Professional Documents
Culture Documents
ISBN 978-83-948289-2-9
Wydanie I elektroniczne
Wszelkie prawa zastrzeżone / All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reproduko-
wana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani
odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Korekta: Gloria Cyprys, Aneta Filipek, Katarzyna Karczmarczyk, Michał Trociński
Projekt i wykonanie okładki: Karolina Drozd
Wydawca wersji papierowej:
Wydawnictwo Biosłone
www.bioslone.pl
Wydawca e-booka:
ProPartner Rafał Wójcik
ul. Bonifraterska 17, piętro 3 North Gate
Warszawa 00-203
tel. +48 509 819 946
e-mail: redakcja@otokoclub.pl
Rozdział 1
Rozprawa o jedzeniu
Kwasowość organizmu
1. Zasadowica
Mechanizm utrzymania pH krwi poniżej 7,45 jest bardzo prosty, wystar-
czy bowiem, że płuca ograniczą wydalanie dwutlenku węgla. Gdy to nie
wystarczy, nerki ograniczają filtrowanie kwasów krążących we krwi.
W stanach ekstremalnych organizm spala nieco tłuszczów bądź białek, by
tym sposobem odpowiednio zakwasić krew. Dlatego raczej nie spotyka
się, by żywność uboga w pokarmy kwasotwórcze była przyczyną zasado-
wicy.
Przypadki zasadowicy zdarzają się stosunkowo rzadko, z takich przyczyn,
jak: • hiperwentylacja – zwiększona wentylacja płuc, występująca na przykład
w histerii, powszechnie wykorzystywana w rozmaitych technikach relaksa-
cyjnych i medytacyjnych, w których przesunięcie pH krwi w kierunku zasa-
dowym wywołuje uczucie psychicznego odprężenia • przebywanie na znacz-
nych wysokościach • zatrucie salicylanami • znaczna utrata kwaśnego soku
żołądkowego, spowodowana długotrwałymi wymiotami i/lub biegunkami
• stosowanie leków obniżających kwasowość żołądka w chorobie wrzodowej
tego organu • niektóre choroby hormonalne.
2. Kwasica
Kwasica to stan zwiększonej kwasowości krwi spowodowany wzrostem
stężenia kwasów (będących produktami przemiany materii) i/lub spad-
kiem stężenia zasad (dostarczanych z pożywieniem).
Kwasica może być wyrównana, gdy organizm nie dopuszcza do spadku
pH krwi poniżej 6,8, oraz niewyrównana, gdy zawiodą mechanizmy regula-
cyjne i pH krwi spada poniżej 6,8.
Rozróżniamy dwa rodzaje kwasicy: oddechową i metaboliczną.
a. Kwasica oddechowa
Kwasica oddechowa jest stanem patologicznym spowodowanym upośle-
dzeniem wydalania dwutlenku węgla w płucach. Może ją wywołać zaha-
mowanie czynności ośrodka oddechowego, wskutek jego uszkodzenia
bądź działania leków. Częstą przyczyną kwasicy oddechowej są choroby
płuc (zapalenie, rozedma, gruźlica) i oskrzeli (zapalenie, astma). Kwasica
oddechowa występuje także w znieczuleniu ogólnym.
Objawy kwasicy oddechowej to ogólne osłabienie, apatia, bóle głowy, sen-
ność, a w cięższych przypadkach omdlenie i śpiączka.
b. Kwasica metaboliczna
Kwasica metaboliczna to zwiększona ilość we krwi metabolitów (produk-
tów przemiany materii) innych niż dwutlenek węgla. Ze względu na ro-
dzaj metabolitów, rozróżniamy dwie odmiany kwasicy metabolicznej:
mleczanową i ketonową.
Kwasica mleczanowa
Kwasica mleczanowa jest spowodowana nagromadzeniem się we krwi
kwasu mlekowego. Najczęściej spotykaną przyczyną kwasicy mleczano-
wej są choroby genetyczne, takie jak: • wrodzony niedobór enzymu fruk-
tozo-1,6-bisfosfatazy • wrodzony niedobór enzymu glukozo-6-fosfatazy
• zespół MELAS. Kwasica mleczanowa jest częstym powikłaniem cukrzycy
każdego stopnia. Mogą ją też wywołać niektóre leki, a także ciężkie niedo-
tlenienie. Sposób odżywiania nie ma wpływu na wystąpienie kwasicy mle-
czanowej.
Kwasica ketonowa (ketoza)
Kwasica ketonowa, zwana ketozą, jest następstwem niedoboru niezbęd-
nej do zainicjowania spalania tłuszczu glukozy (tom 2, str. 87). Stan taki
występuje podczas głodu albo stosowania diety niskowęglowodanowej,
zalecanej w leczeniu otyłości, cukrzycy typu 2 i epilepsji u dzieci.
Kwasica ketonowa często towarzyszy cukrzycy każdego typu, w której
wprawdzie nie brakuje we krwi glukozy, lecz nie ma dostatecznej ilości insu-
liny, niezbędnej do wykorzystania tej glukozy przez komórki.
W przypadkach niedoboru glukozy bądź niemożności użycia jej do zaini-
cjowania spalania tłuszczów, wątroba produkuje ciała ketonowe (ketony[1]),
których komórki mogą użyć zamiast glukozy. Ciała ketonowe mają odczyn
kwaśny, toteż wzrost ich stężenia we krwi zmienia jej pH w kierunku kwa-
śnym.
Objawem kwasicy ketonowej jest wzrost stężenia ciał ketonowych w pły-
nach ustrojowych, rezultatem czego jest charakterystyczny zapach acetonu
w wydalinach i wydzielinach – moczu, pocie, ślinie, wydychanym powietrzu.
3. Kwasica wyrównana
Ludzie będący na diecie wysokotłuszczowej, w której dominują białka
i tłuszcze[2], a więc diecie zakwaszającej, skutki zakwaszenia odczuwają
najszybciej po roku jej stosowania. Dzieje się tak dlatego, że organizm
robi wszystko, by utrzymać kwasowość krwi w ramach fizjologicznych, tj.
pH między 7,35 a 7,45. Mówimy wtedy o kwasicy wyrównanej, de facto
utajonej, w której organizm utrzymuje niezbędną do życia równowagę
kwasowo-zasadową krwi uwalniając minerały zasadowe – wapń, sód, po-
tas bądź magnez.
W normalnych warunkach kwasica wyrównana nie jest stanem patolo-
gicznym. Pojawia się stosunkowo często. Po większym wysiłku fizycznym,
albo gdy się przegłodzimy, spada ilość glukozy we krwi, więc wątroba produ-
kuje ciała ketonowe, by zapewnić organizmowi ciągłą dostawę energii. Także
posiłki ubogie w produkty zasadowe wywołują wzrost zakwaszenia krwi.
W takich wypadkach minerały zasadowe potrzebne do wyrównania kwaso-
wości krwi organizm pobiera z zapasów tkankowych, i po sprawie.
Problem pojawia się wtedy, gdy organizm nie posiada zapasów tkanko-
wych. Wówczas minerały potrzebne do utrzymania niezbędnej do życia rów-
nowagi kwasowo-zasadowej pobierane są także z tkanek, bo skąd by indziej,
ale kosztem ich demineralizacji.
W świadomości przeciętnego zjadacza chleba demineralizacja to głównie
odwapnienie kości, zwane osteopenią, ewentualnie ubytki wapnia w zębach.
Niektórzy wymieniają jeszcze łamliwość paznokci i czasami rozdwajanie się
włosów jako objawy demineralizacji. W rzeczywistości demineralizacja doty-
czy każdej tkanki, bez wyjątku. Wskutek demineralizacji tkanki powstają
w niej komórki niepełnowartościowe. Z czasem tkanki ulegają degeneracji
i stają się podatne na rozmaite choroby i urazy – kości na złamania, zęby na
próchnicę, tętnice na wylewy, naczynia wieńcowe serca na zmiany miażdży-
cowe, błona śluzowa na nadżerki, skóra na przedwczesne zmarszczki, głowa
na łysienie, wątroba na wirusowe zapalenie i tak dalej, i dalej, i dalej. Na do-
miar złego, niepełnowartościowe komórki są bardzo podatne na zmiany no-
wotworowe.
zasadowe brokuły, czerwone buraki, szpinak, szczaw, ogórek, kalafior, natka pie-
10 truszki, pestki dyni
kwasowe jogurt, jajka, ryba, brązowy ryż, fasola, groch, śliwki, ziemniaki w mun-
6 durkach
5 piwo, cukier, biały ryż, ziemniaki z wody, pieczywo razowe
Jedną rzecz musimy sobie wyjaśnić. Otóż kwasowość produktów spożyw-
czych opisanych w powyższej tabeli nie dotyczy ich kwasowości w środo-
wisku zewnętrznym, czyli przed zjedzeniem, ani po zjedzeniu, ani nawet
po wchłonięciu. Tabela obrazuje wpływ wybranych produktów żywnościo-
wych na kwasowość krwi po przyswojeniu, a więc po wykorzystaniu ich
na potrzeby metabolizmu. Inaczej mówiąc: o tym, czy dany produkt żyw-
nościowy jest kwasotwórczy, czy zasadotwórczy, czy też jest kwasowo
obojętny, decydują metabolity, czyli produkty przemiany tych produktów
na materię (anabolizm) bądź energię (katabolizm).
Wyjątek stanowi chemicznie czysta woda, która przed wypiciem ma war-
tość pH 7 (jest kwasowo obojętna) i po wypiciu tę wartość utrzymuje,
w związku z czym w żaden sposób nie wpływa na kwasowość krwi. Tę samą
wartość pH ma wiejskie mleko, ale z innego względu niż woda. Otóż jest ono
doskonale kwasowo zrównoważone, co znaczy, że ilość metabolitów o odczy-
nie kwaśnym i zasadowym pozostałych po przyswojeniu mleka jest dokład-
nie taka sama. Ten sam efekt kwasowo-zasadowej równowagi posiłków mo-
żemy uzyskać przez odpowiedni dobór składników. Na przykład jeśli zjemy
wołowinę (pH 4) i wagowo zrównoważymy ją czerwonymi burakami (pH 10),
to nasz posiłek będzie miał wartość pH 7, czyli będzie kwasowo neutralny.
Przetwarzanie żywności
2. Produkty „ulepszone”
Są to produkty powstające w drodze zakłócenia proporcji substancji wy-
stępujących w naturze, poprzez np. odtłuszczenie czy usunięcie kofeiny
(oczywiście przy użyciu odczynników chemicznych), albo „wzbogacenie”
naturalnych produktów w jakieś rzekomo potrzebne substancje – witami-
ny (najczęściej syntetyczne, pełniące rolę konserwantów), mikro- i makro-
elementy (teraz bardzo modne) albo bakterie (na topie). Celem tych zabie-
gów jest nie tyle wprowadzenie naszych zmysłów w błąd (choć to też), co
wmówienie nam, że naturalne produkty żywnościowe są do niczego (bo
czegoś zawierają za dużo, albo czegoś im brak), a więc istnieje koniecz-
ność poprawiania natury. Z tym rodzajem przetwarzania żywności wiąże
się najczęściej kampania reklamowa z udziałem żywieniowców oraz tak
zwanych autorytetów naukowych, najczęściej lekarzy.
5. Produkty sztuczne
Jest to mieszanina odwodnionych produktów naturalnych i rozmaitych
dodatków – wypełniaczy, zagęstników, stabilizatorów, emulgatorów, sło-
dzików, substancji smakowych i zapachowych. Typowymi przedstawicie-
lami produktów sztucznych są: zupy błyskawiczne, sosy w proszku, kostki
rosołowe, mleko w proszku, vegeta.
Rozdział 4
1. Sok
Sok oczyszczony z błonnika, jak zresztą każda żywność oczyszczona, jest
dla organizmu raczej niepotrzebnym obciążeniem niż źródłem zdrowia.
Soki reklamuje się jako bombę witaminową. To jest dobre określenie, któ-
re powinno odstręczyć ludzi od picia soków. Dlaczego? A słyszał kto, żeby
bomba wywarła kiedykolwiek inny skutek niż destrukcyjny?
Soki wykorzystuje się w rozmaitych kuracjach do walki z patologiami,
gdzie ze wszech miar uzasadnione jest użycie stosownej broni, w tym bomb.
Jednakże pokoju, jakim jest zdrowie, użycie bomb bynajmniej nie przedłuży.
Trzeba bowiem zdać sobie sprawę, że inaczej postępuje się w zdrowiu, a ina-
czej w chorobie. Analogia do wojny i pokoju dobrze tę różnicę obrazuje.
Organizm wypicie soku może odebrać jako nalot bombowy i odpowiedzieć
użyciem artylerii przeciwlotniczej, dlatego że nie tylko niedobór, ale także
nadmiar witamin wywiera niekorzystny wpływ na jego funkcjonowanie. Jeśli
owe witaminy są dozowane powoli, co ma miejsce w obecności błonnika, to
organizm spokojnie segreguje wchłonięte witaminy – wykorzystuje na po-
trzeby bieżące, robi zapasy tkankowe, nadmiary wydala. Zgoła inaczej rzecz
ma się, gdy witaminy zostaną wchłonięte gwałtownie, co ma miejsce bez
obecności błonnika. Jeśli w jednej chwili wszystkie witaminy pojawiają się
nagle we krwi, to nawet te, których jest niedobór w tkankach, we krwi są
w nadmiarze, a to musi sprowokować gwałtowną reakcję obronną.
W chorobie sprowokowanie reakcji obronnej ma uzasadnienie, ale nie
w zdrowiu, żaden bowiem lek, który pozwala wyzdrowieć, nie jest zdrowy.
Wręcz przeciwnie – każdy lek ma swoje skutki uboczne. Leki naturalne mają
ich co prawda mniej, ale mają, toteż zabijają wolniej, ale też zabijają. Jeśli nie
mają jakiejś choroby do zabicia, zabijają zdrowie. Taka już ich natura.
2. Błonnik
Nie wdając się w gmatwające tylko istotę rzeczy szczegóły, rozróżniamy
dwa rodzaje błonnika – celulozę i pektynę. Różnią się tym, że pierwszy nie
jest rozpuszczalny w wodzie, drugi zaś jest, natomiast ich cechą wspólną
jest to, że nie są trawione chemicznie przez soki i enzymy trawienne, wy-
dzielane przez organy wydzielnicze ludzkiego przewodu pokarmowego.
Nie znaczy to bynajmniej, że błonnik w ogóle nie jest trawiony. W naturze
istnieje mnóstwo istot, dla których błonnik jest podstawowym pożywie-
niem. Kilka gatunków takich istot zasiedla (jeśli mają ku temu warunki)
nasze jelito grube. Chodzi oczywiście o bakterie zwane symbiotycznymi,
a to z tego względu, że współżyją z nami w symbiozie, czyli że obie strony
czerpią z tego współżycia obopólne korzyści.
W zamyśle natury, bakterie symbiotyczne zasiedlające ludzkie jelito grube
dostają od swojego gospodarza przysłowiowy dach nad głową oraz całodobo-
we wyżywienie. Co dają w zamian? Właściwie nic takiego, bo jedynie własne
odchody. Tak się jednak składa, że owe odchody bakterii symbiotycznych to…
niezbędne nam witaminy. Szkopuł w tym, że owe bakterie są wybredne i od-
żywiają się tylko jednym rodzajem błonnika, mianowicie pektyną, czyli błon-
nikiem rozpuszczalnym w wodzie. Ale to nie wszystko, bowiem pektyna roz-
puszczona w wodzie ma postać płynną, co bardzo odpowiada innym miesz-
kańcom jelita grubego, mianowicie drożdżakom Candida albicans, które mają
paskudny zwyczaj odganiania współbiesiadników od stołu. Rozwiązaniem
sprawy jest zagęszczenie pożywki poprzez zmieszanie pektyny z celulozą.
W takim podłożu bakterie symbiotyczne czują się doskonale i – co najważ-
niejsze – nie mają konkurencji!
1. Mięso czerwone
Mięso czerwone to mięśnie i organy wewnętrzne ssaków lądowych. Naj-
częściej zjadane jest mięso ssaków ubojowych, a więc specjalnie hodowa-
nych po to, by je zjeść. Do mięsa czerwonego zaliczane jest także mięso
dziko żyjących ssaków łownych, zwane dziczyzną.
Charakterystyczny czerwony kolor mięso ssaków lądowych zawdzięcza
obecności w komórkach mięśni dużej ilości mioglobiny (białka o składzie
chemicznym zbliżonym do hemoglobiny), której zadaniem jest magazyno-
wanie tlenu.
Organizmy ssaków lądowych są dostosowane do życia w tym samym śro-
dowisku, w którym żyje człowiek – także ssak lądowy. Natura jest pragma-
tyczna, toteż jeśli wypracuje skuteczny wariant przystosowania do środowi-
ska, to go stosuje dla każdego gatunku żyjącego w tym środowisku. Z tego
względu kwasy nukleinowe tworzące jądra komórkowe, aminokwasy tworzą-
ce białka, tłuszcze tworzące tkankę tłuszczową, a także cholesterol pełniący
rolę przeciwutleniacza u wszystkich ssaków lądowych są niejako kompatybil-
ne, toteż jedząc mięso ssaków lądowych dostarczamy organizmowi gotowe
elementy, niczym cegiełki, by nie musiał tworzyć ich od nowa, jak czynią to
stojące niżej od nas w łańcuchu pokarmowym zwierzęta roślinożerne.
2. Mięso białe
Mięso białe to mięso ptaków. Zwierzęta te żyją w innym środowisku niż
ssaki lądowe, toteż posiadają inne cechy zarówno anatomiczne, jak i fizjo-
logiczne, a to z kolei decyduje o wartości odżywczej ich mięsa.
Środowiskiem ptaków jest powietrze, w którym odbywają loty w celu po-
konania odległości. Niektóre ptaki odbywają długie loty, innym wystarczy
podfrunięcie, by dostać się na drzewo albo z drzewa na drzewo, czy też
umknąć przed drapieżnikiem. W każdym z tych przypadków ważną rolę od-
grywa stosunek masy ciała do energii wytwarzanej przez mięśnie skrzydeł.
Dlatego ptaki, relatywnie do ssaków lądowych, są lekkie. Efekt ten ptaki uzy-
skały dzięki redukcji masy kostnej oraz ilości płynów ustrojowych.
Kości kończyn ptaków, w porównaniu do kości ssaków lądowych, są bar-
dzo lekkie, a to dlatego, że nie są wypełnione szpikiem kostnym, jak kości
ssaków lądowych, lecz są wewnątrz puste. Tylko niewielka warstwa szpiku
kostnego pokrywa ściany pustych kości ptaków od wewnątrz, ale to w zupeł-
ności wystarczy do wyprodukowania składników morfologicznych krwi, po-
nieważ ptaki oszczędzają także na ilości krwi. W tej sytuacji komórki mięśni
ptaków nie zawierają czerwonej mioglobiny, służącej do magazynowania tle-
nu, więc ich mięso ma odcień jaśniejszy od mięsa ssaków lądowych, a w nie-
których partiach jest wręcz białe.
Ograniczoną ilość krwi oraz brak możliwości magazynowania tlenu ptaki
rekompensują dobrze rozwiniętym układem oddechowym, gdyż ich płuca są
połączone ze specjalnymi workami powietrznymi. Najczęściej jest ich dzie-
więć i ciągną się między mięśniami skrzydeł przez cały tułów, a u niektórych
gatunków przechodzą nawet do wnętrza kości.
Podczas lotu mostek ptaka zostaje zablokowany, więc przestaje on oddy-
chać klatką piersiową, a jej rolę przejmują worki powietrzne, które niczym
miechy poruszane mięśniami skrzydeł zasysają i wydmuchują powietrze.
I tutaj spotykamy się z innowacją właściwą tylko ptakom, bowiem podczas
wdechu tylko około 25% powietrza trafia do płuc, reszta zaś omija je i trafia
do worków powietrznych. Przy wydechu powietrze z worków powietrznych
jest wtłaczane do płuc, wskutek czego zostaje z nich usunięte zużyte powie-
trze i zastąpione świeżym. Dzięki temu rozwiązaniu świeże powietrze docie-
ra do płuc zarówno podczas wdechu, jak i wydechu ptaka. Im szybciej ptak
rusza skrzydłami, tym więcej powietrza dostaje się do jego płuc, toteż ptaki
nigdy nie tracą tchu.
Specyficzna adaptacja do specyficznych warunków pociąga za sobą ade-
kwatną adaptację fizjologiczną. Z tego względu ptaki nie gromadzą zapasów
energii w postaci tłuszczu, gdyż w ich przypadku byłoby to nieekonomiczne,
by dźwigać w powietrze coś, co nie wiadomo kiedy i czy może się przydać.
Wprawdzie drób można utuczyć, ale tłuszcz w jego organizmie odkłada się
jako patologiczne złogi rozmieszczone w różnych miejscach ciała, przede
wszystkim w jamie trzewnej, gdzie wywołuje otłuszczenie organów we-
wnętrznych, w tym charakterystyczne stłuszczenie wątroby. Natomiast ani
usytuowanej pod skórą białej tkanki tłuszczowej, ani usytuowanej w mię-
śniach brunatnej tkanki tłuszczowej (tom 2, str. 176) organizmy ptaków nie
wytwarzają, bowiem natura wykombinowała dla nich inny sposób magazy-
nowania energii.
W normalnych warunkach ptaki magazynują energię, rozbudowując tkan-
kę mięśniową, więc w razie potrzeby spalają białka zmagazynowane w mię-
śniach. Tym sposobem w każdych warunkach ptaki zachowują zdolność lotu,
bowiem z rozbudowaną tkanką mięśniową są ciężkie, ale za to mięśnie mają
mocne, natomiast wraz z ubytkiem tkanki mięśniowej są coraz lżejsze, więc
do lotu potrzebują coraz słabszych mięśni. Wskutek tej adaptacji ptaków do
wymogów środowiska, mięso białe zawiera niewielkie ilości cholesterolu, re-
latywnie do mięsa czerwonego.
Mięso białe nie dorównuje mięsu czerwonemu pod względem wartości od-
żywczych, ponieważ nie zawiera tak ważnych dla organizmu ludzkiego
składników pokarmowych, jak zawarta w mioglobinie hemoglobina czy za-
warty w tkance tłuszczowej cholesterol. Co prawda organizm ludzki może
w razie potrzeby wytworzyć te substancje, ale po co trwonić energię na two-
rzenie czegoś od nowa, skoro można to po prostu zjeść?
3. Ryby
Ryby żyją w środowisku diametralnie odmiennym od środowiska ssaków
lądowych i ptaków, toteż ich organizmy są dostosowane do tegoż środo-
wiska. W naszym środowisku po prostu giną, tak samo jak my w ich.
W odróżnieniu od ssaków i ptaków, ryby są zmiennocieplne, czyli nie
utrzymują jednakowej temperatury ciała, lecz zmienia się ona wraz ze zmia-
ną temperatury wody. W tej sytuacji nie wchodzą w rachubę tłuszcze nasyco-
ne, które tężeją w temperaturze pokojowej, bo by ryby w chłodnej wodzie po
prostu tężały. Dlatego natura wyposażyła je w tłuszcze nienasycone, które
w temperaturze pokojowej zachowują postać półpłynną i tężeją w temperatu-
rach o wiele niższych. Z tych samych względów – wahań temperatury ciała
w zależności od wahań temperatury wody – ryby nie mogłyby używać chole-
sterolu jako przeciwutleniacza, bowiem jest on tłuszczem nasyconym, a więc
tężejącym już w temperaturze pokojowej. Rolę tę u ryb z powodzeniem pełni
łatwo utleniający się półpłynny tłuszcz nienasycony.
Rybie mięso zawiera nieco wielonienasyconego tłuszczu, który może sta-
nowić substytut cholesterolu LDL. Tłuszcze nienasycone mają tendencję do
utleniania się, toteż po wchłonięciu do krwiobiegu przyłączają do siebie wol-
ne rodniki tlenowe. Duża podaż tłuszczów nienasyconych skutkuje spad-
kiem ilości wolnych rodników tlenowych, to z kolei pociąga za sobą spadek
ilości cholesterolu LDL, używanego przez organizm ludzki do wyłapywania
wolnych rodników tlenowych. Naturalną koleją rzeczy spada także ilość cho-
lesterolu HDL, którego zadaniem jest zbieranie z krwiobiegu utlenionego
cholesterolu LDL i transportowanie go do wątroby, w celu wydalania. Tak
więc wysoka podaż tłuszczów nienasyconych skutkuje spadkiem cholesterolu
całkowitego, który jest sumą frakcji cholesterolu LDL i HDL. Tym sposobem
oszukujemy naturę, gdyż uzyskujemy spadek poziomu cholesterolu bez usu-
nięcia przyczyny jego wzrostu, którą jest wzrost poziomu wolnych rodników
tlenowych, czyli po prostu wzrost toksemii. Pytanie tylko, czy wyjdzie nam to
na zdrowie.
Nie jesteśmy rybami. Z tego oczywistego powodu natura nie wyposażyła
nas w mechanizm umożliwiający wychwycenie oraz wydalenie utlenionego
tłuszczu nienasyconego, więc jest on wykorzystywany do budowy komórek.
Nie trzeba chyba dodawać, że komórki zbudowane z wadliwego materiału są
wadliwe, więc nadają się jedynie do wymiany, w przeciwnym bowiem razie
mogą zainicjować linię rozwojową podobnych sobie wadliwych komórek,
a nawet linię rozwojową komórek o zmienionym kodzie genetycznym, zwa-
nych komórkami nowotworowymi.
Warto wiedzieć, że spożycie ryb naraża nas na zatrucie. Nie chodzi bynaj-
mniej o ryby nieświeże, co by było sprawą oczywistą, ale nawet jedząc świeże
ryby jesteśmy narażeni na scombrotoksizm, czyli zatrucie histaminą.
Ryby nie potrafią utrzymać jednakowej temperatury ciała, więc nie go-
rączkują podczas choroby infekcyjnej. Ich system odpornościowy oparty jest
na zawartości w komórkach mięśni dużej ilości histydyny, która w zetknięciu
z jadami bakteryjnymi, wskutek tak zwanej dekarboksylacji bakteryjnej, zo-
staje przemieniona w histaminę. Proces dekarboksylacji zachodzi także w ry-
bach martwych, przechowywanych w temperaturze powyżej 0°C, czyli w ry-
bach świeżych. W normalnych warunkach histamina w mięśniach ryby wy-
stępuje w stężeniu około 0,1 mg na kilogram, ale wskutek dekarboksylacji
może osiągnąć stężenie nawet 50 mg na kilogram.
Wystąpienie objawów zatrucia zależy od osobniczej wrażliwości na hista-
minę, toteż często się zdarza, że spośród wielu osób spożywających ryby
z tego samego źródła tylko jedna zachoruje na scombrotoksizm. W Polsce nie
prowadzi się statystyk zachorowalności, ale na przykładzie Stanów Zjedno-
czonych wiadomo, że scombrotoksizm to około 5% wszystkich zatruć pokar-
mowych.
Objawy zatrucia histaminą pojawiają się zwykle 10–30 minut od zjedzenia
ryby. Charakterystyczne objawy scombrotoksizmu to: • zaczerwienienie skó-
ry • pokrzywka • świąd skóry • przyśpieszone tętno (tachykardia) • spadek ci-
śnienia tętniczego • ból głowy • uczucie lęku • wzmożone pragnienie • su-
chość w jamie ustnej • trudności w połykaniu (dysfagia) • nudności.
Niejako potwierdzeniem zatrucia histaminą jest biegunka, która pojawia
się zwykle po kilku godzinach od zjedzenia ryby.
W przypadku niektórych objawów, jak nasilona tachykardia lub duszność
połączona ze skurczem oskrzeli, może występować konieczność intensywne-
go postępowania – monitorowanie elektrokardiograficzne, podanie tlenu,
leki rozkurczające oskrzela. W pozostałych przypadkach leczenie ma charak-
ter objawowy i polega na podaniu leków przeciwhistaminowych, takich jak
ranitydyna, cymetydyna, diphenhydramina. Po opanowaniu objawów choro-
ba ustępuje samoistnie, bez pozostawienia powikłań.
1. Zielona rewolucja
Ludziom Zachodu hasło to niewiele powie, ale w krajach Trzeciego Świata
dobrze jest znane. Była to akcja FAO – agendy ONZ do spraw wyżywienia
i rolnictwa. Akcja ta miała szczytny cel – zlikwidowanie zjawiska głodu
poprzez zwiększenie produktywności rolnictwa dzięki zastosowaniu wy-
dajniejszych odmian roślin uprawnych oraz rozwojowi agrotechniki. Za-
początkował ją amerykański naukowiec pochodzenia norweskiego – Nor-
man Borlaug (1914–2009).
Borlaug był agronomem zajmującym się doskonaleniem roślin upraw-
nych. Od roku 1966 pracował w Międzynarodowym Ośrodku Uszlachetniania
Kukurydzy i Pszenicy w Meksyku, gdzie wyhodował odporne na choroby
i bardzo plenne odmiany pszenicy o krótkiej słomie (tzw. odmiany półkarło-
wate), za co w 1970 roku otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla.
Jeśli dziś wyjdziemy na pole i spojrzymy na łan pszenicy, nie ujrzymy tej
niegdysiejszej – wysokiej do pasa, z krótkimi kłosami, poprzerastanej kąko-
lem, dzikim makiem, chabrem bławatkiem. Dzisiejsza pszenica to mutanty:
krótka słoma, która nie wylega, długi kłos i przede wszystkim wydajniejsza
od niegdysiejszej – bagatela – pięciokrotnie. Dla rolników to same zalety,
więc tylko tę pszenicę obecnie produkują. Także dla piekarzy mąka z obecnie
produkowanej pszenicy ma same zalety – jest wysokoglutenowa, a więc łatwo
się klei, a na dodatek szybciej się piecze.
2. Zdrowe, bo razowe?
Obecnie nie ma już mąki razowej, czyli drugiego gatunku, ciemnej
i zdrowszej od białej, czyli mniej szkodliwej. Ziarna dzisiejszych zbóż
mają inną budowę od niegdysiejszych. Wbrew powszechnemu mniema-
niu, mąka razowa nie zawierała otrąb. Ciemną barwę nadawała jej war-
stwa aleuronowa, znajdująca się pomiędzy twardą okrywą, z której po
zmieleniu powstają otręby, a znajdującym się wewnątrz ziarna bielmem,
w skład którego wchodzą skrobia i gluten. Ziarna zbóż wysokogluteno-
wych zawierają zbyt cienką warstwę aleuronową, by mogła wpłynąć
w istotny sposób na barwę mąki. Co robią piekarze, żeby nas uraczyć pie-
czywem razowym? Ściemę. Dodają do mąki karmelu, czyli palonego cu-
kru, i sprzedają toto jako pieczywo „zdrowe, bo razowe”. Wielu się na ten
lep łapie.
– Co za szczęście dla polityków, że ludzie nie myślą – powiedział kiedyś
Adolf Hitler. Nie tylko politykom ta ludzka cecha jest na rękę, bowiem korzy-
sta z niej wiele grup zawodowych, najwięcej, poza politykami, biznes farma-
ceutyczno-medyczny. Ludzie nie myślą, nie analizują, tylko ślepo wierzą
w oficjalne wytyczne. Wiedzą o tym dobrze spece od marketingu, którzy
kombinują, jak zwiększyć sprzedaż leków. Najprostszą i najpewniejszą drogą
jest zwiększyć liczbę chorych. I tutaj chleb okazuje się odgrywać kluczową
rolę. Ale żeby to było możliwe, potrzebna jest akcja na globalną skalę. Taką
akcją jest lansowana przez WHO dieta śródziemnomorska, u podstawy któ-
rej znajdują się pieczywo i makarony, a więc ewidentnie chorobotwórcze
produkty wysokoglutenowe.
3. Dieta śródziemnomorska
Czy wiecie, czyjego autorstwa jest dieta śródziemnomorska? Dietetyków
włoskich, francuskich, greckich czy z innych krajów basenu Morza Śród-
ziemnego, czy w ogóle dietetyków? Pudło. Otóż dietę śródziemnomorską,
przynajmniej oficjalnie, opracował… Departament Rolnictwa USA. Zdzi-
wię się, jeśli kogoś to nie zdziwi.
A jak to się stało, że wymyślona za oceanem dieta stała się obowiązującą
w Polsce? Stało się to za sprawą WHO – agendy ONZ do spraw zdrowia, czyli
chorób. Dzięki „rekomendacji” WHO dietę śródziemnomorską „przyjęły” (jak
swoją) wszystkie państwa wchodzące w skład ONZ. Polska, rzecz jasna, nie
mogła się wyłamać.
Instytut Żywności i Żywienia, któremu powierzono nachalne lansowanie
diety śródziemnomorskiej w Polsce, zapewnia, że chroni ona przed choroba-
mi. Joseph Goebbels (1897–1945), niemiecki minister propagandy, stwierdził:
– Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. – I tutaj sprawdzają się
prorocze słowa Goebbelsa – ludzie wierzą w kłamstwa o profilaktycznej roli
diety śródziemnomorskiej nie dlatego, że są jakieś na to dowody, ale dlatego,
że są tysiące razy powtarzane. A przecież wystarczy rozejrzeć się dookoła, by
przekonać się, że aptek jakoś nie ubywa. Wprost przeciwnie. Nietrudno też
się domyślić, że ich klientami jest nie kto inny, tylko zwyczajni zjadacze chle-
ba.
9. Przypadek Damiana
Sztandarowym wręcz przykładem trudności wyeliminowania produktów
glutenowych jest przypadek Damiana, opisany na Niemedycznym Forum
Zdrowia Biosłone w wątku pod tytułem „Przegrywam walkę z rodziną
o infekcję bez leków”[3]. Tytuł odzwierciedla trwogę i bezsilność autora
wątku, ojca Damiana (nick Machos), którego żona nie potrafi zrozumieć,
że chorobę należy odchorować po to, by wyszła dziecku na zdrowie.
Wątek jest bardzo długi, na dzisiaj ma 386 wpisów, zarówno autora, jak
i osób udzielających porad, tudzież dodających otuchy, toteż zaprezentowa-
nie całości przekracza możliwości tej książki. Dlatego postanowiłem wybrać
najistotniejsze, moim zdaniem, kwestie jako budujący przykład desperacji
rodzica w walce o zdrowie siedmioletniego wówczas dziecka.
Historia zaczyna się 8 grudnia 2009 roku. Kiedy piszę te słowa, jest gru-
dzień 2014 roku, a więc mamy okazję prześledzić pięcioletnie perypetie Da-
miana i jego rodziców w drodze do zdrowia.
Pierwszy wpis przedstawię w całości, gdyż dobrze oddaje atmosferę w ro-
dzinie wywołaną zachorowaniem Damiana na chorobę infekcyjną.
„U Damiana kaszel bez odrywania się gęstej wydzieliny, w oskrzelach
charczy, nie może swobodnie oddychać, cięższy wdech, oddychanie szybsze,
przyśpieszone tętno, w czasie kaszlu ból gardła, ból w klatce piersiowej, bez
gorączki, a czasem stany podgorączkowe do 37,7 stopni. Mój błąd, bo dziecko
chodziło po domu z tą infekcją od piątku i teraz się pogorszyło, a nie leżało!!!
Prawoślaz, siemię lniane, są lepsze momenty z mojej obserwacji, ale chyba
napiszę, były lepsze momenty. Przyszła żona i podczas mojej nieobecności
zabrała go do konowała. Ten na podstawie szmerów w klatce piersiowej
orzekł, że zapalenie płuc, leki ma brać, bo jak nie to szpital. U mnie już jest
»ściana małżeńska«. Ja osobiście bardzo przeżywam tragedię i nie umiem się
pozbierać. Boję się, że dziecku stanie się krzywda. Nigdy się tak nie bałem.”
Już w drugim wpisie ojciec Damiana porusza kwestię produktów gluteno-
wych, która będzie miała kapitalne znaczenie w przyszłości. Otóż zauważa
on: „Z jedzeniem jest bardzo duża poprawa, śmieciowego mało. Piszę
„mało”, bo nie mogę wyleczyć wiary w smakowite właściwości chleba. Po ta-
kim chlebie, czy bułce, dzieci mają fiołki pod oczami, często też chrząkają
i kaszlą, jednak ciągłym zwracaniem uwagi na ten fakt zaczynam powoli od-
nosić skutek.”
Dalej następuje seria bardzo cennych wpisów forumowiczów, udzielają-
cych porad na podstawie doświadczeń z własnymi dziećmi, poprzeplatanych
wpisami ojca Damiana, w których wyrzuca sam sobie, że zbagatelizował cho-
robę syna i pozwolił mu snuć się po domu, zamiast przypilnować, żeby poło-
żył się do łóżka i porządnie wypocił się.
Pouczający i, niestety, proroczy jest wpis forumowiczki o nicku Ell_anna,
z dnia 10 grudnia 2009 roku (odp. 44), przestrzegającej innych, w tym matkę
Damiana, przed popełnieniem błędów, które ona sama popełniła. Oto jego
treść:
„Pozdrowienia dla Żony i kilka wniosków z moich dotychczasowych do-
świadczeń.
Wiele razy pisałam na forum, że doprowadziłam moją młodszą córkę, za
sprawą antybiotyków i przy współudziale lekarzy, na skraj przepaści. Dziec-
ko miało poziom odporności poniżej wszelkich norm. Wiedziałam, a raczej
przeczuwałam, że od sepsy (ewentualnie innych ciężkich powikłań) dzieli
nas zaledwie przysłowiowy krok. Nawet nie chcę myśleć, co mogło się wyda-
rzyć, jakbym nadal stosowała się do zaleceń lekarzy.
Nie mogę sobie tego do dzisiaj wybaczyć, że moje dziecko musiało przez
moją głupotę i niedouczenie lekarzy tyle wycierpieć. Powiem Ci tylko tyle, że
w końcu za sprawą tego forum ocknęłam się i staram się jak mogę nie prze-
szkadzać organizmowi w odchorowywaniu infekcji. Pierwsze miesiące były
dla mnie katorgą. Dziecko kasłało przez 24 godziny na dobę, straszne ilości
wydzieliny z nosa (o kolorze i konsystencji nie wspomnę). Zacisnęłam zęby,
nie robiłam kompletnie nic (ewentualnie bańki plus oklepywanie). Efekt jest
taki, że każda kolejna infekcja ma łagodniejszy przebieg.
Nie wiem, co mnie jeszcze spotka. Być może, jak Machos, będę prosić na
forum o wsparcie w ciężkich chwilach. Wiem jedno: nigdy, przenigdy nie
będę już tak pochopnie sięgać po antybiotyki.
Jeszcze jedno. Machos pisze, że nie wyciągasz wniosków. Dziewczyno!
Ucz się na naszych błędach! Kiedy wyciągniesz wioski? Jak nafaszerujesz
dziecko antybiotykiem, później kolejnym i jeszcze następnym, a może za-
czniesz wyciągać wnioski, jak dziecko wyląduje w szpitalu pod tlenem i do-
stanie dożylnie podwójny antybiotyk, a Ty będziesz wyć z bezsilności? Niko-
mu tego nie życzę, ale tak właśnie odbywa się pseudoleczenie.”
No i kolejny alarmujący wpis Machosa z 14 grudnia 2009 roku (odp. 95):
„Moja żona panicznie boi się o Damiana, o ten jego kaszel. Zamówiła wizytę
pani doktor, która osłuchała Damiana, usłyszała świsty w płucach, orzekła
zapalenie płuc i jutro trzeba jechać do szpitala na RTG. No i może jeszcze go
położą. Na pewno dorzucą leki. Mnie w domu jeszcze nie ma. Ludzie, to się
dzieje naprawdę! Ja tę walkę przegrywam! Postraszyła jeszcze żonę, że na za-
palenie płuc się umiera, no i gotowe. Ja tracę to wszystko, co do tej pory zro-
biłem dla dziecka. Damian, owszem, kaszle, ale nie leci przez ręce. Chodzi po
domu, bawi się. Przez telefon rozmawiałem z panią doktor, poniosło mnie,
aż kobieta chce mi ściągnąć prokuratora do domu. Co ja mam robić? Zbierać
badania, by po latach iść z tym do sądu, że mi dziecko wykończyli? Przecież
wezmą mnie za wariata. Powiedzą, że to ja zaniedbałem jego zdrowie. Wła-
śnie się dowiedziałem, że żona już mu podała Zinnat. Oczekuje ode mnie
wsparcia, a ja nie umiem, nie potrafię. Mam jej współczuć? Robię, co mogę,
ale co ja mogę zrobić?”
W ostateczności infekcja Damiana, zablokowana dwoma antybiotykami,
przeszła po tygodniu, ale nie na długo, bo już 4 stycznia 2010 roku (odp. 154)
Machos pisze: „Nie napiszę nic nowego, bo Damian choruje znowu. Zaczęło
się pierwszego stycznia, ale stopniowo. Na wieczór intensywne poty, w nocy
kaszel z głębi oskrzeli, ciężko odrywający się krtaniowy, kaszel suchy rów-
nież.” Tutaj w zasadzie nie można się dziwić, że organizm stara się remont,
czym w istocie jest choroba infekcyjna, doprowadzić do końca.
Ta druga infekcja u Damiana minęła po tygodniu, ale już bez antybioty-
ków. Jedynie bańki i inne sposoby medycyny ludowej. 12 grudnia 2010 roku
(odp. 249), czyli rok po pierwszej infekcji, Damian pisze: „Jestem najmłod-
szym piszącym Biosłonejczykiem. Mam na imię Damian, mam 9 lat. Poprosi-
łem tatę o pozwolenie napisania kilku słów o sobie. Piję miksturę oczyszcza-
jącą każdego poranka. Polecam każdemu miksturę oczyszczającą. Dzięki niej
jestem zdrowy i bardzo mało teraz choruję. Łatwiej mi się kaszle.
Lubię jeść słodycze, ale wiem, że co za dużo, to niezdrowo. Jem warzywa
i mięso. Smakuje! Wiem, że chleb mi nie służy.
Kiedyś była taka koleżanka mojej mamy, która była lekarką. Pewnego razu
zachorowałem i ona do mnie przyszła i dała mi sterydy dla dorosłych. Tata
się pokłócił z nią przez telefon. W nocy po sterydach dla dorosłych źle się
czułem. Łapałem się za serce, bo mnie bolało, a tata płakał. Na szczęście uda-
ło mi się wyjść z tej choroby dzięki miksturze oczyszczającej i mieszance zio-
łowej na drogi oddechowe.”
Potem, przez prawie rok, są drobne infekcje, jak to u dzieci, ale 29 listopa-
da 2011 roku (odp. 263) sam Damian, pod nickiem Ironman, pisze: „Jestem
chory i mam zapalenie krtani. W oskrzelach też mi rzęzi. Oddycham tak
średnio. Czasami, zwłaszcza jak śpię, ciężej mi się oddycha. Ciężko mi wy-
krztusić flegmę, przez co mam czerwone, podrażnione gardło i mnie boli.
Choruję już od 10 dni. A dlaczego? Od jedzenia chleba i bułek. Jadłem co
drugi dzień. Pamiętam, że tuż przed chorobą zjadłem dwie zapiekanki z se-
rem żółtym i z keczupem. Po domu chodzę, nie leżę, nie mam gorączki. Tylko
ten męczący kaszel.
To zaniepokoiło moje babcie, dziadka i mamę, którzy chcieli i chcą posłać
mnie do lekarza. Ja sądzę, że lepiej nie iść do lekarza, bo leki mają skutki
uboczne i się boję.” Jest oczywiste, że o szkodliwości jedzenia chleba uświa-
domił Damiana jego ojciec. Niemniej jednak na uwagę zasługuje fakt, że Da-
mian sam zauważył pogorszenie po zjedzeniu chleba i bułek, a już po zjedze-
niu zapiekanki rozchorował się na dobre. Dlaczego zatem jadł te rzeczy, sko-
ro wiedział, że mu szkodzą? No cóż, to pod wpływem babć, dziadka i matki,
którzy pod nieobecność ojca podawali mu chleb, bułki, a w końcu zapiekan-
kę. A dlaczego? Bo nie mogli, a nawet chyba nie chcieli uwierzyć, że produkty
glutenowe mogą być przyczyną choroby. Czy ten przypadek przekonał ich?
Jeszcze nie ten, gdyż jeszcze łudzili się, że to zwykły przypadek, no bo dlacze-
go nasz niby chleb powszedni miałby być szkodliwy? To nie może być praw-
dą, i już. Tak właśnie myślą zwykli zjadacze chleba, którzy wiedzy o zdrowiu
nie mają żadnej. Skutkiem tej niewiedzy i jakiegoś irracjonalnego uporu jest
kolejny alarmujący wpis Machosa, wysłany w dniu urodzin Damiana, tj. 25
lutego 2012 roku (odp. 293):
„Wreszcie znajduję trochę sił na opisanie sytuacji, w której znajdujemy się
z żoną, Wiką (młodszą siostrą Damiana, przyp. JS) i chorującym Damian-
kiem. Trzy tygodnie temu zaczęło się bardzo ostro, więc przestrzegałem
przed niefrasobliwym oszukiwaniem dziecka łakociami w trakcie oczyszcza-
nia, a tak stało się w przypadku Damianka. Niestety, sam dzieci nie wycho-
wuję. Damian dostał tak silnej reakcji, ataków kaszlu podczas mojej nieobec-
ności w domu, że trzeba było ratować obrzęk krtani w szpitalu, żeby się nie
udusił.
Dużo by opisywać, co musieliśmy z żoną przejść, żeby wrócić ze stanem
dziecka jako takim do stanu normalnego życia. W szpitalu oddzielić ziarno
od plew. Żona między młotem – mną a kowadłem – jej matką. Nareszcie po-
woli udało mi się przekonać i ustalić, co dziecko ma jeść, żeby nie doszło do
kolejnej przykrej reakcji. Dieta prozdrowotna to po prostu podstawa. Elimi-
nacja, a nie dodawanie. Walka o to, żeby ewentualnie dać lek, ale nie przesa-
dzać.
Damian od tygodnia, mimo brania leków przeciwbólowych mówi, że gar-
dło ciągle go boli. Dostaje raz, albo dwa razy dziennie lek przeciwbólowy,
a organizm, ten mądry organizm, i tak robi swoje, więc boli. Gdyby on był
starszy… Jako dziecku, trudno mu zrozumieć, że poprzez ból dążymy do
zdrowia. Dlatego bywa ciężko.
Zasypia i mówi: – Boli. – Rano otwieramy oczy i słyszymy pierwsze słowa
Damiana: – Boli. – Nie macie pojęcia, jak czekam, żeby to bolące gardło,
krtań, tchawica, wreszcie wyropiały choć trochę, żeby mógł choć trochę sobie
ulżyć, odkaszlnąć.”
Z kolejnego wpisu, napisanego 6 godzin później (odp. 295), dowiadujemy
się czegoś jeszcze: „…chore dziecko zjada na swoje dziesiąte urodziny kawa-
łek tortu z cukierni, czyli tak naprawdę wielką niewiadomą. On nie jest zdro-
wy, tylko chory, więc najmniejszy kawałek świństwa może narobić bałaganu,
a później… olaboga.
Każdy dzień to walka, a żona nie potrafi zrozumieć, że jest chory, więc nie
powinien. Ale ma przecież urodziny. Ona sama niech je co chce. Może ma
zdrowie, to niech je, ale po co dziecko ma się męczyć po »małym grzeszku«
raz na tydzień, kiedy od trzech tygodni jest chore? Po takich grzeszkach zna-
lazło się w szpitalu.”
Ostatecznie matka Damiana przekonała się sama – odp. 385 z 20 grudnia
2013 roku:
„Były momenty, że byłem bliski załamania, później przychodziły momenty
olewania, zobojętnienia i wyczekiwania na odpowiednią chwilę, by działać.
Piszę przede wszystkim o doświadczeniu życiowym sprzed dwóch lat, kiedy
brałem byka za rogi.
Pół roku później, pod koniec sierpnia 2012 roku przyszła okazja, by poka-
zać, jak łatwo można dziecku zaszkodzić. Ja zostałem w domu, rodzina zaś
pojechała na dożynki łowickie, a tam ciasta, obwarzanki, słodycze. Ledwie
pod koniec maja wyszliśmy z bólu tchawicy (prawie cztery miesiące słucha-
nia każdego dnia setki razy: – boli – boli! – boli!! – i jeszcze raz – boli!!! – a tu
syn wrócił z »masakryczną rurą«. I to był przełom!
Moje wymowne milczenie starczyło za komentarz. Zacisnąłem w bólu zęby
i czekałem, walcząc ze sobą, by nie wybuchnąć, aż tu słyszę głos żony:
– Nie popełnię już nigdy więcej tego błędu, bo nie chcę, żeby on znowu
cierpiał.”
Od tamtego czasu Damian zdrowieje. Jeszcze nie jest zupełnie dobrze, ale
jest na dobrej drodze. Ostatnio przeszedł infekcję dróg oddechowych, z któ-
rej wyszedł bez leków.
Damian ma szczęście, że trafił mu się taki ojciec. Inne dzieci z podobną hi-
storią chorobową, które takiego szczęścia nie mają, pozostają zwykłymi zja-
daczami chleba i dozgonnymi nabywcami leków i usług medycznych.
4. Zakwaszanie podłoża
Po około dwóch tygodniach (plus, minus trzy dni) fermentacja w słoiku
ustaje, zaś na jego dnie zbiera się osad białoszarych grudek, utworzony
przez miliony komórek drożdży, które przez ten czas rozmnożyły się
z niewielkiej ilości przyniesionych z powietrzem spor, a teraz wyglądają
jak martwe. Jeśli spróbujemy płynu ze słoika, to okaże się, że jest kwasko-
waty i słodki. Nie taki, jak na początku, ale jednak słodki, a więc to nie
brak pożywki spowodował śmierć drożdży. Zresztą wcale nie są one mar-
twe, tylko po prostu przestały być aktywne. Więc co spowodowało, że pod-
łoże przestało być korzystne dla rozwoju drożdży? Powodem jest kwasko-
waty smak świadczący, że drożdże wespół z bakteriami octowymi zmieni-
ły zalewę cukrową w roztwór kwasu octowego, który jest naturalnym kon-
serwantem. Specyficznym konserwantem, ponieważ w tym stężeniu ma
tę przewagę nad innymi konserwantami, że nie zabija komórek, a jedynie
wstrzymuje ich aktywność.
Odcedzony ocet jabłkowy wydaje się być stosunkowo klarowny, ale w rze-
czywistości pływają w nim miliony niewidocznych gołym okiem komórek
drożdży i bakterii octowych. Po kilku dniach komórki drożdży opadają na
dno, tworząc białoszary osad, natomiast komórki bakterii octowych unoszą
się ku powierzchni, gdzie zbierają się w białoszary kożuch. W zasadzie moż-
na to tak zostawić, albo przefiltrować przez sitko wyłożone papierowym
ręcznikiem.
Zakwaszanie jest typową metodą konserwowania podłoża, stosowaną
przez ludzki organizm, by nie dopuścić do niekontrolowanego rozwoju drob-
noustrojów, jeśli przenikną pierwszą linię obrony, zwaną obroną nieswoistą
(tom 1, str. 74). Nasze płyny ustrojowe – krew i limfa – są 0,9% roztworem soli
(NaCl), która z chemicznego punktu widzenia jest solą[4] kwasu solnego
i sodu. Słone, a więc kwaśne, są łzy, pot i mocz.
5. Zakwaszanie pochwy
Zaskakująco skomplikowany sposób utrzymywania kwasowości podłoża
spotykamy w pochwie, do której dostęp mają w zasadzie wszystkie drob-
noustroje występujące w środowisku zewnętrznym, niczym do słoika
osłoniętego gazą, jednak – w normalnych warunkach – dominują w niej
bakterie kwasu mlekowego. Jak to jest możliwe? Otóż jest to efekt celowe-
go działania organizmu kobiety, który dostarcza komórkom nabłonko-
wym pochwy duże ilości wielocukru glikogenu pełniącego rolę zwierzęcej
skrobi (tom 2, str. 126). Nabłonek, podobnie jak naskórek, złuszcza się,
a zawarty w nim glikogen staje się pożywką dla bakterii kwasu mlekowe-
go, które jako produkty przemiany materii wydalają kwas mlekowy, czyli
zakwaszają podłoże. To w zupełności wystarczy, by zahamować albo za-
sadniczo spowolnić rozwój pozostałych drobnoustrojów zasiedlających
środowisko pochwy, najczęściej niekorzystnych, a czasami wręcz choro-
botwórczych.
7. Mikroflora pochwy
Historia mikroflory pochwy jest długa i zagmatwana. W roku 1892 nie-
miecki ginekolog Albert Döderlein (1860–1941) opisał bakterie, które w po-
chwach zdrowych kobiet występowały bardzo licznie, zaś u kobiet z cho-
robami ginekologicznymi rzadko albo wcale. Były one podobne do wystę-
pujących w kwaśnym mleku bakterii Lactobacillus acidophilus. W tamtych
czasach mikroskopy były jeszcze dość prymitywne, więc nie pozwalały
różnicować rodzajów bakterii na gatunki, toteż nadano im ogólną nazwę:
bakterie (mylnie: pałeczki)[5] kwasu mlekowego. Szybko jednak zauważo-
no różnice w hodowli bakterii pobranych z pochwy od bakterii pobranych
z kwaśnego mleka, więc nadano im swoistą nazwę: pałeczki (bakterie)
Döderleina, i na 100 lat o nich zapomniano.
Ponownie bakteriami Döderleina zainteresowały się koncerny produkują-
ce probiotyki. Na ich zlecenie rozpoczęto wiele badań, których wyniki nie są
publikowane, ze względu na tajemnicę handlową. Do publicznej wiadomości
przenikają tylko wyniki tych badań, które zakończyły się fiaskiem – nie udało
się stworzyć szczepów bakterii, które można hodować na skalę przemysłową
i zastąpić nimi naturalną mikroflorę pochwy. Dobre i to, bowiem nawet ta
szczątkowa wiedza pozwala wyciągnąć konkretne wnioski.
Prawidłową mikroflorę pochwy tworzą trzy gatunki bakterii z rodzaju Lac-
tobacillus: L. crispatus, L. gasseri oraz L. jensenii. Bakterie te są symbiotyczne,
a więc ewolucyjnie związane z nami, i wzajemnie, w związku z czym nie
można ich hodować poza organizmem. Wiele laboratoriów genetycznych, na
zlecenie koncernów produkujących probiotyki, stara się stworzyć genetycz-
nie zmodyfikowane szczepy tych bakterii, które można by hodować w men-
zurkach i sprzedawać kobietom w celu odtworzenia mikroflory pochwy, ale
na razie próby te spełzają na niczym. Szczepy bakterii sprzedawane dotych-
czas jako probiotyki potrafią jedynie przetrwać w środowisku pochwy kilka-
naście dni, ale nie potrafią stworzyć specyficznej mikroflory.
Ważną, jeśli nie najważniejszą cechą, przystosowującą symbiotyczne bak-
terie L. crispatus, L. gasseri oraz L. jensenii do życia w środowisku pochwy, jest
adhezja (tom 1, str. 73), czyli zdolność trwałego przylegania do nabłonka i do
siebie wzajemnie, dzięki czemu tworzą one biofilm[6] bakteryjny pomiędzy
ścianą a wnętrzem pochwy. Tym sposobem bakterie symbiotyczne pochwy
odnoszą pierwszą korzyść, jaką jest bezpośredni dostęp do pożywki. Teraz
pozostaje tylko zwalczenie konkurencji, czyli pozostałych bytujących w po-
chwie amatorów słodziutkiego glikogenu.
Pożywkę dla L. crispatus, L. gasseri oraz L. jensenii stanowią fragmenty złusz-
czonego nabłonka, które wykorzystują do budowy własnych komórek, nato-
miast glikogen jest im potrzebny wyłącznie do pozyskania energii. Produk-
tem ubocznym przemiany glikogenu na energię jest kwas mlekowy, który
bakterie wydalają do podłoża, zakwaszając je. W normalnych warunkach pH
pochwy wynosi 3,5, więc jest zabójcze dla nieacidofilnych drobnoustrojów
napływających ze środowiska zewnętrznego, dzięki czemu spora część kon-
kurencji ginie. Pozostaje około 100 gatunków drobnoustrojów acidofilnych,
a więc przystosowanych do życia w środowisku kwaśnym, wśród których
znajduje się przeszło 20 gatunków bakterii z rodzaju Lactobacillus, m.in.
L. acidophilus, które chętnie by się pożywiły złuszczonym nabłonkiem, ale na
przeszkodzie stoi zapora biofilmu stworzonego przez bakterie symbiotycz-
ne. Nie mając pożywki, nie mogą się rozmnażać, i tym sposobem bakterie
symbiotyczne mają wszystkich konkurentów z głowy. Jak widzimy: to, co ro-
bią bakterie symbiotyczne pochwy, robią dla siebie, a że przy okazji korzysta-
ją z tego kobiety… Na tym wszak polega symbioza.
Zupy kolagenowe
Sport to zdrowie?
1. Sportowe mity
Wokół sportu narosło wiele mitów. Nie są one szkodliwe, o ile nie traktuje
się ich poważnie, a z tym rozmaicie bywa. I tak na przykład popularny mit
mówi, że współczesny człowiek powinien uprawiać sport, żeby spalać
nadmiar energii, którą zjada w postaci pustych kalorii. Pytanie brzmi: po
co zjadać nadmiar pustych kalorii? Czyżby po to, żeby mieć co spalać? To
oficjalna propaganda każe ludziom zjadać puste kalorie – produkty mącz-
ne, musli zalane mlekiem UHT, jajka tylko raz, góra dwa razy w tygodniu,
a na co dzień chude piersi z kurczaka i ryby smażone na margarynie,
i w ogóle wszystko lekkostrawne, beztłuszczowe, czyli właśnie puste kalo-
rie, które organizm odkłada w tkance tłuszczowej jako zbędny balast. Za-
miast powiedzieć ludziom, żeby jedli codziennie jajka na śniadanie,
usmażone na boczku, najlepiej tłustym, świeżo wytopionym smalcu bądź
na maśle, na obiad zaś jedli mięso wagowo zrównoważone surówką,
z symbolicznym dodatkiem wypełniaczy, każe im się zajadać wypełnia-
czami, a nadmiar pustych kalorii każe się spalać katowaniem organizmu,
zwanym sportem.
Kolejny sportowy mit, tyle śmieszny co szkodliwy, to rzekome wzmożone
wydalanie z potem toksyn, które ma mieć miejsce podczas intensywnego wy-
siłku fizycznego. Faktem jest, iż rzeczywiście pot osoby uprawiającej sport
jest wręcz śmierdzący od zawartości toksyn, tylko że jest to efekt nadmiernej
ilości produktów przemiany materii, powstających podczas wzmożonego
wyzwalania energii spowodowanego nadmiernym wysiłkiem fizycznym.
Czyli że bilans wychodzi na zero – tyle samo toksyn zostaje wydalonych, ile
zostaje wygenerowanych. Tym niemniej uprawiający sport są przekonani, że
ma on wpływ na toksyny zalegające w organizmie, ponieważ zaprzestanie
uprawiania sportu pogarsza ich samopoczucie. Nie można temu zaprzeczyć,
tyle tylko, że nie ma to związku z wydalaniem toksyn, a jedynie ich miesza-
niem. Podobnie jak mieszanie kawy zapobiega osiadaniu fusów, tak praca
mięśni porusza węzły chłonne, przyśpieszając krążenie płynów ustrojowych,
w konsekwencji czego zapobiega osiadaniu toksyn. Nie znaczy to bynaj-
mniej, że ich nie ma. One są, tyle tylko, że nie odkładają się w formie toksycz-
nych złogów, lecz krążą w płynach ustrojowych.
Często powtarzany jest mit, według którego nasi przodkowie musieli cią-
gle ćwiczyć, goniąc za zwierzyną albo uciekając przed drapieżnikami. Nie
mówią jednak, o jakie drapieżniki chodzi, bo raczej nie o te, które potrafią
dogonić zająca, sarnę, a nawet antylopę. Pozostaje jedynie niedźwiedź, przed
którym człowiek może uciec, wspinając się na drzewo. Podobno, chociaż ską-
dinąd wiadomo, że niedźwiedzie także potrafią wspinać się na drzewa, ale,
niech tam – niedźwiedzia można odpuścić. Jeśli komuś wydaje się, że cienki
ten argument z uciekaniem przed drapieżnikiem, to taki on właśnie jest.
Nasi przodkowie nie uciekali przed drapieżnikami, tylko je zabijali, albo
sami ginęli, ale w walce, bynajmniej nie jako bezbronne ofiary, lecz uzbrojeni
groźni przeciwnicy. Z pogonią za zwierzyną jest tak samo. Oprócz żółwia,
niewiele jest zwierząt, które by człowiek potrafił dogonić. Prędzej umarłby
z głodu, niżby dogonił sarnę albo choćby zająca. No, może przy odrobinie sa-
mozaparcia dogoniłby dzika, nie wiadomo tylko, kto wtedy byłby myśliwym,
a kto ofiarą. Człowiek pierwotny nie był taki głupi, jak chcemy mu to wmó-
wić. Potrafił przetrwać w dzikiej puszczy. Kto ze współczesnych to potrafi?
Człowiek pierwotny nie trwonił czasu i energii na bezsensowne uganianie
się za zwierzyną, lecz się na nią zasadzał, czyli usadawiał się w pobliżu ścież-
ki, którą zwierzyna wydeptała, zmierzając na żerowisko bądź do wodopoju,
i… zastygał w bezruchu. Czekał, aż w pobliżu pojawi się zwierz. Wówczas wy-
puszczał w jego kierunku strzałę z łuku, bądź godził go dzidą. Niewiele tracił
przy tym energii.
2. Sport w naturze
Trzeba to powiedzieć jasno i dobitnie: sport w naturze nie występuje. Ow-
szem, młode zwierząt, podobnie jak młode ludzi, są ruchliwe i skore do
zabawy, ale szybko z tego wyrastają, natomiast dorosłe osobniki oszczę-
dzają energię. Lew nie trenuje biegów po to, by mógł dogonić antylopę. Je-
śli jest głodny, puszcza się w pogoń, ale gdy dopadnie ofiarę i naje się do
syta, najchętniej wałkoni się. To samo koń – sam nie zaprzęga się do
wozu, bo mu się znudziło stanie w stajni. W naturze nic takiego nie wy-
stępuje.
W ogóle warto podpatrywać naturę, by wzorować się na niej. Dziś już mało
kto to potrafi. Weźmy na przykład gimnastykę. Czy zwierzęta ją uprawiają?
Ależ tak. Na przykład śpiący kot co jakiś czas budzi się, przeciąga, czasami
robi kilka kroków, a potem znowu się kładzie. Czemu to robi? Ponieważ
skądsiś wie, że co jakiś czas należy, jak to mówią, rozprostować kości, czyli
przeciągnąć wszystkie mięśnie i stawy w pełnym zakresie po to, żeby zapo-
biec zmianom zastoinowym, zwanym zwyrodnieniami. I to jest właśnie isto-
ta gimnastyki – przeciągnięcie wszystkich mięśni i stawów w pełnym zakre-
sie. Nie potrzeba do tego zestawu wymyślnych ćwiczeń. Te proste i naturalne
ćwiczenia powinno się wykonywać nie raz na jakiś czas, lecz systematycznie.
Jak często? Praktyka wykazuje, że co 45 minut. Nie da się naćwiczyć na cały
dzień poranną gimnastyką, czy na cały tydzień pod dyktando instruktora fit-
ness.
8. Dług tlenowy
Podczas intensywnego wysiłku mięśnie uzyskują energię głównie z gluko-
zy, która jest dostarczana na bieżąco z krwiobiegu. W procesie wyzwala-
nia energii glukoza jest spalana dwuetapowo. W pierwszym etapie reakcji
glukozy z tlenem zostaje wyzwolona energia, ale pozostaje przejściowy
produkt uboczny tego procesu – kwas mlekowy, który natychmiast jest
przekształcany do kwasu cytrynowego, ten zaś jest spalany, czyli wchodzi
w reakcję z tlenem, wskutek czego zostaje przemieniony na łatwe do wy-
dalenia dwutlenek węgla i wodę, czyli ostateczny produkt przemiany ma-
terii (tom 2, str. 87).
Tlen nie jest rozpuszczony w osoczu krwi, jak glukoza, lecz jest przenoszo-
ny przez krwinki czerwone, a to znaczy, że podaż tlenu do komórek jest uza-
leżniona od liczby czerwonych krwinek, która jest niewyobrażalnie duża, ale
jednak ograniczona. W tej sytuacji, przy zwiększonym zapotrzebowaniu na
energię, nie zabraknie paliwa, jakim jest glukoza, ani niezbędnego do jej spa-
lenia tlenu, ale zabraknie go do spalenia kwasu cytrynowego, skutkiem czego
spalanie glukozy będzie niekompletne, gdyż pozostanie trudny do wydalenia
kwas mlekowy.
Stres
2. Stres pozytywny
Stres to mobilizacja organizmu do działania, niekoniecznie walki bądź
ucieczki, a więc aktywności fizycznej. Takie zawężenie funkcji stresu od-
nosi się wyłącznie do zwierząt, natomiast u ludzi stres to nade wszystko
mobilizacja psychiczna w sytuacjach wymagających skoncentrowania my-
śli na stojącym przed nami zadaniu. Bez stresu na przykład nie można na-
pisać książki. To znaczy można, ale będzie ona trudna do strawienia
przez czytelnika – miałka, ciężka w czytaniu, trudna w odbiorze, a jeśli bę-
dzie ona z gatunku popularnonaukowych, jak ta, którą Czytelniku masz
akurat przed oczami, będzie wręcz niezrozumiała, a nawet wkurzająca.
To spostrzeżenie potwierdza regułę, że z napisaniem książki, artykułu,
wpisu na forum internetowym, pracy naukowej czy jakiejkolwiek innej
publikacji, tak czy siak wiąże się stres. Jeśli stresu brakło autorowi pod-
czas pisania, to na stres naraża tego, do którego adresowane jest to jego
pisanie. O tym powinni pamiętać wszyscy piszący.
Jest wiele sytuacji w życiu każdego z nas, które wymagają owej mobilizacji
umysłowej, zwanej stresem. Egzamin, rozmowa kwalifikacyjna, wreszcie od-
powiedzialne stanowisko, wymagają szczególnej koncentracji. Niewykluczo-
ne, że moglibyśmy się bez niej obejść, tym niemniej zdecydowana większość
z nas w podobnych sytuacjach odczuwa wzmożone bicie serca, napięcie mię-
śniowe, ucisk w dołku oraz pozostałe objawy stresu. Jednak nie możemy
o nim powiedzieć, że jest negatywny. Wszak nic złego nam się nie dzieje.
Przeciwnie – mobilizacja umysłowa pozwala wykrzesać z nas (nie z każdego)
możliwości intelektualne, o które często nawet byśmy siebie nie podejrzewa-
li.
Także w rywalizacji sportowej stres odgrywa ważną pozytywną rolę, i to
nie tylko w dyscyplinach wymagających sprawności fizycznej. Bilard na przy-
kład nie wymaga intensywnego wysiłku fizycznego, mimo to bez mobilizacji
wszystkich zmysłów, jaką osiągamy w stresie, trudno jest pokonać rywala.
Jeszcze lepszym przykładem są szachy, które nie wymagają nie tylko wysiłku
fizycznego, ale nawet sprawności fizycznej, mimo to podczas kilkugodzinnej
partii na poziomie arcymistrzowskim zawodnicy potrafią stracić na wadze
nawet dwa kilogramy. To obrazuje, jak wiele energii spala nasz mózg, gdy
pracuje na najwyższych obrotach. Czy bez wykrzesania z siebie tej sprowoko-
wanej stresem niesłychanej mobilizacji mogłoby to być możliwe? Z pewno-
ścią nie.
Pozytywna rola hormonu stresowego – kortyzolu
Z całą pewnością stres jest tym czynnikiem, który naszemu gatunkowi po-
zwolił przetrwać do dziś, przy czym nie chodzi tutaj wyłącznie o mobiliza-
cję organizmu do walki bądź ucieczki, wyzwoloną nagłym wyrzutem ad-
renaliny. Jest to co prawda bardzo ważna funkcja stresu, ale przydatna ra-
czej doraźnie; w danej chwili. Przy długotrwałym stresie, gdy potrzebna
jest mobilizacja organizmu przez dłuższy czas, równie ważną rolę odgry-
wa inny hormon stresu – kortyzol.
W medycynie syntetyczny kortyzol, zwany hydrokortyzonem albo, w skró-
cie, po prostu kortyzonem, jest stosowany jako bardzo skuteczny lek prze-
ciwzapalny – steryd. Inna rzecz, że ów doskonały lek jest nadużywany przez
lekarzy, często ze szkodą dla chorych, ale to już zupełnie inny biznes, kontro-
lowany przez farmaceutyczno-medyczny kartel, któremu absolutnie nie zale-
ży na tym, byśmy byli zdrowi, tylko żeby nas leczyć, czyli sprzedawać nam
leki na choroby, zarówno rzeczywiste, jak i wydumane.
Nasi przodkowie nie tylko uciekali przed drapieżnikami, najczęściej, wy-
daje się, przedstawicielami tego samego gatunku, bądź byli zmuszeni wal-
czyć z nimi, do czego potrzebna jest pobudzona adrenaliną mobilizacja mię-
śni i zmysłów. Jako myśliwi-zbieracze o wiele częściej wędrowali setki kilo-
metrów, podążając za okresowo przemieszczającą się zwierzyną łowną (tom
2, str. 97). Co by się stało, gdyby któryś z nich nagle dostał gorączki i potrze-
bował kilku dni chorobowego? Czy pozostali członkowie plemienia pozostali-
by przy nim, ryzykując śmierć głodową? Raczej, dla dobra większości, pozo-
stawiliby go na niechybną śmierć i poszli dalej. Jednakże takie rzeczy nie
miały miejsca, ponieważ zbawczy w tym wypadku stres wyzwolił kortyzol,
dzięki któremu organizm opanował zapalenie, odkładając je na czas bardziej
dogodny, czyli po osiągnięciu celu podróży i rozbiciu obozowiska.
Jako spadkobiercy naszych przodków, odziedziczyliśmy tę spuściznę, to-
też w sytuacjach krytycznych, gdy nie ma ku temu warunków, nie chorujemy,
pod warunkiem wszakże, iż postępujemy zgodnie z planem natury i od dzie-
ciństwa nie blokujemy byle infekcji antybiotykami czy innymi lekami.
Z lektury „Zdrowia na własne życzenie” wiemy, że stany zapalne pełnią
rolę swoistych zaworów bezpieczeństwa i są niczym bieżące remonty, nie-
zbędne po to, by ta doskonała maszyneria, jaką jest ludzki organizm, mogła
funkcjonować tak, jak została zaprojektowana – doskonale. Szkopuł w tym,
że choroby przebiegające z zapaleniem to choroby z reguły obłożne, a więc
nie zawsze możemy je odchorować i nie w dowolnym czasie, są bowiem sytu-
acje, gdy na odchorowanie prozdrowotnych chorób infekcyjnych nie może-
my sobie po prostu pozwolić.
Niejeden z nas tego doświadczył, że gdy mamy jakieś ważne zadanie do
zrealizowania i coś nas w tym czasie „bierze”, to choroba nie rozwija się. Jak-
by organizm czekał na bardziej dogodne warunki do jej odchorowania. Do-
piero gdy przychodzi weekend bądź urlop, rozkłada nas na dobre. To jest
właśnie spuścizna po przodkach, czasami przydatna, jeśli nie wykorzystuje-
my jej niefrasobliwie.
3. Stres negatywny
Nie ma szans na powodzenie walka z jakąkolwiek patologią, dopóki nie
zostanie określona, a następnie usunięta jej przyczyna. W przypadku stre-
su przyczyny są dwojakiego rodzaju – zależne od nas i od nas niezależne,
zaś w przypadku szkodliwego stresu mamy do czynienia z sytuacją iście
kuriozalną, ponieważ przyczyna najpowszechniej występującego stresu
tej grupy nie tylko zależna jest od nas samych, ale na dodatek sami ją so-
bie serwujemy.
Posłużmy się tutaj pierwszym z brzegu przykładem, który opowiedział mi
dopiero co pewien człowiek, notabene mój długoletni pacjent, w związku
z czym jego organizm znam jak własną kieszeń. Nigdy poważnie nie choro-
wał. Stronił od lekarzy. Dolegliwości bólowe usuwałem mu od ręki masażem.
Na ostatniej wizycie zmienił się nie do poznania – energetycznie wyeksplo-
atowany, emocjonalnie rozedrgany, w mowie niezborny, nietypowe dla nie-
go czarnowidztwo, jednym słowem: kłębek nerwów w strzępku człowieka.
– Co się stało – spytałem – pokłócił się pan z żoną?
– Znacznie gorzej – odparł – kłócę się nie tylko z żoną. Kłócę się z wszystki-
mi członkami rodziny.
No i zaczął opowiadać, jak to dał się namówić na darmowe badania. Dar-
mowe, więc czemu nie skorzystać… Skorzystał, pobrali krew i kazali czekać 2
tygodnie.
Nie jest chyba dla nikogo tajemnicą, że tego typu badania nie mają na celu
wykrycia zdrowia, tylko choroby. Niejednemu już wykryły, i to takie, zwłasz-
cza takie, o których nie miał nawet bladego pojęcia, więc bez tych badań nie-
chybnie by umarł, a tak zrobili mu badania i wprawdzie umarł, albo dogory-
wa gdzieś w hospicjum, ale przynajmniej leczony…
Mój rozmówca oczywiście wiedział o tym od dawna, ale dopiero gdy przy-
szło oczekiwać na wyniki badań, dotarło do niego, że także u niego mogą wy-
kryć coś takiego, po czym już się nie pozbiera. Tak się tą wizją przejął, że
przestał myśleć i postępować racjonalnie. Z tego stresu dostał skurczu żołąd-
ka, więc przestał jeść. Schudł, więc znajomi zaczęli dopytywać, co mu jest.
Czy nie jest aby chory. Najlepiej, jakby poszedł do lekarza, bo to może być coś
poważnego, czego nie można lekceważyć. Nikt nie wymawiał tego słowa, ale
i tak dla wszystkich było jasne, że mówią o raku. Do lekarza nie poszedł, ale
spokoju nie zaznał, przez co popadł w bezsenność.
Wreszcie przyszły wyniki. Lista rzekomych schorzeń okazała się tyle dłu-
ga, co niepokojąca – zwyrodnienia stawów, osteoporoza, miażdżyca naczyń
wieńcowych serca, wysoki cholesterol, podwyższone ciśnienie tętnicze krwi,
a także kilka innych wyników za wysokich albo za niskich względem medycz-
nej normy. Zalecenie: konsultacja z lekarzem, celem podjęcia leczenia.
– O raku nic nie piszą, ale to nie znaczy, że go nie ma. Może jest, tylko
ukrywają przede mną – pomyślał sobie, i ta myśl nie dawała mu spokoju.
W końcu przypomniał sobie o mnie, więc przyszedł wypytać, co ja na to.
Nie chciałem powiedzieć mu, że już po nim, że już się po tej traumie nie po-
zbiera. No bo co bioenergoterapeuta dysponujący jedynie własnymi dłońmi
może w zderzeniu ze zdobyczami współczesnej medycyny? Ultrasonografia,
elektrokardiografia, tomografia komputerowa, rezonans magnetyczny, anta-
goniści wapnia, pompa protonowa – toż same nazwy przyprawiają o trwogę.
Starałem się wyjaśnić mu, że to nic takiego, te wyniki badań. Mając 74 lata,
nie można mieć wyników właściwych dla nastolatka. Że to tylko medyczny
przekręt. Posłużyłem się przykładem drzewa, którego kora jest inna w wieku
piętnastu lat, a inna w wieku lat siedemdziesięciu. Z organizmem człowieka
nie może być inaczej. Wymóg, żeby każdy bez względu na wiek miał wyniki
badań mieszczące się w medycznej normie, jest po prostu niedorzeczny.
– No tak… no tak… – co rusz przytakiwał moim argumentom, ale czuć było,
że nie bierze ich do siebie. Nie powiedział tego głośno, ale obaj i tak wiedzie-
liśmy, w czym rzecz. Chodzi o presję środowiska, o ów owczy pęd do badań
i leczenia. Wcześniej, gdy jeszcze był w pełni sił, mógł dać temu odpór, ale te-
raz sił już nie ma, toteż jak nic najbliżsi zawloką go do lekarza, w najlepszej
oczywiście wierze, i jak nic będą dbać o to, żeby skrupulatnie zażywał wszyst-
kie przepisane leki – te rano, te w południe, te na wieczór. A że mu te leki za-
szkodzą… Spokojnie – na to też są leki… Dzięki tym lekom jeszcze trochę po-
żyje, tylko co to za życie?
Podobnie jak wynikami badań, można przejmować się w zasadzie wszyst-
kim – że zlikwidują firmę, w której pracuję, że zachoruję na raka, że mąż
może mieć wypadek, bo pojechał samochodem, a tyle się słyszy o wypadkach
samochodowych, że dziecko nie zda matury, że dzieci w Etiopii umierają
z głodu, i tak dalej, i dalej, bez końca. Jest to stres wyniszczający organizm
bez jakiejkolwiek potrzeby.
Negatywna rola hormonu stresowego – kortyzolu
W dzisiejszej codzienności kortyzol wygenerowany długotrwałym stre-
sem nie odgrywa już takiej roli jak niegdyś, gdy ludzki gatunek musiał fi-
zycznie walczyć o przetrwanie, tym niemniej czasami się przydaje, gdy
nie mamy możliwości odchorowania prozdrowotnej choroby infekcyjnej.
Niejeden z nas doświadczył tego, że przez jakiś czas coś go, jak to się
mówi, bierze, ale stres nie pozwala na rozwinięcie się choroby do czasu,
aż pojawią się dogodne warunki – weekend, urlop bądź zakończenie ja-
kiegoś ważnego zadania wymagającego długotrwałej mobilizacji organi-
zmu, przez co na chorowanie nie mogliśmy sobie pozwolić. W takich wy-
padkach kortyzol odgrywa rolę nader pozytywną, umożliwia bowiem do-
stosowanie się do warunków – czy to zmagając się z siłami natury, czy za-
daniami nałożonymi przez pracodawcę, czy wreszcie zadaniami nałożo-
nymi samym sobie. Ta odziedziczona po przodkach umiejętność odłoże-
nia w czasie choroby infekcyjnej wciąż działa.
Inaczej rzecz ma się u osób żyjących w permanentnym stresie, których or-
ganizm nigdy nie dostaje warunków do odchorowania zaległych chorób in-
fekcyjnych, a więc nigdy nie chorują.
– Przynajmniej z tym nie mam problemów – cieszą się – bo gdybym do
tych moich stresów jeszcze chorował, jak inni, to byłaby już totalna klapa.
I jest totalna klapa, tylko że nie już, nie zdają sobie bowiem sprawy, że
w totalnie zablokowanym organizmie tyka bomba, i że jest tylko kwestią cza-
su, kiedy eksploduje jakimś zawałem, wylewem, ewentualnie totalną kata-
strofą zablokowanego organizmu – rakiem. Wtedy dziwimy się: taki był
zdrowy, a tu… już po nim.
6. Dar zapominania
Ze stresem silnie powiązany jest dar zapominania. Oba zjawiska występu-
ją u wszystkich ssaków. U zwierząt stres wykorzystywany jest głównie
jako mobilizacja do walki bądź ucieczki. Gdyby nie dar zapominania, to
ofiara praktycznie nigdy nie mogłaby się uspokoić, wciąż przeżywałaby
atak drapieżnika, tymczasem w przyrodzie nic takiego nie ma miejsca.
Antylopa, która ledwo co uciekła przed zgrają lwów, gdy tylko znajdzie się
w bezpiecznej odległości, jak gdyby nigdy nic zaczyna skubać sobie trawę.
Nasi przodkowie ów dar zapominania bez wątpienia także posiedli. Za-
pewne odziedziczyli go po swoich przodkach jako bardzo przydatne przyspo-
sobienie do życia w trudnych warunkach, pozwalające cieszyć się chwilami
spokoju, mimo że dopiero co uszli z życiem przed atakiem drapieżnika bądź
wroga, czyli innego człowieka. Dzięki temu darowi, gdy tylko stres mijał, mi-
jały związane z nim emocje. Po prostu szybko zapominali o tym, co było złe-
go, bo wygodniej było cieszyć się życiem. Natomiast ten, który nie potrafił
zapomnieć przerażającego spotkania z drapieżnikiem bądź wrogiem, mimo
że zdołał przed nim uciec bądź się obronić, sczezł jako ofiara negatywnego
stresu i nie przekazał tego defektu potomkom.
Ów atawistyczny dar zapominania posiadamy także i my, przynajmniej
większość z nas, mimo że często nie zdajemy sobie z tego sprawy. Najczę-
ściej wydaje się nam, że zapominanie jest ułomnością, którą rozmaitymi spo-
sobami, nierzadko naukowymi, staramy się wyrugować ze swego umysłu. Ale
czy naprawdę chcielibyśmy pamiętać wszystko bez wyjątku? Bynajmniej.
Każdy z nas ma jakieś wspomnienia nieprzyjemne, niektórzy wręcz trauma-
tyczne, które wolelibyśmy wyprzeć ze swojej pamięci.
Znamienne, że funkcjonuje w naszym języku zwrot: wyprzeć z pamięci,
czyli wymazać absolutnie, jakby nigdy nic się nie stało. Zjawisko wyparcia to
właśnie ewidentny i zarazem skrajny przejaw daru zapominania. Wymaza-
nie z pamięci może dotyczyć okresu nawet długoletniego, na przykład poby-
tu w ciężkiej niewoli, ale najczęściej obejmuje okres stosunkowo krótki,
związany z jakimś wypadkiem. Otóż osoby, które przeżyły taki wypadek,
mają jakby lukę w pamięci. Pamiętają wszystko, co działo się przed wypad-
kiem, ale sam wypadek, a nierzadko także pierwsze chwile po nim, zostają
wymazane z pamięci. U niektórych ów fenomen ma charakter trwały, u więk-
szości jednak luka w pamięci zostaje po pewnym czasie wypełniona jakimś
mglistym wspomnieniem, jakby się to przydarzyło komuś innemu, nie im.
Tym niemniej, jak się okazuje, nawet u tych, u których wyparcie ma charak-
ter trwały, owa luka w pamięci jest zarejestrowana w głębokich pokładach
podświadomości, do których można dotrzeć w transie hipnotycznym.
Przysłowie mówi, że czas goi wszystkie rany. Wszystkie, a więc zarówno te
fizyczne, jak i psychiczne, ale pod warunkiem, że ich wciąż nie będziemy roz-
drapywać, bowiem wówczas nie zagoją się nigdy. Rozdrapywanie ran psy-
chicznych to niedające zapomnieć rozpamiętywanie przykrych przeżyć, czyli
jakby przeżywanie ich na nowo, a więc bezustanne wyzwalanie związanego
z nimi stresu. Ów stres jest stricte negatywny, a więc wybitnie szkodliwy, bo-
wiem ani nie ratuje przed atakiem drapieżnika, ani nie mobilizuje do realiza-
cji zamierzeń, tylko szkodzi. I tutaj nie ma wątpliwości – nie sposób wyzdro-
wieć, dopóki nie przestanie się rozdrapywać owych ran w psychice i nie po-
zwoli się czasowi zabliźnić ich.
Dar zapominania rzeczy przykrych ma wiele plusów, ale są też minusy, na
przykład szybko zapominamy o kimś, kto wybawił nas z opresji, gdyż chcemy
jak najszybciej wymazać z pamięci wszystko, co się nam z ową opresją koja-
rzy, co inni mogą poczytywać nam jako niewdzięczność.
Jeśli chodzi o sprawy omawiane tutaj, to negatywny aspekt daru zapomi-
nania dotyczy chorób, które trapiły nas przed wdrożeniem profilaktyki proz-
drowotnej. Na ogół jest to dobre, bo i po co pamiętać rzeczy przykre, pod wa-
runkiem wszak, iż nie zapomnimy o tym, że w ogóle były, i jeśli one ustąpiły
to znaczy, że pozostałe także ustąpią. Takie pozytywne nastawienie jest po-
trzebne, gdyż sprzyja procesowi zdrowienia, przyśpieszając go. Są jednak
tacy, którzy całkowicie zapominają o dawnych chorobach, bo po prostu
w ogóle o nich nie myślą (wyparli z pamięci), zamiast tego skupiają się na
tych, które pozostały. W tej sytuacji choroby, które ustąpiły i odeszły w niepa-
mięć, nie są dla nich dowodem, że profilaktyka prozdrowotna jest skutecz-
nym sposobem pozbycia się pozostałych chorób. Nie myślą zatem o tym, że
jest lepiej niż było, czyli że nie myślą optymistycznie, tylko skupiają się na
tym, jak im teraz źle, bo są chorzy. Taka negatywna postawa znacząco utrud-
nia proces zdrowienia, a nierzadko wręcz go uniemożliwia.
Ergo: tak to już jest, że to, co wynalazła natura dla naszego dobra, my sami
na własne życzenie potrafimy obrócić przeciwko sobie, w ramach niejako za-
programowanej autodestrukcji.
Anafilaksja
1. Odkrycie anafilaksji
Podczas prac nad profilaksją badacze odkryli zadziwiającą cechę systemu
odpornościowego. Otóż okazało się, że królik, który przeżył wstrzyknięcie
obcogatunkowego białka, ginie natychmiast, jeśli to samo białko wstrzyk-
nie mu się ponownie, nawet wówczas, gdy druga dawka jest 800 razy
mniejsza od pierwszej. Stało się jasnym, że to nie białko zabija króliki uży-
te do eksperymentów, lecz ich własny system odpornościowy. Zjawisko to
nazwano anafilaksją (gr. ana – nad i phylaksis – opieka).
Na początku anafilaksja traktowana była jako ciekawostka naukowa, nato-
miast obecnie staje się zjawiskiem coraz powszechniejszym, dotykającym co-
raz większe rzesze ludzi.
2. Mechanizmy anafilaksji
Anafilaksja jest typową reakcją systemu odpornościowego, który nabył od-
porność przeciwko specyficznemu antygenowi, jakim jest obcogatunkowe
białko, poprzez wytworzenie przeciwko niemu swoistych przeciwciał,
które przy ponownym kontakcie z tym samym obcogatunkowym białkiem
pobudzają natychmiastowe wyzwolenie mediatorów procesów zapalnych.
System odpornościowy dysponuje dużą różnorodnością owych mediato-
rów, a najważniejsze to:
Histamina
Działanie histaminy opiera się na pobudzaniu receptorów. W anafilaksji
najważniejszą rolę odgrywają dwa spośród czterech receptorów histami-
nowych: H1 i H2.
3. Objawy anafilaksji
Anafilaksja jest rodzajem alergii o charakterze natychmiastowym, co zna-
czy, że objawy pojawiają się bardzo szybko. Nasilenie objawów anafilaksji
bywa różne – od lekkiej pokrzywki po niewydolność narządową prowa-
dzącą do zatrzymania oddechu. Ze względu na nasilenie objawów, anafi-
laksję dzieli się na niezagrażającą życiu reakcję anafilaktyczną i zagraża-
jący życiu wstrząs anafilaktyczny.
Reakcja anafilaktyczna
Reakcja anafilaktyczna pojawia się zwykle kilka do kilkunastu minut od
kontaktu systemu odpornościowego z obcogatunkowym białkiem. Im
szybciej wystąpi reakcja anafilaktyczna, tym jej objawy są gwałtowniejsze.
Po upływie 1–6 godzin od pierwszej reakcji może pojawić się powtórna.
Objawy reakcji anafilaktycznej mogą być lekkie albo nasilone. Do najlżej-
szych zaliczane są obrzęki i zaczerwienienia ograniczone do miejsca kontak-
tu z alergenem. Objawy te występują nie tylko na skórze, lecz także na błonie
śluzowej, gdzie nie można ich dostrzec. Dlatego chorzy po prostu nie zdają
sobie sprawy z tego, że trapiące ich dolegliwości po spożyciu jakiejś grupy
produktów są reakcją anafilaktyczną, mimo że jest to najczęstsza postać tej
choroby.
Do lekkiej reakcji anafilaktycznej zaliczane są objawy o charakterze ogól-
nym, takie jak: pokrzywka, świąd, rumień, łzawienie, wodnisty katar, zabu-
rzenia mowy, stany lękowe, bladość, ból głowy.
Nasilone objawy reakcji anafilaktycznej to: obrzęk języka i warg, zwiotcze-
nie mięśni, przyśpieszenie akcji serca powyżej 100 uderzeń na minutę, aryt-
mia, duszności, szumy w uszach, nudności, wymioty, biegunka (czasami
z domieszką krwi w stolcu), paniczny lęk.
Wstrząs anafilaktyczny
Wstrząs anafilaktyczny jest reakcją anafilaktyczną nasiloną do tego stop-
nia, że objawy zagrażają życiu. Najbardziej typowe objawy wstrząsu ana-
filaktycznego to: całkowite zwiotczenie mięśni, trudności w oddychaniu
spowodowane obrzękiem krtani i/lub skurczem oskrzeli, ostry ból w nad-
brzuszu z dławieniem podchodzącym do gardła, gwałtowne wymioty gro-
żące zadławieniem, spadek ciśnienia skurczowego poniżej 90 mm Hg, za-
burzenia świadomości, a w najostrzejszym przebiegu utrata przytomno-
ści.
Ab ovo[15] Candida
Grzybica tchawicy
Rysunek 1. Hemoroidy
1. Choroba hemoroidalna
Słabym punktem hemoroidów jest cienka błona śluzowa, która jest jedyną
osłoną utrzymującą je na miejscu. Tak więc choroby hemoroidalne w rze-
czy samej są konsekwencją osłabienia błony śluzowej kanału odbytu.
Osłabiona błona śluzowa łatwo ulega deformacji, zwłaszcza gdy jest pod-
dana dużemu napięciu występującemu podczas zaparć albo parcia porodo-
wego, stąd powszechnie uważa się, że przyczyną chorób hemoroidalnych są
właśnie zaparcia i/lub porody, bowiem właśnie po nich zazwyczaj choroby
hemoroidalne „wychodzą”. Tymczasem, zanim się ujawnią, choroby hemoro-
idalne, jak i wszystkie inne choroby, mają za sobą wieloletnią historię.
Pierwszy objaw choroby hemoroidalnej pojawia się bardzo wcześnie, za-
zwyczaj w dzieciństwie, a jest nim swędzenie odbytu, przy czym nie jest to
swędzenie powierzchniowe, charakterystyczne dla owsicy, lecz głębokie, zlo-
kalizowane w kanale odbytu. Objaw ten świadczy, że nadmiernie rozmnożo-
ne w jelicie grubym drożdżaki Candida albicans (tom 1, str. 177) próbują „za-
kiełkować” w błonie śluzowej kanału odbytu. Organizm nie od razu do tego
dopuszcza, toteż owo swędzenie przez kilka lat pojawia się i zanika.
Wreszcie przychodzi ten moment, gdy opór organizmu zostaje pokonany,
zarodniki grzybów Candida albicans penetrują nabłonek kanału odbytu i prze-
istaczają się w grzyby Candida albicans, które jako nitkowate plechy przera-
stają błonę śluzową odbytu. Czyli że mamy grzybicę odbytu. Objawem świad-
czącym, że ów akt się dokonał, jest nieprzyjemne uczucie niepełnego wy-
próżnienia po oddaniu stolca. Uczucie to utrzymuje się od kilku do kilkuna-
stu minut, tak że chory wychodzi z toalety z parciem na stolec i zaraz do niej
wraca, by usiąść na sedesie i… nie zrobić nic.
Grzybica odbytu daje o sobie znać przewlekłym zapaleniem zewnętrznej
śluzówki odbytu, która jest bez przerwy mokra i wydziela zapach zjełczałego
żółtego sera. W stanach zaostrzenia choroby pojawia się pieczenie, a nawet
ból. Jest to stan nieprzyjemny, ale o wiele gorsze rzeczy dzieją się głębiej,
w kanale odbytu, gdzie grzyb Candida albicans przerasta błonę śluzową osła-
niającą hemoroidy, przez co wywołuje znaczne jej osłabienie, a tym samym
podatność na rozciąganie. W tej sytuacji każde napięcie naczyń krwiono-
śnych hemoroidów, występujące podczas zaparć, porodu, a nawet wysiłku fi-
zycznego, wywołuje wybrzuszenie, zwane chorobą hemoroidalną.
Rysunek 2. Rozwój choroby hemoroidalnej
3. Guzki krwawnicze
Wybrzuszenie hemoroidalne najczęściej wysuwa się ku dołowi, ale jeśli
osłabienie błony śluzowej występuje nad górnym zwieraczem odbytu, to
wybrzuszenie kieruje się ku górze, gdzie nabrzmiewa, tworząc wypełnio-
ne krwią tak zwane guzki krwawnicze, z tego względu, że co jakiś czas pę-
kają i krwawią. Zazwyczaj towarzyszą one chorobie hemoroidalnej, ale
czasami występują niezależnie od niej.
N ależy zacząć od pytania, skąd się biorą niejadki, czyli dzieci niechcą-
ce niczego – jak się wydaje rodzicom – jeść. Otóż tworzą ich nado-
piekuńczy rodzice, nierzadko także dziadkowie. Przykre, ale tak właśnie
jest. Opiekunowie mają po prostu mylne pojęcie o potrzebach rozwijające-
go się organizmu. Biorą bowiem pod uwagę tylko jedną opcję, a mianowi-
cie wzrost dziecka. – Nie urośniesz, jak nie będziesz jeść – powtarzają do
znudzenia, święcie przekonani, że do dzieci odnoszą się te same prawa co
do warchlaków, które karmi się intensywnie po to, by jak najszybciej wy-
rosły z nich dorodne okazy, co jest celem samym w sobie hodowli warchla-
ków, dalszego bowiem życia już się im nie przewiduje. Zupełnie inaczej
rzecz ma się w przypadku człowieka, u którego dorośnięcie nie kończy ży-
cia, lecz jest jedynie wstępem do życia w dorosłości – etapem rzutującym
na długość, a także jakość dalszego życia.
1. Cud narodzin
Ludzki organizm (jak zresztą wszystkie organizmy wielokomórkowe) po-
wstaje z jednej komórki – zygoty[19], która jest niejako uniwersalną ko-
mórką macierzystą naszego gatunku, ponieważ z tej jednej komórki,
w konsekwencji szeregu specyficznych podziałów i różnicowań, powstaje
człowiek.
Zygota dzieli się na dwie komórki, te na kolejne dwie itd., tworząc zaro-
dek, zwany embrionem. O komórkach zarodka mówimy, że są macierzyste
albo niedojrzałe, ponieważ nie tworzą żadnej tkanki. Są to komórki niejako
tymczasowe, ponieważ nie dzielą się na identyczne komórki, jak komórki
tkanki, lecz różnicują się do innych typów komórek, również macierzystych,
z których z kolei powstaną poszczególne części ciała – tułów, szyja, głowa,
kończyny.
Ostatecznym etapem różnicowania się komórek macierzystych są soma-
tyczne komórki macierzyste. Komórki te mają ostatnią, mocno ograniczoną
zdolność różnicowania się – przeistaczania się w inny rodzaj komórek. Otóż
mogą one wytworzyć tylko jeden rodzaj komórek, które wskutek serii po-
działów tworzą tkanki, czyli grupy identycznych komórek, mających takie
same właściwości, pełniących w organizmie te same funkcje. Tym sposobem
powstaje kilkucentymetrowa miniaturka człowieka – ludzki płód.
Somatyczne komórki macierzyste już do końca naszych dni pozostaną
w tkankach, gdzie będą pełnić rolę swoistych wzorców służących do kontroli,
a w razie potrzeby także naprawy nowych komórek, w trakcie ich dorastania
po podziale komórkowym, by mogły tworzyć solidną, pełnowartościową
tkankę.
Rozwój płodu to intensywne dzielenie się komórek tkankowych, w wyniku
czego następuje jego szybki wzrost. Substancje budulcowe, niezbędne do
rozmnażania się komórek tkankowych, płód otrzymuje tylko z jednego źró-
dła – z krwiobiegu ciężarnej. Tam zaś nie zawsze są one dostępne w odpo-
wiedniej ilości. Nieprawidłowe odżywianie i problemy z wchłanianiem u cię-
żarnej to tylko niektóre przyczyny niedoboru substancji odżywczych
w krwiobiegu ciężarnej. Jeśli do tego dodamy używki i leki zażywane przez
ciężarną oraz inne toksyny wnikające do jej krwiobiegu ze środowiska ze-
wnętrznego, to otrzymujemy rzeczywisty obraz warunków, w jakich wzrasta
przyszły noworodek.
Skądinąd wiadomo, że kobiety skrajnie niedożywione bądź totalnie strute
rodzą dzieci w terminie, czyli po dziewięciomiesięcznej ciąży. Wniosek stąd,
że ani niedobór substancji odżywczych, ani duży poziom toksyn w krwiobie-
gu ciężarnej, nie są czynnikami wpływającymi na szybkość podziałów ko-
mórkowych płodu. Płód rośnie tak samo szybko, gdy otrzymuje budulec peł-
nowartościowy, jak i wtedy, gdy ma do dyspozycji jedynie budulec podłej ja-
kości. Nie może zatem dziwić, że spora ilość komórek, a nawet tkanek orga-
nizmu noworodka, to komórki, a nawet tkanki zdefektowane, a więc niepeł-
nowartościowe. Niektóre z nich mogą mieć charakter nowotworowy, co tłu-
maczy fakt występowania raka u dzieci.
Stulejka
1. Asymetria moszny
Nie ma to wprawdzie nic wspólnego ze stulejką, ale przy okazji prezento-
wania rysunków męskich narządów płciowych warto sobie wyjaśnić pe-
wien charakterystyczny szczegół budowy moszny, ponieważ i w tym przy-
padku pojawiają się czasami wątpliwości. Otóż fizjologicznie moszna jest
asymetryczna, dzięki czemu jądra nie znajdują się w niej poziomo obok
siebie, lecz jedno jest nieco wyżej, drugie zaś nieco niżej. To rozwiązanie
zapobiega uciskaniu jąder udami, ponieważ każdy ucisk wywołuje wy-
mknięcie się jądra położonego wyżej do góry, dzięki czemu ustawiają się
one pionowo.
2. Przyrośnięty napletek
Rysunek 7 przedstawia prawidłowo wykształcony napletek, który można
swobodnie przesuwać poza żołądź i nasuwać na żołądź, ale tylko niespeł-
na 10% chłopców rodzi się z tak wykształconym napletkiem. U zdecydo-
wanej większości napletek przyrośnięty jest do żołędzi, jak to przedstawia
rysunek 8. Nie jest to bynajmniej żadna wada. Tak było, jest i będzie, że
dzieci rodzą się z nie w pełni wykształconymi narządami płciowymi,
a więc niegotowe na seks.
Rysunek 7. Prawidłowa budowa prącia
3. Stulejka fizjologiczna
Stulejka charakteryzuje się tym, że napletek zakończony jest jakby tulejką
(stąd nazwa) z cienkim otworem, zwykle średnicy cewki moczowej. Tulej-
ka stulejki, jeśli tak można powiedzieć, uniemożliwia nie tylko odsłonięcie
żołędzi, ale w ogóle dostrzeżenie jej. Wniosek stąd, że jeśli tylko możemy
dostrzec żołądź, to nie mamy do czynienia ze stulejką, tylko z typowym
przyrośnięciem napletka.
Rysunek 9. Stulejka
4. Stulejka patologiczna
Patologię stulejki tworzą zgrubiałe zbliznowacenia na obwodzie ujścia jej
kanału. Ich przyczyną może być zarówno niedostateczna opieka, jak
i swoista nadopiekuńczość. Przez niedostateczną opiekę należy rozumieć
zbyt rzadkie zmienianie pampersów i dopuszczenie do zabrudzenia cew-
ki moczowej kałem, co doprowadza do stanów zapalnych, po których po-
zostają pozapalne blizny.
Częstą przyczyną bliznowacenia stulejki jest nadopiekuńczość. Chodzi tu-
taj o ściąganie napletka na siłę, najlepiej w ciepłej wodzie, gdyż wówczas rze-
komo skóra robi się podatna na formowanie. To fakt, tyle że dotyczy skóry na
cholewki, natomiast skórka napletka jest delikatna, toteż po tych „zabiegach”
nader często dochodzi do urazów, po których pozostają stwardniałe blizny.
Upstrzona bliznami stulejka staje się stulejką patologiczną, która samoist-
nie nie ustąpi. Należy wówczas rozważyć obrzezanie, czyli chirurgiczne usu-
nięcie fragmentu napletka. Zabieg ten można wykonać w każdym wieku,
więc nie ma powodu do pośpiechu.
Rozdział 18
3. Ospa wietrzna
Ospa wietrzna nazywana bywa wiatrówką, z tego względu, że wywołujący
ją wirus Varicella zoster virus (VZV) przenoszony jest drogą kropelkową.
Nazwa ta przywodzi na myśl krople wody, ale wirusy są bardzo małe, więc
wystarczą im bardzo małe kropelki, niewidoczne gołym okiem, które za-
wisają w powietrzu, przez co staje się ono wilgotne. Wirusy przenoszone
są także przez suche powietrze, ale giną, gdyż zabija je tlen, więc nie
mogą nikogo zarazić, natomiast w kropelkach, niczym w kapsułach, prze-
noszone wiatrem, mogą przeżyć podróż nawet kilkudziesięciu metrów.
W początkach choroby nic nie wskazuje, że jest to ospa wietrzna, bowiem
objawy przypominają raczej przeziębienie – dziecko jest marudne, skarży się
na bóle głowy, dość często pojawia się także katar. Temperatura może przej-
ściowo wzrosnąć do 40 ºC, ale gdy pojawi się wysypka, temperatura spada
poniżej 38 ºC.
Zwykle pierwsza wysypka najpierw pojawia się na tułowiu, by z czasem
rozprzestrzenić się na całe ciało, w tym także na owłosioną skórę głowy,
a w niektórych przypadkach może pojawić się nawet w nosie i w buzi. Wy-
sypka skórna ospy wietrznej utrzymuje się zazwyczaj sześć dni, przy czym
każdego dnia jej obraz ulega charakterystycznym zmianom:
1. pojawia się płaska czerwona plamka,
2. plamka przemienia się w wypukłą grudkę,
3. grudka przemienia się w pęcherzyk wypełniony surowiczym przeźro-
czystym płynem,
4. płyn wypełniający pęcherzyk mętnieje, tworząc krostę,
5. krosta, zasychając, zamienia się w strup,
6. strup odpada.
Wysypki zwykle pojawiają się w dwóch, trzech rzutach, toteż często moż-
na obserwować je w różnych fazach rozwoju jednocześnie. Z tego też wzglę-
du choroba u jednych dzieci może ustąpić po dwóch tygodniach, u innych
zaś może się przedłużyć nawet do czterech tygodni.
Choroba zwykle przebiega łagodnie, niekiedy skąpo- albo wręcz bezobja-
wowo. Z bezobjawowym przebiegiem ospy wietrznej jest pewien kłopot, po-
nieważ nie wiadomo, czy dziecko już ją odchorowało i nabyło odporność na
całe życie, czy też wszystko jeszcze przed nim. W przebiegu skąpoobjawo-
wym ospy wietrznej pojawia się kilka krostek, zwykle w jednym rzucie, nato-
miast w przebiegu łagodnym (najbardziej typowym) wysypuje od kilkunastu
do kilkudziesięciu krostek, zwykle w dwóch, trzech rzutach, najwięcej na tu-
łowiu i twarzy.
Najbardziej dokuczliwym objawem ospy wietrznej jest swędzenie krost.
Należy zrobić wszystko, żeby dziecko ich nie rozdrapało, ponieważ grozi to
pozostawieniem szpecących blizn. Najprostszym sposobem jest nawilżanie
krost octem jabłkowym własnej roboty (tom 1, str. 231), co przynosi niemalże
natychmiastową ulgę, a po wyschnięciu smarowanie ich maścią z witaminą
A (bez słowa „ochronna” – tom 1, str. 240). Zabieg ten należy powtarzać do-
wolną ilość razy, gdy tylko dziecko poczuje świąd.
Obecnie odchodzi się od stosowania popularnego do niedawna puroder-
mu, który wprawdzie przynosi szybką ulgę, ale zanadto wysusza krosty,
w związku z czym odpadają one wraz z warstwą naskórka, pozostawiając po
sobie szpecące blizny. Jeśli zatem nie mamy octu jabłkowego, albo nawilża-
nie nim nie daje spodziewanych efektów, to lepszy od purodermu jest tanno
hermal lotio.
Dużym problemem jest czas, gdy dziecko pozostaje bez opieki, szczególnie
noc, trudno bowiem wytłumaczyć dziecku, żeby się nie podrapało, gdy go za-
swędzi. By temu zapobiec, należy dziecku krótko obcinać paznokcie, zaś na
noc nakładać bawełniane rękawiczki, nic jednak nie zastąpi całodobowego
czuwania, jeżeli oczywiście jest taka możliwość. Stare przysłowie mówi, że
gdy ma się dzieci, to należy liczyć się z niejedną nieprzespaną nocą.
Są rozmaite, często wzajemnie znoszące się zalecenia, dotyczące częstości
kąpania dziecka przechodzącego ospę wietrzną. Jedni radzą, żeby kąpać czę-
sto, inni – rzadko, a są także głosy, żeby dziecka w ogóle nie kąpać, dopóki
nie wyzdrowieje. Prawda jest taka, że ospie zwykle towarzyszy gorączka,
a więc dziecko poci się, toteż kąpać je należy, z drugiej strony jednak zbyt
częsta kąpiel zanadto wysusza naskórek, co upośledza proces jego regenera-
cji po odpadnięciu krost, toteż najrozsądniej jest kąpać dziecko codziennie,
najlepiej jeden raz, natomiast w miarę często należy zmieniać mu przepoco-
ną piżamkę.
Zazwyczaj zaleca się kąpiele odkażające skórę, czyli mające zabić bytujące
na niej bakterie. Jedni zalecają kąpać dziecko w roztworze nadmanganianu
potasu, inni w roztworze naparu rumianku. Prawda jest taka, że ewolucyjnie
związane z nami skórne bakterie komensalne pełnią rolę obrony nieswoistej
(tom 1, str. 74), a więc stanowią zaporę zapobiegającą zasiedleniu skóry przez
bakterie napływowe, w tym wypadku bakterie ropne. Z tego względu dzieci,
zarówno zdrowe jak i chore, należy zawsze kąpać w wodzie z dodatkiem ole-
ju (tom 1, str. 238), do której można dodać filiżankę proszku do pieczenia, by
złagodzić świąd skóry. Dzieci z wysypką nie należy myć gąbką, a jedynie deli-
katnie obmywać ciało gołą dłonią. Skóry dziecka z wysypką nie należy wycie-
rać ręcznikiem, lecz delikatnie osuszać flanelową ściereczką.
Nieporozumieniem jest zbijanie gorączki w chorobach infekcyjnych
w ogóle. Należy zdać sobie sprawę, po co organizm tę gorączkę wytwarza.
Otóż po pierwsze pełni ona rolę korygującą przebieg choroby infekcyjnej, po
wtóre wreszcie przełom chorobowy jest ściśle związany z wystąpieniem
przełomowej, a więc najwyższej gorączki. A cóż to jest ów przełom? To po
prostu punkt zwrotny, czyli moment, od którego objawy chorobowe zaczyna-
ją ustępować. Jest to niezwykle ważny etap każdej choroby infekcyjnej, w któ-
rym system odpornościowy mobilizuje wszystkie siły po to, żeby jednym
gwałtownym atakiem zniszczyć wszystkie zarazki jednocześnie, nie dając
czasu bakteriom na przejście w formy przetrwalnikowe, zaś wirusom na
przejście w stan latencji, czyli swoistego uśpienia.
Choroba infekcyjna, w której nie wystąpił przełom, z powodu słabej kon-
dycji ogólnej organizmu bądź zbijania gorączki, przechodzi w stan przewle-
kły, zwany chronicznym. Ospa wietrzna wydaje się być wyjątkiem, gdyż le-
czona czy nie – zawsze kończy się „w terminie” i daje odporność na całe ży-
cie, a więc nie ma nawrotów. W rzeczywistości jednak tak nie jest, bowiem
także ospa wietrzna przechodzi w stan przewlekły, zwany półpaścem (roz-
dział 19).
4. Odra
Tę chorobę wieku dziecięcego wywołuje wirus z rodziny paramyksowiru-
sów. Dotychczas zidentyfikowano 21 szczepów tego wirusa, mogących
wywołać odrę. Zakażenie rozprzestrzenia się drogą kropelkową. Pierwsze
objawy choroby pojawiają się około 10 dni od zakażenia. Najpierw zazwy-
czaj występuje gorączka do 40 ºC i pojawia się swoisty dla tej choroby ob-
jaw – plamki Kroplika. Są to małe, białe plamki z czerwoną obwódką na
błonie śluzowej policzków, na wysokości dolnych zębów trzonowych
i przedtrzonowych.
Kolejne objawy, jakie mogą wystąpić u dzieci przechodzących odrę, to gru-
by nalot na języku i migdałkach, ból gardła, kaszel, katar. Czasami dochodzi
do tego zapalenie spojówek. Wówczas dziecko wygląda, jakby przed chwilą
płakało, razi je światło, może też pojawić się światłowstręt.
Jako ostatnia pojawia się plamista wysypka zwiastująca koniec choroby.
Swoista dla odry jest kolejność, w jakiej pojawiają się plamy – najpierw za
uszami, następnie na twarzy, szyi, tułowiu rękach i nogach. Plamy często zle-
wają się. Na początku mają kolor jasnoróżowy, później ciemnoróżowy. Wy-
sypka utrzymuje się 5–7 dni, po czym samoistnie zanika w tej samej kolejno-
ści, w jakiej się pojawiła. Jest nawet powiedzenie, że odra wchodzi przez gło-
wę, zaś wychodzi nogami. W miejscach największych plam skóra może na ja-
kiś czas przybrać kolor brunatny i złuszczać się.
Dziecko przechodzące odrę powinno leżeć w łóżku, zwłaszcza wówczas,
gdy ma wysoką temperaturę. Na ogół nie ma z tym problemu, ponieważ wy-
soka temperatura osłabia organizm, więc chory najchętniej leży w łóżku. Tak
to wymyśliła natura.
Medycyna zawzięła się „poprawiać” naturę, zaś „zbijanie” gorączki jest
najczęściej dokonywanym gwałtem na naturze. Jeśli zatem dowiadujemy się
o powikłaniach po odrze, to to jest właśnie przyczyna owych powikłań, a nie
odra jako taka.
Dziecku przechodzącemu odrę należy zapewnić spokój. Poważnym niepo-
rozumieniem jest włóczenie go po przychodniach tylko po to, żeby „obejrzał”
go lekarz. Wszak owo obejrzenie w żadnym stopniu nie wyleczy dziecka, któ-
re notabene nie jest chore, tylko przechodzi odrę, zwaną wprawdzie chorobą,
ale specyficzną, bo wieku dziecięcego, a więc będącą ważnym etapem w roz-
woju organizmu, rzutującym na jego ogólną kondycję w życiu dorosłym.
Chorujące dziecko na ogół nie ma ochoty jeść. Na samą myśl o jedzeniu
robi mu się niedobrze. Trzeba to uszanować i w żaden sposób nie zachęcać
go do jedzenia. Jak zgłodnieje, samo się upomni o jedzenie. Na pewno! Znam
rodziców, którzy twierdzą, że ich dziecko umarłoby z głodu, gdyby nie zmu-
sić go do jedzenia. Ci rodzice w ogóle nie powinni być rodzicami.
Jedyne, o co należy zadbać podczas przechodzenia chorób infekcyjnych
z gorączką, to picie. Najlepiej nadaje się do tego woda albo kompot, ale wcale
nie musi być tego dużo. W zupełności wystarczy jedna łyżka co godzinę, chy-
ba że chory ma pragnienie i chce więcej. Wówczas niech pije do zaspokojenia
pragnienia. Ponadto dziecku przechodzącemu odrę nie należy podawać nic –
żadnej aspiryny, witaminy C ani żadnych innych lekarstw bądź suplemen-
tów, za wyjątkiem środków przeciwbólowych, które podajemy wyłącznie
wówczas, gdy przełykanie śliny wyzwala silny ból gardła, przez co dziecko
bardzo cierpi. W tym wypadku nie podajemy polecanego przez farmaceu-
tyczno-medyczny kartel apapu, ze względu na wysoką szkodliwość. Najlepiej
do tego celu nadaje się ibuprofen, dostępny bez recepty pod kilkoma nazwa-
mi handlowymi, z których najbardziej popularne to nurofen oraz ibuprom.
Specyficznym dla odry objawem jest światłowstręt, który bywa wręcz bole-
sny. Z tego względu dziecku przechodzącemu odrę niejako zwyczajowo za-
ciemnia się pokój, w którym przebywa, a jaskrawą pościel zamienia się na
ciemniejszą.
5. Świnka
Nagminne zapalenie przyusznic, popularnie zwane świnką, wywołuje wi-
rus MuV (Mups virus). Do zakażenia dochodzi drogą kropelkową, w związ-
ku z czym tzw. epidemie świnki występują podczas bezmroźnej zimy oraz
wczesną wiosną, gdy odpowiednia wilgotność powietrza sprzyja przeno-
szeniu wirusów na dalekie odległości. Do szerzenia się choroby dochodzi
najczęściej przez ślinę, zarówno w bezpośrednim kontakcie, jak i poprzez
korzystanie z naczyń, na których pozostała ślina nosiciela, na przykład
popularne wśród dzieci picie z jednego kubka.
Niemowlęta nigdy nie chorują na świnkę dzięki uzyskanej od matki od-
porności wrodzonej, która zabezpiecza je przed zachorowaniem na tę choro-
bę do czwartego miesiąca życia.
Na świnkę chorują najczęściej dzieci między czwartym a dziesiątym ro-
kiem życia. Niespełna trzy tygodnie po zakażeniu pojawiają się pierwsze,
jeszcze niespecyficzne objawy świnki, przypominające przeziębienie, z tem-
peraturą dochodzącą do 40 ºC. W połowie przypadków choroba na tym eta-
pie ustępuje samoistnie w ciągu trzech dni, zanim rozwiną się specyficzne
objawy, na podstawie których diagnozuje się świnkę. Tym niemniej przeby-
cie nie w pełni- bądź zgoła bezobjawowej świnki skutkuje nabyciem odpor-
ności na nią na całe życie. Można się o tym przekonać, wykonując badanie
krwi na obecność swoistych przeciwciał, świadczącą o przebyciu świnki. By-
wają przypadki, raczej rzadkie, że odchorowanie świnki, nawet pełnoobjawo-
wej, nie pozostawia śladu w postaci przeciwciał, wskutek czego można na
nią chorować więcej niż jeden raz w życiu.
Po dwóch, trzech dniach od wystąpienia gorączki, za uszami dziecka zara-
żonego wirusem świnki pojawia się specyficzny dla tej choroby ciastowaty,
miękki i bolesny obrzęk. Następnie puchnie jeden policzek, potem drugi.
Dziecko skarży się na ból uszu (najczęściej lekki), bóle szyi podczas kręcenia
głową oraz bóle żuchwy podczas żucia. Na tym etapie choroby temperatura
utrzymuje się zazwyczaj w stanie podgorączkowym[23].
Na ogół przebieg świnki jest łagodny, tym niemniej bywają dni wzmożo-
nego bólu policzków i uszu. W takim wypadku ulgę przynosi ciepło, z tego
względu specyficzne dla świnki jest obwiązanie głowy szalem albo, jeszcze
lepiej, delikatną flanelową chustą. Żeby było skuteczne, obwiązanie powinno
obejmować jednocześnie policzki oraz uszy, w związku z czym szal bądź chu-
stę zakłada się pod brodą i zawiązuje na czubku głowy.
Obwiązanie stanowi dobrą konstrukcję do zainstalowania ciepłych okła-
dów. By je wykonać, wystarczy dwie ściereczki zamoczyć w gorącej wodzie,
wyżąć i umieścić na policzkach.
Ból ślinianek nasilają potrawy kwaśne, toteż należy zadbać o to, żeby
dziecku przechodzącemu świnkę nie podawać niczego kwaśnego do jedzenia
bądź picia.
W niektórych przypadkach silny ból sprawia dziecku żucie pokarmu, więc
należy podawać mu potrawy płynne.
Oprócz ślinianek, wirus świnki wykazuje powinowactwo (tom 1, str. 84) do
innych tkanek, m.in. trzustki oraz opon mózgowych. Jeśli zatem dziecko
przechodzące świnkę wymiotuje i skarży się na ból brzucha, to jest to naj-
prawdopodobniej objaw remontu trzustki z użyciem użytecznych w tym wy-
padku wirusów świnki.
Stosunkowo powszechne jest towarzyszące śwince aseptyczne zapalenie
opon mózgowo-rdzeniowych. Zazwyczaj ma ono typowy łagodny przebieg,
objawiający się bólem głowy, do którego czasami dołączają się wymioty. Jeśli
ból głowy jest bardzo silny i dziecko bardzo cierpi, należy podać mu lek prze-
ciwbólowy, najlepiej ibuprofen, dostępny bez recepty jako nurofen bądź ibu-
prom.
Świnka u dzieci jest chorobą „krótkoterminową”, ponieważ po upływie ty-
godnia następuje samoistne wyzdrowienie, zwykle bez następstw. Inaczej
rzecz ma się w przypadku dorosłych, a także młodzieży po osiągnięciu doj-
rzałości płciowej. W tym wypadku zachorowanie na świnkę grozi poważny-
mi powikłaniami, głównie grożącym bezpłodnością, jedno- albo obustron-
nym zapaleniem jąder u mężczyzn, zaś u kobiet bolesnym zapaleniem jajni-
ków. W skrajnych przypadkach, głównie u osób leczonych antybiotykami,
powikłaniem po śwince może być częściowa utrata słuchu.
6. Różyczka
Chorobę wywołuje wirus różyczki (Rubivirus), który nie przenosi się drogą
kropelkową ani za pośrednictwem przedmiotów, w związku z czym do
zakażenia dochodzi wyłącznie poprzez bezpośrednią styczność z nosicie-
lem.
Różyczka jest chorobą wieku dziecięcego o wyjątkowo łagodnym przebie-
gu. Rozpoznaje się ją dopiero z chwilą wystąpienia jasnoczerwonych plam
wielkości grochu, które wysypują najpierw na twarzy, a następnie rozprze-
strzeniają się na całe ciało. Plamy mają tendencję do zlewania się, wskutek
czego potrafią zaróżowić znaczne połacie skóry. Po dwóch, trzech dniach wy-
sypka zanika, nie pozostawiając żadnych śladów.
W nielicznych przypadkach, zwłaszcza przy obfitym wysypie plam, po ich
zaniknięciu pozostaje bardzo intensywne swędzenie. Dużą ulgę przynosi
wówczas kąpiel w wodzie z dodatkiem dwóch łyżek oleju sojowego.
Typowym objawem różyczki jest powiększenie węzłów chłonnych szyi
i karku, które są wyraźnie wyczuwalne pod palcami w postaci licznych ma-
łych zgrubień. Uciśnięcie ich wywołuje ból. Poza tym dzieci przechodzące ró-
życzkę nie gorączkują ani nie uskarżają się na inne dolegliwości. Jeśli zatem
różyczce nie towarzyszy specyficzna dla tej choroby wysypka, co ma miejsce
w jednej trzeciej przypadków, to po prostu nie zostaje ona zauważona.
W „Encyklopedii zdrowia”[24] z roku 1990 mamy taki oto zapis: „Przebycie
różyczki chroni przed ponownym zakażeniem lepiej niż szczepienie. Ponie-
waż dzieci przechodzą różyczkę bardzo lekko, należy dążyć do tego, aby
zwłaszcza dziewczynki ulegały możliwie jak najwcześniej infekcji i zyskały
w ten sposób odporność na całe życie.” W takim razie narzuca się pytanie,
nawet kilka: W jakim celu przymusza się rodziców do gorszego, czyli do
szczepienia dzieci tuż po ukończeniu pierwszego roku życia, czyli akurat
wtedy, kiedy pojawia się szansa na naturalne uodpornienie na różyczkę? Po
co w ogóle szczepi się chłopców? I wreszcie: Po co w ogóle szczepić, skoro
wiadomo, że to wariant najgorszy z możliwych?
Różyczka jest chorobą groźną tylko w jednym wypadku, mianowicie
w pierwszym trymestrze ciąży, kiedy to grozi poważnymi powikłaniami pło-
du. Kobiety w ciążę zachodzą najwcześniej po osiągnięciu dojrzałości płcio-
wej, a więc jest sporo czasu, żeby zachorować na różyczkę i dzięki temu uod-
pornić się na całe życie. Co stoi na przeszkodzie? Szczepienia, bowiem
dziewczynki hurtem z chłopcami szczepi się dwa razy hurtową szczepionką
MMR – po raz pierwszy między trzynastym a czternastym miesiącem życia,
po raz drugi w dziesiątym roku życia, w ramach propagandowego terrory-
zmu, eufemistycznie zwanego Programem Szczepień Ochronnych. Szcze-
pienia te są obowiązkowe, ale nie przymusowe, jak się oficjalnie zapewnia.
Chodzi tutaj rzekomo o spełnienie jakiegoś abstrakcyjnego obowiązku oby-
watelskiego, jak obrona ojczyzny, udział w wyborach czy nieplucie w miej-
scach publicznych. Za spełnienie owego obywatelskiego obowiązku państwo
(cholera wie, co to takiego) nagradza posłusznych rodziców finansując szcze-
pienie ich dzieci z budżetu Ministerstwa Zdrowia, czyli z naszych podatków.
Sztuczne to sztuczne – nigdy nie zastąpi naturalnego. Niejednokrotnie
uzasadnione bywa wstawienie sztucznego zęba czy nawet całej szczęki,
sztucznego stawu albo sztucznego oka, ale bynajmniej nie dlatego, że sztucz-
ne jest lepsze od naturalnego. Wakcynolodzy[25] zapewniają, mimo że nie po-
twierdzają tego żadne fakty, o 95% skuteczności sztucznego uodpornienia.
Mało to prawdopodobne, ale niech tam… Jednak jakby nie patrzyć to nie to
samo, co 100% uzyskane na drodze uodpornienia naturalnego.
Kolejnym mankamentem sztucznej odporności jest fakt, że utrzymuje się
ona, jeśli tak można powiedzieć: „przez jakiś czas”. Jaki? – tego już wakcyno-
lodzy nie mówią i raczej nie powiedzą, ale wszystko wskazuje na to, że nie
dłużej niż 10 lat. Z tego względu zaleca się zaszczepienie przeciw różyczce
przed każdą planowaną ciążą. Tym razem już nie mówi się o obowiązku, tyl-
ko się zaleca, co w praktyce oznacza, że szczepienie nie jest finansowane
z budżetu Ministerstwa Zdrowia, tylko z własnej kieszeni.
8. Szkarlatyna (płonica)
Szkarlatyna to ogólnoustrojowe zakażenie bakterią Streptococcus pyogenes,
czyli paciorkowcem ropnym. Paciorkowiec ten, w zależności od zlokalizo-
wania infekcji, może wywołać szereg różnych chorób, m.in.: anginę, zapa-
lenie węzłów chłonnych, liszajec, różę, zapalenie naczyń limfatycznych,
zapalenie ucha środkowego, zaś u noworodków zakażenie rany pępkowej
i zakażenie kikuta pępkowego. Dawniej, kiedy lekarze położnicy nie mieli
zwyczaju mycia rąk przed odebraniem porodu, Streptococcus pyogenes wy-
woływał u położnic sepsę, zwaną gorączką połogową (tom 1, str. 104).
Streptococcus pyogenes przenosi się bezpośrednią drogą kropelkową w czasie
kaszlu, kichania, a nawet mówienia. Do zakażenia może dojść na dwa sposo-
by – przez błonę śluzową gardła (typowa szkarlatyna) bądź przez uszkodzoną
skórę (szkarlatyna przyranna). Źródłem zakażenia jest człowiek chory na za-
każenie paciorkowcowe, a także ozdrowieniec, który przez długi czas może
być nosicielem paciorkowca ropnego. Czyli że zarazić można się od każdego.
Szkarlatyna nie jest typową chorobą wieku dziecięcego, którą warto od-
chorować, żeby uodpornić się na całe życie. Przechorowanie szkarlatyny żad-
nej odporności nie daje, więc można zachorować na nią w każdym wieku, ale
najbardziej narażone są dzieci powyżej roku, ponieważ noworodki otrzymu-
ją odporność wrodzoną, utrzymującą się rok. Jeszcze przed drugą wojną
światową szkarlatyna była najczęstszą chorobą najmłodszych, z bardzo cięż-
kim przebiegiem oraz niezwykle wysoką śmiertelnością, sięgającą 25%.
Obecnie szkarlatyna występuje bardzo rzadko, niespełna 150 przypadków
na 100 tysięcy, z poniżej 1% śmiertelnością. Jak to się stało? Gdyby nie to, że
na szkarlatynę nie można nabyć trwałej odporności, ani nawet chwilowej,
medycyna wyprodukowałaby na nią szczepionkę i sukces przypisała sobie,
jak to zrobiła z typowymi chorobami wieku dziecięcego, a tak mamy sytuację
iście kuriozalną – sukces nie ma ojca…
Jak się zapewne domyślacie, wszystkie choroby nękające niegdyś ludzkość
ustąpiły nie z powodu działań medycznych, a wręcz mimo nich, jako nie-
unikniony skutek poprawy warunków sanitarnych i higienicznych z jednej
strony, a także łatwy dostęp do żywności z drugiej strony.
Jako pacholę, spotkałem się raz albo dwa z przypadkiem szkarlatyny wśród
rówieśników, ale podczas wieloletniej praktyki nie spotkałem ani jednego
chorego na szkarlatynę. Tym niemniej jestem czujny i staram się, tak na
wszelki wypadek, nabyć wiedzę dostateczną do zdiagnozowania tej choroby,
ponieważ, mimo że obecnie rzadka, szkarlatyna nie przestała być chorobą
bardzo groźną.
Lekarz pediatra rozpoczynający dzisiaj praktykę lekarską może przez dłu-
gie lata, a nawet przez całą swoją karierę nie spotkać ani jednego przypadku
szkarlatyny. Wy także prawdopodobnie nigdy się z nią nie spotkacie, ale gdy-
by jednak, to raczej nie możecie liczyć na swojego lekarza, którego teoretycz-
na wiedza nie wykracza poza wiedzę, którą możecie nabyć tu i teraz. Nie za-
chęcam bynajmniej, żeby wchodzić w kompetencje lekarza, tym niemniej by-
wają przypadki, graniczące wręcz z regułą, że lekarz diagnozę stawia z sufi-
tu, bo i tak wszystko załatwi antybiotyk – jeśli nie ten, to inny.
– Mądry człowiek powinien wiedzieć, że zdrowie jest jego najcenniejszą
wartością, i powinien uczyć się, jak sam może leczyć swoje choroby – dora-
dzał już dwa i pół tysiąca lat temu Hipokrates. Pod tym względem nic się do
dzisiaj nie zmieniło. Nadal są fachowcy od chorób, czyli lekarze (Hipokrates
też był lekarzem, i to słynnym), ale w końcu to tylko ludzie (jeśli ktoś uważa
lekarzy za bogów, to niech dalej nie czyta). Jako ludzie mają swoje wady,
w tym zwyczajną ludzką omylność. Wszak placówki medyczne nie nazywają
się wyroczniami, tylko poradniami. Właśnie: poradniami. Do lekarza nie po-
winno się iść po zdrowie (jak wielu chodzi, by potem się rozczarować), tylko
po poradę. Lekarz widzi nas przez okamgnienie, więc o naszych chorobach,
a także chorobach naszych najbliższych, to my wiemy najwięcej. Ale nie wie-
my wszystkiego (zresztą wszystkiego nikt nie wie), więc od lekarza potrzebu-
jemy porady, a nie wyroku. Dlatego nie od rzeczy będzie, jeśli podczas wizyty
zasugerujemy lekarzowi własną interpretację objawów chorobowych. Tak po
prostu powinien postępować mądry człowiek, przynajmniej według Hipo-
kratesa, według mnie zresztą też. Wprawdzie lekarze tego nie lubią, ale to
już ich problem.
Niegdysiejsi lekarze byli bardzo na szkarlatynę wyczuleni, toteż opracowa-
li i pozostawili po sobie bogatą diagnostykę objawową tej choroby. Szkarlaty-
na zaczyna się ostro – w dwa do trzech dni po zakażeniu paciorkowcem
Streptococcus pyogenes temperatura nagle wzrasta do 41 ºC, a wraz z nią poja-
wiają się bóle głowy, silne bóle gardła i trudności w połykaniu. Mogą wystą-
pić również bóle brzucha i nudności. Wówczas dziecko kilka razy wymiotuje.
Szkarlatynie klasycznej od samego początku towarzyszą zmiany w gardle.
Obserwuje się powiększenie migdałków, które przybierają barwę żywoczer-
woną, często pokrywają się białawym nalotem. Czasami wdać się może kla-
syczna ropna angina. Łuki podniebienne zazwyczaj są przekrwione, inten-
sywnie czerwone.
W przypadku szkarlatyny przyrannej zmiany w gardle nie występują, na-
tomiast wszystkie pozostałe objawy są tak samo specyficzne dla szkarlatyny
klasycznej, jak i przyrannej.
Specyficzne dla szkarlatyny są dynamiczne zmiany w wyglądzie języka.
Początkowo cały jest on objęty białym nalotem, który wycofuje się w charak-
terystyczny sposób – od brzegów ku środkowi, odsłaniając brzegi, począwszy
od czubka języka. Odsłonięta powierzchnia ukazuje czerwoną śluzówkę
z lśniącymi punktami, tzw. malinowy język. Jest to jeden z istotnych obja-
wów, branych pod uwagę we wczesnym różnicowaniu szkarlatyny od innych
chorób wysypkowych. Aliści zauważenie owych zmian wymaga dłuższej ob-
serwacji, której rutynowe „wystaw język i powiedz aaa” nie zastąpi, chyba
żeby lekarz rzeczywiście był bogiem. Gdyby jednak był człowiekiem, a na do-
datek zechciał współpracować z rodzicem, mógłby mu poradzić, żeby obser-
wował zmiany w wyglądzie języka dziecka i wyjaśnił, na co trzeba zwrócić
uwagę. Mógłby nawet dać mu kilka tych swoich szpatułek, ale gdzież tam! –
szpatułek mu oczywiście nie da, bo to atrybut lekarski. Tego by jeszcze bra-
kowało, żeby jakiś tam rodzic paradował ze szpatułkami, jakby był leka-
rzem… Wszak taki precedens niechybnie naruszyłby fundamenty medycyny.
Nie do pomyślenia! Dlatego powiadam wam, parafrazując Hipokratesa: mą-
dry człowiek musi wiedzieć więcej od swego lekarza, jeśli nie chce narazić na
szwank swojego zdrowia, ani zdrowia swoich najbliższych, nade wszystko
dzieci.
Następny objaw, właściwy tylko dla szkarlatyny, to powiększenie szyjnych
i pachwinowych węzłów chłonnych. Nie tworzą one pakietów, jak ma to
miejsce w przypadku innych chorób, lecz występują pojedynczo. Często są
bolesne, zwłaszcza przy dotyku. Dają się przesuwać względem podłoża. Nie
wykazują tendencji do ropienia. Skóra nad nimi pozostaje niezmieniona.
W kilka godzin po wystąpieniu pierwszych ostrych objawów, temperatura
spada do stanu podgorączkowego. Dziecko czuje się znacznie lepiej, jakby
choroba przechodziła. Ten stan utrzymuje się kilkanaście godzin, najdłużej
trzy doby, po czym temperatura znowu gwałtownie wzrasta do 40 ºC, a wraz
z nią pojawia się wysypka. O ile szkarlatyna nie została zdiagnozowana
wcześniej, to pojawienie się wysypki jest ostatnią szansą, żeby ją w końcu
zdiagnozować i bezzwłocznie podjąć stosowne leczenie, unikając dzięki
temu powikłań, z których szkarlatyna słynie.
Wysypka szkarlatyny jest bardzo charakterystyczna. Są to gęsto rozsiane,
drobniutkie, czerwone, szorstkie plamki wielkości główki od szpilki. Jedne
źródła podają, że obrazowo przypominają one czerwony zamsz, inne przy-
równują je do śladu, jaki pozostawiłaby druciana szczotka, gdyby uderzyć nią
w delikatną skórę dziecka. Przy ucisku plamki bledną, a po zwolnieniu uci-
sku na powrót czerwienieją. Wysypka najpierw pojawia się z przodu klatki
piersiowej, potem z tyłu, następnie w pachwinach, na końcu rozprzestrzenia
się na całe ciało, z wyjątkiem twarzy.
Twarz dziecka chorego na szkarlatynę jest dwubarwna – policzki przybie-
rają barwę szkarłatu (stąd nazwa – szkarlatyna), zaś tzw. trójkąt Fiłatowa
(którego wierzchołki stanowią nos i kąciki ust) pozostaje blady, co jeszcze
bardziej podkreśla szkarłat policzków, sprawiając wrażenie, jakby płonęły
(stąd nazwa – płonica). I jedna nazwa oddaje część prawdy, i druga, więc
gdyby zespolić obie, to ukazuje się twarz dziecka w barwach płonącego
szkarłatu.
Kolejny objaw wskazujący, że mamy do czynienia właśnie ze szkarlatyną,
a nie z inną chorobą wysypkową, są tzw. linie Pasti. Są to maleńkie wybro-
czynki, ukazujące się w naturalnych fałdach skóry, głównie pod pachami,
w pachwinach, na podbrzuszu.
Szkarlatynę bezwzględnie leczy się antybiotykami. Zadziwiające jest, że
mimo istnienia licznych szczepów paciorkowca ropnego Streptococcus pyoge-
nes, żaden z nich nie uodpornił się na penicylinę. Jak dawniej, tak i dzisiaj
wystarczy pięciodniowe wsparcie penicyliną, by organizm dziecka uporał się
z infekcją i nastąpiło całkowite wyzdrowienie bez jakichkolwiek powikłań.
Nieleczona szkarlatyna nie dość, że zagraża życiu, to jeszcze zwykła pozo-
stawiać po sobie powikłania, z których najpoważniejsze to: ogólnoustrojowe
zapalenie węzłów chłonnych, zapalenie mięśnia sercowego i wsierdzia, kłę-
buszkowe zapalenie nerek, zapalenie stawów, gorączka reumatyczna, zapa-
lenie ucha środkowego.
Po kilku dniach od ustąpienia wysypki pojawia się specyficzne dla szkarla-
tyny grubopłatowe złuszczanie się skóry, najwyraźniej widoczne na dłoniach
i stopach. Jeśli zatem wcześniej nie rozpoznano szkarlatyny, to owo charak-
terystyczne złuszczanie się skóry pozwala na wsteczne rozpoznanie tej cho-
roby.
9. Błonica (dyfteryt)
Błonicę wywołuje bakteria maczugowiec błonicy (Corynebacterium diphthe-
riae), z tym że bakteria ta nie dokonuje inwazji komórek, zaś czynnikiem
chorobotwórczym jest wydalany przez nią metabolit, zwany toksyną bło-
niczą.
Do zakażenia dochodzi bezpośrednią drogą kropelkową. Maczugowiec
błonicy kolonizuje błonę śluzową gardła, co nie oznacza jeszcze choroby,
w zdecydowanej bowiem większości przypadków osoba zarażona jest jedynie
nosicielem.
Żeby doszło do wystąpienia objawów błonicy, trzeba być, jak ujmują to
źródła medyczne: „wrażliwym na toksynę błoniczą”. W dawnej Europie
„wrażliwe” na toksynę błoniczą były dzieci biedaków – niedożywione, miesz-
kające w przeludnionych izbach, w okropnych warunkach higienicznych i sa-
nitarnych. W czasach, o których mowa, błonica była chorobą częstą, zwłasz-
cza wśród dzieci, praktycznie nieuleczalną – żadne leki nie działały, a o zmia-
nie warunków bytowania nikt nie pomyślał.
Obecnie w Europie błonica jest chorobą niezwykle rzadką. W Polsce
w ogóle nie rejestruje się zachorowań na błonicę. Kiedy już błonica była w od-
wrocie, została wynaleziona szczepionka, więc cały sukces medycyna oczywi-
ście przypisała sobie. O zmianie warunków bytowania nikt nie pomyślał,
przynajmniej nic się na ten temat nie mówi, tylko straszy nawrotem tej cho-
roby, jeśli rodzice przestaną szczepić swoje dzieci.
Wyróżniało się (bo tak na sprawę należy spojrzeć – w ujęciu historycznym)
kilka postaci błonicy, a trzy najczęstsze to:
• Błonica gardła, zwana dyfterytem, to najczęstsza postać tej choroby.
Specyficznym objawem dyfterytu było pokrycie gardła białoszarą bło-
ną rzekomą[26]. Chorobie towarzyszyły: umiarkowana gorączka, pobo-
lewanie gardła i „kluskowata” mowa. W ciężkiej postaci dyfterytu na-
stępowało powiększenie podżuchwowych węzłów chłonnych, wskutek
czego pojawiał się kolejny specyficzny objaw dyfterytu – „szyja Nero-
na”.
• Błonica krtani, zwana dławcem albo krupem, dotykała dzieci najmłod-
sze. Była to bardzo groźna postać błonicy, ponieważ błona rzekoma
powstawała na strunach głosowych, co w krańcowych przypadkach
niechybnie doprowadzało do uduszenia, jeśli w porę nie zastosowano
intubacji tchawicy.
• Błonica nosa to najlżejsza postać tej choroby. Charakteryzowały ją nie-
wielkie zmiany błony śluzowej nosa i towarzyszące im śluzowo-krwi-
ste bądź ropno-krwiste wysięki.
Półpasiec
1. Latencja wirusów
Zjawisko latencji wirusów o wiele łatwiej będziemy mogli zrozumieć, jeśli
przyswoimy sobie albo odświeżymy wiedzę o jednym z nich, mianowicie
wirusie grypy, opisanym w rozdziale „Grypa – choroba prozdrowotna”
(tom 1, str. 84). Punkt 11. tego rozdziału (str. 90) wyjaśnia, jak wirus wnika
do jądra komórki, gdzie zostaje wbudowany w jej kod genetyczny w jed-
nym tylko celu – żeby zmusić ową komórkę do powielenia samego siebie,
czyli wyprodukowania takich samych jak on wirusów.
Zwykle zaraz po wbudowaniu kodu genetycznego wirusa w kod genetycz-
ny komórki rozpoczyna się proces powielania, ale czasami proces ten zostaje
zawieszony na jakiś czas – od kilku godzin do kilkudziesięciu lat. Owo sta-
dium nazywa się latencją, czyli stanem utajenia, a swojsko uśpieniem wiru-
sa.
Podczas latencji wirus jest niewykrywalny – nie widzi go system odporno-
ściowy, pod mikroskopem również nie da się go zobaczyć. Nie wpływa także
na funkcjonowanie komórki, która go przechowuje, zwanej komórką gospo-
darza. Podczas podziału komórka gospodarza przekazuje komórkom potom-
nym materiał genetyczny wirusa, wskutek czego następuje rozmnożenie wi-
rusów, ale bierne, bez typowej dla nich destrukcji komórek gospodarza.
4. Objawy półpaśca
Początek choroby jest niespecyficzny, czyli że nic nie wskazuje na to, iż to
półpasiec. Chory jest rozdrażniony, bolą go wszystkie mięśnie, jak przy
grypie, ma gorączkę, bóle gardła i głowy. Następnie pojawia się tzw. ból
neurologiczny, który na tle uogólnionego bólu mięśni trudno jest powią-
zać z objawami półpaśca.
Ból neurologiczny w półpaścu zlokalizowany jest wzdłuż nerwów skórnych
unerwiających receptory czuciowe. Nerwy te wchodzą w skład obwodowego
układu nerwowego (OUN) i unerwiają symetrycznie wszystkie receptory
skórne, w związku z czym objawy skórne półpaśca nie przekraczają osi syme-
trii ciała. Jeśli objawy zlokalizowane są na wysokości pasa, co jest dość częste,
to występują tylko z jednej strony, czyli do połowy pasa. Stąd nazwa.
Zapowiedzią bólu neurologicznego jest miejscowe pieczenie, swędzenie,
mrowienie i nadwrażliwość skóry, utrzymujące się 3, 4 dni, po czym pojawia
się ciągły przeszywający ból.
Kolejną manifestacją uaktywnienia wirusa ospy wietrznej jest wysypka
skórna w rejonach lokalizacji bólu neurologicznego. Jest ona taka sama, jak
wysypka ospy wietrznej, z taką samą sześciodniową ewolucją zmian skór-
nych (rozdział 18, punkt 3).
Wysypka skórna swędzi, ale drapanie nie przynosi żadnej ulgi, bowiem
półpasiec nie jest chorobą skóry, tylko nerwów, toteż źródłem dolegliwości są
receptory czuciowe oraz nerwy przewodzące impulsy z receptorów do mó-
zgu.
Po dwóch, trzech tygodniach półpasiec mija i zazwyczaj nigdy już nie po-
wraca w tym samym miejscu (nie dotyczy osób o osłabionej odporności, np.
chorych na AIDS albo w trakcie chemioterapii).
5. Leczenie półpaśca
Poza podaniem leków przeciwbólowych, w warunkach domowych niewie-
le można pomóc choremu na półpasiec. Wysypkę leczy się tak samo, jak
przy ospie wietrznej. Można jeszcze nałożyć suchy opatrunek z wyjało-
wionej gazy na wysypaną skórę, żeby bielizna jej nie podrażniała.
Także medycyna oficjalna przy półpaścu zbytnio pomóc nie może. Teore-
tycznie można byłoby podawać choremu lek przeciwwirusowy, żeby zapo-
biec wysypce. Szkopuł w tym, że aby ów lek miał być skuteczny, podawanie
należałoby rozpocząć przed wystąpieniem wysypki, ale rozpoznanie półpaśca
w tak wczesnej fazie choroby graniczyłoby z cudem, zaś podanie leku prze-
ciwwirusowego w fazie pełnoobjawowej półpaśca, a więc po wystąpieniu wy-
sypki, mijałoby się z celem.
Przy bardzo silnym bólu można choremu podać serię zastrzyków z wita-
minami B1 i B12, co powinno znacznie uśmierzyć ból.
6. Powikłania popółpaścowe
Powikłania popółpaścowe zdarzają się rzadko, ale jest ich sporo. Powikła-
niem najlżejszego kalibru są blizny i przebarwienia skóry, pozostałe po
zagojeniu wysypki.
Osoby w starszym wieku narażone są na neuralgię popółpaścową. Jest to
utrzymujący się lub nawracający ból po przechorowaniu półpaśca i zagojeniu
zmian skórnych. Może on trwać kilka miesięcy, a nawet lat.
Czasami półpasiec może pojawić się w uchu. Przy tej lokalizacji pojawiają
się silne bóle ucha oraz wysypka na małżowinie usznej, w przewodzie słucho-
wym, a nawet na błonie bębenkowej. W tym wypadku niezbędne jest specja-
listyczne leczenie, żeby zapobiec powikłaniom, do których należą szumy
uszne i przytępienie słuchu.
Najgroźniejsze powikłania popółpaścowe związane są z lokalizacją choro-
by w pobliżu oczu. W tym wypadku niezbędne jest specjalistyczne leczenie,
w przeciwnym bowiem razie półpasiec może pozostawić po sobie ślady w po-
staci opadania powieki, uszkodzenia gałki ocznej, a nawet utraty wzroku.
Rozdział 20
Choroby pasożytnicze
Glista ludzka
G lista ludzka jest pasożytem jelita cienkiego człowieka. Jej obłe ciało
średnicy 3–6 mm pokrywa gruby, delikatnie prążkowany, napięty
oskórek barwy różowej lub kremowej. Dojrzała samica glisty ludzkiej
osiąga 40 cm długości, natomiast samiec 25 cm.
Owsiki
3. Leczenie owsicy
Owsiki żyją tylko cztery tygodnie, więc wystarczy przerwać ich cykl życio-
wy, by w sposób naturalny pozbyć się tych pasożytów. Przede wszystkim
należy na czas kuracji ograniczyć w jadłospisie dziecka węglowodany pro-
ste, przede wszystkim słodycze, a także słodkie owoce i wszelkiego rodza-
ju chrupki. Owsiki nie lubią czosnku i cebuli, których dzieci niestety także
nie lubią, ale gdyby któreś lubiło, to warto zwiększyć mu ich podaż.
W medycynie ludowej owsicę leczy się naparem piołunu. Najlepiej wyko-
nać go w litrowym termosie, do którego wsypujemy dwie czubate łyżki ziela
piołunu, zalewamy do pełna wrzątkiem, zakręcamy i pozostawiamy na go-
dzinę. Następnie napar odcedzamy.
Rano i po każdym wypróżnieniu, a także kilka razy w ciągu dnia, krocze
dziecka podmywamy naparem piołunu i zmieniamy majtki, które powinny
być wypłukane w naparze piołunu i wysuszone, co zapobiega przenikaniu
larw owsików na bieliznę i pościel.
Żeby złagodzić uciążliwość swędzenia, po każdym podmyciu śluzówkę od-
bytu dziecka smarujemy maścią z witaminą A, ale bez słowa „ochronna” (tom
1, str. 240).
Przy masywnej owsicy, gdy dziecko bardzo cierpi, należy wykonać mu le-
watywę z naparu piołunu.
Rozdział 23
Tasiemce
3. Zarażenie tasiemcem
Zarazić się tasiemcem można tylko w jeden sposób – jedząc wołowinę
bądź wieprzowinę, ewentualnie mięso dzikiej świni. Oczywiście, nie każ-
de z wymienionych mięs gwarantuje zarażenie się tasiemcem, bowiem
nade wszystko musi zawierać ono wągry, a to znaczy, że nie zostało prze-
prowadzone badanie poubojowe zwierzęcia, z którego to mięso pochodzi.
Po wtóre, wągry muszą być żywe, a więc mięso musi być niedogotowane
bądź niedosmażone albo surowe.
Jest jeszcze jeden warunek, którego nigdzie nie wyczytałem, ale który
przyszedł mi do głowy sam, mianowicie niedokładne pogryzienie mięsa.
Wszak wągier, nawet najmniejszy, jest większy od ziarna grochu. Po prawi-
dłowym przeżuciu, tak duży kęs nie ma prawa być połknięty, stąd wniosek,
że jednym z czynników zarażenia się tasiemcem jest pośpiech.
To samo dotyczy mielenia mięsa, no bo jeśli jest ono dobrze zmielone, to
nawet w tatarze, jak wiadomo z surowego mielonego mięsa, nie powinien
przetrwać ani jeden żywy wągier.
6. Wągrzyca
Wągrzyca u ludzi jest wywołana zakażeniem organizmu larwami tasiem-
ca uzbrojonego, czyli tymi samymi, które wywołują wągrzycę świń. Żeby
do tego mogło dojść, jaja tasiemca muszą znaleźć się w żołądku człowie-
ka. Nie chodzi tutaj bynajmniej o połknięcie wypełnionego jajami członu
tasiemca, gdyż ludzki sok żołądkowy nie jest w stanie rozpuścić wora po-
włokowo-mięśniowego tasiemca uzbrojonego, w związku z czym pozosta-
nie on nietknięty, a więc ostatecznie zostanie wydalony ze stolcem.
Nie jest jasne, w jaki sposób pozbawione chroniącego je wora powłokowo-
mięśniowego jaja tasiemca uzbrojonego dostają się do ludzkiego żołądka.
Jedną z możliwości jest przegryzienie owej ochrony zębami, co może się wy-
darzyć po zjedzeniu pożywienia zanieczyszczonego odchodami własnymi
bądź innego człowieka, w których znajdował się człon tasiemca. Innym wa-
riantem jest rozpad wora powłokowo-mięśniowego w jelicie żywiciela, przy
czym rozpad ten nastąpiłby z przyczyn nieznanych. Wówczas w stolcu żywi-
ciela znalazłyby się inwazyjne jaja tasiemca uzbrojonego, zdolne zarazić wą-
grzycą zarówno nosiciela, jak i innego człowieka, przez podanie ręki bądź za
pośrednictwem przedmiotów – klamek, poręczy, pieniędzy, i w ogóle innych
rzeczy, które dotyka wiele osób. Na kanwie tego wariantu powstała dość kar-
kołomna, ale brana poważnie pod uwagę możliwość autoinfekcji. W takim
wypadku musiałyby pojawić się w treści jelit uwolnione jaja tasiemca z jed-
noczesnym wycofaniem się tej treści do żołądka. Obydwa przypadki zdarzają
się raczej rzadko, a więc żeby przytrafiły się komuś jednocześnie, to prędzej
zakrawa na cud niż typową drogę zakażenia wągrzycą.
Gdy jaja tasiemca uzbrojonego znajdą się w żołądku człowieka, uwalniają
się z nich larwy, które nie bacząc, z kim mają do czynienia, traktują go jako
żywiciela pośredniego, którym zwykle jest świnia, więc swoim zwyczajem
wyszukują wyłomy w ścianie żołądka, przez które przenikają do krwi albo
limfy i pozwalają się nieść do tkanki, która im z jakiegoś powodu będzie od-
powiadać. Tam się zakotwiczają (dosłownie, za pomocą haczykowatych wy-
pustek) i rosną, osiągając rozmiary ziarna grochu, czasami nawet większe.
Wągrzyca u ludzi nie występuje tak masywnie, jak u świń. Najczęściej są to
pojedyncze wągry, rzadko kiedy jest ich kilka, bardzo rzadko kilkanaście. Nie
sposób tej choroby zdiagnozować we wczesnym stadium, ponieważ z reguły
nie daje żadnych objawów.
Wągry można namacać pod palcami, jeśli są one usytuowane w tkance
podskórnej, co stosunkowo często się zdarza. Są one bardziej miękkie od ota-
czającej tkanki, więc ową miękkością należy się kierować, rozróżniając wągry
od innych anomalii, na przykład podskórnych tłuszczaków bądź torbieli. Do
tego trzeba mieć spore doświadczenie, najlepiej wieloletnie. Takie przynaj-
mniej jest moje zdanie, wynikające z wieloletniego doświadczenia.
Teraz zapewne zastanawiasz się, Czytelniku, czy w swojej praktyce często
spotykam ludzi z podskórnymi wągrami. Nie powiem, żeby to było często,
ale spotykam. I co ja wtedy robię? Rozgniatam je. Jeśli poczuję, jak pęka deli-
katna błonka, a potem rozlewa się płyn, który natychmiast wnika w otaczają-
cą tkankę i po grudce nie pozostaje nawet ślad, to z prawdopodobieństwem
graniczącym z pewnością nie mogło to być nic innego, jak tylko wągier. Jeśli
tak było rzeczywiście, to chory nazajutrz powinien odczuć miejscowe pod-
niesienie temperatury skóry, często także ból. Objawy te szybko ustępują, po
czym zewnętrznie pojawia się tkliwe zaczerwienienie skóry, które może
utrzymywać się do trzech tygodni. Gdy ustąpi, na jego miejscu pojawia się
zsinienie w kształcie kółka, niewiele większe od pięciozłotowej monety. Zsi-
nienie powoli żółknie i w końcu zanika. Cały proces wchłaniania pozostałości
wągra zwykle kończy się przed upływem dwóch miesięcy.
Jeśli pozostawić wągra w spokoju, to będzie spokojnie siedział przez kilka
lat, nie przejawiając jakiejkolwiek aktywności, aż w końcu obumrze. Wów-
czas wokół martwego pasożyta wytworzy się sfera obrzęku, któremu najczę-
ściej towarzyszy miejscowy ból, jednak i ten objaw nie jest specyficzny, więc
trudno zdiagnozować go jako wągrzycę. Z czasem ból mija (jak to się mówi:
samo przyszło, samo poszło), ponieważ martwa tkanka pasożyta ulega naj-
pierw zwłóknieniu, a w dalszej perspektywie zwapnieniu, co wiąże się z wy-
gaśnięciem stanu zapalnego.
Jeżeli pozostałości po martwym pasożycie zlokalizowane są w tkance pod-
skórnej, to można wyczuć je pod palcami jako twarde, okrągłe grudki o regu-
larnym kształcie i gładkiej powierzchni, które dają się swobodnie przesuwać
w dość dużym zakresie. Na zdjęciu rentgenowskim widać je jako jasne okrą-
głe plamki.
W ogóle zwapnione wągry dobrze widać na zdjęciach rentgenowskich,
jednak często nie są one różnicowane z innymi zmianami, na przykład gruź-
liczymi w płucach czy zwapnionymi torbielami w innych obszarach ciała.
Gdyby nie zdjęcie rentgenowskie, ludzie nawet nie zdawaliby sobie sprawy,
że w przeszłości przechodzili wągrzycę, tak niespecyficzny jest jej przebieg –
najczęściej bezobjawowy, a jeśli już, to jest to jakiś nieokreślony ból albo za-
kłócenie funkcjonowania organu, które po pewnym czasie ustępuje samoist-
nie, więc nie wiadomo, co to było.
Bardzo groźna jest wągrzyca dwóch organów – mózgu oraz oka. Przebieg
neurocysticerkozy, czyli wągrzycy ośrodkowego układu nerwowego, jest
mało charakterystyczny. Objawy to nasilają się, to ustępują, by znowu powró-
cić. Najczęściej są to objawy wysokiego ciśnienia śródczaszkowego (wymioty,
silne bóle i zawroty głowy, zaburzenia widzenia) oraz zaburzenia psychiczne
(halucynacje, spowolnienie mowy, napady złości, apatia, amnezja, demen-
cja). Neurocysticerkoza jest główną przyczyną epilepsji w krajach Trzeciego
Świata, gdzie wągrzyca występuje powszechnie.
W oku wągry lokalizują się zazwyczaj w ciele szklistym i w siatkówce. Od-
czyn zapalny wokół obumierających pasożytów prowadzi do zaburzeń wi-
dzenia, ograniczenia pola widzenia, a w przypadkach krytycznych do utraty
wzroku wskutek odwarstwienia siatkówki.
Leczenie wągrzycy budzi wiele kontrowersji. Na wągry zwapniałe (co
określa się na podstawie wzmocnienia kontrastowego TK) chemioterapeuty-
ki nie działają, natomiast w przypadku wągrów żywych, oprócz licznych
działań niepożądanych, zastosowanie tych leków prowadzi do powikłań
związanych z obumieraniem pasożytów.
W Polsce wągrzyca mózgu i oka występują sporadycznie – nie więcej niż
kilka przypadków rocznie. W roku 2001 nie odnotowano ani jednego przy-
padku wągrzycy mózgu bądź oka.
Rozdział 24
Świerzb
Lamblie
1. Zarażenie lambliami
Do zarażenia lambliami dochodzi w wyniku połknięcia cyst. Główną dro-
gą przenoszenia cyst lamblii jest woda skażona kałem chorych zwierząt
i ludzi, pochodząca z płytkich studni, rzek, stawów, a także najczystszych
strumieni górskich, zanieczyszczonych kałem zwierząt żyjących w wyso-
kich partiach gór. Woda pobierana z głębszych warstw jest pozbawiona
cyst, gdyż zostają one zatrzymane w glebie i warstwie piasku. Cystami
lamblii można zarazić się bezpośrednio od człowieka bądź zwierzęcia,
albo za pośrednictwem przedmiotów wspólnego użytku, czy też zjadając
żywność skażoną ludzkim bądź zwierzęcym kałem. Warto tutaj zazna-
czyć, że nawet dokładnie umyta żywność może zostać skażona przez mu-
chy, ponieważ są one znanym roznosicielem wielu chorób, m.in. cyst lam-
blii. Tak oto dochodzimy do nader oczywistego wniosku, że praktycznie
nie można się lambliami nie zarazić.
4. Lamblioza u dorosłych
U niektórych osób przewlekła lamblioza z dzieciństwa ciągnie się także po
osiągnięciu dorosłości. Objawy lambliozy dorosłych różnią się nieco od
objawów u dzieci, a to dlatego, że lamblie u dorosłych kolonizują nie tylko
pęcherzyk żółciowy, ale także przewody żółciowe, co wydaje się być jedną
z głównych przyczyn, jeśli nie główną, dla której system odpornościowy
chorego nie potrafi usunąć tego pasożyta we własnym zakresie i w konse-
kwencji nabyć odporności zapobiegającej ponownemu zarażeniu się nim.
U dorosłych najczęściej pojawiającymi się objawami lambliozy są: • bóle
w prawym podżebrzu, pojawiające się lub nasilające po spożyciu posiłku,
a nawet w trakcie • chroniczne zmęczenie • nieustanna, cicha, prawie niesły-
szalna, ale wyczuwalna pod dłonią przyłożoną powyżej pępka perystaltyka je-
lit • szarawy odcień skóry.
5. Leczenie lambliozy
Medyczne zwalczanie lamblii, polegające na truciu ich bądź zabijaniu ja-
kimikolwiek sposobami, przynosi zawsze tylko efekty chwilowe, co nie
powinno dziwić. Wszak ponowne zarażenie się lambliami jest tylko kwe-
stią czasu, a nierzadko w ogóle nie trzeba się nimi zarażać, bowiem w zu-
pełności wystarczą te, które przetrwają pogrom, ukryte w pęcherzyku żół-
ciowym i przewodach żółciowych. W tej sytuacji odrobaczanie członków
rodziny osoby chorującej na lambliozę jest pozbawione jakiegokolwiek
sensu.
Jedynym skutecznym sposobem pozbycia się lamblii jest poprawa kondycji
organizmu, żeby potrafił uporać się z pasożytami i jednocześnie uodpornił
się na ponowne zarażenie nimi, co jest procesem stosunkowo długotrwałym.
W pierwszym rzędzie należy radykalnie wyeliminować z jadłospisu słodycze,
co można osiągnąć katując silną wolę, bądź zwiększając ilość tłuszczów,
głównie zwierzęcych, dzięki czemu ochota na słodkie przechodzi sama. Po-
nadto należy ograniczyć spożycie węglowodanów skrobiowych.
Bardzo pomaga organizmowi w zwalczeniu lamblii zwiększenie spożycia
czosnku i cebuli. Warto też osłabić ich aktywność naparem z glistnika (tom 1,
str. 247).
Rozdział 26
Salmonella
Sepsa (posocznica)
3. Zagrożenie sepsą
Najczęściej sepsa spotykana jest na oddziałach intensywnej terapii, gdzie
stanowi jedną z głównych przyczyn zgonów. Do czynników ryzyka wystą-
pienia sepsy w warunkach szpitalnych zalicza się: wkłucia dożylne, rany
pooperacyjne, odleżyny, cewniki, wszczepione protezy i urządzenia, dre-
ny, przetaczanie krwi, żywienie pozajelitowe, mechaniczne wentylowanie
płuc.
W warunkach pozaszpitalnych przerwanie ciągłości powłoki zewnętrznej
przytrafia się zwykle z błahych powodów, takich jak: drobne skaleczenie, za-
drapanie naskórka, otarcie pięty w nowym bucie, ugryzienie się w język, wy-
rwanie zęba, ukąszenie przez owada, ropne zapalenie gardła, ukłucie igłą,
a nawet zabieg kosmetyczny polegający na wyrywaniu brwi. W tej grupie na
sepsę narażone są osoby z obniżoną odpornością oraz osłabione, zarówno fi-
zycznie, jak i psychicznie, głównie wskutek długotrwałego oddziaływania
stresu (rozdział 11, punkt 5).
5. Przebieg choroby
Kilka do kilkunastu godzin od wniknięcia drobnoustrojów do bezbronne-
go organizmu pojawiają się niespecyficzne objawy sepsy, takie jak: tem-
peratura poniżej 36 albo powyżej 38 ºC, częstość uderzeń serca powyżej 90
na minutę, częstość oddechów spontanicznych powyżej 20 na minutę. Po-
dobne albo takie same objawy mogą towarzyszyć wielu chorobom, na
przykład zwykłemu przeziębieniu, toteż, mimo że sepsa znana jest już od
czasów Hipokratesa, nadal jej diagnozowanie stanowi duży problem dla
lekarzy.
6. Leczenie
Leczenie sepsy powinno odbywać się w warunkach szpitalnych. Polega
ono na jak najszybszym podaniu płynów, leków nasercowych i przeciwza-
krzepowych oraz antybiotyków. W pierwszym rzucie podaje się antybio-
tyki o szerokim spektrum działania, najważniejsze jest jednak wykonanie
posiewów krwi w celu ustalenia, jaki drobnoustrój spowodował sepsę, by
jak najszybciej wdrożyć przeciwko niemu zgodne z antybiogramem lecze-
nie celowane. Ciężkie przypadki sepsy wymagają umieszczenia chorego
na oddziale intensywnej terapii, jeśli jeszcze tam nie przebywa.
7. Rokowania
Wszystko zależy od tego, jak długo drobnoustroje wywołujące sepsę prze-
bywały w organizmie, a więc jakie szkody w nim poczyniły. Przy lekkiej
sepsie, szybkim rozpoznaniu i podjęciu odpowiedniego leczenia, chory
może wyjść z tej choroby w zasadzie bez szwanku, chociaż bardzo osła-
biony leczeniem, skutki którego będzie odczuwał jeszcze przez długi czas.
W przypadku braku odpowiedniego leczenia pojawiają się objawy niewy-
dolności narządowej. Jest to tak zwana ciężka sepsa, powodująca niewydol-
ność lub zaburzenia wielu narządów, które mogą ulec trwałemu uszkodze-
niu, wymagającemu interwencji chirurgicznej.
W krajach Europy Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych, mimo wprowa-
dzenia nowych metod diagnostyki i leczenia, śmiertelność w przypadkach
ciężkiej sepsy utrzymuje się na poziomie 30%.
Rozdział 28
1. Rozmnażanie kleszczy
Cykl życiowy kleszczy trwa 2 lata i składa się z trzech faz rozwojowych:
larwy, nimfy i imago.
Larwa
Wiosną samica składa do ziemi około 3 000 jaj, z których późnym latem
wylęgają się larwy. Są wielkości kropki i mają 4 pary odnóży, za pomocą
których przemieszczają się wśród traw w poszukiwaniu żywiciela, którym
zwykle jest mały gryzoń, ptak albo gad. Gdy odnajdą odpowiednią ofiarę,
wgryzają się w skórę i przez kilka dni piją jej krew. Po nassaniu krwi stają
się kilkadziesiąt razy większe, osiągając rozmiar ciała 3–4 mm.
Najedzone larwy kleszczy spadają na ziemię i przepoczwarzają się w nim-
fy, które zagrzebują się głęboko pod ściółką leśną, gdzie temperatura w zimie
nie spada poniżej 0°C, i tam pozostają nieaktywne do wiosny.
Nimfa
Wczesną wiosną, gdy temperatura ściółki leśnej wzrośnie powyżej 5°C,
wychodzą z ziemi nimfy. Są wielkości 2–3 mm i mają 4 pary odnóży, z cze-
go jedna para to odnóża skoczne, za pomocą których potrafią wykonać
skok na odległość 1,5 m.
Nimfy nie wędrują w poszukiwaniu żywiciela, lecz wspinają się na wysokie
źdźbła traw, skąd, niczym pchły, przeskakują na przechodzące w pobliżu
ofiary, najczęściej duże ssaki. Po dopadnięciu ofiary nimfa kleszcza wgryza
się w jej skórę i przez kilka dni pije krew. Po nassaniu krwi nimfa zwiększa
swoje rozmiary do około 1 cm. Wtedy spada na ziemię i wkopuje się w ściół-
kę, gdzie przepoczwarza się w osobnika dorosłego – imago.
Imago
Dorosłe kleszcze, samce i samice, są wielkości 4–5 mm i posiadają cztery
pary odnóży, za pomocą których wspinają się na wyższe krzaki, gdzie
przez całe lato aż do późnej jesieni oczekują na żywiciela, na którego spa-
dają, wgryzają się w jego skórę i przez kilka dni piją krew. Po nassaniu
krwi zwiększają swoje rozmiary do około 1,5 cm. Wtedy spadają na zie-
mię, odnajdują partnerów, z którymi kopulują. Przed zimą samce giną,
natomiast samice zagrzebują się głęboko pod ściółką leśną, gdzie przecze-
kują do wiosny i znoszą jaja, wznawiając niekończący się cykl życiowy
kleszczy.
6. Zakażenia odkleszczowe
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że ukąszenie przez kleszcza nie jest choro-
bą, nawet jeśli jest on nosicielem choroby, na którą może zachorować tak-
że człowiek. Dane statystyczne wskazują, że aby zarazić człowieka którąś
z chorób, których jest nosicielem, kleszcz musi wprowadzać do rany ślinę
zawierającą zarazki co najmniej przez 38 godzin.
Nie możemy zapominać także o naszym systemie odpornościowym, który
jest w stanie zniszczyć chorobę zakaźną już u zarania, pod warunkiem
wszak, że jego posiadacz jest zdrowy, co obecnie zdarza się coraz rzadziej.
I to jest główną przyczyną epidemicznego wzrostu chorób odkleszczowych –
epidemiczny spadek odporności społeczeństwa, będący następstwem kilku
czynników, z których najistotniejszą rolę odgrywają dwa: oparte na lansowa-
nej przez WHO propagandzie nieprawidłowe odżywianie, zwane dietą śród-
ziemnomorską, oraz lansowane przez propagandę medyczną blokowanie ob-
jawów chorobowych. Kleszcz pełni tutaj rolę najwyżej trzeciorzędną. Na do-
wód tego można przytoczyć fakt, że dawniej, kiedy ludzie odżywiali się po
ludzku, choroby infekcyjne odchorowywali w domu, pocąc się, i mieli o wiele
większy kontakt z naturą niż obecnie, nie chorowali na choroby odkleszczo-
we, mimo że o wiele częściej niż my byli kąsani przez kleszcze. Jeszcze kilka-
dziesiąt lat temu nikt nie słyszał o kleszczowym zapaleniu opon mózgowych,
nie mówiąc już o boreliozie, którego to słowa nikt nawet nie znał.
8. Borelioza
Borelioza jest chorobą bardzo trudną do zdiagnozowania, ponieważ jej
objawy mogą dotyczyć wszystkich rodzajów tkanek i wszystkich organów
ludzkiego ciała. Nierzadko bywa, że boreliozę diagnozuje się błędnie jako
fibromialgię (uogólniony ból w układzie ruchu), zespół chronicznego
zmęczenia, depresję, stwardnienie rozsiane (SM), stwardnienie zanikowe
boczne (ALS) czy inne choroby o nieznanym pochodzeniu. Przyczyną ta-
kiego stanu rzeczy są specyficzne cechy bakterii wywołującej tę chorobę –
krętka Borrelia burgdorferi.
Krętek boreliozy
Krętek boreliozy, Borrelia burgdorferi, nie przypomina żadnych innych do-
tychczas zbadanych bakterii. Jak na bakterię jest bardzo duży, bowiem
jego długość (50 mikronów) odpowiada grubości ludzkiego włosa. Jest też
bardzo ruchliwy. Wyjątkowo dobrze porusza się zarówno we krwi, jak
i w tkankach. Jego napęd stanowi zespół wewnętrznych wici, które biegną
przez całą długość ciała bakterii. Kolejną zadziwiającą cechą odróżniającą
Borrelia burgdorferi od innych bakterii jest żelatynowa osłonka, która działa
niczym zbroja chroniąca i skrywająca bakterię przed układem odporno-
ściowym.
W porównaniu do innych patogenów, podział Borrelia burgdorferi jest bar-
dzo powolny. Na przykład gronkowce i paciorkowce do podwojenia się po-
trzebują zaledwie 20 minut, natomiast Borrelia burgdorferi potrzebuje na to aż
12–24 godzin. Antybiotyki nie zabijają bakterii przez kontakt, toteż kiedy
bakteria znajduje się między podziałami, żaden antybiotyk na nią nie zadzia-
ła. Jedynie podczas podziału, tworząc nową błonę komórkową, bakteria od-
słania się na chwilę, co starszym antybiotykom umożliwia zniszczenie jej
błony komórkowej, zaś nowszym pozwala na przeniknięcie do komórki bak-
terii i zablokowanie jej metabolizmu.
Skoro antybiotyki mogą zabijać bakterie tylko w szczególnie wrażliwym
momencie podziału, to powolny podział chroni je przed antybiotykiem. O ile
większość bakterii udaje się zniszczyć podczas kuracji trwającej 10–14 dni, to
chcąc uzyskać analogiczny efekt w przypadku krętka boreliozy, antybiotyk
musi być obecny codziennie na okrągło przez półtora roku! Niektórzy leka-
rze wyciągnęli z tej matematyki „praktyczny” wniosek, podając chorym anty-
biotyki przez… półtora roku.
Testy na boreliozę
Totalnym nieporozumieniem są testy na boreliozę. Nieważne, na ile są
one dokładne, a więc wiarygodne. Szkopuł w tym, co one wykrywają,
a wykrywają we krwi badanego obecność przeciwciał skierowanych prze-
ciwko krętkom boreliozy. Jeśli test jest pozytywny – badany jest seropozy-
tywny, czyli że jest chory na boreliozę. W takim wypadku pacjent otrzy-
muje przez kilka tygodni antybiotyki, po których czuje się trochę lepiej,
ale nie na długo. Gdy stan zdrowia ulegnie ponownemu pogorszeniu, cho-
ry wraca do lekarza, a ten zleca mu kolejny test, który tym razem wycho-
dzi negatywny, co dla lekarza jest dowodem, że pacjent… został wyleczony
z boreliozy. W rzeczywistości antybiotyki oczyściły jedynie krew z bakte-
rii, ale nie tknęły tych, które zdążyły zagnieździć się w stawach, ścięgnach
i mózgu. No, ale dla lekarza sprawa jest oczywista: wynik testu negatywny
– pacjent zdrowy albo symulant. Wówczas rozpoczyna się odsyłanie pa-
cjenta do specjalistów – alergologa, angiologa, neuropatologa, endokryno-
loga, hematologa, reumatologa, dermatologa, wreszcie do psychiatry.
Prawda jest taka, że bakteria Borrelia burgdorferi potrafi przez wiele lat po-
zostawać w stanie uśpienia, w którym ani nie dzieli się, ani nie przejawia ja-
kiejkolwiek aktywności metabolicznej. W tym stanie bardzo przydaje jej się
żelatynowa osłonka, która niczym czapka niewidka ukrywa bakterię przed
systemem odpornościowym.
W stanie uśpienia krętek boreliozy nie czyni żadnych szkód w organizmie
człowieka – jest, bo jest. Szkopuł w tym, że on jest, bo nawet jeden krętek bo-
reliozy w sprzyjających warunkach może rozmnożyć się i gromadnie wywo-
łać objawy przewlekłej boreliozy, takie jak: • niedowład • porażenie nerwów
obwodowych • zaburzenia czucia • zaburzenia psychiczne • zaburzenia pa-
mięci • zanikowe zapalenie skóry • bóle mięśniowo-stawowe.
Pytanie brzmi: jakie są te sprzyjające warunki, po spełnieniu których Borre-
lia burgdorferi może pokazać, co potrafi? W zasadzie wystarczy jeden waru-
nek: osłabienie systemu odpornościowego.
Czy boreliozę da się wyleczyć
Tego nie powie Wam żaden lekarz, nie przeczytacie też w oficjalnych pu-
blikacjach medycznych, bo im zależy tylko na tym, żeby Was badać, potem
leczyć, potem podesłać kolejnemu specjaliście, w celu dalszego badania
i leczenia. Tak to działa, niestety.
Prawda jest taka, że nie ma i raczej nigdy nie będzie metody pozwalającej
usunąć wszystkie krętki boreliozy z organizmu. Choćbyśmy nie wiem co zro-
bili, to na sekcji zwłok i tak w naszych tkankach krętki boreliozy zostaną wy-
kryte, jeśli wcześniej zostaliśmy nimi zarażeni, nawet jeśli nigdy w życiu nie
mieliśmy jakichkolwiek objawów boreliozy. Co to znaczy?
Klasyczne rozpoznanie boreliozy to rumień wędrujący. Jest on bardzo cha-
rakterystyczny, więc trudno go nie zauważyć. Najpierw w miejscu ukąszenia
przez kleszcza pojawia się niewielkie, owalne zaczerwienienie. Najczęściej
jest ono spowodowane uczuleniem na ślinę kleszcza. Niekiedy zaczerwienie-
nie zaczyna się powiększać; jego krawędź „wędruje”. Krawędź rumienia jest
niczym linia frontu walki systemu odpornościowego z krętkami boreliozy.
Przyjmuje się, iż rumień przekraczający średnicę 5 centymetrów świadczy,
że intruz pokonał obrońców, i że od tego czasu jesteśmy chorzy na boreliozę.
Jednakże wystąpienie rumienia wędrującego nie jest koniecznym warun-
kiem nabawienia się boreliozy. Badania wykazują, że około 30% ludzi, u któ-
rych wykryto boreliozę, nigdy nie miała rumienia ani innych objawów tej
choroby. Jak to jest możliwe?
Bakteria Borrelia burgdorferi, potężna dla innych bakterii, dla ludzkiego sys-
temu odpornościowego to mały pikuś. Jedyne, co może zrobić, to ukryć się,
a to potrafi doskonale. Dopóki system odpornościowy należycie pełni swoje
funkcje, dopóty trzyma uśpione krętki w ryzach, nie pozwalając im się uak-
tywnić. A zatem, wystarczy tylko dbać o zdrowie i nie przejmować się bore-
liozą ani żadną inną chorobą, gdyż jedynym lekarstwem na choroby jest wła-
śnie zdrowie.
Rozdział 29
Choroba Hashimoto
Miażdżyca
4. Leczenie miażdżycy
Ongiś sądziłem, że zmiany miażdżycowe można spowolnić, a nawet po-
wstrzymać, ale żeby je odwrócić, to już nie. Wszak to twardy wapń, więc
nie można usunąć go z organizmu. Tak ongiś myślałem, jednakże fakty
kazały mi zmienić zdanie i obecnie jestem przekonany, że cofnąć proces
miażdżycowy jednak się da. Nie wiem, czy do końca, a jeśli nie, to w jakim
zakresie, ale wszystko wskazuje na to, że jest możliwe nie tylko zatrzyma-
nie procesu wapnienia tętnic, ale także odwrócenie go, czyli zainicjowa-
nie procesu odwapniania. Nie mam na poparcie tej tezy wyników badań
naukowych, ale dla mnie wystarczające są dowody w postaci ustępowania
specyficznych objawów zaawansowanej miażdżycy tętnic, którymi są:
• wzrost ciśnienia skurczowego krwi, w porównaniu do tegoż ciśnienia
sprzed kilku lat • zadyszka przechodząca w zamostkowy ból po niewiel-
kim wysiłku – podbiegnięciu do autobusu, wejściu po schodach • bóle ły-
dek podczas biegu, marszu bądź spaceru, ustępujące po chwilowym odpo-
czynku • zaburzenia koncentracji i pamięci.
Kuracja, o której piszę, ujawniła się jako efekt uboczny oczyszczania sta-
wów koktajlem cytrynowym (tom 1, str. 211). Do pierwszego doniesienia nie
przywiązałem wagi, ale przypadkiem (których, jak wiadomo, nie ma) wnet
pojawiły się kolejne. Tego już nie mogłem zbagatelizować, toteż przyjrzałem
się sprawie wnikliwie. Wnioski, do jakich doszedłem, wydają się nader oczy-
wiste – skoro koktajl potrafi rozpuścić złogi w trudnodostępnych stawach, to
dlaczego nie miałby po drodze rozpuścić złogów ze ścian tętnic?
Według moich ustaleń, koktajl cytrynowy w leczeniu miażdżycy należy pić
jeden raz dziennie na godzinę przed zaśnięciem i co najmniej godzinę po ko-
lacji. Kuracja prawdopodobnie będzie trwać długo, ale przecież czas i tak
upływa, więc gdyby nic w tym kierunku nie robić, to jest wysoce prawdopo-
dobne, że u tego, kto jeszcze nie ma miażdżycy, pojawi się, zaś u tego, kto już
ma, rozwinie się.
Niektórym może się wydawać, że efekty terapeutyczne koktajl cytrynowy
zawdzięcza jedynie cytrynie, ale nie wydaje się to możliwe. W grę wchodzi
zapewne synergia pozostałych składników koktajlu, m.in. niezbędnych nie-
nasyconych kwasów tłuszczowych.
Rozdział 31
Osteoporoza
Nadciśnienie
Nadciśnienie krwi
140–159 mm Hg 90–99 mm Hg stopień 1 – łagodne
160–179 mm Hg 100–109 mm Hg
160–179 mm Hg 100–109 mm Hg stopień 2 – umiarkowane
Zawał
2. Miażdżyca a zawał
Rysunek obok pokazuje, jaką rolę odgrywa miażdżyca w rozległości zawa-
łu. Gdyby nie przewężenie tętnicy spowodowane blaszką miażdżycową, to
skrzep oczywiście utknąłby, ale o wiele dalej, w związku z czym zabloko-
wałby dopływ krwi do mniejszej przestrzeni tkanki. Tak oto miażdżyca,
mimo że nie ma wpływu na to, czy dojdzie do zawału, czy nie, ma kluczo-
we znaczenie w tym, jak będzie on rozległy, to zaś decyduje o uszczerbku
na zdrowiu, a nawet o przeżyciu.
Rysunek 11. Wpływ blaszki miażdżycowej na rozległość zawału
Rozdział 34
Lekarstwo na raka?
2. Chemizacja medycyny
John D. Rockefeller był zniesmaczony, że medycyna nie potrafiła mu po-
móc, gdy podupadł na zdrowiu. Nie mieściło mu się w głowie, że najzna-
mienitsi specjaliści z całego świata nie potrafili odpowiedzieć na proste
pytanie: – Co mi jest; jaka jest przyczyna mojej choroby? – Mimo to… brali
się za leczenie.
Po przejściu na emeryturę Rockefeller postanowił część fortuny przezna-
czyć na działalność filantropijną (by w oczach opinii publicznej poprawić
swój wizerunek bezwzględnego kapitalisty-wyzyskiwacza). Był zbyt bogaty,
by poprzestać na rozdawaniu zupek dla bezrobotnych. Postanowił zrobić coś
dla ludzkości, a jednocześnie dla siebie, bowiem w planie miał dożycie 100
lat, a do tego potrzebna mu była medycyna znająca przyczynę chorób, a więc
potrafiąca uchronić przed śmiercią wskutek jakiejś przypadkowej infekcji.
W roku 1901 John D. Rockefeller założył Instytut Rockefellera. Pracowni-
ków szczodrze wynagradzano, laboratoria wyposażono w najnowocześniej-
sze urządzenia badawcze, nie szczędzono pieniędzy na badania, toteż do in-
stytutu garnęli się najzdolniejsi naukowcy z całego świata. Takie były począt-
ki instytucji rzutującej na obraz dzisiejszej medycyny. Do tej pory aż 24 lau-
reatów Nagrody Nobla miało ścisłe powiązania z Instytutem Rockefellera.
Po kilku latach badań na zwierzętach zaistniała potrzeba prób na ludziach.
Początkowo Instytut Rockefellera wykorzystywał oddziały w nowojorskich
szpitalach jako poligony doświadczalne, ale okazało się to niewygodne i mało
wydajne. W roku 1910 John D. Rockefeller ufundował nowy obiekt – The Roc-
kefeller Institute for Medical Research – Instytut Badań Medycznych Rocke-
fellera. Nowy obiekt składał się z nowoczesnej kliniki oraz świetnie wyposa-
żonych laboratoriów. Zatrudnienie w nim znaleźli najlepsi naukowcy z całe-
go świata – mikrobiolodzy, wirusolodzy, immunolodzy, neurolodzy oraz
(nieprzypadkowo) chemicy.
W roku 1909 Paul Ehrlich[38] oraz jego asystent Sahachiro Hata[39] wyna-
leźli arsfenaminę[40]. Ten związek arsenu był pierwszym lekiem syntetycz-
nym, czyli sztucznie wytworzonym w wyniku reakcji chemicznych. John
D. Rockefeller szybko zdał sobie sprawę, że właśnie leki chemiczne są przy-
szłością medycyny. Od tej pory chemizacja lecznictwa jest głównym kierun-
kiem badań Instytutu Rockefellera.
Patenty na leki wynalezione i przetestowane w Instytucie Rockefellera le-
żały w sejfie. Nikt nie chciał podjąć się ich produkcji, ponieważ lekarze nie
chcieli wprowadzić ich do swojej praktyki z obawy, że jeśli owe nieznane do-
tąd leki komuś zaszkodzą, to będą odpowiadać za tak zwany błąd w sztuce le-
karskiej, czyli postępowanie niezgodne z tym, czego ich uczono, a w tamtych
czasach żadna uczelnia medyczna nie uczyła stosowania leków syntetycz-
nych. Nie było nawet takich podręczników. Sytuacja wymagała rewolucyj-
nych zmian, więc perswazje nie wchodziły w rachubę. Rockefeller nie miał
cierpliwości Pasteura, by 40 lat czekać, aż się w medycynie coś zmieni. Po-
trzebny był mu jakiś mechanizm nacisku, najlepiej finansowy, bo w tym czuł
się najlepiej, toteż w roku 1913 zainwestował 250 milionów dolarów w Funda-
cję Rockefellera[41], której zadaniem, pod płaszczykiem bezinteresownej
działalności dobroczynnej, było i do dziś jest wywieranie ekonomicznego na-
cisku na uczelnie medyczne, szpitale, wreszcie rządy państw, słowem kluczo-
we instytucje decydujące o kierunku rozwoju farmaceutyczno-medycznego
przemysłu. Chciał, nie chciał – John D. Rockefeller budował kolejne światowe
imperium, o wiele potężniejsze od Standard Oil.
Na pierwszy ogień poszły uczelnie medyczne, w których zaczęto uczyć
z podręczników podyktowanych przez fachowców z Instytutu Rockefellera.
Uczelnie, które przyjęły nowy kierunek, otrzymały nowy sprzęt badawczy,
zaś uczelniom stawiającym opór, dzięki naciskom Fundacji Rockefellera,
wstrzymano wszelkie dotacje, bez których szybko uległy likwidacji. Ten sam
mechanizm kija i marchewki zastosowano w szpitalach, w których promo-
wano lekarzy „nowoczesnych”, tj. niemających oporów przed wypisywaniem
recept na leki syntetyczne, zaś lekarzy „starej daty”, mających opory przed
serwowaniem leków chemicznych – mających większe skutki uboczne od
chorób, przeciwko którym miały być stosowane – zwolniono.
John D. Rockefeller zmarł w roku 1937. Wprawdzie nie udało mu się dożyć
zaplanowanej setki, ale i tak żył imponująco długo, bo 98 lat. Nie wiadomo,
w jakim stopniu przyczyniły się do tego leki chemiczne, ani czy w ogóle je za-
żywał.
Schedę po ojcu przejął John D. Rockefeller, Jr[42], który główny nacisk po-
stawił na kształcenie kadry medycznej. W tym celu przy Instytucie Rockefel-
lera utworzono podyplomową prywatną uczelnię medyczną, kształcącą przy-
szłych profesorów uczelni medycznych. W roku 1954 Instytut Rockefellera
rozpoczął nadawanie stopnia doktoranta, zaś w roku 1965 zmienił nazwę na
The Rockefeller University (Uniwersytet Rockefellera)[43].
Powoli i systematycznie, na wszystkich uczelniach medycznych świata za-
częto studentom wkładać do głów tę samą wiedzę. Poznikały stare, konkuru-
jące ze sobą szkoły medyczne, zaś ich miejsce zastąpił monopol medyczny,
nastawiony na sprzedaż chemicznych leków. Tak więc stworzono ponadna-
rodowy farmaceutyczno-medyczny kartel, w którym lekarze jako funkcjona-
riusze służby zdrowia pełnią rolę wykształconych sprzedawców leków na re-
ceptę.
Monopolizacji uległy także wszelkie normy medyczne. Dla przykładu, we-
dług tak zwanej starej szkoły przyjmowano dość luźno, że skurczowe ciśnie-
nie krwi mieszące się poniżej 100 mm Hg + wiek badanego nie wymaga le-
czenia. Natomiast wg obecnie obowiązujących norm rockefellerowskich
przekroczenie 140 mm Hg ciśnienia skurczowego jest patologią wymagającą
leczenia. Tym sposobem osoby osiągające wiek emerytalny, niejako rutyno-
wo, przechodzą na leki nadciśnieniowe, oczywiście te najnowszej generacji,
a więc chemiczne. Żeby sprawa na tym się kończyła, ale gdzież tam – to jest
jedynie preludium do totalnego uzależnienia emerytów od leków.
Nomenklatura medyczna pierwszy lek nadciśnieniowy podany pacjentowi
nazywa lekiem pierwszego rzutu, co by sugerowało, że mają nastąpić kolejne
„rzuty”. I tak jest w istocie, bowiem stosowane długotrwale leki chemiczne
rozregulowują inne rockefellerowskie parametry krwi, to zaś tworzy ko-
nieczność wdrożenia kolejnych leków, oczywiście chemicznych – na rozrze-
dzenie krwi, na poziom hemoglobiny, płytek krwi, bilirubiny, żelaza, potasu,
czy innych pierwiastków transportowanych we krwi. Tak więc owe zapowie-
dziane kolejne „rzuty” to leki chemiczne leczące szkody wyrządzone przez
leki chemiczne, wśród których najpopularniejsze są leki na żołądek, dwu-
nastnicę, nerki, wątrobę, trzustkę.
Poważne skutki uboczne serwowanych leków syntetycznych, często groź-
niejsze od chorób, przeciwko którym były przepisywane, okazały się poważ-
nym problemem dla lekarzy świadomie narażających zdrowie swoich pacjen-
tów na szwank. Coraz częściej bowiem spotykali się z pretensjami pacjen-
tów, którzy po leczeniu nabawili się nowych chorób, o wiele poważniejszych
od tych, z którymi zgłosili się do lekarza, licząc na jego pomoc. Odżyło wów-
czas zapomniane już pojęcie „konował”[44], niegdyś określające lekarza nie-
zbyt rozgarniętego, przepisującego każdemu choremu te same zalecenia, np.
lewatywy, ciepłą kąpiel i upuszczanie krwi.
W tej sytuacji lekarze woleli raczej ograniczać ilość przepisywanych leków,
co hamowało rozwój medycyny; jedna apteka wystarczała na zaspokojenie
popytu na leki dla ludności małego miasta, zaś w dużych miastach w zupeł-
ności wystarczało kilka aptek. Ale i na to rockefellerowscy spece znaleźli spo-
sób i rozmyli odpowiedzialność lekarzy na tak zwane specjalizacje, co ozna-
cza, że na przykład kardiolog nie musi wysłuchiwać pretensji pacjenta skar-
żącego się na wrzody żołądka, których nabawił się zażywając leki na serce,
czy mającego problemy z nerkami. Kardiolog po prostu zrzuca odpowiedzial-
ność, czyli kieruje delikwenta do gastrologa czy nefrologa, by ten przepisał
mu kolejne chemiczne leki, mające również działania uboczne, o czym pa-
cjent przekona się niebawem.
Ludzie starej daty ze sceptycyzmem patrzyli na leki chemiczne. Na domiar
złego tym sceptycyzmem zarażali swoje dzieci – że chemiczne jest złe. Przy-
szedł więc czas na głęboką edukację, wręcz indoktrynację społeczeństwa, po-
cząwszy od szkoły podstawowej. W tym celu wśród wielu przedmiotów na-
uczania, często życiowo bezużytecznych, nie uczy się o zdrowiu. Za to uczy
się dzieci, a faktycznie oszukuje, że przyczyną chorób są zarazki. Taka jest
cena za to, że Fundacja Rockefellera od czasu do czasu zafunduje Minister-
stwu Edukacji jakieś komputery dla szkół, w zamian za co program naucza-
nia musi uwzględniać kierunek kształcenia[45] wyznaczony przez Uniwersy-
tet Rockefellera. Coś za coś.
Nie jest przypadkiem, że wśród licznych przedmiotów nauczania, w żad-
nej szkole nie ma takiego, który uczyłby hipokratejskiej profilaktyki zdrowot-
nej, której istotą jest zapobieganie chorobom poprzez utrwalanie prawidło-
wych wzorców zdrowego stylu życia. Czyż nie tego powinna uczyć szkoła?
Ale gdzież tam. Szkoła wpaja dzieciom, że profilaktyka zdrowotna to… wcze-
sne wykrycie i leczenie chorób (tom 2, str. 3). Jeśli do tego dodamy, że taką
samą wiedzę o profilaktyce zdrowotnej mają rodzice, to otrzymujemy
sztucznie wyhodowany gatunek człowieka – Homo patiens.
Taki właśnie człowiek jest medycynie potrzebny – niemyślący, owczym pę-
dem podążający w kierunku narzuconym przez farmaceutyczno-medyczną
propagandę, z pokorą przyjmujący fakt, że ulotki leków zawierają długą listę
negatywnych skutków ubocznych. Zresztą „rasowi” Homo patiens w ogóle nie
czytają ulotek. Jedni dlatego, że wygodniej jest nie wiedzieć, drudzy, bo zaka-
zał lekarz (co nie należy do rzadkości). Lekarze po prostu nie lubią pacjentów
niepokornych, próbujących dojść do sedna sprawy, a więc przyczyny choro-
by, której objawy każe im się zwalczać lekami wykazującymi o wiele groźniej-
sze skutki uboczne od tej choroby.