You are on page 1of 3

Faceci i laleczki

Jakub Popielecki

Jeśli myślicie, że z Barbie nie da się zrobić dobrego filmu, macie do nadrobienia jakieś
trzydzieści filmów o jej przygodach. Oczywiście animowany cykl, w ramach którego słynna
lalka niczym gwiazda kina wciela się wciąż w nowe postacie – od Roszpunki przez kosmiczną
surferkę po… Muszkieterkę – nie może równać się z produkcjami Pixara czy Ghibli. A jednak
od lat trzyma zaskakująco równy poziom. Że Barbie to wdzięczny materiał, zatem już
udowodniono, i to wielokrotnie. Jak każda popikona, od Batmana po Jamesa Bonda, Barbie
jest nieskończenie adaptowalna, o czym świadczy multum zawodów i tożsamości, jakie przez
lata przetestowano w kolejnych inkarnacjach zabawki. Aktorska "Barbie" mogła więc pójść w
milion różnych kierunków i w każdym z nich sprawdziłaby się jako dobry film. Greta Gerwig
postanowiła jednak podbić stawkę i sprawdzić, czy o Barbie da się zrobić film nie tyle dobry,
co ważny.
Taki punkt wyjścia wymusza podejście totalne i proszę: "Barbie" zaczyna się od wysokiego C,
od sekwencji parodiującej "2001: Odyseję kosmiczną". Stanley Kubrick opowiadał o
człowieku przeglądającym się w lustrze ideału i Greta Gerwig – również. Reżyserka (która
napisała scenariusz w duecie z Noahem Baumbachem) ujmuje w swoim obiektywie całość
zjawiska pod tytułem "Barbie". Autorka robi przegląd katalogu sprzedażowego firmy Mattel:
od rynkowych greatest hits po najwstydliwsze marketingowe wpadki – śmiejąc się tak z nimi,
jak i z nich. Efekt to psychodeliczny teledysk, w którym Barbie i Kenowie wszelkich ras, płci i
profesji dwoją się i troją w multiwersalnym kalejdoskopie: wszyscy wszędzie naraz. Gerwig
nie zatrzymuje się jednak na imprezie, chce zajrzeć za kurtynę spektaklu i skonfrontować
wizję świata, jaką sprzedaje Barbie, z prawdziwym światem. Czyli z pisanymi wielką literą
słowami: Kapitalizm, Feminizm, Patriarchat. Reżyserka próbuje przekopać się przez zwały
plastikowego PR-u i dociec: czemu Barbie? Nie pytajcie, co może powiedzieć Greta o Barbie,
tylko co Barbie może powiedzieć nam o nas samych.
Akcja zaczyna się w świecie idei: Krainie Barbie, gdzie ziścił się feministyczny sen z reklamy
Mattela. Kobiety objęły tu wszelkie możliwe posady – od prezydentki po operatorkę młota
pneumatycznego – a mężczyznom pozostała rola kwiatków do kożucha: mogą co najwyżej
prężyć mięśnie na plaży (za dnia) i tańczyć synchronicznie na imprezie (wieczorem). Proste:
Barbie rządzą, a Kenowie pogodzili się z takim stanem rzeczy, nawet jeśli czasem ukradkiem
otrą łezkę. Pewnego dnia coś się jednak psuje. Najbardziej wzorcowa, stereotypowa Barbie –
czyli po prostu Barbie (Margot Robbie) – zaczyna czuć się mniej idyllicznie niż zwykle. W jej
życie wkracza bowiem proza: cellulit, płaskostopie, zimna woda pod prysznicem. By
przywrócić zaburzony porządek, Barbie wyruszy w towarzystwie nieproszonego Kena (Ryan
Gosling) do Prawdziwego Świata.
Ktoś zobaczy tu metaforę jaskini Platona, ktoś "Matriksa", a ktoś klasyczną Bildungsroman –
i każdy będzie miał rację. Dotychczas Gerwig opowiadała o walczących matkach i córkach, o
przekomarzających się pannach i kawalerach, ale przede wszystkim o dojrzewających
dziewczętach. Lady Bird wyfruwała z gniazda, małe kobietki powoli stawały się kobietami,
"Barbie" w zasadzie kontynuuje ten motyw (i wszystkie pozostałe). Lukrowo-brokatowa
utopia Krainy Barbie jest przecież utopią emocjonalnej niedojrzałości: dziecięcym światem
ciągłej zabawy i ciągłego uśmiechu. Niedojrzałości – również w sensie seksualnym.
Plastikowi Barbie i Ken nie mają przecież genitaliów, nie wiedzą nawet, co mieliby robić,
spędzając razem noc. Są niewinni i naiwni. Gerwig całkiem wprost serwuje nam tak zwaną
"baśń menstruacyjną": oto dziewczynka wyrusza do lasu, gdzie czyhają złe wilki, oto
dziewczynka kłuje się w paluszek i czeka na przebudzenie ze snu. Za granicą fantazji czai się
straszna rzeczywistość, a wraz z nią inne "-ości": seksualność, cielesność, śmiertelność.
W swoich dwóch pierwszych produkcjach Gerwig pracowała w konwencji cokolwiek
realistycznej: "Lady Bird" i "Małe kobietki" miały ziarnistą, "filmową" fakturę, niezależny
look i feel. W "Barbie" siłą rzeczy reżyserka idzie w korpoplastik, a scenografka Sarah
Greenwood pod jej nadzorem maluje świat przedstawiony na sztuczno i na różowo. Co
jednak ciekawe, kontrast między Krainą Barbie a rzeczywistością nie jest wcale tak ostry, jak
można się było spodziewać. Może dlatego, że Barbie i Ken trafiają do słonecznego Los
Angeles. Może dlatego, że korporacyjny ład, jaki panuje w biurowcu firmy Mattel, wydaje się
Gerwig równie surrealistyczny, co Barbieland (dlatego pewnie przypomina osiedle-labirynt z
"Playtime" Jacques'a Tatiego). Kryje się tu sugestia, że rzeczywistość jest absurdalna sama w
sobie, że jej kształt jest zaledwie kwestią postrzegania, że rzeczywistość to tylko
"rzeczywistość", taka w cudzysłowie.
Gerwig patrzy więc na świat z ukosa, wydobywając dziwność, groteskowość tego, co
uznajemy za "normalne" – bo "Barbie" jest również satyrą. Kiedy bohaterka odkrywa, że w
prawdziwym świecie rządzi patriarchat (czy też – jak rozumie to Ken – "mężczyźni i konie"),
reżyserka prześmiewczo inscenizuje tę epifanię jako montażową zbitkę mięśni, samochodów i
Sylvestrów Stallone'ów. Oto symbole prawdziwego świata – Barbie jest załamana, Ken
wniebowzięty. Nagle film o feminizmie staje się również filmem o mrocznym rewersie tegoż
feminizmu. Niepotrafiący odnaleźć się w świecie wyemancypowanych Barbie Kenowie
zaczynają bowiem kompensować sobie symboliczną "kastrację". Zainspirowani "naszym"
patriarchatem "wstają z kolan" i wcielają w życie konserwatywne koszmary męskości: wojny
o to, kto ma większego, mury graniczne i kiczowate postgrunge’owe ballady.
Gruba krecha, powiedzą na to niektórzy – ale taki już przywilej satyry. Trzeba zresztą oddać
Gerwig, że nie kreśli złośliwej karykatury inceli. Ken jest pokazany jako postać z własnym
bólem, z własną wrażliwością, z własną racją: jako człowiek, nie lalka (już prędzej można
zarzucić twórcom, że nieco przyćmiewa Barbie). Jasne, reżyserka ucieka się do jaskrawych
opozycji, bo też na takim materiale pracuje. Ale przecież multiwersum lustrzanych światów,
których systemy nierówności są idealnie symetryczne, funkcjonuje tu jako układ, który
należy przekroczyć. "Barbie" to opowieść o dojrzewaniu poza czarno-białe opozycje, poza
symetrie. Nawet niby idealny i niby beztroski Barbieland też ma swoich pariasów i
wyrzutków, też okazuje się pułapką: ciągłego uśmiechu i ciągłej imprezy. Gerwig posuwa
adaptowalność idei Barbie do jej granic. Argumentuje za tym, by znaleźć w sobie miejsce dla
bardziej skomplikowanych emocji, dla mniej wygodnych uczuć. Czasem nawet Barbie musi
sobie zapłakać. Zaciskanie zębów w uśmiechu-za-wszelką-cenę bywa niezdrowe.
Pewnie można zarzucić takiemu morałowi, że jest równie zachowawczy jak wizerunek Barbie
jako szczupłej blondyny z wielkim biustem. Że pacyfikuje społeczeństwo, mówiąc
dziewczynkom i kobietom, matkom i córkom: bądź zwyczajna, nie osiągaj nic, miej sobie
depresję i cellulit, bylebyś kupiła najnowszy model. Tym samym dochodzimy do odwiecznego
paradoksu takich produkcji (czytaj: produktów) jak "Barbie". Bo Gerwig może sobie
krytykować anatomicznie niewiarygodne lalki, ile chce. Może do woli śmiać się z
korpopatriarchów zbijających kasę na "emancypacji. A i tak koniec końców, cokolwiek powie,
jej film posłuży do tego, by opylić więcej zabawek firmy Mattel. Kapitalizm nie ma problemu
z krytyką kapitalizmu, o ile na niej zarabia: korporacje od dawna chętnie sprzedają nam
krytykę korporacji. Ale umówmy się: taki już urok Hollywood. Wartość artystyczna jest tu
tylko produktem ubocznym. Czasem się objawi, ale nie jest konieczna.
Dlatego wolę docenić "Barbie". Choćby za to, że ma charakter, że nie idzie po linii
najmniejszego oporu, że nie równa do najmniejszego wspólnego mianownika. Jasne,
inwestycja została sumiennie zabezpieczona: a to piosenkami Billie Ellish, Charlie XCX i Dua
Lipy na ścieżce dźwiękowej, a to Goslingiem i Robbie w obsadzie, a to kampanią
marketingową, która przed premierą sprzedała nam (i spaliła) niemal wszystkie najlepsze
żarty. To jednak żaden kłopot, bo film wciąż zaskakuje, wciąga, bawi, śmieszy i wzrusza. Jeśli
faktycznie jest tu jakiś problem, to – o ironio – wynika on z zapału Gerwig i Baumbacha, by
wymknąć się z pułapki korpopatriarchatu. Gdzieś tak w trzech czwartych akcja w zasadzie
staje w miejscu i film zmienia się w ciąg (oczywiście: słusznych) deklaracji. Rozumiem, że
scenarzyści chcieli zachować czyste ręce i mieli ważne przesłanie do przekazania. Po prostu w
idealnym świecie ich tezy byłyby właściwie zdramatyzowane, czytaj: zaklęte w decyzjach i
działaniach bohaterów – a nie w wygłaszanych ex cathedra monologach. No ale nie żyjemy w
idealnym świecie – i o tym też jest to film.
Powiem tyle: oglądając "Barbie", poczułem na widowni rzadko obecną energię zwrotną. To
było coś wręcz terapeutycznego: poczucie, że na ekranie mówi się rzeczy, które widzowie (a
pewnie przede wszystkim widzki) potrzebowali usłyszeć wypowiadane na głos. Jak w filmie:
Barbie wkroczyła do świata rzeczywistego i świat rzeczywisty zareagował. Jeśli zadaniem
Grety Gerwig było wziąć kawałek plastiku i wycisnąć z niego coś prawdziwego, coś szczerego,
coś ważnego – to się udało. Na tym przecież polegają role Robbie i Goslinga, którzy w toku
filmu stopniowo roztapiają zastygłe na swoich twarzach maski syntetycznych emocji. W
kulminacyjnym momencie Robbie rozkleja się tak dokumentnie, tak bardzo nie po
Barbie'owemu, że trudno samemu się nie wzruszyć. Podobnych, równie elektrycznych
momentów jest w filmie więcej. Choćby ten, kiedy Barbie spotyka uroczą staruszkę i
sprzedaje jej komplement, a ta reaguje na niego jak prawdziwa gwiazda. Skoro Barbie może
być kimkolwiek – powtórzę: od prezydentki do operatorki młota pneumatycznego –
odwrotność też jest prawdą. Nigdy nie zgadniesz, która kobieta może skrywać w sobie Barbie.

źródło: https://www.filmweb.pl/reviews/recenzja-filmu-Barbie-24742

You might also like