypuklić bohaterstwo obrońców.
Istnieje też druga możliwość, według mnie znacznie
prawdopodobniejsza. Sturluson pomylił się, co zdarzało mu się
nadzwyczaj rzadko, choć błąd ten wziął się nie z wybujałej wyobraźni
ani chęci podkreślenia bohaterstwa obrońców, tylko z mimowolnego
pomieszania danych. Na miejsce zatopionych statków słowiańskich
sagnamad przypadkowo wstawił uzyskaną od informatora liczbę
wszystkich łodzi bojowych, które znajdowały się w kontyngencie
Dunimysła i Unibora, czyli wpłynęły we wschodnią odnogę rzeki. Jak
pamiętamy z wcześniejszych wyliczeń, było ich nieco powyżej dwustu,
czyli ilość zbliżona do owych stu osiemdziesięciu, które miały zostać
zniszczone. Wydaje mi się, że właśnie tutaj należy szukać wyjaśnienia
podanych przez sagę wieści o tak poważnych stratach słowiańskich.
Jeśli prawdziwe okazałoby się to wyjaśnienie, niemalże stuprocentowo
potwierdzałoby ono moje wyliczenie liczebności armii Racibora oraz
kryteria jej podziału na dwa różnoplemienne kontyngenty, z których
wschodni, obodrzycko-polski, dysponował mniej więcej dwustoma
okrętami.
W takim razie ile naprawdę statków Dunimysła i Unibora mogło
zatonąć podczas pierwszej walki? Obrona portu rzeczywiście musiała
być bohaterska, inaczej wśród wojów skandynawskich nikt nie
poświęciłby jej uwagi, a co więcej – nie trafiłaby do sagi. Dlatego jeśli
przyjmujemy, że okręty słowiańskie atakowały „mur obronny”
z powiązanych skipów, mogło zginąć naprawdę wielu atakujących.
Może też jeden lub dwa z ich statków, zmiażdżone w ścisku lub
podpalone, poszły na dno. A takie osiągnięcie obrońców warte już było
odnotowania w opowieści.

Kiedy ta walka była najbardziej zażarta, stanęli mieszczanie na pomoście


i razili [pociskami] pogan. Ale kiedy bitwa [na statkach] zamarła, uciekli
mieszczanie na górę, do miasta [podgrodzia], potem zaś do grodu [podążył]
cały lud, a mieli ludzie ze sobą zwierzaki [hodowlane] i całe bogactwo, które
zdołali zabrać.

Zdanie o „rażeniu pociskami pogan” przez mieszczan jest


kontynuacją opisu walki w porcie usytuowanym przy wschodnim
ramieniu rzeki. Starcie pomiędzy statkami kupców skandynawskich
a Słowianami musiało się odbywać na tyle blisko nabrzeża, na którym
ustawili się grodzianie, że ci byli w stanie dosięgnąć najeźdźców
pociskami. „Jakimi pociskami i z czego wystrzeliwanymi, a może
miotanymi ręcznie?” – trzeba zapytać, gdyż w tym miejscu
w przekładzie Gerarda Labudy znajduje się wyrażenie „strzelali”,
a w tłumaczeniu Krystyny Pieradzkiej: „rzucali pociski”, zatem są to
interpretacje sprzeczne ze sobą. W źródle użyto słowa skutu, formy
czasu przeszłego od czasownika skjóta, zaś z jego właściwym
odczytaniem jest pewien problem. W tym kontekście mógł znaczyć
zarówno „strzelali” (wtedy chodziłoby o szycie z łuków, broni często
używanej przez Skandynawów nie tylko do polowań, ale też na wojnie),
jak i „ciskali”, na przykład włóczniami. Wiadomo, że strzała dolatuje
dalej niż miotana ręcznie włócznia, a że nie jesteśmy w stanie
stwierdzić, czym mieszczanie „razili pogan”, nie poznamy też
dokładnej odległości, dzielącej walczące statki od nabrzeża portowego.
Zastanawia uporczywe stosowanie w tekście terminu „poganie”
(heiðingjar, heiðnir menn) na określenie Słowian. Przecież Sturluson
musiał zdawać sobie sprawę, że Pomorze zostało oficjalnie ochrzczone,
gdyż odbyte z pompą akcje misyjne świętego Ottona z Bambergu
odbiły się głośnym echem w cesarstwie, musiano zatem słyszeć o nich
także w Skandynawii. Teoretycznie więc Słowianie pomorscy byli
chrześcijanami. Właśnie, teoretycznie. Tak naprawdę większość tylko
z daleka widziała księdza, a tym bardziej kościół. Niewielka część
została ochrzczona, nie mówiąc już o świadomej i dobrowolnej, a nie
wymuszonej przez księcia, konwersji na nową wiarę. Do późnego
średniowiecza Pomorzanie w ukryciu oddawali cześć starym bogom.
Pogaństwo miało długi żywot nie tylko na Pomorzu – dla przykładu,
jeszcze na początku XIII wieku wojska Wielkopolan (których
przodkowie zostali ochrzczeni dwieście lat wcześniej!) pod wodzą
księcia Władysława Laskonogiego ruszały w bój po wcześniejszym
uzyskaniu „błogosławieństwa” z rąk wiedźmy. Dlatego można przyjąć,
że Sturluson wcale nie mijał się z prawdą, nazywając zbrojnych
Racibora poganami. Tylko ludzi z najbliższego otoczenie księcia można
uznać za chrześcijan, choć nawet i co do nich miałbym pewne
wątpliwości, gdyż bliższe prawdy byłoby określenie ich zaledwie
„ochrzczonymi”.
Istnieje jeszcze druga kwestia związana z tak jednoznacznie
negatywnym postrzeganiem Słowian przez Sturlusona. W sadze termin
„poganie” jest toposem takim samym jak dużo dawniejsze słowo
„barbarzyńcy” stosowane przez starożytnych historiografów rzymskich
na określenie wszystkich ludów spoza limesu, a więc nienależących do
cywilizowanego świata. Także saski kronikarz z X wieku Widukind
w dziele Dzieje saskie oraz żyjący w stuleciach XII–XIII dziejopis
duński Saxo Grammaticus w Czynach Duńczyków niejednokrotnie
nazywali Słowian barbarzyńcami. Również dla Sturlusona i jego
współczesnych, uważających się za „prawdziwych chrześcijan”,
Pomorzanie byli dzikusami, którzy może i oficjalnie przyjęli nauki
Boga, ale wcale nie należeli do wspólnoty Kościoła, nie należeli do
orbis Christianus – „świata chrześcijańskiego”. A jako pozostający
poza tą ekumeną byli traktowani na równi z bestiami, demonami,
czymś, co jest wrogie i wymaga wytępienia. Do wątku tego wrócę
w rozdziale Znak od Boga, gdzie przedstawię ogólne ujęcie toposów na
temat Słowian, szczególnie tych pogańskich.
Gdy zakończyło się starcie z broniącymi dostępu do portu
dziewięcioma statkami, grodzianie stojący na nabrzeżu czym prędzej
pochwycili zabrane z domów kosztowności, pognali przed sobą
inwentarz mogący biegać na własnych nogach (dýrgripi – dosłownie:
„stworki, zwierzaki”, od dýr – „jeleń”, ale pierwotnie: „potwór/stwór
z lasu”), który miał się przydać jako żywa spiżarnia podczas
zbliżającego się oblężenia, i uciekli z portu na wyżej położone
podgrodzie. Z niego udali się do jeszcze wyżej stojącego grodu. Co
ciekawe, Sturluson konsekwentnie określa gród wywodzącym się
z łaciny, a więc wówczas nowoczesnym i modnym, słowem kastali –
„zamek”, a nie staroskandynawskim terminem borg, oznaczającym
„miejsce umocnione, gród”.
Decyzja mieszczan była jak najbardziej słuszna, gdyż nieumocnione
od strony portu podgrodzie nie nadawało się do obrony, a wobec
przytłaczającej przewagi wroga traciła sens walka na ulicach miasta.
TAJNE PRZEJŚCIE

Solweig [żona proboszcza] i córki jej, i dwie inne kobiety uszły w głąb
lądu.

Sturluson robi jednozdaniową przerwę w opisie walk, by wspomnieć


o kilku kobietach, których ucieczka będzie potem ważna dla akcji.
Wtrącenie to, umieszczone akurat w tym fragmencie tekstu, mówi nam,
że wydarzenie owo miało miejsce w czasie, gdy trwała walka we
wschodnim porcie, czyli na samym początku oblężenia. Zatem nie jest
to wyraz roztrzepania historyka, który nagle przypomniał sobie
o ucieczce kobiet i wstawił wzmiankę o niej byle gdzie, ale celowy
zabieg, mający umieścić to zdarzenie w określonym przedziale
czasowym.
Powyższa informacja z sagi wydaje się prosta, a jednak...
W przekładzie Gerarda Labudy wymieniona jest Solweig, jej dwie córki
oraz „inne niewiasty” – robi się z tego całkiem spora wycieczka.
Prawidłowe jest tłumaczenie Krystyny Pieradzkiej: „Solweig, jej córki
[skądinąd wiemy, że miała dwie] oraz dwie inne kobiety”, czyli
wieloosobowa grupa zawęża się do pięciu niewiast. Możemy się
domyślać, że przewidujący kapłan, mąż Solweig, i jakiś inny wielmoża
od razu postanowili odesłać najbliższe sobie kobiety w głąb lądu, aby
zaoszczędzić im okropności wojny. Albo, czego nie można wykluczyć,
doskonale wiedzieli, że próba utrzymania grodu nie skończy się dobrze
dla obrońców.
Dalej w tłumaczeniu Krystyny Pieradzkiej pojawia się tajemnicze
zdanie: „niewiasty zstąpiły do podziemi”, co sugeruje ich ucieczkę
z miasta tajnym przejściem. Sprawa frapująca, bo zdająca się
wskazywać, iż w Konungaheli istniały podziemne tunele wykopane na
wypadek ataku nieprzyjaciela. I takim też tropem poszli autorzy paru
artykułów, szczególnie internetowych, dopatrujący się tajemnic, gdzie
ich nie ma. W oryginale zaś znajdują się słowa géngu upp á land, czyli
„poszły w głąb lądu [na wieś/z dala od miasta]”. Ani słowa o „zejściu
do podziemi” czy tym bardziej o tajemnym korytarzu. Niewiasty po
prostu wykorzystały brak pełnego okrążenia miasta i uciekły
z Konungaheli na wieś. Jak dowiemy się później, podążyły z ważną
misją na północ, na ziemie norweskie.
RABUNEK PODGRODZIA

Kiedy Windowie zajęli statki kupieckie (kaupskipin), wylądowali [na


nabrzeżu] i zrobili przegląd zastępów swych, aby poznać swe straty.

Saga znów powraca do wydarzeń nad wschodnią odnogą rzeki.


Teraz, po pokonaniu załóg dziewięciu kaupskipów, wojska
Dunimysła i Unibora bez dalszych przeszkód dokonały desantu we
wschodnim porcie. Nim jednak rozpuszczono zagony łupieżców, został
dokonany przegląd wojsk. Rzecz to ciekawa, gdyż niezgodna ze
stereotypowym obrazem wczesnośredniowiecznych rozbójników
morskich, którzy wszak powinni wyskakiwać z łodzi niczym dzikie
zwierzęta, rozbiegać się między chatami, wymachiwać obnażoną
bronią, a potem pić, łupić i gwałcić. Tymczasem nim zezwolono na
rabunek opuszczonych domostw, odbyła się jakże nowoczesna odprawa
pobitewna, podczas której oceniono straty własne, a zapewne też
przydzielono poszczególnym oddziałom odpowiednie zadania.
Opisany przez Sturlusona system dowodzenia Windów odstaje od
powszechnie przyjętego obrazu, według którego dawni Słowianie byli
zbieraniną, bez strategii, taktyki i przemyślanego dowodzenia atakującą
przeciwnika. Już wcześniejsze moje uwagi o zastosowaniu
długotrwałego wywiadu i o ustaleniu założeń inwazji dowodziły
wieloaspektowego przemyślenia całej operacji wojennej. Tutaj mamy
kolejny tego dowód, a dalsze ujawnią się wraz z omówieniem
następnych działań bojowych. Jedno jest pewne – wyprawę Racibora
starannie zaplanowano i przeprowadzono, a w jej trakcie nie było
miejsca na samowolę poszczególnych oddziałów.
Pobiegli niektórzy z nich [Słowian] do miasta [podgrodzia], zaś niektórzy
na [stojące w porcie] statki kupieckie i zabrali bogactwo wszelkie, jakie tylko
chcieli posiąść. Później podłożyli ogień w mieście [na podgrodziu] i spalili
wszystko, podobnie jak statki. Potem podeszli całym zastępem pod gród
i rozstawili się do szturmu.

Dopiero teraz, po przeglądzie wojsk, wodzowie pozwolili na rabunek.


Wiadomo, że właśnie na tym najbardziej zależało zwykłym
wojownikom – wojna była dla nich elementem codziennego życia,
umożliwiającym zdobycie majątku i sławy. Ten zagrabiony majątek
można było potem przejeść, przepić i wydać na ugruntowanie o sobie
opinii człowieka walecznego oraz hojnego dla kobiet, przyjaciół
i pieśniarzy – co było równoznaczne ze sławą (dwa słowa ówczesnemu
etosowi wojny poświęcam w rozdziale Łupy, Krzyż i sława).
Kwestia złupienia i spalenia podgrodzia oraz stojących w porcie
statków była niegdyś traktowana w opracowaniach niektórych
zachodnioeuropejskich badaczy – idących za opinią Sturlusona – jako
dowód na dzikość Słowian. W takim razie ciekaw jestem, jak zdaniem
owych naukowców należałoby traktować prawdziwie krwawe wyczyny
wikingów w Anglii czy podpadające pod ludobójstwo dokonania
saskich kolonizatorów podczas podboju ziem Słowian połabskich.
Niszczycielskie postępowanie Pomorzan w Konungaheli było
w tamtym czasie – i jeszcze długo potem – działaniem normalnym
podczas wojny, jednym z etapów zdobywania obcego miasta, którego
nie zamierzano potem utrzymywać w zależności politycznej, czyli
można je było całkowicie złupić i zniszczyć. Tak samo czynili podczas
swoich wypraw królowie niemieccy czy książęta polscy, gdyż taki był
standard postępowania.
Tutaj widzimy jednak coś ciekawego, wykraczającego poza ów
standard. Spalenie podgrodzia odbyło się nie na zasadzie
przypadkowych podpaleń ani niszczycielskiego, „wandalskiego”
szaleństwa. Jak dowodzi jasno określona taktyka Racibora podczas
całej wyprawy, także zniszczenie dolnego miasta miało sens i wcale nie
stanowiło przejawu niepohamowanej dzikości wojsk inwazyjnych.
Książę i jego wodzowie żelazną ręką trzymali swoje wojsko, zmuszając
je do realizacji rozkazów i pozwalając na rabunki tylko w formie
określonej przez samo dowództwo. Karność ta przywodzi na myśl
sposób działania armii ludów koczowniczych, gdyż
w dwunastowiecznej „właściwej” Europie tego typu posłuszeństwo
wobec rozkazów wodza było zjawiskiem rzadkim. Co więcej, powyższy
fragment sagi kończy się fragmentem o „rozstawieniu” wojsk przed
szturmem, a zatem mamy do czynienia ze ściśle określonym
założeniem taktycznym, które polegało zapewne na rozdzieleniu
obowiązków i stref walki pomiędzy poszczególne oddziały.
Samo spalenie podgrodzia też miało głębszy militarny sens – było
oczyszczeniem pola przed właściwą walką. Dopiero po zniszczeniu
niżej położonych domów Słowianie mogli zabrać się do oblężenia
grodu, czyli miejsca, gdzie zostały zebrane wszystkie bogactwa miasta,
łącznie z relikwią Krzyża. Relikwia ta zaś mogła stanowić ważny
element w rachubach władcy Polski, Bolesława Krzywoustego.
Tłumaczenie ostatniego z powyższych zdań z sagi w wersji Krystyny
Pieradzkiej zawiera informację, że Słowianie „ustalili czas ataku”.
Słów tych nie ma w oryginale – gdyby były, sugerowałyby niezwykle
dokładne „rozplanowanie dnia” wojsk Windów. Mimo że sam uważam,
iż taktyka i sposób prowadzenia walk przez Racibora wyprzedzały
ówczesne dokonania skandynawskie i zachodnioeuropejskie, nie
posunąłbym się jednak do stwierdzenia, że poszczególne etapy walki
były ustalane co do godziny.
DRUGA BITWA – POCZĄTEK OBLĘŻENIA

W ten sposób rozpoczęło się oblężenie grodu, czyli właściwa faza


bitwy o miasto. Od opisu tego wydarzenia rozpoczyna się jedenasty
rozdział sagi Sturlusona, noszący tytuł Druga bitwa (Önnur orrosta).
Tytuł ten – niezależnie, czy wymyślony przez samego Sturlusona,
czy dodany później – miał wskazywać odbiorcy, że teraz będzie mowa
o kolejnej walce, niezwiązanej z „pierwszą bitwą”, czyli walką
w porcie. Dodatkowo może zawierać sugestię, że do właściwych
działań oblężniczych doszło dopiero drugiego dnia najazdu.
Przeniesienie pierwszego szturmu grodu na dzień następny jest
całkiem prawdopodobne. Zważywszy na fakt, że flota słowiańska
dopłynęła do miasta wczesnym popołudniem, potem miała miejsce
bitwa w porcie, następnie kilkugodzinne łupienie i palenie podgrodzia,
a później najeźdźcy musieli długo (może nawet całą noc) czekać na
wygaszenie płomieni, można uznać, że pierwszy atak na gród odbył się
kolejnego dnia – 10 sierpnia.

Rozdział 11: Druga bitwa


Konung Racibor zaproponował tym, którzy byli w grodzie, żeby wyszli,
a zachowają życie i [będą mogli opuścić gród] z bronią, odzieniem i złotem.
Ale wszyscy [obrońcy] krzyknęli w odpowiedzi [odrzucając propozycję]
i weszli na wały (borgina), niektórzy strzelali [z łuków], niektórzy zrzucali
kamienie, niektórzy ciskali belkami i tak zaczęła się wielka bitwa, a [zabici]
padali z obu stron, ale znacznie więcej pośród Windów.

Przypuszczalnie wczesnym rankiem 10 sierpnia książę Racibor


złożył obrońcom grodu propozycję: jeśli się poddadzą, będą mogli
honorowo, z bronią i majątkiem, opuścić gród. Mamy tu do czynienia
z nowoczesną, rzadko spotykaną we wczesnośredniowiecznej Europie
kurtuazją, przeczącą utrwalonemu w źródłach obrazowi Słowian jako
prymitywnych barbarzyńców...
Oblężenie Konungaheli w 1136 roku

Ale zupełnie inną sprawą jest, czy Racibor naprawdę puściłby


obrońców wolno i ze zgromadzonym bogactwem. Tego się już nie
dowiemy, wątpię jednak, aby książę dotrzymał przyrzeczenia – jego
wojowie potrzebowali wynagrodzenia za wyprawę. Przybyli tu po łupy
i sławę, a Racibor raczej niechętnie opłaciłby taką masę wojska
z własnego skarbca, na pewno poważnie już nadszarpniętego
przygotowaniami tak dużej wyprawy.
Sam fakt złożenia tej propozycji jasno mówi, że Pomorzanom się
spieszyło, a powód mógł być tylko jeden – obawa, że mimo własnych
kłopotów król Eryk zdoła zebrać oddziały i przyjść miastu z pomocą.
Pamiętajmy, że armia Racibora znalazła się na dalekim zapleczu
państwa duńskiego. Gdyby tutaj została osaczona przez Skandynawów,
znikąd nie mogłaby się spodziewać pomocy. Zagrożeniem był też
ewentualny atak wojsk norweskich czy gockich – gdyż Gotaland był
wtedy znów niezależny od Szwecji, a rządził nim ambitny jarl lub
konung Karl Sonason.
Z dzisiejszej perspektywy, kiedy wiemy, jak wszystko się
zakończyło, bardziej prawdopodobne wydaje się jednak co innego.
Racibor nie spodziewał się odsieczy duńskiej, a proponował kapitulację
ze względów propagandowych – sensacją na okolicznych dworach
byłaby wieść, że słynna Konungahela poddała się bez walki! A książę
nie spodziewał się owej odsieczy, bo wiedział, że nie nadejdzie. Czy
w takim ujęciu nie nabierają odpowiedniego wydźwięku słowa
z początku opisu wydarzeń mówiące, że Eryk Godny Pamięci przysłał
ostrzeżenie o zbliżaniu się floty Windów, którzy „gromią wszędzie
chrześcijan i ciągle zwyciężają”? Czy przypadkiem owe zwycięstwa nie
oznaczały, między innymi, unieszkodliwienia drużyny i floty samego
Eryka? Takie posunięcie Windów – najpierw napad na mogących
szybko reagować przybocznych Eryka, potem rozbicie okrętów sił
lokalnych, a dopiero później najazd na Konungahelę – byłoby jak
najbardziej zrozumiałe i dowodziłoby dużego talentu strategicznego
Racibora (lub Bolesława Krzywoustego). W tej kwestii możemy tylko
snuć przypuszczenia, choć wydają mi się one niedalekie od prawdy.
Oczywiście grodzianie nie zamierzali się poddawać, gdyż kapitulując
bez walki, zaprzeczyliby własnemu dobremu imieniu jako wojowników.
W odpowiedzi na propozycję słowiańskiego księcia obrońcy zaczęli
zasypywać wroga strzałami, kamieniami i drewnianymi belkami.
Zastanawia rzucający się w oczy fakt – na wyposażeniu Konungaheli
nie było machin wojennych, którymi na dużą odległość można by razić
najeźdźcę. Tymczasem portowe miasta Słowian nadbałtyckich w tym
samym XII stuleciu (tyle że w jego drugiej połowie) z powodzeniem
stosowały takie urządzenia podczas odpierania duńskich ataków.
Wykorzystywały także długie mosty podmiejskie do zatrzymywania
i atakowania z nich wrogiej floty. W Konungaheli nie było żadnego
mostu, Skandynawowie nie używali też ciężkiego sprzętu do ostrzału.
Dlaczego?
Wydaje się, że odpowiedź na to pytanie jest prosta, ale dla
dzisiejszego czytelnika zaskakująca – od przełomu VIII i IX aż do
końca XII wieku osady portowe i miasta Pomorzan, Ranów, Wieletów
oraz Obodrzyców były ludniejsze i zasobniejsze od większości portów
skandynawskich. Bogactwo zaś pociąga za sobą nie tylko możliwość
budowy dłuższych nabrzeży czy rozleglejszych podgrodzi, ale także
wydatkowania zasobów na nowoczesny sprzęt wojenny. Sprzęt nie
prywatny, bo za ten płacili sami wojowie lub ich przywódcy, ale
„państwowy”, fundowany przez władców albo przez same miasta – taki
jak część floty, umocnienia, machiny wojenne, mosty, wyposażenie
potrzebne do odpierania szturmów. A że porty Słowian nadbałtyckich
były we wczesnym średniowieczu bogate, wielkie i potężne – co
potwierdzają nie tylko ówczesne niemieckie czy skandynawskie źródła
pisane, ale również wykopaliska archeologiczne – było je stać na spore
wydatki w dziedzinie wojskowości.
Z kolei Konungahela, mimo że uznawana za jedno z czołowych miast
skandynawskich, nie posiadała systemu obronnego mogącego się
równać z systemem na przykład słowiańskiej Wołogoszczy, nie mówiąc
już o zabezpieczeniach bogatych Wolina czy Szczecina. Nie miała też
floty osłonowej (ani prywatnej, ani miejsko-prywatnej, które widoczne
są w niektórych słowiańskich ośrodkach handlowych), a jej uzbrojenie
obronne i załoga pozostawiały bardzo wiele do życzenia.
Na postawie takich spostrzeżeń nie można wysnuwać zbyt daleko
idących wniosków, ale wydaje mi się, że gdyby dokonać
kompleksowego porównania wczesnośredniowiecznych miast
skandynawskich ze słowiańskimi, wynik nie byłby miły dla tych
pierwszych. Już z pobieżnego rzutu oka na wyniki badań
archeologicznych wynika bowiem, że większość nie mogła konkurować
z licznymi dużymi słowiańskimi portami pod względem bogactwa,
obszaru zamieszkania, urządzeń portowych, liczby mieszkańców,
uzbrojenia grodowego, floty miejskiej. Wyjątków było niewiele – na
przykład szwedzka Birka czy duńskie Hedeby. Relacje
średniowiecznych źródeł pisanych, ukazujące zaawansowanie
systemów obronnych ówczesnych nadbałtyckich miast słowiańskich
zebrała Krystyna Pieradzka w swoim opracowaniu Walki Słowian na
Bałtyku w X–XII wieku, którego lekturę polecam Czytelnikom
zainteresowanym historią wojskowości.
ODSIECZE SZALEŃCÓW, TCHÓRZY I STRACEŃCÓW

Solweig dotarła do miejscowości (bœ) pewnej zwanej Solbjarg (Sólbjargir)


i opowiedziała, co się wydarzyło [w Konungaheli].

Sturluson przenosi akcję na północ, na teren Norwegii, aby pokazać, co


równolegle z pierwszym szturmem, a więc zapewne rankiem
10 sierpnia, działo się z Solweig. Żona proboszcza Andresa i jej
towarzyszki dotarły do nieznanej bliżej miejscowości Solbjarg. Jeśli
kierowały się tam bezpośrednio, a nie znalazły się w Solbjargu
przypadkiem i po długiej tułaczce, jasna staje się druga (oprócz
ratowania życia) przyczyna ich ucieczki z miasta: miały zawiadomić
Norwegów o inwazji i poprosić o jak najszybszą pomoc. Mąż Solweig
był człowiekiem o wysokiej pozycji, zatem mieszczanie wiedzieli, że
zostanie wysłuchana znacznie szybciej i uważniej od wysłanego po
wsparcie zwykłego, szeregowego wojownika.
Cytat sporo również mówi o miejscowych stosunkach politycznych.
Zakładając, że rzeczywiście w owym czasie Konungahela była zależna
od Danii, wydarzenia te wskazują, że wciąż odczuwano silne związki
z Norwegią, do której miasto należało jeszcze kilka lat wcześniej.
Inaczej nie poproszono by Norwegów o pomoc. Chyba że Konungahela
nadal uznawała zwierzchność władców Norwegii, co upraszczałoby
kwestię wysłania prośby o pomoc właśnie na północ.

Potem [w Solbjargu] została wyrzeźbiona wojenna strzała i posłano ją do


Skurbagi (Skúrbága)...

Norwegowie przejęli się wieścią i od razu wysłali wyciętą w drewnie


„wojenną strzałę” (herör) – odpowiednik polskich wici, czyli wezwania
do walki – do kolejnej miejscowości, Skurbagi.
Jak należy się domyślać, obie te miejscowości nie były miastami,
a lokalnymi ośrodkami – biorąc zaś pod uwagę charakterystyczny dla
tej części Skandynawii typ osadnictwa, wydaje się, że były osiedlami
jednodworczymi należącymi do najbogatszych w okolicy gospodarzy
lub możnych. I jak to często bywało w ówczesnych „dworach bogaczy”,
w Skurbadze trwała akurat suto zakrapiana uczta...

...a tam [w Skurbadze] odbywało się wspólne picie piwa [uczta] i było
wielu ludzi. Był tam gospodarz (bóndi), którego zwano Olwim Wielkogębym
(mikilmunnr / Mikilmunnr), i ten poderwał się [na nogi] natychmiast, wziął
tarczę i hełm, a wielki topór [chwycił] w rękę swą i stwierdził:
– Powstańcie, dobrzy wojownicy (drengir), weźcie broń swą i przyjdźmy
z pomocą mieszczanom, gdyż hańbą wyda się każdemu mężowi, który
usłyszy o tym, że my siedzimy tutaj i żłopiemy piwo, zaś dobrzy wojownicy
mogą życie swoje utracić w mieście dla naszego dobra.
Liczni odparli i sprzeciwili się, mówiąc, że w ten sposób postradają życie,
zaś mieszczanom nie zdołają pomóc. Wtedy poderwał się Olwi i stwierdził:
– Nawet jeśli wszyscy zostaniecie z tyłu, ja pójdę samotnie, a zapewne
stracą poganie jednego lub dwóch [swoich] z mojej ręki, nim i ja padnę.
Pobiegł ku miastu. Ludzie ruszyli za nim, bo chcieli zobaczyć wyprawę
jego i czy w jakiś sposób będą mogli mu pomóc. Ale kiedy na tyle zbliżył się
do grodu, że poganie zobaczyli go, wtedy wyskoczyło na jego spotkanie
ośmiu ludzi w pełni uzbrojonych. A kiedy się spotkali, podbiegli poganie,
otaczając go. Olwi wzniósł topór i uderzył jego przednim rogiem [część
ostrza] w gardło tego, który stał za nim, tak że rozdzielił mu na części kość
szczękową i tchawicę, a wtedy tamten padł do tyłu na plecy. Potem [Olwi]
machnął toporem przed sobą i ciął innego [wroga] w głowę, rozrąbując go aż
po dolną część barku. Później [inni Słowianie] zaatakowali [Olwiego], a on
zarżnął jeszcze dwóch, ale sam [też] został ciężko ranny. A owych czterech,
którzy pozostali [żywi], uciekło wtedy. Olwi pobiegł za nimi, lecz pewien rów
był przed nim, a dwóch pogan wskoczyło do niego, zaś Olwi zarąbał
obydwóch, jednak pozostał tam i nagle padł [nieprzytomny] w dole. Tylko
dwóch pogan uszło spośród owych ośmiu.
Ci ludzie, którzy towarzyszyli Olwiemu, zabrali go i zanieśli z powrotem
do Skurbagi, i został przywrócony do zdrowia, a to [od tej chwili] mówili
ludzie, że nie ma [nad Olwiego] człowieka o wyższym męstwie.
Ta niezwykle długa dygresja, będąca zarazem scenką rodzajową
ukazującą „skandynawski charakter” (umiłowanie zabawy i pijaństwa,
a jednocześnie odwagi i honoru) obrońców, została opuszczona
w przekładzie Gerarda Labudy, znalazła się za to w tłumaczeniu
Krystyny Pieradzkiej. Nie przerwałem jej toku żadnymi omówieniami,
gdyż ma drugoplanowe znaczenie dla kwestii bitwy o Konungahelę, jest
za to szalenie ciekawą opowieścią o właściwym ówczesnym
wojownikom etosie wojny. Przynosi również wiadomości, jak był
uzbrojony „szeregowy” woj norweski, a na dodatek stanowi piękny opis
folklorystyczny, ukazujący kunszt Sturlusona jako twórcy sag, które
przecież w dużej mierze były historiami przygodowymi. Zobaczmy, co
tak naprawdę islandzki sagnamad chciał ukazać w tej – być może
prawdziwej, a być może wymyślonej na potrzeby propagandowe –
opowiastce.
Olwi Wielkogęby
Tak zapewne wyglądało uzbrojenie Olwiego, który był przykładem pieszego woja
skandynawskiego ze średniozamożnej, chłopskiej warstwy bondów (gospodarzy). Miał
wyposażenie charakterystyczne dla przemijającej epoki wikińskiej: okrągłą tarczę
z półkulistym umbem, skandynawski hełm, topór o szerokim żeleźcu.
Głównym bohaterem scenki jest mężczyzna określony w przekładzie
Krystyny Pieradzkiej słowem „chłop”. Teoretycznie jest to prawidłowy
przekład oryginalnego terminu bondi, jednak polskie „chłop” ma trochę
inny wydźwięk. Najbliższym znaczeniowo określeniu
skandynawskiemu byłoby słowo „gospodarz”, gdyż podkreśla fakt
posiadania własnego gospodarstwa. A bondami w dawnej Skandynawii
nazywano właśnie wolnych rolników, gospodarujących na własnej
ziemi, którzy jednocześnie tworzyli warstwę wojowników. W dużej
mierze spośród nich rekrutowały się załogi statków wikińskich. Potem,
od końca XII wieku, bondowie stopniowo przekształcali się w warstwę
ludzi zajmujących się już tylko uprawą roli i coraz bardziej
uzależnionych od miejscowych bogaczy – czyli dopiero wtedy
upodobnili się do polskich chłopów. W interesującym nas okresie
bondowie nadal tworzyli trzon zarówno warstwy rolniczej, jak
i wojskowej, dlatego nie należy dziwić się, że ów „gospodarz” w czasie
uczty miał pod ręką hełm, tarczę i topór.
Zdaje się, że Olwi miał już nieźle w czubie, bo decyzja
o natychmiastowym pójściu z odsieczą Konungaheli nie mogła powstać
w trzeźwej głowie. Choć z drugiej strony wojownik mógł nie bez
przyczyny nosić przezwisko Wielkogęby. Jeśli założymy, że nie
dotyczyło ono jego fizjonomii, musiało odnosić się do gadulstwa albo
zdolności oratorskich. Jak widzimy jednak, jego przemowa nie
zachęciła nikogo do wzięcia udziału w odsieczy, dlatego przypuszczam,
iż reszta towarzystwa obecnego na uczcie była daleko trzeźwiejsza od
krewkiego – albo pewnego swych umiejętności wojennych – Olwiego.
Miał szczęście, że napotkał pojedynczy patrol słowiański, a nie duży,
uczestniczący w oblężeniu oddział. O tym, że był to tylko patrol,
świadczy fakt, że rannego po starciu Olwiego nikt nie ścigał. A to
z kolei mówi, że Słowianie nie zdołali zamknąć pierścienia oblężenia,
skoro od strony północnej lub północno-wschodniej – bo zapewne
stamtąd nadeszli ludzie Olwiego – krążyły tylko patrole. Dlaczego nie
zamknięto pierścienia? Być może od północy gród był tak umocniony
albo znajdowała się tam jakaś przeszkoda naturalna, że nie było sensu
zakładać od tamtej strony oblężenia i skoncentrowano się na szturmach
od spalonego podgrodzia.
Właśnie, zarówno ten opis, jak skromne rozpoznanie archeologiczne
okolic dawnej Konungaheli wskazują, że od północy i północnego
wschodu gród nie był otoczony podgrodziem, które znajdowało się
tylko między grodem a położonymi na południu i zachodzie miasta
nabrzeżami portowymi. Przypuszczenie to musi jednak zostać
potwierdzone badaniami wykopaliskowymi.
Olwi walczył standardową bronią ówczesnych Skandynawów –
toporem, zapewne o długim stylisku i szerokim żeleźcu, o czym
świadczy rodzaj opisanych, bardzo głębokich ran, które zadał
przeciwnikom. W źródle nie ma potwierdzenia zdania znajdującego się
w tłumaczeniu Krystyny Pieradzkiej, że jedno uderzenie zadał „tylnym
rogiem [topora]”, który można by na siłę kojarzyć z obuchem. Saga
podaje w tym miejscu, iż cios został wykonany fremri hyrnu –
„przednim rogiem”, jak po skandynawsku określano jedną z części
ostrza topora, zwłaszcza topora o szerokim żeleźcu, z tak zwaną brodą.
Także kolejny fragment występujący w przekładzie Krystyny
Pieradzkiej, że poganie „rzucali na niego [Olwiego] pociski”, nie
istnieje w źródle, gdzie jest napisane po prostu, że go zaatakowali.
Olwi nosił hełm – dość drogą część uzbrojenia, świadczącą, że
Wielkogęby nie był biedny – a ciało osłaniał tarczą, zapewne typową,
okrągłą, drewnianą, być może okutą metalową taśmą na brzegach,
a w środku wzmocnioną umbem. Saga nie wspomina, aby nosił zbroję,
zatem nie był aż tak bogaty, by pozwolić sobie na kolczugę, która obok
miecza była atrybutem albo sławnych, albo majętnych wikingów.
Dlatego z opisu zamieszczonego w źródle wyłania się typowy dla
tamtego okresu wojownik należący do średniozamożnej warstwy
bondów, którego źródłami utrzymania były zarówno praca na roli, jak
i wojaczka.
Sądząc na podstawie analogii, niewiele różnił się uzbrojeniem od
współczesnych sobie Słowian nadbałtyckich, tyle, że ci drudzy zamiast
toporów preferowali włócznie, stosowane i do miotania, i do walki
wręcz. Jedni i drudzy rzadko kiedy nosili kolczugi, na które mogli sobie
pozwolić tylko bogaci woje, za to wielu używało hełmu. Ten element
częściej poświadczany jest archeologicznie w Skandynawii, natomiast
źródła pisane (na przykład Ibrahim ibn Jakub) potwierdzają jego
powszechne używanie wśród Obodrzyców, co może przekładać się na
innych Słowian nadbałtyckich, szczególnie bogatych Pomorzan. Poza
tym jest mało prawdopodobne, aby podczas dwunastowiecznej morskiej
wyprawy zaczepnej, na dodatek organizowanej przez samego księcia,
przyjmowano do drużyn wojów niemających przynajmniej tarczy,
hełmu oraz włóczni lub topora. Także powyżej przytoczony fragment
sagi mówi, że Windowie z patrolu byli alvápnaðir – „w pełni
uzbrojeni”, które to określenie oznaczało, według skandynawskich
standardów, posiadanie co najmniej tarczy i hełmu, a często także
kolczugi.
Jak wynika ze znalezisk archeologicznych, część posiadanego przez
ówczesnych Słowian zachodnich uzbrojenia była produkcji miejscowej,
część jednak pochodziła ze Skandynawii czy Niemiec – i te kierunki
importu broni oraz uzbrojenia na ziemie słowiańskie są poświadczone
także przez różne źródła pisane dotyczące całego wczesnego
średniowiecza.

Zainteresowanie może wywoływać znajdujące się w tłumaczeniu


Krystyny Pieradzkiej określenie, że uciekający poganie wpadli do fosy,
gdyż sugeruje, że potyczka odbyła się pod samym grodem
konungahelskim, który rzeczywiście otaczała fosa. Jednak taką
interpretację należy odrzucić, gdyż wtedy walkę na pewno
obserwowaliby z wałów obrońcy – a o tym Sturluson na pewno by
napisał, chociażby po to, by ukazać obrazek propagandowy, że
pojedynek Olwiego napełnił ich serca dumą. Można też przypuszczać,
że mieszczanie ostrzelaliby Słowian z łuków. Poza tym w tekście
oryginalnym nie ma mowy o fosie, tylko o díki – „rowie, dole, jamie”,
a więc o naturalnie ukształtowanym elemencie krajobrazu. Na dodatek
saga nie mówi, iż Norweg dotarł pod gród, a jedynie, że zbliżył się do
niego na tyle, by dostrzegł go krążący w okolicy patrol Windów.
Cała przygoda skończyła się dla Olwiego szczęśliwie. Wprawdzie
odniósł rany, ale znajomi – widać nie tak szaleni jak on, bo z dala
obserwujący jego poczynania – odnieśli go do domu. Tam wydobrzał
i cieszył się zasłużoną sławą wojownika o wielkim drengliga, czyli
„męstwie”, która to cecha wraz z tírr („chwałą”) i tign („honorem”)
stanowiła fundament ideału prawdziwego drenga – „wojownika”[13].
Dlaczego wszakże tylko Olwi był tak szalony, by w pojedynkę
porwać się na wielokrotnie liczniejszego przeciwnika? Czy taki wyczyn
można tłumaczyć jedynie upojeniem alkoholowym? Wątpię, gdyż we
wczesnym średniowieczu normalną praktyką było picie przed walką
piwa czy miodu – a podstawowe zadanie alkoholu polegało na
zwalczeniu strachu, gdyż był odpowiednikiem dzisiejszej „setki dla
kurażu”. Tyle że stosowanie napitków miało równocześnie zapomniany
dziś aspekt duchowy – alkohol stanowił jeden ze środków łączenia się
z bogami i pozwalał na dostąpienie „łaski ducha bojowego”. Dlatego
myślę, że w przypadku Olwiego możemy mieć do czynienia
z berserkiem.
To staroskandynawskie określenie znaczyło albo „[walczący] bez
zbroi”, albo „noszący niedźwiedzią koszulę/skórę”. Używano go
w stosunku do nietuzinkowego wojownika, który w warunkach stresu
bojowego wpadał w szał – pod wpływem działania adrenaliny lub
używając alkoholu, odpowiednich ziół czy grzybów. Dzięki temu stawał
się prawdziwą maszyną do zabijania – niczym powiązany z pogańskimi
symbolami wojny niedźwiedź. Nie odczuwał przy tym bólu, a siły tracił
dopiero po pewnym czasie, gdy minęło zapamiętanie bitewne. Tak
samo było z Olwim. Zabił sześciu wrogów i sam został poważnie ranny,
ale do końca walki nie zwracał uwagi na rany. Dopiero potem, gdy
adrenalina przestała działać, padł bez sił.
Pieszy woj pomorski
Tak mógł wyglądać tarczownik – zwykły pieszy woj słowiański, który nie należał do
bogatszej warstwy opłacanych przez księcia drużynników. Walczył włócznią o długim
grocie albo dużym toporem, do miotania używał zarówno włóczni, jak i małego toporka.
Często posługiwał się łukiem. Ciało chronił okrągłą tarczą z umbem (choć popularne były
też wśród Słowian duże tarcze migdałowate), a głowę hełmem w typie normańskim. Nie
stać go było ani na miecz, ani na kolczugę.

Przytoczona przez Sturlusona opowieść o Olwim jest interesująca


także z tego powodu, że pokazuje, iż również w czasach
chrześcijańskich w społeczeństwie germańskim istnieli szaleni
wojownicy, których etos wywodził się z czasów pogańskich, kiedy ich
patronem był równie nieobliczalny bóg Odyn. I wciąż, mimo presji
ideologii chrześcijańskiej, uważano ich za bohaterów. To już kolejny
spośród ukazanych w sadze śladów zachowania w społeczeństwie
skandynawskim wierzeń pogańskich. Widać z tego, że mimo chwalenia
się ówczesnych wikingów swoją głęboką wiarą w Boga (będącą w sadze
cechą przeciwstawiającą ich barbarzyńskim poganom – Słowianom),
jedną nogą nadal tkwili w poprzedniej epoce, którą sami nazywali
w opowieściach „dawnymi czasami”.
Dalej saga opowiada o dwóch kolejnych norweskich odsieczach
miastu[14].

Dwaj naczelnicy ziemscy (lendir menn), Sigurd, syn Gyrda, brat


Philippusa, i Sigard, przyszli z sześcioma setkami [720] ludzi do Skurbagi, ale
Sigurd zawrócił z czterema setkami [480] ludzi, dlatego potem niewiele go
poważano i żył krótko. Sigard poszedł z dwiema setkami [240] ludzi pod
miasto [Konungahelę], walczył z poganami i padł tam z całym zastępem
swoim.

Sturluson kontynuuje opowieść o pomocy dla Konungaheli, ale


ciekawe, że znacznie więcej miejsca poświęca samotnej wycieczce
ogarniętego szałem bojowym Olwiego niż obu wyprawom norweskim.
Wytłumaczenie tego faktu wydaje mi się jednak proste – sagi
opowiadano przede wszystkim zwykłym bondom, którzy w „poważnej”
historii chcieli mieć co jakiś czas „rozrywkowy” przerywnik. A taki
właśnie charakter miał ustęp o Olwim, poza tym wojownik ten był kimś
takim jak oni, odbiorcy opowieści. Dzięki utożsamieniu się z nim
wierzyli, iż sami też mogą w podobnych okolicznościach wykazać się
odwagą.
Ale wróćmy do potraktowanych w sadze po macoszemu wodzów obu
grup idących w sukurs miastu. Zostali określeni staronorweskim
terminem lendir menn (l. poj. lendr maðr) – „ludzie nadzieleni [przez
króla] ziemią”. Oznaczał on posiadaczy znacznego majątku, którzy
jednocześnie sprawowali, z poruczenia władcy, funkcję naczelników
czy też namiestników okręgu. Mogli zwoływać pospolite ruszenie i nim
dowodzić.
Niestety, nie mamy bliższych danych o walkach, które stoczyli obaj
landmadowie. Wiadomo, że pierwszy z nich, Sigurd Gyrdarson, zląkł
się wojsk słowiańskich i zrejterował, nim jeszcze dotarł na pole walki.
Dopisek o jego „krótkim życiu” świadczy, że po tym, jak wskutek
okazanego braku odwagi stracił poważanie (verðr) wśród swoich ludzi,
zapewne w pohańbieniu własnoręcznie odebrał sobie życie.
Drugi landmad, Sigard, wykazał się męstwem, poszedł w bój i stracił
życie, za to zyskał nieśmiertelną sławę – czego dowodem jest
chociażby ta książka, wymieniająca jego imię. I o to właśnie chodziło
Sturlusonowi – autor sagi, mimo pozornie chrześcijańskiego
światopoglądu, nadal tkwił w świecie pogańskich wikingów, którzy kult
wojny i etos wojownika uważali za najważniejsze wytyczne życia. Nie
bez powodu zrobił zarówno historyczne, jak i literackie porównanie
pomiędzy oboma landmadami – sam też był wodzem kierującym się
zasadami krwawej zemsty rodowej i bezpardonowej walki politycznej,
tyle że działał na polu nieporównanie szerszym niż wspomniani Sigurd
i Sigard. Zginął też tak, jak połowa opisywanych przez niego herosów
i królów – zamordowano go w wyniku walk wywołanych szeroko
zakrojoną, międzynarodową intrygą polityczną, w której sam był
znaczącym graczem. Dlatego spisując swe dzieło, uważał za ważne
wyeksponowanie cech prawdziwego wojownika, cech z gruntu
pogańskich, zwalczanych w czasach chrześcijańskich, ale wciąż
kształtujących skandynawską codzienność.
Czy wiemy coś bliższego o odparciu odsieczy norweskiej? Niestety,
możemy tylko snuć przypuszczenia, ale podbudowane danymi, które
znajdują się w opowieści Sturlusona. Jak przekonamy się dalej,
Słowianie dysponowali głównym punktem dowodzenia, z którego
rozsyłali rozkazy. Racibor, wiedząc o zbliżaniu się wsparcia dla miasta,
zapewne rozdzielił wojska – większość wojowników nadal atakowała
gród, reszta dała odpór nadchodzącym Norwegom. W tej właśnie
sytuacji uwidoczniła się wyższość kierowania wojskiem z tyłów, kiedy
wódz ma pełny przegląd sytuacji, a meldunki z każdego odcinka
dochodzą do niego bez przeszkód.
Windowie na pewno z dużym wyprzedzeniem dowiedzieli się
o zbliżaniu się kilkuset wrogich wojowników z północy. Biorąc pod
uwagę doskonałe zorganizowanie Słowian oraz ich zaawansowane
działania wywiadowcze i taktyczne, można założyć, że nie zaniedbali
zabezpieczenia okolicznych dróg i obsadzenia miejsc widokowych.
Jeśli prawidłowo obliczyłem liczebność armii Racibora, odparcie,
a nawet całkowite wybicie tych 240 Norwegów nie nastręczało
najeźdźcom problemów. Nawet gdyby najeźdźców było pięć razy
mniej, niż mówi źródło, i tak by ich dosłownie zadeptali.
Zapewne do odparcia zastępu Sigarda odesłano małą część wojsk.
Czy w powstrzymaniu odsieczy brała udział doborowa konnica
Racibora? Nie wiadomo, ale to możliwe, gdyż nudzący się pod wałami
grodu drużynnicy księcia mieliby wreszcie jakieś zajęcie.
A stwierdzenie, że z Norwegów nikt nie pozostał przy życiu, sugeruje,
iż ich niedobitki były zajadle ścigane po walce, zaś pogonią
i wyrzynaniem rozproszonego wroga najefektywniej zajmowali się
właśnie wojownicy konni.
W następnych zdaniach narracja wraca na główne pole bitwy – pod
wały konungahelskiego grodu.
NOWOCZESNY SYSTEM DOWODZENIA

Słowianie zaatakowali gród, ale konung [książę Racibor] i dowódcy


okrętów (stýrimenn) stanęli za walczącymi.

Owo „stanie za walczącymi” to nic innego, jak opisowe określenie


założenia głównego punktu dowodzenia poza liniami walki, w jakimś
dogodnym miejscu widokowym. Informacja ta jest genialna w swej
prostocie, gdyż mówi tak wiele o nowinkach taktycznych pola walki, że
przeczy powszechnemu niegdyś mniemaniu o prymitywizmie sztuki
wojennej dawnych Słowian.
W tej partii tekstu ukazuje się słabość użytego w przekładzie Gerarda
Labudy określenia „wojewodowie”, którym wcześniej nazwał dwóch
najważniejszych poza Raciborem wodzów wyprawy, a tutaj także
innych, pomniejszych przywódców. W źródle tych drugich nazwano
stýrimenn (l. poj. stýrimaðr), czyli dosłownie „dowódcami statków”.
O ile termin „wojewodowie” przynajmniej częściowo pasował do
höfdingów Dunimysła i Unibora, czyli wyższych wodzów, o tyle tutaj,
w stosunku do pomniejszych naczelników, jest nieodpowiedni. W tym
wypadku mamy do czynienia z „kapitanami” poszczególnych okrętów.
Wynika z tego jednakże kolejny problem – czyżby w punkcie
dowodzenia stało aż 660 ludzi?! Oczywiście to byłoby niemożliwe,
mogło być ich najwyżej kilkunastu, ale nawet wtedy, jeśli doliczymy
ich przybocznych, sługi i posłańców, z punktu dowodzenia robi się
niemała wioska. Logika nakazuje więc uważać owych styrimadów za
naczelników całych grup statków, stojących w hierarchii powyżej
kapitanów okrętów, a poniżej höfdingów Dunimysła i Unibora oraz, co
oczywiste, samego księcia. Z relacji Sturlusona wyłania się zatem
drabinka hierarchii dowodzenia w armii słowiańskiej oraz obraz sztabu
na czele z Raciborem. Sztab ten zajął pozycję z tyłu wojska, zapewne
na podwyższeniu terenu (wzgórzu, skarpie nadbrzeżnej), skąd mógł
obserwować pole walki. Stamtąd rozsyłano rozkazy, między innymi ten
o oddelegowaniu części oddziałów w celu odparcia odsieczy
norweskiej.
Dzisiaj, kiedy mówimy „sztab” albo „miejsce dowodzenia”, myślimy
o kilku wyższych rangą wojskowych, którzy stoją nad mapą i wydają
rozkazy, gdzie należy uderzyć, a gdzie przemieścić oddziały i wsparcie.
Do wczesnego średniowiecza taki obrazek wydaje się nie pasować.
Mimo to dostaliśmy opis – wsparty i wcześniej, i później
występującymi w sadze danymi o dowodzeniu centralnym – twierdzący,
że mamy do czynienia z odgórnie zaplanowaną i przeprowadzoną
operacją, której zaawansowanie nie przystaje do naszych wyobrażeń
o niskich standardach działań wojennych wczesnego średniowiecza.
Owszem, nie przystaje do ówczesnych standardów
północnoeuropejskich, według których wódz musiał stać na czele
wojska, gdyż inaczej tracił twarz i powszechnie rozprawiano o jego
tchórzostwie. Mamy za to jego analogie spoza ekumeny europejskiej.
Właśnie centralny system dowodzenia preferowały ludy koczownicze,
od długich stuleci najeżdżające nasz kontynent od wschodu. Słowianie
mieli z nimi styczność, a metody walki przybywających w coraz to
nowych falach najeźdźców przenikały nawet do najodleglejszych
plemion Wenedów. Także Pomorzanie, którzy nie mieli okazji walczyć
z koczownikami znad Morza Czarnego, przyswajali pochodzące ze
wschodu nowinki. Wśród tych nowości było dowodzenie centralne,
jeden z głównych powodów, dzięki któremu ludy stepowe odnosiły
zwycięstwa nad przeciwnikami preferującymi proste natarcie
i dowodzonymi przez wodza stojącego w pierwszym szeregu, przez co
miał znikomy wpływ na przebieg bitwy. Niegdyś myślano, że centralne
dowodzenie oraz inne elementy koczowniczej sztuki wojny przynieśli
na ziemie polskie dopiero w XIII lub XIV wieku Tatarzy lub Litwini.
Dziś wiemy, że nastąpiło to znacznie wcześniej. Powyższy opis z XII
wieku też zapewne nie odnotowuje prawdziwego momentu przejęcia
przez Słowian tych nowinek. Kiedy zatem mogło to nastąpić? Zapewne
Rusini, od wieków walczący z przybyszami ze stepów, zapoznali się
z nimi pierwsi, dopiero potem przekazali je na zachód. Zastosowany
przez Mieszka I podczas ostatecznej bitwy z Wolininami i Wichmanem
(967 rok), a potem pod Cedynią (972 rok) manewr pozorowanej
ucieczki, a potem ataku z flanki także jest typowym zabiegiem
koczowniczym. Również w uzbrojeniu wojów Mieszka I widać
elementy rusko-stepowe. Z kolei w wojskach Bolesława Chrobrego
znajdowały się oddziały nadczarnomorskich nomadów Pieczyngów,
którzy wspierali polskiego władcę w najazdach na Ruś. Skoro od
samego początku istnienia państwa polskiego widoczne są koneksje
z koczownikami, wzorce wschodnie bez trudu mogły przedostać się
z Polski na Pomorze dużo wcześniej niż w interesującym nas tutaj
wieku XII.
PIERWSZE SZTURMY W OPARACH MAGII

I znów Sturluson przechodzi od opisu ogólnego do szczegółowego,


mającego ukazać odbiorcom sagi wydarzenia drobne, nadające „klimat”
całej opowieści.

W jednym miejscu, gdzie Windowie się ustawili, stał pewien mąż, który
strzelał z łuku i każdą strzałą zabijał człowieka, a obok niego stało dwóch
ludzi z tarczami, osłaniając go nimi. Wtedy rzekł Saemund do Asmunda, syna
swego, że obaj powinni strzelić równocześnie w kierunku [słowiańskiego]
strzelca [i dodał:]
– ...ale ja strzelę w [któregoś] z tych, którzy dzierżą tarcze.
Zrobił to, lecz ten przesunął tarczę przed siebie [osłaniając się,
a jednocześnie odsłaniając łucznika]. Wtedy strzelił Asmund między tarcze
i trafił strzałą w strzelca tak, że [grot pocisku] wyszedł z tyłu głowy
[Słowianina] i [ten] padł martwy na plecy do tyłu. Kiedy Windowie zobaczyli
to, zawyli wszyscy jak psy albo wilki.

Scenka ta wyraźnie pokazuje, że po obu stronach znajdowali się


„strzelcy wyborowi”, co więcej, że istniały zespoły wspierające
lepszych łuczników.
Opis takiego minizespołu – łucznik plus dwóch osłaniających go
tarczowników – nasuwa dwa pytania. Po pierwsze, czy specjalnie
przygotowywano łuczników do podobnych zadań? Myślę, że nie
istniały „szkoły” strzelców wyborowych. Jeśli ktoś miał dar – celne oko
i pewną rękę, a na dodatek żelazne nerwy – po prostu wybijał się
z tłumu i dlatego dostawał specjalne zadania. A po drugie, czy istniał
system wykorzystujący ten rodzaj walki? W to też wątpię, zespoły
bojowe powstawały raczej od przypadku do przypadku, gdy znalazł się
znakomity łucznik, a nadzorujący go wódz miał dość wyobraźni, aby
wykorzystać jego talent.
Tak skuteczny jak opisany w źródle ostrzał z łuku używanego przez
Słowian mógł być prowadzony najwyżej z kilkudziesięciu metrów,
dlatego łucznik musiał stać blisko wałów obronnych i stąd niezbędni
mu byli tarczownicy. Również opis, że pocisk Asmunda z ogromną siłą
dotarł do celu i przebił głowę Winda, dowodzi, że wypuszczono go
z niewielkiego dystansu. Wojska walczące o Konungahelę nie używały
przecież ani koczowniczych łuków refleksyjnych, ani łuków typu
walijskiego, które miały donośność i siłę znacznie większe od łuków
używanych w Europie Środkowej i Północnej, dlatego wzajemny ostrzał
musiał się odbywać z małej odległości[15].
Celny strzał Asmunda Słowianie przywitali wyciem. Ów przenikliwy
krzyk powtarza się także w innym momencie bitwy, czyżby więc był
kolejnym toposem ukazującym wyjących z wściekłości barbarzyńców?
Możliwe. W takim wypadku stanowiłby tylko figurę retoryczną,
stosowaną zwykle w opisach bitew z udziałem pogan czy ludów,
którymi autor źródła pogardzał. Równie dobrze mógł to być jednak
zapis prawdziwego zdarzenia – wszak na polu bitwy przeklinano,
wrzeszczano, wyto, płakano, sikano ze strachu w spodnie, a nie
kulturalnie komentowano wydarzenia i zażywano tabaki.
Jak zdaje się wynikać z innych danych, scenka ze słowiańskim
łucznikiem miała miejsce nie podczas przerwy w boju ani tym bardziej
w trakcie ponawianych rozmów o kapitulacji, ale w czasie pierwszego
szturmu, który musiał zostać odparty, gdyż zaraz potem Sturluson
pisze:

Potem konung Racibor krzyknął do nich i ofiarował im zachowanie życia


[jeśli się poddadzą], lecz oni odmówili. Potem przystąpili poganie do
gwałtownego szturmu.

Z tłumaczenia Gerarda Labudy wynika, że propozycja księcia


Racibora została skierowana osobiście do Saemunda i Asmunda, jednak
w oryginale nie ma podstaw do takiej interpretacji, gdyż powyższe
zdanie z sagi nie jest kontynuacją opisu celnego strzału Asmunda.
Scenka o łucznikach była tylko emocjonującą dygresją od toku
głównego tematu opowieści, czyli oblężenia. A teraz, poprzez słowa
księcia, właśnie powracał ów główny tok, zatem władca Słowian nie
mówił bezpośrednio do Saemunda.
Po raz drugi Sturluson pisze, że Racibor proponował obrońcom
honorową kapitulację. Jak wiemy z przekazów z innych pól bitewnych,
działanie takie było z góry założoną dywersją, gdyż tak naprawdę
głosiło: „My cały czas atakujemy, a wy macie możliwość ocalenia
życia. Nie chcecie? Będziemy więc nadal szturmować, a wam i tak nikt
nie przyjdzie z pomocą”. Takie sztuczki psychologiczne łamały wolę
obrony równie skutecznie jak kolejne natarcia, a ich efekty można
obserwować w opisach wielu różnych oblężeń.
Sturluson, po podkreśleniu niezłomnej postawy konungahelczyków,
którzy nie mieli zamiaru się poddać, przytoczył kolejną ciekawostkę
wojskową. Uczynił to ku uciesze ówczesnych odbiorców sagi, ale i my
możemy się z tego powodu cieszyć, gdyż dzięki temu poznajemy
szczegóły walki i związany z nimi koloryt obyczajowy w ujęciu
szczególnym – magicznym.

Był pewien [człowiek] pośród pogan, który dotarł [podczas ataku] tak
blisko [wałów], że znalazł się przy bramie grodu i pchnął mieczem jednego
człowieka [konungahelczyka], który stał w bramie, a wtedy ludzie
[mieszczanie] posłali ku niemu pociski [strzały lub włócznie] i kamienie,
a mimo że był niczym nieokryty, tak był potężny w sztuce czarów, że żadna
broń nie mogła go dosięgnąć. Wtedy wziął ksiądz Andres święty ogień
i pobłogosławił go, wziął hubkę, wsadził ją w ogień i nabił na grot strzały,
którą dał Asmundowi. Zaś ten strzelił nią w owego czarownika, a [pocisk]
uderzył w niego tak, że wszedł w [ciało] w całości i [Słowianin] padł martwy
na ziemię. Wtedy odpowiedzieli poganie złością jak poprzednio, wyli
i zgrzytali zębami.
Mamy tutaj opis wyróżniającego się Słowianina, na dodatek opis
zawierający elementy magiczne. O ile do tej pory saga wysuwała tylko
aluzje dotyczące pogańskich wierzeń, przepowiedni i czarów (Dzikie
Łowy, zatonięcie statków, berserk), o tyle teraz twierdzi wprost, że
wiciądz musiał używać czarów (fjölkunnigr – dosłownie: „sztuka
czarów”), gdyż żaden oręż nie mógł mu zrobić krzywdy. Z racjonalnego
punktu widzenia mógł to być zwykły przypadek, efekt niecelności
obrońców. Co jednak, jeśli istniał dodatkowy powód wiary samego
Sturlusona – a przed nim świadków obrony grodu – w to, że mają do
czynienia z czarownikiem (fjölkunniga maðr) lub kapłanem
pogańskim? I powód taki znajdujemy w tekście.
Gerard Labuda twierdził w swoim tłumaczeniu, że uznano poganina
za czarownika, bo „chociaż był bez tarczy [...] żadna broń go się nie
imała”. W oryginale chodziło o coś innego, a polski historyk
sprowadził nadnaturalną wymowę opisu do poziomu
materialistycznego. Jak wynika ze słów sagi, Słowianin był „całkowicie
nieokryty” (hlífðarlauss) – czyli nie nosił nie tylko zbroi, ale też
odzienia, walczył zaś jedynie mieczem, a o tarczy tekst w ogóle nie
wspomina. I właśnie tą niezwyczajną, podkreśloną w sadze nagością
wyróżniał się w sposób widoczny, pozwalający obserwatorom
zidentyfikować w nim czarownika lub pogańskiego kapłana. Stąd też
obrońcy wiedzieli, że dysponuje magią, więc w tym duchu odczytali
jego odporność na pociski.
Z drugiej strony, wojownika tego można też uznać za przykład
słowiańskiego berserka – i jasny się staje jego brak reakcji na rany.
W takiej sytuacji opis jego postaci należałoby rozpatrywać również
jako kolejny zamierzony przez Sturlusona zabieg literacki, polegający
na ukazaniu symetrii zdarzeniowej: Norwegowie idący na odsiecz mieli
swojego berserka, ale i atakujący mieli swojego. Zatem
konungahelczycy ulegli nie byle komu – przeciwnikom nie tylko
liczniejszym, lecz dysponującym wojami wcale nie gorszymi od
skandynawskich. A że jeszcze ów berserk był czarownikiem bądź
kapłanem, obrońcy wydają się – w oczach Sturlusona –
usprawiedliwieni z późniejszego poddania grodu poganom.
Podobnym zabiegiem literackim było zestawienie obu strzelców
wyborowych z wojsk obrońców i atakujących. Nie bez powodu autor
sagi podkreślił wyższość Asmunda, gdyż w ten sposób wychwalał
mieszczan, że brak dostatecznej ilości broni nadrabiali umiejętnościami
bojowymi.
Zaraz po przedstawieniu słowiańskiego czarownika następuje
w sadze kolejny niecodzienny opis – użycie czarów przez księdza
chrześcijańskiego. Wprawdzie oficjalna nauka Kościoła zawsze
odżegnywała się od magii, przeciwstawiając ją prawdziwej wierze, nie
ma jednak wątpliwości, że niektórzy słudzy jedynego Boga uciekali się
do jej uprawiania. Przez całe średniowiecze łączono religię
chrześcijańską z przeżytkami dawnych wierzeń, nie ma więc powodu,
aby wątpić w prawdziwość relacji Sturlusona. Dodatkowo należy ją
traktować jako piękny ozdobnik, ukazujący duchowość
dwunastowiecznych ludzi.
W przekładzie Gerarda Labudy zabieg magiczny został uproszczony
– w oryginale jest bardziej rozbudowany, ale też mniej zrozumiały.
Wynika z niego, że ksiądz wziął święty ogień... No właśnie – już tutaj
występuje pierwszy problem, gdyż wyrażenie vígðan eld ma silniejszą
konotację pogańską niż chrześcijańską, a znaczy nie tyle „poświęcony
ogień”, jak u Gerarda Labudy, ile „święty/należący do bogów ogień”.
Logiczne więc wydaje się, że ten pogański symbol musiał zostać
pobłogosławiony w imieniu Boga – i rzeczywiście, ksiądz go
pobłogosławił. Potem włożył w niego coś łatwopalnego, określonego
jako tundr – „hubka” albo inny rodzaj podpałki. W końcu nasadził tak
przygotowany magiczny przedmiot na grot strzały. Zabieg ten z jednej
strony nosi cechy chrześcijańskie, a z drugiej jako żywo przypomina
zaklęcia skandynawskiej magii runicznej w jej aspekcie wojennym.
Czyżby więc ksiądz połączył błogosławieństwo (a raczej przekleństwo)
chrześcijańskie z pogańską magią? Na to wygląda i byłby to
niezmiernie ciekawy przyczynek do prowadzonych od wielu lat
i przynoszących zaskakujące wyniki badań nad pogańsko-
chrześcijańską magią średniowieczną.
Na tym skończył się opis kolejnego, zapewne drugiego, szturmu na
wały. Po śmierci woja uznawanego przez obrońców za czarownika lub
kapłana Słowianie znów „wilczym” wyciem oraz zgrzytaniem zębami –
to drugie jest czytelnym toposem literackim wyrażającym wściekłość –
ukazali swój gniew, po czym odstąpili od grodu. Wydarzenie to oraz
następne zdanie z sagi mogą sugerować, że domniemany
czarownik/kapłan był kimś naprawdę ważnym w windyjskich
szeregach.
WIEC I OSTATECZNY ATAK

Podszedł wtedy cały lud [windyjski] do konunga, a sądzili chrześcijanie, że


oni [poganie] zebrali się na naradę, myśląc o odejściu [spod miasta].

Opis zabicia czarownika został połączony z wydarzeniem, które miało


miejsce zaraz potem – naradą Słowian. Wydaje się, że jedno zdarzenie
wynikało z drugiego, więc właśnie śmierć pogańskiego czarownika
musiała mieć decydujący wpływ na przerwanie szturmu oraz zwołanie
wiecu wodzów i przedstawicieli wojowników – gdyż raczej nie zebrała
się wokół Racibora cała armia, jak można by sądzić po opisie w sadze.
Chrześcijanie konungahelscy, obserwując nagłe zgrupowanie
Windów, myśleli, że tak ważna prestiżowo strata skłoni najeźdźców do
zaniechania dalszego oblężenia. Wiec armii miał wszakże inny cel (nie
biorę tutaj pod uwagę błędnego tłumaczenia Krystyny Pieradzkiej,
z którego wynika, że to grodzianie zebrali się, chcąc podjąć decyzję
o ucieczce z miasta). Racibor i jego najbliżsi doradcy zdawali sobie
sprawę, że śmierć czarownika osłabiła morale wojsk, dlatego należało
wypracować nowy środek nacisku na mieszczan. Lub też zastanowić
się, jak można wykorzystać słabości obrońców.

Wtedy zrozumiał tłumacz, który znał język słowiański (vindversku), co


stwierdził höfding, którego Uniborem zwano, a ten rzekł tak:
– Ten lud [zamieszkujący ziemie Północy] jest groźny i trudno z nim
pertraktować, a chociażbyśmy zabrali wszystkie bogactwa, które są w tym
miejscu [w mieście], przekonamy się, że odebrano nam dwa razy tyle i że
lepiej by było, gdybyśmy tu nie przybyli, bo tak duży zastęp straciliśmy i tak
wielu höfdingów. Na początku dzisiejszego dnia, kiedy zaczęliśmy walczyć
o gród, oni strzelali [z łuków] i [miotali] włóczniami, potem rzucali w nas
kamieniami, zaś teraz ciskają w nas patykami jak w psy, a po tym domyślam
się, że ich wyposażenie stopniało, więc powinniśmy jeszcze raz przypuścić
gwałtowny szturm i wypróbować ich [chęć do dalszej walki].

Z tego wynika, że narada została zwołana, aby odciągnąć myśli


przesądnych wojowników od śmierci czarownika/kapłana i zająć je
wizją wyzyskania głównej słabości obrońców: niedostatecznego
zaopatrzenia w broń do odpierania szturmów. Oczywiście wzmianka
Sturlusona, że grodzianie słyszeli przemowę Unibora, nie ma nic
wspólnego z rzeczywistością, za to mówi, iż wśród Skandynawów
znajdowali się tłumacze (túlkr) znający język słowiański. Jest to
zrozumiałe, gdyż w owym czasie ludy północne utrzymywały częste
kontakty handlowe z mieszkańcami południowego wybrzeża Bałtyku.
Przemowa Unibora to typowy przykład wymyślonego przez autora
dzieła historycznego „apelu wodzowskiego”, mającego natchnąć wojów
duchem walki. Podobne mowy sztucznie konstruowali i wkładali w usta
wodzów już historiografowie z epoki starożytnej. Tej figury retorycznej
używali też twórcy pogańskich pieśni germańskich i sag
skandynawskich. Erudyta Sturluson znał przykłady podobnych mów,
zatem wykorzystał ich formę jako element naturalny w takiej sytuacji.
Celem stworzonej przez islandzkiego sagnamada przemowy Unibora
było pochwalenie odwagi mieszczan przy jednoczesnym umniejszeniu
zwycięstwa Słowian poprzez wskazanie na „prawdziwą” przyczynę
klęski obrońców – brak broni. Równocześnie to uwypuklenie dzielności
było zabiegiem propagandowym, mającym podbechtać próżność
odbiorców sagi, albowiem dziejopis twierdził, że wszyscy
Skandynawowie są groźni w walce i nie lubią pertraktować, bo wolą się
bić.
Sturluson ujawnia tym samym, że zaledwie po jednym dniu
odpierania ataków konungahelczycy nie mieli już narzędzi do obrony
wałów – włóczni, strzał, kamieni, belek. Chwaląc zatem walkę do
ostatniego „patyka”, jak to miał dosadnie wyrazić Unibor, kronikarz
bezwiednie obnażył największy grzech mieszczan – całkowity brak
przygotowania do oblężenia. Grzech wynikający z niezrozumiałej w tak
niespokojnych czasach pewności własnego bezpieczeństwa oraz ze
zlekceważenia ostrzeżenia wysłanego przez króla Eryka Godnego
Pamięci i lundzkiego arcybiskupa.
W przemowie Unibora pojawia się też zastanawiające zdanie, które
można streścić tak: „jeśli wygramy, to i tak będziemy żałować, że tu
przybyliśmy, bo tak wielu naszych wojowników i wodzów tutaj
polegnie”. Czy było to tylko pobożne życzenie trzymającego stronę
obrońców Sturlusona, czy też w formie zapowiedzi sagnamad opisał to,
co naprawdę wydarzyło się podczas ostatniego szturmu?
W trakcie ataków Windowie zapewne utracili wielu ludzi, gdyż
Konungahela była na tyle dużym grodem, że w czasie jej zdobywania
wojska słowiańskie musiały doznać sporych strat, nieznanych nam
dzisiaj, mogących sięgać nawet kilkuset zabitych. Gdyby były jeszcze
większe, Sturluson nie omieszkałby podać takiej informacji i pochwalić
mieszczan za waleczność. Zatem czarnowidztwo włożone w usta
Unibora można uznać za celową przesadę historiografa.
Zdziwienie wzbudza występujące w tej wypowiedzi „rozmnożenie”
höfdingów – wcześniej było ich tylko dwóch (reszta dowódców była
styrimadami), teraz mowa o tym, że może ich zginąć „wielu”. Zdaje się
więc, że mamy tu do czynienia z użyciem określenia höfdingjar
w znaczeniu dawnym, z pierwszych wieków okresu wikińskiego, kiedy
stosowano je także względem przywódców pojedynczych statków czy
samodzielnych grup pirackich.
Z wiecu Słowian wynikło jedyne słuszne, z militarnego punktu
widzenia, postanowienie: cały czas atakować.

I tak było, jak on [Unibor] powiedział: teraz oni [mieszczanie] rzucali


belkami, ponieważ podczas pierwszego szturmu zużyli nierozważnie broń
strzelecką [strzały] i kamienie. A kiedy chrześcijanie zobaczyli, że zmniejsza
się ilość belek, cięli je na dwie szczapy. Ale poganie nacierali na nich
i przypuścili gwałtowny szturm, a odpoczywali pomiędzy [poszczególnymi
atakami]. Wtedy każda z obu stron była zmęczona i poraniona.

Ten właśnie szturm – składający się z poszczególnych ataków


przedzielonych krótkimi przerwami na odpoczynek – wydaje się
decydujący, to on złamał ducha obrońców. Wprawdzie nie zakończył
się zdobyciem grodu, ale mieszczanie z trudnością go odparli, tym
razem wykorzystując naprawdę ostatnie bale. Musieli je nawet dzielić
na pół, by wystarczyło im pocisków do rzucania na głowy pnących się
na umocnienia Słowian.
Ciekawe, że opisując oblężenie, Sturluson ani razu nie wspomina
o urządzeniach, które wspomagały atakujących podczas zdobywania
wałów. Gdyby używali machin oblężniczych, na pewno opisałby je, aby
tym bardziej wyolbrzymić grozę armii pogan. Atakujący musieli jednak
stosować przynajmniej drabiny i haki z linami, bo inaczej nie mieliby
szans dostać się na szczyt umocnień, jednak i o tych przyrządach saga
milczy. Z drugiej strony, środki takie w owym czasie były zapewne
stosowane powszechnie, więc Sturluson mógł nawet nie zawracać sobie
głowy ich wymienianiem.
Tego dnia odbyło się aż kilka szturmów, z których wyżej opisany był
ostatnim lub przedostatnim. Jeśli prawdziwy jest domysł, że po nim
nastąpił długi, bo nocny odpoczynek, kolejne wydarzenia należałoby
przenieść na trzeci dzień bitwy – 11 sierpnia. Jest to jednak tylko
przypuszczenie, bo przecież wszystkie szturmy mogły odbyć się 10
sierpnia.

A podczas jednego z odpoczynków konung jeszcze raz ofiarował im


zachowanie życia [jeśli się poddadzą i rzekł], że będą mogli zachować broń
swą i odzienie i to, co sami [bez korzystania ze zwierząt jucznych] wyniosą
z grodu.
Racibor po raz trzeci posłał ludzi z propozycją poddania grodu. To
kolejny ślad, że głównym celem ataku nie było samo złupienie grodu,
ale fakt jego zdobycia. Czyli ważniejsze – oczywiście, tylko dla księcia,
bo szeregowy wojownik miał inne priorytety – od rabunkowych były
cele polityczne. I tym razem mieszczanie odpowiedzieli odmownie.
Mimo to niemal natychmiast doszło do niespodziewanego przełomu
w bitwie.

Potem padł Saemund Pani Domu, a [wtedy] tak postanowili ludzie, którzy
jeszcze pozostali [w Konungaheli], że poddadzą gród, a sami przejdą pod
władzę pogan...

Opis bitwy w sadze kończy się zatem nagle, jakby historiografowi


znudził się ten temat! Zanim jednak w następnym rozdziale przejdę do
analizy tej niezwykłej kwestii, najpierw zajmę się inną sprawą –
problemem związanym z osobą Saemunda Pani Domu.
Prawdziwa pozycja tego możnowładcy, wcześniej kilkakrotnie
sugerowana w źródle, tym razem objawiła się w całej pełni – był
najważniejszym człowiekiem w mieście. Jednak z tego powodu, że
tekst najpierw określił go norweskim tytułem zarządcy królewskiego,
a potem pojawiły się ślady jego bliskich związków z państwem
duńskim, raczej nie da się określić, czyim był namiestnikiem, tak jak
nie da się jednoznacznie stwierdzić, do kogo należało samo miasto.
Wiemy za to, że Saemund był najważniejszym miejscowym możnym,
dlatego dopiero po jego śmierci – niestety nieopisanej – obrońcy
zdecydowali się poddać gród. Oznacza to także, że właśnie Pani Domu
był głównym orędownikiem obrony. Gdy jego zabrakło, nikt już nie
widział sensu w odpieraniu najeźdźców. Mieszczanie musieli zdawać
sobie sprawę, że pójdą w niewolę i stracą wszystko, co posiadali,
jednakże w ten sposób ratowali przynajmniej życie.
Nie można zgodzić się Gerardem Labudą, w którego tłumaczeniu
widzimy zdanie: „Gdy wreszcie padła żona Saemunda, pozostali
uradzili poddać gród”. Jest to wynik niezrozumienia pogańskiej
wymowy przydomka „Pani Domu”, odnoszącego się do samego
możnego, a nie do jego żony, którą to kwestię opisałem wcześniej. Poza
tym, rozważając sprawę pod względem historyczno-społecznym,
należałoby zadać pytanie, dlaczego konungahelczycy mieliby się
poddać po śmierci kobiety, choćby i pochodzącej z bogatego rodu?
Wprawdzie we wczesnośredniowiecznych społecznościach
skandynawskich kobiety odgrywały znaczną rolę, jednakże nie wolno
tego faktu przeceniać. To Saemund, a nie jego żona, kierował obroną
i to jego śmierć stanowiła moment decydujący o kapitulacji.
ŁUPY, KRZYŻ, SŁAWA

...ale była to bardzo nierozsądna decyzja, gdyż poganie nie dotrzymali


słowa swego, pojmali wszystkich ludzi – mężczyzn i kobiety, i dzieci –
zarąbali licznych, [czyli] tych, którzy byli ranni albo [zbyt] młodzi, a z tych
powodów trudno byłoby ich przewieźć [statkami do kraju Słowian], i zabrali
wszystkie bogactwa, które były w grodzie[16], [później zaś] weszli do
kościoła Krzyża i skradli całe jego ozdobne wyposażenie.

Sturluson nie przedstawił ostatniego – hipotetycznie ostatniego –


szturmu, a wszak w jakiś sposób Saemund musiał zginąć, przecież saga
mówi, że Pani Domu var fallinn, czyli „padł”. Słowo to używane było
najczęściej w stosunku do ludzi poległych w bitwie, pojedynku, walce.
Zamiast tego sagnamad od razu przeszedł do opisu poddania grodu.
Kwestia to zastanawiająca, jakby autor źródła pragnął coś ukryć.
Czyżby decydujący atak był aż tak kompromitujący dla grodzian?
A może chodziło o coś innego: w ogóle nie doszło do owego
hipotetycznego ostatniego szturmu, a Saemund, jako najtwardszy
z przeciwników kapitulacji, został zamordowany przez własnych
podkomendnych? Taką śmierć też można by podciągnąć pod „padł”,
gdyż zapewne zostałby pchnięty mieczem lub rozłupano by mu głowę
toporem. Niczego nie można wykluczyć, ale milczenie Sturlusona na
ten temat jest zagadkowe i sugeruje niemiłe dla dumy własnej
obrońców – oraz identyfikującego się z nimi dziejopisa – wydarzenia.
Sagnamad nie milczy za to w innej sprawie – postponuje Słowian za
to, że wbrew wcześniejszym zapewnieniom nie puścili grodzian wolno
i z mieniem, tylko zrobili z nich niewolników, a przy okazji
niegodziwie okradli. Jednak, jak wynika z kontekstu, wzięcie grodu
odbyło się nie na zasadzie układów, ale bezwarunkowej kapitulacji,
która ze swego założenia oznacza przejęcie przez zdobywcę
wszystkiego – nie tylko majątku pokonanych, ale też ich samych. Była
to powszechna praktyka wojenna w owych czasach i Sturluson musiał
sobie zdawać z tego sprawę, ale nie przeszkodziło mu to
w napiętnowaniu Windów.
W dzisiejszym Czytelniku może wywoływać odrazę postępowanie
zdobywców ze schwytanymi jeńcami – wyrżnęli[17] wszystkich, którzy
nie nadawali się do transportu ze względu na wiek, rany, choroby. Za
takie czyny od końca I wojny światowej grozi trybunał
międzynarodowy. Tyle że opisywane wydarzenia miały miejsce prawie
tysiąc lat temu. Wtedy, i jeszcze długo potem, zbrodnie wojenne
stanowiły codzienność, gdyż walka była stałym elementem życia
i służyła między innymi do zdobywania jak najbardziej legalnych
dochodów. A wzięci w niewolę ludzie byli właśnie źródłem dochodu.
Zdobywcy Konungaheli zamierzali zwrócić brańcom wolność dopiero
po wpłaceniu za nich okupu albo też sprzedać ich na licznych
w słowiańskich miastach targach niewolników. Tych, którzy nie
nadawali się do transportu, zabijano, traktując ich już nie jak ludzi, ale
jak towar, który nie przyniesie zysku. Dzieci mordowano również
z jeszcze jednego powodu – w społeczeństwach, w których istniały
silne więzi rodowe, obowiązywała zasada, że nie zostawia się przy
życiu tych, którzy po osiągnięciu lat dorosłych mogliby – a nawet byli
do tego zobligowani zwyczajem – mścić się za krzywdy własne
i rodziców.
Na koniec Słowianie złupili kościół, zabierając z niego ozdoby, choć
nie za bardzo wiadomo, jakie ozdoby sagnamad miał na myśli, gdyż
użyte w tekście słowo skrúði oznaczało przede wszystkim bogato
zdobione srebrnymi i złotymi nićmi szaty liturgiczne.
Na marginesie może powstać pytanie: czy miasto z tylko jednym
kościołem mogło być aż tak ważne, jak zdaje się twierdzić saga oraz
inne źródła opowiadające o Konungaheli? Odpowiedź musi być
twierdząca – w małych miasteczkach nie umieszczano relikwii, a już
szczególnie tak pożądanych przez władców i Kościół fragmentów
Krzyża. Z kolei fakt istnienia ledwie jednego przybytku Boga nie
rozstrzyga o randze miasta. Dla przykładu w słowiańskiej Starej Lubece
w kraju Obodrzyców znajdował się tylko jeden kościół, a mimo to port
ten liczył w XI i XII wieku kilka tysięcy mieszkańców i był jednym
z największych nadbałtyckich ośrodków handlowych epoki
przedhanzeatyckiej.

Ksiądz Andres dał konungowi Raciborowi laskę obitą srebrem i pozłacaną,


a Dunimysłowi, siostrzeńcowi jego, złoty pierścień, po czym oni poznali, że
[Andres] musi być jednym ze znaczniejszych ludzi w tym miejscu [mieście],
więc traktowali go lepiej niż pozostałych ludzi [mieszczan].

Z obu tych zdań wynika, że jedynym człowiekiem w grodzie, który


po śmierci Saemunda mógł z odpowiednimi honorami przekazać
władzę nad miastem, był proboszcz świątyni Krzyża. Posiadał więc
wysoką pozycję, pozwalającą występować w zastępstwie zarządcy
królewskiego. Jego autorytet wynikał z funkcji sprawowania pieczy nad
relikwią i ważnym kościołem, co miało przełożenie na rolę polityczną.
W owych czasach było to jak najbardziej naturalne, gdyż wyżsi
duchowni byli uważani za równych możnym świeckim.
Zastanawiające jest, że przy opisie poddania miasta saga nie
wymienia Unibora. Wcześniej widzimy go jako jednego z trzech
najważniejszych wodzów wyprawy, potem właśnie jemu przypisano
wypowiedź wzywającą do ostatecznego szturmu, a mimo to teraz nie
wystąpił obok Racibora i Dunimysła. Czyżby zginął podczas
ostatecznego szturmu, czyli w tym samym czasie co Saemund? Jest to
jedna z możliwości, jednak jestem niemal pewien, że Sturluson
z satysfakcją wspomniałby o tak ważnym wydarzeniu. Dlatego inna
możliwość wydaje mi się prawdopodobniejsza. Unibor był wprawdzie
potężnym i prowadzącym liczny zastęp zbrojnych höfdingiem, ale
jednocześnie tylko wodzem, a więc kimś znacznie niższym rangą
polityczną i znaczeniem społecznym od władcy. Dunimysł natomiast
był księciem, a przynajmniej synem księżniczki. Wprawdzie na polu
bitwy miał uprawnienia nie wyższe od uprawnień Unibora, za to pod
względem prestiżu rodowego wyrastał ponad niego, a pochodzeniem
równał się z Raciborem. I dlatego w momencie tak ważnym jak
przekazanie władzy nad miastem to ci dwaj szlachetnie urodzeni
ukazani są w roli zdobywców. Unibor był zbyt małym graczem, by wraz
z dwoma książętami odbierać dary symbolizujące zwierzchnictwo.
Nawet gdybyśmy przyjęli polskie pochodzenie tego höfdinga i widzieli
w nim dowódcę posiłków od Krzywoustego czy nawet wysłannika
pilnującego podczas wojny polskich interesów, i tak nie mógłby równać
się rangą z oboma książętami.
Dary, które ksiądz wręczył Raciborowi i jego siostrzeńcowi, mogą
się nam dzisiaj wydawać niewiele znaczące: laska obita pozłacanym
srebrem i złoty pierścień. Wtedy jednak przedmioty te były widomymi
symbolami władzy – dla chrześcijan państwowymi, a dla pogan –
magiczno-prestiżowymi. Pierwszy z nich został w źródle określony
słowami refði silfrbúit ok gylt, czyli „laska obita srebrem i pozłacana”,
jednakże w tym konkretnym przypadku termin ten mógł oznaczać
okuty pozłacaną srebrną blachą (która była zapewne ozdobiona
grawerunkiem) pastorał. Wiemy zaś, że laska, pałka, maczuga, a także
biskupi pastorał to symbole władzy zwierzchniej wywodzące się
zarówno z tradycji klasyczno-chrześcijańskiej, jak
i z północnoeuropejskiego pogaństwa. Były powszechnie respektowane
w okresie średniowiecza, na przykład w Polsce pałką jako oznaką
władzy posługiwał się książę Henryk Pobożny w XIII wieku. To
z owych pałek i lasek wykształciły się królewskie berła. Z kolei złoty
pierścień (fingrgull – dosłownie: „złoto na palec”) to pogańska,
istniejąca w symbolice i germańskiej, i słowiańskiej, oznaka królewska.
Konung był, jak to określają skandynawskie pieśni, „rozdawcą
pierścieni”, czyli władcą szczodrym dla poddanych, jednocześnie
posiadającym najwyższy pierścień królewski, który w sposób
magiczny, rytualny „rządził” pierścieniami rozdawanymi zasłużonym
wojom. Dlatego oddanie obu tych magiczno-politycznych symboli
w ręce książąt słowiańskich było ważkim gestem, oznaczającym
przekazanie im władzy nad miastem.
Sturluson pisze, że po tym, jak Andres ofiarował Windom oba dary,
ci zorientowali się, że mają do czynienia z jednym z konungahelskich
decydentów. Używa wszakże określenia ráðamaðr, które mogło
oznaczać nie tylko „człowiek wpływowy”, ale także „zarządca
[królewski]”. W którym jednak ze znaczeń sagnamad użył tego
terminu, trudno powiedzieć, gdyż nie jest wykluczone, że kapłan
o takim znaczeniu jak Andres mógł być równocześnie jednym
z zarządców miasta. Tego zagadnienia jednak nie zdołamy
rozstrzygnąć.
Wracając do wniosku wysnutego przez książąt słowiańskich na temat
dużego znaczenia Andresa – czyżby wcześniej, chociażby po stroju, nie
rozpoznali w nim głównego kapłana grodu? Wszak po księżym
odziewku nawet poganie zorientowaliby się, kim jest mężczyzna
przekazujący im pastorał i pierścień. Właśnie to niedopowiedzenie
Sturlusona mówi nam całkiem sporo – Andres nie nosił ubioru
kapłańskiego, gdyż zapewne wkładał go tylko podczas sprawowania
obowiązków duchownego. A na czas walki przywdział zbroję. Jest to
kolejne potwierdzenie wspomnianego już szczegółu etnograficznego –
w tamtych czasach księża, zwykle pochodzący ze znaczących rodów,
w życiu codziennym niewiele różnili się od ludzi świeckich. Posiadali
rodziny, nosili się „świecko”, a funkcję religijną łączyli z obowiązkami
kupieckimi i wojennymi.

Oni [książęta windyjscy] wzięli Krzyż Święty (krossinn helga) i wynieśli


stamtąd, potem wzięli także nastawę ołtarzową, która stała przed ołtarzem,
a którą konung Sigurd kazał zrobić w Grikklandzie [Grecji] i przywiózł do
kraju [Norwegii], a oni położyli ją na stopniu przed ołtarzem. Później wyszli
z kościoła. Wtedy oświadczył konung:
– Ten dom został stworzony z oddaniem wielkim dla tego boga, który ten
dom posiada, lecz mnie się wydaje, że niewystarczająco pilnowano zarówno
tego miejsca [miasta], jak i tego domu [świątyni], ponieważ widzę, że ów bóg
złości się na tych, którzy ich pilnowali.

Fakt zrabowania Krzyża Świętego, przywiezionego z Ziemi Świętej


przez króla norweskiego Sigurda Krzyżowca, stanowi kulminacyjny
moment świetnie skonstruowanej opowieści Sturlusona – moment
kulminacyjny zarówno pod względem akcji, jak i przesłania. Nie można
się dziwić zogniskowaniu uwagi sagi na Krzyżu, gdyż była to jedna
z najważniejszych, bo bezpośrednio związanych z życiem Chrystusa,
relikwii znajdujących się w Skandynawii. Sprawą drugorzędną jest jej
autentyczność – ważne, że ludzie wierzyli w jej moc, a „gwarancją”
prawdziwości był fakt, że trafiła do nich wprost z rąk króla Jerozolimy.
Takie było podejście Skandynawów do Krzyża Świętego. A jakie
znaczenie relikwia miała dla zdobywców? Część z nich była wszak
ledwie ochrzczonymi neofitami, a większość – poganami. I jedni,
i drudzy w bardzo ograniczonym stopniu zdawali sobie sprawę
z religijnej, prestiżowej i politycznej wartości takiej zdobyczy, albo
i w ogóle nie mieli o niej pojęcia. Zapewne tylko książę i kilka osób
z jego otoczenia wiedziało, jakie profity mogą przypaść jego państwu,
gdyby Krzyż został przewieziony do miasta Wolin, gdzie niedługo
miało zostać erygowane biskupstwo dla Pomorza. Krzyż Święty
zapewniłby Wolinowi znaczącą pozycję wśród miast diecezjalnych,
uchroniłby też nowe biskupstwo przed zakusami arcybiskupstw
niemieckich, nadal, mimo korzystnego dla Polski wyroku
merseburskiego, pragnących rozciągnąć swoją jurysdykcję nad
Pomorzem. Także dynastia Gryfitów zyskałaby na znaczeniu, mając
relikwię w swoim posiadaniu. Z tego widać, że zyski z przewiezienia
Krzyża za morze byłyby naprawdę wielkie.
Istniał też ktoś postawiony wyżej od Racibora, kto był w pełni
świadomy znaczenia relikwii – Bolesław III Krzywousty. Całymi
latami walczył z wpływami Kościoła niemieckiego, od których uwolnił
Polskę zaledwie rok wcześniej, na zjeździe monarchów w Merseburgu.
Równocześnie intensywnie rozbudowywał strukturę Kościoła
polskiego, tworząc lub przekształcając biskupstwa na Pomorzu,
Kujawach, Mazowszu i Ziemi Lubuskiej. W efekcie tak umocnił
miejscową organizację kościelną, że od tej pory nie musiała się już
poważnie martwić roszczeniami wysuwanymi przez metropolie
niemieckie – wyjątkiem było Pomorze, gdyż duchowieństwo
niemieckie nigdy nie zrezygnowało z rozciągnięcia nad nim
zwierzchności.
Jednym z działań Krzywoustego związanych ze sferą religijną było
zbudowanie klasztoru na szczycie Łysej Góry w Górach
Świętokrzyskich (tradycja mówiąca, że zgromadzenie to powstało już
za czasów Bolesława Chrobrego, jest tylko legendą). Dziś znany jest
jako Święty Krzyż, gdyż znajduje się tam fragment tej relikwii. Do
klasztoru trafił na początku XIV wieku, jednak całkiem prawdopodobna
jest hipoteza, że już w planach Krzywoustego zgromadzenie miało stać
się miejscem złożenia Krzyża. W związku z tym Bolesław mógł wiązać
duże nadzieje z wyprawą na Konungahelę, bo właśnie tam znajdowała
się relikwia. Celem księcia byłoby wtedy uczynienie z Łysej Góry,
dawnego miejsca kultu pogańskiego, największego w Polsce centrum
kultowo-pielgrzymkowego. Cel ten udało się osiągnąć dopiero jego
potomkom w XIV wieku, ale jakże kusząca jest wizja ukazująca
Bolesława Krzywoustego wysyłającego potężną armię po fragment
Krzyża.
Niestety, możemy powiedzieć, że jeśli zdobycie relikwii w ogóle
znajdowało się pośród celów wyznaczonych Raciborowi, to na pewno
nie na pierwszym miejscu.
Znacznie ważniejsze od Krzyża i planowanego sanktuarium były
bardziej przyziemne, za to przynoszące natychmiastowy profit cele
polityczne. Wiązały się one z walką o strefy wpływów na Bałtyku, czyli
z umocnieniem roli Polski i Pomorza w całym regionie. Dlatego
relikwię traktowano, jak przypuszczam, niczym przysłowiową wisienkę
na torcie – dodatek cenny, ale nie decydujący. Jak dowiemy się
z dalszej części sagi, nikt z Pomorzan nie zamierzał tracić życia
z powodu Krzyża, zatem zdobycie go nie mogło być priorytetem wśród
wytycznych Krzywoustego.
Co jeszcze oprócz relikwii wiciędze zagrabili w kościele? Musiała
się im bardzo spodobać nastawa ołtarzowa – błyszczała srebrem
i złotem, skrzyła się emalią i szlachetnymi kamieniami. Tyle że słowa
sagi są niejednoznaczne, najpierw mówią o zabraniu nastawy, a potem
o niezrozumiałym odstawieniu jej u stóp ołtarza, jakby Słowianie ją
tam porzucili. Nie wydaje mi się jednak, by zrezygnowali z tak
wspaniałej zdobyczy, łupu prawdziwie królewskiego, który powinien
trafić na ołtarz kaplicy książęcej Racibora (albo Bolesława) –
i zapewne trafił.
Dlaczego jednak Sturluson napisał, że łupieżcy najpierw ją zabrali,
a potem postawili? Myślę, że to wina ostatecznej redakcji tekstu, gdyż
część zdania mówiąca o odstawieniu zdobyczy dotyczy nie działania
Windów, a jest dokończeniem relacji o tym, co działo się z tym
skarbem za czasów króla norweskiego Sigurda. Świadczy o tym
logiczna analiza zdania, w którym tylko pierwsza część dotyczyła
rabunku dokonanego przez Słowian, a cała reszta była retrospekcją.
Tyle że po wyrażeniu „przywiózł do kraju” wstawiono słowo „oni”,
którego ogólny wydźwięk sprawia, iż od razu kojarzy się z Windami,
a moim zdaniem pierwotnie dotyczyło mieszkańców obdarowanej przez
Sigurda Konungaheli. Dlatego ten fragment tekstu, prawidłowo
odczytany, powinien brzmieć: „a którą [nastawę] konung Sigurd kazał
zrobić w Grikklandzie [Grecji] i przywiózł do kraju [Norwegii], i oni
[konungahelczycy] położyli ją na stopniu przed ołtarzem”.
Mogłoby wszakże zachodzić podejrzenie, że pozostawiono zdobycz
na rozkaz Racibora, który dalej został opisany jako honorowy
zdobywca, oddający księżom wolność, relikwię, stroje i sprzęty
kościelne. Jednak, według mnie, nie chodziło o szlachetność Racibora,
wszak zaraz potem widzimy i księży, i skarby świątynne, i Krzyż na
statku słowiańskim, nie doszło więc do podarowania wolności osobom
duchownym, a jedynie do zagwarantowania im życia. Zatem książę nie
kazał odłożyć nastawy ołtarzowej i jestem pewien, że zrabował ją wraz
z innymi skarbami świątyni.
Właśnie opis zagrabienia bogactw „centralnej” świątyni Skandynawii
jest kulminacją akcji opowieści. Sturluson mówi: stało się to, co
Windowie planowali, a „nasi” nie potrafili się im przeciwstawić.
Po tym momencie kulminacyjnym następuje klasyczne, zgodne
z prawidłami kompozycji utworów przygodowych, zakończenie historii
– ukazanie, co stało się z jej bohaterami.
W tłumaczeniu Gerarda Labudy zamiast nastawy ołtarzowej
(w oryginale: tabuluna) występuje „stół, który Sigurd kazał sporządzić
w Grecji”. Nie wiem, z czego mogła wyniknąć ta pomyłka polskiego
historyka, miała natomiast ciekawe konsekwencje – w jednym
z artykułów popularnych na temat wyprawy konungahelskiej
przeczytałem, iż skoro mebel ten został wykonany w Grecji i był tak
cenny, to na pewno zrobiono go z pięknego marmuru, a że marmur jest
bardzo ciężki, więc pozostawiono ten łup w kościele. Jak jednak wiemy,
nie był to stół i nie porzucono go w świątyni.
Wróćmy teraz do wspomnianej kulminacji aspektu przesłania
opowieści, na którą Sturluson przygotował odbiorcę najpierw dwiema
przepowiedniami upadku, a potem opisem nieprzemyślanej obrony.
Także pod tym względem – przesłania, morału – kulminacją jest scena
rabunku kościoła. Przedstawiona pod jej koniec przemowa księcia,
potępiająca złą ochronę zarówno miasta, jak i domu bożego przez
Skandynawów, została niewątpliwie wymyślona przez Sturlusona,
podobnie jak wcześniejsza mowa Unibora. Mimo swej fikcyjności,
pełni w tekście ważną funkcję, gdyż w sposób zawoalowany,
rozpoznawalny w owym czasie tylko dla wyrobionego odbiorcy sagi,
przedstawia punkt widzenia samego jej autora. Sagnamad wierzył
w przepowiednie i chciał to wyrazić nie wprost, a ustami księcia pogan.
Ten „zastępczy” krytyk zbeształ konungahelczyków za to, że nie dali
wiary znakom zesłanym rok wcześniej, przez co narazili na zniszczenie
nie tylko własne miasto, ale przede wszystkim świątynię, dom Boga.
Miała to być jednocześnie przestroga Sturlusona dla potomnych:
patrzcie, co się stanie, jeśli nie będziecie się troszczyć
o bezpieczeństwo swoje, a przede wszystkim o dobro Boga...

Konung Racibor dał księdzu Andresowi kościół i sanktuarium[18], Krzyż


Święty, księgę plenarium oraz czterech klerków [księży służących w tej
świątyni]. Potem poganie podpalili kościół i wszystkie domy, które były
w grodzie. Ale ogień, który podłożyli w kościele, wygasał dwukrotnie, więc
potem rozrąbali [drzwi? ścianę?] kościoła, a później podłożyli ogień wszędzie
w środku i spłonął jak pozostałe domy.

Jak wyżej wspomniałem, nie należy rozumieć słów, że Racibor „dał”


Andresowi świątynię, własność kościelną i księży w sensie
podarowania wolności i zwrotu skarbów. Wyrażenie to oznaczało raczej
zagwarantowanie bezpieczeństwa pięciu ważnym brańcom stanu
duchownego w czasie, gdy będą jeńcami. Dowodzi tego fakt, że
i bogactwa, i kapłani niedługo znajdą się na okręcie księcia w roli
zdobyczy. Poza tym, gdyby „oddano” świątynię Andresowi, nie spalono
by jej – a przecież Słowianie zniszczyli ją tak samo jak inne grodzkie
domy.
Sturluson dodaje w tym miejscu opis zdarzenia być może
prawdziwego – Windowie musieli trzykrotnie podpalać kościół, bo ten
nie chciał płonąć. Dopiero kiedy przebili się do wnętrza świątyni
i podłożyli ogień wszędzie wewnątrz budowli, osiągnęli zamierzony
skutek. Nie jest jasne, dlaczego Słowianie, wchodząc ponownie do
kościoła, musieli przebijać się do środka. Może jedna z nadpalonych
krokwi spadła i zatarasowała drzwi? Z tekstu nie wynika też, co
rozrąbali, pewnie ścianę lub drzwi, bo raczej nie dach, jak
zaproponował w swoim tłumaczeniu Gerard Labuda. Jak widać, ten
fragment źródła nie został zbyt zrozumiale spisany. Albo to my dziś nie
potrafimy go właściwie odczytać.
Opis trzykrotnego podpalania kościoła jest zarazem oczywistą aluzją
sagnamada, że dom boży jest miejscem świętym i podlega opiece
niebieskiej, zatem znacznie trudniej go zniszczyć niż dom człowieczy.

Potem poszli poganie ku statkom swoim z łupami wojennymi i zrobili


przegląd zastępów, a kiedy poznali straty swe, wzięli jako zdobycz wojenną
cały lud [miasta] i podzielili [go] między statki.

Po raz kolejny źródło podkreśla przykładne zorganizowanie


oddziałów słowiańskich. Tak samo jak po pierwszej bitwie, i teraz
doszło do odprawy – tym razem podsumowującej całe oblężenie.
Policzono poległych, a zapewne też rannych, potem zaś dokonano
podziału łupów, w tym brańców, na poszczególne drużyny. Nie znamy
liczby wziętych jeńców, choć musiała być znaczna, gdyż Konungahela
była ludnym miastem. Z drugiej strony wiadomo, że w ciągu ostatniego
roku, po przepowiedniach zagłady, część mieszkańców uciekła na wieś
i do innych ośrodków handlowych.
Rozdzielenie zdobyczy odbyło się jeszcze na ziemi wroga, co
świadczy, że Słowianom nie spieszyło się już tak bardzo, jak na
początku walki. Zastanawiający fakt, gdyż nie da się go wytłumaczyć
wyłącznie chęcią jak najszybszego załatwienia sprawy przydziału
skarbów i jeńców. To można było zrobić po dobiciu na nocleg do
jakiegoś bezpieczniejszego brzegu, a nie na tle widocznej z wielu
kilometrów łuny płonącego grodu i pośród trupów starców oraz dzieci.
Wydaje się więc, że Słowianie nie obawiali się już odsieczy –
prawdopodobnie operujące w okolicy ich jednostki szpiegowskie
donosiły, iż morzem nie zbliża się żaden wróg. Dlatego Windowie mieli
czas zrobić na skandynawskim brzegu wszystko, na co mieli ochotę.
Możliwe również, że podziału łupów należało dokonać od razu, gdyż
część oddziałów – domniemani Obodrzyce – wracała wprost do swoich
portów, a nie płynęła do położonych dalej na wschodzie miast
pomorskich.
Skoro o zdobyczach mowa, pora na krótkie i jak najprostsze
objaśnienie współzależności między łupami a sławą.
Kwestia łupów jest ściśle powiązana z jakże ważnymi w tamtych
czasach aspektami życia wiciędzów – etosem wojny i prestiżem
wojownika. Wiadomo, że władcom, w tym wypadku Raciborowi
i Krzywoustemu, bardziej zależało na celach politycznych, z kolei
wojom – na łupach. Już w początkowej scenie oblężenia, gdy oddziały
konne starały się jak najszybciej otoczyć miasto, widać było chęć
zatrzymania grodzian, którzy uciekali z najcenniejszym dobytkiem.
Wojownicy po to uczestniczyli w wyprawach, aby się dorobić,
a najchętniej brali te łupy, które łatwo dawały się schować za pazuchą
czy w sakwie – czyli zajmowały mało miejsca, natomiast po powrocie
miały największą wartość: złoto i srebro. Ozdoby (w mniejszym
stopniu monety) z tych metali stanowiły o prestiżu ich posiadacza.
Mógł je w swoim kraju zamienić na dobra nieruchome albo bydło czy
konie. Mógł dzięki nim korzystnie się ożenić. Mógł się nimi chwalić,
opowiadając przy okazji o swych przewagach wojennych. Mógł je także
rozdawać podlegającym sobie wojom za okazaną odwagę albo
śpiewakom za ułożenie pieśni na swoją część. A wychwalanie przez
podwładnych oraz uwiecznienie w pieśniach dawało sławę. Sława
z kolei była w tamtej epoce, epoce wojowników i piratów, znacznie
wyżej ceniona niż różnego rodzaju dobra nieruchome czy bydło.
Zdobywano ją – jak widać z tego wywodu – nie tylko na polu bitwy, ale
i własną hojnością. Hojni z kolei mogli być tylko ci, którzy wcześniej
przywieźli srebrne czy złote łupy. I koło się zamykało – na takiej
właśnie zasadzie ciągłej walki, grabienia, przechwalania się i słuchania
utworów o sobie tworzył się właściwy dawnym Germanom
i Słowianom ideał prawdziwego wojownika: dzielnego, hojnego,
opiewanego w pieśniach i sagach. Obraz, który przedstawiłem, jest
oczywiście znacznie uproszczony, ale oddaje sedno etosu wojownika
tamtych czasów.
Wyprawa konungahelska była dla tysięcy wiciędzów okazją do
szybkiego wzbogacenia się na drodze najoczywistszej – dzięki wojnie.
Niektórzy zdobyli na niej majątek, inni postradali życie, ale każdy
zyskał to, co było dla niego najważniejsze – sławę. O rajzie Racibora
rozprawiano przez lata, a prawdziwym dowodem rozgłosu, jaki
zdobyła, jest szczegółowy jej opis w sadze autorstwa „rzecznika
prasowego” obozu wroga – Sturlusona.

***
Zależnie od tego, czy ostatni szturm i poddanie miasta nastąpiły 10 czy
11 sierpnia, na dzień kolejny – odpowiednio 11 lub 12 sierpnia – należy
datować odpłynięcie floty windyjskiej. Złupienie i spalenie grodu,
a potem podział zdobyczy i niewolników musiały zająć wiele godzin,
dlatego jest mało prawdopodobne, że opuszczono skandynawskie brzegi
jeszcze tego samego dnia, kiedy zajęto gród. Poza tym zbyt
niebezpieczne było wyruszanie na morze popołudniem lub wieczorem,
gdyż groziło to niemiłymi konsekwencjami na mniej znanych wodach
i trudnych do pokonania cieśninach duńskich. Wypłynięcie armady
Racibora powinniśmy więc datować na ranek następnego dnia po
zdobyciu miasta.
ZNAK OD BOGA I „SEGREGACJA RELIGIJNA”

Później poszli oni – ksiądz Andres [i jego czterej księża][19] – na statek


konunga z Krzyżem Świętym...

Cennych brańców, czyli duchownych, w tym tak eksponowanego


w sadze księdza Andresa, oraz relikwię umieszczono na okręcie księcia
Racibora, co było oczywiste, gdyż „konungowi” należał się łup godny
konunga.
Następne zdania sagi zawierają opis kolejnych już niezwykłych
wydarzeń, które Sturluson lubił przedstawiać, aby przykuć uwagę
odbiorców uwielbiających słuchać lub czytać opowieści o czarach
i klątwach. Jako że wydarzenie to nie miało większego związku z bitwą
konungahelską, ten ustęp tekstu nie znalazł się w tłumaczeniu Krystyny
Pieradzkiej. Z kolei Gerard Labuda nie zawarł go w swoim przekładzie
zapewne dlatego, że programowo uważał przekazy związane
z przesądami za nieprawdziwe i psujące historyczny przekaz źródeł. Ja
jednak pozwolę sobie patrzeć na tę sprawę inaczej – wydarzenie to
świetnie ukazuje obyczajowość ludzi tamtych czasów, więc nawet jeśli
zostało zmyślone przez sagnamada, niesie duży zasób wiedzy
etnologicznej i religioznawczej. Co więcej, właśnie dzięki ukazaniu
owej obyczajowości i powszechnej wiary w czary scena poniższa
„wyjaśnia”, dlaczego Racibor nie przywiózł ze swej wyprawy relikwii
Krzyża Świętego.

...a potem ogarnął strach pogan z powodu znaku [boskiego] – przez statek
konunga przeszła [fala] gorąca tak wielkiego, że każdy z nich [obecnych na
okręcie] czuł, jakby płonął. Konung kazał tłumaczowi spytać księdza
[Andresa], co to było. Ten powiedział, że wszechmocny Bóg, w którego
chrześcijanie wierzą, zesłał znak gniewu swego na nich [pogan], bo ośmielili
się wyciągnąć ręce po symbol Jego męki, nie wierząc w istotę [boskości]
Jego [i dodał:]
– I tak blisko [Bóg] przebywa Krzyża, że często przemawia owym [przed
chwilą ukazanym w postaci fali gorąca] symbolem swej obecności do pogan,
jeśli ci wyciągają ręce [po świętość], a czasem [potem] jeszcze mocniej
uderza.
Konung [bojąc się „mocniejszego uderzenia” Boga] kazał szybko
wypchnąć [ze statku] do okrętowej łódki kapłanów (kennimönnum), a ksiądz
Andres wziął Krzyż Święty w ręce swe. Oni [Słowianie] przeciągnęli łódkę
wzdłuż całej długości statku i przed dziobem, i z powrotem wzdłuż drugiej
burty aż do półpokładu rufowego, potem rozwidlonym drągiem [bosakiem]
odepchnęli łódkę ku pomostom nabrzeża.
Później, w nocy, poszedł ksiądz Andres z Krzyżem do Solbjargu, a trwały
[wówczas] zarówno wichura, jak i ulewa. Tam przekazał Krzyż pod dobrą
opiekę.

Nieoceniony Sturluson, człowiek zarówno wielkich czynów i dzieł


literackich, jak też wielkich przesądów, znów obok znakomitej relacji
historycznej dostarczył nam szalenie interesujący opis ówczesnych
wierzeń, łączących stare z nowym, pogańszczyznę z chrześcijaństwem.
Dzięki niemu możemy troszkę lepiej rozumieć ówczesnych ludzi nie
tylko z punktu widzenia historycznego, ale również religijno-
obyczajowego.
Z pośrednictwa tłumacza należałoby sądzić, że książę Racibor nie
znał języka Skandynawów[20]. Wydaje się to dziwne, biorąc pod uwagę
fakt, że władał tak kosmopolityczną krainą (w której bywali, a nawet
okresowo lub na stałe mieszkali przybysze z wielu ludów europejskich,
o czym mówią źródła), jaką we wczesnym średniowieczu było
Pomorze. Przecież od wieków Skandynawowie odwiedzali Pomorze
jako kupcy, co więcej, dzięki archeologii wiadomo też, że licznie
osiedlali się w portach połabskich i pomorskich. Tworzyli tam aktywne
kulturowo i kupiecko grupy, pozostające zapewne pod kuratelą
miejscowych organizacji plemiennych czy państwowych. Kwestia tych
osiedleńców była niechętnie rozważana przez polskich powojennych
historyków, nawet przez specjalistę od znalezisk przedmiotów
skandynawskich na ziemiach słowiańskich, archeologa Jana Żaka. Na
szczęście podejście to zmieniło się w ostatnich latach, czego
przejawem są opracowania archeologiczne takich badaczy jak
Władysław Łosiński, Jan Piskorski czy Wojciech Wróblewski. Ukazują
oni obecność osadnictwa skandynawskiego od VII do XI–XII wieku nie
tylko na nadmorskich terenach słowiańskich, ale też na pobliskich
wybrzeżach zajmowanych przez ludy bałtyjskie – Prusów, Kurów.
Naukowcy ci wykazali funkcjonowanie dużych grup Skandynawów
w wielu południowobałtyckich portach. Spośród słowiańskich należy
wymienić połabskie Dierkow, Ralswiek czy Menzlin oraz pomorskie
Świelubie, Kołobrzeg, Kałdus i – szczególnie w początkowym okresie
funkcjonowania – samo centrum handlu bałtyckiego, Wolin.
Zatem Racibor powinien stykać się ze Skandynawami osiadłymi
w jego państwie, poza tym od lat musiał uczestniczyć w wyprawach
przeciw Duńczykom, dlatego nie widzę możliwości, aby przynajmniej
pobieżnie nie znał ich języka. Wydaje mi się więc, że w tym
fragmencie sagi mamy do czynienia z kolejną zastosowaną przez
Sturlusona figurą retoryczną. Tylko jakie było jej zadanie?
Stanowiła zapewne jeden z użytych w sadze literackich zabiegów,
które na poziomie ideologicznym spychały pogańskich Windów do
innego świata, leżącego „niżej” niż ten przypisywany chrześcijańskim
Skandynawom (o kwestii tej pisałem wcześniej). Te dwa światy nie
mogły się porozumieć, gdyż czcicieli dawnych bogów uznawano za
inny rodzaj ludzi niż wyznawców „prawdziwego” Boga. Ów brak
porozumienia Sturluson pokazał w sposób przenośny, a jednocześnie
niemal namacalny – otóż w jego ujęciu obie strony nie mogły się
dogadać, potrzebowały tłumaczy, a więc już na poziomie werbalnym
istniały między nimi zasadnicze różnice nie do przezwyciężenia.
I właśnie z tej przenośni sagnamada wynika kwestia znacznie
poważniejsza. Ten chwyt literacki był przejawem określonego
światopoglądu, umieszczającego Słowian poza ekumeną
chrześcijańską, a nawet ludzką. Spychał ich do barbaricum – „krainy
barbarzyńców” czy jeszcze dalej, do świata potworów. Nie jestem
pewien, czy Sturluson, mimo iż był wybitnym intelektualistą,
uświadamiał sobie bagaż i wydźwięk ideologiczny przekonań, którym
się podporządkował – gdyż wcale nie on był ich twórcą. Powstały
znacznie wcześniej, a były przejawem swoistej segregacji religijno-
kulturowej. Już na długo przed czasami Sturlusona w różnych dziełach
kręgu germańskiego pojawiały się poglądy o Słowianach jako gorszym
rodzaju ludzi. Jednym z najstarszych tego przykładów jest datowany na
lata 745–746 list świętego Winfryda-Bonifacego, zwanego apostołem
Germanii, w którym zakonnik informuje władcę anglosaskiego
Aethelbalda, że Słowianie to „najszpetniejszy i najlichszy rodzaj
ludzki”. Jeśli takie zdanie miał o nich misjonarz, którego zadaniem
było miłować grzeszników, to czy możemy się dziwić Sturlusonowi
albo wspomnianym wcześniej Sasowi Widukindowi czy Duńczykowi
Saxonowi Grammaticusowi?
Z powyższego wywodu może wynikać mylne wrażenie, że obcy –
głównie germańscy – misjonarze, pisarze, kronikarze stworzyli silnie
deprecjonujący Słowian obraz z powodów etnicznych. Tak naprawdę
chodziło o coś innego, gdyż początkowo segregacja ta wynikała przede
wszystkim z różnic religijnych i kulturowych. Za bliski nam – i wcale
nie germański – przykład niech posłuży pierwsza polska kronika, dzieło
Galla Anonima.
Stworzona została w czasach i na cześć interesującego nas tutaj
księcia Bolesława III, a przy okazji wielokrotnie opisywała Pomorzan.
I jak ich opisywała? Jako obmierzłych pogan i niegodziwy ród
jaszczurczy, na które to określenia zwrócił uwagę już niemal wiek temu
historyk Teodor Tyc. Czyli kronika jednoznacznie wyrzucała ich poza
świat chrześcijański, a na dodatek także poza ekumenę ludzką,
przyrównując do najstraszniejszych potworów – jaszczurów, czyli
smoków. Z tego wynika, że nie tylko ludzie etnicznie obcy mieli
pogardliwy stosunek do Pomorzan jako pogan. Także „swoi” Słowianie
zza miedzy, Polacy, tak ich traktowali (oczywiście Gall nie był
Polakiem, ale w swoim dziele oddawał ich punkt widzenia). Nie mamy
więc do czynienia z niechęcią etniczną, na którą przyjdzie czas dopiero
w następnych stuleciach, a typowo religijną. Pisarze chrześcijańscy
„osobiście” nic do pogan nie mieli, co więcej, nawet by ich pokochali,
gdyby ci przyjęli nową wiarę – wtedy opisywaliby ich nie jak potwory,
a baranki boże. Należy podkreślić, że w czasach Winfryda-Bonifacego
czy potem w epoce Sturlusona nie mogło być mowy o nienawiści
etnicznej czy narodowej, gdyż pojęcia „etnos” albo „naród” jeszcze nie
istniały. Istniało za to rozróżnienie: „my, tutejsi, czyli ci dobrzy” i „oni,
obcy, czyli ci źli”. Zatem wzajemne niechęci opierały się albo na tym
prostym przeciwstawieniu my–oni, albo, równie często, na różnicach
religijnych. I właśnie na tego typu rozróżnieniu opierał się negatywny
stosunek Sturlusona do Słowian.
Zostawiliśmy naszych bohaterów na statku „króla”. Co się tam
rzeczywiście stało, tego nie dowiemy się nigdy. W każdym razie jakieś
nietypowe zjawisko pogodowe w postaci fali piekielnego gorąca
spowodowało, iż poganie uznali wyrażoną przez Andresa groźbę
zemsty chrześcijańskiego Boga za całkiem realną. Jednak słowo
„realna” z trudem opisuje tę sytuację, gdyż ludzie tamtej epoki na co
dzień żyli religią, czarami, przesądami, które dziś uważamy za mało
realne. Dla nich czymś normalnym było wmieszanie się bogów (w tym
Boga) w sprawy codzienne. Z łatwością mogę sobie wyobrazić
wojowników, którzy poprzedniego dnia bez zmrużenia oka podrzynali
gardła małym dzieciom, a teraz bledli na myśl, że zaraz spadnie na nich
klątwa z niebios.
Zaraz potem napotykamy w sadze relację o tym, jak księży i Krzyż
czym prędzej wypchnięto z okrętu na małą łódkę, którą przeciągnięto
naokoło statku Racibora. Wytyczono w ten sposób swego rodzaju
ochronny okrąg wokół jednostki książęcej, a w końcu odepchnięto
łódkę jak najdalej od okrętu. Niewątpliwie mamy do czynienia
z pogańskim zabiegiem magicznym, który nie został wytłumaczony
przez Sturlusona. Autor nie objaśnił go, gdyż albo sam go nie
pojmował, albo przeciwnie – dla niego i wszystkich odbiorców sagi był
tak jasny, że nie wymagał komentarza. Dla nas jest, niestety, mało
zrozumiały. Wydaje mi się, na podstawie analogii z magią
średniowieczną i ludową, że przeciągnięcie łodzi wokół statku należy
pojmować jako oczyszczenie okrętu i ochronienie go od klątwy. W ten
sposób dawano znak Bogu, że ani Krzyża, ani księży nie ma już na
pokładzie, a więc chrześcijańskie niebiosa mają zostawić Słowian
w spokoju.
Odprawienie takiego rytuału wymagało, jak przypuszczam,
obecności na statku pogańskiego czarownika lub kapłana. Trudno
bowiem przypuszczać, aby zwykli wojownicy wiedzieli, jakie zabiegi
należy wykonać w celu oczyszczenia książęcego statku. Byłoby to więc
drugie – po opisie nagiego czarownika/kapłana, którego nie imały się
pociski – miejsce w sadze, mogące świadczyć o uczestnictwie w misji
sług dawnych bogów. Rzecz jasna wydaje się dziwne, że w orszaku
ochrzczonego księcia były takie osoby, jednakże przypomnijmy sobie
wspomniany już przeze mnie przykład błogosławienia wojsk
chrześcijańskich Wielkopolan przez wiedźmę...
Tymczasem Andres wraz z innymi księżmi i relikwią popłynął ku
niedalekiemu nabrzeżu portowemu – a ten szczegół opisu świadczy, że
całe zdarzenie miało miejsce nie na pełnym morzu, a jeszcze na rzece,
tuż po odbiciu floty od pogorzeliska. Może właśnie faktem bliskości
zapewne niewygaszonego do końca ognia należałoby tłumaczyć ową
nagłą falę gorąca? Czy nie jest prawdopodobne, że mógł ją przywiać
nagły podmuch wiatru znad grodu? Jakkolwiek by jednak było, wszyscy
świadkowie wydarzenia odebrali je, zgodnie ze swoim światopoglądem,
jako coś nadnaturalnego.
Nie wyobrażajmy sobie, że siedząc w łodzi, ksiądz i inni duchowni
śmiali się radośnie z powodu „oszukania” pogan niemal
apokaliptycznym wyjaśnieniem fali gorąca, jakim Andres uraczył
Racibora. Jestem pewien, że również opiekun Krzyża, tak samo jak
większość ówczesnych ludzi, był święcie przekonany, że i jego,
i relikwię ocaliła interwencja boska. Ironiczny śmiech sprytnego
oszusta byłby tu nie na miejscu.
Dotarłszy do ruin portu, Andres podążył nocą – pośród wichru
i ulewy, jak dramatycznie i obrazowo opisał to sagnamad – do
Solbjargu, gdzie zabezpieczył Krzyż.
Racibor nie przywiózł zatem relikwii, a więc nie wypełnił jednego
z przypuszczalnych zadań wyznaczonych mu przez Krzywoustego.
Gdyby jednak głównym celem wyprawy było właśnie zrabowanie
Krzyża, książę na pewno zrobiłby wszystko, aby wykonać zlecenie.
Kazałby na przykład odprawić albo pogańskie, albo chrześcijańskie
(jeśli pośród jego świty znajdowali się również kapłani chrześcijańscy)
egzorcyzmy, mające zniwelować tak obrazowo wyrażoną przez Andresa
groźbę zemsty Boga. Odczynianie owej klątwy zapewne dałoby
pozytywne skutki – wojowie Racibora uwierzyliby, że są bezpieczni.
Książę nie przedsięwziął jednak takich środków, dlatego myślę, że
zdobycie Krzyża nie było priorytetem wyprawy. Główne cele rajzy
słowiańskiej pozostawały w sferze czysto politycznej.
Sturlusona kończy relację z tej wojny opisem wydarzeń, które miały
miejsce na pokładach słowiańskich statków[21].
Konung Racibor ze swym zastępem, który mu jeszcze pozostał, oddalił się
i wrócił do Windlandu (Vindland)...[22]

Dopiero teraz, pod koniec relacji, sagnamad zasugerował słowami


„z zastępem, który mu jeszcze pozostał”, że Słowianie ponieśli
poważne straty podczas walk. Gdyby jednak były one naprawdę duże,
nie wątpię, że dziejopis by stwierdził to wprost lub podał liczbę
zabitych najeźdźców, aby ukazać waleczność obrońców miasta.
Wyprawa bez przeszkód przepłynęła cieśniny duńskie i wróciła do
Windlandu, czyli kraju Słowian. Gdyby w drodze do macierzystych
portów flota Racibora napotkała znaczniejszy opór, w którego wyniku
część okrętów słowiańskich zostałaby zniszczona bądź też niektórzy
jeńcy zostaliby odbici, Sturluson na pewno by o tym napisał – nie
przepuściłby okazji pokazania, że Duńczycy potrafili się odgryźć.
Skoro jednak nic o tym nie mówi, możemy być pewni, że nikt nie śmiał
zastąpić drogi armadzie pomorskiego władcy.
III

KRAJOBRAZ PO BITWIE
...a liczny lud, który był pochwycony w Konungaheli, przebywał potem
długo w Windlandzie w niewoli, a kiedy [jeńcy zostali] uwolnieni za okupem
i z powrotem przybyli do Norwegii (Noreg), na rodzinną ziemię, wszystkim
gorzej się powodziło. Miejsce [miasto] handlowe Konungahela nigdy już nie
doszło do takiego bogactwa, jakie kiedyś posiadało.
B rańcy z Konungaheli przebywali na ziemiach słowiańskich długo
– a zatem kilka, a niektórzy pewnie i kilkanaście miesięcy, jak
świadczą podobne wydarzenia znane z X i XI wieku – nim zostali
wykupieni przez krewnych. Branie okupu za jeńców było zwyczajem
pirackim powszechnie stosowanym we wczesnym średniowieczu przez
wszystkie ludy nadbałtyckie. Oczywiście łupieżcy cierpliwie czekali na
okup tylko za tych ludzi, za których mogła zapłacić majętna rodzina.
Wszyscy inni od razu szli na rynki niewolnicze.
W pierwszej połowie XII wieku największymi nadbałtyckimi
targowiskami niewolników były miasta nie pomorskie, a obodrzyckie.
Wprawdzie oba księstwa obodrzyckie były wtedy dość słabe i musiały
toczyć walki z sąsiadami oraz lawirować między Danią, Niemcami
a Pomorzem, mimo to nie bały się prowadzić na własnym terenie
handlu brańcami – uprowadzonymi głównie z Danii. Przypuszczalnie
właśnie tam trafiła spora część ludzi porwanych w roku 1136.
Co do dalszych losów tak wspaniałej zdobyczy jak grecka nastawa
ołtarzowa z kościoła Krzyża Świętego nie mamy żadnych informacji.
Zapewne, jak już pisałem, trafiła do któregoś ze znaczniejszych
kościołów wyposażanych przez Racibora lub Krzywoustego.
Być może jednym z łupów przywiezionych z Konungaheli był
wspaniały zabytek sztuki skandynawskiej z końca X wieku, zwany
potem relikwiarzem świętej Korduli. Miał on kształt pojemnika
wykonanego z łopatki łosia i drewna, a pokrytego złoconą blachą
brązową wytłaczaną w łby potworów. Pierwotnie służył jako duża
szkatuła, być może na biżuterię. Dopiero gdy trafił do katedry
w Kamieniu Pomorskim (koniec XII wieku lub wiek XIII), złożono
w nim kości świętej Korduli i w ten sposób stał się relikwiarzem.
Zaginął pod koniec II wojny światowej, a dziś w Kamieniu Pomorskim
można oglądać jego replikę. Czy jednak naprawdę był łupem
z Konungaheli? Może zdobyto go rok wcześniej w Roskilde, głównej
siedzibie konungów Danii? Jest to prawdopodobne, gdyż był zabytkiem
„typu królewskiego”, zatem wcześniej mogła go posiadać któraś z żon
dawnych władców Danii, choćby i znana nam Sygryda Dumna, żona
Swena Widłobrodego. Mógł też trafić do Windlandu w trakcie którejś
z wielu innych słowiańskich wypraw łupieżczych na teren Danii. Albo
znalazł się na Pomorzu w inny sposób – jako dar wymieniony między
dynastią Gryfitów a władcami skandynawskimi.
Konungahela została złupiona i spalona tak skutecznie, że już nigdy
nie odzyskała dawnego znaczenia. Wprawdzie po pewnym czasie
wzniesiono na jej miejscu małą osadę portową, ale była ona tylko
cieniem poprzedniego miasta.
W innych sagach Sturlusona z Heimskringli, opisujących dzieje
Norwegii w drugiej połowie XII wieku, Konungahela pojawia się
jeszcze kilkakrotnie, jednak tylko jako zwyczajna, niewyróżniająca się
niczym miejscowość. Nie wydarzyło się tam już nic istotnego – nigdy
więcej nie gościła władców, nie wzniesiono nowej królewskiej
rezydencji. Próbą odbudowy znaczenia ośrodka było założenie w XIII
wieku klasztoru, ale dzięki niemu osada po prostu tylko trochę się
rozrosła, nie przekształcając w miasto. W XVII wieku została
relokowana o kilka kilometrów i połączona z wsią przy pobliskiej
fortecy Bohus. Tak powstało istniejące do dziś miasteczko Kungälv.
Na upadku Konungaheli skorzystali Goci, którzy mniej więcej w tym
samym czasie rozbudowali leżącą niedaleko osadę Lödöse. Już
wcześniej, od X wieku, była znanym, choć niedużym, portem, ale
dopiero po spaleniu Konungaheli nabrała poważnego znaczenia
i w krótkim czasie stała się największym miastem zachodniego
wybrzeża kraju Gotów, a potem królestwa szwedzkiego. Obok niej
powstał w XVII wieku kolejny ośrodek miejski, Göteborg, który
stopniowo przejął handel Lödöse.

Oceniając przebieg i skutki wyprawy, widzimy, że przyniosła swoim


organizatorom spodziewane korzyści polityczne, propagandowe
i materialne. Upadek Konungaheli odbił się szerokim echem w całej
Skandynawii, wywołując jeszcze większy niż uprzednio strach przed
słowiańskimi piratami. Potwierdził także znaczącą rolę Pomorza
w polityce nadbałtyckiej.
A co z celem nadrzędnym wyprawy, dla którego zwerbowane
olbrzymie zastępy wojowników i przepłynięto niebezpieczne cieśniny?
Jakie były skutki wyprawy konungahelskiej dla polityki
międzynarodowej?
Autorytet króla Eryka Godnego Pamięci runął w gruzy. Już wcześniej
został bardzo mocno nadwerężony ucieczką całej dowodzonej przez
niego floty na widok armady słowiańskiej w roku 1135. Zaraz potem
doszło do złupienia przez Pomorzan jego głównej siedziby w Roskilde,
a w rok później – Konungaheli. Sytuacja Eryka stała się dramatyczna,
dlatego w 1137 roku, starając się odzyskać twarz, z trudem zebrał
okręty i zajął małą część wyspy Rugii, zamieszkanej przez
słowiańskich Ranów, którzy ciągle nękali Dunów napadami pirackimi.
Na podbitym obszarze siłą wprowadził chrześcijaństwo, zaledwie
jednak odpłynął, Ranowie wypędzili pozostawionych przez niego
duchownych, po czym przez następne lata bezlitośnie łupili duńskie
wybrzeża. To była już ostatnia podjęta przez Eryka próba wzmocnienia
swojej pozycji. Po tej porażce poddani mieli już dość jego rządów.
Zamordowali własnego króla jeszcze w tym samym 1137 roku, podczas
wiecu. W efekcie na kolejne dwadzieścia lat Dania stała się areną walk
kilku pretendentów do korony, z których żaden nie był w stanie
skutecznie przeciwdziałać najazdom słowiańskim. Cel Bolesława
i Racibora – wyeliminowanie Danii z gry o władanie zachodnim
Bałtykiem – został osiągnięty w stu procentach, i to na wiele lat.
Inny wielki gracz, cesarz Lotar III, zapewne zdążył jeszcze
dowiedzieć się o słowiańskim zdobyciu Konungaheli, ale nie wiemy,
czy wysłał Bolesławowi gratulacje, czy ostrzeżenie. Żadna z jego
reakcji nie miałaby zresztą wielkiego znaczenia, gdyż umarł 4 grudnia
1137 roku, a Niemcy pogrążyły się w kolejnej wojnie domowej.
Bolesław, najpierw w wyniku dyplomatycznych zabiegów
w Merseburgu, a potem dwóch militarnych triumfów nad Danią
niezwykle wzmocnił swoją pozycję na arenie międzynarodowej.
Zagrożenia czeskie i węgierskie, tak poważnie wyglądające jeszcze
przed rokiem, teraz zeszły na drugi plan. W ostatnim okresie swego
panowania Bolesław uczynił Polskę niemal tak potężną, jak była za
największych wojskowych i dyplomatycznych sukcesów tego władcy,
czyli w latach 20. XII wieku. Stary książę zostawiał następcom państwo
silne militarnie, politycznie i gospodarczo, ludne, ze zreformowanym
systemem administracyjnym i nowocześnie przekształconą organizacją
kościelną. W chwili jego śmierci, 28 października 1138 roku, Polska
była środkowoeuropejskim mocarstwem, które ustępowało tylko
Królestwu Niemieckiemu.
Jednakże władca podyktował testament, na mocy którego kraj został
podzielony pomiędzy jego synów i w efekcie na dwa stulecia Polska
stała się niewiele nieznaczącym zlepkiem kilku, potem kilkunastu,
a w końcu kilkudziesięciu księstw. Posunięcie to okazało się także
równoznaczne z rezygnacją Polski z aktywnej polityki nadbałtycko-
skandynawskiej. Na skutek rozbicia dzielnicowego po niewielu latach
Pomorze Zachodnie wypadło z polskiej strefy wpływów, by po
kilkudziesięcioletnim okresie walk na różnych frontach stać się
lennikiem – na przemian – cesarstwa i Danii.
Gdyby brać pod uwagę przedstawiony w tej książce obraz działań
Krzywoustego, można by odnieść wrażenie, że książę ten był niemalże
genialny – nawet gdy powinęła mu się noga, potrafił z każdego
zagrożenia wyjść obronną ręką. Czy to prawda? Oczywiście nie.
Wprawdzie Bolesław III niewątpliwie należał do najwybitniejszych
władców w dziejach Polski, nie można wszakże oprzeć się wrażeniu, że
nader często dopisywało mu zwykłe szczęście. Patrząc na jego
panowanie z dalekiej perspektywy, doceniamy jego osiągnięcia
militarne, dyplomatyczne i administracyjno-gospodarcze, jednakże
widać też wiele porażek w każdej z tych dziedzin. Aż dziw, że
agresywna polityka Krzywoustego nie zakończyła się katastrofą. Myślę,
że kilkakroć na jego korzyść obracała się sytuacja międzynarodowa,
dzięki której mógł wywinąć się „spod topora”. Tego łutu szczęścia
zabrakło jego pradziadowi Mieszkowi II, którego należy uznać za
władcę wcale nie mniej uzdolnionego od Krzywoustego, za to żyjącego
w czasach, gdy nie sprzyjały Polsce najważniejsze czynniki zewnętrzne.
Bolesław III był zatem władcą nie tylko wielkim, ale także mającym po
swej stronie dobrą dolę.
Największym wygranym wyprawy konungahelskiej okazał się książę
Racibor. Przywiózł łupy, zdobył wielką sławę, a Skandynawowie ze
strachem wypowiadali jego imię. Niebywale umocnił swoją pozycję,
która jeszcze wzrosła po śmierci Krzywoustego. Wprawdzie
nominalnie Pomorze Zachodnie nadal pozostawało lennem polskim, ale
książęta piastowscy, zajęci wewnętrznymi walkami, rzadko wykazywali
zainteresowanie sprawami pomorskimi. Racibor zyskał praktyczną
niezależność, a własną politykę, tylko od wielkiego dzwonu
koordynowaną z poczynaniami Piastów, prowadził podczas całego
panowania (zmarł prawdopodobnie 7 maja 1155 roku). Za jego czasów
Pomorzanie i inni nadbałtyccy Słowianie często wyprawiali się na
morze, łupiąc duńskie ziemie. Wyrazem mocarstwowych ambicji
Pomorzan była wielka rajza z roku 1153, mająca za zadanie ponowne
zdobycie stolicy Danii, Roskilde. Tym razem wyprawa okazała się
nieudana. Nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż w latach
i wcześniejszych, i późniejszych Słowianie niszczyli oraz grabili
wybrzeża duńskie od Jutlandii po Skanię. W owym czasie Racibor był
prawdziwym konungiem Morza Bałtyckiego, jego niekwestionowanym
hegemonem – i taki też jego obraz przedstawił po latach w swojej sadze
Snorri Sturluson. Dopiero za rządów następców tego wielkiego Gryfity
miały przyjść dla Pomorza dużo cięższe czasy.

***
W trakcie opisywania wojny konungahelskiej kilkakrotnie starałem się
przekonać Czytelnika, że historia Sturlusona o tamtych wydarzeniach
jest godna zaufania, chociaż na pierwszy rzut oka może się wydawać
jedynie patetyczną przypowieścią o winie i karze. Owszem, zgodnie
z ówczesnymi kanonami i literackimi, i moralizatorskimi Islandczyk
chciał w przekazie zawrzeć przestrogę dla odbiorców: „nie
powtarzajcie błędów mieszczan z Konungaheli”. Nie zmienia to
jednakże faktu, że po analizie interdyscyplinarnej wyłania się tekst
wiarygodny historycznie, religioznawczo, społecznie, etnograficznie.
Każdy element tej układanki stoi na swoim miejscu i współgra
z ustaleniami naukowymi z kilku dziedzin wspomagających badania
ściśle historyczne. Dziś bezzasadne są już uwagi, że tego typu przekazy
miały być tylko przypowieściami dla maluczkich i że do ich
założonego z góry morału naginano czy nawet zmyślano wydarzenia
opisane w sagach. Tego typu głosy krytyczne nie są niczym więcej niż
tylko wyrazem bezradności tych historyków, którzy nie potrafią objąć
materiału porównawczego z archeologii, religioznawstwa, etnologii czy
historii społecznej. A właśnie dzięki wieloaspektowej analizie mamy
możliwość poznania bogactwa elementów, którymi Sturluson
naszpikował swoją opowieść. Co więcej, widzimy, że ta „saga w sadze”
jest utworem skończonym i zamkniętym pod każdym względem – jako
historia wojny, jako kunsztowny utwór literacki oraz jako przypowieść
o pysze i następującej po niej karze. Aby to zrozumieć, należało
przełożyć i przeanalizować zlekceważone i opuszczone przez dawnych
tłumaczy fragmenty sagi odnoszące się do Konungaheli. Należało też
przyjrzeć się tekstowi pod względem konstrukcji, użytych przenośni,
zabiegów literackich. Należało docenić zawoalowane treści
wierzeniowe i magiczne. Należało wyjść poza czysto materialistyczne
spojrzenie na same „fakty”. Dzięki tym wszystkim zabiegom mogliśmy
zobaczyć, że w nowym świetle owe „fakty” wyglądają trochę inaczej,
a przy okazji docenić niezwykły kunszt Sturlusona, najwybitniejszego
sagnamada średniowiecznej Skandynawii.

***
Na zakończenie pora podsumować kwestię związaną z wielokrotnie
sygnalizowanymi przeze mnie ciekawymi kwestiami dotyczącymi
rozwiniętej strategii, taktyki oraz powiązanego z nimi postępowania
Racibora, na przykład sposobu paktowania czy przewożenia koni na
pokładach statków.
Czy rzeczywiście wszystkie te elementy działań wojennych
powinniśmy uznawać za nowatorskie w rejonie Bałtyku albo szerzej –
w krainach zamieszkiwanych przez Słowian Zachodnich
i Skandynawów?
Na pierwszy rzut oka tak się wydaje, gdyż o tym, by równie
nowoczesne – jak na owe czasy – rozwiązania militarne były stosowane
wówczas w Europie Północnej i Środkowej, źródła mówią niezwykle
mało. Ale...
Ale istnieje możliwość, że wiele tych elementów sztuki wojennej
było od dawna codziennością nad Bałtykiem, a jedynie my mało o nich
wiemy z powodu małej liczby źródeł pisanych, które by w sposób
szczegółowy przedstawiły wczesnośredniowieczne wojny tej części
Europy. Trudno przecież przypuszczać, aby dopiero w XII wieku
zaczęto wykorzystywać szpiegów w wywiadzie wojskowym czy
dopiero wtedy z dużym wyprzedzeniem planowano wyprawy wojenne.
Wiemy też, że elementy sztuki wojennej koczowników (jak wciąganie
przeciwnika w pułapkę i atakowanie go z boków czy dowodzenie
z miejsca oddalonego od strefy walki bezpośredniej) były stosowane na
przykład przez Mieszka I już w X wieku. Wiemy również, że podczas
wojen polsko-niemieckich końca X i początku XI wieku istniały
systemy sojuszy politycznych i militarnych na szeroką skalę, a co się
z tym wiąże – posiadano rozbudowane siatki szpiegowskie. Wiemy
także, że przynajmniej od roku tysięcznego, kiedy rozegrała się
ogólnoskandynawska bitwa pod Svolder, stosowano na wodach Bałtyku
przemyślne sposoby walki morskiej, takiej jak „mur obronny” złożony
z powiązanych statków wojennych. Wiemy wreszcie, że co najmniej od
lat 40. XI wieku, czyli od wielkiej inwazji Obodrzyców na Danię,
doceniano propagandowe i strategiczne znaczenie operacji wojskowych
przeprowadzanych na zapleczu państwa przeciwnika, których celem
było zabicie ducha obrońców i rozczłonkowanie jego sił.
W takim kontekście wcale nie musimy uznawać niektórych danych
opisanych w związku z walkami o Konungahelę za innowacyjne
w sztuce wojennej naszej części Europy. Złudne wrażenie ich
„pierwszego użycia” może wynikać z tego powodu, że wojna
konungahelska jest jedną z niewielu operacji wojennych nadbałtyckiego
wczesnego średniowiecza opisanych z aż tak dużą szczegółowością
przez źródło z epoki. Warto zauważyć, że gdyby któryś z kronikarzy
niemieckich dogłębniej opisał bitwę pod Cedynią czy też jedno ze starć
Mieszka I z Wolinianami, zapewne bylibyśmy zdumienie, że „już
wtedy stosowano jakiś sposób walki”. Ale żaden nie opisał, jesteśmy
więc w tej kwestii skazani przede wszystkim na domysły. Sturluson zaś
dał nam rozległy obraz wyprawy słowiańskiej na Konungahelę
i właśnie dzięki temu możemy się zachwycać zastosowanymi przez
Racibora (i Krzywoustego) rozwiązaniami strategicznymi oraz
taktycznymi – nawet jeśli nie były już nad Bałtykiem niczym nowym.
ANEKS
UPADEK KONUNGAHELI – TEKST ŹRÓDŁOWY W JĘZYKU
STAROISLANDZKIM

S łowiańska wyprawa na Konungahelę została opisana w rozdziałach


9–11 Sagi o Magnusie Ślepym i Haraldzie Słudze Bożym,
stanowiącej część trzynastowiecznej kroniki o królach norweskich Krąg
świata. Sagi o władcach Norwegii pióra islandzkiego sagnamada
Snorriego Sturlusona.

Źródło tekstu staroislandzkiego:


Snorri Sturluson, Saga Magnús blinda ok Haralds gilla, [w:]
Heimskringla. Sögur Noregs konunga, oprac. Nils Linder
i H. A. Haggson, Uppsala 1869–1872.

9. Undr í Konungahellu
Fim vetrum eptir andlát Sigurðar konungs urðu tíðindi mikil í
Konungahellu. Þeir váru þar þá sýslumenn: Guthormr, sonr Haralds flettis, ok
Sæmundr húsfreyja. Hann átti Ingibjörgu, dóttur Andres prests Brúnssonar.
Þeirra synir váru þeir Páll flipr ok Gunni físs. Ásmundr hét son Sæmundar
laungetinn. Andres Brúnsson var mikill merkismaðr; hann söng at
Krosskirkju. Solveig hét kona hans. Með þeim var þá at fóstri ok uppfœzlu
Jón Loptsson, ok var 11 vetra gamall. Loptr prestr Sæmundarson, faðir Jóns,
var ok þar. Dóttir Andres prests ok Solveigar hét Helga, er Einarr átti. Það
barst at í Konungahellu dróttinsnótt hina næstu eptir páskaviku, at gnýr varð
mikill úti á strætum um allan bœinn, sem þá er konungr fór með alla hirð sína,
ok hundar létu svá illa, at eigi mátti varðveita, ok brutust út. En allir er út
kómu, urðu galnir ok bitu alt þat, er fyrir varð, menn eða fénað; en alt þat er
bitit var ok blóðit kom á, þá œrðist, ok alt þat er hafanda var, lét burð sinn ok
œrðist. Þessi menning var náliga hverja nótt frá páskum ok til
uppstigningardags. Mennirnir óttuðust mjök undr þessi, ok réðust margir í
brott ok seldu garða sína, fóru í herað eða í aðra kaupstaði, ok þótti þeim
öllum þat mest vert, er vitrastir váru, ok hræddust þat, sem var, at þetta mundi
vera fyrir miklum stórtíðindum, þeim er þá váru eigi fram komin. En Andres
prestr talaði þá langt ok snjalt hvítsunnudag, ok veik hann svá til lykta
rœðu sinni, at hann rœddi um vanda bœjarmanna, ok bað menn herða hugi
sína ok eyða eigi þann hinn dýrliga stað, hafa heldr gæzlu yfir sér, ok ætla ráð
sitt, ok gæta sín við öllu því, er við mætti komast, við eldi eða úfriði, ok biðja
sér miskunnar til guðs.

10. Upphaf orrostu í Konungahellu


Or bœnum bjoggust 13 byrðingar ok ætluðu til Björgynjar, ok týndust 11
með mönnum ok fé ok öllu því, er á var, en hinn 12ta braut, ok héldust
mennirnir, en féit týndist. Þá fór Loptr prestr norðr til Björgynjar með alt sitt,
ok hélt hann heilu. Lafranzvöku dag týndust byrðingarnir. Eiríkr
Danakonungr ok Özurr erkibyskup sendu orð báðir til Konungahellu, ok
báðu þá varast um stað sinn, sögðu, at Vindr hefði úti her mikinn, ok
herjuðu víða á kristna menn ok höfðu jafnan sigr. Bœjarmenn lögðu oflítinn
hug á sitt mál, afrœktust ok úmintust þess at meir, er lengra leið frá þeirri ógn,
er yfir þá hafði komit. Lafranzvöku dag, þá er talat var fyrir hámessu, kom
Rettiburr Vindakonungr til Konungahellu, ok hafði hálft sétta hundrað
Vindasnekkjur, en á hverri snekkju váru menn 44 ok 2 hestar. Dunimiz hét
systurson konungs, en Uniburr hét höfðingi einn, er réð fyrir miklu liði. Þeir
tveir höfðingjar reru upp með herinum sumum eystri kvísl um Hísing, ok
kómu svá ofan at bœnum, en sumu liðinu lögðu þeir upp vestri kvísl til
bœjarins. Þeir lögðu at landi út við stikin, ok létu þar upp hestaliðit, ok
riðu þar um Brattsás, ok svá upp um bœinn. Einarr Andresmágr bar þessi
tíðindi upp til Kastalakirkju, því at þar var bœjarlýðrinn, ok hafði sótt til
hámessu. Ok kom Einarr þá, er Andres prestr talaði. Einarr sagði mönnum, at
herr fór at bœnum með fjölda herskipa, en sumt liðit reið ofan um Brattsás. Þá
mæltu margir, at þar mundi vera Eiríkr Danakonungr, ok væntu menn sér
griða af honum. Þá hljóp fólkit alt ofan í bœinn til fjár síns, ok vápnaðist ok
gékk ofan á bryggjur; sá þá þegar, at úfriðr var ok úflýjandi herr.
Austrfararskip 9 flutu í ánni fyrir bryggjum, er kaupmenn áttu. Vindr
lögðu þar fyrst at, ok börðust við kaupmennina. Kaupmenn vápnuðust, ok
vörðust lengi vel ok drengiliga. Varð þar orrosta hörð, áðr kaupmenn
yrði unnir. Í þeirri hríð létu Vindr hálft annat hundrað skipa at öllu liði. Þá er
bardaginn var sem mestr, stóðu bœjarmenn á bryggjum, ok skutu á heiðingja.
En er orrosta rénaði, þá flýðu bœjarmenn upp í bæinn, ok síðan til kastalans
alt fólk, ok höfðu menn með sér dýrgripi sína ok alt fé, þat er með mátti
komast. Solveig ok dœtr hennar ok 2 konur aðrar géngu upp á land. Þá er
Vindr höfðu kaupskipin unnit, géngu þeir á land ok könnuðu lið sitt, ok birtist
þá skaði þeirra. Hljópu þeir sumir í bœinn, en sumir á kaupskipin, ok tóku fé
alt, þat er þeir vildu með sér hafa. Því næst lögðu þeir eld í bœinn, ok brendu
hann allan, ok svá skipin. Eptir þat sóttu þeir öllu liðinu at kastalanum, ok
skipuðu til atsóknar.

11. Önnur orrosta


Rettiburr konungr lét bjóða þeim, er í kastalanum váru, at ganga út ok hafa
lífsgrið með vápnum ok klæðum ok gulli. En alllir œptu at móti, ok géngu út
á borgina, sumir skutu, sumir grýttu, sumir skutu staurum, ok varð þá mikil
orrosta; féll þá af hvárumtveggjum, ok miklu fleira af Vindum. Solveig kom
upp á bœ þann, er heita Sólbjargir, ok sagði þar tíðindin. Þá var skorin herör
ok send til Skúrbága; þar var samburðaröl nökkut ok mart manna. Þar var sá
bóndi, er hét Ölvir mikilmunnr; hann hljóp upp þegar, ok tók skjöld ok hjálm
ok mikla öxi í hönd sér, ok mælti: Stöndum upp, góðir drengir! ok takit vápn
yður, ok förum til liðveizlu við bœjarmenn, því at þat mun skömm þykkja
hverjum manni, er þat spyrr, at vér sitjum hér ok kýlum öl, en góðir drengir
skulu leggja líf sitt í hættu í bœnum fyrir várar sakir. Margir svöruðu ok mæltu
í mót, sögðu, at þeir mundu týna sér, en koma bæjarmönnum at engu liði. Þá
hljóp Ölvir upp ok mælti: Þótt allir dveljist eptir aðrir, þá skal ek þó fara einn
samt, ok láta skulu heiðingjar einn eða tvá fyrir mik, áðr en ek falla. Hleypr
ofan til bœjarins. Menn fara eptir honum, ok vildu sjá ferð hans, ok svá ef
honum mætti nökkut við hjálpa. En er hann kom svá nær kastalanum, at
heiðnir menn sá hann, þá hljópu í mót honum átta menn alvápnaðir. En er
þeir mœttust, hljópu heiðnir menn umhverfis hann. Ölvir reiddi upp öxina, ok
laust fremri hyrnu undir kverk þeim, er á bak honum stóð, svá at sundr sneið
kjálkann ok barkann, ok féll sá opinn á bak aptr. Þá reiddi hann fram öxina
fyrir sik, ok høggr annan í höfuðit, ok klauf þann í herðar niðr. Síðan skutust
þeir á, ok drap hann þá enn tvá, ok varð sjálfr sárr mjök. En þeir fjórir, er eptir
váru, flýðu þá. Ölvir rann eptir þeim, en díki nökkut var fyrir þeim; 2 hinir
heiðnu hljópu þar í, ok drap Ölvir þá báða; stóð hann þá ok fastr í díkinu. En
2 heiðingjar kómust undan af þeim átta. Þeir menn, er fylgt höfðu Ölvi, tóku
hann ok fluttu aptr með sér til Skúrbága, ok varð hann grœddr at heilu; ok er
þat mál manna, at eigi hafi maðr farit drengilegri ferð. Lendir menn tveir,
Sigurðr Gyrðarson, bróðir Philippus, ok Sigarðr, kómu með 6 hundruð manna
til Skúrbága, ok hvarf Sigurðr aptr með 4 hundruð manna, ok þótti síðan lítils
verðr, ok lifði skamma stund. Sigarðr fór með 2 hundruð manna til bœjarins,
ok barðist þar við heiðna menn, ok féll þar með öllu liði sínu. Vindr sóttu
kastalann, en konungr ok stýrimenn stóðu fyrir utan bardagann. Í einhverjum
stað, þar er Vindr stóðu, var einn maðr, er skaut af boga, ok mann til bana
með hverri ör; tveir menn stóðu fyrir honum með skjöldu ok hlýfðu honum.
Þá mælti Sæmundr við Ásmund, son sinn, at þeir skyldu skjóta at skytanum
báðir senn: en ek mun skjóta at þeim, er skjöldinn berr. Hann gerði svá, en sá
skaut skildinum fyrir sik. Þá skaut Ásmundr milli skjaldanna, ok kom örin í
enni skytanum, svá at út kom í hnakkann, ok féll sá dauðr á bak aptr. En er
Vindr sá þat, þá ýldu þeir allir sem hundar eða vargar. Þá lét Rettiburr
konungr kalla til þeirra ok bjóða þeim grið; en þeir neituðu því. Síðan veittu
heiðingjar harða atsókn. Þá var sá einn af heiðnum mönnum, er svá nær gékk,
at alt gékk at kastalahurðinni, ok lagði sverði þann mann, er fyrir innan stóð
hurðina, en menn báru at honum skot ok grjót, ok var hann hlífðarlauss, en
svá var hann fjölkunnigr, at ekki vápn festi á honum. Þá tók Andres prestr
vígðan eld ok signaði, ok skar tundr ok lagði í eld; ok setti á örvarodd, ok
fékk Ásmundi. En hann skaut þessi ör at hinum fjölkunnga manni, ok beit
þetta skot svá, at honum vann at fullu, ok féll hann dauðr á jörð. Þá létu
heiðingjar illiliga enn sem fyrr, ýldu ok gnístu. Gékk þá alt fólk til konungs;
þótti kristnum mönnum þá sem væri til ráðs, at þeir mundu undan leita. Þá
skildi túlkr, sá er kunni vindversku, hvat höfðingi sá mælti, er Uniburr er
nefndr; hann mælti svá: Þetta fólk er atalt ok ilt viðskiptis, ok þótt vér tœkim
alt þat fé, er í þessum stað er, þá mætti vér gefa til annat fé jafnmikit, at vér
hefðim eigi komit hér, svá höfum vér mikit lið látit ok marga höfðingja. Ok
fyrst í dag, er vér tókum at berjast við kastalann, þá höfðu þeir til varnar skot
ok spjót; því næst börðu þeir oss með grjóti, ok nú berja þeir oss með
keflivölum sem hunda; sé ek fyrir því, at þeirra föng þverra til varnar, ok
skulum vér enn gera þeim harða hríð, ok freistum þeirra. En svá var, sem
hann sagði, at þá skutu þeir staurum, en í fyrstu hríð höfðu þeir borit úvarliga
skotvápn ok grjót. En er kristnir menn sá, at minkaðist fjöldi af staurunum,
hjoggu þeir í tvau hvern staurinn. En heiðingjar sóttu at þeim ok
gerðu harða hríð, ok hvíldust í milli. Gerðust nú hvárirtveggju móðir ok sárir.
Ok í einnihverri hvíld þá lét konungr enn bjóða þeim grið, at þeir skyldu hafa
vápn sín ok klæði, ok þat er þeir bæri sjálfir út af kastalann. Þá var fallinn
Sæmundr húsfreyja, ok var þat ráð manna, þeirra er eptir váru, at gefa upp
kastalann ok sjálfa sik í vald heiðinna manna, ok var þat hit úsnjallasta ráð,
fyrir því at heiðingjar efndu eigi orð sín, tóku alla menn, karla ok konur ok
börn, drápu mart, alt þat er sárt var ok ungt, ok þeim þótti ilt at flytja eptir sér;
þeir tóku alt fé, þat er þar var í kastalanum; þeir géngu inn í Krosskirkju ok
ræntu hana at öllu skrúði sínu. Andres prestr gaf Rettiburr konungi
refði silfrbúit ok gylt, en Dunimiz, systursyni hans, fingrgull; fyrir því þóttust
þeir vita, at hann mundi vera nökkurr ráðamaðr í staðinum, ok virtu hann
meira en aðra menn. Þeir tóku krossinn helga ok höfðu braut; þá tóku þeir ok
tabuluna, er stóð fyrir altarinu, er Sigurðr konungr hafði gera látit í Grikklandi
ok haft í land, þeir lögðu hana niðr á gráðuna fyrir altarit. Þá géngu þeir út or
kirkjunni. Þá mælti konungr: Þetta hús hefir verit búit með ást mikilli við þann
guð, er þetta hús á; ok svá lízt mér, sem gætt muni lítt hafa verit til staðarins
eða hússins, því at ek sé, at guð er reiðr þeim er varðveita. Rettiburr konungr
gaf Andrési presti kirkjuna ok skrínit, krossinn helga, bókina plenarium, ok
klerka fjóra. En heiðnir menn brendu kirkjuna ok öll húsin, þau er þar í
kastalanum váru. En sá eldr, er þeir höfðu tendrat í kirkjunni, sloknaði tysvar;
þá hjoggu þeir ofan kirkjuna, tók þá at loga innan öll, ok brann sem önnur
hús. Þá fóru heiðingjar til skipa sinna með herfangit, ok könnuðu lið sitt, en er
þeir sá skaða sinn, þá tóku þeir at herfangi alt fólkit ok skiptu milli skipanna.
Þá fóru þeir Andres prestr á konungsskipit með krossinn helga; þá kom ótti
yfir heiðingja af þeirri bending, er yfir konungsskipit kom hiti svá mikill, at
allir þeir þóttust nær brenna. Konungr bað túlkinn spyrja prest, hví svá varð.
Hann sagði, at almáttigr guð, sá er kristnir menn trúðu á, sendi þeim mark
reiði sinnar, er þeir dirfðust þess, att hafa með höndum hans píslarmark, þeir
er eigi vilja trúa á skapara sinn: ok svá mikill kraptr fylgir krossinum, at opt
hafa orðit fyrr þvílíkar jartegnir yfir heiðnum mönnum, þá er þeir höfðu hann
með höndum, ok sumar enn berari. Konungr lét skjóta á skipbátinn
kennimönnum, ok bar Andres prestr krossinn helga í fangi sér. Þeir leiddu
bátinn fram með endilöngu skipinu ok fram fyrir barðit, ok aptr með öðru
borði til lyptingar, skutu síðan við forkum ok hrundu bátinum inn at
bryggjunum. Síðan fór Andres prestr með krossinn um nóttina til Sólbjarga,
ok var bæði hregg ok rota. Andres flutti krossinn til góðrar varðveizlu.
Rettiburr konungr ok hans lið, þat er eptir var, fór í brott ok aptr til Vindlands,
ok mart þat fólk, er tekit hafði verit í Konungahellu; var lengi síðan í
Vindlandi í þján, en þeir er út váru leystir ok aptr kómu í Noreg til óðala
sinna, urðu allir at minna þrifnaði. Kaupstaðrinn í Konungahellu hefir aldregi
fengit slíka uppreist sem áðr var.
BIBLIOGRAFIA
WYBÓR

Andersson, Hans
2002 – Kungahälla. Problem och forskning kring stadens äldsta
historia, [w:] Skrifter utgivna av Bohusläns museum och
Bohusläns hembygdsförbund nr 70 / Lund Studies in Medieval
Archaeology tom 28, red. Kristina Carlsson i Maria Vretemark,
Uddevalla–Lund (Szwecja)

Balzer, Oswald
1895 – Genealogia Piastów, Kraków

Banaszkiewicz, Jacek
2010 – Podanie o Piaście i Popielu. Studium porównawcze nad
wczesnośredniowiecznymi tradycjami dynastycznymi, 2 wydanie,
Warszawa

Buczek, Karol
1965 – Przemiany ustrojowe na Pomorzu Zachodnim w XII i XIII
wieku, „Kwartalnik Historyczny” tom 72, Warszawa

Cnotliwy, Eugeniusz
1973 – Rzemiosło rogownicze na Pomorzu
wczesnośredniowiecznym, Wrocław
1993 – Uwagi o rzemiośle rogowniczym w strefie nadbałtyckiej
w VII–XIII wieku, „Archeologia Polski” tom 38, Warszawa
1999 – Białogard i okolice we wczesnym średniowieczu, [w:]
Białogard 1299–1999. Studia z dziejów miasta, red. Bogusław
Polak, Koszalin
Czapliński, Władysław i Górski, Karol
1965 – Historia Danii, Wrocław

Damgaard-Sørensen, Tinna
1991 – Danes and Wends, [w:] Peoples and Places in Northern
Europe 500–1600, red. Ian Wood i Niels Lund, New York

Dowiat, Jerzy
1954 – Pochodzenie dynastii zachodniopomorskiej
i ukształtowanie się terytorium księstwa zachodniopomorskiego,
„Przegląd Historyczny” tom 45, Warszawa
1956a – O rewizję poglądów na dzieje wczesnośredniowiecznego
Pomorza, „Kwartalnik Historyczny” tom 63, Warszawa
1956b – Ewolucja państwa wczesnofeudalnego na Pomorzu
Zachodnim, „Przegląd Historyczny” tom 47, Warszawa

Fabiańczyk, Lech
2001 – Apostoł Pomorza, Szczecin

Filipowiak, Władysław
1985 – Słowiańskie ośrodki handlowo-morskie nad Bałtykiem
(uwagi o początkach i rozwoju), [w:] Tezisy dokladov polskoj
delegacii na V Meżdunarodnom Kongresie Slavjanskoj
Archeologii, Warszawa
1986 – Słowiański statek z XII wieku z Kamienia Pomorskiego,
„Nautologia” tom 1/8
1988 – Początki żeglugi słowiańskiej u ujścia Odry, [w:] Studia
nad etnogenezą Słowian i kulturą Europy wczesnośredniowiecznej
tom II, red. Gerard Labuda i Stanisław Tabaczyński, Wrocław
1996 – „Żywot” statku wczesnośredniowiecznego, [w:]
Słowiańszczyzna w Europie średniowiecznej tom 2, red. Zofia
Kurnatowska, Wrocław
1998a – Die Häfen und der Schiffbau an der Odermündung im 9.
– 12. Jahrhundert, [w:] „Untersuchungen zu Handel und Verkehr
der vor- und frühgeschichtlichen Zeit in Mittel- und Nordeuropa”
tom 5, Göttingen
1998b – Ceramika słowiańska i „bałtycka” – uwagi do produkcji
i handlu morskiego, „Acta Archaeologica Pomoranica” tom 1,
Szczecin

Foote, Peter G. i Wilson, David M.


1975 – Wikingowie, tłum. Wacław Niepokólczycki, Warszawa

Gall Anonim
Anonim, tzw. Gall, Kronika polska, tłum. Roman Grodecki,
oprac. Marian Plezia, Wrocław 1996

Herbord
Herbordi vita Ottonis episcopi babenbergensis, przekład polski:
Herbord, Dialog o życiu św. Ottona biskupa bamberskiego, [w:]
Monumenta Poloniae Historica seria 2, tom 7, część 3, tłum. Jan
Wikarjak, oprac. Kazimierz Liman, Warszawa 1974

Hofmeister, Adolf
1938 – Genealogische Untersuchungen zur Geschichte des
pommerschen Herzogshauses, Greifswald

Ibrahim ibn Jakub


Ibrahima ibn Jakuba relacja z podróży do krajów słowiańskich
w przekazie al-Bekriego, [w:] Monumenta Poloniae Historica
s.n., tom 1, tłum. i red. Tadeusz Kowalski, Kraków 1946

Jal, Auguste
1840 – Archéologie Navale tom 1, Paris

Jöns, Hauke
2006 – Slawisch-skandinavische Kontakte an der südwestlichen
Ostseeküste im Lichte neuer Forschungen, [w:] Transformatio
mundi. The Transition from the Late Migration Period to the
Early Viking Age in the East Baltic, red. Mindaugas Bertašius,
Kaunas
Kiersnowscy, Teresa i Ryszard
1970 – Życie codzienne na Pomorzu wczesnośredniowiecznym,
wieki
X–XII, Warszawa

Kiersnowski, Ryszard
1954 – W sprawie początków organizacji państwowej na Pomorzu
Zachodnim, „Kwartalnik Historyczny” tom 61, Warszawa
Koczy, Leon
1933 – Źródła staronordyckie do dziejów Słowian, Poznań
1934a – Polska i Skandynawia za czasów pierwszych Piastów,
Poznań
1934b – Misje polskie w Prusach i na Pomorzu za czasu
Bolesławów, „Annales Missiologicae” tom 6, Poznań

Kosiarz, Edmund
1978 – Wojny na Bałtyku X–XIX w., Gdańsk
1994 – Bitwy morskie, Warszawa

Kurnatowska, Zofia
2002 – Początki Polski, Poznań

Labuda, Gerard
1954 – Słowiańszczyzna pierwotna. Wybór tekstów, Warszawa
1958 – Czy książęta zachodniopomorscy wywodzili się od
Piastów?, „Studia i Materiały do Dziejów Wielkopolski
i Pomorza” tom 4, Poznań
1960–1975 – Fragmenty dziejów Słowiańszczyzny zachodniej
tomy 1–3; reprint: Poznań 2002
1962 – Wpływ powstania państwa polskiego na rozwój dziejowy
Pomorza, [w:] Początki państwa polskiego. Księga tysiąclecia
tom 2, red. Gerard Labuda, Warszawa; reprint: Poznań 2002
1999 – Słowiańszczyzna starożytna i wczesnośredniowieczna.
Antologia tekstów źródłowych (znacznie rozszerzona wersja
Słowiańszczyzny pierwotnej z 1954 roku), Poznań
Labuda, Gerard, red.
1969 – Historia Pomorza tom 1 (praca zbiorowa), Poznań

Leciejewicz, Lech
1958 – U źródeł bogactwa i potęgi Pomorza Zachodniego
w średniowieczu, [w:] Szkice z dziejów Pomorza tom 1, red.
Gerard Labuda, Warszawa
1959 – Kilka uwag o najstarszych ośrodkach państwa
zachodniopomorskiego, „Studia i Materiały do Dziejów
Wielkopolski i Pomorza” tom 5, Poznań
1970 – hasło: Pomorzanie, [w:] Słownik starożytności
słowiańskich tom 4, Wrocław
1979 – Normanowie, Wrocław
1989 – Słowianie Zachodni. Z dziejów tworzenia się
średniowiecznej Europy, Wrocław
1993 – Ośrodki władzy państwowej w księstwie
zachodniopomorskim w XII wieku, [w:] Lokalne ośrodki władzy
państwowej w XI–XII w. w Europie Środkowo-Wschodniej,
Wrocław
2000 – U źródeł konfliktu Pomorzan z państwem Piastów, [w:]
Źródła archeologiczne i ich treści, seria Archeologia historica
Polona tom 8, Toruń

Łosiński, Władysław
1973 – Wczesnośredniowieczny zespół osadniczy w Bardach
i Świelubiu pod Kołobrzegiem, „Koszalińskie Zeszyty Muzealne”
tom 3, Koszalin
1979 – Die Kontakte zwischen Pommern und Skandinavien im
frühen Mittelalter im Lichte von Forschungen im unteren
Parsęta-Flussgebiet, [w:] Rapports du IIIe Congrès International
d’Archéologie Slave tom 1, Bratislava
1982 – Osadnictwo plemienne Pomorza (VI–X wiek), Wrocław
2008 – Pomorze Zachodnie we wczesnym średniowieczu. Studia
archeologiczne (rozszerzone wersje artykułów publikowanych
w latach 1996–2004), Poznań

Maleczyński, Karol
1946 – Bolesław Krzywousty: zarys panowania (wersja
popularnonaukowa), Kraków
1975 – Bolesław III Krzywousty (wersja naukowa), Wrocław
Malinowski, Łukasz
2009 – Berserkir i úlfheðnar w historii, mitach i legendach,
Kraków

Marzec, Andrzej
1999 – Bolesław III Krzywousty, [w:] Piastowie. Leksykon
biograficzny, red. Stanisław Szczur i Krzysztof Ożóg, Kraków

Marzec, Andrzej i Waśko, Anna


1999 – Ryksa, [w:] Piastowie. Leksykon biograficzny, red.
Stanisław Szczur i Krzysztof Ożóg, Kraków

Mąka, Henryk
2008 – Sarmaci na morzach, Warszawa

Myśliński, Karol
1948a – Bogusław I, książę Pomorza Zachodniego, Bydgoszcz
1948b – Polska a Pomorze po śmierci Krzywoustego, „Roczniki
Historyczne” tom 17, Poznań
1972 – Racibor, [w:] Słownik starożytności słowiańskich tom 4,
Wrocław

Oborzyński, Andrzej Wojciech


1987 – Uwagi na temat organizacji politycznej Pomorza na
przełomie XI/XII wieku, „Studia i Materiały do Dziejów
Wielkopolski i Pomorza” tom 16, Poznań

Orderyk Vitalis
Orderici Vitalis, Historia ecclesiasticae (Historia kościelna), [w:]
Monumenta Germaniae Historica. Scriptores tom 20, Hannoverae
1868; wydanie angielskie: The Ecclesiastical History of Orderic
Vitalis, tomy 1–6, tłum. i oprac. Marjorie Chibnall, Oxford 1968–
1980

Pieradzka, Krystyna
1953 – Walki Słowian na Bałtyku w X–XII wieku, Warszawa

Piskorski, Jan M.
2002 – Pomorze plemienne. Historia – archeologia –
językoznawstwo, Poznań–Szczecin

Powierski, Jan
1990 – Weryfikacja przekazu Herborda o antypolskim sojuszu
pomorsko-prusko-ruskim, AUNC seria Historia tom 24, Toruń
1994 – Pierwszy bunt Zbigniewa a zewnętrznopolityczne
położenie Polski w latach 1092–1094, [w:] Studia Bałtyckie,
Koszalin

Roslund, Mats
2007 – Guests in the House. Cultural Transmission between Slavs
and Scandinavians 900–1300 AD, Leiden (Holandia)

Rymar, Edward
1983 – Niektóre aspekty dyskusji wokół początków dynastii
książęcej na Pomorzu Nadwiślańskim, „Rocznik Gdański” tom
43, Gdańsk
2005 – Rodowód książąt pomorskich, Szczecin

Saxo Grammaticus
Saxonis Grammatici Gesta Danorum (Czyny Duńczyków), [w:]
Monumenta Germaniae Historica. Scriptores tom 29, Hannoverae
1892

Schütz, Caspar
Historia Rerum Prussicarum (Historia pruska), Zerbst (Niemcy) 1592

Smolarek, Przemysław
1955 – Inwentaryzacja źródeł do techniki szkutnictwa Słowian
Pomorskich, „Materiały Zachodniopomorskie” tom 1, Szczecin
1956 – W sprawie rekonstrukcji wczesnośredniowiecznych łodzi
pomorskich, „Kwartalnik Historii Kultury Materialnej” tom 4,
Warszawa
1959 – Stan i perspektywy badań nad rozwojem szkutnictwa
w Polsce (do końca XVIII w.), „Kwartalnik Historii Kultury
Materialnej” tom 7, Warszawa
1963 – Zabytki szkutnictwa skandynawskiego, Gdańsk
1969 – Studia nad szkutnictwem Pomorza Gdańskiego w X–XIII
wieku, Gdańsk

Snorri Sturluson
Saga Magnús blinda ok Haralds gilla (Saga o Magnusie Ślepym
i Haraldzie Słudze Bożym); tekst staroislandzki sagi [w:]
Heimskringla. Sögur Noregs konunga (Krąg świata. Sagi
o władcach Norwegii) tomy 1–3, oprac. Nils Linder
i H. A. Haggson, Uppsala 1869–1872; Heimskringla tomy 1–3,
oprac. Bjarni Adhalbjarnarson, [w:] Islenzk fornrit tomy 26–28,
Reykjavík 1941–1951. Angielskie przekłady sagi [w:]
Heimskringla: A History of the Norse Kings, tłum. Samuel Laing,
London 1844, 1907; Heimskringla. History of the Kings of
Norway by Snorri Sturluson, tłum. i oprac. Lee Milton Hollander,
Austin 1991; niemiecki przekład sagi [w:] Heimskringla – Sagen
der nordischen Könige, tłum. i oprac. Hans-Jürgen Hube,
Wiesbaden 2006; polskie przekłady fragmentu sagi dotyczącego
wyprawy na Konungahelę [w:] Pieradzka 1953, Labuda 1954
i 1999, a w niniejszej książce: tłumaczenie rozdziałów 9–11 sagi.
Saga Magnús konungs berfœtts (Saga o Magnusie Bosonogim),
[w:] Heimskringla, j.w.
Sagan af Haraldi harðraða / Haralds saga Sigurðarsonar (Saga
o Haraldzie Srogim / Saga o Haraldzie Sigurdsonie), [w:]
Heimskringla, j.w.
Saga Óláfs hins helga (Saga o Olafie Świętym), [w:]
Heimskringla, j.w.
Saga Óláfs Tryggvasonar (Saga o Olafie Tryggwasonie), [w:]
Heimskringla, j.w.
Saga Sigurðar jorsalafara, Eysteins ok Óláfs / Magnússons Saga
(Saga o Sigurdzie Krzyżowcu, Eysteinie i Olafie / Saga o synach
Magnusa), [w:] Heimskringla, j.w.

Spors, Józef
1981 – Ośrodki stołeczne państwa zachodniopomorskiego w XII
wieku i pierwszej połowie XIII wieku, „Materiały
Zachodniopomorskie” tom 27, Szczecin
1988 – Studia nad wczesnośredniowiecznymi dziejami Pomorza
Zachodniego XII – pierwsza połowa XIII wieku, Słupsk
1994 – O domniemanej jedności plemiennej i państwowej
Pomorza we wczesnym średniowieczu, [w:] Społeczeństwo Polski
średniowiecznej tom 6, red. Stefan Kuczyński, Warszawa

Szrejter, Artur
1996 – Upadek świętej stolicy wikingów, „Dragon – Magazyn
Historyczny” nr 2, Warszawa
2006 – Mitologia germańska. Opowieści o bogach mroźnej
Północy (wydanie II), Gdańsk
2011 – Demonologia germańska. Duchy, demony i czarownice,
Gdańsk
2012 – Bestiariusz germański. Potwory, olbrzymy i święte
zwierzęta, Gdańsk

Ślaski, Karol
1960 – Podziały terytorialne Pomorza w XII–XIII wieku, Poznań

Śliwiński, Błażej
2000 – Pomorze w polityce i strukturze państwa
wczesnopiastowskiego, „Kwartalnik Historyczny” tom 107

Turasiewicz, Adam
2004 – Dzieje polityczne Obodrzyców. Od IX wieku do utraty
niepodległości w latach 1160–1164 (pierwsze wydanie książki
napisanej w latach 70. XX wieku), Kraków

Tyc, Teodor
1926 – Polska a Pomorze za Krzywoustego, „Roczniki
Historyczne” tom 2, Poznań; reprint: Teodor Tyc,
Z średniowiecznych dziejów Wielkopolski i Pomorza. Wybór prac,
oprac. Jan M. Piskorski, Poznań 1997

Tymieniecki, Kazimierz
1927 – Pomorze za Bolesławów, „Roczniki Historyczne” tom 3,
Poznań
1967 – Miasta, [w:] Słownik starożytności słowiańskich tom 3,
Wrocław

Umiński, Józef
1949 – Rola Bolesława Krzywoustego w uchrześcijanieniu
Zachodniego Pomorza, „Collectanea Theologica” tom 21,
Warszawa

Wachowski, Kazimierz
1903 – Słowiańszczyzna Zachodnia, Warszawa; reprint: oprac.
Gerard Labuda, Poznań 2000

Wehrmann, Martin
1937 – Genealogie des pommerschen Herzogshauses, Stettin

Wędzki, Andrzej
1968 – Nakło, [w:] Słownik starożytności słowiańskich tom 3,
Wrocław

Widukind
Widukindi, monachi Corbeiensis, Rerum gestarum Saxonicarum
sive Annalium libri tres (Dzieje saskie), [w:] Monumenta
Germaniae Historica. Scriptores rerum Germanicarum in usum
Scholarum, series nova, Berlin 1935

Wirski, Adam
1995 – Srebrne wieki Pomorza, Koszalin
1998 – Rodzime i recypowane instytucje Pomorza z głównym
uwzględnieniem ośrodków wczesnomiejskich w X–XI w., Koszalin

Wójcicki, Józef
1989 – Dzieje Polski nad Bałtykiem, Warszawa

Wróblewski, Wojciech
2006 – Invaders, Merchants or Settlers? Archaeological Evidence
of Scandinavian Activity in South-eastern Zone of the Baltic Sea
during the Viking Age, [w:] Transformatio mundi. The Transition
from the Late Migration Period to the Early Viking Age in the
East Baltic, red. Mindaugas Bertašius, Kaunas

Zientara, Benedykt
1970 – Polityczne i kościelne związki Pomorza Zachodniego
z Polską za Bolesława Krzywoustego, „Przegląd Historyczny”
tom 61, Warszawa
1970a – Stosunki polityczne Pomorza Zachodniego z Polską
w drugiej połowie XII wieku, „Przegląd Historyczny” tom 61,
Warszawa

Żak, Jan
1962 – Studia nad kontaktami handlowymi społeczeństw
zachodniosłowiańskich ze skandynawskimi od VI do VIII w. n. e.,
Wrocław
1963 – 1967 – „Importy” skandynawskie na ziemiach
zachodniosłowiańskich od IX do XI wieku tomy 1–3, Poznań
1988 – Problem „importów” skandynawskich w dorzeczu Odry
i Wisły w IX, X i XI wieku, [w:] Studia nad etnogenezą Słowian
i kulturą Europy wczesnośredniowiecznej tom II, red. Gerard
Labuda i Stanisław Tabaczyński, Wrocław
Przypisy

[1] Czytelnikom zainteresowanym poznaniem szczegółów gwałtownej


dyskusji, toczonej między polskimi naukowcami na temat wartości oraz
sposobów interpretacji przekazów mitycznych i legendarnych, polecam
lekturę wstępu do drugiego wydania książki Jacka Banaszkiewicza
Podanie o Piaście i Popielu.

[2] Temat ten nieco szerzej opisuję w przygotowywanej do druku


książce Pod pogańskim sztandarem. Dzieje tysiąca wojen Słowian
połabskich od VII do XII wieku.

[3] Etosem wikińskim, opierającym się między innymi na skrajnej


indywidualizacji wojownika jako jednostki i anarchicznym rozumieniu
związków społecznych, zajmuję się w przygotowywanej do druku
książce Herosi mitów germańskich. Sigurd pogromca smoka i inni
Wölsungowie.

[4] Przydomki staroskandynawskie zapisywano w oryginale małą literą


(jak i wiele innych nazw własnych, o czym przekona się Czytelnik
w dalszej części tekstu). Obecnie dopuszczalny jest jednak mniej
rygorystyczny zapis dużą literą, mający ukazać, że chodzi o nazwę
osobową.

[5] W dwunastowiecznej Polsce grzywna srebrna wynosiła około 210


gramów.

[6] Zgodnie z przyjętymi w nauce polskiej założeniami klasyfikacji


osiedli wczesnośredniowiecznych (na przykład ze sporządzonym przez
Kazimierza Tymienieckiego rozróżnieniem miast od wsi
rzemieślniczych) nazywam Konungahelę miastem, gdyż tak właśnie
określa się ówczesne ośrodki mające m.in. rzemieślniczo-handlowe
podgrodzie, które decydowało o wykształceniu się warstwy mieszczan.
Używam też terminu „gród” – w dwóch znaczeniach: albo wymiennie
z „miastem” (co jest zgodne ze średniowieczną podwójną
terminologią), albo – częściej – na określenie twierdzy górującej nad
podgrodziem.

[7] W niektórych obcojęzycznych tłumaczeniach przyjmuje się, że to


nie Guthorm, a Saemund miał za żonę Ingibjörgę, córkę księdza
Andresa Brunssona, a ich synami byli Pall Flip i Gunni Fiss. Jednakże
i kontekst, i późniejsze wydarzenia, i sama forma tekstu
staroislandzkiego (chodzi o następujące po sobie dwa lustrzane
wyliczenia) świadczą o tym, że informacje te odnoszą się do Guthorma,
a Saemunda dotyczy tylko wzmianka, że miał nieślubnego syna
Asmunda.

[8] Kwestię Dzikich Łowów i ich związku z okresem wielkanocnym


omówiłem w książkach Demonologia germańska i Bestiariusz
germański.

[9] W tej partii książki tłumaczę część rozdziału dziesiątego sagi. Dwa
pierwsze zdania z sagi spośród poniższych nie znalazły się
w przekładzie Krystyny Pieradzkiej, zawierał je natomiast przekład
Gerarda Labudy.

[10] Większa część zawartego w dziesiątym rozdziale sagi opisu bitwy


została przełożona zarówno w wersjach Gerarda Labudy, jak i Krystyny
Pieradzkiej.

[11] Stskand. snekkja – „smukła [łódź]”. Prawidłowo spolszczone


formy nazwy tego statku powinny brzmieć: l. poj. „snekkja”, l. mn.
„snekkje”, ale pozostańmy przy formach nieprawidłowych („snekkar”,
„snekkary”), wywodzących się z francuskiej historiografii epoki
romantyzmu, a dziś utrwalonych, także w Polsce, tradycją użycia
zarówno w literaturze pięknej, jak i wielu opracowaniach naukowych
i popularnonaukowych.

[12] Wikingowie używali też znacznie większych statków, które


tradycyjnie, ale niezgodnie z prawdą, nazywane są od połowy XIX
wieku w historiografii „drakkarami” (błędne rekonstrukcje nazw
różnych typów łodzi skandynawskich przedstawił francuski historyk
Auguste Jal w swojej pracy Archéologie Navale z 1840 roku).
Prawidłowe formy staroskandynawskiego miana statku tego typu
brzmiały: l. poj. dreki („smok”), l. mn. drekar, zatem po spolszczeniu
zarówno w liczbie pojedynczej, jak i mnogiej nazwa ta powinna
wyglądać „dreki”. Jednak, tak samo jak w przypadku snekkarów,
pozostaniemy przy nieprawidłowej formie utrwalonej tradycją.

[13] Kwestię cech „idealnego” wojownika skandynawskiego omawiam


w przygotowywanej do druku książce Herosi mitów germańskich.

[14] Od tego miejsca długi fragment jedenastego rozdziału sagi został


przetłumaczony zarówno przez Gerarda Labudę, jak i Krystynę
Pieradzką.

[15] W dawnej historiografii funkcjonowało przekonanie, że


wikingowie gardzili łukiem (stskand. bogi) na polu walki, używając go
tylko do polowań. Wprawdzie – dzięki analizie sag oraz znaleziskom
archeologicznym – ten fałszywy mit już dawno temu został obalony, ale
nadal pokutuje w świadomości ogólnej oraz w powieściach i filmach
przygodowych o wikingach, w których ze świecą szukać wojowników
z łukami.
[16] Partia tekstu od tego miejsca aż do opisu powrotu Racibora do
własnego kraju została opuszczona w tłumaczeniu Krystyny
Pieradzkiej, znajduje się za to w przekładzie Gerarda Labudy.

[17] Czasownik dráp zwykle tłumaczony jest jako „zabić”, ale w tym
miejscu najprawdopodobniej użyty został w swoim pierwotnym
znaczeniu: „wyrżnąć, zarąbać, zarżnąć [jak bydło]”.

[18] Nie wiadomo, co znaczy użyte w tym miejscu słowo skrínit – czy
„sanktuarium”, czy „relikwiarz”, czy, jak zaproponował Gerard Labuda,
„tabernakulum”.

[19] Þá fóru þeir Andres prestr – ta konstrukcja gramatyczna, łącząca


liczbę mnogą ( þeir – „oni”) z liczbą pojedynczą określenia „ksiądz
Andres”, odnosiła się zarówno do Andresa, jak i wszystkich jego
podwładnych znanych z kontekstu, a więc tu – czterech księży z jego
parafii. Staropolskim odpowiednikiem byłaby konstrukcja: „poszedł
ksiądz Andres samopięt [z czterema towarzyszami]”.

[20] Ówcześnie wszyscy Skandynawowie posługiwali się bardzo


bliskimi sobie odmianami języka zwanego staroskandynawskim.
Dopiero w trakcie XII wieku z tych odmian zaczęły się wykształcać
języki później określane jako duński, norweski, szwedzki, islandzki,
farerski.

[21] Zakończenie przekazu o wyprawie Racibora znalazło się


w tłumaczeniu Krystyny Pieradzkiej, nie ma go natomiast
w przekładzie Gerarda Labudy.

[22] Niektóre wydania krytyczne Heimskringli uznają to zdanie za


początek dwunastego rozdziału sagi, zatytułowanego Konung Magnus
wstępuje do zakonu. Ja jednak trzymam się ustaleń tego wydania
oryginału staroislandzkiego, którego redaktorzy uważali, że rozdział
dwunasty rozpoczyna się dopiero dwa zdania dalej, kiedy kończy się
wątek wyprawy Racibora, a zaczyna właściwa opowieść o Magnusie.

You might also like