You are on page 1of 160

MAŁGORZATA MUSIEROWICZ

KWIAT KALAFIORA
31 grudnia, sobota

Suknia była różowa. Na zgięciach i szwach tkanina migotała delikatnie i złoci-


ście. U dołu spódnicy tryskał tęczowymi iskrami ornament ze sztucznych brylanci-
ków. Wisiała na sinym manekinie w oknie wystawowym Domu Mody „Telimena” przy
ulicy Armii Czerwonej w Poznaniu.

Kreacje tego typu nie podobają się na ogół wyrafinowanym elegantkom. Ale
Ida Borejko do takich nie należała. Miała lat czternaście, była chuda, rudowłosa i
odziana w za duże palto odziedziczone po starszej siostrze - Gabrieli.

- Chciałabym - powiedziała Ida Borejko gorącym głosem. - Chciałabym być


brunetką. - Przykleiła nos do szyby wystawowej Domu Mody „Telimena” i pożerała
wzrokiem błyszczące, różowe cudo konfekcyjne. - Gdybym była brunetką - dodała na-
stępnie - mogłabym malować usta na wiśniowo.

- A tak to nie możesz wcale - celnie odparła Gabriela, rosła i dorodna siedem-
nastoletnia sportsmenka o niebywale długich nogach. - Ida, dziecino, idziemy. Jestem
głodna jak szakal.

- Gabrysia, ale popatrz tylko...

Gabrysia popatrzyła i lekceważąco ruszyła brwiami. Były to brwi szerokie i sta-


nowcze, jakby stworzone do tego, by nimi lekceważąco poruszać. Pod tymi brwiami
znajdowały się inteligentne brązowe oczy o stanowczym spojrzeniu, a wszystko razem
mieściło się na twarzy rumianej, myślącej i dość silnie piegowatej. Gabrysia ubrana
była w wytarte dżinsy „Odra”, burą kurtkę i nieokreślonego koloru beret filcowy, wci-
śnięty byle jak na krzywo przyciętą blond czuprynę. Wyglądała jak duży, zaniedbany
chłopak. Nie była fanatyczką elegancji. Każdy mógł to zrozumieć na pierwszy rzut
oka.

- No, już! - powiedziała głosem mocnym i despotycznym, po czym szarpnęła


uchwytem siatki z zakupami. Drugi uchwyt znajdował się w dłoni zapatrzonej Idy, to-
też szarpnięcie było dla niej przykrą niespodzianką. Z trudem złapała równowagę i w
tej samej chwili, zmuszona do truchciku, już biegła za swą starszą siostrą, która wiel-
kimi, równymi krokami maszerowała w stronę skrzyżowania ulic.

- No co?! No co?! - krzyknęła Ida z piskliwą irytacją. - Czego to tak lecisz, co?

- Mówiłam, jestem głodna. Diabelnie.


- Na twoim miejscu nie jadłabym tyle - docięła swej brutalnej siostrze obrażona
Ida. - Na twoim miejscu starałabym się już nie rosnąć.

- Niby dlaczego? - utrzymywała równe tempo Gabriela. - Gdybym była mniej-


sza, nie mogłabym grać w kosza w AZS-ie.

- Kupiłyśmy jajka? - skojarzyła sobie Ida.

- Kupiłyśmy. Nie mów mi o jedzeniu, bo zemdleję. No, chodź już, prędzej! - Ga-
briela jeszcze bardziej przyspieszyła kroku i wyciągnęła siostrę na skrzyżowanie ulicy
Armii Czerwonej z ulicą Tadeusza Kościuszki.

W tej samej chwili z przeciwnej strony jezdni ruszył bardzo wysoki, barczysty
szatyn o stalowych oczach, orlim nosie i niebezpiecznym uśmiechu notorycznego pod-
rywacza. Był to młodzieniec przystojny i pewny siebie, toteż tym dziwniejsze mogło
się wydawać jego zachowanie, kiedy - niesiony falą przechodniów - wpadł znienac-
ka wprost na Gabrielę i stanął z nią oko w oko i nos w nos

- Yh! - wyrwał mu się mianowicie trwożny okrzyk, a jego twarz pobladła.

Zaskoczona Gabriela stała przez chwilę nieruchomo, z uwieszoną u siatki


młodszą siostrą, której oczy zapłonęły nagle ową charakterystyczną dla młodszych
sióstr ciekawością.

- Ty ty... Gab... Gabrysiu? - spytał głupio szatyn.

Gabriela była tak daleka od romantycznego zawstydzenia, jak Syberia od Ri-


wiery.

- Co, ślepy jesteś? - spytała rzeczowo.

- Słuchaj...

- Nie ma mowy - odparła energicznie Gabriela. - O, nie. A jakby co, to tym ra-
zem oberwiesz, słowo ci honoru.

- Gabrysiu... - odzyskał nieco pewności szatyn. - Daj sobie wytłumaczyć...

- Stary - wyrzekła ona głosem jak brzytwa. - Mnie nie trzeba nic tłumaczyć, ja
jestem inteligentna i z miejsca sama rozumiem. Wybacz i żegnaj. Światło zielone już
miga.

- Gabrielo!
- Stary, cześć. Do zobaczenia na jakimś treningu. I daj mi już spokój, raz na za-
wsze - powiedziała Gabriela bezlitośnie i szarpnąwszy za swój uchwyt jak za uprząż,
pociągnęła Idę, aż smarkuli ruda grzywa spadła na oczy.

Przeszły na drugą stronę jezdni i ruszyły dalej, w kierunku ciemnego kamien-


nego masywu Pałacu Kultury.

- Gabuniu, kto to był? No, powiedz mi, kto to był? - jęczała Ida i, me mogąc wy-
dusić odpowiedzi z milczącej zawzięcie siostry, pytała dalej: - Znajomy? Z AZS-u?
Gniewacie się? No, powiedz!!!

- Znajomy - burknęła Gabriela na odczepne. Była rozdrażniona. - Taki jeden.


Nazywa się Pyziak.

Janusz Pyziak” - pomyślała i znów ją zatrzęsła dawna złość. Pyziak (lat osiem-
naście, wzrost: metr osiemdziesiąt dwa) był gwiazdą drużyny juniorów. Słynął z nieza-
wodnych rzutów. Mecz koszykówki bez niego był z reguły sromotną porażką. Otóż ta
właśnie gwiazda kosza pewnego wrześniowego wieczoru zwróciła swe spojrzenie na
Gabrielę. Wieczór był piękny i Janusz Pyziak odprowadził Gabrysię po treningu do
domu nieco okrężną drogą. Mimo mroku patrzał jej bezustannie w oczy i powiedział,
że przypomina mu kwiat jabłoni, drżący w lekkim, wiosennym wietrze. Na Gabrieli
metafora ta wywarła niezwykle silne wrażenie do następnego treningu, kiedy to, zwie-
rzywszy się koleżance z drużyny, usłyszała od niej, że i ona, jakiś miesiąc temu, została
przez Pyziaka porównana do kwiatu jabłoni. Skonfrontowana z całą drużyną juniorek
metafora Pyziaka okazała się wytartym liczmanem: aż cztery dziewczyny były kwia-
tem jabłoni dla dzielnego koszykarza, dwie natomiast porównane zostały do muzyki
skrzypcowej. Szatnia drużyny żeńskiej rozbrzmiewała tamtego wieczoru huraganowy-
mi wybuchami śmiechu, a nieświadom niczego Pyziak, który zaproponował Gabrieli
spacer po parku, został przez nią zbesztany, zawstydzony, skarcony jak dzieciak i od-
trącony kategorycznie raz na zawsze. Wyszydzony następnie w sposób solidarny przez
całą drużynę juniorek trzy tygodnie nie przychodził na treningi w te dni, kiedy w sali
ćwiczyły razem oba zespoły - chłopców i dziewczyn. Po trzech tygodniach wrócił do
równowagi i na treningi, lecz unikał Gabrieli jak diabeł święconej wody.

I że też dzisiaj akurat musiał wpaść na nią na skrzyżowaniu! To ci biedaczyna...

Gabrysia uśmiechnęła się z tajoną satysfakcją, przypominając sobie zmieszanie


tego zakłamanego potwora, i z wolna doszła do wniosku, że nie ma powodu do zde-
nerwowania, spotkanie dzisiejsze wypadło nawet całkiem zabawnie.
Było to ostatnie popołudnie roku 1977. Gabriela i Ida wędrowały sobie ze swo-
imi zakupami przez ulice Poznania, a wokół nich, w szarym powietrzu, unosiły się
upojne sylwestrowe fluidy. Restauracje i kawiarnie, świetlice i kluby studenckie, sale
konferencyjne i stołówki zakładów pracy. Wojska Polskiego, Służby Zdrowia, Milicji
Obywatelskiej i ORMO, jadalnie szkolne i liczne klasopracownie oraz wszystkie inne
nadające się do tego celu pomieszczenia udekorowano bladymi serpentynami z
ubocznej produkcji papierniczej, zegarami wyciętymi ze styropianu i obowiązkowo
wskazującymi za pięć dwunastą, dowcipnymi malowidłami o podtekście uczuciowym
lub frywolnym, koszmarnymi kominiarzami ze szczotką, a także gigantycznymi ma-
seczkami z brystolu, wysmarowanego czarną plakatówką i posypanego tak zwanym
błyszczem. Zakupiono ogromne ilości napojów alkoholowych i Pepsi-Coli, ryb w gala-
recie, pieczeni rzymskiej i sałatek garmażeryjnych. Wszystko wokół dyszało oczekiwa-
niem szampańskiej nocy. Po chodnikach i jezdniach całego miasta, dławiąc się w kłę-
bach niebieskawych, czarnych i brunatnych spalin samochodowych, tupały tysiące za-
aferowanych obywateli PRL, taszcząc w zgrabiałych dłoniach paczki, siatki i butelki.
Do kas sklepowych płynęły strumienie żywej gotówki, powiększając tylko ogólne za-
mieszanie. Przed zakładami fryzjerskimi i wewnątrz nich odbywały się sceny dantej-
skie. Gdzie indziej znów dowieziono szampana i to powodowało natychmiastowe
utworzenie się na chodniku wiru o kilku epicentrach. Przechodnie mieli w oczach go-
rączkowy blask - melanż podniecenia łowieckiego i nadziei na odwrócenie nurtu co-
dziennej bylejakości przy pomocy szaleństw sylwestrowych.

Tak, stanowczo było coś w powietrzu tego popołudnia. Nawet Gabrysia przypo-
mniała sobie, że zaproszono ją na prywatkę. Zaproszenie pochodziło od Joanny, ku-
zynki, która zawsze telefonowała po Gabrysię na kilka dni przed planowanym przyję-
ciem. Niestety, przyjęcia te i prywatki były zazwyczaj tak ekskluzywne, że Gabrysia z
reguły na nie nie chodziła, gdyż po prostu nie miała w co się ubrać. Na przykład, gdy-
by zdecydowała się pójść do Joanny dzisiejszego wieczoru, miałaby do wyboru albo
swoje całkowicie bezpretensjonalne dżinsy „Odra”, albo szkolną spódniczkę w kolorze
granatowym, zresztą już przykrótką.

Postawa człowieka wobec dóbr materialnych oraz przedmiotów konsumpcyj-


nych nie zawsze zależy od jego widzimisię. Kiedy, na przykład, człowiek jest częścią
wielodzietnej komórki społecznej o umiarkowanych dochodach i nieumiarkowanie
lekkomyślnym do nich stosunku, rozsądnie czyni przybierając wobec wyżej wspo-
mnianych dóbr postawę lekceważącą i nawet wyniosłą. Gabriela właśnie to zrobiła.
Ponadto, ujęcie takie bardzo odpowiadało jej naturze wyzbytej kokieterii i nacecho-
wanej pewną nonszalancją. Gabrysia była całkowicie zadowolona zarówno ze swej ro-
dziny, jak i ze swej sytuacji życiowej. A na prywatkę przecież od początku pójść nie za-
mierzała. Zamierzała zostać w domu i poczytać sobie ze smakiem pożyczoną od ojca
„Fizjognomikę” Arystotelesa.

- „Ci, którzy mają małe oczka, bywają nikczemni: wnioskuje się o tym z przy-
kładu małp” - smacznie przeczytała Gabrysia. Nie znała milszego sposobu czytania niż
w pozycji leżącej, na brzuchu, przy czym pod brodę należało sobie podłożyć zwiniętą
poduszkę, żeby kark nie zdrętwiał.

Ida szukała czegoś w szafie i zareagowała natychmiast.

- Te, uważaj no! Bo ja ci powiem, co wnioskuję z twojego przykładu! Mama,


Gaba mi robi przytyki!

- Gaba, nie rób Idzie przytyków - powiedziała machinalnie mama Borejko,


przechodząc przez pokój z odkurzaczem w ręce. Matka czterech córek, z których każ-
da miała wyraźnie zarysowaną osobowość, pani Mila Borejko, zachowywała względną
równowagę ducha tylko dzięki specjalnemu systemowi, wypracowanemu przez długo-
letni trening psychiczny. Wszelkie konflikty między córeczkami przyjmowała miano-
wicie do wiadomości tylko powierzchownie. Inaczej po prostu nie zdołałaby przetrwać
w tym młynie.

- Coś takiego, ona nie odróżnia Arystotelesa od przytyku - zaśmiewała się Ga-
brysia, a słowa jej przechodziły przez wierzchnie rejony maminej świadomości, wpa-
dając jednym uchem, a wypadając drugim.

Ida warknęła ze złością, ryjąc oburącz w szafie. Kiedy się złościła, miała oczy
jak zielone lampki elektryczne, a jej czupryna, przypominająca bezładne zwoje mie-
dzianych drucików, zdawała się samoczynnie iskrzyć. Dwie córki państwa Borejków
były rude; Ida i Natalia. Dwie pozostałe: Patrycja i Gabriela, były blondynkami, jak
mama. Co do rudego taty Borejki (który z biegiem lat stał się siwawy), uważał on, że
cztery córki to i tak sporo jak na wytrzymałość pojedynczego ojca i całe szczęście, że
nie są to cztery rude córki. Los - twierdził tata Borejko z właściwą mu filozoficzną po-
godą - litościwie nie zechciał do monotonii płci przydawać monotonii ubarwienia. W
istocie, każda z córek miała łepetynę innego koloru. Gabriela odznaczała się bujną
strzechą krzywo przyciętych, jasnopopielatych kosmyków. Ida była ruda jak wiewiór-
ka, zaś mała Natalia mawiała o sobie, że jest pomarańczową blondynką i było to traf-
ne określenie: jej włosy były dokładnie koloru marchewki. Najmłodsza Patrycja była
zasadniczo podobna do barokowego aniołka z różowego alabastru i zgodnie z tym wo-
kół pulchnej buzi miała wijące się, złote loczki.

- Ha!!! - wrzasnęła nagle Ida głosem piskliwym. - Ja przepraszam, że zakłócam


spokój! Ale znów ktoś ruszał moje rajstopy!

- „Ci, którzy mówią głosem miękkim i bezdźwięcznym, bywają łagodni; wnio-


skuje się o tym z przykładu owcy. Ci zaś, którzy mówią głosem wysokim i wrzaskli-
wym, bywają narwani; wnioskuje się o tym z przykładu kóz” - przeczytała Gabrysia z
prawdziwą przyjemnością.

- Słuchajcie no, kozy nieszczęsne, gdzie jest wasz ojciec?

- Nasz nieszczęsny ojciec jest w mieście, razem z naszymi nieszczęsnymi sio-


strami - odparła Gabrysia, wertując Arystotelesa. - Usiłują nabyć kiełbasę.

- Ten człowiek oszalał - stwierdziła mama zwięźle. - Stratują mu dzieci w kolej-


ce.

- Nasz nieszczęsny ojciec nie będzie stał w kolejce - wyjaśniła Ida.

- Pulpecja jest jedyna na podbijanie tłumów. - Miała tu na myśli pięcioletnią


Patrycję, słodkie dzieciątko o stalowym charakterze, typowy wykwit lat siedemdzie-
siątych. Wykwit ten potrafił się rozpłakać na zawołanie, kiedy kolejka, napierając
zwartą masą na ladę, domagała się niedopuszczania do niej wszystkich starców, ko-
biet w ciąży i inwalidów z dziećmi na ręku. W takich chwilach zaprawiona w bojach
dziecina wybuchała płaczem tak przekonywającym, że zdetonowana kolejka milkła i
nie wydawała już okrzyków na temat dużej dziewczynki, która bynajmniej nie musi
być trzymana na ręku, lecz przeciwnie, samodzielnie może ogonkować po salceson i
wątrobiankę.

- Odkurzacz się zepsuł - stwierdziła mama z irytacją. Gabrysia podniosła oczy


znad książki, bo w głosie mamy zabrzmiała nutka dziwnego rozdrażnienia. Było też
coś niepokojącego w jej wyglądzie. Mama zawsze była mała i bardzo szczupła, lecz
dziś wydawała się jeszcze bardziej mizerna. I nieswoja. Mama miała nieco ponad
czterdzieści lat, wyglądała na więcej, gdyż jej twarz nosiła ślady wszystkich trosk i kło-
potów, których nie dopuściła do głębin świadomości. Tylko oczy były w jej twarzy
młode - świeciły miłym, dobrym, błękitnym spojrzeniem, bo zresztą i mama była oso-
bą miłą i dobrą, tylko niesłychanie apodyktyczną. Była małym domowym tyranem,
pełnym skoncentrowanej energii, wiecznie czymś zajętym i niezłomnie oddanym swo-
jej rodzinie.

Tym dziwniejsza była jej dzisiejsza apatia - bo to, co u kogo innego mogło być
poczytane za stan normalny, u mamy oznaczało właśnie apatię i marazm. Wzdychając
i masując sobie okolice żołądka, mama Borejko stała bezczynnie pośrodku pokoju i
wpatrywała się w odkurzacz. Wreszcie otrząsnęła się, wzięła ze stołu książkę, skontro-
lowała jej tytuł i przewróciła kilka kartek.

- Kto to kupił? - spytała.

- Co takiego?

- „Drugą i trzecią młodość kobiety”.

Przez chwilę panowała cisza.

- Ja... - wyznała wreszcie Ida, chrząkając z zażenowaniem. Gabrysia zaniosła


się chichotem, po czym wsparła brodę o poduszkę.

- „Ci, którzy mają pośladki wąskie i kościste” - podjęła głośno.

- No, mamo, teraz sama słyszysz, ta jędza mnie bezustannie poniża.

- Gaba, nie poniżaj.

- Arystoteles! Powiedz jej, mamo, żeby sobie lepiej fizykę poczytała. Bo nigdy
nie wylezie z tej dwójki.

- Gaba, poczytaj sobie lepiej fizykę - powiedziała mama. - Bo nigdy nie wyle-
ziesz z tej dwójki. - Westchnęła i skrzywiła się boleśnie. - Co, u licha, jakoś kiepsko się
dziś czuję. Słuchajcie, dlaczego żadna z was nie zna się na elektryczności? Dlaczego ja
muszę stać na środku pokoju z nieczynnym odkurzaczem?

- Dlatego, że go nie włączyłaś do kontaktu - odgadła błyskotliwie Gabrysia,


choć miała dwójkę z fizyki i wstręt do prądu elektrycznego.

Mama z niezadowoleniem skonstatowała, że Gabrysia ma rację, po czym udała


się do sąsiedniego pokoju, by włączyć wreszcie odkurzacz. Lecz dotarłszy tam, od razu
o nim zapomniała i usiadła w fotelu, trzymając się za brzuch.

W mieszkaniu Borejków zapadła cisza.

Na dworze też cichło - powoli, lecz wyraźnie. Mrok na ulicach gęstniał, nabiera-
jąc tonów granatowych. Nie rozjaśniało go nawet najmniejsze światełko ulicznej latar-
ni, ponieważ na przełomie lat 77 i 78 cały kraj oszczędzał energię elektryczną. Za to
pokój, w którym znajdowały się Ida i Gabrysia, był oświetlony wprost rzęsiście. Pokój
ów miał ściany koloru zielonego, co z trudem można było dostrzec pod patyną lat. Był
to pokój wąski, wysoki i umeblowany bez przekonania. Zawierał dwa tapczany, szafę
trzydrzwiową, wielkie biurko, stół i dwa krzesła wyściełane - wszystko w charaktery-
stycznym i cenionym przez znawców stylu lat pięćdziesiątych naszego stulecia. Meble
te w dawnym mieszkaniu Borejków zapychały ze szczętem niemal całe M-4. Tu, w jed-
nym z trzech pokojów szacownej mieszczańskiej kamienicy z roku 1914, wymienione
wyżej sprzęty ukazywały z całym bezwstydem ubogie swe wdzięki.

Borejkowie zamieszkali tu przed niespełna dwoma miesiącami, ulegając namo-


wom swej starej znajomej, pani Trak, która po śmierci męża postanowiła przenieść się
do mieszkania mniejszego i wygodniejszego. Lekkomyślni jak zwykle Borejkowie zgo-
dzili się na zamianę, podniecani myślą, że czynsz w owym starym mieszkaniu kwate-
runkowym jest o wiele niższy niż opłata za mieszkanie spółdzielcze. W tym aspekcie
sprawę wygrali. Lecz pod wszystkimi pozostałymi względami raczej nabito ich w bu-
telkę, co było nieuczciwością o tyle względną, że Borejkowie po prostu nie uważali się
za pokrzywdzonych. Mieszkanie miało kaflowe piece, do których węgiel trzeba było
zdobywać podstępami i szantażem, po zdobyciu zsypywać do piwnicy, a następnie
wnosić codziennie w kubełkach do mieszkania. Jednakże ten mankament był dla Bo-
rejków jedynie źródłem ukojenia i zachwytów. Czyż mogło istnieć bowiem coś roz-
koszniejszego niż ciepły piec z pięknych starych kafli, do którego tak błogo przytulić
się plecami w mroźny wieczór zimowy! Podobnie spaczone widzenie rzeczywistości
przejawiali ci beznadziejnie nieżyciowi lokatorzy w odniesieniu do rozmamłanego i
grożącego wybuchem piecyka w łazience (który ich zdaniem był prześlicznym mosięż-
nym zabytkiem niemieckiej secesji), podłóg spróchniałych i wymagających ustawicz-
nego pastowania (lecz jakże miło skrzypiących pod nogami), sufitów z kurzem osa-
dzającym się złośliwie na gipsowych stiukach i girlandkach (ale cóż za rozkosz obu-
dzić się rano i ujrzeć nad sobą coś tak różnego od stropów żelbetowych z rurami kana-
lizacyjnymi!) i tak dalej, i tak dalej. Dodatkowym mankamentem mieszkania była
okoliczność, że remontowano je zapewne w latach dwudziestych.

Rychłej zmiany sytuacji remontowej raczej nie przewidywano. Ojciec Borejko,


filolog klasyczny i bibliotekoznawca, był ostatnim człowiekiem, który mógłby zbić ma-
jątek. Mama od urodzenia Natalii przestała pracować w biurze i zajęła się wyłącznie
domem oraz wychowaniem córek, ściboląc na maszynie dziewiarskiej swetry i czapki,
co zlecała jej Spółdzielnia Pracy „Świt” i który to rodzaj zarobkowania, aczkolwiek
niekrępujący, nie należał bynajmniej do popłatnych. Na całe szczęście, rodzina Borej-
ków była tak umęczona spółdzielczo-osiedlowym betonem, że nowe mieszkanie podo-
bało się wszystkim, nawet w obecnym stanie. Podobało się zresztą nawet osobom bar-
dziej życiowo zaradnym niż ci fantaści. Każdy, kto pobył w nim choćby pół godziny,
wychodził pełen uznania dla jego przytulności, urody i nieokreślonego wdzięku, jakim
oddychał tu każdy kąt. Nie zdawano sobie przy tym sprawy, że podobne cechy miało-
by każde mieszkanie tej rodziny i że wrażenie przytulności nie rodziło się bynajmniej
w umeblowaniu czy dywanach. Przytulnie było po prostu z tymi ludźmi - niezamożny-
mi, niezaradnymi i pozbawionymi siły przebicia. To dlatego goście u Borejków sie-
dzieli zawsze dłużej, niż wypadało, a niejeden z nich zasiedział się i do późnej nocy,
choć często jako jedyny poczęstunek wjeżdżała na stół herbata i chleb z dżemem.

Zresztą fakt, że w nowym mieszkaniu było więcej miejsca i że nareszcie można


było zapraszać wszystkich gości, jakich miało się ochotę zobaczyć, stanowił dla każde-
go z Borejków źródło nieustającej uciechy. A to się czuło.

Gabrysia umościła sobie na tapczanie wygodne gniazdko z koca, poduszek i du-


żej wełnianej chustki. Leżąc błogo, na przemian to czytała, to popatrywała na siostrę,
która wciąż stała przed lustrem umieszczonym w drzwiach szafy i wierciła się, jakby
karaluch łaził jej wokół talii. Przeginała się tak i owak, robiła obroty i skłony, stroiła
miny i trzepotała rzęsami. Gabriela uśmiechnęła się pobłażliwie. Gapienie się w lustro
- czynność ściśle użytkowa, którą rozsądny człowiek ogranicza do kilku najkoniecz-
niejszych chwil, zbzikowaną Idę zdawało się najwyraźniej fascynować. Gdybyż choć
była piękna! Ale nie. Gabrysia bardzo lubiła chudą, płaską i okrągłą jak talerzyk twarz
siostry z jej zadartym nosem i rudymi brwiami. Lecz nie mogła przyznać, że jest to
twarz urodziwa, choć nakrapiany podlotek czynił wszystko, by efekt ten osiągnąć. Te-
raz, na przykład, zasmarowywał piegi fluidem, a skórę wokół oczu pokrywał hojnie
zielonym, migocącym mazidłem.

- Skarbie - przemówiła Gabriela, kryjąc uśmiech. - Co to za nagły zryw elegan-


cji? Czy ty się gdzieś wybierasz?

- Owszem - burknął skarb. - Do Joanny na prywatkę.

- Aha... do Joanny... na prywatkę... - odpłynęła uwaga Gabrieli. - Ty, a posłu-


chaj tego: „Ci, którzy mają grzbiet włochaty, bywają bardzo bezlitośni” ...zaraz -
oprzytomniała nagle. - Jak to: do Joanny na prywatkę? Przecież to ja byłam zaproszo-
na!
- No, ale ty przecież nie idziesz - westchnęła zniecierpliwiona Ida i syknęła, po-
nieważ zielone mazidło rozpłynąwszy się nagle, wlazło jej do oczu. Dłubiąc sobie pod
powiekami, gęsto mrugając i łzawiąc, ze świstem zaciągnęła zamek aksamitnej su-
kienki, którą donaszała po Gabrysi.

- Skąd wiesz, że nie idę, wiśniowa brunetko? Skąd wiesz, pytam?

Ida odwróciła się od lustra i z wyrazem lekceważenia pociągnęła nosem. W


swym podręcznym arsenale kobiety światowej miała spory zapas takich wzgardliwych
grymasów. Trenowała je wszak codziennie przed lustrem, na wypadek gdyby akurat
tego dnia zaczepił ją jakiś czarujący natrętny brutal. Teraz wyniosłość ową przećwi-
czyła na osobie siostry, zresztą bez trudu. Mimo iż uważała Gabrielę za istotę pod każ-
dym względem imponującą. Ida po cichu przypuszczała, że jej starsza siostra nie ma
w sobie ani jednego hormonu. Żeby do tego stopnia się zaniedbać! Nigdy nie malo-
wać! Nie robić manicure! Wrzeszczeć na ulicy na takiego pięknego chłopaka jak Py-
ziak! Ida miała już nie tylko dyskretny manicure, ale i dyskretnego wielbiciela imie-
niem Waldzio, który to, nie zważając na jej zmienność i okrucieństwo, chętnie podda-
wał się rozkosznej tyranii. Poddanie to znajdowało wyraz w licznych ofiarach, jak
taszczenie węgla z piwnicy, wynoszenie śmieci po całej rodzinie Borejków w dzień,
kiedy przypadł dyżur Idy, odrabianie za nią co trudniejszych lekcji i wystawanie w
najróżniejszych kolejkach po wszystko.

- Moja biedna Gabusiu - przemówiła Ida, widząc, że jej starannie opracowana


mimika nie wywiera na siostrze najmniejszego wrażenia. - Nie trzeba być Arystotele-
sem, żeby wiedzieć, kiedy kobieta wybiera się na Sylwestra. Ty się nie wybierasz. Po
pierwsze, nie masz z kim. A po drugie, nie masz w czym.

- Moja biedna Idusiu. Ty jednak jesteś dojrzała ponad wiek. Ciekawe, jaki to
ma związek z włochatymi nogami.

- Widocznie żadnego. Spójrz na swoje. - Ida, zadowolona ze swej dowcipnej i


natychmiastowej riposty, poweselała na tyle, by móc udzielić Gabrysi dobrej rady.
Cmoknęła z przyganą i powiedziała: - Głupio robisz, że nie idziesz. Dziś spotkałam na
schodach tego blondyna z pierwszego piętra, co z tobą jest w jednej klasie.

- A, Pawełka - mruknęła Gabrysia.

- Powiedział mi, że też będzie u Joanny. Oni się znają. Uważam, że jest śliczny.

- Tak - powiedziała Gabrysia. - Śliczny jak budyń z soczkiem.

- Szkoda, że ci się nie podoba. Na szczęście ja też jestem w jego typie.


- Moim zdaniem każda dziewczyna jest w jego typie. A znów on jest w typie
jednej Danusi.

- Z waszej klasy? - spytała Ida żałośnie.

- Tak. Przegrana sprawa, Iduś, dziecino. Kochaj się lepiej w Waldusiu.

- Tak czy inaczej ja idę - powiedziała zdecydowanie Ida Borejko. - Pawełek mi


powiedział, że był rano fiatem u Joanny, on ma fiata mirafiori... no i pomagał jej robić
zakupy. Podobno upiekła już placek drożdżowy, z kruszonką, i to całe dwie wielkie
blachy. Będzie mnóstwo innych przysma...

- Która godzina? - spytała gwałtownie Gabriela, podrywając się na nogi jednym


sprawnym skokiem,

- No, późno już, późno. Dochodzi siódma.

- Zmywaj no te makijaże. Zostajesz w domu.

- Kto, ja? Mamusiu!

Mama weszła szybkim krokiem.

- Kto kogo bije i za co?

Wyjaśniono jej, co zaszło, a mama bez chwili namysłu wydala werdykt;

- Gaba idzie. Ida zostaje. Proszę bez protestów.

- Mamo!!

- Powiedziałam, bez protestów. Nieletnie uczennice nie chadzają na prywatki.


Gabrysiu, właściwie... dlaczego ty też nie chadzasz?

- No, bo nie mam kiecek - wyjaśniła Gabrysia pobłażliwe. - Ale to nieważne,


dziś się tym nie przejmuję, bo idę po prostu na placek.

- Gabrysiu, jak to? Jak to - nie przejmujesz się? Przecież to nienormalne. Moja
droga, ty stanowczo, ale to stanowczo, powinnaś wcielić się dziś wieczór w Roman-
tycznego Motyla. A jak, to już ja ci powiem.

- Niesprawiedliwość! - wymamrotała Ida. - Przecież ja się już umówiłam z Wal-


deczkiem!

- O, kochanie, jak to miło. Lubię Waldeczka, choć zbyt często dostaje czkawki.
Biedne dziecko, dlaczego on tak się mnie boi?

- Bo jesteś groźna despotka!


- Zaproś go mimo to. Posiedzimy sobie wszyscy razem przy telewizji, a o dwu-
nastej dziesięć Waldzio pójdzie do domu.

- Ta propozycja mi się nie podoba. I nie spodoba się też Waldkowi.

- Ale innej nie ma - w głosie mamy zadźwięczała stal i Ida, mrucząc gniewnie,
zaniechała oporu.

Punktualnie o siódmej wrócił z miasta zdyszany tata Borejko wraz ze zdyszany-


mi córkami - Natalią i Patrycją. Natychmiast włączono telewizor, stojący w zielonym
pokoju. Zaczynała się właśnie bajka na dobranoc. Dwie rumiane dziewczynki - sied-
mioletnia, chuda jak szczapka Natalia, zwana w rodzinie Nutrią dla swych imponują-
cych górnych siekaczy i namiętności moczenia się w wodzie, oraz pięcioletnia Patry-
cja-Pulpecja, zasiadły przed ekranem nie zdejmując nawet płaszczyków. Całkowite i
wyłączne skupienie uwagi potrzebne im było dla śledzenia przygód pewnego sympa-
tycznego kreta.

- Wleci do tej dziury - emocjonowała się Nutria, drżąc z podniecenia, ogryzając


paznokcie i szeroko otwierając świetliste, szare oczy.

- Nie wleci, nie wleci - Pulpa zachowywała olimpijski spokój. Jej lazurowe
oczka, ukryte wśród fałdek miłego sadełka, błyszczące okrągłe policzki z dołkami i do-
datkowy dołeczek w brodzie - wszystko to tchnęło zdrowiem, siłą i niczym nie zmąco-
ną pogodą ducha.

- Patrz, patrz, męczą go! - krzyczała Nutria, kurczowo ściskając rękę siostrzycz-
ki.

- Co się martwisz. Patrz, on się nie martwi.

- Ale przecież...

- Ty się martwisz, a on sobie zawsze poradzi - koiła Pulpa, siedząc zażywnie na


tapczanie jak mały, różowy Budda.

Nutria była nerwowa, płakała z dziwnych powodów, a huśtawka jej nastrojów


znana była rodzinie bliższej i dalszej, ponieważ udawanie pogody w chwilach depresji
było zabiegiem całkowicie obcym tej szczerej naturze. Pykniczna Patrycja była wciele-
niem spokoju. Jeśli chodzi o nią, kret z bajki mógłby zostać nawet poćwiartowany i
zamarynowany w occie - przyjęłaby to zapewne z lekkim smuteczkiem, by natych-
miast zająć się zabawniejszymi stronami życia.
Na szczęście tego wieczoru kret jakoś się wylizał, bajka dobiegła końca i ryknę-
ła Siódemka, co wywołało okrzyki całej rodziny: „Gasić, gasić!” - i skłoniło Nutrię i
Pulpecję do opuszczenia zielonego pokoju. Zdjęły płaszcze, botki, czapki, ułożyły
wszystko w korytarzu i poszły myć ręce, która to czynność wynikała zawsze z inicjaty-
wy Natalii.

Był już czas, bo czajnik w kuchni zaczął gwizdać. Ojciec zgasił pod nim płomień
gazowy i dalej wiódł pogawędkę z mamą, która przygotowywała kolację. Patrzał przy
tym na jej małe i zniszczone ręce, których każdy ruch był celowy i precyzyjny. Mama
krajała wielkie ilości chleba, smarowała je masłem roślinnym, pastą twarogową, kła-
dła na to plasterek kiełbasy i zdobiła wszystko hojnie szczypiorkiem i kminkiem. Pa-
trzała przy tym czule na swojego męża, który opierał się bokiem o ścianę przy kuchen-
nym stole i opowiadał, co było w pracy, podjadając przy tym po kawałeczku to tego, to
owego. Ojciec Borejko był przygarbionym i posiwiałym rudzielcem o ciepłych brązo-
wych oczach i subtelnym uśmiechu. Jego wrodzoną i wykształconą z latami melan-
cholię spowijał woal zadumy, pozwalający mu izolować się ochronną otoczką od oce-
anu kobiecości przewalającego się po tym domu. Tata Borejko wolał od dawna zacho-
wywać rozsądne milczenie, a jeśli już mówić, to jakby do siebie, nie zwracając szcze-
gólnej uwagi na to, czy ktoś go w ogóle słucha. Ze spokojem prawdziwego filozofa
tkwił w toczących się burzliwych kłótniach, w razie potrzeby schodząc po prostu z toru
zamieci. Jednakże, kiedy akurat w pobliżu nie tętniło życie którejś z córek, tato stawał
się bardziej wymowny. Teraz właśnie był taki moment - bo małe były w łazience, a
duże w zielonym pokoju, gdzie Ida dąsała się, a Gabrysia robiła przegląd swej garde-
roby, by po chwili stwierdzić, że w rzeczy samej nie ma co na siebie włożyć, chyba że
pójdzie na prywatkę w białej bluzce i granatowej spódnicy. „I tak też zrobię -pomyśla-
ła. - Co za różnica, w czym będę jadła te wszystkie smakołyki”.

Smakołyków zawsze było za mało w tym domu. Przy napiętym do ostatnich


granic budżecie, a jednocześnie przy nieumiarkowanej manii kupowania książek, któ-
rej ulegali wszyscy znający alfabet członkowie rodziny, sytuacja musiała wyglądać
drastycznie. Co prawda, w chwilach kryzysu robiono czystkę w bibliotece i zanoszono
paki nie lubianych książek do antykwariatu na Starym Rynku, lecz sumy uzyskane z
tej sprzedaży nigdy nie były zbyt wysokie. Mama dokazywała cudów pomysłowości, by
gatunkowo skromne pożywienie uczynić pożywieniem wysokokalorycznym, wysoko-
białkowym i pełnym witamin, ale niekiedy przeżywała chwile buntu i ukazywała ojcu
bezsens kupowania na przykład polskiego przekładu Plutarcha, skoro ma się na półce
oryginał. Proponowała, by zamiast czynić podobnie nieprzemyślane zakupy, nabył ra-
czej nieco czekolady dla córek. Ojciec odpowiadał, że po pierwsze, czekolady nie ma, a
po drugie, z natury swojej nadaje się ona wyłącznie do szybkiego strawienia, podczas
gdy przekład Plutarcha będzie dojrzewał na półce, czekając, aż dziewczynki dorosną
do tej lektury. Mama milkła, gdyż w głębi serca przyznawała ojcu rację. W efekcie tej
polityki Borejkówny były dziewczętami inteligentnymi, pełnymi erudycji zaskakującej
w ich wieku, rzucały sobie swobodnie cytatami i aforyzmami, lecz do całkowitej towa-
rzyskiej ogłady brakowało im opanowania na widok rzeczy jadalnych, zwłaszcza za-
wierających czekoladę. Dochodziło do gorszących scen.

Dzisiejsza kolacja też została pochłonięta w oszałamiającym tempie. W tym


domu nikt nie grymasił przy jedzeniu, ponieważ mogłoby się zdarzyć, że któraś z
sióstr zajęłaby się porcją grymaśnicy. Nikt też przy jedzeniu nie rozmawiał, ponieważ
traciłby w ten sposób cenny czas, przeznaczony na posiłek. Rozmowy wybuchały z
chwilą zniknięcia z talerza ostatniej kanapki, a dziś pierwsza odezwała się mama,
oświadczając, że zaraz skombinuje Gabrysi błyskawiczną kreację Sylwestrową.

Koncepcja mamy zasadzała się na użyciu do celów sylwestrowych pewnej uro-


czej żółtej firanki bawełnianej, zdobnej w klockową koronkę. Firanka ta podzieliła po
przeprowadzce los wszystkich innych przywiezionych przez mamę z poprzedniego
mieszkania. Spoczęły one w głębinach szafy, ponieważ były za wąskie, za krótkie i w
ogóle za małe w stosunku do wielkich, wysokich okien mieszkania pani Trak. Teraz
wszakże nastał miły moment, kiedy jedna z oczekujących lepszego losu firanek znala-
zła swoje przeznaczenie.

Gabrysia była rozbawiona i nieco zirytowana. Najpierw protestowała, że za dia-


bła nie będzie się wygłupiać i popełniać plagiatów w stylu Scarlett 0’Hara, później jed-
nak, na widok miękkiej, grubej bawełny w kolorze żółtym, ucichła i pozwoliła upinać
tkaninę na swoich piegowatych ramionach. Mama aż mruczała z zadowolenia.

- Patrz, tu wystarczy zeszyć, z jednego tylko boku... a na ramionach udrapować


i spiąć czymś drewnianym.

- Klamerki do bielizny - bąknął ojciec zza swej psychicznej otoczki i zachichotał


sam do siebie.

- Jasny gwint, robię z siebie wariatkę - odczuła kpinę Gabriela.


- Nic podobnego. Stój spokojnie. Motyle, poza tym, nie mówią „Jasny gwint”.
Gabusiu, dziecko kochane, musisz w sobie przebudzić kobiecość i wdzięk. Tu zaszyje-
my, a tu zepniemy.

- Tylko zepnij dobrze, żeby nie zleciało - doradziła basem Nutria. - Bo jak zleci,
to wszyscy zobaczą, że Gaba ma brudną koszulę.

Nutria miała sporo bzików, wśród których ten higieniczny wysuwał się na czo-
ło, dorównując tylko niezwykłej obsesji na temat płci. We wczesnym dzieciństwie Nu-
tria ubzdurała sobie dwie rzeczy: po pierwsze, że od brudu robią się dziurki w skórze,
a po drugie - że jest chłopcem. W wieku lat siedmiu i pięciu miesięcy miała już, być
może, inne zdanie na ten temat, lecz nic na to nie wskazywało. Do dziś mówiła o sobie
tylko w rodzaju męskim, i to zawsze sztucznie robionym basem, oraz przejawiała za-
miłowanie do autek, żołnierzyków i futbolu. Ponadto mogła się kąpać pięć razy dzien-
nie i nigdy nie było jej dość tej przyjemności.

- A czy nie mówiłem - zauważyła teraz grubym głosem. - Mówiłem od rana,


włóż czystą koszulę.

- Coś ty, coś ty, ta wcale nie jest brudna - zaoponowała Pulpeq’a.

- Gabusia ślicznie wygląda. Ślicznie. - Nagle odezwała się Ida. - A ja zawsze no-
szę czystą bieliznę, odkąd poznałam Walusia – wyjaśniła marzycielsko, wprawiając
rodziców w zupełną konsternację.

Gabriela oświadczyła dumnie, że po pierwsze, jej koszula nie jest w żadnym ra-
zie brudna, lecz jedynie nieco używana. Po drugie, że każda rzecz ma to do siebie, że
się zużywa. Po trzecie, żadnej czystej nie było, gdyż boginka Waldeczka pozwala sobie
na różne nieczyste machlojki.

Mama podniosła oczy do sufitu i wystosowała pouczenie o koszulkach kobiety


wytwornej. Gabrysia podkreśliła stanowczo, że takową być nie zamierza, lecz jedno-
cześnie obiecała przemyśleć kwestię podkoszulków. Ojciec powiedział, że nihii semper
suo statu manet i flegmatycznie zapalił papierosa. Co do Patrycji, tonąc w podziwie
dla Gabrieli, wylała ona cały kubek herbaty na kolana ojca.

U drzwi zaś właśnie zadźwięczał dzwonek. Ojciec otworzył. Na progu stała


oschła dama lat mniej więcej sześćdziesięciu. Była siwa, zaondulowana starannie,
ubrana w białą bluzkę z mankietami i kostium tweedowy w nobliwych odcieniach
beżu. Popatrzała najpierw na mokre spodnie taty Borejki; oczy miała okrągłe, czarne,
o nieruchomym, nieco dzikim wejrzeniu.
- Jestem sąsiadką państwa - oświadczyła chłodno. Jej wyznanie potwierdzały
uchylone drzwi sąsiedniego mieszkania. Położone pod kątem prostym do mieszkania
Borejków, stanowiło niegdyś jedną całość i przeznaczone było zapewne na pomiesz-
czenia dla służby. Obecnie mieszkały tam od czasów powojennych dwie rodziny. Ga-
domscy i Łuczakowie. Trzeci zaś lokal zajmowała owa siwa dama. Do wszystkich
mieszkań wchodziło się ze wspólnego małego przedsionka, wyłożonego popękanym li-
noleum. Ogromne, ciężkie, żółtawe drzwi z mosiężną klamką i żelaznymi ryglami pro-
wadziły z przedsionka na klatkę schodową. Teraz były otwarte na oścież.

- Tak, słucham panią? - spytał tato z uprzejmym zainteresowaniem. Było mu


zimno w nogi i nie zamierzał stać długo w tym przeciągu.

- My się jeszcze nie znamy - powiedziała sąsiadka. - Szczepańska.

- Borejko.

- Mam prośbę.

- Ależ słucham.

- Te drzwi.

- Te drzwi?

- Nie, te - pani Szczepańska delikatnym ruchem kciuka wskazała żółte wrota z


mosiężną klamką.

- Ach, te - wymamrotał pan Borejko. - A więc?

- Proszę, żeby je zamykano. Tylko tyle. Żeby je zamykano.

- O - rzekł ojciec. - Rozumiem.

- Bardzo wieje z dołu, proszę pana. Odkąd ten dozorca wybił dodatkowe przej-
ście do piwnic.

- Niewykluczone - zgodził się ojciec z roztargnieniem.

- A! - ożywiła się sąsiadka. - Więc pan też to zauważył?

- A! - rzekł tato. - Nie, nie zauważyłem.

Ożywienie pani Szczepańskiej uleciało natychmiast. Znikł też z jej oczu przelot-
ny wyraz porozumienia.
- Szkoda - powiedziała sucho. - Ciekawe, że nikt tego nie widzi. W tym domu
dzieją się bardzo dziwne rzeczy, proszę pana. Bardzo dziwne. Powiedziałabym nawet -
tajemnicze. - Urwała, czekając na przejaw zainteresowania ze strony nowego sąsiada.

Ojciec westchnął mimo woli.

- No, tak - nie doczekała się pani Szczepańska. - Więc proszę pamiętać. Te
drzwi.

- Oczywiście. Te drzwi - tato ukłonił się niezręcznie, nie wiedząc, czy rozmowę
należy uznać za skończoną, i przypuszczając, że raczej tak, zrobił ruch jakby chciał się
cofnąć w głąb mieszkania.

- O, chwileczkę - powstrzymała go sąsiadka tonem agresywnym. - To jeszcze


nie wszystko.

- Nie? - rzekł pan Borejko z rezygnacją.

- Pani Trak była cichą, kulturalną sąsiadką. Dlaczego państwo tacy nie jeste-
ście?

Ojciec oniemiał. Mama, z ustami pełnymi szpilek, wychynęła z pokoju, nie wie-
rząc własnym uszom.

- Krzyk, hałas, dzieci tupią, panny głośno się śmieją. Zresztą, wszyscy państwo
śmiejecie się bardzo donośnie. Pan znów, bardzo przepraszam, wciąż wykrzykuje te
wiersze po łacinie. Przychodzą kawalerowie, trzaskała drzwiami. No i wciąż to dręczą-
ce stukanie w ściany...

Mówiła coraz bardziej nerwowo, nie spuszczając przenikliwego spojrzenia z


ojca Borejki. Wyjaśniła, że przed wojną cały parter był jednym mieszkaniem. Przy po-
wojennej parcelacji tej nieruchomości wszystkie otwory drzwiowe między mieszka-
niami zamurowano. Pokój pani Szczepańskiej i pokój panienek mają właśnie w jednej
ze ścian takie wspólne drzwi. Są one zamurowane, ale tylko od strony Borejków. U
pani Szczepańskiej w tym miejscu jest wnęka. Słyszy więc wszystko, co dzieje się u pa-
nienek. Każde słowo. Każde stuknięcie.

Ojciec milczał.

- Jeżeli pan mi nie wierzy, to proszę sprawdzić - zaproponowała porywczo są-


siadka. Silnymi palcami uchwyciła rękaw pana Borejki i poczęła go ciągnąć w stronę
swoich drzwi.
- Nie! - przeraził się ojciec. - Nie, nie, naprawdę nie trzeba... Wierzę pani. Bę-
dziemy się sta-starali... - mówiąc to, usiłował się wywikłać z uchwytu sąsiadki. - Bę-
dziemy się starali wziąć pod uwagę pani życzenia.

- Mam nadzieję - rzekła ona, z wahaniem wypuszczając rękaw. - Dobranoc pań-


stwu... - spojrzała lodowato na Idę i Gabrielę, wyglądające zza drzwi swego pokoju. -
Życzę miłego... i cichego Sylwestra.

Wypuszczając tę pożegnalną strzałę o zatrutym ostrzu, pani Szczepańska wyco-


fała się do swoich drzwi. Lecz, choć opuszczała plac boju odniósłszy zwycięstwo, w jej
głosie nie było triumfu. Gabrysi na przykład wydawało się przez chwilę, że dźwięczy w
nim rozczarowanie i rezygnacja.

Wystąpienie sąsiadki zwarzyło wszystkim humory.

- Nie przypuszczałem, że takie z nas chamidła - ojciec, wyszarpnięty brutalnie


zza swego woalu, zacierał w kontuzji dłonie. – Ściszcie ten idiotyczny telewizor.

Mama westchnęła ze zniecierpliwieniem.

- Kochany, nie popadaj w psychozę. Twierdzę, że nie należymy do rodzin hała-


śliwych. Jak się przez tyle lat mieszkało w blokach...

- O, o, właśnie! - zamachała rękami Ida. - Dlaczego w blokach nikt nam nie


zwracał uwagi? A przecież tam to dopiero jest akustyka!

- Też tak myślę - poparła ją Gabriela. - Tu są grube ściany, solidne drzwi, z po-
koju do pokoju dźwięk się nie przeciska. A cóż dopiero przez mury.

Zbadano ścianę stanowiącą przedmiot zażaleń. Istotnie, na jej nierównej po-


wierzchni wyraźnie odznaczało się szerokie na metr, prostokątne zgrubienie wielkości
sporych drzwi. Pod cienką warstwą tynku dawały się wyczuć regularne rzędy cegieł.

Gabrysia głośno wykluczyła możliwość, by przez ścianę z cięgieł można było


słyszeć cokolwiek poza wybuchem granatu ręcznego.

- No, nie pukaj! - zląkł się ojciec.

Gabrysia odruchowo cofnęła dłoń ze ściany i zaraz się roześmiała.

- Coś ty, tato! Ona nie może tego słyszeć! No, chyba jej nie wierzysz!

- Nie wiem, czy wierzę, czy nie - mruknął ojciec. - Zrobiła na mnie niesamowite
wrażenie. Czułem się nieswojo. Naprawdę nieswojo.
- To przez te spodnie - stwierdziła Nutria. - Mogłabym ci, tatusiu, wyprać
spodenki, jakbyś chciał.

- Nie, dziękuję - rzekł ojciec bez humoru.

- Tak. Na mnie już czas - oznajmiła Gabriela.

Ruszyła w stronę łazienki, lecz nagle zatrzymała się w pół kroku.

- Chwileczkę - powiedziała. - Chwileczkę. Coś wam powiem. Jeśli ona nie słyszy
nas przez tę ścianę, to którędy słyszy?

- W ogóle nas nie słyszy, to już przecież ustaliliśmy - zawołała Ida.

- Jeśli tak, to skąd wie, że tata przy kolacji recytuje Owidiusza?

Wszyscy nagle zamilkli. Faktycznie, skąd wie?

- Gabusia ma rację - przejęła się mama, odruchowo ściszając głos. - Słyszy nas,
to pewne. Ale którędy? Zdajecie sobie sprawę, że tato nie wrzeszczy, recytując, prze-
praszam cię, Ignasiu. Mówi często nawet półgłosem... A więc...

W powietrzu powiało tajemniczą grozą.

- No - powiedziała Gabrysia, kryjąc niepewność pod dziarskim uśmiechem. -


To macie zagadkę na Sylwestra. Podedukujcie tu sobie troszkę, a ja idę do Joanny. -
Zamknęła się w łazience, rozebrała i wlazła do wanny. Jak co dzień wzięła zimny
prysznic, szorując ciało szorstką rękawicą (hartowanie organizmu i pobudzanie
krwiobiegu ważną czynnością sportowca), potem zaś wyskoczyła na posadzkę i ocie-
kając zimną wodą, sięgnęła po szorstki ręcznik, by przy jego pomocy poddać organizm
kolejnym torturom. W łazience nie było bynajmniej ciepło, jednakże warunki, które
zwykłego śmiertelnika przyprawiałyby o dygot i gęsią, siną skórkę, dla Gabrieli były
niegodne uwagi. Śpiewając wesoło wytarła się do sucha, a następnie zatroszczyła się o
to, by nie przeziębić się w drodze na prywatkę. Cienka suknia bawełniana na gołych
ramionach nawet pod płaszczem nie była odpowiednim strojem na czternastostopnio-
wy mróz. Gabrysia wybrała więc wiszący na sznurze, świeżo wyprany podkoszulek
przeciwreumatyczny, właścicielem którego był tata. Chcieli, żeby nosiła czystą bieli-
znę, to proszę bardzo.

Z wilgotnymi kosmykami koloru słomy wokół rumianej, tryskającej zdrowiem


twarzy, ze swoim rześkim wyglądem, trzeźwym spojrzeniem i sylwetką koszykarki,
Gabrysia bynajmniej nie wyglądała na Romantycznego Motyla. Spróbowała to zmie-
nić i przywdziała swoją nową żółtą sukienkę. Jednakże i to niewiele pomogło.
- E, tam, do diabła z tym - powiedziała Gabriela. Przeczesała czuprynę palcami
i uznała, że może już iść.

- Cześć! - krzyknęła w korytarzu do rodziny, wkładając czapkę i płaszcz. Wy-


szła, zbiegła po schodach jak sarna i dopiero na ulicy przypomniała sobie, że nie za-
mknęła owych żółtych drzwi, będących solą w oku pani Szczepańskiej.

- Powodzenia!!! - wrzasnęła za nią wspaniałomyślna Ida, która wobec nieod-


wracalności wydarzeń postanowiła już się nie dąsać. Wywiesiła się do połowy przez
okno i machała obiema rękami jak obłąkana. Siostrzana miłość Idy przejawiała się bo-
wiem na bardzo różne sposoby i o nieoczekiwanych porach.

Gabriela śmiejąc się popatrzała w okna swego mieszkania. Były one jaskrawo
oświetlone - wszystkie, choć rodzina siedziała tylko w jednym pokoju. Z ulicy, pod
ukośnie zawieszoną, kusą zasłonką, widać było za plecami Idy migający ekran telewi-
zora i schyloną mamę, która zbierała naczynia ze stołu. Pulpa i Nutria ze śmiechem
nosiły się na barana. Nie było widać ojca, który siedział zapewne przed telewizorem i z
nieobecnym spojrzeniem ciągnął herbatę ze swej ulubionej, wysokiej szklanki. Gabry-
sia popatrzała w głąb pełnego Borejków pokoju i pomyślała, że diabelnie, diabelnie
ich wszystkich kocha.

Zaraz potem wzrok jej zaczepił się o sąsiednie okno - ciemne, słabo tylko poły-
skujące odbitym światłem ze szklanego szyldu wytwórni kołder, mieszczącej się w su-
terenie. Przejechał samochód, omiatając reflektorami to ciemne okno i Gabrysia nagle
się wzdrygnęła, tracąc gwałtownie humor i dobre samopoczucie. W krótkim błysku
światła ujrzała bowiem panią Szczepańską, która, kryjąc się za firanką, czujnie nachy-
lona, obserwowała ją ze swego ciemnego pokoju.

Kuzynka Joanna mieszkała dość daleko, przy ulicy Nad Wierzbakiem. Gabrysia
zdążyła już lekko zmarznąć, mimo podkoszulka przeciwreumatycznego i mimo rów-
nego wspaniałego sprintu. Kiedy znalazła się pod drzwiami mieszkania stryja Borejki,
jej oddech był nieznacznie tylko przyspieszony, choć trzy piętra przebyła również bie-
giem. Podskakując w miejscu nacisnęła dzwonek i tu dopiero nawiedził ją cień nie-
smaku. Czy aby należało dziś przychodzić? Być może nie była wystarczająco eleganc-
kim gościem na ten rodzaj przyjęcia. Być może Joanna zaprosiła ją tylko dla przyzwo-
itości i w ogóle nie oczekiwała, że kuzynka się zjawi? Ach, ta Joanna. Miała zwyczaj
zapraszać różne prawdziwe lub rzekome wschodzące talenty i przyszłe znakomitości.
Robiła przy tym minę, jakby ich sukcesy były też i jej zasługą. Być może jednak dzi-
siejsze przyjęcie będzie różnić się nieco od poprzednich. Być może nie będzie dziś
przyszłych poetów o niezdrowym wyglądzie ani wymiętych studentów reżyserii. Joan-
na bowiem, po oblaniu egzaminu do Szkoły Baletowej, tego właśnie roku zaczęła przy-
musową edukację w Liceum Poligraficznym.

Drzwi otworzono. Na klatkę schodową buchnął snop światła z purpurowej


pleksiglasowej lampy, wiszącej w przedpokoju.

- Cześć, kochanie! - wykrzyknęła euforycznie Joanna, wysoka brunetka z pie-


przykami na policzku. Ubrana była w długą suknię z indyjskiego kreponu, haftowaną
orientalnie wokół dekoltu. Jej entuzjazm był jakby szczery, a zapał powitalny tak go-
rący, jakby nie widziała kuzynki zaledwie przed tygodniem, w drugi dzień Świąt, z
okazji rodzinnej wizyty. Pocałowały się - Joanna cmoknęła dwukrotnie powietrze
swym umalowanym dzióbkiem, Gabrysia zaś wykonała dwa rzeczowe całusy, jak przy-
stało w rodzinie. Joanna uśmiechnęła się pobłażliwie i wyjaśniła Gabrysi, że zabawa
już w toku. Rodziców nie ma poszli do kina na nocny maraton i zostawili młodzieży
tylko jedną butelkę radzieckiego szampana Igristoje w formie symbolu.

Pełna złych przeczuć co do ilości butelek przyniesionych przez młodych poli-


grafów, Gabrysia udała się do pokoju. Tu jednakże czekało ją miłe zaskoczenie. Nikt
nie zdradzał objawów upojenia alkoholowego, nie było widać butelek. Poza tym w at-
mosferze jakby czegoś brakowało.

Aha - powiedziała Gabrysia. - Magnetofon nie dudni.

Zamiast dudnienia słychać było romantyczne tony skrzypiec z płyty, a poligra-


fowie siedzieli na podłodze i jedli kawałki pszennego chleba, od czasu do czasu ma-
czając je w dużym garnku, stojącym na turystycznej butli butanowej. Przed nimi, na
parkiecie, stał krąg grubych szklanek z domowym piwkiem słodowym, które popijano
z wniebowziętymi minami.

- Moja kuzynka Gabriela - ogłosiła Joanna, popychając Gabrysię przed sobą jak
okazowy egzemplarz jałówki. - Medalistka ze spartakiady. Zabójczo rąbie w kosza.

O, nieba, cóż za rekomendacja. Gabrysia miała wrażenie, że albo zaraz ryknie


homeryckim śmiechem, albo da kuzynce takiego łupnia w kark, że idiotka do śmierci
popamięta. Doprawdy, po takim wstępie wcielanie się w Romantycznego Motyla było
przedsięwzięciem skazanym na żałosne fiasko. Powinni ją teraz traktować raczej jak
króla ringu.
Jednakże nic takiego się nie zdarzyło. Powitały ją uśmiechy i zaciekawione
spojrzenia. Te pierwsze pochodziły od kilku osób z Gabrysinej klasy: był tu oczywiście
Pawełek Nowacki, Danusia, Cesia i Hajduk, wszyscy znani z występów w szkolnym
kółku teatralnym - a wśród nich poligrafka Aniela Kowalik, primadonna zespołu,
sławny Hamlet z gwiazdkowego przedstawienia w szkole. A więc jednak salony Joan-
ny zaludnili prawdziwi artyści! Pozostali goście byli to najwidoczniej koledzy Anieli i
Joanny z klasy poligraficznej. To oni wysyłali Gabrysi owe zaciekawione spojrzenia.

Nieco speszona tym zainteresowaniem, które przypisała swemu imponującemu


wzrostowi (metr siedemdziesiąt pięć na płaskim obcasie), Gabrysia czym prędzej
przysiadła na podłodze. Jak przysiadła, tak zmartwiała. O, do stu diabłów. Pyziak.

Siedział na podłodze, po przeciwnej stronie garnka, jadł i patrzał na Gabrysię


wyzywającym spojrzeniem. Przeklęty wampir. No, tak. Wszystko się zgadza. Wspo-
mniał przecież na owej pamiętnej randce, że zdał do Liceum Poligraficznego. Naj-
pierw pracował gdzieś w drukarni, potem dopiero mógł się uczyć. Był w pierwszej kla-
sie, a więc chyba razem z Joanną i Anielą.

No, no, jaki to dzisiaj przystojny, uwodziciel przebrzydły, w swoim drelicho-


wym komplecie safari koloru khaki, z naszywkami o treści anglosaskiej. Jego niebez-
pieczne stalowe oczy i zapadnięte policzki, zwieńczone ustami w kształcie łuku Amora
oraz kępami kiełkującego zarostu, najwyraźniej robiły silne wrażenie na obecnych tu
poligrafkach. Tylko Joanna wpatrywała się tkliwie w Pawła Nowackiego, który wła-
śnie robił słodkie oczy do Gabrysi, kiedy dostał szturchańca w bok. Szturchnęła go
Danusia Filipiak, pamiętna Ofelia ze szkolnego przedstawienia. Danka wyglądała dziś
inaczej niż w szkole. Była blada, interesująca i długowłosa, ubrana modnie w kombi-
nezon z pomiętego płótna w kolorach ziemi. Na jej twarzy wyraźnie rysowało się po-
stanowienie, by nie pozwolić już Pawełkowi zrobić słodkich oczu do nikogo.

Okazało się, że w garnku stojącym na butanie jest żółty ser. Podgrzewany na


małym ogniu, podlany białym winem i uzupełniony tajemniczymi ingrediencjami,
tworzył - jak wyjaśniła z dumą gospodyni przyjęcia - szwajcarską potrawę zwaną „fon-
due”. Płynna, gęsta masa, w której należało maczać kawałki białego chleba, była nad-
spodziewanie smaczna. Gabrysia pomyślała z uznaniem, że kuzynka wykazała się nie
tylko talentem kulinarnym, ale i mnóstwem zmysłu praktycznego. Czego bowiem jak
czego, ale żółtego sera było w sklepach pod dostatkiem. Minęły dwie banalne godziny
wypełnione tańcami. Było normalnie, jak na każdej prywatce. Ale na trzy kwadranse
przed północą Joanna znowu zabłysnęła inwencją. Wyłączyła magnetofon, nastawiła
płytę z jakimś rzewnym sopranikiem i zapaliła świece. Potem rozsadziła gości, gdzie
się dało, przyniosła z kuchni kawę w kubkach i kilka talerzy, wyładowanych owym
wspaniałym plackiem drożdżowym.

Był rzeczywiście nadzwyczajny. Gabrysia przypięła się do talerza i zajadała, aż


jej się uszy trzęsły, obserwując mimochodem Pyziaka, który, pomijając wyzywające
spojrzenia na początku przyjęcia, nie zaszczycał już jej odtąd swą uwagą.

Jakoś tak po kilku minutach Gabrysia wyczuła w powietrzu nieokreślone na-


pięcie. Coś się działo. Danka Filipiak, która znów zasiadła koło Pawełka, to kontrolo-
wała go wzrokiem, to znów goniła spojrzeniem za Anielą Kowalik, żywą jak iskra,
czarnowłosą i czarnooką, z wielkimi okularami na nosie.

Aniela była to miła wariatka, pełna wigoru, żywiołowo radosna i przyjacielska.


Ni stąd, ni zowąd przyniosła Gabrysi cały talerz z plackiem i trącając ją poufale, po-
częła namawiać do jedzenia. Potem nagle zerwała się i wyleciała na środek pokoju,
gdzie zaczęła się wygłupiać i deklamować całe ustępy z Szekspira. Najpierw mówiła
tekst Ofelii udając Hamleta. Potem wygłosiła tekst Hamleta, używając nosowego so-
pranu, który wywoływał wśród zebranych ciche śmieszki. Kiedy stało się zbyt oczywi-
ste, że Aniela naśladuje głos Danki Filipiak, ta wystartowała ze swego kąta z jakimiś
diabelnie kiepskimi wierszami, które recytowała przed gronem kilku niezbyt zaintere-
sowanych osób. W atmosferze narastającego zgrywu, Aniela nagle usiadła na podło-
dze, zdjęła okulary i zaczęła dosłownie pokładać się ze śmiechu. Aż poczerwieniała jak
burak.

Ach, ta Aniela była bardzo sympatyczna. Chyba najsympatyczniejsza ze wszyst-


kich zebranych tu osób.

Może tylko poza niedużym facecikiem z poligraficznej, ubranym w solenny gar-


nitur i białą koszulę z krawatem. Facecik, zwany przez wszystkich Robrojkiem, budził
w Gabrysi miłe wzruszenia, być może dlatego, że był rudy jak jej własne siostry i pie-
gowaty jak ona sama. A może dlatego, że śmiał się szczerze i całą gębą. A może dlate-
go, że opowiadał najlepsze polityczne kawały, wybuchając co chwila zaraźliwym śmie-
chem. To on wznosił kawą piętrowe toasty na wzór gruziński i intonował przekomicz-
nie arię „Myszko, to była piękna noc”.

Im bardziej mu się Gabrysia przyglądała, tym bardziej go lubiła. I nie spuszcza-


jąc z niego oka odkryła coś, czego poza nią nie widział nikt: mianowicie, że Robrojek
gra wielki spektakl w teatrze jednego aktora, który jednocześnie jest teatrem jednego
widza. A tym widzem miała być Aniela Kowalik. To dla niej Robrojek wygłupiał się,
tańczył i śpiewał, to dla niej opowiadał, śmiał się i podskakiwał. Przedstawienie było
rozpaczliwe, bo Aniela bawiła się w najlepsze i zupełnie nie zwracała uwagi na szaleją-
cego Robrojka. Była bowiem zajęta, i to bardzo zajęta, odpieraniem ataku psycholo-
gicznego, który przypuszczał do niej Janusz Pyziak.

Z pozoru nic się nie działo. Aniela przechodziła przez pokój i natykała się na
wzrok Pyziaka. Stawała przy adapterze, a Pyziak już leciał za nią i bombardował ją
swoimi stalowymi spojrzeniami. Wreszcie stanęła pod oknem i wtedy Pyziak podszedł
do niej leniwym krokiem, jakby wcale nie zamierzał iść pod to okno, tylko tak go tam
przypadkiem zaniosło.

Nikt nie zwracał uwagi na te manewry. Nikt poza Robrojkiem, który był zako-
chany w Anieli jak Romeo. I nikt poza Gabrielą, która na wyrywki znała repertuar Py-
ziaka.

Akurat Gabrysia zajadała sobie spokojnie czwarty kawałek placka i myślała, że


sympatyczna Aniela lepiej by zrobiła, gdyby ze względu na Robrojka nie pozwalała Py-
ziakowi mówić do siebie z tak bliska - i że, kto wie, należałoby ostrzec nieszczęsną
ofiarę, co ją czeka ze strony tego wampira - kiedy obserwowana przez nią para prze-
szła w pobliże jej fotela, za którego oparciem Gabrysia siedziała sobie na podłodze.

W pokoju zrobił się ruch, bo Robrojek nie wiadomo dlaczego zaczął nagle cho-
dzić na rękach - ale śmiechy i hałasy nie zagłuszyły słów Pyziaka ani odpowiedzi Anie-
li.

- ...czyżbyś nie wiedziała - płynął Pyziak na fali rutyny - że masz oczy jak czarne
diamenty?...

„Nowość - ubawiła się Gabriela. - Diamentów, i to czarnych, jeszcze nie


używał”.

- Ach, Janusz, nie wierzę ani odrobinę - dawała się brać na plewy Aniela, ru-
mieniąc się z zachwytu.

- Słusznie - rzekł Pyziak. - Czarne diamenty są zimne. Nie, ty jesteś podobna


do...

„No, no? Do czego?” - napięła uwagę Gabrysia.

- Do kwiatu jabłoni - rzeki Pyziak namiętnym barytonem. - Głaskanego wio-


sennym wiatrem.
Gabrysia wstała i postanowiła przenieść się w inną okolicę. Pyziak źle działał na
jej apetyt. A zamierzała dziś jeszcze zjeść dużo smacznych rzeczy.

Lecz w tej chwili wzbił się nagły gwar, Robrojek przeleciał koło niej na rękach i
całym swym ciężarem runął na Pyziaka, udaremniając mu objęcie Anieli w pasie.

- O pardon, stary - rzekł swobodnie, wstając z podłogi i trąc kolano a następnie


podał rękę Pyziakowi, pomagając mu wstać. - Chodzenie na rękach to też sztuka. Na-
prawdę nie wiem, jakim cudem mnie tu przyniosło.

- A ja chyba wiem - powiedziała Aniela i energicznym ruchem kciuka podsunę-


ła spadające okulary.

- O! - zdziwił się Robrojek po mistrzowsku. - Ty tutaj?!

- Ja tutaj.

- To nieźle. Potrzebuję cie do czułego walca retro. No, co ja poradzę, chce mi się
tańczyć walca - gadał Robrojek, łapiąc Anielę za łokieć i władczo sterując nią w stronę
adapteru. - O, tu mamy taką starą płytę i jest walc „Francoise” i my sobie teraz potań-
czymy aż do północy, o.

- Ja sobie potańczę, owszem - powiedziała szorstko Aniela i wyszarpnęła się z


dłoni Robrojka. - Ale z Januszem potańczę.

- Nie - poprosił wtedy Robrojek, nagle smutny i bezradny. - No, Anielka, daj
spokój.

Z adapteru popłynął chrypliwie walc „Francoise” i cała scena zatarła się w ogól-
nym poruszeniu. Niektórzy usiłowali podrygiwać, lecz wkrótce ustalono, że najlep-
szym sposobem na walca jest jednak wykonywanie go sposobem pradziadków. Poru-
szanie się koliste i płynne, we dwoje, z przytuleniem i przegięciem, uznano za nadzwy-
czaj miłe urozmaicenie stosowanych dotąd metod tanecznych. I pokój zapełnił się na-
gle wirującymi parami.

Pyziak z miną zdobywcy dochodził już do Anieli, która stała wciąż pośrodku
pokoju i kłóciła się z Robrojkiem, gdy nagle w Gabrysi zagrały dwa impulsy. Pierwszy,
o którym nawet nie wiedziała, miał korzenie w jej podświadomości. Drugi, z którego
ledwie zdążyła zdać sobie sprawę, spowodowany był jej gwałtowną sympatią do Ro-
brojka i chęcią oszczędzenia mu zmartwień oraz przyjścia z pomocą. Dwa te impulsy
przemknęły przez umysł Gabrieli w ciągu ułamka sekundy i spowodowały, że uznała
ona, iż musi wkroczyć w nurt wydarzeń.
Ruszyła naprzód. Potknęła się. Podkasała zamaszyście suknię - i, zrobiwszy
dwa wielkie kroki znalazła się przed Januszem Pyziakiem.

- No, cóż, stary - powiedziała swobodnie. - Na dziś wieczór ogłaszam zawiesze-


nie broni.

Pyziak milczał, bo się wystraszył.

- Zatańczymy? - wrzasnęła radośnie Gabriela i nie czekając na odpowiedź, bez


ceregieli wcisnęła się w jego ramiona, krzepko ujęła go w pasie i pociągnęła w tany.
Pominąwszy szmery w podświadomości, nie przejmowała się tym, co sobie pomyśli
Pyziak, kolekcjoner czarnych diamentów.

Kątem oka uchwyciła natomiast gwałtowny wyraz ulgi i wdzięczności na twarzy


Robrojka.

Aż do północy Pyziak tańczył walca. Z Gabrielą. Jak tylko kończyła się płyta,
Robrojek doskakiwał do adaptera i nastawiał ją ponownie, nie wypuszczając z objęć
rozbawionej i rozzłoszczonej Anielki. Walc „Francoise” rozbrzmiewał z nową siłą, Ro-
brojek mocno obejmował Anielkę i z determinacją rzucał się z nią w ruch wirowy.

A Gabriela uśmiechała się ujmująco, błyskała białymi zębami, strzelała brązo-


wymi oczami i trzepotała ciemnymi rzęsami, i przez cały czas nie pozwalała Pyziakowi
odejść od siebie ani na krok.

Zresztą, Pyziak wcale odchodzić nie zamierzał. Gwałtowne i niespodziewane


zainteresowanie Gabrysi zdawało się mu pochlebiać. Nic nie mówił, tylko niebezpiecz-
ny uśmiech igrał mu pod świeżym wąsem. I tańczył tego walca Pyziak, tańczył przyci-
skając Gabrysię do siebie tak, jak przyciskać podczas walca należy.

A tu w telewizorze wybiła północ, dały się słyszeć telewizyjne toasty, a w pokoju


gruchnęły krzyki, wiwaty i z hukiem wyskoczył korek z butelki szampana. Z ulicy do-
biegły pijane wrzaski, strzelały gdzieś blisko petardy. Ktoś zgasił światło w pokoju,
pito szampana, składano sobie życzenia, a w mroku leciały iskry sztucznych ogni. I
wtedy Pyziak znienacka pocałował Gabrysię.

- Och! - rozległ się w ciemnościach jej oburzony okrzyk, co ze wszystkich stron


powitano rechotaniem. Zapaliła się lampa pod sufitem i jej światło ukazało zebranym
stropionego Pyziaka, stojącego pośrodku pokoju i mrugającego z dezorientacją, a za
nim, zastygłą w geście panicznej ucieczki, Gabrielę.

Za oknem trzasnęła ostatnia petarda i w tej samej chwili w ów żywy obraz


wdarł się dzwonek telefonu.
- Gaba, do ciebie - powiedziała Joanna z zaniepokojoną miną i podała kuzynce
słuchawkę.

- Halo - odezwała się Gabrysia i zanim jeszcze zdołała cokolwiek zrozumieć,


przeszył ją zimny dreszcz. W słuchawce beczała Ida.

- Gabrysia, wracaj! Wracaj! - i seria szlochów, bardzo wilgotnych i ociekających


łzami.

- Cicho, do cholery! - huknęła Gabrysia. - Uspokój się! O co chodzi?

- Mm... buuuuu... mmama. Pogotowie... - dało się wyłowić z chlipania i bulgo-


tów.

- Co mama? Co pogotowie?! - krzyczała Gabrysia, przerażona i wściekła na tę


szlochającą kretynkę, swoją siostrę. Niechby najpierw powiedziała, co się stało, a pła-
kała potem. Co za baba. - Mówisz czy nie! - ryknęła.

Wszyscy goście Joanny wpatrywali się z osłupieniem i napięciem w Roman-


tycznego Motyla ryczącego do słuchawki. Ale Gabrysia nie dostrzegała nikogo. Sku-
piona, ze zmarszczonymi brwiami, czerwona jak burak z przestrachu, trzymała słu-
chawkę tak mocno, jakby zamierzała coś z niej wycisnąć. Lecz nie wycisnęła nic zgoła.
Na drugim końcu przewodu Ida zaniosła się nowym lamentem, wobec tego Gabrysia
powiedziała krótko:

- Spokój! Dobra! Już lecę!

Nawet nie wiedziała, jak znalazła się za drzwiami, łapiąc w locie podany przez
kuzynkę płaszcz. Zbiegła po schodach jak ścigany przemytnik, wypadła na ulicę i tu
stanęła. Pusto! Żadnej taksówki! Do stu diabłów!

Biegiem. Biegiem do domu! Co tam się stało? Mama i pogotowie?... Ta myśl


sprawiła, że nogi się pod Gabrysia ugięły.

- Jedziemy - powiedział ktoś za jej plecami i mocna ciepła dłoń pociągnęła Ga-
brielę za łokieć. - No, szybko, chodź. - Robrojek zdyszany, w samej koszuli, z marynar-
ką pod pachą, brzękał kluczykami samochodowymi. - Przyjechałem dziś syrenką
szwagra - mówił otwierając drzwiczki sfatygowanego pojazdu, który stał przy krawę-
dzi chodnika. - Jaki adres? Roosevelta 5? Nie żartuj. To tam, gdzie Paweł mieszka?
No, jedziemy. Nie denerwuj się, wszystko będzie dobrze. A pogotowie przyjechało? -
zatrzasnął drzwiczki ze swojej strony i zwrócił się do Gabrysi, która wzruszyła ramio-
nami. - Nie wiesz. Nic, nic. Przyjedzie. A jakby co, to sami zawieziemy mamę do szpi-
tala. Na ostry dyżur. Nic się nie martw. Czy tam z prawej coś jedzie? Nie? To dobra.
Lecę na czerwonym. No i popatrz, za chwilę będziemy.

Drzwi mieszkania były nie domknięte, a w korytarzu leżało na podłodze roz-


wleczone prześcieradło, jak upiorna biała strzała wskazująca wyjście. Nie wiadomo
dlaczego, dopiero widok tego prześcieradła obudził w Gabrysi uczucie dojmującej pa-
niki. Gwałtownie pchnęła drzwi zielonego pokoju i na widok tego, co się w nim działo,
momentalnie wróciła do równowagi. Musiała. Ktoś powinien zachować rozsądek w
tym pomieszczeniu pełnym płaczących dziewcząt.

Minęło pięć minut, zanim Gabriela zdołała opanować sytuację. Szlochająca,


rozhisteryzowana Ida była niezdolna do myślenia, mówienia i działania. Natalia i Pul-
pecja, najwidoczniej wyrwane z głębokiego snu, zziębnięte w swych piżamkach, zbiły
się w drżącą, przerażoną kupkę na krawędzi tapczana i zanosiły się od płaczu. Na wi-
dok wchodzącej siostry rzuciły się ku niej i poczęły się na nią wdrapywać jak na szalu-
pę ratunkową.

- Gabusiu, czy mama umrze? Gabusiu, powiedz!

Gabriela zacisnęła zęby. Przecież nie może się teraz rozpłakać. Dopiero by się
smarkule przeraziły.

- Nie ma mowy - powiedziała. - Mama nie umrze.

Nutria i Pulpa, pokrzepione jej kurczowym uśmiechem, przestały z wolna pła-


kać, ograniczając się tylko do wyrywkowego pochlipywania. Gabriela zaprowadziła je
do ich pokoiku, okryła kołdrami i poleciła szybko zasnąć, obiecując, że zostawi im na
całą noc zapaloną lampkę. Łagodnie odplątała zaciśnięte wokół swej szyi ramionka
Pulpy, by po chwili wyplątać się z równie mocnych objęć Nutrii. Powiedziała im, że
powinny jej wierzyć - wszystko na pewno będzie w porządku. I mają się nie bać, bo
odtąd już ona dopilnuje wszystkiego.

Jej spokojne słowa i stanowczość podziałały jak tabletka nasenna. Dzieci prze-
stały płakać, przytuliły się do swych misiów i z ufnością zamknęły oczy. Z Ida było
trudniej.

Kiedy tylko ujrzała wchodzącą znów do pokoju siostrę, wybuchnęła na nowo la-
mentem i płaczem. Gabriela skrzywiła się z irytacją, Idusia najwyraźniej chciała być
pocieszana. Ale na to nie było czasu. Kiedy nie podziałały próby odwoływania się do
rozsądku, Gabriela wzięła Idę za ramiona, potrząsnęła z całej siły i powiedziała z zim-
ną furią:
- Cicho, bo w dziób. Widziałam w kinie, co się robi z histeryczkami.

Należy wątpić, czy podobne oświadczenie podziałałoby na osobę w stanie au-


tentycznej histerii. Jednakże histeria Idy była widać łagodniejszej próby, bo czerwony,
mokry, zasmarkany i zapuchnięty stwór spojrzał nagle przytomnie i przemówił obra-
żonym głosem:

- No, no, rączki przy sobie, dobra?

Osłabła z ulgi Gabriela osunęła się na krzesło i wtedy dopiero spostrzegła Ro-
brojka, który - do tej pory spokojnie stojąc w korytarzu - zdecydował się właśnie wejść
do pokoju. Ida też go zauważyła. Natychmiast otarła łzy i powiedziała z dużym wyczu-
ciem dramatycznym:

- Mamie zrobiła się dziura w żołądku.

- Co? Jak? - poderwała się od razu Gabrysia.

- Od wrzodu. Wrzód pękł i przedziurawił żołądek. Mamę strasznie bolało - głos


Idy nabrał tonów tragicznych. - Tata zawołał pogotowie i pojechał za nią do szpitala.
Na Przybyszewskiego.

Gabriela wstała i bez słowa spojrzała na Robrojka.

- Jedziemy - powiedział.

- Zostań tu, panuj nad sobą, pilnuj dzieci! - rzuciła rozkazująco Gabrysia i Ida
posłusznie usiadła za stołem, z otwartymi ustami gapiąc się na siostrę.

Gabriela zajrzała do pokoju dziewczynek przez uchylone drzwi skonstatowała,


że małe już śpią, i wybiegła na schody. Tuż za nią tupał Robrojek.

W godzinę później blada Gabrysia stała w swojej żółtej sukni na korytarzu od-
działu chirurgicznego i trzymając ojca za rękę, usiłowała go nakłonić, żeby wrócił z nią
do domu. Ojciec uparcie odmawiał.

- Tato... no chodź... już po operacji... - zaklinała go Gabrysia ostatkiem sił. - No,


powiedzieli ci przecież, że wszystko pomyślnie... no chodź, proszę.

Twarz taty była nieswoja i bardzo nieszczęśliwa. Miał ściągnięte brwi i wyraz
ust jak u nadąsanego dziecka. Gabrysi ścisnęło się serce.

- Mama teraz śpi - powiedziała łagodnie i pociągnęła ojca za rękaw. - No,


chodźmy, tato.
- Idź sama - burknął ojciec. - Ja muszę być tutaj. Nigdy nie wiadomo, co tym
konowałom może strzelić do głowy.

Gabriela psyknęła i poprosiła go, żeby mówił ciszej, wobec czego szeptem do-
dał, że nie wierzy tym szarlatanom. Osobiście pamięta, jak jeden taki przyszył jego
dziadkowi żołądek do nerki. Dopóki mama nie będzie całkowicie przytomna, ojciec
nie zostawi jej na pastwę tym rzeźnikom.

Stuknęły drzwi dyżurki. Młody, kędzierzawy lekarz z wąsem wyszedł na kory-


tarz i znużonym krokiem podążał w stronę Borejków. Mijając ich zrobił gest, jakby
chciał coś powiedzieć, lecz spłoszony ponurym wejrzeniem ojca, zrezygnował i po-
szedł szybko dalej.

- Kowalik - mruknął ojciec posępnie. - Jeden z nich. To on operował mamę. -


Obrzucił oddalającego się lekarza podejrzliwym spojrzeniem, jakby chciał przeniknąć
na wylot czarne zakamarki jego duszy. - Musi mieć przyjemność w tym krajaniu ludzi.
Większość chirurgów to sadyści. Ten był podobno na prywatce, ale zaraz przyleciał,
jak go wezwali.

Gabriela z rozpaczą zastanawiała się, co może zrobić zdesperowany ojciec, kie-


dy zostawi się go tu samego. Jakkolwiek jej poglądy na lekarzy różniły się od ojcow-
skich, przychodziło jej jednakże na myśl, że wymyślany eskulap nie jest już tym sa-
mym bezinteresownym i szlachetnym Judymem i kto wie, w jaki sposób zachowanie
ojca może się odbić na sytuacji mamy.

- Na litość Boską - powiedziała gorąco. - Tato, zaklinam cię, chodźmy już stąd.

Oiciec odmówił z niezwykłą u mego stanowczością.

- Idź sama-zażądał następnie. - W domu jesteś bardziej potrzebna niż tu.

To była prawda.

Ciągnąc po posadzce swój płaszcz, Gabrysia wyszła z drzwi oddziału chirurgicz-


nego i zwlokła się po schodach z uczuciem, że lada chwila nogi odmówią jej posłu-
szeństwa i załamią się pod nią jak kruche łodygi.

Było już po drugiej. Już od przeszło dwóch godzin był rok 1978. Na ulicy zim-
no, na czarnym niebie małe, kłujące gwiazdy. Chodnikami wędrują grupki podchmie-
lonych wesołków. Jak można się śmiać, przechodząc obok szpitala? Czy oni nie mają
wyobraźni?
Zdrętwiała z zimna i osłabła Gabrysia stała przed oświetloną budką portierni i
nie mogła się zmusić do wykonania jednego choćby ruchu.

- No, ubieraj się - powiedział nagle obok niej głos, który był jak szklanka herba-
ty z rumem. - Wkładaj to, mówię, jedziemy. - Ciepła dłoń Robrojka wyjęła z jej zgra-
białych palców miękką tkaninę. Po chwili, otulona płaszczem, Gabriela została usa-
dzona w ogrzanej, przepojonej wonią spalin i benzyny syrence szwagra.

Trzasnęły drzwiczki, Robrojek zasiadł za kierownicą.

- No? - spytał z niepokojem, spoglądając na milczącą, nieruchomą Gabrysię.

Gabrysia powoli przeniosła nań wzrok.

- Dobrze - wykrztusiła zmęczonym i zachrypniętym głosem. - Na pewno będzie


dobrze. Na pewno. - Coś w niej nagle odtajało i z oczu popłynęły jej szybko dwie ciepłe
strużki łez.

- Nie płacz, stara - powiedział serdecznie Robrojek. - Albo płacz. Już sam nie
wiem.

- Ja nigdy nie płaczę - oświadczyła Gabrysia, płacząc rzewnie.

- Jasne - mruknął Robrojek okropnie zakłopotany i odwrócił wzrok.

- Nigdy nie płaczę, bo muszę być dzielna.

- Jasne, stara.

- Ale teraz się tro...trochę załamałam.

- Nie ma powodu - mruknął Robrojek, klepiąc ją niezgrabnie po rękawie. - Tu


są świetni lekarze. Sam słyszałem. Moja ciotka też tu leżała z tym... z wątrobą. A dziś
już ho-ho, skacze przez płotki. Masz chusteczkę?

Gabriela wzięła się w garść.

- Przepraszam cię, stary - powiedziała. Otarła łzy przedramieniem a nos skra-


jem sukni. - Naprawdę przepraszam. - Nagle jej oczy zaokrągliły się. - O, Boże - po-
wiedziała.

- Co jest? - przestraszył się Robrojek.

- Jak długo ja tu byłam? A co, jeśli dzieci się obudziły?!

- Ach, to. Daj spokój -mruknął Robrojek. - Wszystko gra. Byłem tam niedawno.

- Byłeś tam?
- No, tak, co się dziwisz. Przywiozłem cię tu i wróciłem. Ta Ida znów się rozkle-
iła, więc dałem jej neospasminy, była w apteczce. A znów ta mała ruda z zębami obu-
dziła się i prosiła, żeby jej nalać gorącej wody do wanny, rozumiesz, o pierwszej w
nocy. Opowiedziałem jej zwięzłą bajkę i usnęła.

- Tak? - szepnęła Gabrysia i zapatrzyła się w Robrojka, jakby widziała przed


sobą górę brylantów wielkich jak jajka.

- Ty jesteś... wiesz, ty jesteś... - i umilkła nagle, onieśmielona.

- Robert - rzekł on, uśmiechając się szeroko i zapalając silnik syrenki. - Robert
Rójek. No, jedziemy.

1 stycznia 1978

W ciemny noworoczny poranek Gabrysia obudziła się raptownie, zlana potem,


po śnie pełnym koszmarów. Usiadła w pościeli, czując, jak łomoce jej serce. Dopiero
po chwili otworzyła oczy i ujrzała śpiącą Idę, ledwie widoczną na swoim tapczanie w
słabym świetle wstającego dnia. Widok swojsko zagrzebanej w pościeli rudej czupryny
i chudych pedałów, wystających z przeciwnej strony kołdry, pozwolił Gabrysi odzy-
skać świadomość.

Niestety, razem ze świadomością napłynął strach. Mama, operacja, szpital.


Gdzie jest ojciec? Zerwała się i boso pobiegła do pokoju rodziców. Pusto. Ponuro. Łóż-
ko mamy tak samo rozrzucone pod nieruchomymi rzędami książek na ścianie. Łóżko
ojca nie tknięte. A więc wciąż jeszcze był w szpitalu.

Gabrysia zapaliła światło, by spojrzeć na zegarek. Szósta. Znalazła w książce te-


lefonicznej numer szpitala i oddziału chirurgicznego, i drżąc w zimnym korytarzu, za-
dzwoniła.

- Dzień dobry - powiedziała do ostrego sopranu w słuchawce.

- Przepraszam... Moja mama była w nocy operowana. Czy wszystko w porząd-


ku?

- Nazwisko chorej?

- B-Borejko. Jak mama się czuje? Proszę pani?

- No, jak to po operacji - powiedział sopran nieco mniej ostro. - Śpi, żadnych
kłopotów. Może pani przyjść dziś, a najlepiej - jutro. Będzie już przytomniejsza.
- Ale... wszystko w porządku? - spytała Gabrysia głosem miękkim jak kisiel.

- Jasne, że tak - powiedziała kobieta w słuchawce już całkiem ciepło. - Wszyst-


ko będzie dobrze, na pewno.

Stuknięcie. Koniec rozmowy.

Gabrysia odłożyła słuchawkę ostrożnie, jakby rzucając ją mogła obudzić mamę


śpiącą tam daleko, w szpitalnym pokoju. Poczuła, że drży w swojej cienkiej piżamie.
W mieszkaniu panował przenikliwy ziąb. No, pewnie. Przecież nikomu nie przyszło
wczoraj do głowy, że trzeba zadbać o piece. Zawsze robiła to mama - przed pójściem
spać. Kiedy wszyscy byli już w łóżkach, chodziła jeszcze cicho po mieszkaniu, przemy-
kała się z pokoju do pokoju, brzękała łopatką, podsypywała węgla, zakręcała drzwiczki
pieców. Wychodząc z pokoju starszych córek nie mogła się powstrzymać, by nie otulić
ich kołdrą, na co one obie nieodmiennie fukały, że nie są przecież dziećmi, ale dzięki
czemu zasypiały z poczuciem błogiego bezpieczeństwa.

Gabrysia wciągnęła przez głowę swój gruby golf, ponieważ nie mogła znaleźć
szlafroka. Zdała sobie też sprawę, że zapewne od dzisiaj nieraz jeszcze będzie powta-
rzała: „to przecież zawsze robiła mama”. Będzie chodziła po maminych śladach i drep-
tała po maminych ścieżkach. Nikt inny, tylko ona. Na siostry nie ma co liczyć. Na ojca,
sądząc ze wszystkiego, też raczej nie. Na kogo w ogóle można liczyć?

Na siebie. I na Robrojka. Gabrysia uśmiechnęła się mimo woli z rozrzewnie-


niem. Ach, ten Rojek Kochany chłopak. Uczucie wdzięczności i radości rozerwało ją
bardziej niż gruby golf. Robrojek, bezinteresowny i skory do pomocy nie znanemu do-
tąd człowiekowi. Przecież na tej prywatce działo się coś bardzo dla niego ważnego. A
jednak, kiedy widział, ze potrzebna jest pomoc, nie zawahał się ani chwili, wybiegi, zo-
stawił Anielę i Pyziaka i poświęcił tyle czasu i dobrej woli obcej rodzinie, którą właśnie
spotkało nieszczęście. Gabrysia pomyślała, że po prostu nie ma sposobu, żeby wypła-
cić się Robrojkowi za wszystko dobre. A także, że gdyby taki sposób znalazła, i tak nie
mogłaby z niego skorzystać, bo Robrojek na pewno obraziłby się, gdyby chciała mu się
jakoś odwdzięczyć. Postanowiła za to być jego wierną przyjaciółką aż do końca życia.
Chodząc po pokojach, podpalając pachnące szczapki drewna, dmuchając w żółte pło-
myki, podsypując węgiel do pieców, Gabrysia mimo zmartwienia, które ciążyło jej
wciąż jak uwiązany do szyi głaz, uśmiechała się do siebie. Przychodziły jej do głowy
najbanalniejsze metafory o dobroci ludzkiej, która jest jak promień słońca i jak rado-
sny sygnał krótkofalówki.
To ostatnie porównanie wydało się Gabrysi warte rozbudowania. Weszła do
pokoju siostrzyczek i stanęła przy jeszcze trochę ciepłym piecu.

„Całe dobro - pomyślała - jakie nas otacza, to właśnie suma pojedynczych od-
powiedzi na radosne sygnały dobrych ludzi. Ale te sygnały wysyła każdy z nas. Dobre
sygnały. I złe. A im więcej wysyłamy tych dobrych, tym większe szansę, że ludzie od-
powiedzą nam tym samym”.

Zadowolona ze swego rozumowania, Gabrysia stała sobie przy piecu w cichym


uśpionym mieszkaniu. Mały pokoik Nutrii i Pulpecji był zarzucony zabawkami, a sła-
be poranne światło, przefiltrowane przez przykrótkie czerwone zasłonki, traciło swój
chłód i nadawało całemu wnętrzu przytulną barwę. Siostrzyczki leżały w jednakowych
pozycjach - na wznak, wyciągając nad rozczochranymi łepetynami luźno rozrzucone
ręce. Spod wzburzonych kołder wystawały różowe pięty i kolana, które już zaczynały
być chłodne. Gabrysia przykryła dziewczynki, otuliła, a potem rozpaliła ogień, podsy-
pała węgla do pieca, szczęknęła żelaznymi drzwiczkami, wytarła ręce.

„A właściwie - pomyślała nagle. - Dlaczegóż by nie spróbować. Od dziś należy


uśmiechać się, dla eksperymentu, do każdej napotykanej osoby. W kolejce, w autobu-
sie, na ulicy. Wysyłać eksperymentalne sygnały dobra, tak, na taki sygnał powinno się
uzyskać odpowiedź tego okruchu dobroci, który ma podobno każda ludzka istota”.

Postanowiwszy powyższe, Gabrysia zdjęła golf i wlazła do łóżka Pulpecji. Przy-


tuliła się ostrożnie do tłustego, ciepłego ciałka, które zaraz wierzgnęło, mruknęło nie-
cierpliwie i przekręciło się na lewy bok. Gabrysia uśmiechnęła się, objęła siostrzyczkę
i wcisnęła nos w jej miękki, pachnący karczek. Pulpa mruknęła coś protestującym to-
nem potem zaś ucichła i spała twardo w ramionach starszej siostry, podczas gdy z Ga-
brieli ulatywało z wolna poczucie zatroskania i osamotnienia gnębiące ją od wczoraj.
Z małego uśpionego grubasa promieniowało nie tylko ciepło, lecz i otucha. Sama nie
wiedząc kiedy, Gabrysia zapadła w mocny, spokojny sen.

- Ty straszna góro mięsa - zakwiczał cienki głosik z pretensją i ktoś wsadził Ga-
brieli w bok mocnego kuksańca. Otworzyła oczy. Było już prawie jasno.

- Obudź się, no! Ktoś dzwoni! - podskakiwała Pulpecja, siedząc okrakiem na


brzuchu Gabrieli.

- Kto dzwoni! Gdzie dzwoni?! - wychrypiała nieszczęśnica, czując półprzytom-


nie, jak jej zwoje mózgowe wirują wokół osi pionowej, a wnętrzności jęczą pod skaczą-
cą Pulpecja.
- Potężna jak samica słonia. Wyniosła jak górski szczyt - odezwał się z sąsied-
niego łóżka poetycki bas Natalii. Leżała ona na boku, kiwała nogami i z zainteresowa-
niem badała perspektywę Gabrieli od strony jej stóp, wystających przez pręty łóżka
Pulpecji i spoczywających na Nutriowej poduszce.

- Rzeczywiście, ktoś dzwoni - jęknęła Gabrysia, zmiotła z siebie Pulpecję, wy-


plątała się z łóżka i pobiegła zygzakami do drzwi, naciągając w biegu sweter. „Pewnie
tata” - pomyślała.

Otworzyła drzwi. Nie, to nie był tata.

- Dzień dobry - powiedziała z przekąsem pani Szczepańska. Fabriela ziewnęła


spazmatycznie i spróbowała wysiać eksperymentalny sygnał dobra. Bez rezultatu. W
czarnych, pozbawionych blasku oczach starszej pani była ironia i nieprzyjaźń.

- Obudziłam? - spytała.

Gabriela bąknęła, że nie szkodzi. Przestąpiła z nogi na nogę pod badawczym


spojrzeniem sąsiadki.

- Chciałam tylko zwrócić twoją uwagę na te drzwi.

- Drzwi - powtórzyła Gabriela zaspanym głosem.

- Tak drzwi! Przypominałam wczoraj, żeby je zamykać. Wieje z dołu, odkąd do-
zorca przebił to wyjście z piwnicy. No i co? I przez całą noc trwały tu hulanki. Ktoś
krzyczał, trzaskał, łomotał. Nie mogłam zmrużyć oka. A od drzwi wiało.

- Och! - wykrztusiła z oburzeniem Gabrysia.

- Brak kultury. To wszystko. Poproś któreś z rodziców.

- Nie ma rodziców - odparła Gabriela, hamując się, by nie powiedzieć więcej.

- Już ich nie ma czy jeszcze? - spytała sąsiadka złośliwie i w tym momencie Ga-
brielę poniosło. Eksperymentalne sygnały dobra zwiało z niej jak tajfunem. Odtruwa-
ły teraz na peryferie świadomości, ustępując miejsca złości i urazie.

- Coś podobnego! - krzyknęła. - Mamę w nocy zabrało pogotowie! Była opero-


wana! Tatuś jest jeszcze w szpitalu! A ja nie spałam do trzeciej w nocy! Dlaczego pani
się nas czepia?! Kto mógł pamiętać o zamykaniu drzwi! Mogła pani sama je zamknąć!
- zreflektowała się wreszcie i umilkła, tłumiąc w sobie chęć obrażenia pani Szczepań-
skiej w sposób nieodwołalny.
- No, no - powiedziała sąsiadka nieomal z satysfakcją. - Jesteś jeszcze gorzej
wychowana, niż przypuszczałam. Ach, ach, na jakie chamstwo można się natknąć w
tych czasach. - Kręcąc głową i cmokając odwróciła się i znikła w czeluściach swego ko-
rytarza, energicznie zamykając za sobą drzwi.

- Jeść! - wrzasnęła nagle Pulpecja, wyskakując na korytarz i nie dając Gabrysi


nawet ochłonąć po nieprzyjemnej scenie z sąsiadką. Mała posuwała się naprzód krót-
kimi skokami na jednej nodze, drugą mając wplątaną w niebieskie rajtuzy. Zawiado-
miła siostrę bolesnym głosem, że rajtuzy owe dziwnie na nią nie pasują. Wobec tego
Gabrysia musiała zgłębić tę ważną kwestię i stwierdzić, że rajtuzy należą do Nutrii, co
właścicielka tej części garderoby potwierdziła zaraz, wyłaniając się z łazienki i komu-
nikując, że nie ma dla niej majtek. Z głębi mieszkania odezwała się Ida, zapytując peł-
nym głosem, czy tata już wrócił. Gabriela zajrzała do pokoju ojca, stwierdziła, że wró-
cił i śpi, po czym wyłoniła się nagląca sprawa czerwonych rajtuz, które z kolei nie pa-
sowały ani na Nutrię, ani na Pulpecję. Świeżo wyprane majtki oraz podkoszulki dzie-
cięce odnalezione zostały na sznurze w łazience i po przebrnięciu przez problem
spodni, spódniczek i sweterków młodsze Borejkówny można było uznać za ubrane.
Wówczas to Nutrii przypomniało się, że jeszcze się dzisiaj nie kąpała, więc rozebrała
się do rosołu, gubiąc majtki i bezpowrotnie zapodziewając gdzieś sweterek.

Zziajana Gabrysia ubrała Nutrię ponownie i zaraz musiała odpędzić ją od drzwi


ojca oraz odwieść Pulpecję od zamiaru wskoczenia śpiącemu na brzuch, po czym wy-
wlokła z łóżka gnuśną Idę i już mogła robić śniadanie.

Do dziś wszystkie poranki w rodzinie Borejków wyglądały jednakowo. Mama


wstawała pierwsza. Tym, co budziło co dzień Gabrielę, były dźwięki - brzękały w kuch-
ni naczynia i sztućce, stukały mamine obcasy, gwizdał czajnik, dzwoniły butelki z mle-
kiem, w łazience huczał piecyk, a mama przebiegała z pokoju do kuchni i z kuchni do
łazienki, podśpiewywała i nawoływała despotycznie, żeby wstawać. Kto zaś wstał
wreszcie, miał sposobność ujrzeć w kuchni uwijającą się mamę, a na desce stos świeżo
wyprasowanej bielizny lub zwitki pocerowanych skarpet w koszyku. Na stole czekało
już śniadanie, a mama była rześka i wyspana jak skowronek, mimo że poprzedniego
dnia położyła się najpóźniej ze wszystkich.

Tym mniej więcej torem biegły myśli Gabrieli, kiedy nakarmiła już siostry i zo-
stała w kuchni nad zlewem pełnym naczyń.

Jakoś zaraz przypomniała jej się niedawna scena ze szkolną przyjaciółką


mamy. Pani ta odwiedziła mamę i ujrzawszy, jak dawna Milka szoruje wannę, wytry-
snęła fontanną współczucia. Mama wtedy roześmiała się, umyła ręce, ucałowała przy-
jaciółkę z dawnych lat, a potem zrobiła jej kawy. I powiedziała, że owszem, pracy, któ-
rą wykonuje nikt sobie nie ceni. Ale że ona wcale nie chce, żeby ją cokolwiek cenił, tę
pracę. Dzieci mają prawdziwy dom, mówiła mama, ze mogą sobie kwitnąć w jego cie-
ple. Nie ma piękniejszej pracy społecznej niż wychować dziecko na porządnego czło-
wieka, mówiła mama, kategorycznie odmawiając rzucenia tych garów i dzieciaków i
zajęcia się pracą zawodową, odpowiadającą jej ambicjom, które to rozwiązanie suge-
rowała owa koleżanka. Mama oświadczyła, że jej ambicje naprawdę ograniczają się do
dzieci. Wychować je, powiedziała, na ludzi szlachetnych i mądrych to o wiele trudniej-
sze niż pisać w biurze sprawozdania. Koleżanka, która właśnie pisząc w biurze spra-
wozdania realizowała swoje ambicje, obraziła się i znikła z maminego życia. A mama
wróciła do szorowania wanny i garnków.

„Ale dlaczego? - pomyślała nagle Gabriela ze zdumieniem. - Dlaczego to nie ja


szorowałam wtedy tę wannę?”

Stojąc teraz nad zlewem pełnym talerzy i kubków przypomniała sobie słowa
mamy i myślała ze wstydem, że piękne to były słowa, ale że przecież wychowywanie
dzieci to nie to samo, co mycie podłóg i naczyń. Dlaczego żadna z nich nie pomagała
mamie częściej? Dlaczego egoistycznie przymykały oczy na fakt, że mama bierze na
siebie większość obowiązków po to, by córki miały ciepło i miło?

Był to widocznie dzień postanowień. Na twarzy Gabrysi ukazał się wyraz sta-
nowczej powagi. „Do roboty - pomyślała. - Przyzwyczajaj się, ty leniu obrzydły. Mama
wróci i wszystko musi być inaczej niż dotąd”.

W dwie godziny później ojciec obudził się i przyczłapał do kuchni. Ujrzał Ga-
brysię przy czyściutkim stole nakrytym niebieską ceratą w kratkę. Na ceracie ustawio-
no drugie śniadanie dla wszystkich, składające się z chleba i sera ze szczypiorkiem. W
kuchni było ciepło i czysto, a sprawczyni tego wszystkiego, przepasana fartuszkiem,
siedziała przy stole zagłębiona w lekturze książki kucharskiej pod tytułem „Jak goto-
wać”. To opasłe tomisko napisane przez Marię Dissiową, a wydane w latach trzydzie-
stych przez Księgarnię Świętego Wojciecha w Poznaniu, zawierało mnóstwo przepięk-
nych przepisów na babki muślinowe z trzydziestu jaj, befsztyki z polędwicy, rolady z
cielęciny i kiełbaski z jałowcem. Nie było tam natomiast ani słowa 0 tym jak przyrzą-
dzić obiad z mrożonego morszczuka, który się zanadto rozmroził; czegoś takiego jak
morszczuk chyba po prostu w owych okropnych czasach nie znano. Gabrysia powie-
działa to ojcu, dodając, że podejrzewa Centralę Rybną o jakieś ciemne matactwa w
związku z asortymentem towarów. Chyba że morszczuk jest przemianowanym dor-
szem, co do czego jednak nie istnieją żadne dane.

- Zresztą - dodała. - Nie zamierzam się tym przejmować. Usmażę wam po pro-
stu tego morszczuka na patelni. I tyle.

Ojciec uniósł brwi i bez słowa poszedł się golić. Kiedy wrócił, jego najstarsza
córka już zaparzyła kawę, którą też zaraz mu podała wydymając usta i mamrocząc pod
nosem jak zawodowa kucharka.

- Dzwoniłam rano do szpitala - powiedziała, kiedy ojciec zasiadł już nad kawą.

Miejsce taty przy stole w kuchni znajdowało się przy ścianie. Nad jego głową
wisiały przyklejone taśmą krótkie utwory i aforyzmy, stworzone indywidualnie lub
zbiorowo przez cztery Borejkówny. „Kto mlaszcze, dostanie w paszczę” - głosiły te nie-
chlujne świstki, albo: „Kto siorbie, dostanie po torbie”. „Kto oblizuje nóż, ten nie prze-
mówi już”.

- Dzwoniłaś, hę? - mruknął ojciec i łyknął kawy. - Gorąca. No, to jak dzwoniłaś,
to już wiesz, że wszystko w porządku. Czuwałem.

- Tato, co to było właściwie?

- Perforacja wrzodu żołądka.

- Wrzodu, wrzodu. Przecież mama nigdy nie chorowała!

- Chorowała. Chorowała. Tylko myśmy o tym nie wiedzieli. Piła siemię lniane,
pamiętasz? Udawała, że się odchudza, i jadła różne kleiki i mleczne zupki. Leczyła się
po swojemu, a myśmy do niej biegali z każdym bólem głowy i skaleczeniem.

- Ach, tato.

- Ten szarlatan Kowalik powiedział mi, że mamie wycięto pół żołądka. Teraz
nie wolno jej się denerwować. Żadnych stresów. Bo wrzód pojawi się znowu.

- Jak długo mama tam będzie?

- Ze trzy tygodnie, może dłużej. A potem sanatorium.

- Tato, co my z tym zrobimy?

- Z czym?

- Ze wszystkim. Z naszą codziennością, że tak powiem.

- Nie widzę problemu - zdziwił się ojciec.


- No, właśnie. Nie widzisz.

- A co?

- Nie, nic. Chyba się zwolnię ze szkoły. Na te trzy tygodnie.

- No dobrze. Zwolnij się, Gabuniu. Jak uważasz.

Gabriela westchnęła. Powoli zaczynało do niej docierać zrozumienie, że Ida


ciężkie czasy.

W południe ojciec zadzwonił znów do szpitala i obwieścił córkom radosną no-


winę, że mama obudziła się już, jest przytomna i się uśmiecha. Wobec tego uradzono,
że najrozsądniej będzie pozwolić jej jeszcze trochę odsapnąć i odwiedzić ją później.
Perspektywa ujrzenia maminego uśmiechu i radość, że wszystko jednak naprawdę
skończyło się dobrze, sprawiły, że sporo z dręczącego wszystkich poczucia winy zdoła-
ło się jednak ulotnić.

Gabrysia wysłała młodsze siostry na podwórko, a sama zamknęła się w kuchni i


przystąpiła do gotowania obiadu. Nie miała w tym zbyt wielkiej wprawy. Gotowanie
było czynnością, którą mama bardzo lubiła, twierdząc, że jest ono bezwzględnie ro-
dzajem twórczości artystycznej. Despotyczna i szybka, nie dopuszczała córek do
przedsionków tej sztuki, ponieważ ślamazarne ich poczynania denerwowały ją w cią-
gu pierwszych pięciu minut. Gabrysia była najbardziej pod tym względem wyeduko-
wana. Umiała ugotować rosół, herbatę i budyń. Jednakże już przyrządzenie jajka na
miękko przekraczało jej umiejętności, gdyż niezależnie od czasu gotowania, nie-
odmiennie wychodziło ono z kąpieli wodnej twarde jak kamień.

Umiała też ugotować ziemniaki. Uczyniła więc teraz to, co należy, mianowicie
obrała je i wrzuciła do wody, dosypując czegoś, co zdało jej się solą, a było kwaskiem
cytrynowym. Potem zabrała się do nieszczęsnego morszczuka, który leżąc przez pół
dnia na deseczce przeobraził się w miękką burą substancję, tonącą w kałuży zimnej
wody.

- U, brzydki jesteś, kochasiu - powiedziała do niego Gabriela z wyrzutem i roz-


puściła na patelni kawałek margaryny. Była gospodynią rozważną i ostrożną, toteż po-
stanowiła przeeksperymentować morszczuka. Wrzuciła najpierw kawałek ryby na pa-
telnię i czekała, co będzie dalej. Zaczął skwierczeć i pachnieć dosyć nawet jadalnie,
więc Gabriela uznała, że próba wypadła pomyślnie i można poddać podobnej obróbce
całość morszczuka. Posypała go kwaskiem cytrynowym i zwaliła mokrą masę na pa-
telnię. Morszczuk zaczął syczeć i walić kłębami pary, więc, żeby nie tracie czasu, zajęła
się jarzynką. Obrała marchewkę i utarła ją na tarce wraz z paznokciami i naskórkiem
palców prawej dłoni. Pod koniec tej tortury usłyszała z pewną ulgą głos Idy wołającej:

- Gaba! Do telefonu! - Więc zaaferowana, ssąc palce i wycierając dłonie w far-


tuch, pośpieszyła na wezwanie.

- Cześć, stara - powiedział miły głos w słuchawce. - Tu Robert Rójek.

- O! - ucieszyła się Gabrysia z głębi serca. - Cześć, stary.

- Dzwonię, żeby spytać, co nowego.

- Ach - powiedziała Gabrysia z zapałem, a myśl o morszczuku natychmiast ule-


ciała z jej głowy. - Mama czuje się lepiej. Już się nawet podobno uśmiecha!

- A widzisz? Mówiłem. Słuchaj, jestem u Anielki. Ty wiesz, co za numer? Twoją


mamę operował jej stryjek.

- Doktor Kowalik!

- No, Anielka u niego mieszka. Wczoraj go wezwali na dyżur, co za traf, no nie?

- Rzeczywiście - powiedziała gorąco Gabrysia. - Robert, chcę ci jeszcze raz po-


dziękować za wszystko, co dla nas zrobiłeś. Zepsułeś sobie Sylwestra...

- No, coś ty, staruszko, daj spokój.

- Tak bym chciała zrobić coś dla ciebie.

- Co się wygłupiasz, dziewczyno. Nie ma o czym mówić.

Gabrysia uśmiechnęła się, słysząc ten zadzierzysty głos, bo stanęła jej przed
oczami, jak żywa, piegowata gębusia Robrojka i jego szczere poczciwe oczy.

- Wpadnij do mnie, z Anielką - zaproponowała impulsywnie.

- A, dobrze - zgodził się Robert. - Będziemy tam u was, to znaczy Paweł nas za-
prosił na keks ananasowy...

- Halo, halo, mnie nie zaprosił - zaterkotała Aniela, która dorwała się nagle do
słuchawki. - Na żadne keksy do niego nie idę. Ale ciebie odwiedzę, koszykarko. Wa-
riacko lubię chodzić z wizytą.

Gabrysia roześmiała się mimo woli. Jaka ta Anielka sympatyczna, no, napraw-
dę.

- Więc czekam, wpadnijcie - powiedziała ciepło. - Około piątej będziemy w


domu.
W tym momencie subtelna smuga ohydnego smrodu dotarła z kuchni do
przedpokoju. Gabriela spiesznie skończyła rozmowę pognała do swego morszczuka.

Miał on obecnie postać drobnej szarej kaszki, smędzącej się na zwęglonym


podkładzie. Gabrysia złapała trzonek patelni, parzyła się, wsadziła rękę pod wodę,
wrzasnęła, ponowiła próbę ratowania morszczuka, znów wrzasnęła, wreszcie zdjęła
patelnię z ognia używając do tego celu lnianej ścierki. Patelnia została ustawiona na
deseczce, natomiast ścierka, rzucona niedbale gdzieś na piec, tliła się powoli błękitno-
złotym płomyczkiem, póki ten nowy rodzaj swądu nie poruszył uwagi debiutantki ku-
chennej. Ścierka poszła do zlewu, morszczuka trzeba było zeskrobywać z patelni.

Weszła Ida.

- Nie chcę się wtrącać - powiedziała. - Ale kiedy mama smażyła rybę, to ta ryba
nie była podobna do klusek. Ani do węgla kamiennego.

- Może ty zrobisz obiad, hę? - wrzasnęła Gabriela, mocując się z morszczukiem.

- Nie, wolę nie - skromnie odparła Ida. - Znam granice moich możliwości. A czy
posypałaś rybkę mąką przed smażeniem?

Gabrysia nie posypała.

- A, widzisz. Jak się nie posypie, to przywiera - powiedziała Ida wielką nowinę.
- No, cóż, chyba się dzisiaj poodchudzam - dodała z męczeńskim westchnieniem.

Ojciec wkroczył do kuchni i sentencja łacińska zamarła mu na ustach.

- O, święty Jacku - jęknął na widok tej niedoli. - Gabrielo, w zamrażalniku


umieściłem wczoraj białą kiełbasę z białkiem roślinnym. Wrzuca się kiełbasę na wrzą-
tek i gotuje pod przykryciem.

- Zamrożoną?

- Bo ja wiem.

- Jak nie jesteś pewien, to może ją usmażymy.

- Na czym? - spytał cierpko ojciec. - Patelni już nie mamy.

- Aha. No, można też smażyć w garnku.

- Można?

- Tak mi się zdaje.

Ojciec otoczył się obłokiem melancholii i wycofał psychicznie w głąb swej jaźni.
- Mam pomysł - rzekł z daleka. - Pójdziemy na obiad do ciotki Feli - miał na
myśli żonę swego brata, a matkę Joanny.

- O! - Idzie to odpowiadało. - Dobra myśl. Ciotka Fela gotuje jak archanioł.

Gabriela zawisła między uczuciem ulgi a obawą.

- Joanna mnie wyśmieje! - wysunęła kontrargument. - Czy wy wiecie, jak Joan-


na umie gotować? Nie, zostańmy, jakieś jajka chyba potrafię przyrządzić.

- Gaba, nie bądź dziecinna.

- Patelni nie masz.

- Po co mi patelnia. Ambicja mi nie pozwala.

- Zgłupiałaś, co ma ambicja do obiadu.

- Córki, proszę o ciszę. Będę dzwonić do ciotki.

- No to już dzwoń - ugięła się Gabriela. - Ale kto wypaple o morszczuku, tego
osobiście znieważę.

Obiad u ciotki był wspaniały: zupa grzybowa z łazankami, mięsko komercyjne,


kapusta i pyzy drożdżowe - białe bułeczki gotowane na parze - poznańska specjalność.
Na deser był kompot wiśniowy własnej ciotczynej roboty, a do kawy - oszałamiający
makowiec. Nawet upiór morszczuka, wywołany z nicości przez zdradziecką Idę, nie
zdołał zepsuć Gabrysi nastroju. Zwłaszcza że pominięto uwagę Idy milczeniem peł-
nym dyskrecji, bądź co bądź, stryjostwo i Joanna byli to ludzie dobrze wychowani.

Nie można było tego, niestety, powiedzieć o trzech siostrzyczkach, które opy-
chały się z gargantuicznym apetytem, tak nieprzyzwoicie, jakby ostatni raz widziały
schab we wczesnych dniach dzieciństwa. Na widok tego obżarstwa, tak nie liczącego
się z trudnymi czasami, Gabrysia poczuła się zobowiązana do wstrzemięźliwości i nie
poprosiła o dokładkę. Ciotka Fela dołożyła więc jej sama.

- Jedz, bidulko, jedz - zachęciła, poklepując bratanicę po głowie. - Boże, jakie te


dzieci wygłodzone. Ignacy, ja cię podejrzewam, że ty ich wcale nie karmisz.

Ojciec zrobił głupią minę.

- No, tak. Już ja cię znam. Wielkie nieba, ta biedna Milka. Gdybyż ona wiedzia-
ła... serce by jej pękło.

- Mam nadzieję, że nie zechcesz jej martwić, moja Felu - rzekł ojciec
- Jasne, że nie, kochany szwagrze. Ale co myślę, to myślę. Znam cię równie do-
brze, jak znam Józeczka.

Stryj Józeczek, rudy i chudy, melancholijny jak jego brat Ignacy, spojrzał w su-
fit, chrząknął i wielkim haustem opróżnił filiżankę z kawą.

Ciotka Fela była atletyczną brunetką, z warkoczem owiniętym dookoła kształt-


nej głowy, z żywymi piwnymi oczami i nieco końską szczęką. Była ona również gada-
tliwą, wesołą ekstrawertyczną, w związku z czym w jej naturze leżało wylewne dawa-
nie upustu nurtującym ją uczuciom. Kiedy wreszcie wyraziła swoje bezbrzeżne współ-
czucie dla tej nieszczęsnej Milki, bidulka Ignasia i tych tu czterech niebożątek, podsu-
mowała trzeźwo:

- Będziecie teraz mieli kłopot z ułożeniem sobie życia.

Gabriela spojrzała na nią z wdzięcznością.

- Jak chcesz to wszystko zorganizować, Ignacy? - naciskała ciotka.

- Och - odparł nieuważnie ojciec, błądząc wzrokiem po bibliotece Józeczka.


-Jeszcze nie mam koncepcji. Gaba zwolni się chyba ze szkoły. Mamy ratio sufficiens,
bo...

- Ignacy! - krzyknęła ciotka z oburzeniem. - Ty do mnie nie gadaj po łacinie, bo


ja i tak nie rozumiem. Koniec półrocza się zbliża, a ty chcesz z dziecka zrobić służącą!

Ojciec westchnął, przegryzł makowcem i spróbował wyjaśnić, jak - w ogólnych


zarysach - wyobraża sobie nowy model organizacyjny w rodzinie. Ciotka pojęła z tej
mętnej gadaniny dwie rzeczy: po pierwsze, że Ignaś nie ma pojęcia o złożonej tkance
obowiązków i konieczności, niesionych przez obecne czasy, a po drugie, że w takim
razie inicjatywa będzie należała do niej, do Feli.

Po krótkim i treściwym namyśle ciotka wydała dyrektywy. Natalię trzeba oddać


do półinternatu. Pulpecję umieścić w przedszkolu. Odprowadzanie dziewczynek po-
wierzyć należy Gabrieli, przyprowadzanie - Idusi. Obiady gotować będzie Gabrysia,
wieczorem. To, co ugotuje, schować ma do lodówki (ironiczne spojrzenie trzech
sióstr, tajony chichocik) i odgrzać następnego dnia, w południe. Zakupy będą domeną
Ignasia. I niech Ignaś nie robi takiej miny, bo Jeśli biedna, chora Milka mogła sobie
poradzić z tym wszystkim, to...

- Widziałem Milkę - przemówił nagle Józeczek mrocznym basem - Parę dni


temu. Stała po karkówkę. I była w kolejce jedyną osoba czytającą książkę. Zgadnij, co
czytała.
- Och, przypuszczam, że coś z literatury kobiecej - rzekł ojciec.

- Nie. Wiersze Majakowskiego.

- Co ty powiesz? - zdziwił się Ignacy Borejko.

- Nie na głos, oczywiście.

- Oczywiście.

Makowiec skończył się właśnie w tym momencie i dzieciom pozwolono wstać


od stołu. Ida, Nutria i Pulpecja zostały wysłane do pokoju kuzynki, gdzie miały posłu-
chać sobie płyty Drupiego, natomiast Joannie i Gabrysi polecono umyć naczynia po
obiedzie.

W kuchni początkowo milczały, zajęte pracą. Jak to często bywa z kuzynkami,


nieszczególnie za sobą przepadały. Zbyt żywe jeszcze było w ich pamięci wspomnienie
zasmarkanego dzieciństwa, zbyt świeże ślady ran tłuczonych i szarpanych, które zada-
wały sobie w owe świetlane dni. Jednak po chwili Joanna odezwała się pierwsza, z za-
interesowaniem pytając o wrażenia z wczorajszej prywatki, wyrażając mimochodem
ubolewanie z powodu choroby mamy i chcąc poznać opinię Gabrysi o pięknym Paweł-
ku Nowackim.

- Co wy z tym Pawełkiem? - zdziwiła się Gabrysia. - Toż to mydłek. Zupa mlecz-


na. Kakao z pianką i ptyś.

- Co ty bredzisz. Jest śliczny - powiedziała Joanna z rozmarzeniem, wzbijając


dłonią pianę z płynu Ludwik.

- Danusia też tak uważa - uprzedziła kuzynkę Gabriela.

- Widziałam... - mruknęła Joanna. - Danusia to silny typ, co?

- Lepiej zapomnij o Pawełku. Poderwij Pyziaka - zaproponowała przewrotnie


Gabriela i z biciem serca czekała, co będzie dalej.

- Pyziaka? Nie... strasznie ponury. Poza tym dziewczyny mówią, że to okropnie


zmienny facet. Zacznie chodzić, pochodzi trzy dni, a potem się znudzi i zostawi. - Jo-
anna spojrzała na Gabrysię z nagłym zaciekawieniem. - Ty, wiesz co? Możliwe, że ty
będziesz następną ofiarą. Wczoraj, po twoim wyjściu, pytał mnie o twój telefon i ad-
res.

- Piekło i szatani! - zdenerwowała się Gabrysia. - I co, dałaś mu?!

- No pewnie. I tak by znalazł.


- No, nie! Teraz mnie będzie nachodzić!

- Nie bądź taka pewna. Może ciebie, a może Anielkę? Strasznie wczoraj chodził
koło niej, widziałaś? Ale potem, jak zgasło światło...

- Nic dziwnego, że chodził koło Anielki - powiedziała Gabrysia pospiesznie, lecz


z godnością. - Uważam, że ona jest urocza.

- Bo ja wiem. Nogi ma za cienkie.

- Co to ma do rzeczy.

- Zarozumiała, niekoleżeńska... Robert w niej zakochany, a ona go dręczy...

- Joanna, nie obgaduj Anieli. Ja ją bardzo polubiłam.

- Jestem z nią, kochanie, w jednej klasie, więc wiem więcej.

- Bzdury. Bardzo fajna jest dziewczyna.

Joanna wzruszyła ramionami z niechęcią i irytacją. Nie ma nic przykrzejszego


niż rozmowa z kimś, kto nie chce uczestniczyć w obsmarowywaniu bliźniego.

- Ten duży rondel wstaw do wiszącej szafki - powiedziała. - A co do Anieli, to


sama zobaczysz.

W szpitalu był właśnie dzień odwiedzin, toteż wpuszczono całą grupę bez naj-
mniejszych trudności. Zarumienione od mrozu dziewczynki przemaszerowały przez
długi, jasny korytarz pełen wózków, foteli na kółkach i słaniających się pod ścianami
ozdrowieńców w piżamach, po czym wkroczyły w zaciszny korytarzyk wiodący do od-
działu kobiecego. Z kuchni wionęło ciepłym zapachem dietetycznej zupy jarzynowej,
potem był oszklony boks z pielęgniarkami w wysokich czepkach, wreszcie korytarz za-
kręcił pod kątem prostym i rodzina Borejków znalazła się przy sali 03, gdzie leżała
mama.

Tu ojciec zatrzymał się i udzielił pouczenia swoim córkom.

- Spokój - powiedział stanowczo. - Spokój i cisza. Żadnych łez, proszę, żadnych


wybuchów czułości ani pełzania po kołdrze, żadnych skarg, kłótni i narzekań. Spokój i
cisza. Pamiętajcie. Radzimy sobie dobrze, nie mamy żadnych kłopotów i w ogóle
wszystko jest w porządku.

Zapukał ostrożnie do drzwi i nacisnął klamkę.


Gabriela pierwsza zajrzała do pokoju, ponad wszystkimi głowami. Zobaczyła
białe łóżko z wysokim wezgłowiem i długą, płaską postać leżącą pod białym okryciem.
Ze stojaka, od butelki pełnej przezroczystego płynu, biegł przewód z igłą, wbitą w skó-
rę dłoni. Leżąca postać była blada, z nosa wystawała jej jaskrawoczerwona gumowa
rurka i dopiero po dłuższej chwili, kiedy wszyscy już wtłoczyli się do pokoju Gabrysia
uprzytomniła sobie, że tą leżącą osobą z rurką w nosie jest jej własna mama.

Zadziwiające, że Nutria i Pulpecja nie miały takich problemów z rozpoznaniem


rodzicielki. Mimo że w tym niedużym pokoju były cztery identyczne łóżka z leżącymi
postaciami, smarkule natychmiast skierowały się w stronę tego właściwego i stanąw-
szy przy nim wesoło potarmosiły chudą dłoń z igłą wkłutą pod skórę.

- Cześć! - zawołały razem.

Bardzo powoli mama otworzyła oczy - dziwnie okrągłe, otoczone niebieskimi


cieniami. Była bardzo słaba i bardzo obolała - to się widziało od razu. Ale była też
twarda jak zwykle.

- Cześć - szepnęła chrapliwie, lecz dziarsko, i uśmiechnęła się pod rurką. - To


wy, naprawdę?

- To my - odparła Nutria wzruszonym basem. - Mamo, czy można podmuchać


w tę rurkę?

- Mamo, a ta igiełka to po co? Ja ci ją wyjmę.

- Pokaż brzuszek!

- Tak, pokaż, pokaż, jak tam jest w środku człowieka.

- A gdzie masz ten kawałek, co ci wycięli?

Aż tyle pytań padło z ust Nutrii i Pulpecji, zanim ojciec zreflektował się i odsu-
nął je na bok, cicho strofując. Tymczasem Gabrysia i Ida ucałowały mamę w czoło -
Ida z głośnym biadoleniem i wzdychaniem, Gabrysia z krzywym uśmiechem i zaci-
śniętymi ze wzruszenia zębami.

- Jak się czujesz, Milu? - ojciec wyglądał, jakby się czuł jeszcze gorzej niż
mama. Nachylił się nad nią i pogłaskał po głowie.

- Coraz lepiej - szeptem odparła mama. - Z minuty na minutę.

Rzeczywiście, nagle zaczęła jakoś lepiej wyglądać. Uśmiechała się, oczy jej się
ożywiły i na policzkach ukazał się cień słabiutkiego rumieńca.
- Ale wy... jak sobie... radzicie?

Wszyscy chórem odparli, że doskonale.

- Akurat - mruknęła mama ze zwykłą ironią. - Dobra, dobra. Niedługo wracam


i zobaczymy... - przymknęła oczy.

Zaraz potem stało się jasne, że wizyta musi dobiec końca, bo mama zasnęła.
Gabrysia pociągnęła ojca za rękaw i zarządziła odwrót. Wśród protestów Pulpecji i
gromkich pożegnalnych okrzyków Nutrii, której siostry usiłowały zatkać buzię, zna-
leźli się wreszcie na korytarzu. Ojciec z pewnym trudem szykował się do wygłoszenia
reprymendy, gdy zza narożnika wyszedł nagle doktor Kowalik. Na widok ojca Borejki
objawił pewną czujność, ale eksperymentalny sygnał dobra, jaki posłała mu natych-
miast Gabrysia, przekonał go, że jeszcze tym razem ale zostanie pobity przez dziwne-
go męża pacjentki.

Odpowiedział uśmiechem skierowanym w stronę Gabrysi.

- Witam - rzekł. - Witam i pana. No, jak tam, bardzo skrzywdziliśmy panu
żonę?

Ojciec lekko poczerwieniał.

- Muszę przyznać - rzekł z dystansem - że istotnie jest niejaka poprawa.

- Ja też tak myślę - stwierdził doktor Kowalik, któremu śmiały się oczy. - Już
jutro wstanie, pojutrze będzie chodzić i zobaczy pan, jak u nas szybko się zdrowieje. A
zna pan ten kawał? Pacjent budzi się po narkozie...

- Nie, proszę pana - rzekł ojciec surowo. - Nie znam takich kawałów.

- ... i widzi nad sobą twarz chirurga. Mam dwie wiadomości, mówi chirurg, do-
brą i złą.

- Tak, z pewnością - powiedział powoli ojciec Borejko, który cechował się zwol-
nionym refleksem. - Nie znam tego.

- Więc pacjent powiada, że woli najpierw tę złą nowinę. Na to chirurg: obcięli-


śmy panu nogi - nie rezygnował doktor Kowalik.

- Nie, nie znam tego - upewnił go ojciec Borejko.

- A pacjent na to: a ta dobra wiadomość? - brnął doktor Kowalik bliski rozpa-


czy. - Chirurg na to: mam kupca na pana buty!
Całe szczęście, że cztery Borejkówny wybuchnęły rozgłośnym śmiechem, bo
tata Borejko nie tylko się nie ubawił, ale wręcz obraził.

- Nie musi mnie pan, doktorze, nawracać takimi metodami - oświadczył z god-
nością. - Sam wiem, że wczoraj trochę... hm... przeholowałem. Ale rozumie pan, zde-
nerwowanie, niepokój... pozwoli pan, że go przeproszę.

- Ależ nie ma za co - odprężył się doktor Kowalik. Mrugnął porozumiewawczo


do Natalii, która odpowiedziała mu tym samym. - To wszystko dzieci państwa? Hm!
Imponujące. Ja mam dwoje. Tomcia i Romcię.

- O! Jak to jest Tomcio Kowalik, taki zezol piegowaty i bez zębów to ja z nim
siedzę! - ucieszyła się Nutria.

- Nie może być - zdziwił się doktor. - Czy to ty jesteś ta Natalia co tak świetnie
bije?

- Tak, to ja - rzekła Nutria, kraśniejąc wdzięcznym rumieńczykiem

- I jest najlepsza z matematyki?

- Tak, tak, to właśnie ja!

- W takim razie jestem zachwycony. - Doktor Kowalik uścisnął dłoń Natalii i


dodał: - Muszę już państwa pożegnać, za chwile zaczynamy obchód.

Odprowadził rodzinę Borejków aż do wyjścia i zostawił wszystkich w najlep-


szych, optymistycznych nastrojach.

- No, to rozumiem - rzekł z uznaniem ojciec, śledząc wzrokiem oddalającą się


wysoką sylwetkę w białym kitlu. - Oto godny uczeń Hipokratesa. Pamiętajcie, dzieci,
sapientis est mutare consilium.

- Doktor Kowalik jest nadzwyczajny - powiedziała z żarem Gabriela patrząc


wiernym spojrzeniem w oczy Anieli.

Aniela, ubrana w połatany sweter i bure portki, uczesana w dwa lśniące warko-
cze, z wielkimi okularami na nosie i gumą do żucia w zębach, kiwała się na krześle i
przeglądała książki leżące na biurku. Słowa Gabrieli sprawiły jej wyraźną przyjem-
ność.

- Tak, miły z niego staruszek - przyznała. - Trochę choleryk w warunkach do-


mowych, ale w pracy podobno się sprawdza.
- Jeszcze jak - przeżywała Gabrysia. - I jaki stosunek do chorych! Powiedział
kilka słów, a mnie się od razu wydało, że ta choroba mamy nie potrwa długo.

- To teraz nie jest choroba, tylko proces ozdrowieńczy - sprostował Robrojek,


który siedział naprzeciwko Anieli i patrzał na nią, niemal nie odrywając oczu, i śledząc
czule każdy jej ruch. Robrojek ubrany był dzisiaj świątecznie, nie w garnitur, co praw-
da, lecz w brązowy sweter i koszulę z krawatem. Było późne popołudnie, za oknem
niebieski zmierzch, w pokoju szarość, w piecu wesołe, ciche potrzaskiwanie. Pachnia-
ło kawą, którą Gabrysia zaparzyła niezbyt umiejętnie i podała swym gościom. Podała
też biszkopty z paczki, która, pozostawiona w kuchni, zawierała już tylko połowę swej
właściwej objętości. Sprawcy tego cudownego zniknięcia, to jest ojciec i siostry, za-
mknęli się w pokoju smarkul, gdzie ojciec czytał głośno „Heroje” Kingsleya. Gwaran-
towało to spokój w domu na jakąś godzinę. Gabrysia mogła się wiec nie obawiać, że
lube siostrzyczki wpadną nagle z rykiem do zielonego pokoju i przepłoszą gości. Popo-
łudnie mijało zacisznie i miło. Nic dziwnego, że Aniela i Robrojek rozsiedli się i zado-
mowili, a rozmowa zaczęła przybierać tony coraz bardziej osobiste.

Mówiono mianowicie o szkolnym spektaklu „Hamleta”, odegranym przez kół-


ko teatralne Liceum numer dwanaście, w którym to spektaklu występowała gościnnie
Aniela, uczennica Liceum Poligraficznego. Przedstawienie odbyło się tuż przed
Gwiazdką, Gabrysia była na nim i podziwiała Anielę z całego serca. Teraz wyraziła ten
podziw otwarcie i szczerze, powodując u artystki przypływ znakomitego samopoczu-
cia. Bez zwłoki i nie dając się długo prosić, Aniela zaprezentowała wspaniały w jej wy-
konaniu monolog „Być albo nie być”, a potem, porwana zapałem, przeleciała, ta hob-
bistka teatralna, po kilku znaczniejszych rolach ze światowego repertuaru. Widząc
niekłamany zachwyt w oczach dwojga widzów, wskoczyła następnie w inny genre i po-
pisała się przepiękną deklamacją poezji lirycznej. Mijały kwadranse, zrobił się wie-
czór, a Aniela wciąż deklamowała, bez śladu zmęczenia. I kiedy właśnie zatrzymała się
na chwilę, by wziąć głębszy oddech, u drzwi wejściowych zabrzęczał dzwonek. Zabrzę-
czał tak jadowicie, że Gabrysia doznała czegoś w rodzaju kłującego wstrząsu, albo-
wiem natychmiast przeczuła, że ten dzwonek brzęczy za sprawą pani Szczepańskiej,
która zapewne znów będzie miała pretensje o nie domknięte drzwi.

Przeprosiła swych gości i poszła otworzyć. Po drodze minęła pokój sióstr, z któ-
rego dobiegał podniesiony głos ojca, czytającego właśnie o Tezeuszu. Rzecz oczywista,
że podczas gdy brnął on przez Labirynt, szukając po omacku nitki Ariadny, nie było
mowy, żeby ktokolwiek ze słuchających poszedł otworzyć drzwi i wysłuchać kolejnych
wyrzutów z ust sąsiadki.
- Dobry wieczór - mruknęła pani Szczepańska, kiedy drzwi otworzono.

- Dobry wieczór - powiedziała Gabrysia. - Przepraszam, znów zapomniałam o


tych drzwiach.

- Tym razem nie chodzi o drzwi. Chodzi o hałasy. Od dwóch godzin usiłuję się
zdrzemnąć, a za ścianą ktoś się wydziera. No, coś podobnego!

- Czy pani ma na myśli, że ktoś deklamuje?

- Powiedziałam: wydziera się. Proszę, żeby przynajmniej ta panna ściszyła głos.

- Ja naprawdę nie wiem - powiedziała Gabrysia - jak to możliwe że pani słyszy


nas tak wyraźnie. My nie słyszymy zupełnie żadnych odgłosów z pani pokoju.

Pani Szczepańska zaśmiała się triumfalnie i krótko.

- Oczywiście! - zawołała. - A to dlatego, że ja się zachowuję bardzo cicho! Ja


chodzę, o proszę, w gimnastycznych pantoflach tylko po to, żeby nie przeszkadzać są-
siadom!

Gabrysia spojrzała w dół i ujrzała maleńkie pantofle naprzeciwko swoich potęż-


nych drewniaków. Stropiła się.

- O tym nie pomyślałam - przyznała uczciwie. - To na pewno łomoce.

- Mogę ci nawet, moje dziecko, kupić w prezencie takie pantofle - powiedziała z


pasją pani Szczepańska. - 1 proszę, żeby się skończyły te krzyki!

- O co chodziło? - chcieli wiedzieć Robrojek i Aniela. Kulili się oni w dwóch naj-
bardziej odległych od siebie kątach pokoju, jakby podczas nieobecności Gabrysi zbyt-
nie zbliżenie się Roberta do Anieli i odwrotnie mogło spowodować krótkie spięcie.
Widok ten bardziej niż cokolwiek innego objawiał istotę łączących ich uczuć.

Taktownie nie zwracając uwagi na przerzucone między Robrojkiem i Anielą


pole elektryczne, Gabrysia opowiedziała o natrętnej sąsiadce.

- Jakoś nie umiem się z nią dogadać - dodała z niechęcią. W tym momencie
zdała sobie sprawę, że jeśli jakimś tajemniczym sposobem sąsiadka słyszy, co dzieje
się w zielonym pokoju, to na pewno nie jest zachwycona tym, co doszło jej uszu w tej
chwili. Gabrysia zniżyła głos. - Próbowałam wysłać jej eksperymentalne...

- Eksperymentalne co? - zaciekawiła się Aniela.

- A nic, głupstwo.
- No, powiedz, powiedz! - naciskała Aniela. - Chciałaś powiedzieć coś ciekawe-
go. No?

- Eksperymentalne sygnały dobra - bąknęła Gabrysia, śmiejąc się zakłopota-


niem. -To oczywiście brzmi zupełnie idiotycznie...

- Robert, tobie się nie wydaje, że ona coś ukrywa? - spytała Aniela.

- Ukrywa wyraźnie. Jazda, Gabrielo, nie ukrywaj.

- Ale... nie śmiejcie się.

- Nie będziemy! - obiecali.

- przeprowadzam eksperyment mający na celu ustalenie, czy na wysłany przeze


mnie sygnał dobra - uśmiech lub coś w tym rodzaju - otrzymam odpowiedź.

- Niby jaką? - zainteresowała się Aniela.

- No, też uśmiech.

- Przeeksperymentuj na mnie - zaofiarował się Robrojek.

- No, patrz, a mówiłeś, że nie będziesz się śmiał.

- Ja się śmieję? Ja? To złudzenie optyczne.

- Robert, uspokój mi się zaraz - rozkazała Aniela. - Gabrysiu, on się nie śmieje,
tylko daje ci eksperymentalną odpowiedź. Gabrielo, sekundę. Tu jest pewna kwestia
do rozstrzygnięcia. Czy mi się zdaje, czy też ty zakładasz z góry, że jesteś człowiekiem
dobrym bez zastrzeżeń?

- No, bo ja wiem. Każdy ma w sobie ten okruch dobra...

- Mów szczerze. Zakładasz czy nie?

- No więc tak. Zakładam.

- Hę, hę. A widzisz. Teraz uważaj. Ja niedawno czytałam książkę, w której bo-
haterowi postawiono podobne pytanie. Czy uważa się za człowieka dobrego. I wiesz,
co on odpowiedział?

- Nie wiem.

- Pewnie, że nie wiesz. Więc słuchaj. On odpowiedział, że jest człowiekiem, któ-


ry chce być dobry. Ale że przeszkadza mu w tym Historia i Natura. I co mi powiesz?

- Powiem ci, moja droga, że człowiek dobry nie może udzielić takiej odpowie-
dzi.
- Jak ten mój bohater udzielił?

- No właśnie.

- To teraz powiedz ty: czy na pewno jesteś dobrym człowiekiem?

- Jestem.

- Tak?

- Tak. Jestem człowiekiem, który musi być dobry. Bez żadnych okoliczności ła-
godzących.

- Ach, Gabrielo, Gabrielo, co ty wiesz o okolicznościach.

- Jeśli dobra będę szukać w sobie samej, to okoliczności nie będą miały na
mnie wpływu. Dobro nie leży w okolicznościach.

- Tak jest, tak jest, moje panie! - zawołał nagle Robrojek zrywając się i obciąga-
jąc sweter. - To tak jak z tym moim kumplem. Gabrysia, posłuchaj. Pokłóciliśmy się
kiedyś o tych samolotowych rozbitków, no wiecie, w Andach. Siedzieli na lodowcu i
po kilkunastu dniach głodu zaczęli jeść zwłoki...

- Robert! - wrzasnęła Aniela. - Bądź estetą, dobrze? Mnie mdli od tych rozbit-
ków. Gaba, ja to słyszę już setny raz. On się uwziął na mój system nerwowy.

- Ta historia służy mi jako przykład - rzekł Robrojek z godnością. - Gdyż w sy-


tuacji ekstremalnej...

- Robert, bo dostaniesz w ucho.

- Ja? Czy ja coś mówię? Anielciu, nie bądź jędzą - rzekł Robert i cierpliwie prze-
szedł do dalszych wyjaśnień. - Powiedziałem temu kumplowi, że to amoralne. A on mi
na to, że nie ma za złe tym rozbitkom.

- No i co dalej?

- Powiedziałem mu, że wiem, co on by zrobił w takiej sytuacji, gdyby znalazł się


na przykład ze mną na lodowcu. Jak tylko poczułby burczenie w żołądku, pierwszy
rzuciłby się na bliźniego i pożarł go żywcem. W ten sposób straciłem kumpla.

- Stracił w ten sposób kumpla - powiedziała Aniela do Gabrysi. - Spytaj go te-


raz, co go tak oburzyło w tej historii.

- Już mówię: to, że on założył z góry, że własne życie trzeba ratować za wszelką
cenę. Tu uważajcie. Ja nie wiem, jak bym się zachował w tych Andach. Niewykluczo-
ne, że tak jak oni. Ale nie mogę zakładać dzisiaj, że wolno mi to zrobić, kiedy będzie
trzeba. Nie wolno mi przyjmować z góry, że w pewnych okolicznościach zło nie jest
złem.

- Teraz Robcio będzie mówił o samopobłażaniu - oznajmiła Aniela, kiwając się


na krześle i patrząc na Robrojka z wyrazem serdecznej kpiny.

- Anielka, nie zbijesz mnie z tropu - rzekł on dobrodusznie. - Może jestem do-
morosły mędrzec...

- Ale kto to powiedział! - zaprotestowała Aniela. - Może jesteś domorosły, ale


żeby mędrzec...

- Anielo, milcz, bo jak mówisz, to tracisz na urodzie. A więc, jak powiadam: nie
wolno zakładać z góry, że człowiek jest słaby i zły. Bo to prowadzi w prostej linii do...

- Do samopobłażania - powiedziała Aniela z powagą. - Ach, Gabrysiu, on mi to


co dzień powtarza. Prawi mi takie kazania i ratuje mnie w ten sposób przed ducho-
wym rozkładem.

- Żeby więc nie popaść w samopobłażanie - ciągnął Robrojek z miną prelegenta


- należy przyjąć następujące założenie: że człowiek może o wiele więcej niż mu się wy-
daje.

- Co może? - spytała Aniela, przykładając dłoń do ucha.

- Może przede wszystkim przestać sobie pobłażać. Zacząć od siebie wymagać. A


ujawnią się w nim ukryte siły...

- Bzzzdury! - syknęła nagle Aniela, która wyglądała teraz na prawdziwie roz-


złoszczoną. - Czy to znaczy, że i we mnie są ukryte siły? Bo ja uważam, że nie ma. A je-
śli nie ma, to po czorta mam od siebie czegokolwiek wymagać?

- No, nie! - powiedzieli jednocześnie Robrojek i Gabrysia. Aniela poprawiła


okulary i ochłonęła.

- Dobra, dobra. Przesadziłam. Ale jak na was patrzę, to nie rozumiem: skąd u
was to zadowolenie. Ja nie jestem z siebie zadowolona. Jestem kłamczucha, leń, zło-
śnica i w ogóle nic dobrego. Poza tym, nigdy nie wiem, jak postąpię. Sama dla siebie
stanowię niewiadomą.

- Ależ, dziecinko, w tym cały twój urok - powiedział Robrojek szarmancko.

- Ha, ha! - zawołała Aniela. - Tu cię mam. Nie ma nic nudniejszego niż osoba
bez wad, nieprawdaż? Gaba, powiedz, czy on w gruncie rzeczy nie wygłasza typowo
męskich poglądów?!
- Trudno, żeby wygłaszał typowo kobiece - zauważyła Gabriela, opierając się o
ciepłe kafle piecowe. - Ogólnie uważam, że doszliśmy do właściwych wniosków.

- O, tak - rzekł Robrojek. - Nie masz to jak porządna dyskusja w dobrym towa-
rzystwie.

- Gdybyśmy częściej tak pogadali, może byśmy wymyślili co mądrego.

- Niewykluczone, niewykluczone.

- Mam pomysł - ucieszyła się Aniela, dla której pomysły były chlebem powsze-
dnim. - Załóżmy grupę dyskusyjną. Może się nazywać Dyskusyjna Grupa ESD.

- Dlaczego nagle ESD? - nie zaakceptował Robert. - Dyskusyjna Grupa „Prawda


i Sprawiedliwość”.

- Bzdura. To dla mnie pojęcia dwuznaczne - zirytowała się Aniela. - Ma być


ESD. Eksperymentalny Sygnał Dobra. Ja mogę być prezeską.

- Bardzo obiecująca nazwa i takaż prezeska - rzekł Robrojek z kurtuazją. - Mo-


żemy teraz obmyślić plan działania.

- To ja może zrobię herbaty - zaproponowała Gabrysia.

- To zrób. Herbata dobra jest przy myśleniu.

Znad imbryka i szklanek poderwał Gabrysię dzwonek w przedpokoju. Wbrew


jej obawom nie pani Szczepańska, lecz uśmiechnięty Paweł Nowacki ukazał się na
progu. Oparty ramieniem o futrynę drzwi wysłał ze swych szafirowych oczu nieco bla-
sku i spytał uwodzicielsko, czy Gabrysia nie wpadłaby do niego, piętro wyżej, na keks
ananasowy, zdobiony kandyzowanymi wiśniami. Miał zamiar zaprosić Gabrysię już
wczoraj, na prywatce, ale wybiegła tak nagle... Spytał o zdrowie mamy. Wtedy nagle
zza pleców Gabrysi wychynęła Aniela i powiedziała złośliwie;

- Cześć, Pawełku, kochanie.

- O rany, to ty? - stropił się Paweł.

- Ano ja - odparła słodko Aniela, stojąc obok Gabrysi i ujmując ją wpół. - Co


słychać u Danki? Czyżby jeszcze jej nie było przy tym keksie?

- Nie ma jej, istotnie - z rozterką przyznał Paweł. - Powinna przyjść za kwa-


drans.
- Tak też myślałam - z satysfakcją użądliła Aniela. - Gabrielo, patrz i ucz się, jak
wygląda chłopiec uroczy, lecz niestały. Popatrz na to umykające spojrzenie, popatrz
na tę bladość.

- Nic nowego - oświadczyła Gabriela. - Nie zapomnij, że znam Pawła od lat. Ze


szkoły.

- O, to nie możesz mówić o znajomości tego człowieka. Ja go znam z domowych


pieleszy, prawda, Pawełku?

- Anielka, zapomnij już o tym - jęknął Pawełek, który aż się zwijał z poczucia
winy. - Chciałem po prostu zaprosić was wszystkich na keks.

- Ananasowy? - zimno spytała Aniela.

- Tak. Z kandyzowanymi wiśniami.

- Mamusia kandyzowała?

- Aniela, daj spokój.

Z zielonego pokoju wyszedł Robert Rójek.

- No, Anielka, ucisz się. Gabriela, wpłyń na nią. Słuchajcie, ja mam najlepszy
pomysł. Niech Paweł przyniesie ten keks tutaj, sprawa będzie załatwiona. Keks się po-
żre, a duma Anieli będzie nietknięta.

- A... Danusia? - wahał się jeszcze Paweł.

- Zostawisz jej, bracie, wiadomość, że jesteś na dole.

Tak też się stało.

Kiedy po kwadransie do drzwi Borejków zadzwoniła Danusia, z keksu została


jedna trzecia, a Dyskusyjna Grupa ESD powiększyła swój stan osobowy o Pawełka.
Natychmiast przyjęto do niej jeszcze i Dankę, po czym z pokoju dzieci wyszła pozosta-
ła część rodziny Borejków. A wtedy zrobiło się już naprawdę bardzo wesoło i poczęto
tańczyć przy muzyce z telewizora.

Tak zakończyło się pierwsze w historii zebranie Dyskusyjnej Grupy ESD i nikt
nie przypuszczał, co z tego wszystkiego jeszcze wyniknie.

2 stycznia 78
Ojciec trzasnął drzwiami, wychodząc do swojej Biblioteki Raczyńskich, pogrą-
żony jak zwykle w zadumie. Trzaśniecie obudziło Gabrielę, która spała już dość ner-
wowo, ponieważ zanim jeszcze ocknęła się jej świadomość, już podniosło w niej łeb
poczucie obowiązku. Wstała, zrobiła kilka chwiejnych kroków i natknąwszy się na
lampkę, zapaliła ją, by popatrzeć na zegarek.

- Och, jej. Wpół do siódmej.

Z przeraźliwą jasnością Gabrysia pomyślała, że będzie to ciężki dzień. Zosta-


wiono ją z całym majdanem i od nikogo nie może oczekiwać pomocy. Beztroski ojciec
wróci dopiero o czwartej, ciotka Felicja wpadnie pod wieczór. A więc umieszczenie
Nutrii w półinternacie, Puloecji w przedszkolu, zawiadomienie spółdzielni „Świt” o
chorobie a dokonanie zakupów i przyrządzenie posiłków, wszystko to spoczywało na
jej, Gabrysi, barkach. Było oczywiście zupełnie niemożliwe by przy tym wszystkim
zdążyła pójść dziś do szkoły. Chociaż to dobre.

Rześko wskoczyła pod natrysk i tam, zlewając się lodowatymi strużkami wody,
uprzytomniła sobie jeszcze jedną rzecz. Zapomniała poprosić ojca o pieniądze na za-
kupy. Własnych, zawsze zbyt drobnych, nie miała już wcale. Jeśli nie miała forsy i Ida
i jeśli nie ma pieniędzy w torebce mamy, wiszącej w korytarzu, to sytuacja wytworzy
się nieprzyjemna, zwłaszcza że antykwariat w poniedziałki otwierano dopiero w połu-
dnie.

Wytarła się, owinęła ręcznikiem i pobiegła do pokoju. Po drodze zbadała za-


wartość maminej torebki. Znalazła kartki na cukier na grudzień oraz broszurę „Cho-
roba wrzodowa żołądka i dwunastnicy”, założoną na dwudziestej drugiej stronie para-
gonem ze sklepu mięsnego.

- No, Iduś, nóżki do góry - szturchnęła więc siostrę, która zaryta była w podusz-
ki z taką siłą, jakby zamierzała przekopać się przez nie na drugą stronę materaca.

Ida rzuciła rudą głową, ruszyła chudymi łopatkami, chrapnęła w poduszkę, po


czym czysto i wyraźnie rzekła;

- Won! - nie budząc się ani na chwilę.

- Wstawaj! Czas do szkółki - kusiła nieumiejętnie Gabriela. Ida spała bezna-


miętnie i wyniośle.

- Walduś dzwoni - wrzasnęła Gabrysia wprost w ucho, wystające zamaszyście


spod rudej grzywy. Teraz były efekty.
- Lecę, lecę - poderwała się Ida, na ślepo pędząc przed siebie. Zrobiła dwa kroki
i wpadła na lodowato zimną Gabrielę w ręczniku. - Co to?

- To ja. Dawaj forsę.

- Walduś, Walduś... - przebierała nogami Ida, wyrywając się w kierunku do-


mniemanego telefonu.

- Nie ma Waldusia, żartowałam. Masz forsę?

Ida jęknęła przecząco i poczęła się giąć w kolanach, macając za sobą ręką w po-
szukiwaniu łóżka. Gabriela huknęła ją w łopatkę.

- Ocknij się, niedojdo. Tata poszedł i zostawił nas bez grosza.

- Ja nic nie mam. - Ida z trudem rozwarła zapuchnięte powieki Tusz do rzęs i
mazidła noworoczne podziałały bez pudła. Ida miała alergię na pewien typ kosmety-
ków, zwłaszcza kiedy zapomniała umyć się na noc. Teraz jej powieki były szkarłatne,
otoczenie oka czerwono cętkowane, z resztkami zielonych odcieni, a gałki oczne ukry-
te były pod silnym obrzękiem. Gabriela postanowiła wydobyć z elegantki wszystko co
się da, zanim przejrzy się ona w lustrze.

- A nie wiesz, gdzie mama chowa pieniądze?

- Skąd mam wiedzieć;- ziewnęła rozdzierająco Ida. - Czy już czas wstawać? Bo
tak jakoś... ciemno.

- Ach, siostro. Czeka cię wizyta u okulisty.

- Mnie? Nic podobnego.

- Spójrz w lustro. A potem się umyj - westchnęła Gabrysia. - Myślę że nie pój-
dziesz dziś do szkoły.

- Z przyjemnością - ucieszyła się Ida.

Lecz radość jej nie trwała długo. Już wkrótce łazienka rozbrzmiała jej bole-
snym, długim okrzykiem.

„No więc, co najpierw - żmudnie organizowała się Gabriela. - Najpierw Ida do


okulisty? Nie. Najpierw Pulpa do przedszkola, potem Ida do okulisty, potem Nutria
do półinternatu, potem Ida do łóżka z kompresami, a ja do » Świtu « i po zakupy” -
był to harmonogram aż nadto wystarczający na to pierwsze robocze przedpołudnie
nowego roku.
Ida buczała rzewnie w łazience, co zmuszało Gabrielę do ustawicznego przery-
wania sobie pracy nad śniadaniem dla wszystkich. Niepodobieństwem było utulić łka-
jącą, albowiem miała ona dziś odbyć randkę ze swoim Waldusiem i odwołanie spotka-
nia z powodu braków w urodzie napełniało jej serce czystą rozpaczą. Interwencja Ga-
brysi poskutkowała dopiero, kiedy przyszło jej na myśl, by postraszyć Idę zgubnym
wpływem łez na obrzęki wokół oczu. Wtedy zapanował względny spokój. Do czasu,
kiedy obudziły się smarkule.

- Jeść - brzmiało pierwsze słowo różowej Pulpecji. Wyskoczyła z łóżka na bosa-


ka i przybiegła do kuchni w samej koszuli, trzymając się dramatycznie za brzuch. Za
nią nadbiegła Nutria w swojej żółtej piżamie, rozczochrana jak nieboskie stworzenie, z
malinowymi rumieńcami na szczupłych policzkach.

- Śniło mi się, że stworzyłem Wszechświat - oznajmiła soczystym barytonem. -


Miałem w sobie taką boską moc, wziąłem i stworzyłem. Fajne, co?

Nie pozyskawszy niczyjego zainteresowania, obraziła się i weszła do wanny by


zażyć porannej kąpieli.

- Gabuniu - dopytywała się tymczasem Pulpa, włażąc na krzesło kuchni i złażąc


z niego natychmiast, by po chwili powtórzyć całą operację od nowa. - Czy starożytni
jedli woły z kopytami i z sierścią?

- Boże, nie wiem - Jęknęła Gabriela, smarując chleb i pilnując mleka.

- Najpierw stworzyłem powietrze, potem lądy i morza - wrzeszczała z wanny


Nutria, przy wtórze hałaśliwie lejącej się wody. - Potem małpę, a z małpy człowieka.

- Coś tu się z czymś nie zgadza - powiedziała Gabrysia dość słabo. - Poczytasz
Darwina, to dowiesz się co. Pulpa, nie stój boso.

- Gabuniu niech ona wyjdzie z łazienki, bo ja chcę wiesz co.

- To rób, to rób, proszę cię bardzo - zapluskała się Nutria w swej ciepłej kąpieli.

- Ja się wstydzę, jak ktoś patrzy.

- Gabusiu, powiedz Pulpie, żeby się nie wygłupiała.

- Nie, Gabusiu, jej powiedz, żeby wylazła z wanny.

- Pulpa, Pulpa, no, bez cudów - zachęciła ją Nutria, myjąc sobie plecy.

- Wyłaź, wyłaź - podskakiwała Pulpecja.


- Uch, jak mnie denerwuje to dziecko! - krzyknęła Nutria, wyłażąc gniewnie z
wanny. - Żeby człowiek nie mógł się wykąpać od czasu do czasu!

- Wytrzyj się porządnie! - zawołała Gabriela z kuchni. Przyszło jej do głowy


straszne podejrzenie, że Nutria zapewne zechce zaraz dokończyć kąpieli albo wlezie
do wanny za pół godziny, kiedy już zostanie dokładnie ubrana. Wpadła do łazienki i
złapała ręcznik.

- Wiesz co? - powiedziała wycierając małą do sucha. - Ubierz się szybko, weź
kartkę i zapisz ten sen, dobra?

- Mogę - zgodziła się Nutria po zastanowieniu.

- No, wyjdźcie stąd! - wrzasnęła nieszczęsna Pulpecja.

- Już idziemy. - Gabrysia wzięła Nutrię na plecy i zaniosła do pokoju. - Tu masz


ubranie. Wskakuj w portki i szybko pisz. Zaniesiemy to potem mamusi.

- O! Jak to dobrze!

- Tylko szybko, bo zaraz śniadanie - popędziła ją Gabrysia, patrząc nerwowo na


zegarek.

W łazience Pulpa stała przed lustrem i palcami podciągała skórę w kącikach


oczu.

- Gabusiu, czy starożytni mieli skośne...

- O rany! - wybuchnęła Gabrysia. Zdecydowanie za wiele tego było na jej wy-


trzymałość. Złapała Pulpecję za rękę i wypaliła jej mocnego klapsa w pośladki. - Jaz-
da, ubieraj się! Mówiłam, żebyś nie stała boso!

- To co, mam siedzieć boso? - zatkała Pulpa.

- Masz nie chodzić boso, jasne?

- Mówiłaś, że mam nie stać...

- Ja ci w ogóle zabraniam być boso! - ryknęła Gabriela.

- A w łóżeczku? - spytała trwożnie Patrycja, patrząc na swoją wielką i groźną


siostrę nic nie pojmującym, łzawym spojrzeniem. Gabrielę zalało nagle poczucie wsty-
du.

- Przepraszam, Pulpet - mruknęła. - Chodź, dawaj buzi. No? No, fajnie. A teraz
ubierz się wreszcie. Jak najszybciej. Błagam!!!
Kochana mamusiu!

Śniło mi się, że stwożylem Wszechświat, Gaba mówi, że mam ci to napisać,


więc piszę. Kochana Mamusiu, Pulpa wstydzi się, powiedz jej, żeby się nie wygłupia-
ła. Gaba bardzo wrzeszczy, wolałem, kiedy ty byłaś w domu. Kochana jesteś i najmil-
sza, ze wszystkich najmilsza. Ja ciebie kocham jak nikt. Czy wiesz, że na świecie jest
nieskończoność? Która polega na tym, że nic nie ma końca. Jak ci powiedzą, że
wszystko się kończy, to im nie wierz, bo to jest nieprawda. Tatuś mi muwił. Jak mi nie
wierzysz to sprubuj powiedzieć największą liczbę. Największej liczby nie ma, bo za-
fsze można dodać jeden. I tak dalej, bez końca. Widzisz jakie to ciekawe?

Nutria.

Kochana mamo!

Jest dwunasta, siedzę sama w domu i nikomu nie jestem potrzebna, jak zwy-
kle. Gaba poszła po kapustę kiszoną i mąkę, a ja zobaczyłam list Nutrii i się dopisuję.
Gaba mówi, że nie pójdziemy dziś wszystkie do szpitala, zwłaszcza ja, bo mam po-
twornie spuchnięte oczy, więc to by cię mogło zmartwić i przerazić (tak mówi Gaba) -
a oczy okropnie mi spuchły i okulistka powiedziała, że nieprędko z tym dojdę do ładu,
mam zwolnienie ze szkoły, bo prawie zupełnie nic nie widzę.

Mówi że to laska Boska, jaka ona jest, sama widzisz wcielona dobroć. Cieszy
się, ze zostanę w domu i zamiast się leczyć, będę musiała pilnować Nutrii i Pulpy. Nu-
trii nie przyjęto do półinternatu, bo jest przepełniony. A Pulpy nie przyjęto do przed-
szkola bez podania powodu. Wykrzyczeli tylko Gabrielę, że ty nie pracujesz, a pchasz
się do przedszkola, zresztą i tak nie ma miejsc. Zapisy są w maju i dostają się tylko
dzieci z protekcją, jak na studia. Ale nic się nie martw, kochana. Ja czuwam. Będę te-
raz w domu przez tydzień, a potem może mi przedłużą zwolnienie, a potem już zaraz
ferie. Zresztą pewnie niedługo do nas wrócisz. Gaba nas tyranizuje, po prostu okrop-
nie, ale nie martw się, mamo, oczywiście ona to robi dla naszego dobra. Chociaż nie
wiem, doprawdy, co ma nasze dobro do ucierania kartofli na placki. Kazała mi to ro-
bić, choć wie, że jestem zupełnie ślepa. To znaczy niezupełnie a częściowo. Na obiad
mamy dziś placki ziemniaczane, ponieważ zabrakło nam pieniędzy. Ale nie martw
się, mamo, bo Gaba poszła najpierw do antykwariatu. A ja jestem dzielna jak zawsze.

Całuję Cię - Twoja Ida


Kochana staruszko, jak już tak się obie rude rozpisały, dopisuję się i ja, zwłasz-
cza że tato sam wybiera się do Ciebie, do szpitala. Mówi, że po raz drugi nie zniósłby
takiego stresu - przez cały czas wczoraj bal się, że Pulpa Ci wskoczy na brzuch. Prze-
syłam Ci kisiel, który zrobiłam z mąki ziemniaczanej i soku jabłkowego, prawie bez
cukru. Możesz to zjeść spokojnie, przepis pochodzi z Twojej broszurki. Tato mówi, że
na pewno masz tam wszystko, co potrzeba, ale ja myślę, że będzie Ci milo zjeść cos
domowego, choćby nawet tak wątpliwego wdzięku jak mój kisielek.

Nie przejmuj się bredzeniem Idy, wariatka przedstawiła siebie jako ślepnącą
kalekę, nic podobnego, ma zwykle uczulenie na któreś ze swoich mazideł i rzecz jasna,
nie oczy jej spuchły, a powieki. Gdyby nie to, że po drugiej stronie kartki jest fajny list
Nutrii, byłabym wyrzuciła te Idusiowe bzdury. Zlekceważ je. Znasz jej skłonności do
przesady. Wyjaśniam też, że obiad był nawet udany, jak na debiut w zakresie plac-
ków ziemniaczanych. Potem przyszedł tata z zakupami i właśnie zjedliśmy obfity
podwieczorek. Życie jest już jako-tako zorganizowane, więc widzisz, że nie ma stra-
chu. Choruj sobie spokojnie. A raczej zdrowiej sobie spokojnie, bo w domu wszystko
będzie dobrze.

Ściskam Cię mocno - Gaba

Mamo. Tu Patrycja. Ja pisę. Mamo. ABCDEFGHIJKLŁMNOPRSTUWYZ. To


alfabet. Pulpa.

Mamusiu, napisałam dla ciebie jeszcze bajkę. Ta bajka nazywa się Bajka Pod
Tytułem 6 100.

Jedynka zawołała

- ja jestem większa od szóstki!

- Ty ode mnie? - zaperzyła się szóstka!

- A ja jestem starsza - wtroncila się setka. - No, chyba nie myślicie, że jestem
młodsza od jedynki?

- Ja jestem zero!

- Zero? Nie wtroncaj się!

- Niech rozsądzi milion, po co te kłótnie, w końcu i tak zginiemy w Nieskończo-


ności!

- Cześć -Nutria.
Teraz pisze Patrycja, bo pozazdrościła Nutrii, naprawdę nie wiem, kiedy tata
będzie mógł wyjść. Gąb.

Mamo. Kacka lubi pływać. Głupia kacka bo tonie. Pa.

Kochana Mamo, korzystam z tego, że ten potwór Gaba poszła do kuchni, żeby
wlać ten swój obrzydliwy kisiel do słoika i szybko się dopisuję. Po pierwsze, co ona
mówi, że kłamię z tymi oczami. Chyba ja lepiej wiem, jak się czuję. A poza tym muszę
Ci powiedzieć, że Gabriela w tej żółtej sukni poderwała aż dwóch chłopaków, jeden
jest rudy, a drugi śliczny. Ma na imię Paweł, z naszej kamienicy. W dodatku wczoraj
po południu przyszedł jeszcze trzeci, taki wysoki, z szarymi oczami. Spotkałam go, jak
szłam po węgiel, bo oczywiście mnie się tylko do tego angażuje. Uznałam, że mógłby
się czuć zakłopotany, a Gabriela niezadowolona z takiej ilości chłopaków, i powie-
działam mu, że moja siostra jest teraz zajęta, bo przyszedł jej narzeczony. Ten wysoki
zmieszał się i poszedł. Teraz się martwię, czy dobrze zrobiłam. Mamo, jakby Gabriela
się o tym dowiedziała, to jej wytłumacz, dobrze? Ja naprawdę chciałam tylko oszczę-
dzić jej kłopotu. Ale znasz Gabę, ona jest taka brutalna, obawiam się, że nie zrozumie
moich szlachetnych intencji. O, tata już ubrany, wola, żeby mu dać list i kisiel. Zaraz
zakleję kopertę. Pa - Ida.

7 stycznia 78

Była to wolna sobota...

Przykry ten fakt Gabrysia uświadomiła sobie wkrótce po przebudzeniu. Wła-


śnie stała obok łóżka i wykonywała dwunaste ćwiczenie oddechowe. Ćwiczeń tych
miało być dwadzieścia, ale nagłe zmartwienie odebrało jej chęć do dalszych wdechów
i wydechów. Wolna sobota - a więc dwa dni postu, ponieważ zapomniało się wczoraj o
zrobieniu wystarczających zakupów. Sprawa była beznadziejna. Sklepy zamykano o
jedenastej, żeby i sprzedawczynie miały wolną sobotę, więc kto nie nabył chleba, mle-
ka, warzyw i mięsa do godziny jedenastej, miał już tylko jedną szansę: pójść w nie-
dzielę do jedynego w mieście dyżurnego Samu i stać tam przez około półtorej godziny
bez specjalnej nadziei, że coś kupi.

Gabrysia zastanowiła się, czy aby nie zdąży wyskoczyć po zakupy przed pój-
ściem do szkoły, ale zaraz pożałowała czasu. Na dziś zapowiedziano klasówkę z fizyki.
Fizyk, wicedyrektor Pieróg, oświadczył stanowczo, że jeśli Borejkówna nie zjawi się,
by przy pomocy pracy klasowej poprawić swój niedostateczny, może się spodziewać
takiejż oceny na okres. Było więc oczywiste, że Gabrysia pójść musi, i równie oczywi-
ste, że każdą sekundę teraz powinna wykorzystać na powtarzanie materiału.

Po zakupy pójdzie ojciec.

„Jakoś to będzie” - pomyślała Gabrysia, usiłując wykrzesać z siebie nieco opty-


mizmu. Lecz w głębi jej duszy narastało z wolna poczucie miażdżącej klęski. Te zaku-
py to była zła wróżba. Na pewno i z klasówką coś się nie uda. Gabrysia nienawidziła fi-
zyki - po pierwsze dlatego, że Pieróg był tłusty, dokuczliwy i nie cierpiał sportowców,
a po drugie, ponieważ nie rozumiała paskudztwa ani w ząb. Wielokrotnie się zastana-
wiała, po jakiego czorta każą jej uczyć się tych hermetycznych bredni, które - zważyw-
szy jej zainteresowania - z pewnością nie przydadzą się nigdy w życiu. Postanowiła już
dawno, że pierwszego dnia po maturze uda się do parku i tam, pośrodku trawnika,
urządzi publiczne spalenie zeszytów, notatek i podręczników od fizyki. Dopiero wów-
czas, jak sądziła, będzie mogła poczuć się naprawdę dorosła.

„Dlaczego nie może mieć wszystkich lekcji z Dmuchawcem? - pomyślała rzew-


nie, zapalając gaz pod mlekiem i płucząc butelkę. - Dmuchawiec jest kochany, na-
prawdę kochany”. U polonisty Dmuchawca Gabrysia zbierała piątki i pochwały, zresz-
tą zbierała piątki i z innych przedmiotów, ale też do żadnego z nich nie była tak uprze-
dzona, jak do fizyki. Usiłując teraz zapanować nad złymi przeczuciami, przygotowała
szybko śniadanie dla wszystkich i zasiadła przy stole kuchennym z podręcznikiem i
zeszytem.

Nauka jej nie szła. Ani w ząb. Gabriela z paniką pojęła, że ma w głowie zimną i
czarną pustkę. Żadne wiadomości nie mogły w nią wejść. Żadne też z niej nie wycho-
dziły, bo kiedy spróbowała rozwiązać pierwsze z brzegu zadanie, poczuła w mózgu jak
gdyby blokadę, przez którą nie przedostawał się nawet cień rozumowania.

„Równie dobrze mogłabym nie iść do szkoły - pomyślała z rozpaczą. - Przewalę


klasówkę, to pewne”.

Nie pomogło nawet wysokokaloryczne śniadanie. Czuła wyraźnie, jak jej mózg
zmienia się w ciężką, bezwładną bryłę. W poszukiwaniu duchowego wsparcia weszła
do pokoju ojca.

- Tato...

- Hm? - obudził się ojciec.


- Wstawaj, co?

- Nie - odmówił Ignacy Borejko. - Dziś wolna sobota.

- Tato. Wiesz co?

- Hm?

- Wychodzę zaraz do szkoły.

- Czyżby? - jęknął ojciec. - Popieram. Wyjdź.

- Zapomniałam wczoraj zrobić zakupy na dwa dni.

- Rozumiem. Daj pospać, hm?

- Już, już. Tato, mam dziś klasówkę.

- Tak - rzekł ojciec bezbarwnie. - To chyba normalne o tej porze roku? - Kochał
Gabrysię i chciał okazać jej jakieś zainteresowanie, lecz był jednocześnie nieludzko
senny, więc rzuciwszy spojrzenie, które miało wyrażać otuchę, a było całkowicie szkli-
ste, łagodnie osunął się na poduszkę.

Gabrysia wpadła do pracowni fizycznej niemal na ostatnią chwilę przed dzwon-


kiem. Klasówka miała być na pierwszej lekcji - jeden z głupszych pomysłów Pieroga,
który widocznie budził się o czwartej rano i o ósmej nie odczuwał już śladu senności.

Wszedł do klasy zaraz po Gabrysi i całą swą krągłą sylwetką zdawał się wyrażać
powagę chwili.

- Mam pustkę w głowie - szepnęła Gabrysia do swojej sąsiadki, Cesi Żak. Ale i u
niej nie znalazła zrozumienia, ponieważ Cesia zakochana była z wzajemnością w Jur-
ku Hajduku, a Jurek Hajduk był najlepszym fizykiem w całym liceum.

„Może uda się odpisać” - pomyślała Gabrysia z rosnącą beznadzieją. Złe prze-
czucia nie omyliły jej. Pieróg właśnie podzielił klasę na przemyślnie posegregowane
zespoły. Odpisywanie zostało w ten sposób wykluczone.

„Ach, Boże - pomyślała Gabriela, zaciskając pod stołem spocone dłonie. - Bła-
gam, wymyśl coś. Jeśli nie będzie klasówki, ślubuję przez cały rok nie spojrzeć na cze-
koladę”.

Pieróg popatrzył ciężko na szepczące uczennice i polecił zapalić światło. Na-


stępnie podszedł ciężkim krokiem do tablicy i począł kreślić jakieś straszliwe wektory
i wzory. I właśnie w tej chwili do drzwi klasy zapukano i weszła sekretarka dyrektora.
Gabrysia zamarła.

„Przez dwa lata - dorzuciła błyskawicznie. - Na czekoladę i na pomarańcze”.


Nie był to ślub zbyt rygorystyczny, ponieważ ani czekolady, ani pomarańcz nie widy-
wano zbyt często w domu Borejków. A jednak...

- Panie profesorze, wizytacja - szepnęła trwożnie sekretarka.

- Ja mam klasówkę - naburmuszył się Pieróg.

- Z kuratorium!

- To co mam zrobić?

- Pan dyrektor prosi, żeby pan zechciał poprowadzić lekcję pokazową.

Pieróg poczerwieniał apoplektycznie.

- Dlaczego się mnie nie zawiadamia wcześniej! - syknął dyskretnie, odwracając


się tyłem do klasy, po której pofruwał już radosny szmerek.

Sekretarka zaszeptala coś nerwowo, robiąc wielkie oczy i machając rękami.


Uczniowie wywnioskowali z tej mimicznej ekspozycji rzecz ważną: że gdzieś na szczy-
tach szkolnej władzy wieje wiatr halny i że dzięki temu oni, drobna szkolna zwierzyna,
ujdą jeszcze tego dnia przed polowaniem. Pieróg najwyraźniej zmuszony był wziąć na
smycz sforę wektorów, wzorów i symboli i wypuści ją na klasę może dopiero w przy-
szłym tygodniu. O, swobodo! O, radości!

Gabrysia odprężyła się natychmiast, kiedy tylko sekretarka wybiegła za drzwi


swym drobnym kroczkiem niewolnicy. Teraz, po przeżyciu tak różnych uczuć w tak
krótkim czasie, umysł Gabrieli tryskał inwencją oraz emanował z siebie, wszystkie na-
raz, zmagazynowane w nim wiadomości naukowe. Kiedy do klasy wkroczyła wizyta-
cja, promienny wygląd Gabreli Borejko z miejsca podpadł Pierogowi. Nie wierząc wła-
snym oczom skonstatował w duchu, że ktoś, kto tak się raduje na widok wizytatorów,
nie obawia się zapewne, iż go wyrwą do odpowiedzi. A nie obawiać się może z dwóch
powodów: albo nie umie nic, albo wie że go nie wyrwą, albo umie i czeka na pytania.
Pieróg rozważył to w sobie i postanowił zaryzykować. Ponieważ najpierw popisał się
swoim ukochanym oczkiem w głowie, swoją nadzieją źródłem dumy, Jurkiem Hajdu-
kiem, a potem dopomógł sobie przepytywaniem Pawła Nowackiego, który był niemal
równie dobry jak Hajduk, niewiele by stracił, gdyby Gabriela się sypnęła. Wyrwał ja
do odpowiedzi, a ona udzieliła mu jej z całą swobodą i pewnością siebie. Prawda, że
rozważny Pieróg w obliczu wizytatora na wszelki wypadek zaniżył nieco próg trudno-
ści, ale tak czy inaczej, wypowiedź Gabrieli wypadła znakomicie, co zmusiło Pieroga
do postawienia jej piątki w dzienniku. Była to pierwsza piątka z fizyki, jaką Gabriela
zdobyła w ciągu długich lat nauki w szkole. Koleżanki śmiały się do Gabrysi, chłopaki
podnosili kciuki, Danka i Paweł klaskali bezgłośnie ze swojej ławki, chichocząc za ple-
cami Hajduka.

Niebywały ten sukces podniósł Gabrysię na duchu aż do zawrotu głowy. Pa-


trząc na łysą kulę Pierogowej czaszki, schylonej nad dziennikiem, miała wrażenie, że
kocha tego poczciwca, i zastanawiała się, dlaczego właściwie wydawał się jej dotąd tak
niesympatyczny. Postanowiła zapamiętać dzisiejsze uczucie tkliwości dla profesora i
skonfrontować je z tym, którego dozna po nieuniknionej dwói z klasówki. Pieróg pod-
niósł wzrok znad dziennika i spojrzał na Gabrielę, ruszając kosmatymi brwiami, i coś
jakby cień surowego uśmiechu ukazało się przy jego ustach.

„A co, jeśli napiszę i klasówkę?” - przemknęła przez głowę Gabrieli myśl nagła i
zuchwała.

Na trzeciej lekcji był polski - z Dmuchawcem. Siwy, potargany starszy pan o


dobrodusznym, kpiącym uśmieszku i łagodnym spojrzeniu jasnych oczu, ukrytych za
grubymi szkłami, był wychowawcą III b. Słynął w szkole z nieszablonowych pomysłów
i oryginalnie prowadzonych wykładów. Nikt nie nudził się na jego lekcjach. Klasa III b
składała się w przeważającej większości z ciekawskich dziewczyn i jeszcze w pierw-
szym roku nauki przeprowadziła dokładny wywiad na jego temat. Starsze klasy wysta-
wiły wówczas Dmuchawcowi entuzjastyczne referencje: „W ogóle się nie denerwuje”,
„Broni przed dyrciem, dwój na okres nie stawia”, „Nie nudzi”, „Nie dokucza”.

Na nieoficjalnej giełdzie istniejącej wśród uczniów - warstwy uciemiężonej -


największe uznanie mieli władcy liberalni. Dmuchawiec wybijał się nawet ponad tę
warstwę, gdyż nie tylko był liberalny, ale w dodatku w najmniejszym stopniu nie był
władcą. Toteż III b której wychowawcą został już w pierwszym roku, słusznie uważała
się za wyróżnioną przez los.

- Witam - rzekł Dmuchawiec, grzebiąc w szufladzie stołu. - Czy tu jest


dziennik?

Nigdy nie pamiętał, że dziennik należy odnieść po lekcji do jaskini profesorów,


nigdy też nie pamiętał o tym, że to on ma przynieść ów dokument na swoją lekcję.
Nieodmiennie, i ku oburzeniu innych profesorów, posyłał po niego któregoś z
uczniów, dzięki czemu szczęśliwiec taki mógł ze spokojem rozejrzeć się po ocenach i
nawet co nieco podskrobać w dzienniku lub postawić dyskretny plus przy jakiejś trój-
czynie.

Kiedy zamieszanie z dziennikiem zostało opanowane, Dmuchawiec przystąpił


do lekcji. Najpierw omówił wyniki klasówki. Były one jak zwykle dobre, ponieważ tak
się jakoś składało, że wszyscy w tej klasie lubili przedmiot wykładany przez Dmu-
chawca. Nauczyciel mówił zwięźle, jasno i dowcipnie. Kiedy zobaczył, że część
uczniów zdradza oznaki nieuwagi, skrócił swą wypowiedź jeszcze bardziej. Wreszcie
rozdał zeszyty i po paru minutach, które zużył na przeglądanie swego grubego notesu
o tajemniczej treści, spytał uprzejmie, czy uczniowie już skończyli cieszyć się ze swo-
ich piątek. Kiedy usłyszał odpowiedź twierdzącą, poprosił o schowanie zeszytów,
wstał i przeszedł się po klasie.

- Współczucie - powiedział, nagle przystając. Klasa ucichła momentalnie. - Kto


wyjaśni, co to oznacza?

- Ja! - powiedział gruby Darek z pierwszej ławki. - To jest litość.

Dmuchawiec fuknął.

- Bezmyślny chłopcze - rzekł. - Litość to nie współczucie. Zwróćcie uwagę na


zabarwienie emocjonalne obu tych słów. Które z nich ma odcień pejoratywny?

- Współczucie - powiedziało kilka głosów naraz.

- Oba mają - powiedziało kilka innych głosów.

Dmuchawiec nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Był szczerze zdumiony.

- Chwileczkę, jak to? - spytał. - Ja chyba źle rozumiem. Wyjaśnijcie mi to zaraz


- zażądał.

Nikt się nie kwapił.

- Darek! Mów no, bracie - Dmuchawiec klepnął grubasa po łopatce.

- Nno... - rzekł Darek. - Bo współczucie to tak jak... miłosierdzie... to takie ja-


kieś babskie. Ckliwe.

- Ckliwe i babskie - mruknął polonista. - Słucham dalszych wypowiedzi.

Młodzież jednakże była bardziej cwana, niż się pedagogowi wydawało. Powtó-
rzenie słów Darka i niedostrzegalny wyraz troski na twarzy Dmuchawca pozwoliły
klasie pojąć, że nie takich odpowiedzi się oczekuje. Zapadło milczenie, ponieważ nikt
nie zamierzał się wychylać.
- Niech to diabli - rzekł Dmuchawiec, wyjmując z kieszeni paczkę papierosów,
wkładając jednego do ust i natychmiast się reflektując.

- Co się dzieje? W waszej świadomości zachodzą niepojęte dla mnie zmiany.


Czy to, że ich nie pojmuję, byłoby znakiem, że się gwałtownie starzeję?

Taktowne zaprzeczenia powiały po klasie przypochlebnym szmerem.

- Dzieci - rzekł nauczyciel. - Dlaczego waszym zdaniem współczucie jest czymś


niewłaściwym? Dlaczego waszym zdaniem pomaganie bliźnim jest śmieszne? Dlacze-
go nikt się nie wstydzi agresji i brutalności, a żenuje go własna dobroć? Czy nie sądzi-
cie, że coś tu stoi na głowie? Dwaj spośród was - nazwisk nie wymienię ze względów
humanitarnych - stali wczoraj na skrzyżowaniu, a obok staruszka nie miała odwagi
przejść przez jezdnię. Widziałem to z dala, tak jest. Stąd temat mojej dzisiejszej roz-
mowy z wami. Starsza pani zwróciła się w końcu do jednego z tych dwóch i on ją prze-
prowadził przez jezdnię. Ale tak się wstydził, że to zrobił, że musiał sobie zdrowo za-
kląć, kiedy już wrócił do kolegi. Ja pytam - dlaczego? Dlaczego wstydzicie się współ-
czucia? Współczucia. Proszę się zastanowić teraz nad etymologią tego wyrazu.

W klasie wisiało niepewne milczenie. Wstała Cesia Żak.

- Boimy się współczuć - powiedziała. - Ludzie wokół nas są agresywni. Robimy


krok w ich stronę, a oni odpowiadają nam złością. - Niepewnie spojrzała w stronę
Dmuchawca. - Po prostu boimy się żeby nas nie odtrącono.

- Śmieszne - rzekł Dmuchawiec. - Odtrącą was - no i co z tego? Ja bym się tego


nie obawiał.

- Ale Cesia ma rację, panie profesorze - powiedziała szybko Beata Kowalczuk. -


Ja się na przykład boję ludzi, mama zawsze mi powtarza żebym była ostrożna. Bo lu-
dzie, panie profesorze, zaraz wyczują, że ktoś jest miękki, i wykorzystają go od razu...

Jakiś baryton z mutacją zauważył konspiracyjnie, że Beata faktycznie jest


miękka, i to się daje zaraz wyczuć - w klasie gruchnął śmiech.

Dmuchawiec pośmiał się też dla towarzystwa, po czym wyjął paczkę papiero-
sów i znów ją schował.

- Boicie się ludzi - mruknął. - No, jest to znany aspekt tej sprawy. Czy wiecie, że
zwierzęta często atakują ze strachu? Jak pisał pewien znakomity pisarz: „Źli ludzie to
ci, którzy myślą, że świat jest zły i źli są wszyscy wokół. I czynią zło, myśląc, że bronią
się przed złem innych”.
Zgłosił się wysoki, pryszczaty Wojtek, zaczerwieniony teraz i spocony z wraże-
nia.

- Ja... też tak uważam, panie psorze. Ja na przykład jestem regularnie agresyw-
ny ze strachu.

W klasie eksplodował nagły śmiech. Dmuchawiec pozwolił uczniom nieco się


odreagować, wykorzystując ten czas na spacer w kierunku okna i uchylenie lufcika.

- Wojtek - rzekł wreszcie, kiedy śmiech ucichł. - Czy chciałeś powiedzieć coś
jeszcze?

- Nno tak - zabełkotał uczeń, stropiony i nieszczęśliwy. - Pan profesor wie, to ja


tę staruszkę... tego. Chciałem powiedzieć, że ja jej po prostu nie zauważyłem, jak stali-
śmy tam z Łuckiem. Rozmawialiśmy o meczu, więc niech pan psor nie myśli, że ja
tego... bo ja to normalnie pomagam w takich sytuacjach.

- W porządku, jasne - klepnął go w ramię Dmuchawiec. - Nie o tobie. Naświe-


tlamy teraz kwestię w sposób ogólny. Czy ktoś chciałby powiedzieć coś jeszcze?

- Ja - zgłosił się Lucek, sąsiad Wojtka. - Ja jeszcze o tym, co ten pisarz powie-
dział. Co do złych ludzi.

- No, no, słucham?

- Ten gość nie miał racji - stwierdził Lucek kategorycznie. - Moim zdaniem, źli
ludzie to ci, którzy zapewniają sobie korzyści, krzywdząc innych Taki zły wcale nie
musi myśleć, że inni są źli. On może myśleć, że inni są dobrzy, ale głupi, a on jest po
prostu sprytniejszy od nich. Pan rozumie?

Dmuchawiec nagle roześmiał się z całego serca i wziął Łucka za rękę. Była to
ręka nie domyta, czerwona, z połamanymi paznokciami, śladami tytoniu wypalanego
w szkolnej ubikacji i pyłu boisk piłki nożnej.

- Ależ tak - powiedział. - Rozumiem. Rozumiem doskonale i dziękuję wam za


dzisiejszą lekcję. Odwieczne wartości, jak się okazuje, nie umierają z byle powodu.
Tak. Gdyby porównanie to nie miało wydźwięku negatywnego, przywołałbym tu przy-
kład hydry, której wciąż obcinane głowy odrastają, w nieoczekiwanych zresztą miej-
scach. Oto dlaczego lubię być nauczycielem. Utwierdzam się wciąż na nowo w przeko-
naniu, że dobro jest niezniszczalne. - Puścił wreszcie rękę Łucka, który przestępował z
nogi na nogę i zataczał oczami, nad wyraz głupio się czując w tak ciasnym kontakcie z
nauczycielem. - No, a teraz zadanie domowe: „Współczucie w moich ulubionych
książkach”. Liczę na obszerne i szczere wypowiedzi. Żegnam do jutra, już dzwonek.
Była to cudowna wolna sobota.

Poza wszystkim, co się zdarzyło do południa, w południe miało miejsce donio-


słe wydarzenie: ciotka Felicja przybyła na odsiecz. Ujrzawszy obiad rodziny Borejków
(makaron z mlekiem), oświadczyła, że nie będzie już patrzeć dłużej na to, jak dzieci
pozbawione matki zamieniają się w hinduskie szkielety. Od dziś, powiedziała, ona bę-
dzie gotować obiady - wieczorami. Nie mogłaby bowiem spojrzeć w oczy tej nieszczę-
śliwej Milce, kiedy bidula wróci ze szpitala. Po czym stanowczym ruchem postawiła
patelnię na gazie i usmażyła befsztyki z cebulą. Na deser zrobiła krem waniliowy z
gruszkami z kompotu, potem postanowiła zaprowadzić w kuchni porządek, twierdząc,
że to, co jest tam obecnie, przypomina jej stajnię Augiasza.

Gabrysia nie musiała więc troszczyć się o nic, poza przyzwoitym przyodziew-
kiem na popołudnie. Była bowiem zaproszona do Anieli która właśnie kończyła szes-
naście lat i zamierzała świętować tę bolesną rocznicę w gronie przyjaciół. Miała być
Gabrysia, a z poligrafów Joanna i Robrojek. Pyziak przyjął zaproszenie Anieli, nikt
jednak nie liczył się z jego przyjściem. Od kilku dni nie był w szkole. Gabrysia nie za-
uważyła go natomiast na piątkowym treningu. Myśl, że zwolennik kradzionych poca-
łunków nie przybędzie dziś do Anieli, sprawiła Gabrysi ulgę, podobnie jak w piątek, w
hali AZS-u. Nie mogłaby znieść jego natrętnej obecności i bezczelnego uśmiechu,
zwłaszcza po tym, co zaszło w sylwestrowych mrokach.

Opędzając się od szczególnie dziś dokuczliwych sióstr - z których jedna wnosiła


pretensje, że ociemniałym na ogół nie daje się zadań ponad ich siły, jak na przykład
prasowanie dziecięcych bluzeczek z flaneli, druga domagała się, by zagrać z nią w sza-
chy, a najmłodsza nudziła, żeby jej ktoś wreszcie zaostrzył fioletową kredkę - Gabrysia
ubrała się w białą bluzkę, szkolną spódnicę i szary pulower.

W kwadrans potem dzwonek u drzwi obwieścił przybycie kuzynki Joanny, któ-


ra dotarłszy tramwajem do mostu Teatralnego, wpadła po drodze po Gabrysię.

- No, chodźmy już - powiedziała, rozpinając od niechcenia piękny płaszcz z


miękkiej wełny w kratę i ukazując najmodniejszą, marszczoną, długą spódnicę w ko-
lorze oliwkowym, puszysty sweterek z ogromnymi rękawami i takimż dekoltem oraz
wspaniałe botki pochodzenia zachodniego. - Kolory ziemi - napomknęła. W tym sezo-
nie obowiązkowe.
- Kolory ziemi mam w nosie - burknęła Gabriela, powodując swoją odpowie-
dzią zabawne skojarzenia u Nutrii i Pulpecji, które zgodnie zaniosły się rabelaisow-
skim rechotem.

- Spokój, złośliwe bachory.

- Ja też mam w nosie kolory ziemi! - kwiczała wniebowzięta Nutria. Gabrysia


parsknęła mimo woli śmiechem. Natomiast Joanna, w osobie której obrażano tu
twórczą myśl światowych kreatorów mody stała w milczeniu, lodowatą mina dając do
zrozumienia, co myśli o podobnym pospólstwie.

- Przebierz się wreszcie i chodźmy - powiedziała do Gabrysi.

- W co mam się przebrać? Tak idę.

- W tym? - spytała Joanna ze zdumieniem.

- A co, źle?

- Gaba, no daj spokój. Dlaczego ty jesteś taka dziwaczna? Przecież to nie akade-
mia pierwszomajowa. Włóż coś bardziej ludzkiego.

Cztery siostry Borejko spojrzały po sobie i pokiwały głowami.

- Powinnaś być modna dziewczyna - perswadowała Joanna. - Modna, jeśli już


nie ekstrawagancka. Modna!

- Po co? - spytała Gabriela krótko a celnie.

- Po co?... - Joanna przez ułamek sekundy wyglądała jak ktoś, kto zgubił klucz
do kasy. - Jak to: po co? No... żeby wyróżnić się z tłumu.

- Ja i tak się wyróżniam. Jestem znacznie wyższa niż ogół populacji.

Joanna wciąż jeszcze nie mogła odzyskać równowagi ducha.

- Nie, czekaj, bo źle powiedziałam. Powinnaś być modna, żeby właśnie nie wy-
różniać się spośród innych dziewczyn.

- To znaczy, teraz się jednak wyróżniam? - spytała Gabrysia, ukrywając uczucie


przykrości.

- No tak, no kto się dziś tak ubiera? Spódniczkę masz za krótką, i w ogóle...

- Ja, Joasiu, mam ambicje dyktatorskie - powiedziała Gabriela, wkładając na


nogi swoje botki, które nie były piękne, ale za to tanie. - Myśl, że mam ślepo naślado-
wać jakichś półgłówków z jakiegoś tam Paryża, powoduje u mnie niesmak. Zamie-
rzam wprowadzić własną modę, przynajmniej na terenie Poznania. Krótka plisowana
spódnica w kolorze granatowym, biała bluzka, szary pulower. Botki ze skaju. Sam
smak. Wystarczy, rozumiesz, nosić to z przekonaniem, a już po tygodniu ulice zaroją
się od naśladowczyń. O, a na głowę kapelusz taty. O, popatrz, jakie ma wspaniałe, sze-
rokie rondo. Wyglądam jak Clark Gable.

- Ty oczywiście żartujesz? - zaniepokoiła się Joanna.

- Ależ skąd!

- Ty naprawdę wyjdziesz w tym kapeluszu?

- Jakże by nie. Jest szałowy.

- Gaba! Ja naprawdę... nie wiem, co ci mam powiedzieć.

- Najlepiej nie mów nic - poradziła jej Gabrysia i za jej plecami pogroziła pię-
ścią w stronę kulających się ze śmiechu sióstr. - Powiedz, co kupiłaś Anieli?

- Perfumy w „Modzie Polskiej”. A ty?

- Książkę - mruknęła Gabriela, zajęta szczotkowaniem spódnicy, na której łapki


jednej z sióstr, nie wiadomo kiedy, zostawiły białe ślady. - Pulpa, czy wyjadałaś cukier
pudrowy?

- Nniee - wyparła się Pulpa. - Ja go tylko... eee... sypałam na parapet, dla ptasz-
ków.

- Lubią? - spytała ironicznie Gabrysia.

- A - nie. Wszystko wypluły.

- Trzeba im było powiedzieć, że cukier jest na talony - mruknęła Gabriela,


wkładając płaszcz. - Sama też o tym pamiętaj, złotko. Tak. No, a teraz spojrzenie w lu-
stro, muśnięcie ronda, kapelusik lekko na bakier, i w drogę. Idziemy, Joaśka.

Joanna cierpiała męki zakłopotania przez całą drogę. Dreptała obok dumnie
wyprostowanej Gabrieli, która niosła kapelusz ojca na głowie tak naturalnie i z taką
swobodą, jakby się w nim urodziła. Namawiała Gabrysię, żeby zdjęła z głowy to pa-
skudztwo i nie robiła z siebie klowna. Daremnie. Gabriela rozochociła się do tego
stopnia, że kilka razy ukłoniła się kapeluszem jakimś przypadkowym przechodniom.
Ku dziwieniu Joanny nikt nie wytykał Gabrieli palcami. Kilka osób uśmiechnęło się,
ale były to uśmiechy sympatii na widok ładnej, rumianej, wesołej dziewczyny, która
wygłupia się w sobotnie popołudnie, bo ma właśnie taki nastrój. Tak czy inaczej, męka
Joanny nie trwała długo. Nikt ze znajomych i nikt z nieznajomych, którzy mogliby
stać się znajomymi, nie rozpoznał jej w przygarbionej, zakrywającej twarz szalikiem i
rzucającej trwożne spojrzenia na boki żałosnej postaci. Zresztą, Aniela mieszkała bar-
dzo blisko ulicy Roosevelta.

W szeregu kilku starych domów, przy skwerku zwanym Teatralką, stała ciem-
noszara nieduża willa, na poddaszu której Aniela wynajmowała pokój. Jej stryj, dok-
tor Kowalik, mieszkał tam również z żoną i dziećmi, gnieżdżąc się od lat w wynajętym
pokoju z kuchnią i łazienką.

Wszystko to opowiedziała Joanna, kiedy stały z Gabrysia na ganku przed fron-


towymi drzwiami willi. Od chwili kiedy zadzwoniły, najpierw dość długo nic się nie
działo, potem dał się słyszeć pisk, a następnie daleki łomot drewniaków - ktoś zbiegał
po dość licznych schodach. Wreszcie drzwi się otworzyły i na progu ukazała się roz-
promieniona Aniela; wycałowała Gabrysię i Joannę i wciągnęła je do hallu. Tu popa-
trzyła na Gabrysię, potem na Joannę i pojąwszy wszystko w jednej chwili, z całkowitą
powagą pogratulowała koleżance pięknego, nowego kapelusza. Następnie odegrała
starannie zachwyt, kiedy Gabrysia dała go jej do potrzymania, wreszcie wsadziła sobie
kapelusz na głowę i oznajmiła, że zaraz jutro kupuje taki sam, czym do reszty podbiła
Gabrysię, a w niesłychaną rozterkę wprawiła biedną Joannę.

Przez nieduży hali Aniela zaprowadziła dziewczyny schodami aż na poddasze.


Tu, po lewej stronie niedużego podestu, znajdował się pokój Anieli, po prawej - kuch-
nia państwa Kowalików. Kręciła się tam ciotka Kowalikowa, wesoła, pulchna blon-
dynka, i opędzała się od dwojga rozbrykanych dzieci. Aniela przedstawiła koleżanki,
po czym zaprowadziła je do swego pokoju.

Nie był to właściwie pokój, lecz wąska, ciasna klitka, w której z trudem mieściły
się meble: staroświecka kozetka, takaż bieliźniarka i stojak na ubrania. Jednak mimo
braku przestrzeni klitka Anieli miała swój własny, wdzięczny i zabawny styl. Było tu
zawadiacko, śmiesznie i swobodnie. Żaden przedmiot najwyraźniej nie miał swego
stałego miejsca, wszystko zaś razem - cały natłok książek, pism, fotografii, plakatów,
roślin doniczkowych pnących, zwisających i kwitnących, najróżniejszych gadgetów,
papierowych ptaszków i kwiatków zwisających z lampy, porozwieszanych po ścianach
i przypiętych do drzwi - wszystko to sprawiało wrażenie, że tu się żyje, pracuje i bawi
całą parą.
Pośrodku tego kramu, obok stoliczka z pięknym tortem makowym, siedział
skurczony we dwoje Robrojek. Był zaczerwieniony z błogości, miał rozanieloną minę i
popijał herbatę z zielonego kubka, podkradając co chwila z talerza małe czekoladowe
ciasteczka z kremem.

- O, naprawdę, los mi sprzyja - oświadczyła z zadowoleniem Aniela, kiedy obej-


rzała już wręczone jej prezenty, podziękowała, wymieniła kolejne uściski z Gabrysia i
Joanną, wreszcie kiedy usadowiła je rzędem na kozetce i zaopatrzyła w talerzyki, fili-
żanki i łyżeczki.

- Miesiąc temu nie przypuszczałam, że będę miała aż troje przyjaciół na urodzi-


nach. Byłam pewna, że nikt mnie nigdy nie polubi.

Rozkwitła wśród chóru protestów i wyrażając żywiołową radość kontynuowała:

- Chciałam, żeby przyszli jeszcze Cesia i Hajduk, ale nie mogli. Przyjdą jutro.

- A Pyziak chory, co? - wtrąciła Joanna, poprawiając fałdy swojej pięknej spód-
nicy w kolorach ziemi.

Gabriela mimo woli odkaszlnęła, bo coś jakby utkwiło jej w gardle. Miała na-
dzieję, że nikt nie skojarzy sobie tego odgłosu z mrokami pewnego Sylwestra. Robro-
jek uśmiechnął się do niej i zawołał, żeby wreszcie już zapalić te świeczki. Oświadczył,
że on je zdmuchnie. Rozległy się protesty i powiedziano Robertowi, żeby dmuchał ra-
czej na swoje torty. Dziś jest dzień Anieli i koniec.

Aniela zapaliła więc szesnaście świeczek na wspaniałych, obfitych falach kremu


zdobionych palonymi w cukrze migdałami. Przy okazji wyjaśniła, że nadzwyczajny ten
wypiek jest prezentem urodzinowym od cioci. Uwaga ta sprowokowała Joannę do po-
informowania zebranych, jakiego rodzaju arcydzieła sztuki cukierniczej wyszły już
spod jej własnej ręki. Robrojek i Aniela wyrazili szczery podziw, a Gabrysia postano-
wiła cichcem i zawzięcie, że musi udoskonalić się kulinarnie, bo inaczej popadnie w
kompleksy wobec kuzynki.

W ciasnocie i tłoku Aniela przeprosiła gości, wzięła lekki rozbieg i potężnym


dmuchnięciem zgasiła wszystkie szesnaście świeczek naraz. Odśpiewano „sto lat” i za-
jęto się krajaniem tortu. Gospodyni ładowała potężne kawały ciasta na talerzyki gości,
śpiewając radośnie i piskliwie, i oblizując palce z kremu.

Wkrótce potem, między jednym kęsem a drugim, nawiązano rozmowę o Gru-


pie ESD, wyjaśniono nic nie rozumiejącej Joannie ogólne zasady zrzeszenia i z czystej
uprzejmości, choć bez przekonania, przyjęto ją na członka.
- A Pawełek nie przyjdzie? - spytała nagle Joanna i Aniela poczuła się zobowią-
zana do wyjaśnienia, dlaczego Pawełek, choć również członek ESD, nie został zaszczy-
cony zaproszeniem na dzisiejsze spotkanie. Zdumione kuzynki usłyszały zwięzłą, lecz
zadziwiającą historię sponiewieranego uczucia Anieli, którą ona sama opowiadała pę-
kając ze śmiechu. Kiedy zaś przeszła do relacji, jak to w przebraniu pracowała u matki
Pawełka jako pomoc domowa, ryczeli już wszyscy czworo, łącznie z Robrojkiem, który
po raz pierwszy właśnie miał okazję posłyszeć tę historię w całości. Wyznał to, doda-
jąc, że teraz dopiero skłonny jest wybaczyć Anieli perfidną zemstę, jaką wywarła na
Pawełku, jak również jej nieustanne wobec biedaka złośliwości.

Patrząc sobie czule w oczy, Robrojek i Aniela wybuchnęli wspólnym śmiechem


i nastrój zrobił się tak szampański, że trzeba go było rozładować chóralnymi śpiewa-
mi, ponieważ, niestety, nie było miejsca, żeby sobie potańczyć.

Była już prawie dziewiąta, kiedy zapukano do drzwi. Weszła ciotka Anieli.

- Smacznego wszystkim - ucieszyła się widząc, że jej tort znika z patery jak za-
czarowany. Spojrzała na Gabrielę. - Jeśli dobrze zrozumiałam, to ty jesteś Gabunia?

- Owszem - z zaskoczeniem odparła zapytana.

- No, to pozwól ze mną. Dzwoni do ciebie jakieś dziecko. Chyba siostrzyczka.


Zdawało mi się, że płakała w słuchawkę.

Gabrielę przeszył zimny dreszcz. Skojarzenie z pamiętnym wieczorem sylwe-


strowym narzuciło się samo. Co się stało tym razem?! - kołatało jej po głowie, kiedy
przeskakiwała po pięć stopni naraz, by jak najszybciej znaleźć się w hallu na dole,
gdzie stał telefon.

- Halo!!! - krzyknęła do słuchawki.

- To ja... - powiedział przy jej uchu zamazany basik Nutrii.

- Co się dzieje?

- Gabuniu, ale nie denerwuj się, dobrze?

- Już się zdenerwowałam! Mów!

- Tata znalazł świnkę.

- Kogo?!

- Świnkę, Gabuniu.
- Słuchaj no, ty bąku obrzydły, czy po to tu dzwonisz i straszysz mnie, żeby mi
opowiedzieć jakieś bzdury o świnkach? A w ogóle, skąd znasz ten numer?!

- Przecież tam mieszka Tomek, sama mówiłaś.

- Halo, Nutria, sekundę, a dlaczego ty jeszcze nie śpisz?

- No, przecież ci mówiłam. Mamy świnkę.

- Kochanie, miejcie sobie nawet trzy świnki, fermę drobiu i dwie krowy, miejcie
sobie nawet wielbłąda, ale spać trzeba o normalnej porze. No, to pa. Śpij dobrze, ja
wrócę późno.

- A torcik dali? - spytała Nutria boleśnie.

- Uhm. Dobranoc.

- Jaki był?

- Makowy. Dobranoc.

- Mogłabyś przynieść po kawałku dla każdego.

- Oj, Nutria, Nutria.

- To tatuś znalazł tę świnkę, wiesz? - zmieniła temat Natalia. - Bolało mnie przy
uszach. Tatuś dotknął i znalazł tam dwie kulki.

- Nu... Nu... Nutria... Co ty... mówisz? - Gabrysi nagle zmiękły kolana. - Świn-
ka? Świnka?

- Przecież mówiłam. Świnka.

- Świnka - jęczała Gabrysia, z przerażeniem przerzucając w myśli wszystkie


swoje mizerne wiadomości na temat chorób zakaźnych.

- „Lotny wirus” - dotarło do niej i zadrżała.

- A jak tam Pulpa?!

- A, Pulpa. Pulpa też ma świnkę. Tylko w innym miejscu - wesoło raportowała


siostrzyczka. - Tata powiedział, że wlazło jej w inne węzły. Pod brodą.

Gabrysia zaczęła gryźć palce.

- Macie gorączkę?

- Tak. Obie tę samą. Trzydzieści osiem i sześć. I bardzo źle widzimy.


Trzy ślepe siostry tłukące się po mieszkaniu i obijające się o ściany - obraz ten
narzucił się wyobraźni Gabrieli tak natrętnie, że musiała przetrzeć oczy.

- I leżymy w łóżkach od bajeczki.

- Jak to leżycie! Jak to leżycie! Bachorze! Ty na pewno stoisz boso!

- Hmm... no tak.

- Gdzie tatuś?!

- W kuchni, robi nam coś do picia, bo nam się bardzo chce pić.

- Boże wielki. A co Ida?

- Ida leży w łóżku i na oczach ma watę. Z herbatą.

- A Pulpa?

- A Pulpa tylko leży. Jest trochę smutna. Właściwie, jest bardzo smutna. Gabu-
niu, wiesz co, ona jest taka smutna, jak jeszcze nigdy nie była. Chyba umiera.

- O, nieba! Co ty pleciesz! - krzyknęła Gabrysia z rozpaczą. - Natychmiast wra-


caj do łóżka! Ja już pędzę do domu!

„A doktor Kowalik na dyżurze! - pomyślała, pędząc po schodach na górę. - Czy


wołać pogotowie? Zobaczymy. Poradnia D nieczynna aż do poniedziałku”.

Wizja bezradnego ojca, snującego się niespiesznie między jedną świnkowatą


córką a drugą, stanęła nagle przed oczami biednej Gabrieli i spowodowała jeszcze
gwałtowniejsze przyspieszenie jej ruchów.

Na podeście schodów Gabrysia wpadła na panią Kowalikową. Ona i Aniela wy-


chodziły właśnie z kuchni, niosąc talerze pełne kolorowych kanapek.

- No i co, no i co? - spytała Aniela. - Stało się coś?

- Tak. Siostry mają świnkę - Gabrysia zdjęła płaszcz z wieszaka. - Muszę tam
zaraz wracać.

- Oj, Gabrysiu - zaśmiała się pani Kowalikową. - Nie przejmuj się tak okropnie.
Świnka to nie tyfus, bądź co bądź.

Gabrysia zawiesiła rękę w pół gestu.

- Czy to prawda, że od świnki można dostać zapalenia mózgu?

- Dziewczyno, spokojnie. To się zdarza bardzo rzadko.

- Ale się zdarza - dręczyła się Gabrysia.


- Nic im nie będzie - powiedziała autorytatywnie pani Kowalikową. - Każ im
tylko leżeć w łóżku przez tydzień. Nie trzeba nawet żadnych lekarstw, tylko pirami-
don. Nie przejmuj się, chodź do pokoju i zjedz kanapki. Przecież nic się nie stanie tym
twoim świnkom, nie są same w domu.

- No, tak - mruknęła Gabrysia; jej lojalność wobec ojca była tym większa, im
większe było niebezpieczeństwo, wobec którego był on bezradny. - Ale ja już pójdę. To
dawać im piramidon, tak?

- I dużo pić. To choroba ślinianek. I owiń im głowy czymś ciepłym.

- Spróbuję - powiedziała Gabrysia.

11 stycznia 78

Najdroższa Mamusiu!

Zapewne wiesz już od taty, ze jesteśmy chore na Świnkę. To znaczy wiesz, że


Nutria i Pulpecja są chore. Ale nie wiesz jeszcze, że ja jestem chora. Na świnkę. Zacho-
rowałam przedwczoraj, gdyż los zawsze przesiaduje nieszczęśliwych, a na pochyłe
drzewo wszystkie kozy skaczą, jak mówi ludowe przysłowie. Gaba mówi, żeby Cię nie
martwić. Ale czy ja Cię martwię? Przecież świnka nie jest groźna, prawda? A to że
czuję się tak tragicznie, to tylko dlatego, że na pewno mam jakieś powikłania. Jest mi
też bardzo smutno. Waldemar mnie nie odwiedza, gdyż nie przechodził świnki w dzie-
ciństwie i boi się zarazić. Postępuje podle. Mężczyźni są egoistami i tchórzami. Jak on
by zachorował nawet na dżumę, to ja bym go nie opuściła i pielęgnowała, aż razem
byśmy dostali tej wysypki i razem byśmy umarli, na jednym słomianym, przepoco-
nym sienniku. Gabriela jest tyranem, właśnie przeszła przez pokój i ryknęła na mnie
że płacze. Ona twierdzi, że jak ja płaczę nad listem, to na pewno piszę jakieś okropno-
ści. A czy ja piszę jakieś okropności? Czy ja w ogóle zrobiłam komu cos złego? Gdy-
bym teraz umarła, to chyba zaraz poszłabym wprost do nieba, ponieważ czuję, że du-
sza moja jest czysta jak kwiat, choć ciało mam chore. Na świnkę. Kochana Mamo, na-
pisz do mnie list. Koniecznie mi napisz, czy to prawda, że nad moim poprzednim li-
stem, jak mówi tata, „ryczałaś ze śmiechu”. Na pewno to tylko te jego dowcipy, nie
obrażaj się, że Cię podejrzewam, ale jednak napisz mi, czy to prawda.

Z klasy wydelegowali do mnie chłopaka, ma na imię Klaudiusz i przynosi mi


co dzień lekcje. Chorował na świnkę w przedszkolu. Klaudiusz jest bardzo tolerancyj-
ny. Jak go tata spotkał wczoraj po południu, to oczywiście zaraz zaczął go maglować,
czy wie, że ma rzymskie imię i kto to był Klaudiusz Julianus Flavius zwany Apostatą.
To on tylko spojrzał na tatę tolerancyjnie, bo tata zaraz myśli, że wszyscy muszą wie-
dzieć, kto był zwany Apostatą, a kto nie - a Klaudiusz oczywiście nie wiedział, bo
skąd. I powiedział tylko spokojnym głosem, że czasy się zmieniły, proszę pana, teraz
na szczęście nie musimy się przesadnie uczyć historii starożytnej. Nasz tato, domy-
ślasz się, strasznie się zdenerwował i nakrzyczał na mojego własnego kolegę. Krzy-
czał, że jest przerażony i że jakiej to historii chcemy się, mianowicie, uczyć i takie tam
różne, zresztą, co ci będę pisać, jeszcze kto przeczyta.

Bardzo dziwne, ale Klaudiusz nie obraził się na tatę, tylko dziś przyszedł i go
przeprosił. Powiedział, że przemyślał sprawę i że jego tata myśli tak samo jak nasz
tata i że proszą, żeby im pożyczyć różne książki. A mnie przyniósł spis zadanych lek-
cji, ale nawet na mnie nie spojrzał, choć nie miałabym nic przeciwko temu, gdyż owi-
nęłam sobie świnkę chustką, a na moje biedne oczy włożyłam ciemne okulary. Nic
jednak nie zauważył, tylko energicznym męskim ruchem rzucił spis na kołdrę i zaczął
gadać z naszym tatą.

Znowu przyszła Gaba. Ona mnie zadręczy. Mamo, powiedz jej, żeby mnie nie
zmuszała do jedzenia piramidonu, bo ja po piramidonie zupełnie tracę wzrok. Każe
mi też nieustannie pić bulion z kury, chociaż wie doskonale, że jak mam świnkę, to się
kury brzydzę. Kazała mi zaraz kończyć i chce przeczytać ten list. Jakim prawem? Ja-
kim prawem, pytam? Właśnie, że jej nie pokażę. Zaraz zakleję kopertę i niech sobie
Gaba wrzeszczy. Całuję Cię, najdroższa Mamo, i cieszę się, że czujesz się lepiej. Twoja
córka - Ida.

Kochana Żołądkówko!

Ida ma minę, jakby oszukała króla oszustów, więc się domyślam, że jej liścik
jest wart czytania. Na wszelki wypadek melduję więc, że w domu wszystko gra.
Smarkule Już czują się lepiej, chociaż ani myślą tracić obrzęki. Nutria wygląda na
chomika, a Pulpa ma fantastycznego pulpeta pod brodą i wygląda jak swoja wiosna
babcia. Przez cały dzień nie robią nic innego, tylko piją i siusiają. Nie sposób utrzy-
mać ich w łóżku. Nigdy nie myślałam, że to takie trudne. Proszę cię, napisz, jak ty to
robiłaś w przypadku chorób obłożnych.

Nie mogę długo pisać, bo gotuję kaszkę na mleku dla smarkul, a tata wola,
żeby się skracać, bo on zaraz idzie. Więc kończę, pa. Cieszę się, że już sama chodzisz,
tata nam tu wszystko opowiada. Szkoda, że nie mogę cię teraz odwiedzić. Przesyłam
ci galaretkę z kurą mieloną. Soli dałam nawet mniej, niż było w przepisie. Całuję cię
mocno - Gąb.

Mamo. Ja pisę. Mis nie lubi pływać. Głupi mis bo tonie. Pulpa.

Kochana Mamo.

Mam świnkę. Pulpa też ma świnkę. Ida też ma świnkę. Więc jesteśmy świnki 3.
Ciocia Fela załatwiła sobie lewe el cztery, żeby nam gotować i pilnować nas w choro-
bie, jak Gaba jest w szkole. Czy wiesz, że słowa na „PRZ” pisze się przez „PRZ”, a nie
„PSZ”? Na pszykład przenica. Napisałam dla ciebie drugą bajkę. Ta bajka nazywa się
979877.

Bajka pod tytułem 979877.

Na ulicy Rooseyelta w Nowym Jorku mieszkała dziewczynka Natalia. Natalia


sama gotowała obiady, co drugi dzień zrobiła golompki, a wszyscy ją chwalili, a na
stole były kwiaty i w końcu tyle dni minęło, ale ktoby tego żałował. Miną lata i zimy,
a na ulicy Roosewita w Nowym Jorku zamieszka inna dziewczynka, gdyż na tym
świecie nic się nie kończy i nic niepszepada. Minie lat 979877, a znów ktoś ugotuje go-
lompki, kochana mamo. Czas bowiem płynie. Nutria.

Kochane Córki!

Bardzo, bardzo dziękuję za listy - czytam każdy z osobna i jem wspaniałą gala-
retkę - i jestem zdrowsza z każdą sekundą. Odpisuję wam zbiorowo - tata stoi już w
płaszczu przy drzwiach i pogania.

Biedne moje Świnki Trzy - biedna Gabusia ze świnkami - szkoda, że nie mogę
teraz być z Wami, żeby Was chociaż pocieszyć. Gabusiu, dawaj świnkom po pól pa-
bialginy - przecież te pulpety na pewno bolą. Czy pani doktor nie przepisała czegoś
takiego? Co z oczami Idy? Tatuś mówi, że ciągle puchną. Ida! Czy ty przypadkiem nie
malujesz sobie rzęs na cześć Apostaty? - na pewno robisz z nimi coś podejrzanego -
więc zaraz mi przestań, bo już za długo się utrzymuje ten obrzęk. Przy okazji: wcale
się nie śmieję z Twoich zmartwień - śmieję się, bo Twoje listy są zabawne - traktuj to
jak komplement.
Jakie śliczne bajki pisze Natalia! - czytałam je sąsiadkom szpitalnym nie chcą
wierzyć, że pisała to pierwszoklasistka – i nie chcą też wierzyć, że Pulpecik ambitny
ma dopiero pięć lat!

Jak tam w szkole? Nic jakoś o tym nie piszecie, a tata nic nie wie na ten temat.
Gabrysia, jak poszła klasówka z fizyki? Aha, będziesz chyba musiała pójść jutro na
wywiadówkę Natalii, bo tata jutro oprowadza jakąś zagraniczną delegację. Zapo-
mniałam Ci powiedzieć, córeczko, że jestem w trójce klasowej. Jeśli będzie trzeba, za-
stąp mnie. Wychowawczyni Nutrii jest bardzo mila, więc nic się nie bój. O, tata już się
będzie obrażał, więc kończę - całuję - mama.

W domu panowała cisza - była już północ. Świnki trzy dawno już spały, tato też
zasnął nad jakąś grubą księgą. Przed chwilą Gabrysia skończyła prać niezliczone pod-
koszulki, majtki, rajstopy, sweterki i chustki do nosa. Przed chwilą dopiero rozwiesiła
pranie, umyła się, napaliła w piecach, wzięła gorący prysznic, potem zimny, wystawiła
za drzwi butelki na mleko, sprawdziła, czy gaz jest zamknięty, a żelazko wyłączone,
weszła do pokoju taty, zgasiła lampkę przy jego łóżku, zajrzała do siostrzyczek i przy-
kryła je ostrożnie, wreszcie po ciemku, żeby nie budzić Idy, weszła do zielonego poko-
ju i przysiadła w piżamie na stołeczku, uchylając drzwiczki pieca. Zamierzała pouczyć
się fizyki, ale przedtem jeszcze raz przeczytać list mamy. Otworzyła szerzej drzwiczki
pieca - płomień cicho zahuczał, a pomarańczowy blask padł na proste, stanowcze li-
terki maminego listu. Gabrysia czytała go już kilka razy, ale jeszcze jej było mało. Z
białej, nieco już wymiętej kartki, która przeszła przez cztery pary Borejkowskich rąk,
wydzielało się tajemnicze ciepło. Jakby szorstka, mała ręka mamy gładziła najstarszą,
zmęczoną córkę po policzku. Gabrysi było dziś ciężko na sercu - i bardzo potrzebowa-
ła kogoś, kto by ją pogłaskał, ofuknął, że jeszcze nie śpi, zapędził do łóżka i otulił koł-
drą. Biedna Gabrysia była przytłoczona odpowiedzialnością. Zapatrzyła się teraz w list
mamy, zbyt już zmęczona, żeby ruszyć się z miejsca i pójść do łóżka. Mogłaby tak sie-
dzieć całą noc - było cicho, ciepło, przytulnie. Ogień huczał, piec grzał bez opamięta-
nia, oczy Gabrysi zaczynały się kleić.

Nagle - w tej ciszy, mroku i spokoju, w tej półdrzemce i przytulności - Gabrysia


posłyszała tuż nad uchem ostry, przenikliwy krzyk kobiecy. Przeszył ją taki okropny
strach, że zerwała się na równe nogi i przez dłuższą chwilę drżała, nie mogąc złapać
oddechu. Nie była też zdolna do wykrzesania z mózgu żadnej myśli poza jedną: Mor-
dercy! W istocie, krzyk, jaki usłyszała, pełen był takiej mrożącej krew w żyłach grozy,
że należało się spodziewać, iż teraz przez pokój przebiegnie ociekający krwią drab z
nożem w zębach. Ponieważ nic takiego nie nastąpiło, Gabrysia odważyła się poruszyć
głową. Spojrzała na Idę, choć wiedziała doskonale, że krzyk nie wyszedł z ust siostry.
Słychać go było z bliska i jakby z wysoka. Teraz już Gabrysia opanowała się na tyle, by
móc spytać: jak to możliwe?

Wyciągnęła rękę w stronę biurka. Jak pamiętała, widziała tu dziś latarkę Nutrii
- mały reflektorek na drucianym wieszaku. Znalazła ją, przycisnęła guziczek i trafiła
smugą światła wprost w ścianę obok pieca. Była to ta właśnie ściana, która dzieliła
zielony pokój od pokoju pani Szczepańskiej. Gabrysia poruszała latarką w górę, w dół,
na boki - i nagle, jakby ją coś tknęło, jeszcze raz w górę. Aha!!!

Światło latarki kładło się jasnym krążkiem w miejscu, gdzie ściana stykała się z
sufitem. Tuż powyżej pieca, obok rury łączącej go z kominem, ziała w ścianie ciemna
dziura.

Chociaż w obecnym stanie nerwów mogła się obawiać, że z dziury wyleci na


przykład nietoperz albo wychynie kobra, Gabrysia bez wahania przysunęła biurko do
ściany, postawiła na nim krzesło, wlazła na te wyżyny i poddała badaniu podejrzany
otwór.

Miał on przekrój dość nieregularny. Jakiemuś niedbałemu zdunowi nie chciało


się zapewne niweczyć starego otworu tak wysoko i niewygodnie umieszczonego. Jak-
kolwiek zresztą było, obecnie dziura, niewidoczna w dzień i w nocy, ginęła w cieniu
zwalistego pieca. Przechodząc przez całą grubość ściany łączyła oba mieszkania jak
tuba. Nic dziwnego, że pani Szczepańska słyszała wszystko, co się mówiło w zielonym
pokoju. Nic dziwnego, że przed chwilą w tymże pokoju słychać było jej krzyk.

- Przepraszam... - powiedziała Gabrysia otulając się ciasno płaszczem i utknęła,


nie wiedząc, co powiedzieć dalej. Pani Szczepańska stała na progu swego mieszkania.
Wzrok miała błędny, a plecami przyciskała się do drzwi, jakby się bała, że ktoś niespo-
dziewanie ugodzi ją z tyłu sztyletem. Odziana była w nocną koszulę z różowej flaneli i
burą lizeskę, zawiązaną na trzy kokardki.

- Czego chcesz? - wyszeptała, oglądając się na wszystkie strony.

- Ja... - jęknęła Gabrysia z rosnącym poczuciem nierealności - chcę spytać, czy


u pani wszystko w porządku... bo słyszałam krzyk.

Rozbiegane spojrzenie czarnych oczu zatrzymało się nagle na Gabrieli.


- A! Słyszałaś krzyk. Tak... to ja krzyczałam.

- Czy coś się stało?

- Nic nowego, nic nowego... - wyszeptała sąsiadka w odpowiedzi. Jej oczy stra-
ciły wyraz skupienia i poczęły rzucać ukradkowe spojrzenia na boki. - To samo, co za-
wsze... Podsłuchują zza wszystkich ścian... podkopują się pod podłogę... I to zawsze o
północy...

W okno korytarzyka uderzył porywisty wiatr, Gabriela zaczęła się trząść ze


strachu. Przebywanie z szaloną sąsiadką o północy, w pustym korytarzu, podczas gdy
na dworze wyje wiatr, a cały stary dom rozbrzmiewa tajemniczymi szmerami i skrzyp-
nięciami - było zajęciem dla osoby pozbawionej wyobraźni.

- Przepraszam - szepnęła Gabrysia najuprzejmiej jak umiała. - To ja już pójdę. -


Ostrożnie wysunęła nogę do tyłu i przeniosła na nią ciężar ciała.

- Nie, nie - rzuciła się nagle sąsiadka. - Nie odchodź, proszę! - Złapała Gabrysię
za rękę i znów jakby na chwilę oprzytomniała. - A po co właściwie tu przyszłaś? - spy-
tała.

Gabriela opowiedziała jej o otworze w ścianie i o tym, jak usłyszała krzyk. Po-
wiedziała też, że teraz dopiero uwierzyła, że sąsiadka naprawdę słyszy rozmowy w zie-
lonym pokoju. Przepraszając i wikłając się, spróbowała wyjąć dłoń z dłoni sąsiadki.
Bezskutecznie.

- Czekaj - powiedziała sąsiadka ostro. - Pójdziemy do mnie.

- Nie, nie! - przeraziła się Gabriela. Ale nie miała wiele do powiedzenia w tej
sprawie. Z energią, o jaką trudno by ją podejrzewać, pani Szczepańska pociągnęła
dziewczynę za sobą, i po chwili znalazły się obie we wnętrzu dużego, słabo oświetlone-
go pokoju. Na wprost wejścia widniało okno, szczelnie zasłonięte ciemnymi kotarami.
Po lewej stronie stał tapczan z rozrzuconą pościelą, obok świeciła nocna lampka z żół-
tawym abażurkiem. Powietrze było tu gorące, ciężkie, pachniało kurzem i Waleriana.

Teraz pani Szczepańska wypuściła dłoń Gabrysi.

- Zobaczymy - mruknęła i podeszła do owej ściany, dzielącej mieszkania.

Gabrysia lekko drżała. Opanowując to idiotyczne drżenie, pokazała sąsiadce


dziurę za piecem, który i w tym pokoju stał przy granicznej ścianie. Pani Szczepańska
popatrzyła, popatrzyła i westchnęła nagle.
- Więc to tędy - powiedziała i zamilkła nagle. Znieruchomiała, oczy jej się zro-
biły dzikie. - Cicho! - szeptała do Gabrysi. Zgasiła lampkę nocną, przyprawiając Ga-
brysię o nowy paroksyzm strachu. W zupełnej ciemności, wśród intensywnego zapa-
chu waleriany, minęła dłuższa chwila - nic się nie działo. Wokół panowała cisza. Ga-
briela miała duszności i oblewała się potem, choć jednocześnie drżała jak w febrze.

I nagle - gdzieś spod podłogi, z głębi piwnic czy lochów, dał się słyszeć dziwny
dźwięk - jakby stukanie czy turkot. Gdzieś daleko i głęboko zgrzytały jakby jakieś
drzwi, coś głucho trzasnęło, a potem rozległ się blaszany, przykry łoskot, stłumiony
odległością.

- Słyszysz?! Słyszysz?! - zaszeptała gdzieś z mroku pani Szczepańska i Gabrysia


poczuła, że ma kolana jak z twarogu. Uginały się one pod nią tak beznadziejnie, jakby
wkrótce miała upaść na podłogę i tam umrzeć ze strachu. Całe to przeżycie było jak
koszmar senny. Na domiar złego gdzieś wysoko, wśród gęstej ciemności, coś zachro-
botało metalicznie, a z pogłosem rozległ się świst sprężyny i stary zegar wybił, krztu-
sząc się, godzinę dwunastą.

- Aaaa!!! - wrzasnęła Gabrysia ze zgrozą, czując na szyi dotknięcie jakichś roz-


capierzonych pazurów. A ponieważ okrzyki tego typu łatwo się udzielają, pani Szcze-
pańska, która właśnie szła po omacku i dłonią trafiła na Gabrielę, wydała z siebie po-
dobny odgłos, tyle że bardziej chrapliwy, co na nowo przeraziło Gabrysię. Skoczyła do
wyjścia na oślep, desperacko, namacała kontakt na ścianie i zapaliła górne światło.

Przez chwilę stała bez ruchu, łapiąc oddech i usiłując dostosować wzrok do ja-
skrawego blasku. A potem, jak oszalała, wyskoczyła za drzwi i wleciała do swego
mieszkania, jakby ją goniło stado upiorów.

12 stycznia 78 czwartek

Tak się złożyło, że dopiero po południu Gabrysia mogła zwierzyć się komuś z
okropnych przeżyć tej nocy, które w miarę upływu czasu zresztą zdawały się coraz
mniej okropne. Kiedy rano wychodziła do szkoły, siostry jeszcze spały, a taty już nie
było. W szkole natomiast, nawet gdyby ta historia kogokolwiek zainteresowała, nie
było czasu na zwierzenia. Na trzeciej i czwartej lekcji była klasówka z fizyki - ta sama
koszmarna klasówka z Fizyki, która skłoniła Gabrielę do złożenia ślubów czekolado-
wo-pomarańczowych. Pieróg zmuszony był ją przełożyć i tym razem po prostu nie
uprzedził klasy. Pozbawiona nerwowego okresu wyczekiwania na tę egzekucję, posta-
wiona nagle wprost przed koniecznością napisania klasówki od ręki, Gabriela niespo-
dziewanie napisała ją całkiem nie najgorzej - stało się to jasne już na przerwie, kiedy
porównała swoje wyniki z wynikami Hajduka.

Tak więc - przed klasówką wszyscy byli przejęci, po klasówce zaś zajęci rozpra-
wianiem o tym, kto jak napisał. Potem była lekcja chemii, potem polski... nie było
zresztą komu opowiedzieć o tej koszmarnej nocy. Gabrysia wróciła więc do domu na-
ładowana potrzebą zwierzeń. Trafiło to na Idę, która w tej właśnie chwili wlokła się
cierpiętnicze do łazienki, przytrzymując jedną ręką chustkę na swojej śwince, a drugą
ciągnąc po ścianie, jakby się bała, że zaraz zemdleje z wysiłku.

- O, to ty - jęknęła na widok Gabrysi. - Dobrze, że jesteś, bo Pulpa i Nutria...

- Ida! Słuchaj! - przerwała jej Gabrysia, zrzucając dwoma kopnięciami botki i


wieszając płaszcz. - Ty wiesz, co tu się działo w nocy?

- Wiem tylko, że całą noc nie spałam - oświadczyła Ida męczeńsko. - Nie zmru-
żyłam oka od wieczora aż do świtu.

- Tak, słyszałam nawet twoje rzężenie - zirytowała się Gabrysia. - Jak chcesz
pozorować bezsenność, to chociaż nie chrap. Więc słuchaj: pani Szczepańska...

- Ach! - Ida zapomniała, że grozi jej omdlenie i machnęła w oburzeniu pięścią. -


Co to za baba! Była tu dziś rano i nakrzyczała na mnie, że stukam jej w ścianę. Pomy-
śleć tylko, musiałam zwlec się z łóżka po to, żeby usłyszeć podobne bzdury...

- Ida, w tym coś jest. Tam naprawdę dzieje coś dziwnego. Byłam u niej w nocy.

- Byłaś u niej w nocy?!

- Tak, bo usłyszałam potworny krzyk.

- Ona krzyczała?

- Tak, to było straszne. Najpierw myślałam, że ma urojenia. Ale potem na wła-


sne uszy słyszałam, że pod podłogą coś się dzieje...

Ida wytrzeszczała swoje obrzmiałe ślepka.

- Wiesz co? - powiedziała. - Pozwól, że pójdę do łóżka. Czuję, że mi się pogarsza


stan zdrowia. Z chwili na chwilę.

Wobec takiego oświadczenia Gabriela zezwoliła siostrze na pójście do łóżka, po


czym wynikła sprawa Nutrii i Pulpecji, które, jak się okazało, przez całe przedpołudnie
nie mogły uleżeć w pościeli i dlatego biegały po mieszkaniu w piżamach i boso. Ga-
briela huknęła, wrzasnęła, wlepiła każdej smarkuli po klapsie, powiedziała, co grozi
dziecku choremu na świnkę, jeśli nie leży ono w łóżku, usłyszała odpowiedź, że leżenie
w łóżku jest męczarnią, poddała się, ubrała siostry w dresy i ciepłe pantofle i pozwoli-
ła poruszać się po mieszkaniu wyłącznie spokojnym truchtem, a następnie zdenerwo-
wała się do ostatnich granic, widząc siostrzyczki wpadające natychmiast w opętańczy
galop, zagroziła, że zedrze z nich dresy i wpakuje świnki dwie do łóżek, została nazwa-
na podłą szantażystką i tyranem - po czym zapanowała względna cisza i względny
spokój. Gabriela mogła zjeść kapuśniak i naleśniki u wezgłowia cierpiącej potępieńczo
Idy, między jednym kęsem a drugim opowiadając, co wydarzyło się w nocy.

- Żartujesz! - powiedziała tylko Ida, kiedy Gabriela skończyła zarówno opowia-


danie, jak i naleśnik.

- Wszystko prawda.

- Więc ta wariatka nie jest wariatką?

- Och, Ida, Ida. Jak ty się wyrażasz, hrabianko. Ona ma rację, we wszystkim. Po
pierwsze, wszystko naprawdę słychać... - tu Gabrysia urwała, zdając sobie sprawę, jak
głośno dotąd mówiły. - Wszystko słychać przez tę dziurę... - dodała szeptem.

- Nie szepcz. Ona wyszła po zakupy. Widziałam przez okno.

- To co, ja się już nigdy nie odważę mówić tu pełnym głosem. Więc, jak mówię,
miała rację z naszymi hałasami. Po drugie, coś działo się w nocy pod jej pokojem.

- Bzdury. Pod jej pokojem jest wytwórnia kołder. Pewnie robili porządki w ma-
gazynie.

- O północy? Zresztą wytwórnia kołder jest o parę metrów dalej, moim zda-
niem pod pokojem pani Szczepańskiej jest korytarz piwnicy. - Gabrysia przymknęła
oczy, usiłując odtworzyć w myśli plan podziemi.

- Też bym się tym nie przejmowała - powiedziała Ida, wzdychając i masując so-
bie skronie.

- Ciocia zrobiła świetny obiad - rozmarzyła się nagle Gabriela. - Nie wiesz, czy
zostały jeszcze jakieś naleśniczki?

- Nie mogły zostać - odparła Ida okrutnie. - Tata był w domu około pierwszej,
łyknął obiad i poleciał oprowadzać delegację zagraniczną. Ciesz się, że dostałaś choć
te dwa. Powiedział, że masz iść na wywiadówkę i reprezentować rodzinę.

- O której?
- O wpół do piątej.

- Za godzinę. No dobra. Więc powiedz mi, ruda, co zrobimy ze Szczepańska?

- Zatkamy szmatą tę dziurę w ścianie i zapomnimy o pani Szczepańskiej.

- A te szmery w piwnicy?

- Szmery w piwnicy. Moją siostrę interesują szmery w piwnicy. Ja mam szmery


w sercu, Gabuniu, i to cię powinno niepokoić. Co mówię, w sercu. Ja mam szmery w
całym organizmie. Nie ma tu nikogo, kto zająłby się moim zdrowiem...

- Nie jęcz, hipochondryczko. Zdaje mi się, że ktoś dzwoni.

- Cześć.

- Cześć.

Milczenie i obustronna panika. Na progu Pyziak z miną pozornie niezależną.


Za progiem Gabriela oblana idiotycznym rumieńcem. Za jej plecami świdrujące spoj-
rzenie Idy, wychylającej się z łóżka do połowy.

- Wpadłem tak, po drodze...

- Bardzo mi miło.

- Co słychać? Dawno cię nie widziałem.

- Ostatnio w Sylwestra - powiedziała Gabriela i zaczerwieniła się jeszcze bar-


dziej. - No, czekaj... stoimy tak w progu... może wejdziesz?

- A, chętnie, chętnie.

- To właź, stary - powiedziała Gabrysia, która już pokonała zmieszanie. - Tyl-


ko... - wpadło do głowy Gabrieli. - Muszę cię uprzedzić, że u nas panuje świnka.

- Czyżby?

- Tak. To zakaźne. Bardzo lotny wirus.

- Nie szkodzi. Przechodziłem w dzieciństwie - rzekł Pyziak i zaczerwienił się z


lekka, jakby ujawnienie faktu, iż kiedyś był dzieckiem, mogło go w oczach Gabrieli
skompromitować.

Coś w tym było. Gabrysia bowiem zapatrzyła się nagle na niego, usiłując sobie
wyobrazić, jak Pyziak wyglądał ze spuchniętymi gruczołami ślinowymi. Wizja, jaka
pojawiła się w jej wyobraźni, przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Gabrysia z wysił-
kiem stłumiła nerwowy chichot.

Przeszli do zielonego pokoju, wprawiając w nieopisane zawstydzenie Idę, która


była wszak nie umalowana, uczulona i w dodatku zamiast czarnej koronkowej koszul-
ki z dekoltem miała na sobie ciepłą piżamę w fioletowe kurczątka. Ida najchętniej
opuściłaby natychmiast zielony pokój, lecz było to całkowicie niemożliwe: musiałaby
pokazać się Pyziakowi w tych barchanach. Wolała umrzeć. Więc zaszyła się pod koł-
drą, wystawiając zza niej tylko czubek głowy.

- Moja siostra Ida - przedstawiła ją po wersalsku Gabriela.

- Znamy się, znamy - pomachał ręką Pyziak. - Spotkaliśmy się kiedyś na scho-
dach.

- Tak? - zdziwiła się Gabriela.

- Ida powiedziała mi wtedy, że jest u ciebie narze...

- Wody!!! - rozległ się nagle dramatyczny głos spod kołdry.

- Wody? - zgłupiała Gabriela.

- Słabo mi. Umieram. Mdleję - jęczała Ida, która rzeczywiście była bliska
omdlenia ze strachu, że Pyziak się wygada.

- Masz tu mój kompot - mruknęła Gabrysia, zaglądając pod kołdrę i widząc swą
siostrę w mniej więcej normalnym stanie. - Wypij i nie umrzyj od razu, jeśli łaska. -
Zwróciła się do Pyziaka z miną uprzejmej gospodyni. - Tak, słucham?

- Że jest u ciebie narzeczony - dokończył Pyziak.

- Tak powiedziała Ida? - poinformowała się Gabrysia. - A, rozumiem. - W rze-


czy samej, wszystko było jasne. Gabriela obiecała sobie, że wytłucze rudą za wszystkie
czasy, kiedy tylko Pyziak się ulotni.

- Nie wiedziałem, że masz narzeczonego - rzekł on. Gabriela też nie wiedziała.
Milczała więc dyplomatycznie.

- Hm, tak - rzekł Pyziak po krótkiej chwili łamania palców i skubania wąsika. -
Co słychać w klubie?

- Nie było cię długo.

- Zauważyłaś? - ucieszył się Pyziak. Gabrysia była na siebie wściekła.

- O, nie - odparła. - Tyle że pytały o ciebie różne dziewczęta - zabluffowała.


- Gabrysiu, chciałbym z tobą porozmawiać.

- Ależ proszę cię bardzo.

- Nie tu. Sam na sam.

- Ach, tak?

- Tak.

- Nie widzę możliwości. W domu pełno ludzi, a zresztą ja zaraz muszę wyjść na
wywiadówkę.

- To ja pójdę z tobą.

- Na wywiadówkę?

- Chociażby.

Gabriela nabrała powietrza w płuca, by odpowiedzieć jak należy, ostro i katego-


rycznie, lecz w tej samej chwili do pokoju wpadła Nutria, trzymając się oburącz ra-
mion Pulpecji. Obie były w owych starych dresach, brudne i wymazane dżemem, i wy-
dawały przenikliwe okrzyki i posapywania, brzmiące mniej więcej jak: - Czu-czu-czu-
pff-pfT-pff-pff! - Uuu! - i tak od nowa. Najwyraźniej przedstawiały sobą obraz pociągu
parowego, przy czym Pulpecja była zdecydowanie lokomotywą. Przetoczywszy się wo-
kół pokoju, ekspres parowy z denerwującym gwizdem wypadł na korytarz, by po
chwili przejechać przez kuchnię i wtoczyć się do łazienki.

Pyziak patrzał za nimi w lekkim osłupieniu, wreszcie drgnął i zwrócił się do Ga-
brysi.

- Już tyle razy - rzekł - chciałem ci powiedzieć...

- Ja wiem, co mi chciałeś powiedzieć - zauważyła Gabriela, która była poiryto-


wana. - Nutria, uważaj, bo się spocisz!

- Proszę? - stropił się Pyziak, biorąc tę uwagę do siebie.

- Mówię, że wiem, co mi chciałeś powiedzieć. Nutria, mówię ci, nie biegaj!

- Co za nutria? - oszołomiło Pyziaka,

- Moja siostra jest Nutrią. To jest, Nutria jest moją siostrą. Chciałeś mi więc
powiedzieć...

- Tak... od dawna...

- Że jestem jak kwiat jabłoni, zapewne.


- O!

- Co za zdumienie, no!

- Kpisz sobie ze mnie?

- Kpię. A co, nie wolno? Ty sobie kpisz ze wszystkich dziewczyn...

- O, przepraszam, wcale nie ze wszystkich.

- Naprawdę nie obchodzi mnie ich ilość. W ogóle cała ta sprawa mnie nie inte-
resuje. Wybacz, stary, ale muszę iść na wywiadówkę.

- Cha-cha-cha-czu-czu-czu - wjechał radosny ekspres parowy. - Czu-czu-czu-p-


fEY! Stacja! Wysiadać!

Dwie damy w dresach wysiadły z dystynkcją na peron i stanęły przed Pyzia-


kiem, opierając się ufnie o jego kolana.

- Dzień dobry panu - powiedziały chórem.

- Hm. Dzień dobry.

- Bilet do Krakowa poproszę.

- A ja do Biescadów. Z miejscówką.

- Hm - rzekł Pyziak sztywno. - Obawiam się, że nie ma biletów.

- No, dobrze, to pojedziemy na gapę.

- Trudno - zgodził się Pyziak.

- Ale ty z nami, dobrze? Będziesz konduktorem.

- Nutria! - huknęła zdenerwowana Gabrysia. - Wynocha mi stąd, słowo daję,


bo...

- Ale on jest taki milutki, Gabuniu... - powiedziała pieszczotliwie Pulpecja i


wtuliła się Pyziakowi między łokieć a żebra.

- Owszem, jest milutki, ale nie będzie się z wami bawił - wykłócała się Gabriela,
wstając energicznie i szykując się do klapsów.

- A to dlaczego? - spytał Pyziak, nagle ucieszony. - Jestem milutki i będę się ba-
wił. Ile mamy czasu do tej wywiadówki? Przygotuj się, Gaba, a ja przez ten czas poja-
dę do Krakowa. Jako konduktor.
I zanim osłupiała Gabriela zdołała wykrztusić z siebie jakiś protest, ekspres pa-
rowy wydał gruby ryk i odjechał w stronę kuchni z konduktorem na lokomotywie i za-
chwyconymi świnkami w dwóch następnych wagonach.

Dwadzieścia minut potem Gabriela i Pyziak znajdowali się na ulicy Stalin-


gradzkiej, koło Opery. Było już ciemno, mróz ściskał dosyć mocno, wiodąca w dół
kasztanowa aleja była bezludna i mroczna. Tylko samochody na parkingu przy tylnym
wejściu do Opery łyskały w ciemności światłami postojowymi.

- Zimno - powiedziała Gabrysia.

- Uhm.

Szli dalej w milczeniu, długimi krokami, znajdując cichą przyjemność w tym


zgodnym, miarowym marszu. Bez słowa stanęli na przejściu naprzeciwko parku Mo-
niuszki i czekali na zielone światło. Kiedy się zapaliło, oboje w tej samej chwili zeszli z
krawężnika i Gabrysia nie zdziwiła się nawet i wcale nie zaprotestowała, kiedy Pyziak
wziął ją za rękę. Przeszli przez jezdnię, a on wciąż trzymał jej dłoń. Milcząc dotarli do
szkoły Natalii i stanęli przed oświetlonym wejściem.

Dlaczego wciąż milczeli? Dlaczego trzymali się wciąż za ręce? Gabrysia zdecy-
dowała, że woli się nad tym nie zastanawiać.

- No, to ja idę - mruknęła.

- To idź - zgodził się on. - Jak to długo potrwa?

- Z pół godziny.

- Aha.

Dokładnie tyle słów padło przed budynkiem szkoły rejonowej, zanim Gabrysia
obdarzyła Pyziaka poważnym spojrzeniem i odwróciwszy się, spokojnie weszła na
schody. Czas już był wielki, zaczynało się zebranie w I b.

Wychowawczyni Nutrii była pełną wdzięku panią w średnim wieku. Przypomi-


nała Gabrysi jakąś francuską aktorkę. Wyprostowana, uczesana w jasny kok, ubrana
dyskretnie w beżową sukienkę z białym kołnierzykiem, siedziała na krzesełku za kate-
drą i ufnym wzrokiem patrzała na rodziców, stłoczonych za niskimi stolikami.

- Drodzy państwo - powiedziała. - Teraz, kiedy już omówiliśmy sprawy wycho-


wawcze, kiedy wiedzą już państwo, jakie będą oceny na półrocze, chciałabym udzielić
głosu naszej przewodniczącej.
Gabrysia poszła za jej spojrzeniem i rozpoznała siedzącą w ławce opodal panią
Kowalikową, matkę Tomcia. To ona była przewodniczącą trójki klasowej.

- No właśnie - odezwała się gruba blondynka ze złotym zębem, siedząca obok


Gabrysi. - Mamy do omówienia różne ważne kwestie, a tymczasem nie ma pani Borej-
ko.

- Ja jestem... w zastępstwie... - Zerwała się Gabrysia, która po raz pierwszy


uczestniczyła w wywiadówce i czuła się raczej jak podsądna. - Mama leży w szpitalu...
a ja chętnie pomogę, jakby trzeba...

Uśmiech pani Kowalikowej dodał jej odwagi. Usiadła zupełnie śmiało.

- przyjmujemy tę pomoc-powiedziała gruba z zębem. - Naprawdę, chciałabym


zauważyć, że należy wykazywać więcej zaangażowania. Na zebranie ogólne Komitetu
przyszłam z naszej trójki tylko ja jedna, choć jestem zasadniczo skarbniczką. Nie do
mnie należy pisanie sprawozdań, Muszę państwu powiedzieć, że wstyd mi było na
tym zebraniu, wstyd naprawdę. Wszystkie klasy były reprezentowane, zgłoszono tyle
czynów społecznych - tylko myśmy zawiodły.

W klasie zapanowało głuche milczenie. Rodzice, czując, co się święci, wpatry-


wali się w sufit lub we własne paznokcie.

- Ojej nic nie wiedziałam o zebraniu - odezwała się wesoło pani Kowalikową.

- Na pewno Tomcio zapomniał oddać zawiadomienie - pospieszyła z pomocą


wychowawczyni.

- To mi wygląda na niego - skonstatowała pani Kowalik z beztroskim uśmie-


chem.

- No, tak - wyskoczyła znów gruba z zębem. - Pani sobie lekceważy, a ja się mu-
siałam najeść wstydu. Ileż tam było inicjatyw! Ile samorzutnych...e, tego. Spontanicz-
nych...

Wychowawczyni dyskretnie westchnęła.

- Na przykład - kontynuowała blondyna. - Na zarzuty, że w szkole jest brudno,


dyrektor odpowiedział, że na trzy sprzątaczki dwie są na urlopie macierzyńskim. I na-
tychmiast powstała inicjatywa, żeby rodzice w czynie społecznym umyli okna w klasie
IV a. W klasie trzeciej rodzice będą szorowali blaty stolików. Rodzice z siódmej będą
zsypywać koks z podwórka do kotłowni c.o., bo palacz powiedział, że on nie jest od
tego. Podjęto zobowiązanie, że ojciec jednego z uczniów ostatniej klasy załatwi trochę
szkła do okien na parterze, bo uczniowie wybijają je piłką, a szyb przecież nigdzie nie
można dostać. I tak dalej, proszę państwa, a cóż my? Pani Kowalikowa na początku
roku zgłosiła tylko jeden wniosek - żeby urządzić balik karnawałowy dla dzieci. Ale
czy to ma być zadanie dla Komitetu Rodzicielskiego?

Rodzice spuścili wzrok i wpatrywali się w brudne blaty stolików. Ich sylwetki
wprost krzyczały o to, by zostawiono wszystkich w spokoju.

- O, nie - powiedziała pani Kowalikowa, okraszając protest uśmiechem. - Wy-


baczcie, państwo, ale ja nie będę myła okien w tej klasie. Nie myję okien nawet u sie-
bie w domu, bo nigdy nie mam na to czasu. Umawiam po prostu studentów ze spół-
dzielni „Akademik”. Poza tym, wydaje mi się, że nawet najgorliwsze członkinie trójki
klasowej nie powinny zrzucać koksu do kotłowni c.o., ponieważ ta czynność nie przy-
stoi damie.

Blondynka z zębem zrobiła oburzoną minę i otworzyła usta, ale po klasie prze-
leciały już śmieszka, zwiastujące poparcie dla pani Kowalikowej.

- Słusznie! - rozległ się głos drobnej kobietki w metalowych okularach. - Nie


odmawiajmy pomocy, jeśli nas o nią poproszą. Ale, o ile dobrze rozumiem, nikt nas
nie prosi o to mycie okien i zrzucanie koksu. Jest to po prostu nadgorliwość niektó-
rych z rodziców. Być może są to właśnie ci, którzy obawiają się o oceny swoich dzieci.

Na tę herezję blondynka z zębem wyraziła oburzenie, natomiast reszta rodzi-


ców dała upust swej wesołości.

- Czy nie lepiej sporządzić listę potrzeb? - mówiła dalej dziarsko osóbka w oku-
larach. - Lista potrzeb, a nie bezsensowne inicjatywy. Pomagajmy tam, gdzie to po-
trzebne, ale protestuję stanowczo przeciwko napędzaniu się nawzajem do mycia
okien. Myjąc te okna udowodnilibyśmy sami sobie, że szkoła nie potrzebuje sprząta-
czek. Zsypując koks zaaprobowalibyśmy jednocześnie postawę tego palacza. Niech
każdy wykonuje po prostu swoje obowiązki, a to co ponadto - niech wynika tylko z do-
brej woli. Nie z przymusu.

- Brawo! Brawo! - zaaprobowali rodzice.

- Ale poza tym - zauważyła pani Kowalikowa, przeciągając palcem po stole -


inicjatywy zmierzające do utrwalenia nawyku higieny uważam za chwalebne. Jutro
dam Tomciowi woreczek plastykowy z gąbką i mydłem, żeby umył sobie stolik. Zdecy-
dowanie jestem przeciwna idei, żeby rodzice myli stoliki za dzieci.

- Właśnie, właśnie!
Zebranie potoczyło się dalej swoim torem, natomiast myśli Gabrieli zjechały na
bocznicę. Zastanawiała się, co też Pyziak chciał jej powiedzieć w tej rozmowie sam na
sam. Cokolwiek by było, na pewno nie przedstawiało sobą sprawy nie cierpiącej zwło-
ki, bo przecież przez całą drogę nie powiedział właściwie ani słowa do rzeczy.

Nie powiedział też ani słowa w drodze powrotnej. Kiedy Gabrysia wyszła ze
szkoły po wywiadówce, Janusz Pyziak czekał już przed głównym wejściem, na ulicy,
skąd chyba przez te czterdzieści minut nie ruszył się ani na krok. Potwierdzał to jego
siny z zimna nos i czerwone, zgrabiałe ręce. Jedną z nich ujął dłoń Gabrieli i bez słowa
ruszyli obok siebie, w kierunku powrotnym.

Gabrysia znów popadła w takie samo jak przedtem zamyślenie i zupełnie jej nie
przeszkadzało, że Pyziak milczy, nie krępowało jej również, że nie ma mu nic do po-
wiedzenia. Dziwna rzecz: po raz pierwszy zdarzyło się Gabrieli milczeć tak długo, i to
milczeć wspólnie z kimś, i po raz pierwszy milczenie takie wywołało w niej tyle uczu-
cia bliskości. Najwidoczniej Pyziak również czuł coś podobnego. Jego dłoń, ściskająca
dłoń Gabrysi, rozgrzała się wreszcie. Na parkingu przy tylnym wejściu do Opery Py-
ziak przystanął, ujął Gabrielę za ramiona, potrząsnął nią, a następnie przyciągnął do
siebie i w milczeniu, poważnie spojrzał jej w oczy. Niewiele w nich ujrzał, ponieważ
było ciemno. Postali jednak dłuższą chwilę, popatrzeli sobie głęboko w oczy, po czym,
jakby jakaś ważna kwestia uległa wreszcie wyjaśnieniu, bez stówa ujęli się za ręce i ru-
szyli przed siebie równym, długim krokiem.

Na ulicy Roosevelta, przed domem Gabrysi, nie okazawszy ani odrobiny waha-
nia, spokojnie weszli do bramy i jednocześnie wstąpili na schodki. Już po chwili znaj-
dowali się w rozwrzeszczanym, rozrzutnie oświetlonym, ciepłym i pachnącym cebulą
mieszkaniu Borejków.

- Salve - rzekł ojciec do Gabrieli, wychodząc z kuchni z nad-krojoną cebulą w


dłoni. - Robię właśnie coś w rodzaju kolacji. Witam pana.

- Pyziak - rzekł Pyziak, ściskając podaną mu dłoń bez cebuli.

- Bardzo mi miło. Zje pan z nami?

- A, owszem, chętnie - rzekł Pyziak i zdziwił się własną odpowiedzią. Nie wie-
dział jeszcze, że Borejkowski magnetyzm już zaczął na niego działać. W tym domu
każdy bardzo szybko czuł się jak u siebie - szybciej nawet, niż się zorientował.

- To siadajcie - rzekł ojciec z roztargnieniem obserwując trzymaną w dłoni ce-


bulę. - Niech świnki umyją ręce, dopilnujcie tego.
- Umyte! - zawrzasnęły smarkule, wypadając z łazienki. - O! Konduktor łaska-
wy!

Pyziak zaśmiał się mimo woli.

- Mała przejażdżka? - zaproponowała przychylnie starsza świnka.

- Następnym razem - szepnął Pyziak i wskazał na drzwi kuchni.

- A, nim możesz się nie przejmować - namawiała go Nutria, ale Pyziak pokręcił
głową.

- Ach! Nie wchodzić! Nie wchodzić! - wrzasnęła rozpaczliwie Ida, która właśnie
wstała z łóżka i wkładała szlafrok, ponieważ tata kazał jej się przebrać do kolacji i
usiąść razem ze wszystkimi do stołu.

- Juuuż! - zawołała po chwili wdzięcznym głosikiem i wrzuciwszy pościel do


tapczana, zaciągnęła wokół talii pasek szlafroka.

Gabrysia weszła więc z Pyziakiem do zielonego pokoju i wskazała mu krzesło, a


sama zaczęła sprzątać ze stołu książki i czasopisma, które nie wiadomo dlaczego gro-
madziły się tam regularnie, mimo iż przynajmniej trzy razy w ciągu dnia uprzątano je
stamtąd przed posiłkami. Ida, w ciemnych okularach na nosie, w chusteczce wokół
twarzy, z tajemniczym uśmiechem na ustach, zasiadła obok Pyziaka i z niezrozumia-
łym w jej sytuacji optymizmem usiłowała oczarować gościa swym wrodzonym wdzię-
kiem. Nutria i Pulpecja upewniwszy się grzecznie, czy aby na pewno pan konduktor
nie zarazi się świnką, wpakowały się Pyziakowi na kolana.

Gabrysia zaś poszła do kuchni. W samą porę, ponieważ ojciec, zaczytany w nie-
wielkiej książczynie, nie zwracał najmniejszej uwagi na lejące mleko. To Gabrysia za-
mknęła gaz, nalała mleka do kubeczków, wstawiła je do zimnej wody, wygarnęła z pa-
telni na półmisek smażone ziemniaki i zaniosła je do pokoju. Kiedy wróciła po talerze
i mleko, ojciec jeszcze czytał, ale już zaczęło docierać do niego, że czajnik gwiżdże.

- Tato, kolacja.

- Już idę, idę.

- Będziesz pił herbatę czy mleko?

- Mleko, carissima.

- No to siadaj do stołu.
- W tej chwili. Aha - ojciec wrócił na ziemię. - Czy to ten chłopiec ma na imię
Juliusz?

- Nie. Janusz.

- Dziwna zbieżność - rzekł tato. - Ale to nie jest wciąż ten sam?

- Nie - zapewniła go Gabrysia. -Tamten był Klaudiusz. Zresztą, to i tak dla cie-
bie bez znaczenia.

- To prawda - zgodził się ojciec. - Czy mam coś zanieść do pokoju?

- Cukierniczkę, jeśli łaska.

- To chodźmy.

W pokoju było wesoło. Nutria produkowała się w piosence pod tytułem „Polski
elementarz”, a Pulpa akompaniowała jej nieudolnie na bębenku, podśpiewując od
czasu do czasu jakieś znajome fragmenty.

- Już w przedszkolu dzieci wiedzą, co to Wisła, co to Bałtyk, że na Śląsku leży


węgiel, a znów góry to są Tatry. Taki polski elementarz raz usłyszysz - i spamiętasz
Nasze polskie ABC, każde dziecko o tym wie...

- Dzieci, do stołu - zawołała Gabrysia. - Każde dziecko o tym wie, że się nie
śpiewa, kiedy się je.

Nierozważnie spowodowała ruszenie lawiny poetyckiej inwencji

- Kto mlaszcze, dostanie w paszczę - zaprodukowała się Pulpa ze swoim starym


numerem.

- Kto w zębie dłubie, dostanie po dzióbie.

- Nutria!

- Kto mleka nie pije, ten z głodu zawyje.

- Dziewczyny, spokój.

- Dajcie mi dużo tego smażonego - powiedziała Pulpa łakomie. - Lubię -dem-


niaczki. Wszystko lubię.

- Gabrysiu, byłaś na wywiadówce? - ocknął się ojciec.

- Byłam - odparła Gabriela, rumieniąc się jak głupia.

- No i jak tam?

- Nutria ma piątkę z nauki i z zachowania dobrze.


- Tak? - zdziwiła się Nutria mile. - Spodziewałam się gorszej oceny.

- To właśnie jest ta gorsza - uświadomiła jej Gabriela. - Niektóre dzieci mają


zachowanie wzorowe.

- Jakiś nowy system ocen? - zainteresował się ojciec z czystej uprzejmości.

- Owszem - odparła Gabriela. - W ogóle jest ciekawie. Czy wiesz o tym, że teraz
w podstawówkach nie repetuje się klasy?

- Quo modo? - zdumiał się ojciec.

- Legalnie.

- Nie wolno zostawić złego ucznia na drugi rok? - upewniał się ojciec Borejko,
nie wierząc własnym uszom.

- Tak jest.

- Nie do wiary. Nie do wiary. Ziszczony sen idioty - rzekł ojciec enigmatycznie.

- Tato, czy byłeś dziś w szpitalu?

- Nie miałem czasu. Ta delegacja... - ojciec ruszył brwiami, wymamrotał coś do


siebie i popadł w krótkie zamyślenie. Następnie podniósł głowę, spostrzegł, że obecni
wciąż jeszcze patrzą na niego wyczekująco i wyjaśnił, zwracając się do Janusza. - Zdu-
miewająca historia. Oprowadzałem ich po Bibliotece Kórnickiej i po zamku. Wydawa-
ło mi się, że są szczerze znudzeni i czegoś jakby na mnie gniewni. Patrzyli na mnie
wilkiem, a jeden powiedział nawet, że w ich kraju takich zamków jest dużo, i to o wie-
le większych. No i na pożegnanie, wyobraźcie sobie, oni obdarowują mnie znaczkami,
takimi na szpilkach, i mówią, że spotkanie było owocne i upłynęło w przyjaznej at-
mosferze. Już dawno nie byłem tak zaskoczony.

- To mama nie dostała dziś galaretki z kurczaka? - zaniepokoiła się Gabriela.

- Nie. Miałem, uważa pan, do wyboru dwa wyjaśnienia. Albo, ze nie byli znu-
dzeni, albo że...

- Tatuś, która godzina? Która godzina?

- Siódma, a co?

Nutria i Pulpecja nie odpowiedziały, tylko z krzykiem dopadły telewizora i włą-


czyły go, komunikując wszystkim, że zaraz będzie bajka.

- Wybaczy pan, panie Juliuszu - rzekł ojciec. - Ta bezmyślna mania zatacza co-
raz szersze kręgi. Właśnie, ciekaw jestem pana opinii na temat telewizji.
- Na imię mam Janusz, proszę pana - rzekł sztywno Pyziak, reagując na pomył-
kę pana Borejki w sposób najzupełniej typowy. - Pan mnie z kimś myli. - W jego glosie
zabrzmiała taka gorycz, że przerażona Ida, której kłamstewko wciąż jeszcze nie zosta-
ło zdekonspirowane, pospieszyła na pomoc zagrożonemu szczęściu Gabrieli.

- Tata myli cię z moim kolegą Klaudiuszem. A ten narzeczony to... tego.

- Tak? - napiął uwagę Pyziak.

- Narzeczony? - zdziwił się ojciec. - Ja nic nie wiem o żadnym narzeczonym!

- Nie musiałbyś wiedzieć. Podejrzewam, że nic cię to nie obchodzi - powiedzia-


ła sarkastycznie Gabriela.

- Gabriela, nie drażnij go - przenikliwym szeptem odezwała się Ida. Nie było
wiadomo, czy miała na myśli ojca, czy przystojnego drągala o stalowych oczach. Z kie-
runku wszakże spojrzeń, jakie rzucała, można było wnioskować, że spokój tego ostat-
niego leży jej bardziej na sercu.

Przez chwilę wszyscy milczeli, pozwalając, by fale dźwiękowe rozniosły po po-


koju pęknięty dyszkant psa Pankracego. Potem ojciec drgnął i polecił córkom, by ści-
szyły telewizor.

- Ida, nie oblizuj palców - powiedział nieuważnie. - Coś miałem powiedzieć na


jakiś temat. Aha, że jeszcze za wcześnie na zaręczyny.

- Jestem tego samego zdania - przytaknął Janusz Pyziak. Przełknął mleko i za-
gryzł je smażonym ziemniaczkiem.

- Mówisz serio? - spytała go słodko Gabriela.

- Tak jest.

- Wiedziałam od początku, ty należysz do tych nieodpowiedzialnych donżu-


anów.

- Co takiego? - smażony ziemniaczek stanął Pyziakowi w przełyku. - Z czego to


wnioskujesz, na przykład?

- Och - powiedziała Gabrysia niefrasobliwie. - Wróżę sobie z kwiatu jabłoni.


Przepraszam teraz, bo muszę ugotować galaretkę.

- Ugotuj - zgodził się Pyziak. - Ja poczekam. A potem odprowadzę cię do szpi-


tala.
- I zrób mi teraz herbaty - zawołał ojciec za Gabrielą i z sympatią popatrzał na
młodego człowieka siedzącego po jego prawicy. - Panie Juliuszu - rzekł wyciągając z
kieszeni swoją książczynę. - Czy spotkał się pan kiedyś z tym zdaniem Epikteta: „Cze-
mu nie gniewamy się, gdy ktoś mówi, że nas głowa boli, a gniewamy się, gdy mówi, że
błądzimy w rozumowaniu lub w wyborze?” Nie?... Pascal bardzo ładnie to rozwija, wie
pan, jego odpowiedź brzmi: „Bo jesteśmy pewni swego zdrowia, a słuszności nie”. I
dalej: „Skąd pochodzi, że człowiek chromy nie drażni nas, a umysł chromy drażni?
Stąd, iż chromy uznaje, że idziemy prosto. Umysł zaś chromy powiada, że to my kule-
jemy”.

Kiedy byli sami, milczeli i było im dobrze bez słów. Kiedy nie byli sami, każde z
nich mówiło nie to, co zamierzało powiedzieć. Na przykład Gabriela miała sobie za złe
swoje kretyńskie wystąpienie przy kolacji. Pyziak zaś, podczas gdy ona kręciła się po
kuchni, jednym uchem słuchał wywodów pana Borejki, a zasadniczo pochłonięty był
przeżywaniem wstydu z powodu swych metod konwersacyjnych. Toteż zarówno on,
jak i Gabriela z ulgą wydostali się z mieszkania, zbiegli szybko po schodach i na ulicy
odnaleźli swój sposób na porozumienie. Nie patrząc na siebie ruszyli z miejsca rów-
nym, długim krokiem i na skrzyżowaniu ulic wzięli się za ręce.

Po kwadransie, minąwszy hotel „Merkury”, przechodząc pod Rondem Koperni-


ka, wyłonili się na powierzchnię dokładnie przed kinem, gdzie właśnie grano film
„Serpico”, pokazujący, jak źle i strasznie jest w USA. Następnie skręcili w pasaż przy
Domu Studenckim Jowita” i wyszli w okolicę Targów.

Przy pomniku Kościuszki i na ulicy Karola Świerczewskiego zatrzymali się i


spojrzeli na siebie.

- Gabriela.

- Słucham.

- Chciałbym zapytać...

- Wiesz co, stary, ty lepiej nic nie mów. Słowa są źródłem nieporozumień.

- To jest z „Małego Księcia”?!

- No to co?

- Gabrielo, co z tym matołkiem?

- Kogo masz na myśli?


- Juliusza. Tego osobnika. On musi być półgłówkiem. Przecież ty jesteś dziecin-
na. Czytujesz „Małego Księcia”.

- Wcale nie, do diabła.

- Wierz mi, Gabrysiu, za wcześnie na tak poważne decyzje. Życie przed tobą...
dlaczego się śmiejesz?

- Ja się śmieję?

- Tak, śmiejesz się wyraźnie... o tu... tu ci tak... usta drgają.

- Bo Ida zełgała. Podła ryża wiewiórka.

- Teraz bujasz.

- Ja?

- Bujasz czy nie?! Mów mi zaraz!

- Hę, hę. Zgadnij, Pyziaczku.

- Ani myślę!

- I czego to się obrażasz? Widzisz, mówiłam, lepiej milczeć. Słowa są źródłem i


tak dalej. Chodźmy już, bo ten kurczak wciąż stygnie.

- To daj łapę. A słoik z kurą mogę schować do kieszeni.

Kochany Ignasku.

Jak się udało z cudzoziemcami? - ale prawdę mówiąc, mój drogi, ja wcale nie o
to chcę spytać. Gabrysia jest u mnie z drabem o nazwisku Pyza czy jakoś - i dlatego
tak gryzmolę, bo oni czekają na ten list - i on na nią patrzy oczami foksteriera, a ona
udaje, ze nim pomiata. Ignasiu, ale ta galaretka z kurczaka była całkowicie słodka - a
wierz mi, że z byle powodu nie słodzi się kurczaka. Moim zdaniem Gabusia wkrótce
się w nim zakocha - i, Ignasiu, on mi się wcale nie podoba - zawsze myślałam, że chło-
piec Gabrieli będzie blondynkiem, i to dobrze ułożonym - a ten Pyza taki sportowiec z
uwodzicielskim błyskiem - więc proszę cię, żebyś jutro do mnie wpadł, jeśli zdążysz po
pracy - a jak nie, to pojutrze, ale koniecznie. Niestety, automat szpitalny się zepsuł i
nie mogę do Ciebie dzwonić, mój drogi, a z dyżurki nie mam odwagi. Jestem zmar-
twiona, Ignasiu, chciałabym pogadać z Gabrysia sam na sam, ale coś mi mówi, że oni
teraz będą tu przychodzić we dwoje - i czuję się, jakbym straciła dziecko - aż mi się łzy
w oczach kręcą. Całuję, kochany, całuję Świnki Trzy - Mila.
sobota, 14 stycznia rano

Kochana Żono!

Jeśli ci powiem, że mam świnkę, to z pewnością nie uwierzysz. A jednak musi


to być parotitis epidemica, na który to wniosek naprowadzają mnie trzy racje. Pri-
mo: jedna z moich przyusznych ślinianek jest powiększona do rozmiarów brzoskwini.
Secundo: mam gorączkę, co nie zdarzyło mi się od lat. Tertio: nigdy dotąd nie choro-
wałem na świnkę. Nawet w dzieciństwie. Natomiast przeciwko mojej hipotezie
świadczyć może opinia źródeł fachowych: jak podają, parotitis epidemica jest choro-
bą dziecięcą. Wydaje mi się jednak, że jestem ciekawym wyjątkiem w tej regule.

Kochana Milu, jest już szósta wieczorem. Gabriela wróciła ze szkoły o drugiej i
wezwała lekarza, który rozpoznał u mnie świnkę (mówiłem!) i zalecił, bym leżał w
łóżku. Wystawił mi również dyskretne a przekonywające zwolnienie na tydzień, dzię-
ki czemu będę mógł sobie ze spokojem poczytać. Obejrzał przy okazji dziewczynki.
Idzie zalecił lek przeciwalergiczny, który Gabrysia zaraz kupiła i zastosowała, prze-
konamy się, z jakim skutkiem. Małe wciąż swinkowate, lecz nie gorączkują. Gabrysia
i Fela zajmują się wszystkim, więc nie musisz zamartwiać się postępami epidemii.
Czy Gabriela chorowała na świnkę w dzieciństwie? Bądź tak dobra i napisz mi, co na
ten temat pamiętasz. Choroba omija tę dziewczynę w sposób zastanawiający. Lecz je-
śli ją w końcu dosięgnie, nie wyobrażam sobie, kto się będzie zajmował domem. Moja
Milko, niepotrzebnie emocjonujesz się Juliuszem. Miałem sposobność poznać go dość
blisko, kiedy jadł u nas kolację we czwartek. Jego stosunek do Gabrieli (i vice versa)
jest daleki od sentymentów. Docinali sobie nawet, o ile mogłem się zorientować. To
sympatyczny i zrównoważony młodzieniec i krzywdzisz go, widząc w nim jedynie tę-
pego sportowca. Jego spojrzenie na świat nacechowane jest głębią i spokojem. Dys-
puta nasza na temat pewnego cytatu z Epikteta pozwala mi przypuszczać, że jego za-
interesowanie Gabrielą ma charakter ściśle intelektualny - gdyż (nie zapominaj)
mimo iż jest ona dziewczyną, posiada przecież zdyscyplinowany umysł o dużej
sprawności. Nie wykluczam jednak możliwości, że Ty, ze swoją intuicją matczyną
(dlaczego nikt nigdy nie pisał o intuicji ojcowskiej?! Przecież nie jesteśmy jej pozba-
wieni), wyczułaś cos mniej intelektualnego w ich znajomości. W takim jednakże razie
nil melius quam cum ratione tacere - i tego radziłbym się trzymać, moja droga. Za-
wsze przejawiałaś pewien despotyzm. Milu, lecz to, na co ja chętnie się godzę jako
człowiek rozsądny, nie musi wcale podobać się Twojej córce. O, ten hipotetyczny
blondynek o manierach fryzjerczyka, którego Twoje marzenia narzuciły już Gabrieli!
Co do mnie, jestem po stronie Juliusza. Zwracam Ci też uwagę, że nie nazywa się on
Pyza, lecz Pyziak. Czytałem gdzieś, że mylenie się rodziców co do imion kolegów dzie-
ci jest przez te ostatnie odbierane niekorzystnie. Juliusz Pyziak, kochanie, Juliusz Py-
ziak. Pamiętaj. Całuję Cię gorąco - Ignacy.

P.S. Ciekaw jestem, jak się czujesz. Mam nadzieję, że lepiej niż ja.

Kochana Mamo!

Powiedz Gabusi, że ja chcę już iść do szkoły. Dzwoniłem do Tomka Kowalika,


żeby mi powiedział co zadane. Wszystko odrobiłem. Kowalik mówi, że mam szybko
wracać, bo moje koleżanki są niegrzeczne. Gaba mówi, że ja jeszcze zararzam, ale ja
czuję, że nie mam już ani jednego zarazka. Kochana mamo, wymyśliłem dla ciebie do-
fcip. Idzie facet ulicą, patrzy a tu wielki portret wisi do gury nogami. Co cisie stało,
pyta facet. Patrzę sobie w niebo dla odmiany - mówi ten na obrazku. Ale śmieszne?
Nutria.

Mamo! Tuja. Piniondz nie lubi pływać. Głupi pmiondz bo tonie. Pulpa.

Mamuś, ja tylko kilka słów, bo przyszedł Klaudiusz i gramy razem z Januszem


w makao. Gabriela jest w kuchni i robi galaretkę z kurczaka - tata jej odradzał, ale
ona się uparła, bo tę poprzednią, co ci zaniosła, pochwaliłaś tak serdecznie. Widzisz,
co to za tyranka. Jak wyzdrowieję, to ja ci będę gotować. Całuję - Ida.

14 stycznia 78

W mroczne, ponure, niżowe popołudnie u Borejków było tłoczno, hałaśliwie i


wesoło. Ledwie wyszli trzej starzy przyjaciele ojca, nawiedziła go ciotka Felicja wraz ze
swym wybuchowym sposobem bycia. W pokoju małych świnek był Tomcio Kowalik z
siostrą, a w zielonym - Gabrysia, Ida, cała grupa dyskusyjna ESD oraz Pyziak. Miesz-
kanie jarzyło się setkami watów, licznik monotonnie cykał, w kuchni bezustannie go-
towała się woda na herbatę - ponieważ niczego prócz herbaty i słonych paluszków nie
było w tym domu w sobotni wieczór. Lodówka ziała pustką i tę właśnie sprawę poru-
szyła ciotka Felicja przede wszystkim.
- Musicie sobie to jakoś zorganizować - tłumaczyła mozolnie. - Od poniedziałku
wracam do pracy.

- Wielka, wielka szkoda, doprawdy - rzekł ojciec Borejko z prawdziwą galante-


rią, jednocześnie ślizgając się wzrokiem po apetycznie pożółkłych stronicach książki
rozłożonej na kołdrze. Ojciec leżał w łóżku już trzy dni. Obłożony ze wszystkich stron
ulubionymi książkami, pismami i skryptami, w sposób orgiastyczny oddawał się lek-
turze, ignorując dyskretnie otaczający go świat.

- Ignasiu, ty mnie zupełnie nie słyszysz - skonstatowała ciotka, biorąc się pod
boki i wysuwając szczękę.

- Słyszę cię, Felu, słyszę, moja złota.

- Może słyszysz, ale nie rozumiesz. Popatrz na mnie!

Ojciec podniósł mętne oczy.

- Mówię, że od poniedziałku zostajecie sami - walczyła ciotka. - Wracam do


pracy. Teraz pójdę jeszcze na zakupy, ugotuję wam obiad na dwa dni, ale w poniedzia-
łek to już ty musisz tym się zająć.

- Czym? - spytał ojciec, zmagając się z zadumą.

- Gotowaniem, Ignasiu, gotowaniem.

- Nie sądzę, żebym umiał gotować - zdziwił się ojciec Borejko.

- To się naucz. I żebyś mi wszystkiego nie zwalał na Gabunię. Ta dziewczyna,


nie zapominaj, musi chodzić do szkoły i odrabiać lekcje.

- Słusznie, Felu. Słusznie - rzekł tato i ukradkiem przewrócił pożółkłą stronicę.

- Ignacy. Tu jest książka.

- Książka? - ocknął się ojciec.

- Kucharska. Pozakładałam co łatwiejsze przepisy. Nie mów mi, że człowiek,


który zna kilka języków obcych, nie potrafi zrozumieć, o co chodzi w przepisie na na-
leśniki.

- Dobrze, moja droga - dał się złapać na ambicję ojciec Borejko. - Pokaż no tę
książkę. Hm. A teraz już idź. - Odłożył książkę kucharską na bok robiąc minę, jakby
zamierzał powrócić do niej za moment, po czym skierował wzrok na swoje pożółkłe
tomisko i zapadł w otchłań czytelniczą.
- Mój Boże - westchnęła ciotka Felicja, patrząc na ten rozpaczliwy obraz. - Ta
Mila to bidulka. Słowo daję, to prawdziwa bidulka.

Z tymi słowy ciotka Felicja opuściła pokój i poszła po zakupy, rejestrując po


drodze do wyjścia, że w pokoju małych jest wesoło i głośno, a w pokoju dużych - gło-
śno i poważnie. Wychodząc westchnęła i pomyślała z podziwem, że Milka to nie tylko
bidula, ale także autentyczna cicha bohaterka.

Tymczasem grupa ESD zajmowała się bardzo gorąco sprawami etyki: Właśnie
omawiano rozprawkę Arystotelesa „O cnotach i wadach” - była to najnowsza lektura
Gabrieli. Lektura ta zafascynowała Gabrysię do tego stopnia, że koniecznie musiała
podzielić się myślami z grupą ESD.

- Zacznę od tego - powiedziała wymachując słonym paluszkiem - że Platon roz-


różniał trzy części duszy: część rozumną, część popędliwą i część pożądliwą.

- Ty, ale to fajne - wtrącił się z zapałem Robrojek. - Ja to albo już kiedyś czyta-
łem, albo jestem umysł klasy platońskiej. Ja też wprowadziłem taki podział na trzy i
patrzcie, co mi wyszło. Po pierwsze...

- Robert, zamilcz, ty gaduło - szturchnęła go Aniela. Była uczesana w koronę z


warkoczy, poza tym jednak nie przesadzała z elegancją. Odziana w bury sweter sie-
działa na podłodze i czyściła sobie okulary skrawkiem spódnicy. - Umówmy się, że jak
kto zabiera głos, to mu się nie przeszkadza. Bo inaczej to nie będzie dyskusja, tylko
głupie ględzenie.

- Bardzo słusznie - zgodzili się wszyscy.

- Więc dalej - ciągnęła Gabrysia. Stała ona pośrodku zatłoczonego pokoju, za


biurkiem. Była czerwona, zgrzana i pełna entuzjazmu. Mówiąc, co chwila przeciągała
palcami za golfem grubego swetra albo odgarniała wpadające w oczy kosmyki. Jej ge-
stykulacja była zamaszysta i szeroka, a oczy kierowały się podświadomie w stronę Py-
ziaka. Ten zaś siedział pod piecem, nonszalancko jadł słone paluszki i co ugryzł które-
go z chrzęstem, to ciskał w Gabrysię stalowe spojrzenie. - Arystoteles - powiedziała
Gabriela, czując, że jest jej coraz bardziej gorąco - twierdzi, że jeśli idzie o część ro-
zumną duszy - jej cnotą jest rozsądek, a wadą - nierozwaga. Cnotami części popędli-
wej są łagodność i męstwo. Wadami - zapalczywość i tchórzostwo.
- Święte słowa - zemocjonował to Robrojek, wstając gwałtownie z krzesła i do-
rywając się do głosu. - Słuchajcie sekundę, ja wam zaraz coś powiem. Ja znałem jed-
nego faceta...

- Robert, tylko bez ludożerców, bo cię porzucę - warknęła Aniela, siłą sadzając
Robrojka obok siebie. - Ja już widzę, jakie wady ma twoja część popędliwą.

Ogólny wybuch śmiechu.

- Nie, no poważnie - wtrąciła się Joanna. - Dajcie Gabrysi dokończyć.

- Właśnie, przeszkadzają i przeszkadzają - narzekał Paweł Nowacki, który sie-


dział na tapczanie między Danusią a Joanną.

- Cicho bądźcie. Więc tak. Cnotami części popędliwej są umiarkowanie i opa-


nowanie. A wadami, hm, rozwiązłość i nieopanowanie.

- Patrzcie na Pyziaka, jak się zaczerwienił.

- Robcio, słowo daję, ty masz dziś naprawdę zły dzień.

- Ja, Anielciu? Ja? Ja mam zły dzień? Popatrz na Pyziaka, to zobaczysz, kto ma
zły dzień.

- Cnotami zaś całej duszy są sprawiedliwość, szczodrość i duma. Natomiast wa-


dami całej duszy - niesprawiedliwość, chciwość i małoduszność.

- Uważam, że to są pojęcia względne - zauważył Pyziak. - Co to znaczy na przy-


kład: niesprawiedliwość. Dajcie mi najpierw dokładną definicję, przyjaciele, to wam
powiem, czy ewentualnie Arystoteles miał rację.

Dla Gabrysi ostatnio Arystoteles był prawdziwą wyrocznią.

- Niesprawiedliwość? Proszę cię bardzo, cytuję - powiedziała gorąco. - Tu masz


napisane czarne na białym: „Niesprawiedliwości właściwe jest to, że gwałci zwyczaje i
obyczaje ojczyste, że nie słucha praw, że mataczy i przysięga krzywo, że gwałci umowy
i poręki. Niesprawiedliwości towarzyszy donosicielstwo, chełpliwość, obłudna życzli-
wość dla ludzi, nikczemność i podstęp”.

- Ja nie wiem, co to jest, ale mnie to znowu się z czymś kojarzy - wyrwał się Ro-
brojek.

- Oj, Robcio, ty masz dzień na skojarzenia.

- Ja, Anielciu? Ja? Popatrz na Pyziaka, to zobaczysz, kto ma...

- Robert, czemu byś się nie miał ode mnie odczepić?


- Ja, kolego? Ja? Czy ja się czepiam?

- Cicho wreszcie, co was dziś ugryzło!

- No właśnie, miejcie trochę powagi! - zawołała Danka Filipiak.

- Pawełku, przytul mnie, bo mi zimno.

- Spokój. „Dumie właściwe jest znosić w sposób szlachetny powodzenie i niepo-


wodzenie, wyniesienie i poniżenie, odnosić się obojętnie do wygód, pochlebstw, zna-
czenia i zwycięstw w igrzyskach, mieć pewną głębię i wspaniałość duszy. Dla dumnego
obcą jest rzeczą oddawać się w życiu wielu sprawom lub przywiązywać się do życia.
Szczery i szlachetny w usposobieniu, zdolny znieść krzywdy, wolny od uczuć mściwo-
ści. Dumie zaś towarzyszy szczerość i prawdomówność”. Ja nie wiem, Pyziak, co ty
byś jeszcze chciał.

- Uściśleń - rzekł Pyziak krnąbrnie. - Co to na przykład znaczy: w sposób szla-


chetny”? Co to w ogóle znaczy: „prawdomówność”?

- Czyżbyś nie wiedział? - spytała kąśliwie Gabriela. Dotknięty do żywego Pyziak


wyprostował się dumnie.

- Przypuśćmy, że nie wiem.

- Ludzie, nie drażnijcie mnie! Pyziak, nie udawaj, żeś się wczoraj urodził! -zde-
nerwował się Robrojek. - Jeżeli nie uznamy pewnych pojęć za podstawowe, to w ogóle
nie ma co zaczynać dyskusji.

- Więc mamy założyć, że każdy z nas ma wrodzony system wartości - rzekł Py-
ziak. - Że instynktownie potrafimy odróżnić dobro od zła, nie posługując się żadnymi
zasadami ani dekalogami... otóż ja właśnie uważam, że tak nie jest.

- Jak to nie jest? Jak to nie jest? Niby nie wiesz, że źle jest krzywdzić drugiego
człowieka, na przykład?

- No, tak, wiem, ale przecież w dzieciństwie uczono mnie pewnych prawd.

- Pyziak, ciebie uczyli w dzieciństwie jedynie, żebyś nie dłubał w nosie, słowo ci
daję...

- Robert, zejdź ze mnie, proszę cię łagodnie. Czepiasz się, jak nie powiem co.

- Ja się czepiam? Ja? No... zresztą, może się i czepiam. Ale jak możesz negować
istnienie okrucha boskości w każdej istocie ludzkiej...
- Pyziak nie ma ani okrucha boskości - wtrąciła Aniela. - Sam o sobie mówi, że
nie ma, o innych się nie wypowiada, więc nie czepiaj się go, Robrojeczku.

- Kto się czepia, kto się czepia, do wszystkich diabłów?! Ludzie, co tu się robi
zamiast dyskusji, to ja już nie wiem.

- Cicho, proszę o głos! - wrzasnęła Gabrysia, waląc pięścią w stół. - Ja jeszcze


nie skończyłam. Dowodem na istnienie okrucha dobra w każdym z nas jest mój eks-
peryment z ESD.

- O, przepraszam - zabrał głos Pawełek Nowacki, wyplątując się z objęć Danki. -


Gabrysiu, ty jesteś dziewczyna atrakcyjna... Jak się uśmiechasz do kogoś na ulicy, to
to nie jest sygnał dobra, tylko pewna odmiana flirtu. - Dostał szturchańca od Danki i
umilkł posłusznie.

- No wiesz! - Gabriela była bliska furii.

- Coś w tym jest - poparła Pawełka Danusia. - Mistyka z tym sygnałem dobra.
Czy nie słyszałaś o uśmiechach fałszywych? Czy każdy, kto się uśmiecha, jest dobry? A
jak kto na przykład jest dobry, ale ponury?

- Proszę o głos - odezwała się Aniela, która samorzutnie objąwszy stanowisko


prezeski grupy dyskusyjnej nie zamierzała bynajmniej rezygnować z wiążących się z
nim przywilejów. - Wnoszę, żeby każdy członek grupy ESD przeprowadził obowiązko-
wy eksperyment z sygnałem dobra.

- Zgoda - rzekł Robert. - Z tym, że wymuście na Pyziaku przysięgę, ze wyśle


prawdziwy sygnał dobra, a nie trupi grymas.

- Robert, ja ci jednak nastukam, to nie ulega wątpliwości.

- Bij mniejszego, bij. Jestem mniejszy, ale za to dżentelmen - wygłupiał się Ro-
brojek, kryjąc rozdrażnienie. Był zazdrosny o Anielę i wyobrażał sobie, że Pyziak nie
myśli o niczym innym, jak tylko o zawróceniu jej głowy. - Powtarzam, żebyś uczciwie
uśmiechnął się do przypadkowego przechodnia. Płci męskiej, oczywiście.

Wśród obecnych dziewcząt podniósł się feministyczny szumek.

- Niby dlaczego tylko do męskiej? - spytały oburzone dyskryminacją.

- Bo dziewucha to się do niego uśmiechnie ze złej części swojej istoty - oświad-


czył Robrojek zgryźliwie. - Innymi słowy, bynajmniej nie do okrucha dobra w jej jaźni
Pyziak zaapeluje.

- A do czego, a do czego?
- Mniejsza z tym. Radzę, żeby Pyziak śmiał się do facetów, to wszystko.

- Spokój! Wnoszę o tymczasowe rozwiązanie posiedzenia! - zawołała władczo


prezeska. - Rozchodzimy się i eksperymentujemy. Jutro każdy przynosi do mnie ra-
port, a wiceprezeska spisze podsumowanie. Zebranie ustalam na godzinę czwartą.
Tylko gdzie?

- Jak to gdzie, u mnie - powiedziała Gabrysia.

- U wiceprezes. O czwartej. Może jutro dojdziemy do jakichś konstruktywnych


wniosków.

5 stycznia 78 niedziela

PROTOKÓŁ Z POSIEDZENIA DYSKUSYJNEJ GRUPY „EKSPERYMENTALNY


SYGNAŁ DOBRA” - W DNIU 15.1.78 R. - w lokalu przy ul. Roosevelta 5

protokólantka: D. Filipiak

Zebranie rozpoczęło się od składkowego posiłku (kawa i babka włoska). Na-


stępnie zagaiła nasza nieoceniona prezeska Kowalik (nie oceniona zwłaszcza przez
niektórych, przez innych zaś przeceniona), nawołując do przedstawienia wyników
uzgodnionego w dniu wczorajszym eksperymentu. Włączył się kolega Rójek, ze zwy-
kłą niesubordynacją proponując, by najpierw potańczyć, co spotkało się z ogólnym
sprzeciwem. Po chwili namysłu samozwańcza prezeska Kowalik powiedziała z pewną
niekonsekwencją, że może najpierw należałoby wyłonić jakiś zarząd. Dodała, że wy-
bory powinny odbyć się demokratycznie i że w związku z tym ona proponuje swoją
kandydaturę na prezeskę, ponieważ i tak była nią nieformalnie, no i chyba dobrze so-
bie radziła. Pisząca te słowa Danuta Filipiak wtrąciła, że to jeszcze nie dowodzi, iż A.
Kowalik powinna bezustannie pretendować do tak odpowiedzialnego stanowiska,
lecz wypowiedz ta została zlekceważona i odparta przez osoby z kręgu znajdującego
się w sferze wpływów A. Kowalik. Przedstawiła więc ona w dalszym ciągu kandyda-
tury tych osób, które (jej zdaniem) powinny wejść do zarządu, tendencyjnie pomija-
jąc kolegów pici męskiej. Na to stronnicze oświadczenie męska część grupy ESD wy-
stosowała ostry protest, po czym z sali padła kandydatura koi. Nowackiego. Następ-
nie zapowiedziano tajne wybory. Koi. Rójek zaproponowali żeby komisja skrutacyjna
wyszukała jakiś najbardziej odległy kąt mieszkania i ustawiła tam kabinę z firanką.
Pomyśl ten przyjęto z ogólnym rozbawieniem, ale z braku kabiny nie zrealizowano go
w końcu. Rozpoczęto wybory. Po zebraniu kartek komisja skrutacyjna obliczyła glo-
sy, a następnie wszyscy sprawdzili, czy komisja skrutacyjna nie zrobiła jakiegoś
szwindla. Wyszło na to że nie i że prezeską zostanie jednak A. Kowalik. Tym razem
uczciwie.

Po krótkiej przerwie na herbatę przystąpiono do dalszych obrad. Odczytano,


mianowicie, sprawozdania z ustalonego wczoraj eksperymentu oraz podsumowanie -
pióra wiceprezeski Borejko G. (wszystko w załączeniu). Potem odbyła się krótka i
ożywiona dyskusja, a następnie wyznaczono temat referatu na następne zebranie (w
sobotę 21 bm. o godzinie 17-tej), przy czym ustalono, że odbędzie się ono znów u koi.
Borejko, ze względu na dobre warunki lokalowe. Temat referatu brzmi: „Niesprawie-
dliwość - aspekt współczesny”, referować będzie koi. Pyziak. Zebrano też składki na
wyżywienie (złożono u skarbnika) i zgodzono się, że następnym razem nie należy ku-
pować w „Merkurym” babki włoskiej, która ma krem z margaryny, lecz poprzestać
na bezkonfliktowym placku drożdżowym. Tym stwierdzeniem zakończono część ofi-
cjalną zebrania i wkroczono w część rozrywkową, tj. tańce przy muzyce z „Tu jedyn-
ki”.

Podpisano - Danuta Filipiak, protokolant. Załączniki:

1l) Lista zarządu i członków.

2) Sprawozdanie z eksperymentu ESD w porządku alfabetycznym.

Dyskusyjna Grupa ESD - Poznań

Lista zarządu:

PREZESKA: Aniela Kowalik

V-CE PREZESKA: Gabriela Borejko SKARBNIK: Paweł Nowacki

SEKRETARKA: Danuta Filipiak

Lista członków:

Ida Borejko Joanna Borejko Janusz Pyziak Robert Rójek

Sprawozdania z eksperymentu w dniu 14 stycznia 1978

GABRIELA BOREJKO:

W dniu 14.o1.78 przeprowadziłam kolejny eksperyment ESD. Wyszłam na ulicę


i natychmiast wysłałam sygnał dobra do pierwszej spotkanej osoby, którą przypad-
kowo okazała się ekspedientka ze sklepu komercyjnego przy ul. Dąbrowskiego. Eks-
peryment się nie powiódł, bo sprzedawczyni spojrzała na mnie ponuro i podejrzliwie.
Nie przypuszczam mimo to, by nie miała w sobie okrucha dobra. Zapewne raczej my-
ślała, że podlizuję się z powodu napięć rynkowych. Toteż nie zrażona tym niepowo-
dzeniem udałam się przed siebie, rozsyłając sygnały dobra. Na czternaście spotka-
nych osób pozytywnie zareagowało jedenaście, dwie odpowiedziały sygnałem zdu-
mienia, a jedna (chłopiec 10 lat) pokazała mi język. W sumie eksperyment uważam za
udany - na piętnaście testów tylko dwa wyniki negatywne.

IDA BOREJKO:

Ja wyszłam na ulicę z Gabrysia, więc miałam trudniej. Ale ten brunet nie pa-
trzał wcale na Gabrysia, tylko na mnie, więc mogę go zaliczyć do moich własnych
sukcesów, to jest, wyników. Razem było takich czterech. Pozytywnych wyników. Ida.

JOANNA BOREJKO:

Na dwie osoby ani jedna nie odpowiedziała mi uśmiechem. Głupio mi było da-
lej eksperymentować, tym bardziej że byłam nieodpowiednio ubrana.

DANUTA FILIPIAK:

Opuszczając nasz przemiły lokal wyborczy spotkałam starszą panią podsłu-


chującą pod drzwiami. Wysłałam jej ESD, na co ona z oburzeniem splunęła i znikła w
swoim mieszkaniu. Wychodząc z kamienicy wpadłam na pana Nowackiego, ale jego
odzew się nie liczy, gdyż jest on ojcem Pawelka. Znalazłszy się na ulicy zderzyłam się
z wysokim starszym panem około czterdziestki, który jako pierwszy wysłał mi ESD i
zapytał, czy aby nie nadepnął mi na nóżkę. Na dalszych pięć osób pozytywnie zare-
agowały trzy, a dwie popatrzyły na mnie dziwnym spojrzeniem. Niech prezeska za-
kwalifikuje to odpowiednio.

ANIELA KOWALIK:

Całkowity sukces!!! Dziewięć na dziewięć, czyli sto procent! W tym jedna pro-
pozycja spaceru.

PAWEŁ NOWACKI:

Testowanych - dziesięć. Odzew pozytywny - wszystkie. No, no! - przypisek pro-


tokólantki.

JANUSZ PYZIAK:

Przede wszystkim wnoszę, żeby członkinie ESD nie ograniczały się do rozsyła-
nia promiennych uśmiechów w obce strony, a pomyślały trochę o towarzyszach z
grupy. Więcej ciepła! Teraz do rzeczy. W myśl obietnicy uśmiech mój napoiłem słody-
czą i strzelałem nim wyłącznie w stronę panów, narażając się na niewymyślne docin-
ki. Za trzecim razem duch we mnie osłabł, bo o mało nie dostałem w gębę. Wobec tego
przeszedłem na eksperymentalne sygnały obojętności (patrz: znieczulica). Mój wy-
stęp uznajcie więc za całkowite fiasko.

ROBERT RÓJEK:

W eksperyment włożyłem wiele serca i wysiłku! Przetestowałem niemal każde-


go przechodnia! Przetestowałem nawet kontrolera w tramwaju nr 8 (bardzo zna-
mienny przypadek! Jechałem na gapę, a on, mimo ze nie miałem forsy na zapłacenie
kary, zareagował na ESD przychylnie, odpowiadając mi ojcowskim sygnałem, po
czym mrugnął i dał mi prztyczka w nos), a także - sierżanta MO, który na mój widok
najpierw odruchowo chwycił się za bok, a potem się roześmiał, co prawda nieszcze-
rze. Wyniki: pozytywnych osiemnaście, negatywnych dwa, nieokreślonych dwa, w
sumie eksperymentów dwadzieścia dwa.

PODSUMOWANIE V-ce prezeski Borejko G.

Powyższe zestawienie prowadzi do interesujących wniosków. Po pierwsze, ko-


ledzy, jest dobrze, Jest dobrze i dlatego wyrażam najserdeczniejsze uznanie Grupie
ESD za jej zaangażowaną postawę i godne podziwu samozaparcie, z jakim oddali aż
siedemdziesiąt cztery sygnały dobra w ciągu godzinnego zaledwie eksperymentu, co
daje średnią 1,23 sygnału dobra na minutę. Rzuca się w oczy, że najmniejsza ilość
eksperymentów wynosi: trzy (Do trzech razy sztuka? - zwróćmy, koledzy, uwagę na
wymowę tej trójki, która od stuleci uchodzi za liczbę magiczną. Omne trinum perfec-
tum, na pewno, a dalej: tertium comparationis. tertium non datur albo tertius gau-
dens, albo tresfaciunt collegium i tak dalej). Rekord pobił nasz drogi Robrojek, który
wyemanował z siebie aż dwadzieścia dwa uśmiechy.

Dalsze wnioski są równie pouczające: na siedemdziesiąt cztery sygnały uzy-


skano siedemdziesiąt cztery odpowiedzi: czyli sygnał dobra ani razu nie został zigno-
rowany. Zresztą ilość odzewów pozytywnych znacznie przeważa i stanowi 75,6%. Ko-
rzystny jest również objaw, ze na osiemnaście odpowiedzi niepozytywnych, negatyw-
nych jest aż jedenaście, przy siedmiu pośrednich. Stąd wniosek, że uczucia, jakie
wzbudzamy, nie należą do letnich.

Tym optymistycznym wnioskiem (precz z tanim optymizmem, niech żyje opty-


mizm kosztowny!) kończę niniejsze podsumowanie, Niech żyje sprawozdawczość!
Niech żyje Dyskusyjna Grupa ESD! Niech żyje i rozkwita przy jaźń i braterska wy-
miana myśli między płcią żeńską a płcią męską! Niech żyje pleć męska! Niech żyje
pleć żeńska!

Niech żyję ja -

V-ce prezeska Gabriela Borejko.

Maria Szczepańska Poznań, Roosevelta 5

Do Dyrektora Szkoły Średniej Ogólnokształcącej numer 12 w Poznaniu.

Szanowny Panie Dyrektorze!

Z przykrością muszę zawiadomić Pana, że młodzież z Pańskiej szkoły schodzi


na złe drogi. Zawiadamiam, że uczennica klasy trzeciej, Gabriela Borejkówna, zało-
żyła wraz z synem dyrektorstwa Nowackich oraz z kilkoma innymi chłopcami tajną i
nielegalną Grupę. Zebrania odbywają się w mieszkaniu Borejków, gdzie w ścianie
jest dziura, przez którą ja, jako sąsiadka, wszystko słyszę, zupełnie mimo woli. Grupa
jest tajna iż tego, co usłyszałam, rozumiem, że rozprowadzają narkotyk LSD, Dosta-
wy przyjmują w nocy, do piwnicy mieszczącej się akurat pod moim mieszkaniem.
Następnego dnia wysyłają LSD różnym ludziom, a potem cynicznie chwalą się, kto
więcej rozesłał. Prowadzą też rachunkowość, więc łatwo będzie wszystko sprawdzić.
Dodam, że zachowują się bardzo głośno, a kiedy opuszczają mieszkanie Borejków, są
podekscytowani, oczy im błyszczą i uśmiechają się nienormalnie. Program „Tu jedyn-
ka” podawał dane o narkomanii na Zachodzie. A więc i do nas dotarła już ta zaraza!
Niech Pan przeciwdziała, póki nie jest za późno. Z szacunkiem Maria Szczepańska

P.S. Prószę oczywiście o dyskrecję, gdyż boję się represji. Najbliższe zebranie w
sobotę 21 bm. o godz. 17.

21 stycznia 78 sobota

Od kiedy Nutria i Pulpa skończyły ze swoją parotitis epidemica, życie stało się
jakby lżejsze. Ku wielkiej radości wszystkich zaczęły się właśnie ferie zimowe dla szkół
podstawowych i odpadł problem odprowadzania Natalii do szkoły i odbierania jej o
najdziwniejszych godzinach. Obie smarkule przesiadywały więc w domu albo na po-
dwórku, a chorego ojca Borejko obarczono obowiązkiem pilnowania najmłodszych
córek, podczas gdy starsze przebywały w szkole.
Tato już nie leżał, lecz chodził po mieszkaniu, po królewsku zarzucając na sie-
bie płaszcz kąpielowy i wypijając nieprawdopodobne ilości herbaty. Ze smutkiem też
stwierdził, że jego parotitis epidemica kończy się, niestety, i trzeba będzie porzucić za-
cisze domowe, by wrócić do pracy i przez pół dnia czytać nie te książki, na które ma
się ochotę.

Ciotka Felicja, zmuszona zrezygnować z prób wychowania taty Borejki na świa-


domego ojca-kuchcika, przychodziła co drugi wieczór i gotowała wielki gar pożywnej
zupy oraz jakieś praktyczne, łatwe do odgrzewania przez dwa dni następne, drugie da-
nie. Na przykład tego dnia była zupa fasolowa, a drugie danie składało się z krokietów
ziemniaczanych z grzybowym sosem.

Wszyscy byli straszliwie głodni, jak zwykle, więc Gabrysia, skoro tylko wróciła
ze szkoły, odgrzała obiad, parząc sobie palce w pośpiechu. Poganiano ją głodnymi
okrzykami to z pokoju ojca, to z różnych miejsc, gdzie znajdowały się siostry. Dziwne
było tylko, że wśród tych wrzasków brakło głosu Pulpecji. Natomiast z łazienki docho-
dziło nucenie i pluski. Ponieważ Pulpet nie reagował na wezwania, Gabriela poszła do
Pulpeta.

- Co robisz? - spytała, widząc siostrzyczkę schyloną nad umywalką.

- Patrzę - brzmiała odpowiedź. Z kranu ciurkała żwawo zimna woda i Pulpa


miała mokry przód sukienki.

- Na co patrzysz? Chodź na obiad szybko.

- Patrzę, że to nie tonie.

- Co nie tonie? - zdziwiła się Gabrysia.

- Pieniądz nie tonie. A zawsze tonął. Kaczka utonęła i miś, i dużo rzeczy utonę-
ło. A pieniądz nie tonie.

Tknięta dziwnym przeczuciem, Gabrysia niemal nieświadomie zbliżyła się do


umywalki. Była ona pełna wody. W wodzie pływały różne drobne przedmioty - od ma-
skotek, poprzez plastykowe koraliki, do znaczków pocztowych. Pulpa zaś, nachylona
nad tym wszystkim, ze skupieniem badała zachowanie dwustuzłotówki, wirującej na
powierzchni wody. Ponieważ w rzeczy samej banknot nie tonął, popychała go szczotką
do zębów w stronę odpływu.

- A!!! - wrzasnęła Gabrysia, co Pulpę tak przestraszyło, że omal nie zleciała ze


stołka między obiekty swych badań naukowych.
- Co, Gabuniu?

- Dawaj to!

- Które?

- To, to - jęczała Gabriela, łowiąc dwusetkę jedną ręką, a drugą gorączkowo


macając po dnie umywalki w poszukiwaniu zatyczki. Należało jak najszybciej opano-
wać odpływ wody, której strumień mógł unieść ze sobą jeszcze jakieś fragmenty oj-
cowskiej pensji.

- Teraz rozumiem - powiedziała Gabrysia do ojca, który stanął w drzwiach ła-


zienki z prośbą o ocet zamarłą na ustach. - Teraz rozumiem, dlaczego tak źle tu woda
spływała. Tato, trzeba odkręcić kolanko. Znajdziemy zapewne górę forsy.

- Patrycjo, co to znaczy? - spytał ojciec surowo. Pulpecja zaczęła się plątać w


odpowiedziach, chlipać i łamać paluszki, wreszcie wyznała, że od tygodni pochłania ją
bez reszty topienie różnych przedmiotów oraz obserwowanie, jak zachowują się na
wodzie te, które nie toną. Ojciec skojarzył sobie zaraz to wyznanie z enigmatycznymi
komunikatami w każdym, jak dotąd, liście do mamy i postanowił się nie gniewać.
Dziecko najwidoczniej nie wiedziało, co czyni. W dodatku wcale nie ukrywało swego
procederu, przeciwnie, uczciwie informowało matkę o wynikach eksperymentów.
Gdyby Milka była w domu, zapobiegłaby natychmiast tym ekscesom. Lecz Milki nie
było i Pulpa mogła jej wyznawać swe winy tylko na piśmie, nie będąc zresztą bynaj-
mniej wprawną w tej dziedzinie.

- Patrycjo - rzekł więc ojciec z powagą. - Pieniądze cuchną, wierz mi na słowo,


jakkolwiek w języku łacińskim istnieje twierdzenie wręcz odwrotne. Nigdy więcej, cór-
ko, nie dotykaj mojego portfela, bo możesz nagle znaleźć ślady okrutnych razów na
swych pośladkach.

Przerażona Pulpecja, która nie rozumiała z tej przemowy ani słowa z wyjątkiem
wyrazów „pieniądze” i „pośladki”, na wszelki wypadek wybuchnęła głośnym wyciem
pełnym męczeństwa i skruchy. Kompozycja ta poskutkowała z miejsca: ojciec pod-
niósł oczy, zatkał uszy, potem je odetkał i zatkał z kolei otwór gębowy Pulpeta. Wresz-
cie oświadczył, że jej przebacza, i nakazał, by wytarła się cała ręcznikiem kąpielowym i
zasiadła wreszcie do obiadu.

Tak czy inaczej, popołudnie zaczęło się niedobrze. A przecież dalsze wydarzenia
miały być jeszcze bardziej przykre.
Jak już się zaczęło, to poszło wszystko w złym kierunku. Przede wszystkim zde-
nerwowanie wywołane myślami o ewentualnej zawartości kolanka nie pozwoliło Ga-
brieli skupić myśli na kwestiach obiadowych, w wyniku czego podała na stół wszystko,
co ugotowała ciotka Fela.

Miało to wystarczyć na dwa dni - lecz, niestety, zanim myśl ta pojawiła się w
głowie Gabrieli, rodzina pochłonęła doszczętnie zawartość wazy z zupą i półmiska z
krokietami, w którym to dziele zniszczenia i sama Gabriela miała niemały udział.

Ponadto, wkrótce potem jak Gabrysia odkryła, że na jutrzejszy obiad niedzielny


będzie musiała zrobić jajecznicę lub coś w tym rodzaju, do drzwi zadzwoniła pani
Szczepańska i co prawda nic nie powiedziała, ale za to wsunęła głowę przez drzwi i po-
toczyła wścibskim spojrzeniem po wszystkim, co tylko znalazło się w jego zasięgu. Na-
stępnie zachichotała triumfalnie, pokiwała głową i odeszła bez słowa całą swą postacią
manifestując coś w rodzaju mściwej radości.

Gabriela po raz setny w ciągu ostatnich dni postanowiła zatkać dziurę za pie-
cem i po raz setny natychmiast o owym postanowieniu zapomniała, gdyż zbliżał się
czas posiedzenia grupy ESD, a tu naczynia były w zlewie, w pokoju bałagan, a rodzina
w rozkładzie psychicznym bynajmniej nie kwapiła się do pomocy.

Dopiero w pół godziny później, kiedy Grupa ESD stawiła się w komplecie, nio-
sąc paczki z ciastem, coca-colę i krakersy, Gabrysia przypomniała sobie o podsłuchu-
jącej zapewne sąsiadce, lecz myśl owa wywietrzała jej z głowy natychmiast, gdy otrzy-
mała od Pyziaka różę koloru herbacianego, którą wyplątał on z celofanu, papieru i
szalika.

- Żeby nie zmarzła - wyjaśnił szorstko. - To od nas wszystkich dla gospodyni lo-
kalu wyborczego. Dla naszej nieocenionej wiceprezeski.

Ach, tak. Dla wiceprezeski.

- No, dziękuję bardzo - powiedziała Gabrysia, skrywając cień rozczarowania. -


Bardzo to miły gest i jako wiceprezeska postaram się traktować go nie jako objaw lizu-
sostwa, lecz jedynie - zdrowego rozsądku. Dbajcie o samopoczucie zwierzchników. A
kto właściwie zaproponował tę różę?

- Pyziak - odparli wszyscy chórem.

- A! - powiedziała Gabriela, kryjąc satysfakcję.

- Wcale nie ja! - zaprzeczył Pyziak natychmiast. - To Robertino!


- Ja? Ja, Pyziaczku? Nie przypominam sobie. To ty nas zacząłeś namawiać, że-
byśmy nie kupowali placka, tylko to tańsze... au! Kto mnie kopnął?

Wszyscy spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.

Robrojek wyglądał jak nadmuchany, rozzłoszczony balon. Jego małe oczka wy-
rażały prawdziwą wściekłość, ale w miarę jak masował sobie goleń i ustalał kierunek
doznanej napaści, nastrój mu się zmieniał. Kiedy po chwili wyprostował się, wiedział
już wszystko.

- Przebaczam tej świni, co mnie kopnęła - oświadczył. - Przebaczam, gdyż moje


serce śpiewa. Gabuchna, nie pytaj, kto ci kupił różę, tylko się ciesz, że dostałaś taki
kosztowny kwiatuszek. Chodźmy na salę obrad, koledzy.

Najpierw grupa ESD tańczyła do upadłego. Potem pożarła całe ciasto, wypiła
coca-colę oraz pochłonęła wszystkie krakersy. Wreszcie nastał moment, kiedy wszyscy
odczuli potrzebę chwilowego wypoczynku. Siedli więc na podłodze tworząc krąg i wte-
dy Aniela powiedziała, że to się jej kojarzy na hindusko i że wobec tego ona zaraz bę-
dzie tańczyć. Poruszenia jej ciała, oświadczyła, stanowić mają wyraz targających nią
sprzeczności i żywo przypominać będą hinduski Taniec Lotosu.

- Lotosu? - spytali wszyscy z powątpiewaniem, po czym uznali, że Taniec Loto-


su w wykonaniu prezeski Dyskusyjnej Grupy ESD będzie miał nawet pewien smaczek,
i oświadczyli, że zamieniają się w słuch. Dbająca o szczegóły każdej swojej kreacji
Aniela rozpuściła włosy, pożyczyła od Gabrysi prześcieradło i upięła je na ramionach
jak sari, zdjęła botki i wreszcie stanęła w pozie wstępnej, kołysząc miarowo szyją na
boki i zdławionym głosem prosząc zebranych, by zechcieli zanucić coś mniej więcej
hinduskiego, w mniej więcej zgodnym rytmie. W tym miejscu Pyziak wtrącił, że zgod-
nie z tym, co on sobie wyobraża na temat tańców hinduskich, Aniela powinna raczej
włożyć powiewne szarawary i zdjąć górę. Natychmiast obecne sufrażystki nazwały go
niedouczkiem o brudnej wyobraźni, a Aniela, wyniośle ignorując docinki Pyziaka i
wciąż kołysząc szyją, powtórzyła prośbę o akompaniament. Po chwilowym zamiesza-
niu ustaliła się ogólna linia melodyczna i wszyscy Ścieśnili się na podłodze, krzyżując
zgięte nogi i składając dłonie na piersiach.

- Start! - wrzasnęła Aniela, wywracając swe czarne oczy i robiąc minę Sziwy.
Drżącogłosy chór począł jęczeć i piskliwie zawodzić, Robrojek udawał jednocześnie
flet, zaklinacza i węża, co sprawiło, że wkrótce oblał się z wysiłku rzęsistym potem.
Aniela wykonała kilkanaście pokrętnych konwulsyjnych ruchów i w tym momencie
pchnięto z zewnątrz drzwi pokoju, głos zapędzonej Nutrii powiedział szybciutko:

- Gaba, goście Ida! - i na dźwiękowym tle jej oddalającego się tupotu do pokoju
wkroczyło dwóch panów.

Najpierw wszedł Dmuchawiec. A za nim Pieróg. Razem z nimi weszła nieuza-


sadniona obawa i zupełna konsternacja. Aniela zamarła w swoim sari, z jedną nogą
prostopadle wystawioną przed siebie i z rozcapierzonymi palcami obu wyciągniętych
rąk. Chór urwał na piskliwym murmurando i skamieniał na podłodze.

- Dzień dobry - powiedzieli nauczyciele razem i bardzo uprzejmie. Z ośmiu


obecnych członków Grupy ESD czworo było uczniami Liceum Poligraficznego, Ida zaś
chodziła do podstawówki. A jednak nieuzasadniony niczym przestrach Gabrieli, Dan-
ki i Pawła udzielił się całej reszcie grupy. Wszyscy mieli za sobą długoletnią praktykę
szkolną, która nauczyła ich jednego przede wszystkim: że nie jest dobrze, kiedy na-
uczyciele pojawiają się znienacka, z minami kwaśnymi i surowymi. Nic też dobrego
nie wyniknie z ich nadmiernej uprzejmości, gdyż, jak wiadomo, nauczyciel nadmier-
nie uprzejmy - to nauczyciel szykujący podstępną niespodziankę.

Aniela Kowalik, jedyna z poligrafów, znała Dmuchawca - była wszak podporą


jego kółka teatralnego. Na równi z jego własnymi wychowankami wiedziała, że polo-
nista sam w sobie nie przedstawia poważniejszego zagrożenia. Lecz i ona w ułamku
sekundy pojęła, że jaki by Dmuchawiec nie był nieszkodliwy - jego pojawienie się tak
nagłe i niespodziewane nie może wróżyć niczego dobrego.

- Czy możemy usiąść? - spytał Pieróg z przewrotnym uśmieszkiem, napawając


się żywym obrazem grozy, jaką wzbudził. Dopiero jego głos targnął jestestwami zasty-
głych uczniów. Wszyscy z cichym westchnieniem powrócili do życia.

- Proszę bardzo - ocknęła się Gabriela, podsuwając profesorom dwa krzesła.

Usiedli, rozglądając się wokół. Zza uchylonych drzwi dał się słyszeć najpierw
wybuch diabelskiego chichotu i krzyk;

- Puszczaj, śmierdzielu! - potem wzbierający gwizd czajnika oraz męczeński ka-


szelek taty Borejki, który wygrzebał się z łóżka i przeczłapał ze swego pokoju do kuch-
ni.

- I cóż? - spytał Pieróg, gładząc delikatnie swą łysą czaszkę. - Co tu się dzieje,
hm? Borejko, Filipiak, Nowacki... Reszta młodzieży też z naszego liceum?

Gabriela wyjaśniła mu, skąd jest reszta młodzieży.


- Ach tak - rzekł Pieróg.

Dmuchawiec westchnął z niechęcią, pokiwał się na krześle i założył nogę na


nogę, całym sobą wyrażając moralny sprzeciw.

- A czemu ta uczennica jest w prześcieradle? - chciał wiedzieć Pieróg, przypa-


trując się podejrzliwie Anieli.

Aniela drgnęła jak wyrwana z letargu i opuściła nogę na ziemię.

- Przecież to Kowalikówna - powiedział Dmuchawiec takim tonem, jakby fakt,


że uczennica w prześcieradle nazywa się Kowalik, mógł cokolwiek wyjaśnić.

- To co? - zbił go z pantałyku Pieróg. - Pytałem, dlaczego ona jest w prześciera-


dle?

- Panie kolego... - przemówił łagodząco Dmuchawiec. - To przecież Kowalików-


na... nasz Hamlet... duża indywidualność... Zresztą Nowacki i Filipiakówna też...

- Panie kolego, tylko bez liberalizmu. Pan wie, czym to grozi. Jesteśmy tu po to,
by wyjaśnić sprawę. Hm, tak. A więc, może młodzież nam powie, co tu się działo?

Zapadło krępujące milczenie.

Nikt się nie kwapił z odpowiedzią. Bo cóż można było odpowiedzieć, u licha? Że
Aniela prezentowała Taniec Lotosu? Że Robrojek był piszczałką? Co można było po-
wiedzieć, będąc kilkunastoletnim człowiekiem z pretensjami do dojrzałości i nie lu-
biącym się narażać na śmieszność lub zarzut infantylizmu?

Ni stąd, ni zowąd przemówił Pyziak.

- Przepraszam - rzekł swobodnie. - Myślę, że mamy prawo spytać, o co właści-


wie chodzi?

Pieróg nie był zdania, że ktokolwiek poniżej trzydziestki ma prawo wiedzieć, o


co właściwie chodzi, i zwracać się do nauczyciela zbyt swobodnym tonem. Skarcił
śmiałka wzrokiem.

- Odbywamy tu miłe spotkanie towarzyskie - nie zraził się Pyziak. - Nie ma w


tym niczego złego. A jednak wydaje mi się, że pan profesor ma nam coś do zarzucenia.

Cisza.

- Dyrekcja dostała donos - wyrwał się Dmuchawiec, nim z otwartych ust Piero-
ga zdołał paść grom.
- Panie kolego! - grom padł jednak, ale w stronę Dmuchawca. - Nie donos, nie
donos, a powiadomienie.

„Co za różnica” - powiedziała mina Dmuchawca, lecz on sam milczał.

- Może to pani Szczepańska?! - krzyknęła nagle Gabrysia, którą po dokonaniu


prawidłowej operacji myślowej nagle olśniło.

- Co to ma do rzeczy - zdekonspirował autorkę listu Pieróg. - Czy to ważne, kto


napisał ten... to powiadomienie?

W zapadłej ciszy do pokoju weszła Nutria, spojrzała po wszystkich, obwieszając


się z lekka na klamce i ciągnąc po ziemi nogi w trepach, po czym zrobiła balona z
gumy do żucia i z klaśnięciem wessała go na powrót do jamy ustnej.

- Gabusiu, jeden pan przyszedł - powiedziała życzliwie.

- Dzień dobry - ukłonił się zza jej pleców krępy obywatel z rumieńcami, ortalio-
nową kurtką, berecikiem i teczką. Powiedział, że nazywa się Kaczmarek i jest przed-
stawicielem Komitetu Blokowego. Wśród rosnącego zdumienia i pomieszania obec-
nych oświadczył on, że Komitet Blokowy otrzymał pismo od obywatelki Szczepańskiej
w sprawie hałasów urządzanych w pokoju i piwnicy przez gości państwa Borejków.
Wyraził także pragnienie zbadania wzmiankowanej w liście dziury między mieszka-
niami.

Przeprowadzono więc wizję lokalną, Gabriela oświetliła latarką dziurę w ścia-


nie za piecem i opowiedziała trzem oskarżycielom o kłopotach, jakie do tej pory otwór
ten nastręczał. Mówiąc, czuła wprost fizycznie utajoną za ścianą obecność sąsiadki.
Była tam, na pewno.

- Taak - rzekł Pieróg. - To tylko pogarsza waszą sytuację. W rzeczy samej, otwór
jest tak duży, że sąsiadka ma ułatwioną, hm, kontrolę nad waszymi zebraniami. I w
związku z tym... lepiej się sami przyznajcie.

- Do czego? - zdumiała się grupa ESD.

- Radziłbym do wszystkiego - rzekł poufnie Pieróg.

- Panie kolego, może najpierw...

- Kolego Dmuchawiec, wy lepiej nie zabierajcie głosu.

- O, przepraszam, jestem ich wychowawcą!

- Przepraszam, ale ja jestem ich wicedyrektorem.


- Niemniej...

- O, przepraszam... - te ostatnie przeprosiny wyszły z ust speszonego ojca Bo-


rejki, który stanąwszy w drzwiach zielonego pokoju ujrzał się nagle niechlujnym star-
cem w szlafroku, z termoforem pełnym gorącej wody przyciśniętym do gruczołu ślino-
wego. -Bardzo przepraszam... nie wiedziałem, że tu panowie... tego.

- Tato! - powiedziała Gabrysia tonem ni to błagalnym, ni to uszczęśliwionym. -


Tato! Chodź do nas! Panie profesorze... panie dyrektorze... to nasz tata.

- Jestem z Komitetu Blokowego - przypomniał o sobie pan Kaczmarek.

- Co tu się odbywa? - zdumiał się ojciec, zapominając o gruczole i witając się z


trzema panami krótkim uściskiem dłoni. Ponieważ zawsze dotąd na wywiadówki
szkolne Gabrieli chadzała mama, ojciec Borejko widział obu profesorów po raz pierw-
szy w życiu. Lecz od razu, instynktownie, wyczuł w Dmuchawcu bratnią duszę i od tej
chwili zwracał się wyłącznie do niego. - Co panów do nas sprowadza?

- Donos sąsiadki - rąbnęła Gabriela.

- Ach, ach! - zamachał dłońmi Pieróg. Ojciec zignorował go odruchowo.

- Wszystko przez ten otwór! - rzekł domyślnie. - Z wrodzonym nam wszystkim


niedbalstwem zapominamy wciąż, że trzeba go zapchać. Obiecuję jednak już nieba-
wem znaleźć jakiś modus operandi...

- Nie o to idzie - Dmuchawiec poddał się przypływowi sympatii do pana Borej-


ki, nie zdając sobie sprawy, że zawdzięcza to promieniowaniu kultury łacińskiej. - Są-
siadka wniosła oskarżenie dość poważne... chodzi, krótko mówiąc, o narkotyki.

Ojca zamurowało. Zamurowało też grupę ESD. Nawet Pieróg ucichł z lekka,
jakby okropność zawarta w dowie „narkotyki” już go pozbawiła stanowiska wicedy-
rektora. Dmuchawiec speszony ciągnął dalej:

- Oczywiście ja, jako wychowawca, zmuszony zostałem - wbrew przekonaniu -


do przyjścia tu...

- Panie kolego!

- jakkolwiek znam dobrze kilkoro spośród tych dzieci... i nie wierzę, żeby...

- Gabrielo - odzyskał mowę ojciec i cisnął gwałtownie termofor na podłogę. -


Czy masz coś wspólnego z narkotykami?

- Nie tato - odparła Gabriela spokojnie i stanowczo.


- Panowie - rzekł ojciec. - Od tego powinniście byli zacząć. Jeśli moja córka
twierdzi, że nie ma nic wspólnego z narkotykami, to bądźcie pewni, że istotnie nie ma.

Młodzież wypełniająca pokój spojrzała na tatę Borejkę w spontanicznym odru-


chu uznania.

- To zapewnienie nie może nam wystarczyć - poważnie powiedział Pieróg. -


Mamy polecenie od dyrekcji, żeby zbadać dokładnie tę sprawę. W czwartej klasie mie-
siąc temu...

- Cokolwiek by się zdarzyło w czwartej klasie miesiąc temu - wtrącił ojciec lo-
gicznie - nie sądzę, żeby był to dowód przeciwko mojej córce.

- Proszę - zirytował się Pieróg. - Może niech pan najpierw przeczyta list obywa-
telki Szczepańskiej.

Ojciec przeczytał.

- Stwierdzam - rzekł z niesmakiem - że pismo to zawiera wyłącznie insynuacje.


Nie rozumiem, jak można na podstawie listu chorej kobiety oskarżać uczciwą i szla-
chetną młodzież?

- Proszę pana, nie jest pan pierwszym ojcem, który idealizuje własne dziecko.

- Być może - odparł z powagą tata Borejko i wyprostował się w swym szlafroku
jak Marcus Porcius Cato zwykł był zapewne prostować w swej todze. - Ale ta okolicz-
ność nie zmusi mnie, bym przestał wierzyć Gabrieli. Nigdy dotąd żadna z moich córek
nie dała mi powodu do niepokoju. Ręczę panu słowem honoru, że żadne z twierdzeń
zawartych w tym liście nie jest prawdziwe.

- Niestety, to nie może mi wystarczyć - westchnął Pieróg. - Proszę zrozumieć


moją sytuację, dyrektor będzie żądał czegoś bardziej konkretnego niż pańskie słowo.

Gabrysia wzięła list z rąk ojca i zagłębiła się w lekturze, podczas gdy grupa ESD
zaglądała jej przez ramię i ponad głową, a przedstawiciel Komitetu Blokowego robił
swoje, opukując dyskretnie ściany i spodziewając się, być może, znaleźć tam tajną
skrytkę lub ukryty za obrazem sejf, a w nim paczki białego proszku.

- Tato, przepraszam - skończyła czytać Gabriela. - Jest jednak w tym liście


twierdzenie zgodne z prawdą. Myśmy rzeczywiście założyli grupę.

Pierogowi zapaliły się oczy.

- A! Grupę!
- Tak. Ale nie jest to grupa nielegalna.

- Jak to - nie jest nielegalna. Czyżbyście ją legalizowali?

- No... nie... to była taka zabawa...

- Zawsze - rzekł Pieróg. - Zawsze zaczyna się od zabawy. No to, proszę, mów,
Gabrielo. Posłuchamy - rozsiadł się w fotelu i z trudem powstrzymał się od wyjęcia
notesu.

Na czoło zwartego szyku młodzieży wypchnęła się bojowa Aniela Kowalik. Jej
czarne włosy były w nieładzie, sari z prześcieradła podeptane i naderwane, oczy po-
zbawione okularów miały wyraz szklisty, policzki płonęły.

- Ja powiem - oświadczyła, wyglądając na ofiarę haszyszu. - To jest Dyskusyjna


Grupa Eksperymentalny Sygnał Dobra.

Nauczyciele i przedstawiciel Komitetu Blokowego spojrzeli po sobie znacząco,


jakby nazwa ta skojarzyła im się natychmiast z koloniami hippisów w Tybecie.

- No i co? - nacisnął Pieróg.

- No... - peszyła się z wolna Aniela. - Po prostu... zresztą... może ja pokażę pro-
tokół z poprzedniego zebrania.

- A, pokaż, pokaż - zgodził się Pieróg. Rozpoczęło się gorączkowe szukanie pro-
tokołu. Wreszcie Gabrysia znalazła go w podręczniku geografii i przekazała w ręce wi-
cedyrektora.

- Dużo tego - zdziwił się Pieróg. Przeleciał oczami po kartkach zeszytowych,


jakby szukał wśród nich kwitów za marihuanę.

- Dziwna nazwa - Eksperymentalny Sygnał Dobra.

- ESD - zauważył ojciec, podnosząc swój termofor. - Tu ma pan klucz do niepo-


rozumienia. Dzieci używają skrótu ESD, a podsłuchująca sąsiadka słyszy LSD. I tylko
na tej podstawie pisze donosy...

- Przepraszam, to co wobec tego? - wtrącił przedstawiciel Komitetu Blokowego,


miętosząc berecik. - Mamy uznać, że nie ma sprawy?

- Przede wszystkim, nie ma narkotyków - mruknął Dmuchawiec, podczytujący


przez ramię Pieroga sprawozdania Grupy ESD.
- Jednak sprawa jest, bo być musi - rzekł pan Kaczmarek. - Od kilku dni pro-
wadzę dochodzenie, bo te hałasy w piwnicy są faktem. Coś tam się dzieje w nocy, ja
osobiście słyszałem to tylko raz, i jak tam chciałem wejść, to ucichło.

- To nie my! - jednym głosem powiedziała grupa ESD.

- Oczywiście, że to nie oni - poparł grupę ojciec Borejko. - W nocy moje córki
śpią, a ich goście też śpią, ale na pewno nie w naszej piwnicy. Uważam, że nie mamy
już o czym mówić.

- Rzeczywiście - Dmuchawiec przerwał sobie lekturę sprawozdań i z gasnącym


powoli uśmiechem mówił dalej: - Nie wydaje mi się, żeby program grupy ESD zawie-
rał eksperymenty w piwnicach. Z tego, co zdołałem wyczytać... dość pobieżnie zresz-
tą... widzę, że program ten zakłada działalność całkowicie jawną i, powiedziałbym, nie
zawoalowaną. Kolega Pieróg zgodzi się na pewno ze mną, że możemy umorzyć postę-
powanie.

- O, nie - rzekł Pieróg. - Ja nic nie umarzam. Ja muszę bardzo dokładnie prze-
studiować to sprawozdanie. Potem trzeba będzie zdać sprawę dyrekcji... a potem - zo-
baczymy, co będzie.

Poznań, 23 stycznia 78

Do Dyrekcji Liceum nr 12

w/m

W związku z pismem Ob. Szczepańskiej Marii dot. założenia grupy młodzieżo-


wej w domu pp. Borejków zawiadamiam, że wspólnie z koi. Dmuchawcem przepro-
wadziłem w dniu 21 stycznia br. rodzaj inspekcji w w/w mieszkaniu. Stwierdziliśmy,
co następuje:

Ob. Maria Szczepańska dysponuje możliwością siedzenia wydarzeń w domu


pp. Borejków. Jak zauważyliśmy, jest to osoba w wieku emerytalnym, niezmiernie
pobudliwa nerwowo. Grupa młodzieży zbierająca się (jak dotąd, dwukrotnie) w
mieszkaniu pp. Borejków prowadzi dyskusje na wysokim poziomie intelektualnym i
moralnym, a także etycznym, i żadna z możliwości imputowanych przez Ob. Szcze-
pańska nie zachodzi. Podczas każdego z dwóch zebrań przebywał w mieszkaniu ojciec
uczennicy Borejko, doktor filologii, pracownik Biblioteki Raczyńskich odznaczony
Honorową Odznaką Miasta Poznania w roku 1973, który swoją obecnością, moim
zdaniem, gwarantuje bezpieczeństwo moralne młodzieży. Kończąc niniejsze sprawoz-
danie, pragnąłbym dodać, że wszyscy troje z obwinionych uczniów (Borejko, Filipiak,
Nowacki) mają z wykładanego przeze mnie przedmiotu oceny bardzo dobre i takież z
przedmiotów pozostałych. Ich zaangażowanie, zachowanie i udział w pracach spo-
łecznych nie pozostawiają nic do życzenia.

Z poważaniem - mgr W. Pieróg.

26 stycznia 78

Pan Ignacy Borejko

Poznań, Rooseyelta 5

Szanowny Panie,

miło mi zawiadomić Pana, że na dzisiejszym zebraniu Rady Pedagogicznej


znakomita Grupa ESD została oczyszczona z wszelkich zarzutów. Miałem niewątpli-
wą przyjemność odczytać głośno wszystkie sprawozdania i podsumowania dotyczące
eksperymentalnego sygnału dobra. Jeszcze nigdy dotychczas moje wystąpienie na
Radzie Pedagogicznej nie wywołało tak szczerych salw śmiechu. Muszę przyznać, że
jako lektor zrobiłem furorę. Sprawozdanie przechodziło z rąk do rąk, a kilka osób
prosiło mnie, by przekazać Panu gratulacje z powodu tak udanej córki. Czynię więc to
teraz z całą przyjemnością, dołączając również wyrazy uznania dla pozostałych
członków grupy. Niestety, na zakończenie zmuszony jestem przekazać wiadomość
przykrą: dyrekcja prosi stanowczo, by mimo wszystko zawiesić działalność Grupy
ESD - polecono mi zachęcić młodych ludzi do jeszcze pilniejszej nauki i skierować ich
energię i fantazję na tory społecznie użyteczne. Uczynię to, oczywiście, a prywatnie
chciałbym poradzić Panu, by zdecydował się Pan jak najspieszniej zamurować ten
otwór w ścianie.

Załączam wszystkie sprawozdania Grupy ESD - proszę przekazać Gabrysi i jej


Grupie podziękowania za arcysympatyczną lekturę -

C. Dmuchawiec - wychowawca

28 stycznia 78 sobota

- Cześć, wiceprezesko - powiedział Janusz Pyziak, w stalowych oczach mając


dużo ciepła.
- Cześć - powiedziała Gabriela, mimo woli ujawniając zaskoczenie i radość. -
Właź, stary, bo słyszę szmery od sąsiadki.

Ledwie zdołała doszeptać do końca te słowa, zgrzytnęły zamczyska sąsiednich


drzwi i pani Szczepańska, w palcie z futrzanym kołnierzem i takimż toczku na głowie,
wyszła za próg.

Po raz pierwszy od historii z donosem Gabriela zetknęła się z sąsiadką oko w


oko. Kiedy rozważała - jeśli w ogóle rozważała - jak będzie wyglądało to spotkanie,
przychodziło jej na myśl, że zapewne sąsiadka nie będzie mogła spojrzeć jej w oczy.
Lecz czy mogłaby przypuścić, że pani Szczepańska w dalszym ciągu będzie przekona-
na iż miała rację? Zgodnie z tym przekonaniem wyszła teraz przed swoje drzwi z nie-
ruchomą, urażoną i wyrażającą pewną obawę miną i całkowicie ignorując obecność
dwojga młodych, wyjęła z lakierowanej torebki pęk kluczy. Ze spokojem przekręciła
trzy z nich w trzech kolejnych zamkach, zatrzasnęła torebkę, sprawdziła raz jeszcze
zamknięcie drzwi i, z urazą wyminąwszy spojrzeniem Gabrysię i Pyziaka wyszła na
klatkę schodową, starannie zamykając za sobą żółte drzwi.

- Ja właśnie w tej sprawie - tajemniczo powiedział Pyziak w odpowiedzi na


minę Gabrieli. Wszedł do korytarza Borejków, zamknął drzwi i z sapnięciem ulgi po-
stawił na podłodze dużą, ciężką torbę podróżną. Następnie zdjął swoją kurtkę z grubej
kraciastej tkaniny i jak każdy gość w tym domu stanął bezradnie wobec wyładowane-
go do granic możliwości wieszaka na garderobę.

- Co masz w tej torbie? - spytała Gabrysia, wyjmując z jego rąk kurtkę. Że też
nikt z gości nie wpadł na prosty pomysł, by okrycie rzucić po prostu na sam wierzch
płaszczowego stosu.

- Kilka cegieł mam, zaprawę w worku foliowym, kielnię i packę.

- Paczkę, Pyziaczku?

- Packę, Gabrielo, packę. Deseczka z uchwytem, do wygładzania zamurowanej


ściany.

- Będziemy murować?!

- Jasne. Grupy ESD już nie ma, ale sobota po południu należy do ciebie. Nie
masz pojęcia, jak mi głupio było dziś w domu.

- Mnie też było nieswojo. Nawet kupiłam słone paluszki na wypadek, gdyby
ktoś...
- No widzisz, widzisz. To co, pozwól, że zdejmę jeszcze sweter... i zabieramy się
do murowania, póki tej paniusi nie ma w domu.

- Dawaj sweter, ja powieszę...

- Och... Gab-Gabrysiu...

- Hę?! - O co chodzi?!

- O. Nic. Nic. Chodźmy już do pokoju.

W kuchni zagrzechotały garnki szorowane przez Idę, która, niestety, była już
całkowicie zdrowa, gdyż żadna siła nadprzyrodzona nie wysłuchała jej błagań o na-
stępną chorobę zakaźną lub choćby o przewlekłe suchoty. Zasadzona do mycia naczyń
po obiedzie umilała sobie to obrzydliwe zajęcie na różne sposoby. W chwili gdy usły-
szała dzwonek Pyziaka, odkręciła wodę i podstawiła pod jej strumień garnek z widel-
cami, by uzyskać efekt dźwiękowy symulujący gorliwe zmywanie. Następnie stanęła
za drzwiami kuchni i przez szparkę podglądała Gabrysię i Janusza, żywiąc nadzieję, że
wreszcie ujrzy coś ciekawego. Spotkał ją jednak srogi zawód. Rozmawiali trywialnie o
cegłach! Co prawda, kiedy Gabńela wieszała sweter, Pyziak spojrzał z zachwytem na
jej łydki, a potem przemówił do niej lirycznie i już chciał ją nawet objąć, ale ta głupia
Gabriela ryknęła „Hę?!” takim głosem, że Pyziakowi ręce opadły i odsunął się, biedak,
jak oblany kubłem zimnej wody. Zirytowana ciężkim niedorozwojem starszej siostry,
Ida gniewnie trzasnęła garnkami i zabrała się do zmywania podczas gdy tamci poszli
do pokoju, zachowując między sobą spory dystans. Zresztą, gdy tylko Pyziak zaczął
hałasować, przesuwać meble i rozkuwać otwór za piecem, skończyło się sam na sam
Gaby i Pyziaka, bo natychmiast pojawiły się w zielonym pokoju Nutria i Pulpa. Zaraz
potem pisnęły drzwi od pokoju rodziców i nadciągnął ojciec Borejko z papierosem w
zębach i papierzyskami w obu dłoniach zapytując, co się właściwie dzieje w tym
domu.

- A! - rzekł życzliwie, wchodząc do pokoju. - Witam pana, Juliuszu.

Pyziak, stojąc na blacie biurka, dosuniętego do ściany i przykrytego starymi


numerami tygodnika „Kultura”, ukłonił się grzecznie i omal nie zleciał.

- Dzień dobry. Ale... ja nie jestem Juliusz, proszę pana - zarówno jego mina, jak
i ton głosu wskazywały, że jest urażony, choć stara się to ukryć z przyczyn dyploma-
tycznych. Ustawiczne mylenie go z owym enigmatycznym Juliuszem, którego nigdy tu
nie widział lecz który wciąż obecny był wśród Borejków, doprowadzało go do furii. W
dodatku wciąż nie był pewien, czy Gabriela aby nie jest naprawdę zaręczona. Dlatego
natychmiast poczerwieniały mu uszy, ponieważ przeraził się, że mogłaby ona posądzić
go o zwyczajną zazdrość.

- U... - stropił się tata Borejko, którego uwadze nie uszły subtelne objawy prze-
żyć duchowych widoczne na twarzy Pyziaka. - Jak mogłem się tak pomylić. Pan ma
przecież na imię... - zatoczył rozpaczliwie oczami. - Oczywiście... hm, Klaudiusz.

- Janusz - rzekł Pyziak ostrożnie.

- No, oczywiście! Jak mogłem zapomnieć. Najmocniej przepraszam! - sumito-


wał się ojciec. - To wszystko wina mechanizmu skojarzeń... Ale teraz będę już pamię-
tał. Jak to miło z pana strony, że zatyka pan ten nieszczęsny otwór... przypuszczam, że
ja bym nie potrafił. Proszę przyjąć wyrazy zachwytu i zawiści... panie Juliuszu.

Skinął głową z pogodnym uśmiechem i oddalił się spokojnie. Janusz wysłał za


nim podejrzliwe spojrzenie, wreszcie ruszył brwiami i powrócił do rozkuwania ściany.
Kiedy po kwadransie przestał walić młotkiem w dłuto, otwór za piecem był już czysty,
poszerzony i znakomicie się nadawał do wypełniania go zaprawą i cegłami - przynaj-
mniej do połowy głębokości.

Tymczasem, niedosłyszani wśród huku i zgrzytów, nadeszli Robrojek i Aniela.


Najwidoczniej również czując się nieswojo bez sobotniego zebrania grupy ESD, prze-
prowadzili oni samorzutną składkę dwuosobową, kupili dziesięć pączków w prywatnej
cukierni „Hanusia” i przywędrowali do Borejków.

Zanim zdołano zagotować wodę na herbatę, przyszła Joanna z wielką paczką


od ciotki Feli, zawierającą pół świeżo upieczonego placka drożdżowego ze śliwkami.
Była strasznie zziajana, bo wstydząc się iść przez ulice z nieelegancką paką w dło-
niach, pędziła co sil, żeby jej przypadkiem nie zobaczył ktoś ze znajomych.

Zaraz potem zabrzęczał znowu dzwonek u drzwi i Pawełek z Danusią, którzy


pędzili dotąd smutne i nudne chwile w mieszkaniu państwa Nowackich przy adapte-
rze kwadrofonicznym i slajdach, obwieścili wszystkim z wielką radością, że ujrzeli
przez okno, jak Joanna zasuwa sprintem z jakimiś papierami i od razu wiedzieli, że
coś się święci.

Tym sposobem Grupa ESD skompletowała się znowu i pracę nad zatykaniem
dziury w ścianie odłożono do czasu, gdy wszyscy się posilą.

Do oczyszczonego z gruzu biurka dosunięto stół i oba meble przykryto dwoma


różnymi obrusami. Przyniesiono wszystkie krzesła i stołki z całego mieszkania. Po-
układano na talerzach pokrojony placek, pączki i słone paluszki, ustawiono szklanki i
kubki z gorącą i pachnącą herbatą oraz różnorodne, a z reguły nieco wyszczerbione ta-
lerzyki deserowe. Wreszcie wszyscy, łącznie z Ida, Nutrią, Pulpą i rozbawionym nagle
ojcem, zasiedli do jedzenia.

- Dobre pączki nie są złe.

- Otóż to, otóż to.

- Gabrielo, jedz pączki, nie wstydź się. Czuj się jak u siebie w domu, skarbie.

- He-he-he-he.

- Ludzie, co to za uczta. Ja się rozpływam.

- W „Uczcie Trymalchiona” - zabrał głos tata Borejko - Petroniusz opisuje, jak


podano do stołu pieczonego dzika, w całości. Wokół niego leżały wypieczone z ciasta
warchlaki. Kiedy zaś przekrajano jego brzuch...

- Tego dzika?

- A kogóż by, panie Robercie, przecież nie Petroniusza. Otóż, kiedy przekrajano
jego brzuch, ze środka wyfrunęło stado kwiczołów i...

- Uuujejku, tata, co za ohyda.

- Ida ma rację, tato. Przestań...

- Co wy, dziewczyny, to ciekawe.

- O, słuchajcie głosu rozsądku. Panie Juliuszu, moje uznanie. Sam Trymalchion


zresztą mawiał, prostak jeden, że nawet podczas jedzenia należy okazywać swą miłość
dla wiedzy.

- Tu bym się z nim zgodził, proszę pana.

- Czy to prawda, że Petroniusz opisał w tej „Uczcie” Nerona?

- To nie dowiedzione, lecz prawdopodobne. Panie Juliuszu, gratuluję znajomo-


ści przedmiotu.

- Patrzcie na Pyziaka, jak się ucieszył.

- Robciu, nie bądź zazdrosny. Jak chcesz, żeby cię pan Borejko pochwalił, to
poczytaj Petroniusza.

- Ja, Anielciu? Ja? A może razem poczytajmy?

- Ha! Ja czytałam!

- Proszę pana, a ja nie. I co było dalej z tą ucztą?


- O, nie! Tato, ja cię proszę, tylko bez szczegółów. Przecież to skrajna obrzydli-
wość. Komu jeszcze herbaty?

Ojciec nie pohamował się jednak i przytoczył ze szczegółami i soczystą barwno-


ścią opis uczty u Trymalchiona, nie pomijając całego wieprza obwieszonego girlanda-
mi kiełbas ani ugotowanego cielęcia z hełmem na głowie, ani wielu innych uciesznych
niezwykłości. Herbata miała szalone powodzenie, pączki i ciasto rychło stały się tylko
wspomnieniem, konwersacja osiągała pułap coraz wyższy, lecz niestety, trzeba ją było
kończyć, ponieważ czas mijał nieubłaganie. Lepiej zaś było zamurować wiadomy
otwór przed powrotem sąsiadki.

Wiedziano, że nie wróciła ona jeszcze, ponieważ nie słychać było dotychczas
szczęku i pisku owych ogromnych żółtych drzwi z klatki schodowej. Ponieważ pani
Szczepańska zamykała je równie uparcie, co beznadziejnie, i ponieważ była w tej czyn-
ności raczej, niestety, odosobniona, charakterystyczny zgrzyt potężnego zamka był w
podświadomości Borejków nieodłącznie związany z osobą sąsiadki.

Dziewczęta sprzątnęły ze stołu i odniosły naczynia do kuchni. Biurko przykryto


na powrót gazetami i dosunięto do ściany. Janusz Pyziak, który dzisiaj robił wszystko,
by poruszyć wyobraźnię Gabrysi, a także, w miarę możności, i jej serce, złowił naj-
pierw kątem oka jej spojrzenie, a potem podbił się sprawnie z podłogi i wdzięcznym
podskokiem znalazł się na blacie biurka. Tam stanął jak posąg renesansowy, z lekko
przygiętym kolanem i wyrazem niedbałego zadowolenia na swej renesansowej twarzy.

- Te, koleś, uważaj, bo fikniesz kozła - powiedziała na to szydercza Gabriela,


wobec którego to dowodu zakamieniałej obojętności Pyziak odwrócił się gwałtownie i
począł mieszać kielnią w przygotowanej misce z zaprawą.

Tata Borejko, dla którego z chwilą wygaśnięcia konwersacji towarzystwo Grupy


ESD przestało być interesujące, pożegnał wszystkich obecnych łaskawymi słowy i udał
się w zacisze swego księgozbioru. Nutria uczuła potrzebę natychmiastowej kąpieli,
więc podążyła do łazienki, śpiewając tkliwie pieśń o Hucie Katowice; Pulpa zaś, czując
się nieco samotnie w gronie osób dorosłych, porzuciła je bez wahania dla swych lalek i
misiów.

Każda z pozostałych w zielonym pokoju osób zajęta była swoimi sprawami. Ro-
brojek patrzał tkliwie na Anielę, Aniela zaś czytała znalezioną przy okazji przesuwania
biurka powieść Jane Austen pod tytułem „Emma” i świat cały dla niej nie istniał. Pa-
wełek podrzucał na dłoni cegłę, Danusia snuła mu do ucha narzekania, że poświęca jej
coraz mniej uwagi, a Joanna Borejko patrzała na to z boku i myślała, że ona na pewno
nie dręczyłaby tak tego cudownego chłopca. Natomiast Ida, siedząc cichutko jak zając
pod miedzą, pochłonięta była obserwowaniem renesansowego Pyziaka i tej idiotki
swojej siostry. Obserwacje jednakże nie przyniosły jej nic prócz irytującego zawodu.
Gabrysia patrzała, owszem, na ramiona renesansowego Pyziaka, lecz na jej twarzy nie
było śladu emocji, a wyłącznie zniecierpliwienie.

- To co, Pyziaczku, zamuruj ścianę i cześć - powiedziała despotycznie.

- Proszę uprzejmie - rzekł Pyziak. - Już się robi. Podaj cegłę.

Chlapnął zaprawą, wyrównał, położył cegłę, a potem drugą.

- Cholera, wiecie co - powiedział. - Czuję się jakbym zamurowywał grobowiec.

Wszyscy spojrzeli na niego z zaskoczeniem.

- Co ty gadasz - zaśmiał się Paweł.

- A ja myślę, że coś w tym jest - oderwała się od lektury Aniela. -Powiedziała-


bym, że zamykamy tej pani okno na świat.

- Bzdura - śmiał się Paweł.

- Zupełna bzdura - poparła go Gabrysia. - Jazda, Pyziaczku, bez sentymentów.


Zamuruj donosicielce ten peryskop.

- Kiedy mi głupio... mam uczucie, jakby Mazepa tam siedział.

- Patrzcie na Pyziaka, jaki poetyczny.

- Ja, Robciu? Ja poetyczny? - obraził się Pyziak. - Proszę bardzo. Podaj cegłę.

I w ciągu dziesięciu minut otwór w ścianie został pięknie i fachowo zamurowa-


ny.

Wieczorem tego dnia Gabrysia i Pyziak poszli do kina „Bałtyk” na seans nocny.
Film był amerykański, z Dustinem Hoffmanem, i opowiadał o tym, jak źle i strasznie
jest w USA. Niestety, sam film również był nie najlepszy, a że nie zawierał w dodatku
scen lirycznych, Gabrysia poprosiła Pyziaka, by wyszli przed końcem.

Jak przystało na prawdziwego dżentelmena, Pyziak wyszedł za nią posłusznie,


choć w głębi duszy klął soczyście, gdyż on osobiście lubił filmy gangsterskie, niezależ-
nie od ich klasy i poziomu artystycznego. Niemniej, kiedy znaleźli się na ulicy, wywo-
łał na swej twarzy wyraz pogodno-ugodowy i spytał, czy Gabrysia chciałaby może po-
spacerować. Ona spojrzała na zegarek i stwierdziwszy, że jest jeszcze dość wcześnie
(była prawie północ), zgodziła się na rundkę wokół Pałacu Kultury. Dla zdrowia, jak
powiedziała. Żeby się dobrze spało. Pyziak na to cicho westchnął i powiedział mięk-
kim głosem, że jeśli chodzi o niego, to on ostatnio sypia źle. Mianowicie najpierw nie
może długo zasnąć, bo myśli - tu zawiesił głos, oczekując, że Gabriela zechce spytać, o
czym to tak Pyziak myśli, i zamierzając jej odpowiedzieć: „nie o czym, tylko o kim, Ga-
brielo”. Lecz ona milczała, przytupując na pokrytym śnieżnymi krupami chodniku,
więc Pyziak dodał, że jak już zaśnie, to, niestety, dręczą go smutne i melancholiczne
sny i już chciał zagłębić się w szczegóły, kiedy Gabriela spojrzała na niego wilkiem i
wydała z siebie krótki, jadowity chichot, a następnie spytała celnie, czy sny owe są
dlatego tak dokuczliwe, że śni mu się cała drużyna juniorek, a jeśli nie, to może poje-
dynczo któraś z koleżanek szkolnych. Dodała też, że woń kwiatu jabłoni bywa dusząca
jak cholera i wobec tego Janusz Pyziak przypomniał sobie poniewczasie, że nic tak do-
brze na Gabrielę nie działa, jak milczenie. Ucichł więc i maszerowali razem, noga w
nogę, przez pustą ulicę Armii Czerwonej, ku pomnikowi Mickiewicza. Oświetlony ze-
gar na wieży Zamku wskazywał za kwadrans dwunastą, na Domu Partii łyskał czerwo-
ny napis, zachęcający do czytania „Gazety Zachodniej”, ulica była mocno oświetlona
neonami oraz długimi szeregami lamp łukowych. Natomiast w parku za pomnikiem
było ciemniej. Gabriela i Pyziak, nie porozumiewając się ani słowem, skręcili zgodnie
w stronę parku, jakby oboje cierpieli na światłowstręt. Kiedy wszakże znaleźli się na
asfaltowej alejce, Gabrieli nagle strzeliło do głowy, że dawno nie biegała na czas, i za-
proponowała wyścigi do końca ścieżki, po czym rzuciła się w ciemną głąb alejki jak na
bieżnię i pozwoliła Pyziakowi pierwszemu znaleźć się przed Operą, gdzie było nawet
dość jasno i stosunkowo ruchliwie, jak na Poznań o pomocy, oczywiście. Przeszli
przez jezdnię, obejrzeli beznadziejne fotosy w gablotach, pokiwali głowami i skręcili w
stronę Teatralki. Tu stanęli na szczycie wzgórza i popatrzyli na dom, w którym na
poddaszu świeciło się jeszcze okno Anieli. Gabrysia zauważyła, że pewnie Anielka nie
może oderwać się od „Emmy” i będzie ją czytać do rana, i w tym momencie Pyziak po
raz drugi przełamał milczenie.

- Gabuniu - powiedział, wziął ją za rękę, spojrzał jej w oczy, stracił dech, odzy-
skał go i wyznał: - Jesteś najbliższą mi istotą...

Na te słowa Gabrysia skamieniała, po ułamku sekundy otworzyła usta i odparła


z miejsca:

- Powiedz to swojej cioci. - Po czym odchrząknęła, żeby móc mówić głosem nie-
co pewniejszym, i dodała: - Stary, czemu ty mnie z uporem klasyfikujesz jako gęś, to
ja już naprawdę nie rozumiem.
- Co ma gęś do rzeczy? - powiedział Pyziak słabo.

- To, że nią nie jestem. Myślący człowiek nie daje się brać na plewy. Schowaj
sobie swoje wytarte frazesy dla osób naiwnych.

- Wytarte?! Wytarte?!

- Wyświechtane, stary. Wyświechtane.

- Gabrielo, życzę sobie, żebyś nie mówiła do mnie per „stary”.

- Proszę uprzejmie. Masz prawo sobie życzyć. Ja też sobie życzę, żebyś mnie nie
traktował stereotypowo.

- A jak?!

- W ogóle mnie nie traktuj, stary. W ogóle.

- Gabrielo, miałaś do mnie nie mówić per „stary”!!

- A słusznie. A jak byś wolał?

- Janusz! Janusz, do stu diabłów! Nie „stary”, nie „Pyziaczku” i nie „koleś”! Ja-
nusz! Albo-Jasiu...

- Żałosne, żałosne, koleś. Niech ci mówią „Jasiu” te wszystkie twoje... kwiatusz-


ki. - To mówiąc, Gabriela wyrwała dłoń z ręki Pyziaka i ruszyła energicznym krokiem
ku pobliskiemu skrzyżowaniu ulic Roosevelta i Dąbrowskiego.

Pyziak za nią.

- Kwiatuszki? Kwiatuszki. Jakie znów kwiatuszki?!

- Jabłoni. Stary, naprawdę lepiej byś milczał. Mówiłam ci tyle razy.

- Mówiłaś. Balona ze mnie robiłaś, kwiatuszku.

- Tylko nie to, Pyziak, nie jestem żadnym kwiatuszkiem!

- O, w istocie - rzekł Pyziak. - Kwiatuszkiem to ty nie jesteś.

Dobitne to stwierdzenie zdziwiło nieco Gabrielę. Przystanęła pośrodku jezdni.

- Ach, nie?

- Nie - rzekł Pyziak mściwie. - Przypominasz mi raczej coś z warzyw. O, kala-


fior, stara. Kalafior. Jesteś tak pozbawiona wdzięku i romantyzmu jak on. Jesteś wcie-
loną prozą życia. Córka takiego ojca! Niestety. Mam cię odprowadzić pod dom czy już
sama trafisz?
- O, sama trafię, dziękuję ci uprzejmie - odparła Gabrysia głosem zdławionym z
urazy i odwróciwszy się na pięcie, zostawiła Pyziaka koło witryny „Foto-Angelo”.

W zasadzie chciało jej się płakać jak diabli, zapewne ze złości na durnego Pyzia-
ka, chciało się jej też pobiec za nim i jeszcze coś wyjaśnić, nie wiadomo co, bo przecież
to on (on, jasne!), on ją obraził i skrzywdził. Nurtowało ją też zaskakujące pragnienie,
by zawołać za nim „Jasiu!” - lecz obejrzawszy się, zobaczyła jego wysoką sylwetkę już
gdzieś koło skwerku przy „Merkurym”, wobec czego stłumiła w sobie wszystkie wyżej
wymienione pragnienia i pobiegła do domu.

Wpadła do bramy i natychmiast w jej ciemnościach zderzyła się z kimś wyso-


kim i masywnym.

- A! - wystraszyła się. - Kto to?

- Ja, Kaczmarek - szepnęła w mroku sylwetka, na głowie której po krótkiej


chwili dało się już odróżnić berecik. - Z Komitetu Blokowego. Panna Gabrysia?

- Tak, ja, a co, nie ma światła?

- Cśśś! Jest, ale specjalnie wyłączyłem. Pani pamięta? Dziś sobota, północ. O
tej porze miały być te hałasy w piwnicy.

- Faktycznie.

- Dobrze, że panią spotykam.

- Też się cieszę, ale teraz to już muszę iść do domu.

- A nie pożyczy mi pani kluczy do piwnicy? Ja mam, ale tylko od tego nowego
wejścia, od drugiej strony. Jakbym miał od tego wejścia, tobym ich zaskoczył.

Gabrysia pogmerała w kieszeniach i wręczyła blokowemu kółko z kluczami.


Ten zapalił malutką latarkę, oświetlił jej promykiem schody i zstąpił po nich do drzwi
piwnicy. Chwilę gmerał przy kłódce, wreszcie ją otworzył.

- Zajdę drani od tyłu - wyszeptał i zgasił latarkę. - No to idę.

W chwili gdy gasił latarkę, z głębi piwnic doniósł się głuchy łoskot, jakby otwie-
rano, czy też zamykano, ciężkie drzwi.

- Aha! Już są! - szeptał blokowy. - Panno Gabrysiu, a nie poszłaby pani ze mną?
Byłaby pani świadkiem w razie czego.

- Hm - rzekła Gabrysia z wahaniem.


- Co się pani boi - przynaglał pan z Komitetu Blokowego lękliwym szeptem. -
Ja jestem z panią. No, idziemy?

- Dobra - zgodziła się Gabriela. - Powiem panu, że mi dzisiaj nic nie straszne.

- Cśś! Uwaga!

Znów hałas, łoskot, potem głuche turkotanie. Coś ciężkiego jechało po kamien-
nej podłodze piwnicy.

- Idziemy! - szepnął blokowy, łapiąc Gabrysię za rękę, - Jakby co, to pani rzuca
się w tył i leci po pomoc. Może tatusia szanownego zawołać albo po milicję dzwonić.
O, słyszy pani?

Zeszli w dół, słysząc dalekie pobrzękiwanie kluczy. Ktoś mówił rozkazującym


szeptem, lecz z daleka trudno było rozróżnić słowa.

Na palcach, ostrożnie i cichutko, blokowy i Gabrysia zeszli po ceglanych scho-


dach do samej piwnicy. Owionął ich zimny, suchy zapach typowy dla porządnej piw-
nicy w porządnym starym poznańskim domu. Pachniało też pyłem węglowym i naftą,
i nagle, niespodziewanie - czosnkiem.

Drogę do piwnicy Gabrysia mogła przebyć po omacku, bo chodziła tędy po wę-


giel co najmniej kilka razy w tygodniu. Wiedziała, że korytarz piwniczny ciągnie się
pod całym domem, po obu stronach mając oddzielone od siebie nawzajem ściankami
boksy, z drzwiczkami zamykanymi na kłódki. Korytarz zakręcał następnie pod kątem
prostym i w pewnym miejscu był przedzielony ścianką z desek, w której znajdowało
się wejście, zawsze zamknięte.

Do tej to ścianki dotarli teraz Gabrysia i blokowy i ujrzeli, przedostające się


przez szpary w deskach, światło latarki.

W tym świetle struchlała Gabrysia ujrzała oczy pana Kaczmarka. Były one wy-
trzeszczone ze strachu i pełne grozy. Poszła za jego spojrzeniem i ujrzała przez szparę
stojącą tuż obok ścianki z desek wyładowaną taczkę. Pakunek, który ją wypełniał, owi-
nięty był w jakieś szmaty, spod których wystawały krwawe szczątki, przykryte po
wierzchu papierem, niegdyś białym, a obecnie splamionym posoką.

Gabrysia i blokowy schwycili się za ręce i nie zdołali uczynić już nic ponadto,
gdyż za ich plecami gruby męski głos zapytał groźnie:

- Co to? Kto tu? Co wy tu robicie?


- Jezus Maria! - jęknął pan Kaczmarek cichutko i jedną ręka ściskając dłoń Ga-
brysi, drugą przesunął guziczek latarki. Promień światła przeleciał po grubym, puszy-
stym swetrze, po zamszowej marynarce, po białym kołnierzu koszuli, spod którego
wystawał jedwabny szalik, wreszcie oświetlił tęgą szyję i twarz mężczyzny stojącego
przed nimi.

- O - powiedział blokowy z respektem. - Pan dyrektor.

- Co się pan tak skrada, co? - spytał sąsiad z drugiego piętra tonem kwaśnym i
nawykłym do rozkazywania. - Po co pan tu łazi z tą panią? Zgaś pan to!

Zanim blokowy odpowiedział, drzwi w ścianie z desek otworzono z drugiej


strony. Wyszedł człowiek w gumiakach.

- Panie dyrektorze, cholera, światła nie ma - powiedział.

- Chwileczkę, panie Szymuś. No, więc... co wy tu robicie? - elegancki dyrektor


zwrócił się do blokowego.

- Chodzi o hałasy, panie dyrektorze - rzekł blokowy. - Jestem z Komitetu.

- Z jakiego Komitetu?!...

- Blokowego.

- Ach, blokowego.

- Są zaistniałe skargi od lokatorów na hałasy w porze nocnej, w piwnicy, i my,


jako instancja...

- Dobra, dobra, panie blokowy.

- Musieliśmy zareagować...

- I tu pan reaguje, o tej porze?

- Panie dyrektorze... - wylazł drugi facet w gumiakach. - Pan pozwoli latarecz-


kę, bo nawet kłódki nie widzę.

- Ja też mam latarkę - rzekł blokowy niezłomnie i razem z Gabrysia i latarką


podążył za facetem w gumiakach. Po przebyciu drzwi w ścianie z desek znaleźli się w
zamkniętym zakończeniu korytarza. Drugie wejście do piwnicy, to, które niedawno
przebił dozorca, znajdowało się w czołowej ścianie i prowadziło na podwórze. Zawie-
wał teraz stamtąd lodowaty chłód, przeciągając przez cały korytarz. Pani Szczepańska
miała rację, prosząc o zamykanie żółtych drzwi od schodów - ale teraz myśl ta nie za-
przątnęła Gabrieli ani przez sekundę. Gabriela stała drżąc i z dreszczem na plecach
wpatrywała się w upiorną taczkę, przyczynę nocnych hałasów.

Blokowemu też nie wyszła ona z pamięci. Co to jest? - spytał twardo wskazując
latarką na krwawe szczątki pod papierem.

- Cielak -mruknął pan Szymuś, mocując się z kłódką. - Poświeć no pan tutaj,
dobra? Panie dyrektorze, pan pozwoli tę dużą latarkę, teraz ją tu powiesimy. Trzeba
podzielić mięsko i do lodówki.

Latarka, wisząca dotąd na ścianie z desek, została przeniesiona do wnętrza dy-


rektorskiej piwnicy.

- O Jezu... - usłyszała Gabrysia szept pana Kaczmarka. - Tyle dobra... tyle do-
bra...

- No, no, panie blokowy - przemówił ojcowskim głosem dyrektor.

- Nie puścimy pana przecież z pustymi rękami. Weź pan trochę tej kiełbasy, w
nagrodę za obywatelską postawę, i dobranoc. Dla tej pani też coś się znajdzie, oczywi-
ście.

- Nie potrzebuję - warknęła Gabriela.

- Pani też z Komitetu Blokowego? - spytał groźnie z ciemności głos dyrektora


rąbiącego mięso tasakiem i ładującego je do szafy zamrażalniczej, która stała przy
ścianie piwnicy.

- Nie - odparła Gabrysia. - Ja tu w czynie społecznym.

- U - mruknął dyrektor. - No, niech się pani tak nie oburza. Przykro mi z powo-
du tych hałasów.

- Oj, te hałasy, te hałasy - wtrącił łagodnym a filuternym tonem pan Kaczma-


rek. - Lokatorzy się skarżą... że to niby w nocy spać nie mogą...

- Panie blokowy, nie bądź pan śmieszny - wyśmiał się pan Szymuś. - Kiedy
mamy wozić, w dzień? Żeby kto się dyrektorowi włamał! Nie wiesz pan, jacy ludzie te-
raz nieuczciwi się porobili?

29 stycznia 78 niedziela

- Gabuniu, czego ty taka zła chodzisz, istna osa.

- Ja? Nic podobnego, zdaje się cioci.


- To pomóż pierogi cedzić. Tylko ostrożnie, ostrożnie.

- Felu? - Ojciec Borejko wszedł do kuchni. - Czy prędko będzie obiad?

- A bo co? - krzyknęła ze złością ciotka Fela, dmuchając na palce, które popa-


rzyła sobie wskutek raptownego wkroczenia szwagra. - Jak jesteś głodny, to pomóż,
będzie szybciej!

- Kto mówił, że ja jestem głodny? - spytał z godnością tata Borejko. - Gabrysiu,


czy ja mówiłem, że jestem głodny?

Córka rzuciła mu spode łba takie spojrzenie, że aż się zachłysnął.

- Dziecko, co ci jest?

- Nic!!! - odparła Gabriela głosem trucicielki. - Jak mnie jeszcze raz kto o to
spyta, to nie ręczę za siebie.

- A co się stało?

- O, tato, radzę ci, daj spokój.

- Masz do mnie żal?

- O co?

- To ja pytam, o co.

- Ależ ja nie mam żalu do nikogo!

- Jeno do ciebie, niebogo - nie oparł się pokusie zacytowania ojciec Borejko. - A
jednak wydaje mi się, Gabrysiu, że coś cię gryzie.

Gabrysię gryzło sumienie oraz myśl o Pyziaku Jasiu. Lecz do tego nie przyzna-
łaby się nawet przed sobą.

- O, jak chcesz, to ci powiem - wycedziła złym głosem. - Wczoraj w piwnicy wi-


działam całego cielaka i z dziesięć kilo kiełbasy. Wszystko to załatwił sobie sąsiad. Za-
stanawiam się, dlaczego u nas na obiad są dziś pierogi z serem i ziemniakami. Dlacze-
go nasze uczty Trymalchiona mają zwykle charakter duchowy?

- O, Gabrysiu - rzekł ojciec z wyrzutem, - Naprawdę nie wiesz, dlaczego?

- Wiem, wiem. Nie mamy pieniędzy. Zastanawiałam się jednakże, z jakiego po-
wodu my ich nie mamy.

- A, to proste. Pecuniae oboediunt omnia, a ja umiem je zarabiać tylko w uczci-


wy sposób.
- Duma nie pozwala ci inaczej.

- Właśnie, córko sarkastyczna. Duma jest zawsze idiotycznym gestem, jeśli


przyjąć punkt widzenia człowieka praktycznego. Znajdź chwilkę, to ci przeczytam, co
na ten temat mówił Arystoteles.

- Ja wiem, tato, co na ten temat mówił Arystoteles...

- O, albo Marek Aureliusz.

- ...ale to było jednak parę lat temu.

- To nie ma nic do rzeczy - obruszył się ojciec. - Na ich etyce stoi cała etyka
współczesna.

-Wątpię.

- Przepraszam, ale w co wątpisz, bo to dla mnie niejasne.

- Że w ogóle istnieje etyka!!!

- Gabrysia, jak mówisz do ojca - zdenerwowała się ciotka Felicja.

- Cicho mi bądź zaraz, pierogi przelej zimną wodą i barszcz przecedź. I wołaj
dzieci, żeby myły ręce.

Przy obiedzie, jak na złość, wszyscy mówili o Pyziaku. Zaczęło się od tego, że
ciotka dostrzegła zamurowaną dziurę w ścianie. Aprobująca jej uwaga dała wszystkim
obecnym, nie wyłączając ojca, a wyłączając Gabrielę, powód do wygłaszania peanów
pod adresem tego niezastąpionego młodzieńca. Gabriela jadła ponuro, patrząc w ta-
lerz, a smakowite pierogi stawały jej w przełyku jak stygnący beton. Nie wiedziała też,
jakimi słowy zawiadomić rozkochaną w Pyziaku rodzinę, że człowiek ten nie przestąpi
już progu ich domu. Przeczuwała, że gdyby ojciec poznał ze szczegółami przebieg
wczorajszej rozmowy, mógłby się zachować nieobliczalnie. Zbyt bowiem polubił Janu-
sza ostatnimi czasy, by teraz zgodzić się bez protestu na brak tak chętnego i wiernego
słuchacza.

Na szczęście temat rozmowy szybko się zmienił. Podano deser - galaretka z


mrożonymi truskawkami - i ciotka przemyciła aluzję, że wszystko drożeje, co skłoniło
ojca do wdzięcznej wolty. Powiedział, mianowicie, że spotkał onegdaj w tramwaju wy-
chowawczynię Nutrii. Zdumiona Gabrysia zapytała, jakim cudem rozpoznał wycho-
wawczynię Nutrii, nie widząc jej przedtem nigdy w życiu. Ojciec zrobił niedbałą minę,
ruszył brwiami i rzekł, że to nie on ją rozpoznawał, lecz vice versa, co zresztą nie było
trudne, gdyż jechał właśnie z kolegą szkolnym, który bezustannie ryczał na całe gar-
dło: „Borejko, stary chłopie!” i walił go po karku w przystępach czułości. Otóż, kiedy
wreszcie ojcu udało się spławić kolegę, mamiąc go obietnicą rychłego spotkania, po-
deszła urocza dama z jasnym kokiem, podobna do jakiejś angielskiej aktorki, i spyta-
ła, czy może pan Borejko jest ojcem Natalii z I b, na co ojciec odparł, że wszystko się
zgadza z wyjątkiem klasy, i gotów był dać się zabić za pogląd, że Nutria chodzi do kla-
sy II. Na szczęście wychowawczyni przyszło do głowy, żeby uzgodnić z ojcem rysopis
Natalii i wtedy wysiedli oboje na moście Teatralnym, gdzie przez następne dziesięć
minut ojciec wysłuchał interesującej historii, jednocześnie poddając się dystyngowa-
nemu urokowi, jaki emanował z nauczycielki.

Cała sprawa wyglądała następująco: zgodnie z odgórnymi dyrektywami wycho-


wawczymi w klasie utworzono zespoły po siedem osób. Każdy zespół miał swego sió-
demkowego i Natalia właśnie też była siódemkową. Zadaniem takiej osobistości było
obserwować kolegów ze swej siódemki podczas przerw i pod koniec każdego dnia lek-
cyjnego meldować wychowawczyni, które z dzieci było grzeczne, a które nie, które bie-
gało na drugie piętro, a które łobuzowało w ubikacji, które skoczyło do kiosku po
gumę do żucia, a które wdało się w bitkę.

Wychowawczyni, osoba na poziomie, nie respektowała powyższego zarządzenia


zbyt rygorystycznie. Dopuszczała chętnie możliwość oględnych wygibasów moral-
nych, typu: „nie chcę skarżyć, niech on sam się przyzna” lub „nie zwróciłam szczegól-
nej uwagi”. Jednakże, kiedy Nutria wróciła po chorobie do szkoły, nauczycielka zaob-
serwowała u niej zastanawiającą zmianę. Otóż meldunki Nutrii przez dwa pierwsze
dni nie odbiegające od normy, w ciągu następnych dni zmieniły się w dość jadowite
donosy, w dodatku, niestety, nie znajdujące pokrycia w rzeczywistości. Nutria mijała
się z prawdą, a mówiąc ściślej i bez ogródek - łgała jak z nut na temat rzekomych prze-
winień koleżanek ze swej siódemki. Wychowawczyni sprawdziła to, podglądając dzie-
ci na dużej przerwie. W rzeczy samej, Natalia chodziła po korytarzu osamotniona, z
miną agresywną, i nie zwracała najmniejszej uwagi na swoją siódemkę, która dziew-
czyńskim zwyczajem zbiła się w stadko i grzeczniutko spacerowała pod rączki, szep-
cząc sobie różne sekrety. Po lekcji Nutria oświadczyła, że jej siódemka na dużej prze-
rwie zdemolowała spłuczkę w ubikacji i kupowała w sklepie PSS napój Orange. Gdyby
to ostatnie przewinienie istotnie miało miejsce, winowajczynie zostałyby ukarane sro-
dze, ponieważ sklep PSS znajdował się za niebezpiecznym skrzyżowaniem ruchliwych
ulic, a zresztą uczniom nie wolno było oddalać się od budynku szkolnego w godzinach
lekcyjnych. Jednakże nauczycielka na własne oczy widziała zachowanie Nutriowej sió-
demki na dużej pauzie, wobec czego dyplomatycznie zmieniła temat i uciszyła prote-
sty pokrzywdzonego kalumniami zespołu. Jej pedagogiczny zmysł obserwacyjny mó-
wił bowiem wyraźnie, że z dobrą, miłą i wrażliwą Natalią dzieje się coś niedobrego.

Wszystko to wychowawczyni I b opowiedziała ojcu Borejce marznąc w porywi-


stym styczniowym wietrze, i dodała, że mimo trwających ferii problem nurtuje ją na-
dal. Pytała też, czy ojciec Natalii nie zauważył czegoś niezwykłego w zachowaniu swej
córki, i otrzymała odpowiedź że absolutnie niczego takiego nie spostrzegł.

Zakończywszy tę przydługą opowieść tata Borejko poprosił, żeby mu podano


herbatkę, przypadkiem spojrzał na Gabrysię i żachnął się na widok kamiennego obu-
rzenia, wyrytego na jej obliczu.

- O co znów chodzi, moje dziecko? - chciał wiedzieć.

- Tato - odrzekła mu Gabriela. - Wybacz, że będę okrutnie szczera. Gdyby któ-


rejś z nas wyrosły nagle ośle uszy, ty nadal twierdziłbyś, że nie zauważyłeś niczego
niezwykłego.

Ojciec się ubawił.

- Na jakiej, pulchemma, podstawie podejrzewasz mnie o podobną hipokryzję?

- Hipokryzję? Ja nie twierdzę, że mijałbyś się z prawdą. Ja twierdzę, że na-


prawdę nic byś nie zauważył. Ojciec zastanowił się.

- Uważam, że jesteś w błędzie - orzekł po dojrzałym namyśle. - Tak, zdecydo-


wanie jesteś w błędzie.

Gabriela zostawiła go w tym przekonaniu i poddała śledztwu Natalię.

- Powiedz no, o co chodziło z tą siódemką?!

- Nie wrzeszcz na nią, dobra?! - wtrąciła ze złością Ida. - Ty na wszystkich


wrzeszczysz brutalnie, moja droga. Pozwól, że ja z Nutrią porozmawiam, mnie się ona
przynajmniej nie boi.

W ciągu następnych pięciu minut każda z obecnych osób, nawet Pulpecja, usi-
łowała przeforsować pogląd o swoich wyjątkowych uzdolnieniach pedagogicznych,
które pozwolą wyciągnąć z Nutrii oczekiwane zeznanie. Skutek był taki, że Nutria, do-
tąd siedząc ze spuszczoną głową i czerwonymi uszami, nagle zerwała się i wybiegła z
pokoju, bucząc tragicznym basem:

- Nie powiem! Nie powiem! Zabijcie mnie!


Widząc to ojciec zauważył, że metoda wychowawcza spaliła na panewce i że
wobec tego on idzie teraz wyciągnąć swoje membra putrida na tapczanie, ponieważ po
tej śwince wciąż czuje nawroty senności.

Gabriela w zajadłym milczeniu sprzątnęła ze stołu i wyszła z domu, ponieważ


miała wrażenie, że jeśli pozostanie tam jeszcze sekundę, to niechybnie kogoś pobije.

O godzinie piętnastej trzydzieści był film w kinie „Olimpia”. Ruchem zdecydo-


wanym i gniewnym Gabrysia zmięła gazetę z programem i energicznie ruszyła w stro-
nę ulicy Grunwaldzkiej. Kino Olimpia” mieściło się w okazałym budynku Domu Kul-
tury MO, tuż mży skrzyżowaniu ulicy Grunwaldzkiej z ulicą Matejki. Było stąd nieda-
leko do szpitala na Przybyszewskiego, toteż - kiedy skończył się film „Niewierna
żona”, pokazujący zgniliznę moralną średnich klas mieszczańskich we Francji - nogi
Gabrieli same poniosły swą właścicielkę w kierunku zachodnim, ku szpitalowi.

Mama siedziała tym razem na korytarzu, w zacisznym załomku murów, pod


oknem. Jej czerwony fotel usytuowany był dokładnie pod wielkim ponurym linory-
tem, ofiarowanym zapewne szpitalowi przez wdzięcznego grafika—ozdrowieńca.

Na okolicznych fotelach, na krzesełkach i ławeczkach pod ścianą widać było


szemrzące grupki bladych pacjentek, a także czerstwe, czerwone od mrozu, tryskające
zdrowiem oblicza odwiedzających. Korytarz był długi, wysoki i obszerny - gmach szpi-
tala pochodził z okresu, kiedy jeszcze normy budowlane służyły ludziom, a nie od-
wrotnie. Twarz mamy zaświeciła jak blade słoneczko przy końcu tej mrocznej trasy.

- Cześć, żołądkówko.

- Cześć, Gabusiu.

- Jak leci?

- Mnie dobrze. A tobie nie najlepiej, jak widzę.

- Widzisz to, naprawdę?

- Z punktu. Z punktu. Nos ci się ciągnie po ziemi, a w oczach masz gniew.

Nie wiadomo dlaczego, Gabrysi to pochlebiło.

- No, to mów - powiedziała mama, sadzając córkę w sąsiednim fotelu i klepiąc


po ręce.

- Ten Pyziak.

- Pyza.
- Jaki Pyza. Pyziak. Janusz.

- Pokłóciliście się?- ucieszyła się mama.

- Uhm. - Głupio było mówić mamie o wszystkim. Ale komuś przecież trzeba
było powiedzieć.

Gabrysia stłamsiła opory i patrząc w bok, jąkając się i gryząc paznokcie, opo-
wiedziała mamie wszystko, co zdarzyło się jej ostatnio z Pyziakiem. Zwięźle nakreśliła
tło, precyzyjnie odmalowała charakter Janusza, przytoczyła słowo w słowo wszystkie
jego wypowiedzi, opisała malowniczo spojrzenia, gesty i uśmiechy, streściła swoje do-
mysły i podejrzenia, i wreszcie podsumowała stwierdzeniem, że nie wie, co o tym są-
dzić, i prosi mamę o radę.

- O radę? - upewniła się mama i ciaśniej otuliła się szpitalnym szlafrokiem.

- Tak. Mamo, powiedz mi koniecznie, jakie są symptomy prawdziwej miłości.


Po czym mam rozpoznać, czy Pyziak mówi mi prawdę, czy też cynicznie nabiera?

- Myślę, że on nabiera - powiedziała z przekonaniem mama, pragnąc gorąco, by


wspomnienie uwodzicielskiego Pyzy jak najspieszniej zatarło się w pamięci córki. - A
co do symptomów, nie mam doświadczenia. Osobiście byłam zakochana kilkakrotnie,
ale zawsze bez najmniejszej wzajemności.

- Naprawdę?!

- Tak jest. Z perspektywy lat rozumiem, że chłopcy bali się mnie jak ognia, po-
nieważ byłam bardziej niż oni energiczna. Rzecz dziwna; z reguły zakochiwałam się w
dziarskich i żądnych czynu dynamicznych brunetach. A oni mnie z reguły żywiołowo
nie cierpieli. Przełom nastąpił dopiero, kiedy poznałam waszego ojca.

- Aha - mruknęła Gabriela ze zrozumieniem.

- Właśnie. Więc, jak widzisz, doświadczenie moje ogranicza się do jednego tyl-
ko przypadku, i to nietypowego. Na randkach wasz ojciec rozmawiał ze mną głównie o
Alkaiosie z Mityleny, twórcy strofy alcejskiej, a jedyne dygresje, jakie czynił, dotyczyły
utworów religijnych Tibullusa. Kiedy podsunęłam mu delikatnie, że mogli byśmy się
pobrać, powiedział: „O, z przyjemnością” - i opisał mi szczegółowo rzymskie obyczaje
weselne.

- Ten nasz tata! To takie duże dziecko.

- O, moja droga - oburzyła się mama. - Nie bardziej niż inni. W gruncie rzeczy
wszyscy jesteśmy duże dzieci, mam tu na myśli naszą wieczną potrzebę akceptacji i
nasz głód uczucia. Zauważ, że każdy z nas jest w pełni szczęśliwy tylko wówczas, kiedy
go pochwalą oraz kiedy kocha i jest kochany. Od dzieciństwa do grobu. Różnie tylko
się przedstawiają powody, dla których nas chwalą, oraz osoby, które chcemy kochać.
Nie ma człowieka, którego by nie można rozbroić stosując te dwa zabiegi.

- No, powiedzmy, że koloryzujesz.

- Nic podobnego. Spróbuj. Spróbuj na przykład polubić panią Szczepańską i


dać jej to do zrozumienia. Tatami opowiedział o waszej aferze z ESD. Gabrysiu, nie
bądź taka bezwzględna. Zamiast wygłupiać się z eksperymentalnymi sygnałami dobra,
spróbuj po prostu być dobra bez eksperymentów.

- No, ale myśmy zeszły z tematu. Miałaś mi coś poradzić w związku z Py... to
jest, z Jasiem.

- Ojciec mówił, że Pyza ma na imię Juliusz.

- Nie, Janusz.

- Wiesz, on ma takie oczy, że ja bym mu nie wierzyła na twoim miejscu.

- Ach, tak? - mruknęła Gabrysia, kryjąc zawód.

- Zdecydowanie. Ty lepiej w ogóle nie myśl o chłopakach. Ucz się pilnie, dosko-
nal swój umysł i duszę, a jak przyjdzie czas, że się zakochasz, to od razu będziesz wie-
działa, że to jest to.

- Nie takiej rady od ciebie oczekiwałam, szczerze mówiąc.

- Ja wiem. Oczekiwałaś ode mnie, że nie znając Pyzy poradzę ci, żebyś mu
uwierzyła. Ach, lebiego, przecież ja go widziałam raz, i to przez pięć minut.

- Wystarczyło, żeby się do niego uprzedzić, co?

- Czy ja mówiłam, że jestem do niego uprzedzona?

- Nie, nie mówiłaś - powiedziała gorzko Gabriela. - Ale nie mówmy już o tym,
bo on i tak ze mną zerwał. Powiedział, że jestem podobna do kalafiora. Do kalafiora!

- Tak, to jednak bez wątpienia bardzo obraźliwe porównanie.

- To czemu się śmiejesz?!

- Bo jest też śmieszne. Gabuniu, wcale nie jesteś podobna do kalafiora. Jesteś
podobna do całego pęczka rzodkiewek. Ten twój Pyza niema oczu. Słuchaj, czy wiesz,
że w najbliższym tygodniu wychodzę ze szpitala?
- Co?! Hurrra!!

- Uch! Nie ściskaj tak, bo brzuch mnie boli.

- A sanatorium?

- Nie jadę. Jestem już zdrowa, co się będę obijać po jakichś sanatoriach. Muszę
wrócić do domu i zająć się tym wszystkim.

- Czy to nie z mojego powodu ta nagła decyzja?

- Jaka znów nagła? Nic podobnego - mama spojrzała na Gabrysię z ukosa i jej
oczy zaświeciły błękitnie i radośnie. - Aha, a czy pamiętasz, że za dwa dni imieniny
ojca? No, leć do domu i nie martw się, wszystko będzie dobrze.

Stanowczo mama miała właściwości żywej wody z cudownego źródła. Gabriela


wracała do domu zreanimowana, wyleczona ze wszystkich zmartwień z problemem
Jasia Pyziaka na czele. Jednakże na moście Teatralnym nastrój ten uległ odmianie,
gdyż przechodząc koło przystanku ujrzała charakterystyczną wysoką sylwetkę z orlim
profilem. Pyziak czekał na tramwaj naprzeciwko sklepu z obuwiem. Stał twarzą do ho-
telu „Merkury”, więc oczywiście nie mógł nie dostrzec, jak Gabrysia idzie przez jezd-
nię. A jednak spojrzał na nią jak na powietrze, bez śladu jakiejkolwiek emocji na twa-
rzy. Gabrieli zamarł na ustach półuśmiech pólprzyzwolenia i żeby ukryć jego ślady,
wytarła nos rękawiczką. Minąwszy Pyziaka przeszła przez jezdnię za wysepką tramwa-
jową i koło sklepu z obuwiem spojrzała na witrynę. Pyziak widziany w szybie był rów-
nie niezłomnie odwrócony w inną stronę, a jego plecy demonstrowały swą prostą i
dumną linią, co myśli o Gabrieli ich właściciel.

„No cóż - pomyślała Gabrysia. - Szkoda. Ale nie będziemy się przecież przejmo-
wać nieobytymi koszykarzami”. Postanowiła jednocześnie wypisać się z sekcji koszy-
karskiej, ponieważ znoszenie podobnych fochów na każdym treningu, gdy szatnie ju-
niorów i juniorek sąsiadują ze sobą, a wyjście w ogóle jest jedno, byłoby zdecydowanie
okropnością.

Zdawało się jej ponadto, że wszystko gra i że Pyziak wraz z jego minami i gru-
biaństwem nie istnieje dla niej jako problem. Przyszła do domu, zdjęła botki, wrzuciła
kurtkę na szczyt wieszaka i poszła do kuchni, żeby napić się herbaty. Wszystko z zu-
pełnym spokojem. Po drodze minęła uchylone drzwi łazienki i ujrzała Nutrię siedzącą
w wannie pełnej wody i płaczącą cicho, lecz rozpaczliwie.
Normalną reakcją Gabrieli na płacz którejś z sióstr była lekka irytacja i obrzy-
dzenie. Ale dziś była dziwnie wrażliwa na cudzą niedolę. Stojąc w pustym mieszkaniu
pod drzwiami łazienki, Gabriela zadała sobie pytanie, czy mama miała rację, nazywa-
jąc ją bezwzględną. Nigdy Gabrysia nie patrzała na siebie z tej strony. Zawsze uważała
się za osobę dobrą i miłą. Teraz, na widok samotnej, małej dziewczynki płaczącej tak
beznadziejnie w ogromnej wannie pełnej wody, Gabriela z rumieńcem wstydu pojęła,
że nigdy dotąd nie rozmawiała z Nutrią tak, jak przystało starszej siostrze. Nigdy nie
miała dla niej czasu, pokpiwała, krzyczała, strofowała i poganiała, i nie próbowała zro-
zumieć, co się dzieje w rudej głowie tego tak przecież kochanego stworzonka.

Nawet teraz nie bardzo umiała wejść po prostu do łazienki, by zagadnąć Nutrię
czy jakoś ją pocieszyć. Tak zrosła się już ze swoim pokrzykującym i poszturchującym
stylem, że za nic nie mogła przełamać się i wykrzesać z siebie nieco zwyczajnej czuło-
ści.

- Maluszku - powiedziała wchodząc jednak do łazienki i serce jej się ścisnęło na


widok Nutriowej reakcji. Mała w mgnieniu oka dała nurka i wystawiła z wody głowę
dopiero po dłuższej chwili. Wtedy już na jej buzi nie było śladów łez, tylko jednolita
mokrość. Zapłakane, zaczerwienione oczy rzuciły lękliwe spojrzenie spod rudych,
przylepionych do czoła kosmyków.

- Kochanie - powiedziała Gabriela drżącym głosem. - No, wyjdź już z tej wanny.

Zdjęła z wieszaka wielki ręcznik kąpielowy i otuliła Natalię, stawiając ją przed


sobą na stołku.

- Co słychać? - spytała.

- Nic - krzywy, bojaźliwy uśmiech. Gabrysia wytarła siostrę do sucha.

- Dlaczego płakałaś?...

Nutria milczała. Była chudziutka. Nawet przez grubą tkaninę ręcznika czuło się
jej żebra i wystające obojczyki. Gabrysia narzuciła ręcznik na szczuplutkie ramiona i
raptem, porwana falą miłości, Przytuliła do siebie Nutrię ze wszystkich sił.

- Yh... Ududu-dusisz mnie - sieknęła dziewczynka.

- No to powiedz, dlaczego płakałaś.

Chwila ciszy.

- Bo się wstydzę... - cicho szepnęła Nutria i, uwolniona z potężnego uścisku


starszej siostry, opuściła wzrok.
Gabrysia poprawiła ręcznik na jej ramionach i jego krawędzią otarła czoło sio-
stry. Spływała po nim woda z mokrej grzywki.

- Wstydzisz się? Tego, co w szkole?... No, ale powiedz... dlaczego tak kłamałaś?
Powiedz mi spokojnie, ja już... nigdy nie będę na ciebie krzyczeć.

- Jak wróciłam do szkoły po śwince, to moja siódemka mnie już nie chciała. Bo
Joasia była lepszą siódemkową niż ja.

- A ty chciałaś być nadal siódemkową... tak?

- Tak. Bo chciałam, żeby mnie lubiły. Ale one nie chciały mnie słuchać, chociaż
pani powiedziała, że znów jestem siódemkową.

- Więc zaczęłaś kłamać i donosić?

- Tak - szepnęła Nutria i rozpłakała się znowu. - Nie mogłam ich zmusić, żeby
mnie polubiły... więc zrobiłam to, żeby mnie chociaż... zauważyły.

„Zupełnie jak pani Szczepańska” - błysnęło w głowie Gabrysi.

- Natalia, nie becz - powiedziała uroczyście.

- Tak mi wstyd... - płakała Nutria. - Nie mogłam przestać... nie wiem dlaczego...
wierzysz mi, Gabuniu? Ja nie jestem zła, naprawdę... Już nigdy nie będę... nigdy, nig-
dy, nigdy!

- Oczywiście, że nie będziesz - powiedziała Gabriela z mokrymi oczami. - Uczy-


my się przecież na własnych błędach, no nie? Po feriach pójdziesz do szkoły i ja jesz-
cze pomyślę, co powinnaś zrobić. Przeprosisz koleżanki albo wiesz co? Urządzimy
wspaniałe przyjęcie i wtedy przeprosimy twoją siódemkę. Tak czy inaczej, na pewno ci
przebaczą. I nie martw się, wszystko będzie dobrze.

Gabrysia powtórzyła te słowa mamy i było to jak magiczne zaklęcie. Nutria rzu-
ciła się Gabrysi na szyję, ucałowała z dubeltówki i nawet poróżowiała, jakby weszło w
nią życie. Starsza siostra pomogła jej się ubrać, wysuszyła rudą czuprynkę i czesząc ją
pomyślała, że przecież zachowanie Nutrii było od początku całkowicie zrozumiałe, tyl-
ko nikt nie umiał wpaść na właściwy trop. Trzeba było dopiero, by ona, Gabriela, po-
czuła się dzisiaj nieszczęśliwa i odtrącona, żeby pojęła uczucia Natalii. Przecież i ona
sama była dzisiaj agresywna i niedobra, nawet dla ojca.

- No, Nutria, uszy do góry - powiedziała głośno.- Mama ma rację. Wszyscy je-
steśmy duże, smutne, niedobre dzieci. Czy ja ci w ogóle mówiłam, że mama niedługo
wraca?
31 stycznia 78 wtorek

Gabrysia postanowiła upiec wspaniały tort. Nutria i Pulpecja, którym na czas


przypomniano o zbliżających się imieninach ojca, uparcie i wytrwale ściuboliły roz-
maite laurki, powiastki, wycinanki i figurki z plasteliny, a Ida dziergała chusteczkę z
mereżką, które to dzieło sztuki ojciec miałby ewentualnie nosić w butonierce. Nie
zważając na podłe docinki wszystkich trzech sióstr, które tłumaczyły jej, ze tato posia-
da wprawdzie bajeczne mnóstwo różnych eleganckich przedmiotów, ale na pewno nie
posiada butonierki. Ida dłubała igiełką w batyście, a łzy żalu kapały jej na mereżkę.

- Życie jest krótkim pasmem smutku i cierpienia - wyznała cicho pociągając no-
sem i gęsto mrugając powiekami.

W ciągu dwóch dni druga już siostra płakała w obecności Gabrieli.

- Iduś, nie martw się, wszystko będzie dobrze - powiedziała więc serdecznie. -
Czy ty płaczesz z powodu mereżki?

- Nie, z powodu ogólnej depresji - wyjaśniła Ida. - Mężczyźni to podłe zwierzę-


ta.

- A, to tak - zgodziła się Gabrysia dość zajadle.

- I Waldzio, i Klaudiusz. Obaj podlece.

- I Pyziak. On też. No, nie martw się, upiekę tort i życie będzie weselsze - po-
wiedziała Gabriela mocnym głosem. - Chcieć to móc. Tort będzie pulchny, pachnący,
ociekający czekoladą, pełen orzechów, migdałów i wszystkiego.

- Hę - powiedziała Ida z powątpiewaniem.

- Co za „hę”? Myślisz, że nie potrafię? Zresztą, na wszelki wypadek zabiorę się


do tego już dziś. Jak się nie uda, to jeszcze jutro będzie czas.

Zapadła cisza. Ida melancholijnie mereżkowała, Gabrysia wróciła do swojej fi-


zyki. Nutria i Pulpa gdzieś w oddali bawiły się w aptekę, w której nie ma połowy le-
karstw. Za oknem z wolna zapadał cichy zmierzch zimowy.

Kiedy w tej ciszy zadzwonił telefon. Ida i Gabriela skoczyły do przedpokoju jak
pchnięte tą samą gigantyczną sprężyną o potężnej mocy. Obie jednocześnie dopadły
aparatu i obie jednocześnie się nań rzuciły. Gabriela była jednak silniejsza i to ona za-
władnęła słuchawką.

- Hallo? - jej głos był romantyczny, namiętny i tkliwy.


- Dzień dobry, tu Klaudiusz - rzekł łamliwy tenor w słuchawce.

- A! - burknęła Gabrysia normalnym głosem. - Już proszę Idę.

- O, nie, może nie trzeba... Chciałbym mówić z panem Borejko.

- Wyszedł - odrzekła Gabriela już całkiem niegrzecznie i przygarnęła ramie-


niem płaczącą rzewnie siostrę, która trzymając dotąd ucho przy jej uchu, niewątpliwie
wszystko słyszała. - Proszę dzwonić wieczorem.

Odłożyła słuchawkę.

- Widzisz - załkała Ida na jej piersi. - Ja chyba jestem jakaś ułomna.

- Co za bzdury. Dlaczego ułomna?

- Każdy chłopak mnie porzuca.

- Nic podobnego - Gabrysia poklepała Idę po rudej łepetynie.- Po prostu Klau-


diuszek przeniósł uwagę na tatę. Ojciec świetnie umie rozmawiać z chłopakami. To
pewnie dlatego, że chciałby mieć i synów. Zauważ, że wszyscy chłopcy, co do nas przy-
chodzą, są ojcem zafascynowani.

- A widzisz. To może być to.

- Tylko! Pamiętasz Waldusia?

- Ja miałabym nie pamiętać Waldusia?

- Walduś panicznie bał się mamy. A ojca?

- Absolutnie nie. Rozmawiali o Hipokratesie, bo Walduś marzył, że zostanie le-


karzem, a ja... - zatkała Ida - ja miałam być pielęgniarką i u jego boku...

- Nie płacz, on niewart twych łez. Uląkł się świnki, kanalia. Ale Klaudiusz, Idu-
siu, Klaudiusz jest jeszcze do odzyskania. Przecież ty również miałabyś do powiedze-
nia coś na temat antyku.

- Słusznie - powiedziała Ida z nagłą werwą. - Czekaj no, niech on tylko tu przyj-
dzie. Już ja mu powiem o Apostacie, tylko najpierw sobie o tym poczytam. Oko mu
zbieleje.

- Tę słabość chłopaków do naszego taty należy inteligentnie wykorzystać - z na-


mysłem rzekła Gabriela. - Przypomnij ojcu, żeby zaprosił Pyziaka na swoje imieniny, a
ja mu podszepnę o Klaudiuszku.
- Zgoda. Gaba, jesteś geniuszem. Nie tylko piękna, ale inteligentna, mądra i
utalentowana.

- Zgadza się - powiedziała radośnie Gabriela. - Jak Aspazja z Miletu.

- Ciociu, cześć, tu Gaba.

- Co tam znowu, nie daj Boże?...

- Nie, nic takiego. Obiad odgrzałam, pyszny był. Teraz chciałabym upiec dla
ojca tort, na imieniny.

- Tort? Rany boskie, Gabriela, ty się lepiej do tego nie bierz. Jak kto ma takie
maślane łapy, to lepiej niech piłkę kopie.

- Oj, ciociu, ciociu, ja przecież gram w kosza. To jest piłka ręczna. Jak mi ciocia
nie da przepisu na tani i szybki tort, to wezmę przepis z tej starej książki i na pewno
mi się nie uda.

- Gabriela! On ci się nie uda i tak.

- Więc niech mi ciocia da tani przepis. Przynajmniej produktów mniej się


zmarnuje.

- Tak - powiedziała ciotka. -To brzmi rozsądnie. No dobrze, więc słuchaj. Kost-
ka margaryny...

- Już piszę, już. Kostka margaryny...

- Cztery łyżki mleka, cztery łyżki kakao...

- Ciociu, skąd ja wezmę kakao, przecież tego nigdzie dostać nie można.

- Stoi tam u was w szafce nad zlewem, wysuszone na kamień. Będzie w sam raz.
Pisz dalej. Półtorej szklanki cukru...

- Tak...

- Włożyć do garnka i raz zagotować. Ma zabulgotać, jasne?

- Jasne. Ale co ma zabulgotać?

- Wszystkie produkty, włożone do garnka.

- Razem mają zabulgotać?

- Razem. Potem trzeba to ostudzić i dodać jedno żółtko.


- A co z białkiem?

- Boże, daj mi cierpliwość. Gabrielo, białko należy oddzielić od żółtka i wlać do


miseczki.

- Aha. Co się ciocia gniewa, ciociu, ja naprawdę chcę być dobrą gospodynią.

- Hm! Dobrze. Pisz dalej. Odlać z masy pół szklanki...

- Czego pół szklanki?

- Tej masy! Po upieczeniu posmarujesz nią tort.

- Aha.

- Do masy w garnku dodać trzy żółtka...

- A białka do miski.

- Szybko się uczysz.

- A widzi ciocia. Chcieć to móc.

- Dalej - półtorej szklanki mąki, proszek do pieczenia, skórkę otartą z cytryny.


Wymieszać, dodać pianę z tamtych czterech białek. Znowu wymieszać, i wlać do for-
my.

- Co tak ciocia głos zniżyła?

- Bo to już koniec. Koniec przepisu. I obleciał mnie strach, że podpalisz dom.

- No, to jeszcze zobaczymy. To pa, ciociu, dziękuję za przepis i zadzwonię, jak


upiekę.

- Gabrysiu, dziecko kochane...

- Tak?

- Błagam cię, uważaj na siebie.

- Ciociu, spokojnie. Postanowiłam być kobieca. I dlatego wszystko się uda.


Wszystko!

Pieczenie tortu Gabriela zaczęła od wyszorowania kuchennego stołu. Następnie


wyrzuciła z kuchni wszystkie siostry i zamknęła się od wewnątrz na klucz. Potem
przygotowała garnek i wszystkie potrzebne produkty, wreszcie, zerkając co chwila w
przepis, przystąpiła do czynności właściwej. Roztopiła w garnku produkty opisane w
pierwszej części recepty i z napięciem czekała, co będzie dalej. W tym momencie roz-
legło się pukanie do drzwi, więc wrzasnęła:
- Nie przeszkadzać! - i energicznie pomajtała łyżką w ciemnej pachnącej masie.
Na jej powierzchni ukazał się bąbelek i Gabrysia zastanowiła się, czy należy go uznać
za zwiastuna rychłego zabulgotania całości, czy też jest to wynik przemieszczenia się
masy pod łyżką.

Za drzwiami głos Idy wywrzaskiwał coś o telefonie.

- Cicho! Nie ma mnie! - krzyknęła Gabrysia nerwowo, bo ujrzała drugi bąbelek,


a za nim dwa następne - małe, ale niewątpliwe. Czy to już? Czy jeszcze nie? Dylemat
stawał się coraz poważniejszy. Masa od spodu podejrzanie posykiwała, bąbelków
przybywało, lecz nie słychać było żadnego odgłosu. - Chyba zadzwonię do ciotki - po-
wiedziała Gabriela do bąbelków. A wtedy z głębi czekoladowej masy wypłynął jeden
gigantyczny bąbel i wszystko razem w sposób niewątpliwy zabulgotało.

Gabriela zdjęła garnek z ognia i triumfalnie zaniosła go na parapet otwartego


okna, żeby masa wystygła. Po czym zajęła się ubijaniem piany, czerpiąc niezwykłą sa-
tysfakcję z faktu, że mimo wszystko nie przypaliła garnka.

Po kwadransie starannej pracy wszystkie składniki zostały połączone, a pro-


szek do pieczenia, starannie przebadany pod kątem podobieństwa do sody oczyszczo-
nej, wsypany został do ciasta. Można było teraz wlać je do formy.

Tak, ale gdzie była forma?

„Wiedziałam, że coś nawali” - tak wyglądała pierwsza myśl Gabrieli. W rzeczy


samej, w całym domu nie było tortownicy. Były formy do babek, keksów i cwibaków,
ale żadna z nich nie wchodziła w rachubę, gdyż Gabriela miała zupełnie inne wyobra-
żenie o swoim wypieku. Miał to być tort. Okrągły i duży.

„No i co teraz? - pomyślała z przygnębieniem. - Sekundę, Gaba, nie bądź babą,


jakieś wyjście się znajdzie. Pożyczymy tortownicę od sąsiadów”.

Umyła ręce i poszła po prośbie. Uważając, by nie pomylić dzwonków i nie trafić
przypadkiem na panią Szczepańską, nacisnęła guzik przy nazwisku „Gadomscy”. Pań-
stwo Gadomscy byli to cisi staruszkowie, mieszkający gdzieś w głębiach wspólnego z
panią Szczepańską wewnętrznego korytarza. Kiedy otwarły się drzwi i pani Gadomska
stanęła w progu, Gabrysia zrozumiała, że jej misja niekoniecznie musi zakończyć się
powodzeniem. Staruszka nic bowiem nie słyszała - kręciła tylko nerwowo guziczkiem
aparatu słuchowego.

- Czy mogłabym pożyczyć od pani tortownicę? - spytała Gabriela głosem tubal-


nym, ale bez rezultatu, ponieważ aparat słuchowy sąsiadki wciąż nie działał. Jedno-
cześnie w głębi wewnętrznego hallu, na wprost wejścia, otworzyły się drzwi pokoju
pani Szczepańskiej i ona sama dostojnym krokiem przeszła ku mieszczącej się po le-
wej stronie drzwi wejściowych niedużej spiżarni. Podczas gdy Gabrysia ponowiła pró-
bę porozumienia się z panią Gadomska, pani Szczepańską pozorowała mozolne otwie-
ranie kłódki, by wreszcie powiedzieć w przestrzeń:

- Ja mam tortownicę.

Gabrysia osłupiała, uszczypnęła się w rękę i uzyskawszy przekonanie, że nie


śpi, powiedziała słabo:

- O, dziękuję. - Na co pani Szczepańską błyskawicznie poradziła sobie z kłódką


i zapuściwszy dłoń w głąb spiżarni, wydobyła stamtąd solidną, nieco tylko przyrdze-
wiałą, najwyraźniej przedwojenną, okrągłą formę.

Po godzinie tort był gotów. Ponieważ wykonanie kremu przekraczało na razie


możliwości Gabrieli, przekrojone warstwy ciasta zostały posmarowane konfiturą. Po
wierzchu oblała go Gabriela pozostawioną uprzednio w szklance czekoladową masą,
co dało artystyczny efekt brunatnego polśniewania na wszystkich obłościach i krawę-
dziach. Ozdobiony orzechami wyglądał tak cudownie, że przybyłe do kuchni trzy sio-
stry wydały z siebie trzy zgodne okrzyki zachwytu i natychmiast chciały jeść. Trzeba
im było dopiero uprzytomnić, że tort jest prezentem imieninowym dla ojca, by na-
tychmiast zmieniły zdanie i z pełnym poświęceniem zrezygnowały z degustacji. Tort
został schowany do spiżarni, kuchnia wywietrzona z upojnej woni, a wszystkie naczy-
nia umyte starannie, by najmniejszy nawet ślad nie przywiódł ojca do podejrzeń
względem imieninowej niespodzianki.

- Gabusiu, Aspazja przy tobie to zwyczajny wycirus - oświadczyła Ida. - Powin-


naś upiec jeszcze jeden taki.

- Gabusiu, upiecz, upiecz, bo nie starczy dla wszystkich.

- No, dobra - zgodziła się Gabrysia. - Tortownicę oddamy jutro.

- Upiecz, upiecz jeszcze jeden. Jutro w południe, zanim tata wróci z pracy.

- Upiekę, macie moje słowo - powiedziała łaskawie Gabrysia.

Ojciec wrócił do domu pod wieczór i dostał zaraz obiad, odgrzany, ale smaczny.
Nutria i Pulpecja dokonywały nadludzkich wysiłków, by nie wygadać tajemnicy - ty-
czyło to zarówno tortu, jak i ich własnych prezentów, już gotowych, zapakowanych w
przybrudzone bibułki l poupychanych w szafie pod bielizną pościelową. Kiedy więc
tato siedział za stołem w zielonym pokoju i jadł zupę jarzynową, dziewczynki kręciły
się wokół niego i wzdychały, zatykały sobie nawzajem usta, trącały się łokciami i ko-
pały w kostki, słowem, czyniły wszystko, by wyglądać normalnie, osiągając oczywiście
efekt wręcz odwrotny. Ktoś mniej niż tata Borejko bujający w obłokach byłby z pew-
nością zauważył, że coś się dzieje, a następnie odgadłby bez trudu przyczynę zamie-
szania. Jednakże ten niesłychany człowiek nie tylko nic nie spostrzegł, ale nawet nie
pamiętał, że ma nazajutrz imieniny. Rozmyślał głęboko przy jedzeniu i bąkał coś nie-
uważnie, jednym uchem słuchając, co mówi do niego Gabriela.

- Tato, uważaj - mówiła Gabriela.

- Słucham cię, słucham, moje dziecko.

- Jaki jutro dzień miesiąca?

- A, wiem - ucieszył się ojciec. - Wypłata.

- Pierwszy lutego. Masz imieniny.

- Ja? No, cóż... - rzekł ojciec niezdecydowanie. - To miło, czyż nie? Może trzeba
by kupić coś do jedzenia, bo na pewno przyjdzie paru przyjaciół... Kupcie jakiś tort czy
coś.

W tym miejscu Nutria i Pulpecja wyleciały z pokoju zanosząc się kwikiem peł-
nym szczęścia.

- Właśnie - Gabriela spojrzała wymownie na Idę. - Przypuszczam, że przyjdą


też nasi koledzy. To znaczy, oni mają wielką ochotę przyjść i złożyć ci życzenia, ale są
onieśmieleni. Mógłbyś ich zachęcić, doprawdy.

- Ależ oczywiście - ożywił się ojciec. - Będzie mi bardzo miło.

- Klaudiusz będzie dzwonił dziś wieczorem, a Janusz... no, gdyby Janusz za-
dzwonił...

- Jakby zadzwonił, to go zaproś, co, tatusiu? - wsparła Gabrysię Ida, - Oni obaj
są tacy nieśmiali...

- Czy grupa ESD też zamierza mnie uhonorować? - spytał rozweselony ojciec.

- A życzyłbyś sobie?

- Czemu nie. Miłe dzieciaki.


- To dobrze. Przyjdą i oni - powiedziała Gabriela. Podała ojcu drugie danie i po-
szła do telefonu, ponieważ musiała się natychmiast porozumieć z kuzynką Joanną w
pilnej sprawie kobiecej.

1 lutego 78 wtorek

Dzień imienin ojca Borejki był uroczysty nawet pod względem pogody: dął pa-
tetyczny wiatr, ołowiane chmury odjeżdżały szybko na wschód, niebo lśniło głębokim
kobaltowym błękitem, a słońce wyżywało się na zaspach świeżutkiego śniegu. W połu-
dnie, kiedy Gabrysia wracała ze szkoły, niosąc w jednej ręce torbę z książkami, a w
drugiej siatkę pełną zakupów, śnieg już co prawda nieco stopniał, ale za to na niebie
nie było ani obłoczka.

W domu czekały już niecierpliwe Pulpa i Nutria, które ostatnio musiały zosta-
wać same w mieszkaniu i którym nie wolno było ruszać się z niego ani na krok, dopóki
ktoś ze starszych nie wrócił. Gabrysia dała im jeść, ubrała ciepło i pozwoliła wyjść na
podwórze. Podsunęła im, że powinny zbudować wielkiego bałwana, i miała nadzieję,
że to je zajmie na jakiś czas. Zamierzała bowiem upiec nie tylko drugi tort, ale i dwie
babki-puchatki. Jak twierdziła kuzynka Joanna, nie było jeszcze na świecie łatwiejsze-
go w wykonaniu ciasta. Gabrysia odwiedziła Joannę wczorajszego wieczora, zamierza-
jąc prosić ją o radę w kwestii odzieżowej. Joanna odradziła kuzynce żółtą suknię z fi-
ranki jako zbyt już wieczorową i przełamawszy odruchy skąpstwa, sama zapropono-
wała Gabrysi, że pożyczy jej swoją wspaniałą spódnicę w kolorach ziemi i ów szeroki
sweterek z niekonwencjonalnym dekoltem. Gabrysia przełamała opory i dumę, i oto
właśnie strój ów leżał teraz na tapczanie, rozpostarty starannie, i roztaczał wokół sie-
bie atmosferę romantyzmu i nadziei.

Gabrysia - nie wiadomo dlaczego - pewna była, że Pyziak się dziś odezwie. O
zbliżających się imieninach była wszak mowa już kilka razy i w końcu tata nie uczynił
Pyziakowi nic złego. Intuicja kobieca mówiła Gabrieli wyraźnie, że dziś rozstrzygnie
się coś ważnego. A czegóż by to określenie miało dotyczyć, jak nie Pyziaka... to jest,
Jasia?

W dwie godziny później mieszkanie Borejków wibrowało zmieszanymi wonia-


mi czekoladowego tortu i śmietankowych babek. W zielonym pokoju, na stole przy-
krytym wspaniale wyprasowaną serwetą, pyszniły się lśniące lukrami ciasta, a także
leżała paczuszka od Idy i kilka niechlujnych zawiniątek od Pulpeta i Nutrii. Trzy sio-
stry były wymyte, uczesane jak anioły i ubrane najczyściej jak można. Gabriela, wciąż
jeszcze w bezpretensjonalnych dżinsach i fartuchu, zmywała w kuchni naczynia.

Umyła tortownicę, wytarła do sucha i postanowiła zaraz ją oddać pani Szcze-


pańskiej. Już była przy drzwiach, kiedy nie sterowany rozumem impuls pchnął ją z
powrotem do kuchni po nóż i talerzyk, a następnie do zielonego pokoju, gdzie trzy
siostry nabożnie stały wokół stołu, powstrzymując się nawzajem od oblizywania lu-
kru. Gabrysia podeszła i bez namysłu wbiła nóż w jeden z tortów, wydobywając siek-
nięcie grozy z trzech naraz siostrzanych gardeł. Odkroiła piękny kawał i ułożywszy
ciasto na ręcznie malowanym, porcelanowym talerzyku - jedynym, jaki pozostał z
kompletu po babci - bez słowa wyjaśnienia wyszła z mieszkania.

Pani Szczepańska otworzyła natychmiast potem, jak przebrzmiał energiczny


sygnał dzwonka u jej drzwi. Najwidoczniej znów szukała czegoś w spiżarni - paliło się
tam światło, rozjaśniając z lekka mroczną głąb hallu, a sama pani Szczepańska odzia-
na była w niepokalany fartuszek.

- To ja - powiedziała Gabrysia. - Dzień dobry.

Fani Szczepańska milczała niepewnie.

- Bardzo dziękuję za tortownicę - dodała Gabrysia i uśmiechnęła się bez naj-


mniejszego trudu. W tejże chwili pojęła różnicę między Eksperymentalnym Sygnałem
Dobra a prawdziwym uśmiechem: ten ostatni był naprawdę zaraźliwy. Przynajmniej
w wypadku pani Szczepańskiej. Słaby, niepewny, mimowolny, a nawet ukradkowy -
ale jednak był to uśmiech, który zmienił nie do poznania tę zaciętą, obojętną, smutną
twarz.

- Upiekłam - powiedziała Gabriela, śmiejąc się już z całego serca. - Upiekłam


dwa wspaniałe torty... i przyniosłam, żeby pani spróbowała. To mój debiut. Jestem z
niego dumna... i proszę.

Wyciągnęła rękę z talerzykiem i podała sąsiadce. Pani Szczepańska nie powie-


działa ani słowa, tylko najpierw obejrzała podejrzliwie talerzyk, potem ciasto, przyjęła
jedno i drugie i nagle zamrugała gwałtownie okrągłymi, czarnymi oczami. Postawiła
talerzyk na półce spiżarni, zgasiła światło i zajęła się zamykaniem kłódki.

O godzinie czwartej po południu w drzwiach zazgrzytał klucz i solenizant wkro-


czył do domu, niosąc bukiet biało-czerwonych goździków. Bukiet był tak olbrzymich
rozmiarów, że nasunął podejrzenie, iż zapłacono zań z kasy państwowej, co potwier-
dził ojciec, wyjaśniając, ze goździki owe otrzymał dzisiaj w swojej bibliotece, z najlep-
szymi życzeniami od współpracowniczek. Kwiaty te kupiono na przywitanie zagra-
nicznej delegacji, która jednakże nie takie widać bukiety ceniła, bo zostawiła je na sto-
le konferencyjnym.

- Kochany tato, wszystkiego najlepszego! - wykrzyknęły chórem Borejkówny,


odbierając ojcu jego kurczowo ściskany bukiet i wiodąc go do zielonego pokoju. Tu
zdjęły z niego płaszcz, kapelusz i szalik, podstawiły pod rodziciela krzesło i patrzyły z
lubością na jego minę, wyrażającą wstrząs i kompletne zaskoczenie.

- Co to? - spytał wreszcie ojciec w sposób mało błyskotliwy.

- To Gabrysia upiekła! - zawrzasnęly Nutria i Pulpa, po czym rzuciły się wrę-


czać swoje paczuszki. - Sto lat! Niech żyje nam w dniu imienin!

- I dłużej! - dodała Ida.

W paczuszkach znajdowały się: królewna z plasteliny, ilustrowana powieść


dwustronicowa pióra Nutrii pod tytułem: „Przygody dobrej dziewczynki”, praktyczne
nosidełko do igieł, wykonane z pudełka od zapałek i złotego papieru, wycinanka
przedstawiająca tatusia na traktorze oraz wyszarzały banknot stuzłotowy, noszący śla-
dy długotrwałego moczenia. Kiedy rozczulony niemal do łez ojciec Borejko uporał się
już z tym majdanem, kiedy już wycałował dwie smarkule i wychrząknął całe wzrusze-
nie, podeszła Ida ze swoją mereżką, powodując nowy napływ rozrzewnienia, i jakby
nie dość było wzruszeń na trzepocące ojcowskie serce - zgrzytnął klucz w drzwiach,
rozległy się lekkie, stukające obcasami kroki i na progu pokoju stanęła mama w roz-
wianym płaszczu i z rozwianym włosem.

Tego to już nie spodziewał się doprawdy nikt. Mama stała sobie na progu i za-
śmiewała się z efektu, jaki uczyniło jej wejście, a śmiała się tak długo, że nagle osłabła
i gdyby nie stryj Józeczek, który przyskoczył do niej zaraz z tyłu i podtrzymał, byłaby
pewnie usiadła na dywaniku. Zaraz więc położono ją na tapczanie, podparto podusz-
kami, okryto pledem, wycałowano i poddano eksplozji pytań. Oczywiście - zmusiła le-
karzy, żeby puścili już ją do domu, ponieważ koniecznie chciała wrócić, i to właśnie
dziś. Miała to być niespodzianka, i dlatego powiedziała o tym przez telefon tylko Jó-
zeczkowi i Feli, którzy byli tak dobrzy i przyjechali po nią swoim fiacikiem. Czuje się
znakomicie, tyle że jest głodna, bo musiała czekać, aż Józeczek przyjedzie po pracy, a
obiad szpitalny już jej nie przysługiwał.
Natychmiast wszczął się ruch, Gabriela poleciała do kuchni i łamiąc ręce, za-
częła szukać broszurki „Choroba wrzodowa żołądka”, żeby wykombinować coś obia-
dowego dla mamy, póki co nalała mleka do szklanki i przypomniała sobie, że przecież
i ojciec jeszcze nic nie jadł. Więc zaczęła chaotycznie podgrzewać mu obiad, biegając
co chwila do pokoju, by upewnić go, że zaraz zostanie nakarmiony, to znów, by za-
nieść mamie paczkę biszkoptów i zapytać, czy może jeść ziemniaki puree, i wreszcie
dopiero przytomna interwencja ciotki Feli uratowała zupę pomidorową przed nie-
chybnym zwęgleniem.

Nakarmieni Gabrysinymi ciastami stryjostwo wyszli po półgodzinie, wychwala-


jąc pod niebiosa nowo odkryte talenty bratanicy. Dla skołowanej mamy nastała krót-
ka chwila relaksu. Postanowiła więc przebrać się w domowe rzeczy i zmyć z siebie
charakterystyczną woń szpitala. Ta czynność mamy przypomniała Gabrysi, że wszak
miała się dziś przeobrazić w kobietę elegancką.

Poszła do pokoju dziewczynek, niosąc z sobą cudowne przedmioty, które miały


jej pomóc w dokonaniu owej metamorfozy.

Owszem, dekolt w tym sweterku był niekonwencjonalny. Gabriela zastanowiła


się, czy przymiotem elegantki jest aby na pewno połowicznie goły biust, i doszła do
wniosku, że niekoniecznie. Sprawę można zlikwidować przy pomocy szaliczka. Co do
spódnicy w kolorach ziemi, sięgała ona Gabrysi po połowy łydek, choć na Joannie wi-
siała aż do podłogi. Jednakże ogólny efekt był zachwycający. Gabrysia poszła do lustra
w przedpokoju. Uczesała się przy pomocy grzebienia i nawet szczotki, pogrzebała w
torebce Idy i wyjęła stamtąd zielone mazidło oraz - nomen omen! - perfumy „Kwiat
jabłoni”. Rozpyliła je na sobie hojnie, pomalowała mazidłem powieki na kolor zielony,
uznała, że wygląda jak jaszczurka, starła farbę z oczu i poszła się przebrać. Cudowny
strój Joanny nie nadawał się bowiem do pracy przy wycieraniu wody z podłogi ku-
chennej. Pulpa zmieniła dziś miejsce swych eksperymentów. Łazienka była zajęta
przez mamę, ona zaś musiała sprawdzić, czy plastelina nie tonie, po czym zapomniała
o eksperymencie i teraz na podłodze w kuchni wody było po kostki. Ledwie się z tym
Gabrysia uporała, zadzwoniono do drzwi i w kilku kolejnych ratach zwaliła się Grupa
ESD z kwiatami, ale bez Pyziaka. Za to po chwili nieśmiałe pyknięcie w dzwonek
oznajmiło przybycie Klaudiusza - wątłego chłopiny z loczkami blond. Został on na-
tychmiast zaanektowany przez uszczęśliwioną Idę, która z niecierpliwością doczekała
końca składania życzeń, a zaraz potem wymanewrowała Klaudiusza w kąt pokoju.
Tam zastawiła mu wyjście fotelem, usadziła go wygodnie, podała talerzyk pełen ciast i
rozpoczęła swoje expose na tematy antyczne. Tymczasem tata Borejko przyjmował ży-
czenia od Grupy ESD, wysłuchiwał niezbornego wykonania pieśni „Sto lat”, wreszcie z
rezygnacją poddał się podrzucaniu w górę przez kilka par młodzieżowych ramion przy
wtórze gromkich okrzyków „Niech żyje!”

Nadciągnęła świeżo umalowana mama, więc uczczono jej szczęśliwy powrót


nowymi okrzykami. Wreszcie wszyscy dostali talerzyki z tortem i babką, zasiedli rów-
nież na podłodze, gdyż oczywiście krzeseł wystarczyć nie mogło, i pierwsza fala po-
chwał przetoczyła się przez pokój wezbraną falą... a ten podły Pyziak nie nadchodził,
by wszystko to usłyszeć i zachwycić się nowo odkrytą kobiecością Gabrieli oraz jej ro-
mantycznym wdziękiem.

Nerwowe oczekiwanie i utrzymywanie się w motylim nastroju sprawiło, że Ga-


briela zapomniała przebrać się wytwornie. Wyczerpało ją ono także do tego stopnia,
że kiedy po upływie dwóch godzin, idąc z kuchni do zielonego pokoju z nową baterią
herbaty, usłyszała typowy dla Pyziaka dzwonek, zamiast tkliwego wzruszenia odczuła
wyłącznie zimną furię. Otworzyła drzwi wejściowe łokciem, ujrzała zaśnieżonego go-
ścia i bez słowa wpuściła go do korytarza, zamykając drzwi zręcznym kopnięciem. Na
widok jego uśmiechu pełnego wyższości moralnej zastanowiła się, czy nie huknąć go
w łeb tacą.

- Wytrzyj nogi - powiedziała przez zęby.

Pyziak posłusznie zadreptał na wycieraczce koło lustra. Gabriela zdjęła ka-


mienne spojrzenie z jego butów i poszła do rozwrzeszczanej Grupy ESD. Postawiła
tacę z herbatą na stole i wróciła gościnnie do przedpokoju. Pyziak właśnie mozolił się
z przeładowanym wieszakiem.

- Dawaj - burknęła Gabrysia, wzięła od niego kurtkę i celnym rzutem umieściła


ją za szczycić piramidy okryć zimowych. Odwróciła się, złowiła zachwycone spojrze-
nie, a w następnej chwili już znajdowała się w uścisku Pyziaka, czując jego zmarznięty
policzek przy swoim.

- Co robisz - chciała warknąć, lecz wypadło to dość słabo. - Co robisz ty... ohyd-
ny uwo...

- Gabrielo - rzekł Pyziak nie zwalniając uścisku. - Chciałem ci powiedzieć, że


kalafior też jest kwiatem. Właśnie wyczytałem to w encyklopedii przyrodniczej. Nie
dość tego. Życie bez kalafiora jest praktycznie niemożliwe. Zawiera on nieprawdopo-
dobną ilość soli mineralnych, wapnia i witamin. Nie sposób odżywiać się przez całe
życie kwiatami. Zresztą, czymże byłaby róża, gdyby miała woń kapusty. Ty natomiast
ślicznie dzisiaj pachniesz.

- Kapustą czy kalafiorem? - spytała Gabrysia, szamocząc się dla przyzwoitości.


Zimny nos Pyziaka znalazł się naraz koło jej ucha.

- Nie... jakby... fiołkami... - odparł Pyziak głosem zdławionym.

- Nie wyrywaj się, bo i tak cię nie puszczę.

- To ja zawołam tatę.

- To zawołaj - rzekł Pyziak niezłomnie.

- Albo mamę - dodała Gabrysia i z żalem stwierdziła, że Pyziak rozluźnił uścisk


i już tylko trzyma ją za rękę.

- O - rzekł z wahaniem. - Mamusia w domu?

- Owszem - odpowiedziała Gabrysia i zajrzała mu głęboko w oczy. - Ale myślę,


że jakoś to przeżyjesz... Jasiu.

Z pokoju dobiegło gromkie „sto lat” oraz nieco znużony śpiew taty Borejko:
„Jak szybko mija życie, jak szybko mija czas...” Tata demonstrował właśnie młodzieży
repertuar imieninowy swojego pokolenia. Gabrysia nabrała powietrza w płuca, ponie-
waż nie miała wprawy w całowaniu się z nikim, a co dopiero z Pyziakiem, i właśnie zu-
pełnie zabrakło jej tchu. Nagły dzwonek u drzwi wprawił ją w panikę, wyrwała się z
ramion swego Jasia i szarpnęła za klamkę, jednocześnie przygładzając nerwowo wło-
sy.

No i któż to stał na progu, z nieśmiałym uśmiechem na ustach, z talerzykiem


ręcznie malowanym w dłoni i spoczywającą na nim tabliczką wedlowskiej czekolady?

- To ja - powiedziała pani Szczepańska, wręczając Gabrysi talerzyk. - Wszyst-


kiego najlepszego dla tatusia. I dziękuję za tort - był naprawdę wspaniały.

You might also like