Professional Documents
Culture Documents
KWIAT KALAFIORA
31 grudnia, sobota
Kreacje tego typu nie podobają się na ogół wyrafinowanym elegantkom. Ale
Ida Borejko do takich nie należała. Miała lat czternaście, była chuda, rudowłosa i
odziana w za duże palto odziedziczone po starszej siostrze - Gabrieli.
- A tak to nie możesz wcale - celnie odparła Gabriela, rosła i dorodna siedem-
nastoletnia sportsmenka o niebywale długich nogach. - Ida, dziecino, idziemy. Jestem
głodna jak szakal.
- No co?! No co?! - krzyknęła Ida z piskliwą irytacją. - Czego to tak lecisz, co?
- Kupiłyśmy. Nie mów mi o jedzeniu, bo zemdleję. No, chodź już, prędzej! - Ga-
briela jeszcze bardziej przyspieszyła kroku i wyciągnęła siostrę na skrzyżowanie ulicy
Armii Czerwonej z ulicą Tadeusza Kościuszki.
W tej samej chwili z przeciwnej strony jezdni ruszył bardzo wysoki, barczysty
szatyn o stalowych oczach, orlim nosie i niebezpiecznym uśmiechu notorycznego pod-
rywacza. Był to młodzieniec przystojny i pewny siebie, toteż tym dziwniejsze mogło
się wydawać jego zachowanie, kiedy - niesiony falą przechodniów - wpadł znienac-
ka wprost na Gabrielę i stanął z nią oko w oko i nos w nos
- Słuchaj...
- Nie ma mowy - odparła energicznie Gabriela. - O, nie. A jakby co, to tym ra-
zem oberwiesz, słowo ci honoru.
- Stary - wyrzekła ona głosem jak brzytwa. - Mnie nie trzeba nic tłumaczyć, ja
jestem inteligentna i z miejsca sama rozumiem. Wybacz i żegnaj. Światło zielone już
miga.
- Gabrielo!
- Stary, cześć. Do zobaczenia na jakimś treningu. I daj mi już spokój, raz na za-
wsze - powiedziała Gabriela bezlitośnie i szarpnąwszy za swój uchwyt jak za uprząż,
pociągnęła Idę, aż smarkuli ruda grzywa spadła na oczy.
- Gabuniu, kto to był? No, powiedz mi, kto to był? - jęczała Ida i, me mogąc wy-
dusić odpowiedzi z milczącej zawzięcie siostry, pytała dalej: - Znajomy? Z AZS-u?
Gniewacie się? No, powiedz!!!
Janusz Pyziak” - pomyślała i znów ją zatrzęsła dawna złość. Pyziak (lat osiem-
naście, wzrost: metr osiemdziesiąt dwa) był gwiazdą drużyny juniorów. Słynął z nieza-
wodnych rzutów. Mecz koszykówki bez niego był z reguły sromotną porażką. Otóż ta
właśnie gwiazda kosza pewnego wrześniowego wieczoru zwróciła swe spojrzenie na
Gabrielę. Wieczór był piękny i Janusz Pyziak odprowadził Gabrysię po treningu do
domu nieco okrężną drogą. Mimo mroku patrzał jej bezustannie w oczy i powiedział,
że przypomina mu kwiat jabłoni, drżący w lekkim, wiosennym wietrze. Na Gabrieli
metafora ta wywarła niezwykle silne wrażenie do następnego treningu, kiedy to, zwie-
rzywszy się koleżance z drużyny, usłyszała od niej, że i ona, jakiś miesiąc temu, została
przez Pyziaka porównana do kwiatu jabłoni. Skonfrontowana z całą drużyną juniorek
metafora Pyziaka okazała się wytartym liczmanem: aż cztery dziewczyny były kwia-
tem jabłoni dla dzielnego koszykarza, dwie natomiast porównane zostały do muzyki
skrzypcowej. Szatnia drużyny żeńskiej rozbrzmiewała tamtego wieczoru huraganowy-
mi wybuchami śmiechu, a nieświadom niczego Pyziak, który zaproponował Gabrieli
spacer po parku, został przez nią zbesztany, zawstydzony, skarcony jak dzieciak i od-
trącony kategorycznie raz na zawsze. Wyszydzony następnie w sposób solidarny przez
całą drużynę juniorek trzy tygodnie nie przychodził na treningi w te dni, kiedy w sali
ćwiczyły razem oba zespoły - chłopców i dziewczyn. Po trzech tygodniach wrócił do
równowagi i na treningi, lecz unikał Gabrieli jak diabeł święconej wody.
Tak, stanowczo było coś w powietrzu tego popołudnia. Nawet Gabrysia przypo-
mniała sobie, że zaproszono ją na prywatkę. Zaproszenie pochodziło od Joanny, ku-
zynki, która zawsze telefonowała po Gabrysię na kilka dni przed planowanym przyję-
ciem. Niestety, przyjęcia te i prywatki były zazwyczaj tak ekskluzywne, że Gabrysia z
reguły na nie nie chodziła, gdyż po prostu nie miała w co się ubrać. Na przykład, gdy-
by zdecydowała się pójść do Joanny dzisiejszego wieczoru, miałaby do wyboru albo
swoje całkowicie bezpretensjonalne dżinsy „Odra”, albo szkolną spódniczkę w kolorze
granatowym, zresztą już przykrótką.
- „Ci, którzy mają małe oczka, bywają nikczemni: wnioskuje się o tym z przy-
kładu małp” - smacznie przeczytała Gabrysia. Nie znała milszego sposobu czytania niż
w pozycji leżącej, na brzuchu, przy czym pod brodę należało sobie podłożyć zwiniętą
poduszkę, żeby kark nie zdrętwiał.
- Coś takiego, ona nie odróżnia Arystotelesa od przytyku - zaśmiewała się Ga-
brysia, a słowa jej przechodziły przez wierzchnie rejony maminej świadomości, wpa-
dając jednym uchem, a wypadając drugim.
Ida warknęła ze złością, ryjąc oburącz w szafie. Kiedy się złościła, miała oczy
jak zielone lampki elektryczne, a jej czupryna, przypominająca bezładne zwoje mie-
dzianych drucików, zdawała się samoczynnie iskrzyć. Dwie córki państwa Borejków
były rude; Ida i Natalia. Dwie pozostałe: Patrycja i Gabriela, były blondynkami, jak
mama. Co do rudego taty Borejki (który z biegiem lat stał się siwawy), uważał on, że
cztery córki to i tak sporo jak na wytrzymałość pojedynczego ojca i całe szczęście, że
nie są to cztery rude córki. Los - twierdził tata Borejko z właściwą mu filozoficzną po-
godą - litościwie nie zechciał do monotonii płci przydawać monotonii ubarwienia. W
istocie, każda z córek miała łepetynę innego koloru. Gabriela odznaczała się bujną
strzechą krzywo przyciętych, jasnopopielatych kosmyków. Ida była ruda jak wiewiór-
ka, zaś mała Natalia mawiała o sobie, że jest pomarańczową blondynką i było to traf-
ne określenie: jej włosy były dokładnie koloru marchewki. Najmłodsza Patrycja była
zasadniczo podobna do barokowego aniołka z różowego alabastru i zgodnie z tym wo-
kół pulchnej buzi miała wijące się, złote loczki.
Tym dziwniejsza była jej dzisiejsza apatia - bo to, co u kogo innego mogło być
poczytane za stan normalny, u mamy oznaczało właśnie apatię i marazm. Wzdychając
i masując sobie okolice żołądka, mama Borejko stała bezczynnie pośrodku pokoju i
wpatrywała się w odkurzacz. Wreszcie otrząsnęła się, wzięła ze stołu książkę, skontro-
lowała jej tytuł i przewróciła kilka kartek.
- Co takiego?
- Arystoteles! Powiedz jej, mamo, żeby sobie lepiej fizykę poczytała. Bo nigdy
nie wylezie z tej dwójki.
- Gaba, poczytaj sobie lepiej fizykę - powiedziała mama. - Bo nigdy nie wyle-
ziesz z tej dwójki. - Westchnęła i skrzywiła się boleśnie. - Co, u licha, jakoś kiepsko się
dziś czuję. Słuchajcie, dlaczego żadna z was nie zna się na elektryczności? Dlaczego ja
muszę stać na środku pokoju z nieczynnym odkurzaczem?
Na dworze też cichło - powoli, lecz wyraźnie. Mrok na ulicach gęstniał, nabiera-
jąc tonów granatowych. Nie rozjaśniało go nawet najmniejsze światełko ulicznej latar-
ni, ponieważ na przełomie lat 77 i 78 cały kraj oszczędzał energię elektryczną. Za to
pokój, w którym znajdowały się Ida i Gabrysia, był oświetlony wprost rzęsiście. Pokój
ów miał ściany koloru zielonego, co z trudem można było dostrzec pod patyną lat. Był
to pokój wąski, wysoki i umeblowany bez przekonania. Zawierał dwa tapczany, szafę
trzydrzwiową, wielkie biurko, stół i dwa krzesła wyściełane - wszystko w charaktery-
stycznym i cenionym przez znawców stylu lat pięćdziesiątych naszego stulecia. Meble
te w dawnym mieszkaniu Borejków zapychały ze szczętem niemal całe M-4. Tu, w jed-
nym z trzech pokojów szacownej mieszczańskiej kamienicy z roku 1914, wymienione
wyżej sprzęty ukazywały z całym bezwstydem ubogie swe wdzięki.
- Moja biedna Idusiu. Ty jednak jesteś dojrzała ponad wiek. Ciekawe, jaki to
ma związek z włochatymi nogami.
- Powiedział mi, że też będzie u Joanny. Oni się znają. Uważam, że jest śliczny.
- Mamo!!
- Gabrysiu, jak to? Jak to - nie przejmujesz się? Przecież to nienormalne. Moja
droga, ty stanowczo, ale to stanowczo, powinnaś wcielić się dziś wieczór w Roman-
tycznego Motyla. A jak, to już ja ci powiem.
- O, kochanie, jak to miło. Lubię Waldeczka, choć zbyt często dostaje czkawki.
Biedne dziecko, dlaczego on tak się mnie boi?
- Ale innej nie ma - w głosie mamy zadźwięczała stal i Ida, mrucząc gniewnie,
zaniechała oporu.
- Nie wleci, nie wleci - Pulpa zachowywała olimpijski spokój. Jej lazurowe
oczka, ukryte wśród fałdek miłego sadełka, błyszczące okrągłe policzki z dołkami i do-
datkowy dołeczek w brodzie - wszystko to tchnęło zdrowiem, siłą i niczym nie zmąco-
ną pogodą ducha.
- Patrz, patrz, męczą go! - krzyczała Nutria, kurczowo ściskając rękę siostrzycz-
ki.
- Ale przecież...
Był już czas, bo czajnik w kuchni zaczął gwizdać. Ojciec zgasił pod nim płomień
gazowy i dalej wiódł pogawędkę z mamą, która przygotowywała kolację. Patrzał przy
tym na jej małe i zniszczone ręce, których każdy ruch był celowy i precyzyjny. Mama
krajała wielkie ilości chleba, smarowała je masłem roślinnym, pastą twarogową, kła-
dła na to plasterek kiełbasy i zdobiła wszystko hojnie szczypiorkiem i kminkiem. Pa-
trzała przy tym czule na swojego męża, który opierał się bokiem o ścianę przy kuchen-
nym stole i opowiadał, co było w pracy, podjadając przy tym po kawałeczku to tego, to
owego. Ojciec Borejko był przygarbionym i posiwiałym rudzielcem o ciepłych brązo-
wych oczach i subtelnym uśmiechu. Jego wrodzoną i wykształconą z latami melan-
cholię spowijał woal zadumy, pozwalający mu izolować się ochronną otoczką od oce-
anu kobiecości przewalającego się po tym domu. Tata Borejko wolał od dawna zacho-
wywać rozsądne milczenie, a jeśli już mówić, to jakby do siebie, nie zwracając szcze-
gólnej uwagi na to, czy ktoś go w ogóle słucha. Ze spokojem prawdziwego filozofa
tkwił w toczących się burzliwych kłótniach, w razie potrzeby schodząc po prostu z toru
zamieci. Jednakże, kiedy akurat w pobliżu nie tętniło życie którejś z córek, tato stawał
się bardziej wymowny. Teraz właśnie był taki moment - bo małe były w łazience, a
duże w zielonym pokoju, gdzie Ida dąsała się, a Gabrysia robiła przegląd swej garde-
roby, by po chwili stwierdzić, że w rzeczy samej nie ma co na siebie włożyć, chyba że
pójdzie na prywatkę w białej bluzce i granatowej spódnicy. „I tak też zrobię -pomyśla-
ła. - Co za różnica, w czym będę jadła te wszystkie smakołyki”.
- Tylko zepnij dobrze, żeby nie zleciało - doradziła basem Nutria. - Bo jak zleci,
to wszyscy zobaczą, że Gaba ma brudną koszulę.
Nutria miała sporo bzików, wśród których ten higieniczny wysuwał się na czo-
ło, dorównując tylko niezwykłej obsesji na temat płci. We wczesnym dzieciństwie Nu-
tria ubzdurała sobie dwie rzeczy: po pierwsze, że od brudu robią się dziurki w skórze,
a po drugie - że jest chłopcem. W wieku lat siedmiu i pięciu miesięcy miała już, być
może, inne zdanie na ten temat, lecz nic na to nie wskazywało. Do dziś mówiła o sobie
tylko w rodzaju męskim, i to zawsze sztucznie robionym basem, oraz przejawiała za-
miłowanie do autek, żołnierzyków i futbolu. Ponadto mogła się kąpać pięć razy dzien-
nie i nigdy nie było jej dość tej przyjemności.
- Coś ty, coś ty, ta wcale nie jest brudna - zaoponowała Pulpeq’a.
- Gabusia ślicznie wygląda. Ślicznie. - Nagle odezwała się Ida. - A ja zawsze no-
szę czystą bieliznę, odkąd poznałam Walusia – wyjaśniła marzycielsko, wprawiając
rodziców w zupełną konsternację.
Gabriela oświadczyła dumnie, że po pierwsze, jej koszula nie jest w żadnym ra-
zie brudna, lecz jedynie nieco używana. Po drugie, że każda rzecz ma to do siebie, że
się zużywa. Po trzecie, żadnej czystej nie było, gdyż boginka Waldeczka pozwala sobie
na różne nieczyste machlojki.
- Borejko.
- Mam prośbę.
- Ależ słucham.
- Te drzwi.
- Te drzwi?
- Bardzo wieje z dołu, proszę pana. Odkąd ten dozorca wybił dodatkowe przej-
ście do piwnic.
Ożywienie pani Szczepańskiej uleciało natychmiast. Znikł też z jej oczu przelot-
ny wyraz porozumienia.
- Szkoda - powiedziała sucho. - Ciekawe, że nikt tego nie widzi. W tym domu
dzieją się bardzo dziwne rzeczy, proszę pana. Bardzo dziwne. Powiedziałabym nawet -
tajemnicze. - Urwała, czekając na przejaw zainteresowania ze strony nowego sąsiada.
- No, tak - nie doczekała się pani Szczepańska. - Więc proszę pamiętać. Te
drzwi.
- Oczywiście. Te drzwi - tato ukłonił się niezręcznie, nie wiedząc, czy rozmowę
należy uznać za skończoną, i przypuszczając, że raczej tak, zrobił ruch jakby chciał się
cofnąć w głąb mieszkania.
- Pani Trak była cichą, kulturalną sąsiadką. Dlaczego państwo tacy nie jeste-
ście?
Ojciec oniemiał. Mama, z ustami pełnymi szpilek, wychynęła z pokoju, nie wie-
rząc własnym uszom.
- Krzyk, hałas, dzieci tupią, panny głośno się śmieją. Zresztą, wszyscy państwo
śmiejecie się bardzo donośnie. Pan znów, bardzo przepraszam, wciąż wykrzykuje te
wiersze po łacinie. Przychodzą kawalerowie, trzaskała drzwiami. No i wciąż to dręczą-
ce stukanie w ściany...
Ojciec milczał.
- Też tak myślę - poparła ją Gabriela. - Tu są grube ściany, solidne drzwi, z po-
koju do pokoju dźwięk się nie przeciska. A cóż dopiero przez mury.
- Coś ty, tato! Ona nie może tego słyszeć! No, chyba jej nie wierzysz!
- Nie wiem, czy wierzę, czy nie - mruknął ojciec. - Zrobiła na mnie niesamowite
wrażenie. Czułem się nieswojo. Naprawdę nieswojo.
- To przez te spodnie - stwierdziła Nutria. - Mogłabym ci, tatusiu, wyprać
spodenki, jakbyś chciał.
- Chwileczkę - powiedziała. - Chwileczkę. Coś wam powiem. Jeśli ona nie słyszy
nas przez tę ścianę, to którędy słyszy?
- Gabusia ma rację - przejęła się mama, odruchowo ściszając głos. - Słyszy nas,
to pewne. Ale którędy? Zdajecie sobie sprawę, że tato nie wrzeszczy, recytując, prze-
praszam cię, Ignasiu. Mówi często nawet półgłosem... A więc...
Gabriela śmiejąc się popatrzała w okna swego mieszkania. Były one jaskrawo
oświetlone - wszystkie, choć rodzina siedziała tylko w jednym pokoju. Z ulicy, pod
ukośnie zawieszoną, kusą zasłonką, widać było za plecami Idy migający ekran telewi-
zora i schyloną mamę, która zbierała naczynia ze stołu. Pulpa i Nutria ze śmiechem
nosiły się na barana. Nie było widać ojca, który siedział zapewne przed telewizorem i z
nieobecnym spojrzeniem ciągnął herbatę ze swej ulubionej, wysokiej szklanki. Gabry-
sia popatrzała w głąb pełnego Borejków pokoju i pomyślała, że diabelnie, diabelnie
ich wszystkich kocha.
Zaraz potem wzrok jej zaczepił się o sąsiednie okno - ciemne, słabo tylko poły-
skujące odbitym światłem ze szklanego szyldu wytwórni kołder, mieszczącej się w su-
terenie. Przejechał samochód, omiatając reflektorami to ciemne okno i Gabrysia nagle
się wzdrygnęła, tracąc gwałtownie humor i dobre samopoczucie. W krótkim błysku
światła ujrzała bowiem panią Szczepańską, która, kryjąc się za firanką, czujnie nachy-
lona, obserwowała ją ze swego ciemnego pokoju.
Kuzynka Joanna mieszkała dość daleko, przy ulicy Nad Wierzbakiem. Gabrysia
zdążyła już lekko zmarznąć, mimo podkoszulka przeciwreumatycznego i mimo rów-
nego wspaniałego sprintu. Kiedy znalazła się pod drzwiami mieszkania stryja Borejki,
jej oddech był nieznacznie tylko przyspieszony, choć trzy piętra przebyła również bie-
giem. Podskakując w miejscu nacisnęła dzwonek i tu dopiero nawiedził ją cień nie-
smaku. Czy aby należało dziś przychodzić? Być może nie była wystarczająco eleganc-
kim gościem na ten rodzaj przyjęcia. Być może Joanna zaprosiła ją tylko dla przyzwo-
itości i w ogóle nie oczekiwała, że kuzynka się zjawi? Ach, ta Joanna. Miała zwyczaj
zapraszać różne prawdziwe lub rzekome wschodzące talenty i przyszłe znakomitości.
Robiła przy tym minę, jakby ich sukcesy były też i jej zasługą. Być może jednak dzi-
siejsze przyjęcie będzie różnić się nieco od poprzednich. Być może nie będzie dziś
przyszłych poetów o niezdrowym wyglądzie ani wymiętych studentów reżyserii. Joan-
na bowiem, po oblaniu egzaminu do Szkoły Baletowej, tego właśnie roku zaczęła przy-
musową edukację w Liceum Poligraficznym.
- Moja kuzynka Gabriela - ogłosiła Joanna, popychając Gabrysię przed sobą jak
okazowy egzemplarz jałówki. - Medalistka ze spartakiady. Zabójczo rąbie w kosza.
Z pozoru nic się nie działo. Aniela przechodziła przez pokój i natykała się na
wzrok Pyziaka. Stawała przy adapterze, a Pyziak już leciał za nią i bombardował ją
swoimi stalowymi spojrzeniami. Wreszcie stanęła pod oknem i wtedy Pyziak podszedł
do niej leniwym krokiem, jakby wcale nie zamierzał iść pod to okno, tylko tak go tam
przypadkiem zaniosło.
Nikt nie zwracał uwagi na te manewry. Nikt poza Robrojkiem, który był zako-
chany w Anieli jak Romeo. I nikt poza Gabrielą, która na wyrywki znała repertuar Py-
ziaka.
W pokoju zrobił się ruch, bo Robrojek nie wiadomo dlaczego zaczął nagle cho-
dzić na rękach - ale śmiechy i hałasy nie zagłuszyły słów Pyziaka ani odpowiedzi Anie-
li.
- ...czyżbyś nie wiedziała - płynął Pyziak na fali rutyny - że masz oczy jak czarne
diamenty?...
- Ach, Janusz, nie wierzę ani odrobinę - dawała się brać na plewy Aniela, ru-
mieniąc się z zachwytu.
Lecz w tej chwili wzbił się nagły gwar, Robrojek przeleciał koło niej na rękach i
całym swym ciężarem runął na Pyziaka, udaremniając mu objęcie Anieli w pasie.
- Ja tutaj.
- To nieźle. Potrzebuję cie do czułego walca retro. No, co ja poradzę, chce mi się
tańczyć walca - gadał Robrojek, łapiąc Anielę za łokieć i władczo sterując nią w stronę
adapteru. - O, tu mamy taką starą płytę i jest walc „Francoise” i my sobie teraz potań-
czymy aż do północy, o.
- Nie - poprosił wtedy Robrojek, nagle smutny i bezradny. - No, Anielka, daj
spokój.
Z adapteru popłynął chrypliwie walc „Francoise” i cała scena zatarła się w ogól-
nym poruszeniu. Niektórzy usiłowali podrygiwać, lecz wkrótce ustalono, że najlep-
szym sposobem na walca jest jednak wykonywanie go sposobem pradziadków. Poru-
szanie się koliste i płynne, we dwoje, z przytuleniem i przegięciem, uznano za nadzwy-
czaj miłe urozmaicenie stosowanych dotąd metod tanecznych. I pokój zapełnił się na-
gle wirującymi parami.
Pyziak z miną zdobywcy dochodził już do Anieli, która stała wciąż pośrodku
pokoju i kłóciła się z Robrojkiem, gdy nagle w Gabrysi zagrały dwa impulsy. Pierwszy,
o którym nawet nie wiedziała, miał korzenie w jej podświadomości. Drugi, z którego
ledwie zdążyła zdać sobie sprawę, spowodowany był jej gwałtowną sympatią do Ro-
brojka i chęcią oszczędzenia mu zmartwień oraz przyjścia z pomocą. Dwa te impulsy
przemknęły przez umysł Gabrieli w ciągu ułamka sekundy i spowodowały, że uznała
ona, iż musi wkroczyć w nurt wydarzeń.
Ruszyła naprzód. Potknęła się. Podkasała zamaszyście suknię - i, zrobiwszy
dwa wielkie kroki znalazła się przed Januszem Pyziakiem.
Aż do północy Pyziak tańczył walca. Z Gabrielą. Jak tylko kończyła się płyta,
Robrojek doskakiwał do adaptera i nastawiał ją ponownie, nie wypuszczając z objęć
rozbawionej i rozzłoszczonej Anielki. Walc „Francoise” rozbrzmiewał z nową siłą, Ro-
brojek mocno obejmował Anielkę i z determinacją rzucał się z nią w ruch wirowy.
Nawet nie wiedziała, jak znalazła się za drzwiami, łapiąc w locie podany przez
kuzynkę płaszcz. Zbiegła po schodach jak ścigany przemytnik, wypadła na ulicę i tu
stanęła. Pusto! Żadnej taksówki! Do stu diabłów!
- Jedziemy - powiedział ktoś za jej plecami i mocna ciepła dłoń pociągnęła Ga-
brielę za łokieć. - No, szybko, chodź. - Robrojek zdyszany, w samej koszuli, z marynar-
ką pod pachą, brzękał kluczykami samochodowymi. - Przyjechałem dziś syrenką
szwagra - mówił otwierając drzwiczki sfatygowanego pojazdu, który stał przy krawę-
dzi chodnika. - Jaki adres? Roosevelta 5? Nie żartuj. To tam, gdzie Paweł mieszka?
No, jedziemy. Nie denerwuj się, wszystko będzie dobrze. A pogotowie przyjechało? -
zatrzasnął drzwiczki ze swojej strony i zwrócił się do Gabrysi, która wzruszyła ramio-
nami. - Nie wiesz. Nic, nic. Przyjedzie. A jakby co, to sami zawieziemy mamę do szpi-
tala. Na ostry dyżur. Nic się nie martw. Czy tam z prawej coś jedzie? Nie? To dobra.
Lecę na czerwonym. No i popatrz, za chwilę będziemy.
Gabriela zacisnęła zęby. Przecież nie może się teraz rozpłakać. Dopiero by się
smarkule przeraziły.
Jej spokojne słowa i stanowczość podziałały jak tabletka nasenna. Dzieci prze-
stały płakać, przytuliły się do swych misiów i z ufnością zamknęły oczy. Z Ida było
trudniej.
Kiedy tylko ujrzała wchodzącą znów do pokoju siostrę, wybuchnęła na nowo la-
mentem i płaczem. Gabriela skrzywiła się z irytacją, Idusia najwyraźniej chciała być
pocieszana. Ale na to nie było czasu. Kiedy nie podziałały próby odwoływania się do
rozsądku, Gabriela wzięła Idę za ramiona, potrząsnęła z całej siły i powiedziała z zim-
ną furią:
- Cicho, bo w dziób. Widziałam w kinie, co się robi z histeryczkami.
Osłabła z ulgi Gabriela osunęła się na krzesło i wtedy dopiero spostrzegła Ro-
brojka, który - do tej pory spokojnie stojąc w korytarzu - zdecydował się właśnie wejść
do pokoju. Ida też go zauważyła. Natychmiast otarła łzy i powiedziała z dużym wyczu-
ciem dramatycznym:
- Jedziemy - powiedział.
- Zostań tu, panuj nad sobą, pilnuj dzieci! - rzuciła rozkazująco Gabrysia i Ida
posłusznie usiadła za stołem, z otwartymi ustami gapiąc się na siostrę.
W godzinę później blada Gabrysia stała w swojej żółtej sukni na korytarzu od-
działu chirurgicznego i trzymając ojca za rękę, usiłowała go nakłonić, żeby wrócił z nią
do domu. Ojciec uparcie odmawiał.
Twarz taty była nieswoja i bardzo nieszczęśliwa. Miał ściągnięte brwi i wyraz
ust jak u nadąsanego dziecka. Gabrysi ścisnęło się serce.
Gabriela psyknęła i poprosiła go, żeby mówił ciszej, wobec czego szeptem do-
dał, że nie wierzy tym szarlatanom. Osobiście pamięta, jak jeden taki przyszył jego
dziadkowi żołądek do nerki. Dopóki mama nie będzie całkowicie przytomna, ojciec
nie zostawi jej na pastwę tym rzeźnikom.
- Na litość Boską - powiedziała gorąco. - Tato, zaklinam cię, chodźmy już stąd.
To była prawda.
Było już po drugiej. Już od przeszło dwóch godzin był rok 1978. Na ulicy zim-
no, na czarnym niebie małe, kłujące gwiazdy. Chodnikami wędrują grupki podchmie-
lonych wesołków. Jak można się śmiać, przechodząc obok szpitala? Czy oni nie mają
wyobraźni?
Zdrętwiała z zimna i osłabła Gabrysia stała przed oświetloną budką portierni i
nie mogła się zmusić do wykonania jednego choćby ruchu.
- No, ubieraj się - powiedział nagle obok niej głos, który był jak szklanka herba-
ty z rumem. - Wkładaj to, mówię, jedziemy. - Ciepła dłoń Robrojka wyjęła z jej zgra-
białych palców miękką tkaninę. Po chwili, otulona płaszczem, Gabriela została usa-
dzona w ogrzanej, przepojonej wonią spalin i benzyny syrence szwagra.
- Nie płacz, stara - powiedział serdecznie Robrojek. - Albo płacz. Już sam nie
wiem.
- Jasne, stara.
- Ach, to. Daj spokój -mruknął Robrojek. - Wszystko gra. Byłem tam niedawno.
- Byłeś tam?
- No, tak, co się dziwisz. Przywiozłem cię tu i wróciłem. Ta Ida znów się rozkle-
iła, więc dałem jej neospasminy, była w apteczce. A znów ta mała ruda z zębami obu-
dziła się i prosiła, żeby jej nalać gorącej wody do wanny, rozumiesz, o pierwszej w
nocy. Opowiedziałem jej zwięzłą bajkę i usnęła.
- Robert - rzekł on, uśmiechając się szeroko i zapalając silnik syrenki. - Robert
Rójek. No, jedziemy.
1 stycznia 1978
- Nazwisko chorej?
- No, jak to po operacji - powiedział sopran nieco mniej ostro. - Śpi, żadnych
kłopotów. Może pani przyjść dziś, a najlepiej - jutro. Będzie już przytomniejsza.
- Ale... wszystko w porządku? - spytała Gabrysia głosem miękkim jak kisiel.
Gabrysia wciągnęła przez głowę swój gruby golf, ponieważ nie mogła znaleźć
szlafroka. Zdała sobie też sprawę, że zapewne od dzisiaj nieraz jeszcze będzie powta-
rzała: „to przecież zawsze robiła mama”. Będzie chodziła po maminych śladach i drep-
tała po maminych ścieżkach. Nikt inny, tylko ona. Na siostry nie ma co liczyć. Na ojca,
sądząc ze wszystkiego, też raczej nie. Na kogo w ogóle można liczyć?
„Całe dobro - pomyślała - jakie nas otacza, to właśnie suma pojedynczych od-
powiedzi na radosne sygnały dobrych ludzi. Ale te sygnały wysyła każdy z nas. Dobre
sygnały. I złe. A im więcej wysyłamy tych dobrych, tym większe szansę, że ludzie od-
powiedzą nam tym samym”.
- Ty straszna góro mięsa - zakwiczał cienki głosik z pretensją i ktoś wsadził Ga-
brieli w bok mocnego kuksańca. Otworzyła oczy. Było już prawie jasno.
- Obudziłam? - spytała.
- Tak drzwi! Przypominałam wczoraj, żeby je zamykać. Wieje z dołu, odkąd do-
zorca przebił to wyjście z piwnicy. No i co? I przez całą noc trwały tu hulanki. Ktoś
krzyczał, trzaskał, łomotał. Nie mogłam zmrużyć oka. A od drzwi wiało.
- Już ich nie ma czy jeszcze? - spytała sąsiadka złośliwie i w tym momencie Ga-
brielę poniosło. Eksperymentalne sygnały dobra zwiało z niej jak tajfunem. Odtruwa-
ły teraz na peryferie świadomości, ustępując miejsca złości i urazie.
Tym mniej więcej torem biegły myśli Gabrieli, kiedy nakarmiła już siostry i zo-
stała w kuchni nad zlewem pełnym naczyń.
Stojąc teraz nad zlewem pełnym talerzy i kubków przypomniała sobie słowa
mamy i myślała ze wstydem, że piękne to były słowa, ale że przecież wychowywanie
dzieci to nie to samo, co mycie podłóg i naczyń. Dlaczego żadna z nich nie pomagała
mamie częściej? Dlaczego egoistycznie przymykały oczy na fakt, że mama bierze na
siebie większość obowiązków po to, by córki miały ciepło i miło?
Był to widocznie dzień postanowień. Na twarzy Gabrysi ukazał się wyraz sta-
nowczej powagi. „Do roboty - pomyślała. - Przyzwyczajaj się, ty leniu obrzydły. Mama
wróci i wszystko musi być inaczej niż dotąd”.
W dwie godziny później ojciec obudził się i przyczłapał do kuchni. Ujrzał Ga-
brysię przy czyściutkim stole nakrytym niebieską ceratą w kratkę. Na ceracie ustawio-
no drugie śniadanie dla wszystkich, składające się z chleba i sera ze szczypiorkiem. W
kuchni było ciepło i czysto, a sprawczyni tego wszystkiego, przepasana fartuszkiem,
siedziała przy stole zagłębiona w lekturze książki kucharskiej pod tytułem „Jak goto-
wać”. To opasłe tomisko napisane przez Marię Dissiową, a wydane w latach trzydzie-
stych przez Księgarnię Świętego Wojciecha w Poznaniu, zawierało mnóstwo przepięk-
nych przepisów na babki muślinowe z trzydziestu jaj, befsztyki z polędwicy, rolady z
cielęciny i kiełbaski z jałowcem. Nie było tam natomiast ani słowa 0 tym jak przyrzą-
dzić obiad z mrożonego morszczuka, który się zanadto rozmroził; czegoś takiego jak
morszczuk chyba po prostu w owych okropnych czasach nie znano. Gabrysia powie-
działa to ojcu, dodając, że podejrzewa Centralę Rybną o jakieś ciemne matactwa w
związku z asortymentem towarów. Chyba że morszczuk jest przemianowanym dor-
szem, co do czego jednak nie istnieją żadne dane.
- Zresztą - dodała. - Nie zamierzam się tym przejmować. Usmażę wam po pro-
stu tego morszczuka na patelni. I tyle.
Ojciec uniósł brwi i bez słowa poszedł się golić. Kiedy wrócił, jego najstarsza
córka już zaparzyła kawę, którą też zaraz mu podała wydymając usta i mamrocząc pod
nosem jak zawodowa kucharka.
- Dzwoniłam rano do szpitala - powiedziała, kiedy ojciec zasiadł już nad kawą.
Miejsce taty przy stole w kuchni znajdowało się przy ścianie. Nad jego głową
wisiały przyklejone taśmą krótkie utwory i aforyzmy, stworzone indywidualnie lub
zbiorowo przez cztery Borejkówny. „Kto mlaszcze, dostanie w paszczę” - głosiły te nie-
chlujne świstki, albo: „Kto siorbie, dostanie po torbie”. „Kto oblizuje nóż, ten nie prze-
mówi już”.
- Dzwoniłaś, hę? - mruknął ojciec i łyknął kawy. - Gorąca. No, to jak dzwoniłaś,
to już wiesz, że wszystko w porządku. Czuwałem.
- Chorowała. Chorowała. Tylko myśmy o tym nie wiedzieli. Piła siemię lniane,
pamiętasz? Udawała, że się odchudza, i jadła różne kleiki i mleczne zupki. Leczyła się
po swojemu, a myśmy do niej biegali z każdym bólem głowy i skaleczeniem.
- Ach, tato.
- Ten szarlatan Kowalik powiedział mi, że mamie wycięto pół żołądka. Teraz
nie wolno jej się denerwować. Żadnych stresów. Bo wrzód pojawi się znowu.
- Z czym?
- A co?
Umiała też ugotować ziemniaki. Uczyniła więc teraz to, co należy, mianowicie
obrała je i wrzuciła do wody, dosypując czegoś, co zdało jej się solą, a było kwaskiem
cytrynowym. Potem zabrała się do nieszczęsnego morszczuka, który leżąc przez pół
dnia na deseczce przeobraził się w miękką burą substancję, tonącą w kałuży zimnej
wody.
- Doktor Kowalik!
Gabrysia uśmiechnęła się, słysząc ten zadzierzysty głos, bo stanęła jej przed
oczami, jak żywa, piegowata gębusia Robrojka i jego szczere poczciwe oczy.
- A, dobrze - zgodził się Robert. - Będziemy tam u was, to znaczy Paweł nas za-
prosił na keks ananasowy...
- Halo, halo, mnie nie zaprosił - zaterkotała Aniela, która dorwała się nagle do
słuchawki. - Na żadne keksy do niego nie idę. Ale ciebie odwiedzę, koszykarko. Wa-
riacko lubię chodzić z wizytą.
Gabrysia roześmiała się mimo woli. Jaka ta Anielka sympatyczna, no, napraw-
dę.
Weszła Ida.
- Nie chcę się wtrącać - powiedziała. - Ale kiedy mama smażyła rybę, to ta ryba
nie była podobna do klusek. Ani do węgla kamiennego.
- Nie, wolę nie - skromnie odparła Ida. - Znam granice moich możliwości. A czy
posypałaś rybkę mąką przed smażeniem?
- A, widzisz. Jak się nie posypie, to przywiera - powiedziała Ida wielką nowinę.
- No, cóż, chyba się dzisiaj poodchudzam - dodała z męczeńskim westchnieniem.
- Zamrożoną?
- Bo ja wiem.
- Można?
Ojciec otoczył się obłokiem melancholii i wycofał psychicznie w głąb swej jaźni.
- Mam pomysł - rzekł z daleka. - Pójdziemy na obiad do ciotki Feli - miał na
myśli żonę swego brata, a matkę Joanny.
- No to już dzwoń - ugięła się Gabriela. - Ale kto wypaple o morszczuku, tego
osobiście znieważę.
Nie można było tego, niestety, powiedzieć o trzech siostrzyczkach, które opy-
chały się z gargantuicznym apetytem, tak nieprzyzwoicie, jakby ostatni raz widziały
schab we wczesnych dniach dzieciństwa. Na widok tego obżarstwa, tak nie liczącego
się z trudnymi czasami, Gabrysia poczuła się zobowiązana do wstrzemięźliwości i nie
poprosiła o dokładkę. Ciotka Fela dołożyła więc jej sama.
- No, tak. Już ja cię znam. Wielkie nieba, ta biedna Milka. Gdybyż ona wiedzia-
ła... serce by jej pękło.
- Mam nadzieję, że nie zechcesz jej martwić, moja Felu - rzekł ojciec
- Jasne, że nie, kochany szwagrze. Ale co myślę, to myślę. Znam cię równie do-
brze, jak znam Józeczka.
Stryj Józeczek, rudy i chudy, melancholijny jak jego brat Ignacy, spojrzał w su-
fit, chrząknął i wielkim haustem opróżnił filiżankę z kawą.
- Oczywiście.
- Nie bądź taka pewna. Może ciebie, a może Anielkę? Strasznie wczoraj chodził
koło niej, widziałaś? Ale potem, jak zgasło światło...
- Co to ma do rzeczy.
W szpitalu był właśnie dzień odwiedzin, toteż wpuszczono całą grupę bez naj-
mniejszych trudności. Zarumienione od mrozu dziewczynki przemaszerowały przez
długi, jasny korytarz pełen wózków, foteli na kółkach i słaniających się pod ścianami
ozdrowieńców w piżamach, po czym wkroczyły w zaciszny korytarzyk wiodący do od-
działu kobiecego. Z kuchni wionęło ciepłym zapachem dietetycznej zupy jarzynowej,
potem był oszklony boks z pielęgniarkami w wysokich czepkach, wreszcie korytarz za-
kręcił pod kątem prostym i rodzina Borejków znalazła się przy sali 03, gdzie leżała
mama.
- Pokaż brzuszek!
Aż tyle pytań padło z ust Nutrii i Pulpecji, zanim ojciec zreflektował się i odsu-
nął je na bok, cicho strofując. Tymczasem Gabrysia i Ida ucałowały mamę w czoło -
Ida z głośnym biadoleniem i wzdychaniem, Gabrysia z krzywym uśmiechem i zaci-
śniętymi ze wzruszenia zębami.
- Jak się czujesz, Milu? - ojciec wyglądał, jakby się czuł jeszcze gorzej niż
mama. Nachylił się nad nią i pogłaskał po głowie.
Rzeczywiście, nagle zaczęła jakoś lepiej wyglądać. Uśmiechała się, oczy jej się
ożywiły i na policzkach ukazał się cień słabiutkiego rumieńca.
- Ale wy... jak sobie... radzicie?
Zaraz potem stało się jasne, że wizyta musi dobiec końca, bo mama zasnęła.
Gabrysia pociągnęła ojca za rękaw i zarządziła odwrót. Wśród protestów Pulpecji i
gromkich pożegnalnych okrzyków Nutrii, której siostry usiłowały zatkać buzię, zna-
leźli się wreszcie na korytarzu. Ojciec z pewnym trudem szykował się do wygłoszenia
reprymendy, gdy zza narożnika wyszedł nagle doktor Kowalik. Na widok ojca Borejki
objawił pewną czujność, ale eksperymentalny sygnał dobra, jaki posłała mu natych-
miast Gabrysia, przekonał go, że jeszcze tym razem ale zostanie pobity przez dziwne-
go męża pacjentki.
- Witam - rzekł. - Witam i pana. No, jak tam, bardzo skrzywdziliśmy panu
żonę?
- Ja też tak myślę - stwierdził doktor Kowalik, któremu śmiały się oczy. - Już
jutro wstanie, pojutrze będzie chodzić i zobaczy pan, jak u nas szybko się zdrowieje. A
zna pan ten kawał? Pacjent budzi się po narkozie...
- Nie, proszę pana - rzekł ojciec surowo. - Nie znam takich kawałów.
- ... i widzi nad sobą twarz chirurga. Mam dwie wiadomości, mówi chirurg, do-
brą i złą.
- Tak, z pewnością - powiedział powoli ojciec Borejko, który cechował się zwol-
nionym refleksem. - Nie znam tego.
- Nie musi mnie pan, doktorze, nawracać takimi metodami - oświadczył z god-
nością. - Sam wiem, że wczoraj trochę... hm... przeholowałem. Ale rozumie pan, zde-
nerwowanie, niepokój... pozwoli pan, że go przeproszę.
- O! Jak to jest Tomcio Kowalik, taki zezol piegowaty i bez zębów to ja z nim
siedzę! - ucieszyła się Nutria.
- Nie może być - zdziwił się doktor. - Czy to ty jesteś ta Natalia co tak świetnie
bije?
Aniela, ubrana w połatany sweter i bure portki, uczesana w dwa lśniące warko-
cze, z wielkimi okularami na nosie i gumą do żucia w zębach, kiwała się na krześle i
przeglądała książki leżące na biurku. Słowa Gabrieli sprawiły jej wyraźną przyjem-
ność.
Przeprosiła swych gości i poszła otworzyć. Po drodze minęła pokój sióstr, z któ-
rego dobiegał podniesiony głos ojca, czytającego właśnie o Tezeuszu. Rzecz oczywista,
że podczas gdy brnął on przez Labirynt, szukając po omacku nitki Ariadny, nie było
mowy, żeby ktokolwiek ze słuchających poszedł otworzyć drzwi i wysłuchać kolejnych
wyrzutów z ust sąsiadki.
- Dobry wieczór - mruknęła pani Szczepańska, kiedy drzwi otworzono.
- Tym razem nie chodzi o drzwi. Chodzi o hałasy. Od dwóch godzin usiłuję się
zdrzemnąć, a za ścianą ktoś się wydziera. No, coś podobnego!
- O co chodziło? - chcieli wiedzieć Robrojek i Aniela. Kulili się oni w dwóch naj-
bardziej odległych od siebie kątach pokoju, jakby podczas nieobecności Gabrysi zbyt-
nie zbliżenie się Roberta do Anieli i odwrotnie mogło spowodować krótkie spięcie.
Widok ten bardziej niż cokolwiek innego objawiał istotę łączących ich uczuć.
- Jakoś nie umiem się z nią dogadać - dodała z niechęcią. W tym momencie
zdała sobie sprawę, że jeśli jakimś tajemniczym sposobem sąsiadka słyszy, co dzieje
się w zielonym pokoju, to na pewno nie jest zachwycona tym, co doszło jej uszu w tej
chwili. Gabrysia zniżyła głos. - Próbowałam wysłać jej eksperymentalne...
- A nic, głupstwo.
- No, powiedz, powiedz! - naciskała Aniela. - Chciałaś powiedzieć coś ciekawe-
go. No?
- Robert, tobie się nie wydaje, że ona coś ukrywa? - spytała Aniela.
- Robert, uspokój mi się zaraz - rozkazała Aniela. - Gabrysiu, on się nie śmieje,
tylko daje ci eksperymentalną odpowiedź. Gabrielo, sekundę. Tu jest pewna kwestia
do rozstrzygnięcia. Czy mi się zdaje, czy też ty zakładasz z góry, że jesteś człowiekiem
dobrym bez zastrzeżeń?
- Hę, hę. A widzisz. Teraz uważaj. Ja niedawno czytałam książkę, w której bo-
haterowi postawiono podobne pytanie. Czy uważa się za człowieka dobrego. I wiesz,
co on odpowiedział?
- Nie wiem.
- Powiem ci, moja droga, że człowiek dobry nie może udzielić takiej odpowie-
dzi.
- Jak ten mój bohater udzielił?
- No właśnie.
- Jestem.
- Tak?
- Tak. Jestem człowiekiem, który musi być dobry. Bez żadnych okoliczności ła-
godzących.
- Jeśli dobra będę szukać w sobie samej, to okoliczności nie będą miały na
mnie wpływu. Dobro nie leży w okolicznościach.
- Tak jest, tak jest, moje panie! - zawołał nagle Robrojek zrywając się i obciąga-
jąc sweter. - To tak jak z tym moim kumplem. Gabrysia, posłuchaj. Pokłóciliśmy się
kiedyś o tych samolotowych rozbitków, no wiecie, w Andach. Siedzieli na lodowcu i
po kilkunastu dniach głodu zaczęli jeść zwłoki...
- Robert! - wrzasnęła Aniela. - Bądź estetą, dobrze? Mnie mdli od tych rozbit-
ków. Gaba, ja to słyszę już setny raz. On się uwziął na mój system nerwowy.
- Ja? Czy ja coś mówię? Anielciu, nie bądź jędzą - rzekł Robert i cierpliwie prze-
szedł do dalszych wyjaśnień. - Powiedziałem temu kumplowi, że to amoralne. A on mi
na to, że nie ma za złe tym rozbitkom.
- No i co dalej?
- Już mówię: to, że on założył z góry, że własne życie trzeba ratować za wszelką
cenę. Tu uważajcie. Ja nie wiem, jak bym się zachował w tych Andach. Niewykluczo-
ne, że tak jak oni. Ale nie mogę zakładać dzisiaj, że wolno mi to zrobić, kiedy będzie
trzeba. Nie wolno mi przyjmować z góry, że w pewnych okolicznościach zło nie jest
złem.
- Anielka, nie zbijesz mnie z tropu - rzekł on dobrodusznie. - Może jestem do-
morosły mędrzec...
- Anielo, milcz, bo jak mówisz, to tracisz na urodzie. A więc, jak powiadam: nie
wolno zakładać z góry, że człowiek jest słaby i zły. Bo to prowadzi w prostej linii do...
- Dobra, dobra. Przesadziłam. Ale jak na was patrzę, to nie rozumiem: skąd u
was to zadowolenie. Ja nie jestem z siebie zadowolona. Jestem kłamczucha, leń, zło-
śnica i w ogóle nic dobrego. Poza tym, nigdy nie wiem, jak postąpię. Sama dla siebie
stanowię niewiadomą.
- Ha, ha! - zawołała Aniela. - Tu cię mam. Nie ma nic nudniejszego niż osoba
bez wad, nieprawdaż? Gaba, powiedz, czy on w gruncie rzeczy nie wygłasza typowo
męskich poglądów?!
- Trudno, żeby wygłaszał typowo kobiece - zauważyła Gabriela, opierając się o
ciepłe kafle piecowe. - Ogólnie uważam, że doszliśmy do właściwych wniosków.
- O, tak - rzekł Robrojek. - Nie masz to jak porządna dyskusja w dobrym towa-
rzystwie.
- Niewykluczone, niewykluczone.
- Mam pomysł - ucieszyła się Aniela, dla której pomysły były chlebem powsze-
dnim. - Załóżmy grupę dyskusyjną. Może się nazywać Dyskusyjna Grupa ESD.
- Anielka, zapomnij już o tym - jęknął Pawełek, który aż się zwijał z poczucia
winy. - Chciałem po prostu zaprosić was wszystkich na keks.
- Mamusia kandyzowała?
- No, Anielka, ucisz się. Gabriela, wpłyń na nią. Słuchajcie, ja mam najlepszy
pomysł. Niech Paweł przyniesie ten keks tutaj, sprawa będzie załatwiona. Keks się po-
żre, a duma Anieli będzie nietknięta.
Tak zakończyło się pierwsze w historii zebranie Dyskusyjnej Grupy ESD i nikt
nie przypuszczał, co z tego wszystkiego jeszcze wyniknie.
2 stycznia 78
Ojciec trzasnął drzwiami, wychodząc do swojej Biblioteki Raczyńskich, pogrą-
żony jak zwykle w zadumie. Trzaśniecie obudziło Gabrielę, która spała już dość ner-
wowo, ponieważ zanim jeszcze ocknęła się jej świadomość, już podniosło w niej łeb
poczucie obowiązku. Wstała, zrobiła kilka chwiejnych kroków i natknąwszy się na
lampkę, zapaliła ją, by popatrzeć na zegarek.
Rześko wskoczyła pod natrysk i tam, zlewając się lodowatymi strużkami wody,
uprzytomniła sobie jeszcze jedną rzecz. Zapomniała poprosić ojca o pieniądze na za-
kupy. Własnych, zawsze zbyt drobnych, nie miała już wcale. Jeśli nie miała forsy i Ida
i jeśli nie ma pieniędzy w torebce mamy, wiszącej w korytarzu, to sytuacja wytworzy
się nieprzyjemna, zwłaszcza że antykwariat w poniedziałki otwierano dopiero w połu-
dnie.
- No, Iduś, nóżki do góry - szturchnęła więc siostrę, która zaryta była w podusz-
ki z taką siłą, jakby zamierzała przekopać się przez nie na drugą stronę materaca.
Ida jęknęła przecząco i poczęła się giąć w kolanach, macając za sobą ręką w po-
szukiwaniu łóżka. Gabriela huknęła ją w łopatkę.
- Ja nic nie mam. - Ida z trudem rozwarła zapuchnięte powieki Tusz do rzęs i
mazidła noworoczne podziałały bez pudła. Ida miała alergię na pewien typ kosmety-
ków, zwłaszcza kiedy zapomniała umyć się na noc. Teraz jej powieki były szkarłatne,
otoczenie oka czerwono cętkowane, z resztkami zielonych odcieni, a gałki oczne ukry-
te były pod silnym obrzękiem. Gabriela postanowiła wydobyć z elegantki wszystko co
się da, zanim przejrzy się ona w lustrze.
- Skąd mam wiedzieć;- ziewnęła rozdzierająco Ida. - Czy już czas wstawać? Bo
tak jakoś... ciemno.
- Spójrz w lustro. A potem się umyj - westchnęła Gabrysia. - Myślę że nie pój-
dziesz dziś do szkoły.
Lecz radość jej nie trwała długo. Już wkrótce łazienka rozbrzmiała jej bole-
snym, długim okrzykiem.
- Coś tu się z czymś nie zgadza - powiedziała Gabrysia dość słabo. - Poczytasz
Darwina, to dowiesz się co. Pulpa, nie stój boso.
- To rób, to rób, proszę cię bardzo - zapluskała się Nutria w swej ciepłej kąpieli.
- Pulpa, Pulpa, no, bez cudów - zachęciła ją Nutria, myjąc sobie plecy.
- Wiesz co? - powiedziała wycierając małą do sucha. - Ubierz się szybko, weź
kartkę i zapisz ten sen, dobra?
- O! Jak to dobrze!
- Przepraszam, Pulpet - mruknęła. - Chodź, dawaj buzi. No? No, fajnie. A teraz
ubierz się wreszcie. Jak najszybciej. Błagam!!!
Kochana mamusiu!
Nutria.
Kochana mamo!
Jest dwunasta, siedzę sama w domu i nikomu nie jestem potrzebna, jak zwy-
kle. Gaba poszła po kapustę kiszoną i mąkę, a ja zobaczyłam list Nutrii i się dopisuję.
Gaba mówi, że nie pójdziemy dziś wszystkie do szpitala, zwłaszcza ja, bo mam po-
twornie spuchnięte oczy, więc to by cię mogło zmartwić i przerazić (tak mówi Gaba) -
a oczy okropnie mi spuchły i okulistka powiedziała, że nieprędko z tym dojdę do ładu,
mam zwolnienie ze szkoły, bo prawie zupełnie nic nie widzę.
Mówi że to laska Boska, jaka ona jest, sama widzisz wcielona dobroć. Cieszy
się, ze zostanę w domu i zamiast się leczyć, będę musiała pilnować Nutrii i Pulpy. Nu-
trii nie przyjęto do półinternatu, bo jest przepełniony. A Pulpy nie przyjęto do przed-
szkola bez podania powodu. Wykrzyczeli tylko Gabrielę, że ty nie pracujesz, a pchasz
się do przedszkola, zresztą i tak nie ma miejsc. Zapisy są w maju i dostają się tylko
dzieci z protekcją, jak na studia. Ale nic się nie martw, kochana. Ja czuwam. Będę te-
raz w domu przez tydzień, a potem może mi przedłużą zwolnienie, a potem już zaraz
ferie. Zresztą pewnie niedługo do nas wrócisz. Gaba nas tyranizuje, po prostu okrop-
nie, ale nie martw się, mamo, oczywiście ona to robi dla naszego dobra. Chociaż nie
wiem, doprawdy, co ma nasze dobro do ucierania kartofli na placki. Kazała mi to ro-
bić, choć wie, że jestem zupełnie ślepa. To znaczy niezupełnie a częściowo. Na obiad
mamy dziś placki ziemniaczane, ponieważ zabrakło nam pieniędzy. Ale nie martw
się, mamo, bo Gaba poszła najpierw do antykwariatu. A ja jestem dzielna jak zawsze.
Nie przejmuj się bredzeniem Idy, wariatka przedstawiła siebie jako ślepnącą
kalekę, nic podobnego, ma zwykle uczulenie na któreś ze swoich mazideł i rzecz jasna,
nie oczy jej spuchły, a powieki. Gdyby nie to, że po drugiej stronie kartki jest fajny list
Nutrii, byłabym wyrzuciła te Idusiowe bzdury. Zlekceważ je. Znasz jej skłonności do
przesady. Wyjaśniam też, że obiad był nawet udany, jak na debiut w zakresie plac-
ków ziemniaczanych. Potem przyszedł tata z zakupami i właśnie zjedliśmy obfity
podwieczorek. Życie jest już jako-tako zorganizowane, więc widzisz, że nie ma stra-
chu. Choruj sobie spokojnie. A raczej zdrowiej sobie spokojnie, bo w domu wszystko
będzie dobrze.
Mamusiu, napisałam dla ciebie jeszcze bajkę. Ta bajka nazywa się Bajka Pod
Tytułem 6 100.
Jedynka zawołała
- A ja jestem starsza - wtroncila się setka. - No, chyba nie myślicie, że jestem
młodsza od jedynki?
- Ja jestem zero!
- Cześć -Nutria.
Teraz pisze Patrycja, bo pozazdrościła Nutrii, naprawdę nie wiem, kiedy tata
będzie mógł wyjść. Gąb.
Kochana Mamo, korzystam z tego, że ten potwór Gaba poszła do kuchni, żeby
wlać ten swój obrzydliwy kisiel do słoika i szybko się dopisuję. Po pierwsze, co ona
mówi, że kłamię z tymi oczami. Chyba ja lepiej wiem, jak się czuję. A poza tym muszę
Ci powiedzieć, że Gabriela w tej żółtej sukni poderwała aż dwóch chłopaków, jeden
jest rudy, a drugi śliczny. Ma na imię Paweł, z naszej kamienicy. W dodatku wczoraj
po południu przyszedł jeszcze trzeci, taki wysoki, z szarymi oczami. Spotkałam go, jak
szłam po węgiel, bo oczywiście mnie się tylko do tego angażuje. Uznałam, że mógłby
się czuć zakłopotany, a Gabriela niezadowolona z takiej ilości chłopaków, i powie-
działam mu, że moja siostra jest teraz zajęta, bo przyszedł jej narzeczony. Ten wysoki
zmieszał się i poszedł. Teraz się martwię, czy dobrze zrobiłam. Mamo, jakby Gabriela
się o tym dowiedziała, to jej wytłumacz, dobrze? Ja naprawdę chciałam tylko oszczę-
dzić jej kłopotu. Ale znasz Gabę, ona jest taka brutalna, obawiam się, że nie zrozumie
moich szlachetnych intencji. O, tata już ubrany, wola, żeby mu dać list i kisiel. Zaraz
zakleję kopertę. Pa - Ida.
7 stycznia 78
Gabrysia zastanowiła się, czy aby nie zdąży wyskoczyć po zakupy przed pój-
ściem do szkoły, ale zaraz pożałowała czasu. Na dziś zapowiedziano klasówkę z fizyki.
Fizyk, wicedyrektor Pieróg, oświadczył stanowczo, że jeśli Borejkówna nie zjawi się,
by przy pomocy pracy klasowej poprawić swój niedostateczny, może się spodziewać
takiejż oceny na okres. Było więc oczywiste, że Gabrysia pójść musi, i równie oczywi-
ste, że każdą sekundę teraz powinna wykorzystać na powtarzanie materiału.
Nauka jej nie szła. Ani w ząb. Gabriela z paniką pojęła, że ma w głowie zimną i
czarną pustkę. Żadne wiadomości nie mogły w nią wejść. Żadne też z niej nie wycho-
dziły, bo kiedy spróbowała rozwiązać pierwsze z brzegu zadanie, poczuła w mózgu jak
gdyby blokadę, przez którą nie przedostawał się nawet cień rozumowania.
Nie pomogło nawet wysokokaloryczne śniadanie. Czuła wyraźnie, jak jej mózg
zmienia się w ciężką, bezwładną bryłę. W poszukiwaniu duchowego wsparcia weszła
do pokoju ojca.
- Tato...
- Hm?
- Tak - rzekł ojciec bezbarwnie. - To chyba normalne o tej porze roku? - Kochał
Gabrysię i chciał okazać jej jakieś zainteresowanie, lecz był jednocześnie nieludzko
senny, więc rzuciwszy spojrzenie, które miało wyrażać otuchę, a było całkowicie szkli-
ste, łagodnie osunął się na poduszkę.
Wszedł do klasy zaraz po Gabrysi i całą swą krągłą sylwetką zdawał się wyrażać
powagę chwili.
- Mam pustkę w głowie - szepnęła Gabrysia do swojej sąsiadki, Cesi Żak. Ale i u
niej nie znalazła zrozumienia, ponieważ Cesia zakochana była z wzajemnością w Jur-
ku Hajduku, a Jurek Hajduk był najlepszym fizykiem w całym liceum.
„Może uda się odpisać” - pomyślała Gabrysia z rosnącą beznadzieją. Złe prze-
czucia nie omyliły jej. Pieróg właśnie podzielił klasę na przemyślnie posegregowane
zespoły. Odpisywanie zostało w ten sposób wykluczone.
„Ach, Boże - pomyślała Gabriela, zaciskając pod stołem spocone dłonie. - Bła-
gam, wymyśl coś. Jeśli nie będzie klasówki, ślubuję przez cały rok nie spojrzeć na cze-
koladę”.
- Z kuratorium!
- To co mam zrobić?
„A co, jeśli napiszę i klasówkę?” - przemknęła przez głowę Gabrieli myśl nagła i
zuchwała.
Dmuchawiec fuknął.
Młodzież jednakże była bardziej cwana, niż się pedagogowi wydawało. Powtó-
rzenie słów Darka i niedostrzegalny wyraz troski na twarzy Dmuchawca pozwoliły
klasie pojąć, że nie takich odpowiedzi się oczekuje. Zapadło milczenie, ponieważ nikt
nie zamierzał się wychylać.
- Niech to diabli - rzekł Dmuchawiec, wyjmując z kieszeni paczkę papierosów,
wkładając jednego do ust i natychmiast się reflektując.
Dmuchawiec pośmiał się też dla towarzystwa, po czym wyjął paczkę papiero-
sów i znów ją schował.
- Boicie się ludzi - mruknął. - No, jest to znany aspekt tej sprawy. Czy wiecie, że
zwierzęta często atakują ze strachu? Jak pisał pewien znakomity pisarz: „Źli ludzie to
ci, którzy myślą, że świat jest zły i źli są wszyscy wokół. I czynią zło, myśląc, że bronią
się przed złem innych”.
Zgłosił się wysoki, pryszczaty Wojtek, zaczerwieniony teraz i spocony z wraże-
nia.
- Ja... też tak uważam, panie psorze. Ja na przykład jestem regularnie agresyw-
ny ze strachu.
- Wojtek - rzekł wreszcie, kiedy śmiech ucichł. - Czy chciałeś powiedzieć coś
jeszcze?
- Ja - zgłosił się Lucek, sąsiad Wojtka. - Ja jeszcze o tym, co ten pisarz powie-
dział. Co do złych ludzi.
- Ten gość nie miał racji - stwierdził Lucek kategorycznie. - Moim zdaniem, źli
ludzie to ci, którzy zapewniają sobie korzyści, krzywdząc innych Taki zły wcale nie
musi myśleć, że inni są źli. On może myśleć, że inni są dobrzy, ale głupi, a on jest po
prostu sprytniejszy od nich. Pan rozumie?
Dmuchawiec nagle roześmiał się z całego serca i wziął Łucka za rękę. Była to
ręka nie domyta, czerwona, z połamanymi paznokciami, śladami tytoniu wypalanego
w szkolnej ubikacji i pyłu boisk piłki nożnej.
Gabrysia nie musiała więc troszczyć się o nic, poza przyzwoitym przyodziew-
kiem na popołudnie. Była bowiem zaproszona do Anieli która właśnie kończyła szes-
naście lat i zamierzała świętować tę bolesną rocznicę w gronie przyjaciół. Miała być
Gabrysia, a z poligrafów Joanna i Robrojek. Pyziak przyjął zaproszenie Anieli, nikt
jednak nie liczył się z jego przyjściem. Od kilku dni nie był w szkole. Gabrysia nie za-
uważyła go natomiast na piątkowym treningu. Myśl, że zwolennik kradzionych poca-
łunków nie przybędzie dziś do Anieli, sprawiła Gabrysi ulgę, podobnie jak w piątek, w
hali AZS-u. Nie mogłaby znieść jego natrętnej obecności i bezczelnego uśmiechu,
zwłaszcza po tym, co zaszło w sylwestrowych mrokach.
- A co, źle?
- Gaba, no daj spokój. Dlaczego ty jesteś taka dziwaczna? Przecież to nie akade-
mia pierwszomajowa. Włóż coś bardziej ludzkiego.
- Po co?... - Joanna przez ułamek sekundy wyglądała jak ktoś, kto zgubił klucz
do kasy. - Jak to: po co? No... żeby wyróżnić się z tłumu.
- Nie, czekaj, bo źle powiedziałam. Powinnaś być modna, żeby właśnie nie wy-
różniać się spośród innych dziewczyn.
- No tak, no kto się dziś tak ubiera? Spódniczkę masz za krótką, i w ogóle...
- Ależ skąd!
- Najlepiej nie mów nic - poradziła jej Gabrysia i za jej plecami pogroziła pię-
ścią w stronę kulających się ze śmiechu sióstr. - Powiedz, co kupiłaś Anieli?
- Nniee - wyparła się Pulpa. - Ja go tylko... eee... sypałam na parapet, dla ptasz-
ków.
Joanna cierpiała męki zakłopotania przez całą drogę. Dreptała obok dumnie
wyprostowanej Gabrieli, która niosła kapelusz ojca na głowie tak naturalnie i z taką
swobodą, jakby się w nim urodziła. Namawiała Gabrysię, żeby zdjęła z głowy to pa-
skudztwo i nie robiła z siebie klowna. Daremnie. Gabriela rozochociła się do tego
stopnia, że kilka razy ukłoniła się kapeluszem jakimś przypadkowym przechodniom.
Ku dziwieniu Joanny nikt nie wytykał Gabrieli palcami. Kilka osób uśmiechnęło się,
ale były to uśmiechy sympatii na widok ładnej, rumianej, wesołej dziewczyny, która
wygłupia się w sobotnie popołudnie, bo ma właśnie taki nastrój. Tak czy inaczej, męka
Joanny nie trwała długo. Nikt ze znajomych i nikt z nieznajomych, którzy mogliby
stać się znajomymi, nie rozpoznał jej w przygarbionej, zakrywającej twarz szalikiem i
rzucającej trwożne spojrzenia na boki żałosnej postaci. Zresztą, Aniela mieszkała bar-
dzo blisko ulicy Roosevelta.
W szeregu kilku starych domów, przy skwerku zwanym Teatralką, stała ciem-
noszara nieduża willa, na poddaszu której Aniela wynajmowała pokój. Jej stryj, dok-
tor Kowalik, mieszkał tam również z żoną i dziećmi, gnieżdżąc się od lat w wynajętym
pokoju z kuchnią i łazienką.
Nie był to właściwie pokój, lecz wąska, ciasna klitka, w której z trudem mieściły
się meble: staroświecka kozetka, takaż bieliźniarka i stojak na ubrania. Jednak mimo
braku przestrzeni klitka Anieli miała swój własny, wdzięczny i zabawny styl. Było tu
zawadiacko, śmiesznie i swobodnie. Żaden przedmiot najwyraźniej nie miał swego
stałego miejsca, wszystko zaś razem - cały natłok książek, pism, fotografii, plakatów,
roślin doniczkowych pnących, zwisających i kwitnących, najróżniejszych gadgetów,
papierowych ptaszków i kwiatków zwisających z lampy, porozwieszanych po ścianach
i przypiętych do drzwi - wszystko to sprawiało wrażenie, że tu się żyje, pracuje i bawi
całą parą.
Pośrodku tego kramu, obok stoliczka z pięknym tortem makowym, siedział
skurczony we dwoje Robrojek. Był zaczerwieniony z błogości, miał rozanieloną minę i
popijał herbatę z zielonego kubka, podkradając co chwila z talerza małe czekoladowe
ciasteczka z kremem.
- Chciałam, żeby przyszli jeszcze Cesia i Hajduk, ale nie mogli. Przyjdą jutro.
- A Pyziak chory, co? - wtrąciła Joanna, poprawiając fałdy swojej pięknej spód-
nicy w kolorach ziemi.
Gabriela mimo woli odkaszlnęła, bo coś jakby utkwiło jej w gardle. Miała na-
dzieję, że nikt nie skojarzy sobie tego odgłosu z mrokami pewnego Sylwestra. Robro-
jek uśmiechnął się do niej i zawołał, żeby wreszcie już zapalić te świeczki. Oświadczył,
że on je zdmuchnie. Rozległy się protesty i powiedziano Robertowi, żeby dmuchał ra-
czej na swoje torty. Dziś jest dzień Anieli i koniec.
Była już prawie dziewiąta, kiedy zapukano do drzwi. Weszła ciotka Anieli.
- Smacznego wszystkim - ucieszyła się widząc, że jej tort znika z patery jak za-
czarowany. Spojrzała na Gabrielę. - Jeśli dobrze zrozumiałam, to ty jesteś Gabunia?
- Co się dzieje?
- Kogo?!
- Świnkę, Gabuniu.
- Słuchaj no, ty bąku obrzydły, czy po to tu dzwonisz i straszysz mnie, żeby mi
opowiedzieć jakieś bzdury o świnkach? A w ogóle, skąd znasz ten numer?!
- Kochanie, miejcie sobie nawet trzy świnki, fermę drobiu i dwie krowy, miejcie
sobie nawet wielbłąda, ale spać trzeba o normalnej porze. No, to pa. Śpij dobrze, ja
wrócę późno.
- Uhm. Dobranoc.
- Jaki był?
- Makowy. Dobranoc.
- To tatuś znalazł tę świnkę, wiesz? - zmieniła temat Natalia. - Bolało mnie przy
uszach. Tatuś dotknął i znalazł tam dwie kulki.
- Nu... Nu... Nutria... Co ty... mówisz? - Gabrysi nagle zmiękły kolana. - Świn-
ka? Świnka?
- Macie gorączkę?
- Hmm... no tak.
- Gdzie tatuś?!
- W kuchni, robi nam coś do picia, bo nam się bardzo chce pić.
- A Pulpa?
- A Pulpa tylko leży. Jest trochę smutna. Właściwie, jest bardzo smutna. Gabu-
niu, wiesz co, ona jest taka smutna, jak jeszcze nigdy nie była. Chyba umiera.
- Tak. Siostry mają świnkę - Gabrysia zdjęła płaszcz z wieszaka. - Muszę tam
zaraz wracać.
- Oj, Gabrysiu - zaśmiała się pani Kowalikową. - Nie przejmuj się tak okropnie.
Świnka to nie tyfus, bądź co bądź.
- No, tak - mruknęła Gabrysia; jej lojalność wobec ojca była tym większa, im
większe było niebezpieczeństwo, wobec którego był on bezradny. - Ale ja już pójdę. To
dawać im piramidon, tak?
11 stycznia 78
Najdroższa Mamusiu!
Bardzo dziwne, ale Klaudiusz nie obraził się na tatę, tylko dziś przyszedł i go
przeprosił. Powiedział, że przemyślał sprawę i że jego tata myśli tak samo jak nasz
tata i że proszą, żeby im pożyczyć różne książki. A mnie przyniósł spis zadanych lek-
cji, ale nawet na mnie nie spojrzał, choć nie miałabym nic przeciwko temu, gdyż owi-
nęłam sobie świnkę chustką, a na moje biedne oczy włożyłam ciemne okulary. Nic
jednak nie zauważył, tylko energicznym męskim ruchem rzucił spis na kołdrę i zaczął
gadać z naszym tatą.
Znowu przyszła Gaba. Ona mnie zadręczy. Mamo, powiedz jej, żeby mnie nie
zmuszała do jedzenia piramidonu, bo ja po piramidonie zupełnie tracę wzrok. Każe
mi też nieustannie pić bulion z kury, chociaż wie doskonale, że jak mam świnkę, to się
kury brzydzę. Kazała mi zaraz kończyć i chce przeczytać ten list. Jakim prawem? Ja-
kim prawem, pytam? Właśnie, że jej nie pokażę. Zaraz zakleję kopertę i niech sobie
Gaba wrzeszczy. Całuję Cię, najdroższa Mamo, i cieszę się, że czujesz się lepiej. Twoja
córka - Ida.
Kochana Żołądkówko!
Ida ma minę, jakby oszukała króla oszustów, więc się domyślam, że jej liścik
jest wart czytania. Na wszelki wypadek melduję więc, że w domu wszystko gra.
Smarkule Już czują się lepiej, chociaż ani myślą tracić obrzęki. Nutria wygląda na
chomika, a Pulpa ma fantastycznego pulpeta pod brodą i wygląda jak swoja wiosna
babcia. Przez cały dzień nie robią nic innego, tylko piją i siusiają. Nie sposób utrzy-
mać ich w łóżku. Nigdy nie myślałam, że to takie trudne. Proszę cię, napisz, jak ty to
robiłaś w przypadku chorób obłożnych.
Nie mogę długo pisać, bo gotuję kaszkę na mleku dla smarkul, a tata wola,
żeby się skracać, bo on zaraz idzie. Więc kończę, pa. Cieszę się, że już sama chodzisz,
tata nam tu wszystko opowiada. Szkoda, że nie mogę cię teraz odwiedzić. Przesyłam
ci galaretkę z kurą mieloną. Soli dałam nawet mniej, niż było w przepisie. Całuję cię
mocno - Gąb.
Mamo. Ja pisę. Mis nie lubi pływać. Głupi mis bo tonie. Pulpa.
Kochana Mamo.
Mam świnkę. Pulpa też ma świnkę. Ida też ma świnkę. Więc jesteśmy świnki 3.
Ciocia Fela załatwiła sobie lewe el cztery, żeby nam gotować i pilnować nas w choro-
bie, jak Gaba jest w szkole. Czy wiesz, że słowa na „PRZ” pisze się przez „PRZ”, a nie
„PSZ”? Na pszykład przenica. Napisałam dla ciebie drugą bajkę. Ta bajka nazywa się
979877.
Kochane Córki!
Bardzo, bardzo dziękuję za listy - czytam każdy z osobna i jem wspaniałą gala-
retkę - i jestem zdrowsza z każdą sekundą. Odpisuję wam zbiorowo - tata stoi już w
płaszczu przy drzwiach i pogania.
Biedne moje Świnki Trzy - biedna Gabusia ze świnkami - szkoda, że nie mogę
teraz być z Wami, żeby Was chociaż pocieszyć. Gabusiu, dawaj świnkom po pól pa-
bialginy - przecież te pulpety na pewno bolą. Czy pani doktor nie przepisała czegoś
takiego? Co z oczami Idy? Tatuś mówi, że ciągle puchną. Ida! Czy ty przypadkiem nie
malujesz sobie rzęs na cześć Apostaty? - na pewno robisz z nimi coś podejrzanego -
więc zaraz mi przestań, bo już za długo się utrzymuje ten obrzęk. Przy okazji: wcale
się nie śmieję z Twoich zmartwień - śmieję się, bo Twoje listy są zabawne - traktuj to
jak komplement.
Jakie śliczne bajki pisze Natalia! - czytałam je sąsiadkom szpitalnym nie chcą
wierzyć, że pisała to pierwszoklasistka – i nie chcą też wierzyć, że Pulpecik ambitny
ma dopiero pięć lat!
Jak tam w szkole? Nic jakoś o tym nie piszecie, a tata nic nie wie na ten temat.
Gabrysia, jak poszła klasówka z fizyki? Aha, będziesz chyba musiała pójść jutro na
wywiadówkę Natalii, bo tata jutro oprowadza jakąś zagraniczną delegację. Zapo-
mniałam Ci powiedzieć, córeczko, że jestem w trójce klasowej. Jeśli będzie trzeba, za-
stąp mnie. Wychowawczyni Nutrii jest bardzo mila, więc nic się nie bój. O, tata już się
będzie obrażał, więc kończę - całuję - mama.
W domu panowała cisza - była już północ. Świnki trzy dawno już spały, tato też
zasnął nad jakąś grubą księgą. Przed chwilą Gabrysia skończyła prać niezliczone pod-
koszulki, majtki, rajstopy, sweterki i chustki do nosa. Przed chwilą dopiero rozwiesiła
pranie, umyła się, napaliła w piecach, wzięła gorący prysznic, potem zimny, wystawiła
za drzwi butelki na mleko, sprawdziła, czy gaz jest zamknięty, a żelazko wyłączone,
weszła do pokoju taty, zgasiła lampkę przy jego łóżku, zajrzała do siostrzyczek i przy-
kryła je ostrożnie, wreszcie po ciemku, żeby nie budzić Idy, weszła do zielonego poko-
ju i przysiadła w piżamie na stołeczku, uchylając drzwiczki pieca. Zamierzała pouczyć
się fizyki, ale przedtem jeszcze raz przeczytać list mamy. Otworzyła szerzej drzwiczki
pieca - płomień cicho zahuczał, a pomarańczowy blask padł na proste, stanowcze li-
terki maminego listu. Gabrysia czytała go już kilka razy, ale jeszcze jej było mało. Z
białej, nieco już wymiętej kartki, która przeszła przez cztery pary Borejkowskich rąk,
wydzielało się tajemnicze ciepło. Jakby szorstka, mała ręka mamy gładziła najstarszą,
zmęczoną córkę po policzku. Gabrysi było dziś ciężko na sercu - i bardzo potrzebowa-
ła kogoś, kto by ją pogłaskał, ofuknął, że jeszcze nie śpi, zapędził do łóżka i otulił koł-
drą. Biedna Gabrysia była przytłoczona odpowiedzialnością. Zapatrzyła się teraz w list
mamy, zbyt już zmęczona, żeby ruszyć się z miejsca i pójść do łóżka. Mogłaby tak sie-
dzieć całą noc - było cicho, ciepło, przytulnie. Ogień huczał, piec grzał bez opamięta-
nia, oczy Gabrysi zaczynały się kleić.
Wyciągnęła rękę w stronę biurka. Jak pamiętała, widziała tu dziś latarkę Nutrii
- mały reflektorek na drucianym wieszaku. Znalazła ją, przycisnęła guziczek i trafiła
smugą światła wprost w ścianę obok pieca. Była to ta właśnie ściana, która dzieliła
zielony pokój od pokoju pani Szczepańskiej. Gabrysia poruszała latarką w górę, w dół,
na boki - i nagle, jakby ją coś tknęło, jeszcze raz w górę. Aha!!!
Światło latarki kładło się jasnym krążkiem w miejscu, gdzie ściana stykała się z
sufitem. Tuż powyżej pieca, obok rury łączącej go z kominem, ziała w ścianie ciemna
dziura.
- Nic nowego, nic nowego... - wyszeptała sąsiadka w odpowiedzi. Jej oczy stra-
ciły wyraz skupienia i poczęły rzucać ukradkowe spojrzenia na boki. - To samo, co za-
wsze... Podsłuchują zza wszystkich ścian... podkopują się pod podłogę... I to zawsze o
północy...
- Nie, nie - rzuciła się nagle sąsiadka. - Nie odchodź, proszę! - Złapała Gabrysię
za rękę i znów jakby na chwilę oprzytomniała. - A po co właściwie tu przyszłaś? - spy-
tała.
Gabriela opowiedziała jej o otworze w ścianie i o tym, jak usłyszała krzyk. Po-
wiedziała też, że teraz dopiero uwierzyła, że sąsiadka naprawdę słyszy rozmowy w zie-
lonym pokoju. Przepraszając i wikłając się, spróbowała wyjąć dłoń z dłoni sąsiadki.
Bezskutecznie.
- Nie, nie! - przeraziła się Gabriela. Ale nie miała wiele do powiedzenia w tej
sprawie. Z energią, o jaką trudno by ją podejrzewać, pani Szczepańska pociągnęła
dziewczynę za sobą, i po chwili znalazły się obie we wnętrzu dużego, słabo oświetlone-
go pokoju. Na wprost wejścia widniało okno, szczelnie zasłonięte ciemnymi kotarami.
Po lewej stronie stał tapczan z rozrzuconą pościelą, obok świeciła nocna lampka z żół-
tawym abażurkiem. Powietrze było tu gorące, ciężkie, pachniało kurzem i Waleriana.
I nagle - gdzieś spod podłogi, z głębi piwnic czy lochów, dał się słyszeć dziwny
dźwięk - jakby stukanie czy turkot. Gdzieś daleko i głęboko zgrzytały jakby jakieś
drzwi, coś głucho trzasnęło, a potem rozległ się blaszany, przykry łoskot, stłumiony
odległością.
Przez chwilę stała bez ruchu, łapiąc oddech i usiłując dostosować wzrok do ja-
skrawego blasku. A potem, jak oszalała, wyskoczyła za drzwi i wleciała do swego
mieszkania, jakby ją goniło stado upiorów.
12 stycznia 78 czwartek
Tak się złożyło, że dopiero po południu Gabrysia mogła zwierzyć się komuś z
okropnych przeżyć tej nocy, które w miarę upływu czasu zresztą zdawały się coraz
mniej okropne. Kiedy rano wychodziła do szkoły, siostry jeszcze spały, a taty już nie
było. W szkole natomiast, nawet gdyby ta historia kogokolwiek zainteresowała, nie
było czasu na zwierzenia. Na trzeciej i czwartej lekcji była klasówka z fizyki - ta sama
koszmarna klasówka z Fizyki, która skłoniła Gabrielę do złożenia ślubów czekolado-
wo-pomarańczowych. Pieróg zmuszony był ją przełożyć i tym razem po prostu nie
uprzedził klasy. Pozbawiona nerwowego okresu wyczekiwania na tę egzekucję, posta-
wiona nagle wprost przed koniecznością napisania klasówki od ręki, Gabriela niespo-
dziewanie napisała ją całkiem nie najgorzej - stało się to jasne już na przerwie, kiedy
porównała swoje wyniki z wynikami Hajduka.
Tak więc - przed klasówką wszyscy byli przejęci, po klasówce zaś zajęci rozpra-
wianiem o tym, kto jak napisał. Potem była lekcja chemii, potem polski... nie było
zresztą komu opowiedzieć o tej koszmarnej nocy. Gabrysia wróciła więc do domu na-
ładowana potrzebą zwierzeń. Trafiło to na Idę, która w tej właśnie chwili wlokła się
cierpiętnicze do łazienki, przytrzymując jedną ręką chustkę na swojej śwince, a drugą
ciągnąc po ścianie, jakby się bała, że zaraz zemdleje z wysiłku.
- Wiem tylko, że całą noc nie spałam - oświadczyła Ida męczeńsko. - Nie zmru-
żyłam oka od wieczora aż do świtu.
- Tak, słyszałam nawet twoje rzężenie - zirytowała się Gabrysia. - Jak chcesz
pozorować bezsenność, to chociaż nie chrap. Więc słuchaj: pani Szczepańska...
- Ida, w tym coś jest. Tam naprawdę dzieje coś dziwnego. Byłam u niej w nocy.
- Ona krzyczała?
- Wszystko prawda.
- Och, Ida, Ida. Jak ty się wyrażasz, hrabianko. Ona ma rację, we wszystkim. Po
pierwsze, wszystko naprawdę słychać... - tu Gabrysia urwała, zdając sobie sprawę, jak
głośno dotąd mówiły. - Wszystko słychać przez tę dziurę... - dodała szeptem.
- To co, ja się już nigdy nie odważę mówić tu pełnym głosem. Więc, jak mówię,
miała rację z naszymi hałasami. Po drugie, coś działo się w nocy pod jej pokojem.
- Bzdury. Pod jej pokojem jest wytwórnia kołder. Pewnie robili porządki w ma-
gazynie.
- O północy? Zresztą wytwórnia kołder jest o parę metrów dalej, moim zda-
niem pod pokojem pani Szczepańskiej jest korytarz piwnicy. - Gabrysia przymknęła
oczy, usiłując odtworzyć w myśli plan podziemi.
- Też bym się tym nie przejmowała - powiedziała Ida, wzdychając i masując so-
bie skronie.
- Ciocia zrobiła świetny obiad - rozmarzyła się nagle Gabriela. - Nie wiesz, czy
zostały jeszcze jakieś naleśniczki?
- Nie mogły zostać - odparła Ida okrutnie. - Tata był w domu około pierwszej,
łyknął obiad i poleciał oprowadzać delegację zagraniczną. Ciesz się, że dostałaś choć
te dwa. Powiedział, że masz iść na wywiadówkę i reprezentować rodzinę.
- O której?
- O wpół do piątej.
- A te szmery w piwnicy?
- Cześć.
- Cześć.
- Bardzo mi miło.
- A, chętnie, chętnie.
- Czyżby?
Coś w tym było. Gabrysia bowiem zapatrzyła się nagle na niego, usiłując sobie
wyobrazić, jak Pyziak wyglądał ze spuchniętymi gruczołami ślinowymi. Wizja, jaka
pojawiła się w jej wyobraźni, przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Gabrysia z wysił-
kiem stłumiła nerwowy chichot.
- Znamy się, znamy - pomachał ręką Pyziak. - Spotkaliśmy się kiedyś na scho-
dach.
- Słabo mi. Umieram. Mdleję - jęczała Ida, która rzeczywiście była bliska
omdlenia ze strachu, że Pyziak się wygada.
- Masz tu mój kompot - mruknęła Gabrysia, zaglądając pod kołdrę i widząc swą
siostrę w mniej więcej normalnym stanie. - Wypij i nie umrzyj od razu, jeśli łaska. -
Zwróciła się do Pyziaka z miną uprzejmej gospodyni. - Tak, słucham?
- Nie wiedziałem, że masz narzeczonego - rzekł on. Gabriela też nie wiedziała.
Milczała więc dyplomatycznie.
- Hm, tak - rzekł Pyziak po krótkiej chwili łamania palców i skubania wąsika. -
Co słychać w klubie?
- Ach, tak?
- Tak.
- Nie widzę możliwości. W domu pełno ludzi, a zresztą ja zaraz muszę wyjść na
wywiadówkę.
- To ja pójdę z tobą.
- Na wywiadówkę?
- Chociażby.
Pyziak patrzał za nimi w lekkim osłupieniu, wreszcie drgnął i zwrócił się do Ga-
brysi.
- Moja siostra jest Nutrią. To jest, Nutria jest moją siostrą. Chciałeś mi więc
powiedzieć...
- Tak... od dawna...
- Co za zdumienie, no!
- Naprawdę nie obchodzi mnie ich ilość. W ogóle cała ta sprawa mnie nie inte-
resuje. Wybacz, stary, ale muszę iść na wywiadówkę.
- A ja do Biescadów. Z miejscówką.
- Owszem, jest milutki, ale nie będzie się z wami bawił - wykłócała się Gabriela,
wstając energicznie i szykując się do klapsów.
- A to dlaczego? - spytał Pyziak, nagle ucieszony. - Jestem milutki i będę się ba-
wił. Ile mamy czasu do tej wywiadówki? Przygotuj się, Gaba, a ja przez ten czas poja-
dę do Krakowa. Jako konduktor.
I zanim osłupiała Gabriela zdołała wykrztusić z siebie jakiś protest, ekspres pa-
rowy wydał gruby ryk i odjechał w stronę kuchni z konduktorem na lokomotywie i za-
chwyconymi świnkami w dwóch następnych wagonach.
- Uhm.
Dlaczego wciąż milczeli? Dlaczego trzymali się wciąż za ręce? Gabrysia zdecy-
dowała, że woli się nad tym nie zastanawiać.
- Z pół godziny.
- Aha.
Dokładnie tyle słów padło przed budynkiem szkoły rejonowej, zanim Gabrysia
obdarzyła Pyziaka poważnym spojrzeniem i odwróciwszy się, spokojnie weszła na
schody. Czas już był wielki, zaczynało się zebranie w I b.
- Ojej nic nie wiedziałam o zebraniu - odezwała się wesoło pani Kowalikową.
- No, tak - wyskoczyła znów gruba z zębem. - Pani sobie lekceważy, a ja się mu-
siałam najeść wstydu. Ileż tam było inicjatyw! Ile samorzutnych...e, tego. Spontanicz-
nych...
Rodzice spuścili wzrok i wpatrywali się w brudne blaty stolików. Ich sylwetki
wprost krzyczały o to, by zostawiono wszystkich w spokoju.
Blondynka z zębem zrobiła oburzoną minę i otworzyła usta, ale po klasie prze-
leciały już śmieszka, zwiastujące poparcie dla pani Kowalikowej.
- Czy nie lepiej sporządzić listę potrzeb? - mówiła dalej dziarsko osóbka w oku-
larach. - Lista potrzeb, a nie bezsensowne inicjatywy. Pomagajmy tam, gdzie to po-
trzebne, ale protestuję stanowczo przeciwko napędzaniu się nawzajem do mycia
okien. Myjąc te okna udowodnilibyśmy sami sobie, że szkoła nie potrzebuje sprząta-
czek. Zsypując koks zaaprobowalibyśmy jednocześnie postawę tego palacza. Niech
każdy wykonuje po prostu swoje obowiązki, a to co ponadto - niech wynika tylko z do-
brej woli. Nie z przymusu.
- Właśnie, właśnie!
Zebranie potoczyło się dalej swoim torem, natomiast myśli Gabrieli zjechały na
bocznicę. Zastanawiała się, co też Pyziak chciał jej powiedzieć w tej rozmowie sam na
sam. Cokolwiek by było, na pewno nie przedstawiało sobą sprawy nie cierpiącej zwło-
ki, bo przecież przez całą drogę nie powiedział właściwie ani słowa do rzeczy.
Nie powiedział też ani słowa w drodze powrotnej. Kiedy Gabrysia wyszła ze
szkoły po wywiadówce, Janusz Pyziak czekał już przed głównym wejściem, na ulicy,
skąd chyba przez te czterdzieści minut nie ruszył się ani na krok. Potwierdzał to jego
siny z zimna nos i czerwone, zgrabiałe ręce. Jedną z nich ujął dłoń Gabrieli i bez słowa
ruszyli obok siebie, w kierunku powrotnym.
Gabrysia znów popadła w takie samo jak przedtem zamyślenie i zupełnie jej nie
przeszkadzało, że Pyziak milczy, nie krępowało jej również, że nie ma mu nic do po-
wiedzenia. Dziwna rzecz: po raz pierwszy zdarzyło się Gabrieli milczeć tak długo, i to
milczeć wspólnie z kimś, i po raz pierwszy milczenie takie wywołało w niej tyle uczu-
cia bliskości. Najwidoczniej Pyziak również czuł coś podobnego. Jego dłoń, ściskająca
dłoń Gabrysi, rozgrzała się wreszcie. Na parkingu przy tylnym wejściu do Opery Py-
ziak przystanął, ujął Gabrielę za ramiona, potrząsnął nią, a następnie przyciągnął do
siebie i w milczeniu, poważnie spojrzał jej w oczy. Niewiele w nich ujrzał, ponieważ
było ciemno. Postali jednak dłuższą chwilę, popatrzeli sobie głęboko w oczy, po czym,
jakby jakaś ważna kwestia uległa wreszcie wyjaśnieniu, bez stówa ujęli się za ręce i ru-
szyli przed siebie równym, długim krokiem.
Na ulicy Roosevelta, przed domem Gabrysi, nie okazawszy ani odrobiny waha-
nia, spokojnie weszli do bramy i jednocześnie wstąpili na schodki. Już po chwili znaj-
dowali się w rozwrzeszczanym, rozrzutnie oświetlonym, ciepłym i pachnącym cebulą
mieszkaniu Borejków.
- A, owszem, chętnie - rzekł Pyziak i zdziwił się własną odpowiedzią. Nie wie-
dział jeszcze, że Borejkowski magnetyzm już zaczął na niego działać. W tym domu
każdy bardzo szybko czuł się jak u siebie - szybciej nawet, niż się zorientował.
- A, nim możesz się nie przejmować - namawiała go Nutria, ale Pyziak pokręcił
głową.
- Ach! Nie wchodzić! Nie wchodzić! - wrzasnęła rozpaczliwie Ida, która właśnie
wstała z łóżka i wkładała szlafrok, ponieważ tata kazał jej się przebrać do kolacji i
usiąść razem ze wszystkimi do stołu.
Gabrysia zaś poszła do kuchni. W samą porę, ponieważ ojciec, zaczytany w nie-
wielkiej książczynie, nie zwracał najmniejszej uwagi na lejące mleko. To Gabrysia za-
mknęła gaz, nalała mleka do kubeczków, wstawiła je do zimnej wody, wygarnęła z pa-
telni na półmisek smażone ziemniaki i zaniosła je do pokoju. Kiedy wróciła po talerze
i mleko, ojciec jeszcze czytał, ale już zaczęło docierać do niego, że czajnik gwiżdże.
- Tato, kolacja.
- Mleko, carissima.
- No to siadaj do stołu.
- W tej chwili. Aha - ojciec wrócił na ziemię. - Czy to ten chłopiec ma na imię
Juliusz?
- Nie. Janusz.
- Dziwna zbieżność - rzekł tato. - Ale to nie jest wciąż ten sam?
- Nie - zapewniła go Gabrysia. -Tamten był Klaudiusz. Zresztą, to i tak dla cie-
bie bez znaczenia.
- To chodźmy.
W pokoju było wesoło. Nutria produkowała się w piosence pod tytułem „Polski
elementarz”, a Pulpa akompaniowała jej nieudolnie na bębenku, podśpiewując od
czasu do czasu jakieś znajome fragmenty.
- Dzieci, do stołu - zawołała Gabrysia. - Każde dziecko o tym wie, że się nie
śpiewa, kiedy się je.
- Nutria!
- Dziewczyny, spokój.
- No i jak tam?
- Owszem - odparła Gabriela. - W ogóle jest ciekawie. Czy wiesz o tym, że teraz
w podstawówkach nie repetuje się klasy?
- Legalnie.
- Nie wolno zostawić złego ucznia na drugi rok? - upewniał się ojciec Borejko,
nie wierząc własnym uszom.
- Tak jest.
- Nie do wiary. Nie do wiary. Ziszczony sen idioty - rzekł ojciec enigmatycznie.
- Nie. Miałem, uważa pan, do wyboru dwa wyjaśnienia. Albo, ze nie byli znu-
dzeni, albo że...
- Siódma, a co?
- Wybaczy pan, panie Juliuszu - rzekł ojciec. - Ta bezmyślna mania zatacza co-
raz szersze kręgi. Właśnie, ciekaw jestem pana opinii na temat telewizji.
- Na imię mam Janusz, proszę pana - rzekł sztywno Pyziak, reagując na pomył-
kę pana Borejki w sposób najzupełniej typowy. - Pan mnie z kimś myli. - W jego glosie
zabrzmiała taka gorycz, że przerażona Ida, której kłamstewko wciąż jeszcze nie zosta-
ło zdekonspirowane, pospieszyła na pomoc zagrożonemu szczęściu Gabrieli.
- Tata myli cię z moim kolegą Klaudiuszem. A ten narzeczony to... tego.
- Gabriela, nie drażnij go - przenikliwym szeptem odezwała się Ida. Nie było
wiadomo, czy miała na myśli ojca, czy przystojnego drągala o stalowych oczach. Z kie-
runku wszakże spojrzeń, jakie rzucała, można było wnioskować, że spokój tego ostat-
niego leży jej bardziej na sercu.
- Jestem tego samego zdania - przytaknął Janusz Pyziak. Przełknął mleko i za-
gryzł je smażonym ziemniaczkiem.
- Tak jest.
Kiedy byli sami, milczeli i było im dobrze bez słów. Kiedy nie byli sami, każde z
nich mówiło nie to, co zamierzało powiedzieć. Na przykład Gabriela miała sobie za złe
swoje kretyńskie wystąpienie przy kolacji. Pyziak zaś, podczas gdy ona kręciła się po
kuchni, jednym uchem słuchał wywodów pana Borejki, a zasadniczo pochłonięty był
przeżywaniem wstydu z powodu swych metod konwersacyjnych. Toteż zarówno on,
jak i Gabriela z ulgą wydostali się z mieszkania, zbiegli szybko po schodach i na ulicy
odnaleźli swój sposób na porozumienie. Nie patrząc na siebie ruszyli z miejsca rów-
nym, długim krokiem i na skrzyżowaniu ulic wzięli się za ręce.
- Gabriela.
- Słucham.
- Chciałbym zapytać...
- Wiesz co, stary, ty lepiej nic nie mów. Słowa są źródłem nieporozumień.
- No to co?
- Wierz mi, Gabrysiu, za wcześnie na tak poważne decyzje. Życie przed tobą...
dlaczego się śmiejesz?
- Ja się śmieję?
- Teraz bujasz.
- Ja?
- Ani myślę!
Kochany Ignasku.
Jak się udało z cudzoziemcami? - ale prawdę mówiąc, mój drogi, ja wcale nie o
to chcę spytać. Gabrysia jest u mnie z drabem o nazwisku Pyza czy jakoś - i dlatego
tak gryzmolę, bo oni czekają na ten list - i on na nią patrzy oczami foksteriera, a ona
udaje, ze nim pomiata. Ignasiu, ale ta galaretka z kurczaka była całkowicie słodka - a
wierz mi, że z byle powodu nie słodzi się kurczaka. Moim zdaniem Gabusia wkrótce
się w nim zakocha - i, Ignasiu, on mi się wcale nie podoba - zawsze myślałam, że chło-
piec Gabrieli będzie blondynkiem, i to dobrze ułożonym - a ten Pyza taki sportowiec z
uwodzicielskim błyskiem - więc proszę cię, żebyś jutro do mnie wpadł, jeśli zdążysz po
pracy - a jak nie, to pojutrze, ale koniecznie. Niestety, automat szpitalny się zepsuł i
nie mogę do Ciebie dzwonić, mój drogi, a z dyżurki nie mam odwagi. Jestem zmar-
twiona, Ignasiu, chciałabym pogadać z Gabrysia sam na sam, ale coś mi mówi, że oni
teraz będą tu przychodzić we dwoje - i czuję się, jakbym straciła dziecko - aż mi się łzy
w oczach kręcą. Całuję, kochany, całuję Świnki Trzy - Mila.
sobota, 14 stycznia rano
Kochana Żono!
Kochana Milu, jest już szósta wieczorem. Gabriela wróciła ze szkoły o drugiej i
wezwała lekarza, który rozpoznał u mnie świnkę (mówiłem!) i zalecił, bym leżał w
łóżku. Wystawił mi również dyskretne a przekonywające zwolnienie na tydzień, dzię-
ki czemu będę mógł sobie ze spokojem poczytać. Obejrzał przy okazji dziewczynki.
Idzie zalecił lek przeciwalergiczny, który Gabrysia zaraz kupiła i zastosowała, prze-
konamy się, z jakim skutkiem. Małe wciąż swinkowate, lecz nie gorączkują. Gabrysia
i Fela zajmują się wszystkim, więc nie musisz zamartwiać się postępami epidemii.
Czy Gabriela chorowała na świnkę w dzieciństwie? Bądź tak dobra i napisz mi, co na
ten temat pamiętasz. Choroba omija tę dziewczynę w sposób zastanawiający. Lecz je-
śli ją w końcu dosięgnie, nie wyobrażam sobie, kto się będzie zajmował domem. Moja
Milko, niepotrzebnie emocjonujesz się Juliuszem. Miałem sposobność poznać go dość
blisko, kiedy jadł u nas kolację we czwartek. Jego stosunek do Gabrieli (i vice versa)
jest daleki od sentymentów. Docinali sobie nawet, o ile mogłem się zorientować. To
sympatyczny i zrównoważony młodzieniec i krzywdzisz go, widząc w nim jedynie tę-
pego sportowca. Jego spojrzenie na świat nacechowane jest głębią i spokojem. Dys-
puta nasza na temat pewnego cytatu z Epikteta pozwala mi przypuszczać, że jego za-
interesowanie Gabrielą ma charakter ściśle intelektualny - gdyż (nie zapominaj)
mimo iż jest ona dziewczyną, posiada przecież zdyscyplinowany umysł o dużej
sprawności. Nie wykluczam jednak możliwości, że Ty, ze swoją intuicją matczyną
(dlaczego nikt nigdy nie pisał o intuicji ojcowskiej?! Przecież nie jesteśmy jej pozba-
wieni), wyczułaś cos mniej intelektualnego w ich znajomości. W takim jednakże razie
nil melius quam cum ratione tacere - i tego radziłbym się trzymać, moja droga. Za-
wsze przejawiałaś pewien despotyzm. Milu, lecz to, na co ja chętnie się godzę jako
człowiek rozsądny, nie musi wcale podobać się Twojej córce. O, ten hipotetyczny
blondynek o manierach fryzjerczyka, którego Twoje marzenia narzuciły już Gabrieli!
Co do mnie, jestem po stronie Juliusza. Zwracam Ci też uwagę, że nie nazywa się on
Pyza, lecz Pyziak. Czytałem gdzieś, że mylenie się rodziców co do imion kolegów dzie-
ci jest przez te ostatnie odbierane niekorzystnie. Juliusz Pyziak, kochanie, Juliusz Py-
ziak. Pamiętaj. Całuję Cię gorąco - Ignacy.
P.S. Ciekaw jestem, jak się czujesz. Mam nadzieję, że lepiej niż ja.
Kochana Mamo!
Mamo! Tuja. Piniondz nie lubi pływać. Głupi pmiondz bo tonie. Pulpa.
14 stycznia 78
- Ignasiu, ty mnie zupełnie nie słyszysz - skonstatowała ciotka, biorąc się pod
boki i wysuwając szczękę.
- Dobrze, moja droga - dał się złapać na ambicję ojciec Borejko. - Pokaż no tę
książkę. Hm. A teraz już idź. - Odłożył książkę kucharską na bok robiąc minę, jakby
zamierzał powrócić do niej za moment, po czym skierował wzrok na swoje pożółkłe
tomisko i zapadł w otchłań czytelniczą.
- Mój Boże - westchnęła ciotka Felicja, patrząc na ten rozpaczliwy obraz. - Ta
Mila to bidulka. Słowo daję, to prawdziwa bidulka.
Tymczasem grupa ESD zajmowała się bardzo gorąco sprawami etyki: Właśnie
omawiano rozprawkę Arystotelesa „O cnotach i wadach” - była to najnowsza lektura
Gabrieli. Lektura ta zafascynowała Gabrysię do tego stopnia, że koniecznie musiała
podzielić się myślami z grupą ESD.
- Ty, ale to fajne - wtrącił się z zapałem Robrojek. - Ja to albo już kiedyś czyta-
łem, albo jestem umysł klasy platońskiej. Ja też wprowadziłem taki podział na trzy i
patrzcie, co mi wyszło. Po pierwsze...
- Robert, tylko bez ludożerców, bo cię porzucę - warknęła Aniela, siłą sadzając
Robrojka obok siebie. - Ja już widzę, jakie wady ma twoja część popędliwą.
- Ja, Anielciu? Ja? Ja mam zły dzień? Popatrz na Pyziaka, to zobaczysz, kto ma
zły dzień.
- Ja nie wiem, co to jest, ale mnie to znowu się z czymś kojarzy - wyrwał się Ro-
brojek.
- Ludzie, nie drażnijcie mnie! Pyziak, nie udawaj, żeś się wczoraj urodził! -zde-
nerwował się Robrojek. - Jeżeli nie uznamy pewnych pojęć za podstawowe, to w ogóle
nie ma co zaczynać dyskusji.
- Więc mamy założyć, że każdy z nas ma wrodzony system wartości - rzekł Py-
ziak. - Że instynktownie potrafimy odróżnić dobro od zła, nie posługując się żadnymi
zasadami ani dekalogami... otóż ja właśnie uważam, że tak nie jest.
- Jak to nie jest? Jak to nie jest? Niby nie wiesz, że źle jest krzywdzić drugiego
człowieka, na przykład?
- No, tak, wiem, ale przecież w dzieciństwie uczono mnie pewnych prawd.
- Pyziak, ciebie uczyli w dzieciństwie jedynie, żebyś nie dłubał w nosie, słowo ci
daję...
- Robert, zejdź ze mnie, proszę cię łagodnie. Czepiasz się, jak nie powiem co.
- Ja się czepiam? Ja? No... zresztą, może się i czepiam. Ale jak możesz negować
istnienie okrucha boskości w każdej istocie ludzkiej...
- Pyziak nie ma ani okrucha boskości - wtrąciła Aniela. - Sam o sobie mówi, że
nie ma, o innych się nie wypowiada, więc nie czepiaj się go, Robrojeczku.
- Kto się czepia, kto się czepia, do wszystkich diabłów?! Ludzie, co tu się robi
zamiast dyskusji, to ja już nie wiem.
- Coś w tym jest - poparła Pawełka Danusia. - Mistyka z tym sygnałem dobra.
Czy nie słyszałaś o uśmiechach fałszywych? Czy każdy, kto się uśmiecha, jest dobry? A
jak kto na przykład jest dobry, ale ponury?
- Bij mniejszego, bij. Jestem mniejszy, ale za to dżentelmen - wygłupiał się Ro-
brojek, kryjąc rozdrażnienie. Był zazdrosny o Anielę i wyobrażał sobie, że Pyziak nie
myśli o niczym innym, jak tylko o zawróceniu jej głowy. - Powtarzam, żebyś uczciwie
uśmiechnął się do przypadkowego przechodnia. Płci męskiej, oczywiście.
- A do czego, a do czego?
- Mniejsza z tym. Radzę, żeby Pyziak śmiał się do facetów, to wszystko.
5 stycznia 78 niedziela
protokólantka: D. Filipiak
Lista zarządu:
Lista członków:
GABRIELA BOREJKO:
IDA BOREJKO:
Ja wyszłam na ulicę z Gabrysia, więc miałam trudniej. Ale ten brunet nie pa-
trzał wcale na Gabrysia, tylko na mnie, więc mogę go zaliczyć do moich własnych
sukcesów, to jest, wyników. Razem było takich czterech. Pozytywnych wyników. Ida.
JOANNA BOREJKO:
Na dwie osoby ani jedna nie odpowiedziała mi uśmiechem. Głupio mi było da-
lej eksperymentować, tym bardziej że byłam nieodpowiednio ubrana.
DANUTA FILIPIAK:
ANIELA KOWALIK:
Całkowity sukces!!! Dziewięć na dziewięć, czyli sto procent! W tym jedna pro-
pozycja spaceru.
PAWEŁ NOWACKI:
JANUSZ PYZIAK:
Przede wszystkim wnoszę, żeby członkinie ESD nie ograniczały się do rozsyła-
nia promiennych uśmiechów w obce strony, a pomyślały trochę o towarzyszach z
grupy. Więcej ciepła! Teraz do rzeczy. W myśl obietnicy uśmiech mój napoiłem słody-
czą i strzelałem nim wyłącznie w stronę panów, narażając się na niewymyślne docin-
ki. Za trzecim razem duch we mnie osłabł, bo o mało nie dostałem w gębę. Wobec tego
przeszedłem na eksperymentalne sygnały obojętności (patrz: znieczulica). Mój wy-
stęp uznajcie więc za całkowite fiasko.
ROBERT RÓJEK:
Niech żyję ja -
P.S. Prószę oczywiście o dyskrecję, gdyż boję się represji. Najbliższe zebranie w
sobotę 21 bm. o godz. 17.
21 stycznia 78 sobota
Od kiedy Nutria i Pulpa skończyły ze swoją parotitis epidemica, życie stało się
jakby lżejsze. Ku wielkiej radości wszystkich zaczęły się właśnie ferie zimowe dla szkół
podstawowych i odpadł problem odprowadzania Natalii do szkoły i odbierania jej o
najdziwniejszych godzinach. Obie smarkule przesiadywały więc w domu albo na po-
dwórku, a chorego ojca Borejko obarczono obowiązkiem pilnowania najmłodszych
córek, podczas gdy starsze przebywały w szkole.
Tato już nie leżał, lecz chodził po mieszkaniu, po królewsku zarzucając na sie-
bie płaszcz kąpielowy i wypijając nieprawdopodobne ilości herbaty. Ze smutkiem też
stwierdził, że jego parotitis epidemica kończy się, niestety, i trzeba będzie porzucić za-
cisze domowe, by wrócić do pracy i przez pół dnia czytać nie te książki, na które ma
się ochotę.
Wszyscy byli straszliwie głodni, jak zwykle, więc Gabrysia, skoro tylko wróciła
ze szkoły, odgrzała obiad, parząc sobie palce w pośpiechu. Poganiano ją głodnymi
okrzykami to z pokoju ojca, to z różnych miejsc, gdzie znajdowały się siostry. Dziwne
było tylko, że wśród tych wrzasków brakło głosu Pulpecji. Natomiast z łazienki docho-
dziło nucenie i pluski. Ponieważ Pulpet nie reagował na wezwania, Gabriela poszła do
Pulpeta.
- Pieniądz nie tonie. A zawsze tonął. Kaczka utonęła i miś, i dużo rzeczy utonę-
ło. A pieniądz nie tonie.
- Dawaj to!
- Które?
Przerażona Pulpecja, która nie rozumiała z tej przemowy ani słowa z wyjątkiem
wyrazów „pieniądze” i „pośladki”, na wszelki wypadek wybuchnęła głośnym wyciem
pełnym męczeństwa i skruchy. Kompozycja ta poskutkowała z miejsca: ojciec pod-
niósł oczy, zatkał uszy, potem je odetkał i zatkał z kolei otwór gębowy Pulpeta. Wresz-
cie oświadczył, że jej przebacza, i nakazał, by wytarła się cała ręcznikiem kąpielowym i
zasiadła wreszcie do obiadu.
Tak czy inaczej, popołudnie zaczęło się niedobrze. A przecież dalsze wydarzenia
miały być jeszcze bardziej przykre.
Jak już się zaczęło, to poszło wszystko w złym kierunku. Przede wszystkim zde-
nerwowanie wywołane myślami o ewentualnej zawartości kolanka nie pozwoliło Ga-
brieli skupić myśli na kwestiach obiadowych, w wyniku czego podała na stół wszystko,
co ugotowała ciotka Fela.
Miało to wystarczyć na dwa dni - lecz, niestety, zanim myśl ta pojawiła się w
głowie Gabrieli, rodzina pochłonęła doszczętnie zawartość wazy z zupą i półmiska z
krokietami, w którym to dziele zniszczenia i sama Gabriela miała niemały udział.
Gabriela po raz setny w ciągu ostatnich dni postanowiła zatkać dziurę za pie-
cem i po raz setny natychmiast o owym postanowieniu zapomniała, gdyż zbliżał się
czas posiedzenia grupy ESD, a tu naczynia były w zlewie, w pokoju bałagan, a rodzina
w rozkładzie psychicznym bynajmniej nie kwapiła się do pomocy.
Dopiero w pół godziny później, kiedy Grupa ESD stawiła się w komplecie, nio-
sąc paczki z ciastem, coca-colę i krakersy, Gabrysia przypomniała sobie o podsłuchu-
jącej zapewne sąsiadce, lecz myśl owa wywietrzała jej z głowy natychmiast, gdy otrzy-
mała od Pyziaka różę koloru herbacianego, którą wyplątał on z celofanu, papieru i
szalika.
- Żeby nie zmarzła - wyjaśnił szorstko. - To od nas wszystkich dla gospodyni lo-
kalu wyborczego. Dla naszej nieocenionej wiceprezeski.
Robrojek wyglądał jak nadmuchany, rozzłoszczony balon. Jego małe oczka wy-
rażały prawdziwą wściekłość, ale w miarę jak masował sobie goleń i ustalał kierunek
doznanej napaści, nastrój mu się zmieniał. Kiedy po chwili wyprostował się, wiedział
już wszystko.
Najpierw grupa ESD tańczyła do upadłego. Potem pożarła całe ciasto, wypiła
coca-colę oraz pochłonęła wszystkie krakersy. Wreszcie nastał moment, kiedy wszyscy
odczuli potrzebę chwilowego wypoczynku. Siedli więc na podłodze tworząc krąg i wte-
dy Aniela powiedziała, że to się jej kojarzy na hindusko i że wobec tego ona zaraz bę-
dzie tańczyć. Poruszenia jej ciała, oświadczyła, stanowić mają wyraz targających nią
sprzeczności i żywo przypominać będą hinduski Taniec Lotosu.
- Start! - wrzasnęła Aniela, wywracając swe czarne oczy i robiąc minę Sziwy.
Drżącogłosy chór począł jęczeć i piskliwie zawodzić, Robrojek udawał jednocześnie
flet, zaklinacza i węża, co sprawiło, że wkrótce oblał się z wysiłku rzęsistym potem.
Aniela wykonała kilkanaście pokrętnych konwulsyjnych ruchów i w tym momencie
pchnięto z zewnątrz drzwi pokoju, głos zapędzonej Nutrii powiedział szybciutko:
- Gaba, goście Ida! - i na dźwiękowym tle jej oddalającego się tupotu do pokoju
wkroczyło dwóch panów.
Usiedli, rozglądając się wokół. Zza uchylonych drzwi dał się słyszeć najpierw
wybuch diabelskiego chichotu i krzyk;
- I cóż? - spytał Pieróg, gładząc delikatnie swą łysą czaszkę. - Co tu się dzieje,
hm? Borejko, Filipiak, Nowacki... Reszta młodzieży też z naszego liceum?
- Panie kolego, tylko bez liberalizmu. Pan wie, czym to grozi. Jesteśmy tu po to,
by wyjaśnić sprawę. Hm, tak. A więc, może młodzież nam powie, co tu się działo?
Nikt się nie kwapił z odpowiedzią. Bo cóż można było odpowiedzieć, u licha? Że
Aniela prezentowała Taniec Lotosu? Że Robrojek był piszczałką? Co można było po-
wiedzieć, będąc kilkunastoletnim człowiekiem z pretensjami do dojrzałości i nie lu-
biącym się narażać na śmieszność lub zarzut infantylizmu?
Cisza.
- Dyrekcja dostała donos - wyrwał się Dmuchawiec, nim z otwartych ust Piero-
ga zdołał paść grom.
- Panie kolego! - grom padł jednak, ale w stronę Dmuchawca. - Nie donos, nie
donos, a powiadomienie.
- Dzień dobry - ukłonił się zza jej pleców krępy obywatel z rumieńcami, ortalio-
nową kurtką, berecikiem i teczką. Powiedział, że nazywa się Kaczmarek i jest przed-
stawicielem Komitetu Blokowego. Wśród rosnącego zdumienia i pomieszania obec-
nych oświadczył on, że Komitet Blokowy otrzymał pismo od obywatelki Szczepańskiej
w sprawie hałasów urządzanych w pokoju i piwnicy przez gości państwa Borejków.
Wyraził także pragnienie zbadania wzmiankowanej w liście dziury między mieszka-
niami.
- Taak - rzekł Pieróg. - To tylko pogarsza waszą sytuację. W rzeczy samej, otwór
jest tak duży, że sąsiadka ma ułatwioną, hm, kontrolę nad waszymi zebraniami. I w
związku z tym... lepiej się sami przyznajcie.
Ojca zamurowało. Zamurowało też grupę ESD. Nawet Pieróg ucichł z lekka,
jakby okropność zawarta w dowie „narkotyki” już go pozbawiła stanowiska wicedy-
rektora. Dmuchawiec speszony ciągnął dalej:
- Panie kolego!
- jakkolwiek znam dobrze kilkoro spośród tych dzieci... i nie wierzę, żeby...
- Cokolwiek by się zdarzyło w czwartej klasie miesiąc temu - wtrącił ojciec lo-
gicznie - nie sądzę, żeby był to dowód przeciwko mojej córce.
- Proszę - zirytował się Pieróg. - Może niech pan najpierw przeczyta list obywa-
telki Szczepańskiej.
Ojciec przeczytał.
- Proszę pana, nie jest pan pierwszym ojcem, który idealizuje własne dziecko.
- Być może - odparł z powagą tata Borejko i wyprostował się w swym szlafroku
jak Marcus Porcius Cato zwykł był zapewne prostować w swej todze. - Ale ta okolicz-
ność nie zmusi mnie, bym przestał wierzyć Gabrieli. Nigdy dotąd żadna z moich córek
nie dała mi powodu do niepokoju. Ręczę panu słowem honoru, że żadne z twierdzeń
zawartych w tym liście nie jest prawdziwe.
Gabrysia wzięła list z rąk ojca i zagłębiła się w lekturze, podczas gdy grupa ESD
zaglądała jej przez ramię i ponad głową, a przedstawiciel Komitetu Blokowego robił
swoje, opukując dyskretnie ściany i spodziewając się, być może, znaleźć tam tajną
skrytkę lub ukryty za obrazem sejf, a w nim paczki białego proszku.
- A! Grupę!
- Tak. Ale nie jest to grupa nielegalna.
- Zawsze - rzekł Pieróg. - Zawsze zaczyna się od zabawy. No to, proszę, mów,
Gabrielo. Posłuchamy - rozsiadł się w fotelu i z trudem powstrzymał się od wyjęcia
notesu.
Na czoło zwartego szyku młodzieży wypchnęła się bojowa Aniela Kowalik. Jej
czarne włosy były w nieładzie, sari z prześcieradła podeptane i naderwane, oczy po-
zbawione okularów miały wyraz szklisty, policzki płonęły.
- No... - peszyła się z wolna Aniela. - Po prostu... zresztą... może ja pokażę pro-
tokół z poprzedniego zebrania.
- A, pokaż, pokaż - zgodził się Pieróg. Rozpoczęło się gorączkowe szukanie pro-
tokołu. Wreszcie Gabrysia znalazła go w podręczniku geografii i przekazała w ręce wi-
cedyrektora.
- Oczywiście, że to nie oni - poparł grupę ojciec Borejko. - W nocy moje córki
śpią, a ich goście też śpią, ale na pewno nie w naszej piwnicy. Uważam, że nie mamy
już o czym mówić.
- O, nie - rzekł Pieróg. - Ja nic nie umarzam. Ja muszę bardzo dokładnie prze-
studiować to sprawozdanie. Potem trzeba będzie zdać sprawę dyrekcji... a potem - zo-
baczymy, co będzie.
Poznań, 23 stycznia 78
Do Dyrekcji Liceum nr 12
w/m
26 stycznia 78
Poznań, Rooseyelta 5
Szanowny Panie,
C. Dmuchawiec - wychowawca
28 stycznia 78 sobota
- Co masz w tej torbie? - spytała Gabrysia, wyjmując z jego rąk kurtkę. Że też
nikt z gości nie wpadł na prosty pomysł, by okrycie rzucić po prostu na sam wierzch
płaszczowego stosu.
- Paczkę, Pyziaczku?
- Będziemy murować?!
- Jasne. Grupy ESD już nie ma, ale sobota po południu należy do ciebie. Nie
masz pojęcia, jak mi głupio było dziś w domu.
- Mnie też było nieswojo. Nawet kupiłam słone paluszki na wypadek, gdyby
ktoś...
- No widzisz, widzisz. To co, pozwól, że zdejmę jeszcze sweter... i zabieramy się
do murowania, póki tej paniusi nie ma w domu.
- Och... Gab-Gabrysiu...
- Hę?! - O co chodzi?!
W kuchni zagrzechotały garnki szorowane przez Idę, która, niestety, była już
całkowicie zdrowa, gdyż żadna siła nadprzyrodzona nie wysłuchała jej błagań o na-
stępną chorobę zakaźną lub choćby o przewlekłe suchoty. Zasadzona do mycia naczyń
po obiedzie umilała sobie to obrzydliwe zajęcie na różne sposoby. W chwili gdy usły-
szała dzwonek Pyziaka, odkręciła wodę i podstawiła pod jej strumień garnek z widel-
cami, by uzyskać efekt dźwiękowy symulujący gorliwe zmywanie. Następnie stanęła
za drzwiami kuchni i przez szparkę podglądała Gabrysię i Janusza, żywiąc nadzieję, że
wreszcie ujrzy coś ciekawego. Spotkał ją jednak srogi zawód. Rozmawiali trywialnie o
cegłach! Co prawda, kiedy Gabńela wieszała sweter, Pyziak spojrzał z zachwytem na
jej łydki, a potem przemówił do niej lirycznie i już chciał ją nawet objąć, ale ta głupia
Gabriela ryknęła „Hę?!” takim głosem, że Pyziakowi ręce opadły i odsunął się, biedak,
jak oblany kubłem zimnej wody. Zirytowana ciężkim niedorozwojem starszej siostry,
Ida gniewnie trzasnęła garnkami i zabrała się do zmywania podczas gdy tamci poszli
do pokoju, zachowując między sobą spory dystans. Zresztą, gdy tylko Pyziak zaczął
hałasować, przesuwać meble i rozkuwać otwór za piecem, skończyło się sam na sam
Gaby i Pyziaka, bo natychmiast pojawiły się w zielonym pokoju Nutria i Pulpa. Zaraz
potem pisnęły drzwi od pokoju rodziców i nadciągnął ojciec Borejko z papierosem w
zębach i papierzyskami w obu dłoniach zapytując, co się właściwie dzieje w tym
domu.
- Dzień dobry. Ale... ja nie jestem Juliusz, proszę pana - zarówno jego mina, jak
i ton głosu wskazywały, że jest urażony, choć stara się to ukryć z przyczyn dyploma-
tycznych. Ustawiczne mylenie go z owym enigmatycznym Juliuszem, którego nigdy tu
nie widział lecz który wciąż obecny był wśród Borejków, doprowadzało go do furii. W
dodatku wciąż nie był pewien, czy Gabriela aby nie jest naprawdę zaręczona. Dlatego
natychmiast poczerwieniały mu uszy, ponieważ przeraził się, że mogłaby ona posądzić
go o zwyczajną zazdrość.
- U... - stropił się tata Borejko, którego uwadze nie uszły subtelne objawy prze-
żyć duchowych widoczne na twarzy Pyziaka. - Jak mogłem się tak pomylić. Pan ma
przecież na imię... - zatoczył rozpaczliwie oczami. - Oczywiście... hm, Klaudiusz.
Tym sposobem Grupa ESD skompletowała się znowu i pracę nad zatykaniem
dziury w ścianie odłożono do czasu, gdy wszyscy się posilą.
- Gabrielo, jedz pączki, nie wstydź się. Czuj się jak u siebie w domu, skarbie.
- He-he-he-he.
- Tego dzika?
- A kogóż by, panie Robercie, przecież nie Petroniusza. Otóż, kiedy przekrajano
jego brzuch, ze środka wyfrunęło stado kwiczołów i...
- Robciu, nie bądź zazdrosny. Jak chcesz, żeby cię pan Borejko pochwalił, to
poczytaj Petroniusza.
- Ha! Ja czytałam!
Wiedziano, że nie wróciła ona jeszcze, ponieważ nie słychać było dotychczas
szczęku i pisku owych ogromnych żółtych drzwi z klatki schodowej. Ponieważ pani
Szczepańska zamykała je równie uparcie, co beznadziejnie, i ponieważ była w tej czyn-
ności raczej, niestety, odosobniona, charakterystyczny zgrzyt potężnego zamka był w
podświadomości Borejków nieodłącznie związany z osobą sąsiadki.
Każda z pozostałych w zielonym pokoju osób zajęta była swoimi sprawami. Ro-
brojek patrzał tkliwie na Anielę, Aniela zaś czytała znalezioną przy okazji przesuwania
biurka powieść Jane Austen pod tytułem „Emma” i świat cały dla niej nie istniał. Pa-
wełek podrzucał na dłoni cegłę, Danusia snuła mu do ucha narzekania, że poświęca jej
coraz mniej uwagi, a Joanna Borejko patrzała na to z boku i myślała, że ona na pewno
nie dręczyłaby tak tego cudownego chłopca. Natomiast Ida, siedząc cichutko jak zając
pod miedzą, pochłonięta była obserwowaniem renesansowego Pyziaka i tej idiotki
swojej siostry. Obserwacje jednakże nie przyniosły jej nic prócz irytującego zawodu.
Gabrysia patrzała, owszem, na ramiona renesansowego Pyziaka, lecz na jej twarzy nie
było śladu emocji, a wyłącznie zniecierpliwienie.
- Ja, Robciu? Ja poetyczny? - obraził się Pyziak. - Proszę bardzo. Podaj cegłę.
Wieczorem tego dnia Gabrysia i Pyziak poszli do kina „Bałtyk” na seans nocny.
Film był amerykański, z Dustinem Hoffmanem, i opowiadał o tym, jak źle i strasznie
jest w USA. Niestety, sam film również był nie najlepszy, a że nie zawierał w dodatku
scen lirycznych, Gabrysia poprosiła Pyziaka, by wyszli przed końcem.
- Gabuniu - powiedział, wziął ją za rękę, spojrzał jej w oczy, stracił dech, odzy-
skał go i wyznał: - Jesteś najbliższą mi istotą...
- Powiedz to swojej cioci. - Po czym odchrząknęła, żeby móc mówić głosem nie-
co pewniejszym, i dodała: - Stary, czemu ty mnie z uporem klasyfikujesz jako gęś, to
ja już naprawdę nie rozumiem.
- Co ma gęś do rzeczy? - powiedział Pyziak słabo.
- To, że nią nie jestem. Myślący człowiek nie daje się brać na plewy. Schowaj
sobie swoje wytarte frazesy dla osób naiwnych.
- Wytarte?! Wytarte?!
- Proszę uprzejmie. Masz prawo sobie życzyć. Ja też sobie życzę, żebyś mnie nie
traktował stereotypowo.
- A jak?!
- Janusz! Janusz, do stu diabłów! Nie „stary”, nie „Pyziaczku” i nie „koleś”! Ja-
nusz! Albo-Jasiu...
Pyziak za nią.
- Ach, nie?
W zasadzie chciało jej się płakać jak diabli, zapewne ze złości na durnego Pyzia-
ka, chciało się jej też pobiec za nim i jeszcze coś wyjaśnić, nie wiadomo co, bo przecież
to on (on, jasne!), on ją obraził i skrzywdził. Nurtowało ją też zaskakujące pragnienie,
by zawołać za nim „Jasiu!” - lecz obejrzawszy się, zobaczyła jego wysoką sylwetkę już
gdzieś koło skwerku przy „Merkurym”, wobec czego stłumiła w sobie wszystkie wyżej
wymienione pragnienia i pobiegła do domu.
- Cśśś! Jest, ale specjalnie wyłączyłem. Pani pamięta? Dziś sobota, północ. O
tej porze miały być te hałasy w piwnicy.
- Faktycznie.
- A nie pożyczy mi pani kluczy do piwnicy? Ja mam, ale tylko od tego nowego
wejścia, od drugiej strony. Jakbym miał od tego wejścia, tobym ich zaskoczył.
W chwili gdy gasił latarkę, z głębi piwnic doniósł się głuchy łoskot, jakby otwie-
rano, czy też zamykano, ciężkie drzwi.
- Aha! Już są! - szeptał blokowy. - Panno Gabrysiu, a nie poszłaby pani ze mną?
Byłaby pani świadkiem w razie czego.
- Dobra - zgodziła się Gabriela. - Powiem panu, że mi dzisiaj nic nie straszne.
- Cśś! Uwaga!
Znów hałas, łoskot, potem głuche turkotanie. Coś ciężkiego jechało po kamien-
nej podłodze piwnicy.
- Idziemy! - szepnął blokowy, łapiąc Gabrysię za rękę, - Jakby co, to pani rzuca
się w tył i leci po pomoc. Może tatusia szanownego zawołać albo po milicję dzwonić.
O, słyszy pani?
W tym świetle struchlała Gabrysia ujrzała oczy pana Kaczmarka. Były one wy-
trzeszczone ze strachu i pełne grozy. Poszła za jego spojrzeniem i ujrzała przez szparę
stojącą tuż obok ścianki z desek wyładowaną taczkę. Pakunek, który ją wypełniał, owi-
nięty był w jakieś szmaty, spod których wystawały krwawe szczątki, przykryte po
wierzchu papierem, niegdyś białym, a obecnie splamionym posoką.
Gabrysia i blokowy schwycili się za ręce i nie zdołali uczynić już nic ponadto,
gdyż za ich plecami gruby męski głos zapytał groźnie:
- Co się pan tak skrada, co? - spytał sąsiad z drugiego piętra tonem kwaśnym i
nawykłym do rozkazywania. - Po co pan tu łazi z tą panią? Zgaś pan to!
- Z jakiego Komitetu?!...
- Blokowego.
- Ach, blokowego.
- Musieliśmy zareagować...
Blokowemu też nie wyszła ona z pamięci. Co to jest? - spytał twardo wskazując
latarką na krwawe szczątki pod papierem.
- Cielak -mruknął pan Szymuś, mocując się z kłódką. - Poświeć no pan tutaj,
dobra? Panie dyrektorze, pan pozwoli tę dużą latarkę, teraz ją tu powiesimy. Trzeba
podzielić mięsko i do lodówki.
- O Jezu... - usłyszała Gabrysia szept pana Kaczmarka. - Tyle dobra... tyle do-
bra...
- Nie puścimy pana przecież z pustymi rękami. Weź pan trochę tej kiełbasy, w
nagrodę za obywatelską postawę, i dobranoc. Dla tej pani też coś się znajdzie, oczywi-
ście.
- U - mruknął dyrektor. - No, niech się pani tak nie oburza. Przykro mi z powo-
du tych hałasów.
- Panie blokowy, nie bądź pan śmieszny - wyśmiał się pan Szymuś. - Kiedy
mamy wozić, w dzień? Żeby kto się dyrektorowi włamał! Nie wiesz pan, jacy ludzie te-
raz nieuczciwi się porobili?
29 stycznia 78 niedziela
- Dziecko, co ci jest?
- Nic!!! - odparła Gabriela głosem trucicielki. - Jak mnie jeszcze raz kto o to
spyta, to nie ręczę za siebie.
- A co się stało?
- O co?
- To ja pytam, o co.
- Jeno do ciebie, niebogo - nie oparł się pokusie zacytowania ojciec Borejko. - A
jednak wydaje mi się, Gabrysiu, że coś cię gryzie.
Gabrysię gryzło sumienie oraz myśl o Pyziaku Jasiu. Lecz do tego nie przyzna-
łaby się nawet przed sobą.
- Wiem, wiem. Nie mamy pieniędzy. Zastanawiałam się jednakże, z jakiego po-
wodu my ich nie mamy.
- To nie ma nic do rzeczy - obruszył się ojciec. - Na ich etyce stoi cała etyka
współczesna.
-Wątpię.
- Cicho mi bądź zaraz, pierogi przelej zimną wodą i barszcz przecedź. I wołaj
dzieci, żeby myły ręce.
Przy obiedzie, jak na złość, wszyscy mówili o Pyziaku. Zaczęło się od tego, że
ciotka dostrzegła zamurowaną dziurę w ścianie. Aprobująca jej uwaga dała wszystkim
obecnym, nie wyłączając ojca, a wyłączając Gabrielę, powód do wygłaszania peanów
pod adresem tego niezastąpionego młodzieńca. Gabriela jadła ponuro, patrząc w ta-
lerz, a smakowite pierogi stawały jej w przełyku jak stygnący beton. Nie wiedziała też,
jakimi słowy zawiadomić rozkochaną w Pyziaku rodzinę, że człowiek ten nie przestąpi
już progu ich domu. Przeczuwała, że gdyby ojciec poznał ze szczegółami przebieg
wczorajszej rozmowy, mógłby się zachować nieobliczalnie. Zbyt bowiem polubił Janu-
sza ostatnimi czasy, by teraz zgodzić się bez protestu na brak tak chętnego i wiernego
słuchacza.
W ciągu następnych pięciu minut każda z obecnych osób, nawet Pulpecja, usi-
łowała przeforsować pogląd o swoich wyjątkowych uzdolnieniach pedagogicznych,
które pozwolą wyciągnąć z Nutrii oczekiwane zeznanie. Skutek był taki, że Nutria, do-
tąd siedząc ze spuszczoną głową i czerwonymi uszami, nagle zerwała się i wybiegła z
pokoju, bucząc tragicznym basem:
- Cześć, żołądkówko.
- Cześć, Gabusiu.
- Jak leci?
- Ten Pyziak.
- Pyza.
- Jaki Pyza. Pyziak. Janusz.
- Uhm. - Głupio było mówić mamie o wszystkim. Ale komuś przecież trzeba
było powiedzieć.
Gabrysia stłamsiła opory i patrząc w bok, jąkając się i gryząc paznokcie, opo-
wiedziała mamie wszystko, co zdarzyło się jej ostatnio z Pyziakiem. Zwięźle nakreśliła
tło, precyzyjnie odmalowała charakter Janusza, przytoczyła słowo w słowo wszystkie
jego wypowiedzi, opisała malowniczo spojrzenia, gesty i uśmiechy, streściła swoje do-
mysły i podejrzenia, i wreszcie podsumowała stwierdzeniem, że nie wie, co o tym są-
dzić, i prosi mamę o radę.
- Naprawdę?!
- Tak jest. Z perspektywy lat rozumiem, że chłopcy bali się mnie jak ognia, po-
nieważ byłam bardziej niż oni energiczna. Rzecz dziwna; z reguły zakochiwałam się w
dziarskich i żądnych czynu dynamicznych brunetach. A oni mnie z reguły żywiołowo
nie cierpieli. Przełom nastąpił dopiero, kiedy poznałam waszego ojca.
- Właśnie. Więc, jak widzisz, doświadczenie moje ogranicza się do jednego tyl-
ko przypadku, i to nietypowego. Na randkach wasz ojciec rozmawiał ze mną głównie o
Alkaiosie z Mityleny, twórcy strofy alcejskiej, a jedyne dygresje, jakie czynił, dotyczyły
utworów religijnych Tibullusa. Kiedy podsunęłam mu delikatnie, że mogli byśmy się
pobrać, powiedział: „O, z przyjemnością” - i opisał mi szczegółowo rzymskie obyczaje
weselne.
- O, moja droga - oburzyła się mama. - Nie bardziej niż inni. W gruncie rzeczy
wszyscy jesteśmy duże dzieci, mam tu na myśli naszą wieczną potrzebę akceptacji i
nasz głód uczucia. Zauważ, że każdy z nas jest w pełni szczęśliwy tylko wówczas, kiedy
go pochwalą oraz kiedy kocha i jest kochany. Od dzieciństwa do grobu. Różnie tylko
się przedstawiają powody, dla których nas chwalą, oraz osoby, które chcemy kochać.
Nie ma człowieka, którego by nie można rozbroić stosując te dwa zabiegi.
- No, ale myśmy zeszły z tematu. Miałaś mi coś poradzić w związku z Py... to
jest, z Jasiem.
- Nie, Janusz.
- Zdecydowanie. Ty lepiej w ogóle nie myśl o chłopakach. Ucz się pilnie, dosko-
nal swój umysł i duszę, a jak przyjdzie czas, że się zakochasz, to od razu będziesz wie-
działa, że to jest to.
- Ja wiem. Oczekiwałaś ode mnie, że nie znając Pyzy poradzę ci, żebyś mu
uwierzyła. Ach, lebiego, przecież ja go widziałam raz, i to przez pięć minut.
- Nie, nie mówiłaś - powiedziała gorzko Gabriela. - Ale nie mówmy już o tym,
bo on i tak ze mną zerwał. Powiedział, że jestem podobna do kalafiora. Do kalafiora!
- Bo jest też śmieszne. Gabuniu, wcale nie jesteś podobna do kalafiora. Jesteś
podobna do całego pęczka rzodkiewek. Ten twój Pyza niema oczu. Słuchaj, czy wiesz,
że w najbliższym tygodniu wychodzę ze szpitala?
- Co?! Hurrra!!
- A sanatorium?
- Nie jadę. Jestem już zdrowa, co się będę obijać po jakichś sanatoriach. Muszę
wrócić do domu i zająć się tym wszystkim.
- Jaka znów nagła? Nic podobnego - mama spojrzała na Gabrysię z ukosa i jej
oczy zaświeciły błękitnie i radośnie. - Aha, a czy pamiętasz, że za dwa dni imieniny
ojca? No, leć do domu i nie martw się, wszystko będzie dobrze.
„No cóż - pomyślała Gabrysia. - Szkoda. Ale nie będziemy się przecież przejmo-
wać nieobytymi koszykarzami”. Postanowiła jednocześnie wypisać się z sekcji koszy-
karskiej, ponieważ znoszenie podobnych fochów na każdym treningu, gdy szatnie ju-
niorów i juniorek sąsiadują ze sobą, a wyjście w ogóle jest jedno, byłoby zdecydowanie
okropnością.
Zdawało się jej ponadto, że wszystko gra i że Pyziak wraz z jego minami i gru-
biaństwem nie istnieje dla niej jako problem. Przyszła do domu, zdjęła botki, wrzuciła
kurtkę na szczyt wieszaka i poszła do kuchni, żeby napić się herbaty. Wszystko z zu-
pełnym spokojem. Po drodze minęła uchylone drzwi łazienki i ujrzała Nutrię siedzącą
w wannie pełnej wody i płaczącą cicho, lecz rozpaczliwie.
Normalną reakcją Gabrieli na płacz którejś z sióstr była lekka irytacja i obrzy-
dzenie. Ale dziś była dziwnie wrażliwa na cudzą niedolę. Stojąc w pustym mieszkaniu
pod drzwiami łazienki, Gabriela zadała sobie pytanie, czy mama miała rację, nazywa-
jąc ją bezwzględną. Nigdy Gabrysia nie patrzała na siebie z tej strony. Zawsze uważała
się za osobę dobrą i miłą. Teraz, na widok samotnej, małej dziewczynki płaczącej tak
beznadziejnie w ogromnej wannie pełnej wody, Gabriela z rumieńcem wstydu pojęła,
że nigdy dotąd nie rozmawiała z Nutrią tak, jak przystało starszej siostrze. Nigdy nie
miała dla niej czasu, pokpiwała, krzyczała, strofowała i poganiała, i nie próbowała zro-
zumieć, co się dzieje w rudej głowie tego tak przecież kochanego stworzonka.
Nawet teraz nie bardzo umiała wejść po prostu do łazienki, by zagadnąć Nutrię
czy jakoś ją pocieszyć. Tak zrosła się już ze swoim pokrzykującym i poszturchującym
stylem, że za nic nie mogła przełamać się i wykrzesać z siebie nieco zwyczajnej czuło-
ści.
- Kochanie - powiedziała Gabriela drżącym głosem. - No, wyjdź już z tej wanny.
- Co słychać? - spytała.
- Dlaczego płakałaś?...
Nutria milczała. Była chudziutka. Nawet przez grubą tkaninę ręcznika czuło się
jej żebra i wystające obojczyki. Gabrysia narzuciła ręcznik na szczuplutkie ramiona i
raptem, porwana falą miłości, Przytuliła do siebie Nutrię ze wszystkich sił.
Chwila ciszy.
- Wstydzisz się? Tego, co w szkole?... No, ale powiedz... dlaczego tak kłamałaś?
Powiedz mi spokojnie, ja już... nigdy nie będę na ciebie krzyczeć.
- Jak wróciłam do szkoły po śwince, to moja siódemka mnie już nie chciała. Bo
Joasia była lepszą siódemkową niż ja.
- Tak. Bo chciałam, żeby mnie lubiły. Ale one nie chciały mnie słuchać, chociaż
pani powiedziała, że znów jestem siódemkową.
- Tak - szepnęła Nutria i rozpłakała się znowu. - Nie mogłam ich zmusić, żeby
mnie polubiły... więc zrobiłam to, żeby mnie chociaż... zauważyły.
- Tak mi wstyd... - płakała Nutria. - Nie mogłam przestać... nie wiem dlaczego...
wierzysz mi, Gabuniu? Ja nie jestem zła, naprawdę... Już nigdy nie będę... nigdy, nig-
dy, nigdy!
Gabrysia powtórzyła te słowa mamy i było to jak magiczne zaklęcie. Nutria rzu-
ciła się Gabrysi na szyję, ucałowała z dubeltówki i nawet poróżowiała, jakby weszło w
nią życie. Starsza siostra pomogła jej się ubrać, wysuszyła rudą czuprynkę i czesząc ją
pomyślała, że przecież zachowanie Nutrii było od początku całkowicie zrozumiałe, tyl-
ko nikt nie umiał wpaść na właściwy trop. Trzeba było dopiero, by ona, Gabriela, po-
czuła się dzisiaj nieszczęśliwa i odtrącona, żeby pojęła uczucia Natalii. Przecież i ona
sama była dzisiaj agresywna i niedobra, nawet dla ojca.
- No, Nutria, uszy do góry - powiedziała głośno.- Mama ma rację. Wszyscy je-
steśmy duże, smutne, niedobre dzieci. Czy ja ci w ogóle mówiłam, że mama niedługo
wraca?
31 stycznia 78 wtorek
- Życie jest krótkim pasmem smutku i cierpienia - wyznała cicho pociągając no-
sem i gęsto mrugając powiekami.
- Iduś, nie martw się, wszystko będzie dobrze - powiedziała więc serdecznie. -
Czy ty płaczesz z powodu mereżki?
- I Pyziak. On też. No, nie martw się, upiekę tort i życie będzie weselsze - po-
wiedziała Gabriela mocnym głosem. - Chcieć to móc. Tort będzie pulchny, pachnący,
ociekający czekoladą, pełen orzechów, migdałów i wszystkiego.
Kiedy w tej ciszy zadzwonił telefon. Ida i Gabriela skoczyły do przedpokoju jak
pchnięte tą samą gigantyczną sprężyną o potężnej mocy. Obie jednocześnie dopadły
aparatu i obie jednocześnie się nań rzuciły. Gabriela była jednak silniejsza i to ona za-
władnęła słuchawką.
Odłożyła słuchawkę.
- Nie płacz, on niewart twych łez. Uląkł się świnki, kanalia. Ale Klaudiusz, Idu-
siu, Klaudiusz jest jeszcze do odzyskania. Przecież ty również miałabyś do powiedze-
nia coś na temat antyku.
- Słusznie - powiedziała Ida z nagłą werwą. - Czekaj no, niech on tylko tu przyj-
dzie. Już ja mu powiem o Apostacie, tylko najpierw sobie o tym poczytam. Oko mu
zbieleje.
- Nie, nic takiego. Obiad odgrzałam, pyszny był. Teraz chciałabym upiec dla
ojca tort, na imieniny.
- Tort? Rany boskie, Gabriela, ty się lepiej do tego nie bierz. Jak kto ma takie
maślane łapy, to lepiej niech piłkę kopie.
- Oj, ciociu, ciociu, ja przecież gram w kosza. To jest piłka ręczna. Jak mi ciocia
nie da przepisu na tani i szybki tort, to wezmę przepis z tej starej książki i na pewno
mi się nie uda.
- Tak - powiedziała ciotka. -To brzmi rozsądnie. No dobrze, więc słuchaj. Kost-
ka margaryny...
- Ciociu, skąd ja wezmę kakao, przecież tego nigdzie dostać nie można.
- Stoi tam u was w szafce nad zlewem, wysuszone na kamień. Będzie w sam raz.
Pisz dalej. Półtorej szklanki cukru...
- Tak...
- Aha. Co się ciocia gniewa, ciociu, ja naprawdę chcę być dobrą gospodynią.
- Aha.
- A białka do miski.
- Tak?
Umyła ręce i poszła po prośbie. Uważając, by nie pomylić dzwonków i nie trafić
przypadkiem na panią Szczepańską, nacisnęła guzik przy nazwisku „Gadomscy”. Pań-
stwo Gadomscy byli to cisi staruszkowie, mieszkający gdzieś w głębiach wspólnego z
panią Szczepańską wewnętrznego korytarza. Kiedy otwarły się drzwi i pani Gadomska
stanęła w progu, Gabrysia zrozumiała, że jej misja niekoniecznie musi zakończyć się
powodzeniem. Staruszka nic bowiem nie słyszała - kręciła tylko nerwowo guziczkiem
aparatu słuchowego.
- Ja mam tortownicę.
- Upiecz, upiecz jeszcze jeden. Jutro w południe, zanim tata wróci z pracy.
Ojciec wrócił do domu pod wieczór i dostał zaraz obiad, odgrzany, ale smaczny.
Nutria i Pulpecja dokonywały nadludzkich wysiłków, by nie wygadać tajemnicy - ty-
czyło to zarówno tortu, jak i ich własnych prezentów, już gotowych, zapakowanych w
przybrudzone bibułki l poupychanych w szafie pod bielizną pościelową. Kiedy więc
tato siedział za stołem w zielonym pokoju i jadł zupę jarzynową, dziewczynki kręciły
się wokół niego i wzdychały, zatykały sobie nawzajem usta, trącały się łokciami i ko-
pały w kostki, słowem, czyniły wszystko, by wyglądać normalnie, osiągając oczywiście
efekt wręcz odwrotny. Ktoś mniej niż tata Borejko bujający w obłokach byłby z pew-
nością zauważył, że coś się dzieje, a następnie odgadłby bez trudu przyczynę zamie-
szania. Jednakże ten niesłychany człowiek nie tylko nic nie spostrzegł, ale nawet nie
pamiętał, że ma nazajutrz imieniny. Rozmyślał głęboko przy jedzeniu i bąkał coś nie-
uważnie, jednym uchem słuchając, co mówi do niego Gabriela.
- Ja? No, cóż... - rzekł ojciec niezdecydowanie. - To miło, czyż nie? Może trzeba
by kupić coś do jedzenia, bo na pewno przyjdzie paru przyjaciół... Kupcie jakiś tort czy
coś.
W tym miejscu Nutria i Pulpecja wyleciały z pokoju zanosząc się kwikiem peł-
nym szczęścia.
- Klaudiusz będzie dzwonił dziś wieczorem, a Janusz... no, gdyby Janusz za-
dzwonił...
- Jakby zadzwonił, to go zaproś, co, tatusiu? - wsparła Gabrysię Ida, - Oni obaj
są tacy nieśmiali...
- Czy grupa ESD też zamierza mnie uhonorować? - spytał rozweselony ojciec.
- A życzyłbyś sobie?
1 lutego 78 wtorek
Dzień imienin ojca Borejki był uroczysty nawet pod względem pogody: dął pa-
tetyczny wiatr, ołowiane chmury odjeżdżały szybko na wschód, niebo lśniło głębokim
kobaltowym błękitem, a słońce wyżywało się na zaspach świeżutkiego śniegu. W połu-
dnie, kiedy Gabrysia wracała ze szkoły, niosąc w jednej ręce torbę z książkami, a w
drugiej siatkę pełną zakupów, śnieg już co prawda nieco stopniał, ale za to na niebie
nie było ani obłoczka.
W domu czekały już niecierpliwe Pulpa i Nutria, które ostatnio musiały zosta-
wać same w mieszkaniu i którym nie wolno było ruszać się z niego ani na krok, dopóki
ktoś ze starszych nie wrócił. Gabrysia dała im jeść, ubrała ciepło i pozwoliła wyjść na
podwórze. Podsunęła im, że powinny zbudować wielkiego bałwana, i miała nadzieję,
że to je zajmie na jakiś czas. Zamierzała bowiem upiec nie tylko drugi tort, ale i dwie
babki-puchatki. Jak twierdziła kuzynka Joanna, nie było jeszcze na świecie łatwiejsze-
go w wykonaniu ciasta. Gabrysia odwiedziła Joannę wczorajszego wieczora, zamierza-
jąc prosić ją o radę w kwestii odzieżowej. Joanna odradziła kuzynce żółtą suknię z fi-
ranki jako zbyt już wieczorową i przełamawszy odruchy skąpstwa, sama zapropono-
wała Gabrysi, że pożyczy jej swoją wspaniałą spódnicę w kolorach ziemi i ów szeroki
sweterek z niekonwencjonalnym dekoltem. Gabrysia przełamała opory i dumę, i oto
właśnie strój ów leżał teraz na tapczanie, rozpostarty starannie, i roztaczał wokół sie-
bie atmosferę romantyzmu i nadziei.
Gabrysia - nie wiadomo dlaczego - pewna była, że Pyziak się dziś odezwie. O
zbliżających się imieninach była wszak mowa już kilka razy i w końcu tata nie uczynił
Pyziakowi nic złego. Intuicja kobieca mówiła Gabrieli wyraźnie, że dziś rozstrzygnie
się coś ważnego. A czegóż by to określenie miało dotyczyć, jak nie Pyziaka... to jest,
Jasia?
Tego to już nie spodziewał się doprawdy nikt. Mama stała sobie na progu i za-
śmiewała się z efektu, jaki uczyniło jej wejście, a śmiała się tak długo, że nagle osłabła
i gdyby nie stryj Józeczek, który przyskoczył do niej zaraz z tyłu i podtrzymał, byłaby
pewnie usiadła na dywaniku. Zaraz więc położono ją na tapczanie, podparto podusz-
kami, okryto pledem, wycałowano i poddano eksplozji pytań. Oczywiście - zmusiła le-
karzy, żeby puścili już ją do domu, ponieważ koniecznie chciała wrócić, i to właśnie
dziś. Miała to być niespodzianka, i dlatego powiedziała o tym przez telefon tylko Jó-
zeczkowi i Feli, którzy byli tak dobrzy i przyjechali po nią swoim fiacikiem. Czuje się
znakomicie, tyle że jest głodna, bo musiała czekać, aż Józeczek przyjedzie po pracy, a
obiad szpitalny już jej nie przysługiwał.
Natychmiast wszczął się ruch, Gabriela poleciała do kuchni i łamiąc ręce, za-
częła szukać broszurki „Choroba wrzodowa żołądka”, żeby wykombinować coś obia-
dowego dla mamy, póki co nalała mleka do szklanki i przypomniała sobie, że przecież
i ojciec jeszcze nic nie jadł. Więc zaczęła chaotycznie podgrzewać mu obiad, biegając
co chwila do pokoju, by upewnić go, że zaraz zostanie nakarmiony, to znów, by za-
nieść mamie paczkę biszkoptów i zapytać, czy może jeść ziemniaki puree, i wreszcie
dopiero przytomna interwencja ciotki Feli uratowała zupę pomidorową przed nie-
chybnym zwęgleniem.
- Co robisz - chciała warknąć, lecz wypadło to dość słabo. - Co robisz ty... ohyd-
ny uwo...
- To ja zawołam tatę.
Z pokoju dobiegło gromkie „sto lat” oraz nieco znużony śpiew taty Borejko:
„Jak szybko mija życie, jak szybko mija czas...” Tata demonstrował właśnie młodzieży
repertuar imieninowy swojego pokolenia. Gabrysia nabrała powietrza w płuca, ponie-
waż nie miała wprawy w całowaniu się z nikim, a co dopiero z Pyziakiem, i właśnie zu-
pełnie zabrakło jej tchu. Nagły dzwonek u drzwi wprawił ją w panikę, wyrwała się z
ramion swego Jasia i szarpnęła za klamkę, jednocześnie przygładzając nerwowo wło-
sy.