Professional Documents
Culture Documents
Maciej Maleńczuk, Barbara Burdzy - Ćpałem Chlałem I Przetrwałem
Maciej Maleńczuk, Barbara Burdzy - Ćpałem Chlałem I Przetrwałem
1 TRI – trójchlorek; substancja silnie rozpuszczająca i ekstremalnie łatwopalna; wdychanie jej oparów powoduje
halucynacje zarówno wzrokowe, jak i słuchowe; z upodobaniem stosowana przez hipisów lat 70.; główny składnik kleju.
Wyszedłem z więzienia
Była jesień 1982 roku. Wyszedłem znienacka, parę miesięcy wcześniej, niż było
planowane. Nikt się mnie nie spodziewał, nie było wtedy telefonów. Zapukałem do Tośka
Radwana. Wcześniej oczywiście byłem hipisem. Hipisowaliśmy. Mieliśmy długie włosy i
tak dalej, ale ciągle nie mieliśmy jeszcze odpowiedniego dostępu do narkotyków. To było
ciągle tylko wino. Ewentualnie z wkładką ze spirytusu salicylowego. Do prostego wina
wlewało się spirytus salicylowy zakupiony w aptece. Setkę. Było to ohydne, ale kopało jak
diabli. W czasie, kiedy przebywałem w więzieniu, moi koledzy zdążyli się już porządnie
rozćpać. Między innymi Radwan. Ja wciąż siedziałem, piłem czaj i paliłem szlugi.
Nauczyłem się skręcać w gazetę. To były wówczas moje narkotyki – czaj i szlugi. I o ile
sobie przypominam, raz w więzieniu waliliśmy denaturat.
Wyszedłeś z więzienia i zapukałeś do Antoniego. Otworzył?
Przywitał mnie zblazowany. Zawsze podawaliśmy sobie rękę w taki specyficzny
sposób. To był taki hipisowski uścisk dłoni. I ja mu podaję rękę w ten sposób, ale widzę,
że on jakoś tak niechętnie to robi, nie? Widzę, że jest, kurwa, zblazowany. Widzę, że jest
naćpany. Niby się cieszył na mój widok, ale jednak poczułem, że utraciłem ten kontakt, że
to już nie jest ten sam Tosiek i że na pewno już nie będzie tak jak kiedyś. Na dzień dobry,
jak tylko wszedłem do niego, rzucił: – O, Maleńczuk… Chcesz coś przyćpać?
Mówię:
– No coś ty, może pogadamy…
A on od razu:
– To ja ci zrobię.
Wyciągnął jakieś tabletki i mówi trochę do siebie, trochę do mnie: – Ile by ci tutaj
dać… Dam ci dwie, ale w kanał.
– Co to znaczy w kanał, stary?
– Dobra, dobra. Ja ci wszystko zrobię.
Wziął obcążki, rozgniótł tabletki, proszek powstały z tabletek wsypał do łyżki, po
czym zalał ten proszek wodą ze strzykawki. To wszystko postawił nad świeczką i
zagotował. Potem na strzykawkę nałożył watę i do strzykawki wciągnął ten, kurwa, płyn.
Następnie trzepnął mi w kanał dwie piątki parkopanu.
Czym jest parkopan?
Jest to lek dla schizofreników w bardzo silnych stadiach. Lek ten ma w jakiś sposób
tego schizofrenika niby uspokajać i sprowadzać na ziemię. Normalnego człowieka od razu
wypierdala w kosmos i powoduje maksymalne halucynacje. Później nie strzelałem już
parkopanu dożylnie. Jedliśmy go. Wielokrotnie jadłem parkopan w różnych ilościach.
Powoduje to momentami całkowitą utratę kontroli nad tym, gdzie jesteś, czym jesteś,
wiesz… Może ci się na przykład zdawać, że dookoła ciebie jest pełno ludzi, z którymi
toczysz ożywioną dyskusję, po czym nagle widzisz, że całe towarzystwo w autobusie gapi
się na ciebie, a wszyscy, z którymi toczyłeś ożywioną rozmowę, zniknęli, w ogóle ich nie
ma, nigdy ich nie było. I robi się kwas. Ten narkotyk ma fale. Są takie momenty, kiedy fala
odchodzi i wracasz do rzeczywistości. Wtedy u Tośka Radwana pamiętam, że zacząłem
oglądać jakiś puchar sportowy, który on zdobył, i stwierdziłem, że nie powinien mieć
takich ostrych brzegów, bo jakiś przejeżdżający samochód może porysować sobie lakier
(śmiech)…
Czy dobrze zrozumiałam – po tym mieszkaniu, w którym się znajdowaliście,
będzie przejeżdżał samochód i ostre krawędzie zwycięskiego pucharu Tośka porysują
jego karoserię, tak?
Tak (śmiech)! Całkowicie odleciałem. Radwan spokojnie czekał, aż mi przejdzie.
Weźmy pod uwagę, że był to strzał w kanał, a strzał w kanał działa prawie natychmiast. Po
prostu dochodzi do mózgu i momentalnie odlatujesz. Po jakiejś godzinie do dwóch Antonio
wyprowadził mnie z chaty. Bredziłem, gadałem, podobno bardzo dużo przeklinałem,
brzydkich wyrazów używałem. Mówiłem całkowicie bezładnie. No i Tosiek wyprowadził
mnie na zewnątrz i tam doszedłem do siebie. Zginały mi się nogi. Okazało się, że ten lek
powoduje dodatkowo rozluźnienie mięśni prążkowanych. I w ogóle nie mogłem na tych,
kurwa, nogach ustać. On mówił: – Nie przejmuj się, to normalne. Co jakiś czas będziesz
miał wrażenie, że wchodzisz w dołek. I faktycznie – co chwila mi się ta noga uginała. Ale
do pewnego stopnia było to śmieszne. Mieliśmy z tego ubaw. Od razu można było
rozpoznać, czy któryś jest na parkopanie, bo mu się nóżka zginała, jak szedł. Niektórzy
jechali parkopan dzień w dzień.
Generalnie było nas trzech – ja, Tosiek Radwan i Mietek o wdzięcznej ksywie
„Kanar”. Mietek zyskał ten przydomek, bo miał zwyczaj chodzić w żółtej sukience swojej
siostry i w niebieskich jeansach i do tego był gadatliwy.
Gender?
Teraz wszyscy potraktowaliby to w tym stylu, ale wtedy tak nie było. Zapierdolił
siostrze żółtą sukienkę na ramiączkach, ale naprawdę bardzo zabawnie się w tym
prezentował (śmiech). Weźmy pod uwagę, że to był hipizm. Społeczeństwo było w tamtym
czasie dużo bardziej tolerancyjne. Jednocześnie dużo bardziej szare.
Jeśli dobrze pamiętam, Mietek ma brodę. Jeśli miał ją także w tamtym czasie,
musiało to wyglądać komicznie.
Miał, miał! Ale nie chodził w tej sukience z gołymi nogami, nie wyglądał jak baba.
Miał normalne trampki i jeansy. Ja nosiłem wtedy kożuszek bez rękawów przepasany
sznurkiem, dziurawe jeansy, trampki i flet prosty zatknięty za ten sznurek. Lub dwa flety,
gdyż potrafiłem grać na dwóch naraz, ponieważ byłem zapalonym flecistą prostym
(śmiech). Słuchałem jazzu i wydawało mi się, że gram jazz. Rozumiesz… Po prostu cały
czas grałem na tym flecie „free”, bo interesowałem się free jazzem. Doszedłem już do
takiego etapu i byłem tym niezwykle zainteresowany. Hipisi pierdolili coś o Jefferson
Airplane albo Grateful Dead. Odszczekiwałem im na to: – Boże, co za nudy! Słuchałem
tego, jak miałem 10 lat. Teraz to ja słucham free jazzu.
Oni tego nie rozumieli. W krótkim czasie okazało się, że nie do końca potrafię się
dogadać z hipisami na tematy muzyczne, natomiast bardzo dobrze się z nimi dogadywałem
na poziomie zażywania. Szybko zaczęło się walenie tego parkopanu. Właściwie dzień w
dzień razem z nimi jechałem. Niektórzy brali tylko jedną tabletkę, to generalnie poprawiał
im się nastrój. Ale mnie tak nie interesowało, ja to chciałem sześć albo najlepiej, kurwa,
dziesięć. Moi koledzy mówili mi: – Nie jedz dziesięciu, bo w ogóle nie wstaniesz z ławki!
Mięśnie odmówią ci posłuszeństwa. Zobaczysz!
Posłuchałeś rad kolegów czy przyjmowałeś po dziesięć tabletek?
Doprowadzałem się do porządnych stanów, w ogóle nie bawiłem się w półśrodki.
Czy powodowało to uszczerbki na twoim zdrowiu?
W przypadku parkopanu nie. Co innego heroina, ale parkopan to był właściwie drag
zabawny i nic złego się nie działo.
Mówimy o nim jak o narkotyku. Nie zapominajmy, że jest to lek.
Zgadza się – lek. Również pridinol z tej samej mańki, trochę słabszy. Jeden i drugi są
lekami na schizofrenię.
Jak długo to zażywałeś?
Może z miesiąc. W krótkim czasie koledzy wpadli na kolejny genialny pomysł.
Dołączył do nas nieżyjący obecnie Ciko. Wtedy zrobiło się nas czterech [MM, Mietek
„Kanar”, Tosiek Radwan, Ciko – przyp. red.]. I Ciko któregoś dnia mówi do nas: –
Pojedźmy do Warszawy! Kupimy tam sobie kompot.
W więzieniu spotkałem producenta kompotu. Był to gość, który miał całkowicie
niebieskie żyły, dosłownie wszystkie żyły na rękach i na nogach miał nakłute. Był z
Wybrzeża i chwalił się, że jest jednym z tych, którzy opracowali polski kompot.
Czym był ów polski kompot?
To piekielnie silna heroina brązowego koloru uzyskiwana z maku, który rósł wtedy
wszędzie. Były gigantyczne pola maku w Polsce. Rolnicy go hodowali. Był strasznie
popularny w kraju, ale nikt nie wiedział, że z tego maku produkuje się tak zajebiście mocny
drag.
Ciko zaproponował wyprawę do Warszawy po ten właśnie kompot. Pojechaliście?
Nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Wsiedliśmy do pociągu, oczywiście na gapę,
starając się rozminąć z konduktorem. Tylko idioci i frajerzy kupowali bilety – taki był styl.
Jak już capnął cię konduktor, to bez problemu można go było przekupić drobną kwotą.
Wtedy konduktorzy byli bardziej ludzcy, brali w łapę, mieli kieszenie wypchane
pieniędzmi. Udało się – wylądowaliśmy w końcu w tej Warszawie. Chyba musieliśmy
mieć pieniądze, bo jednak za coś trzeba było ten towar kupić. Na początku lat 80. cały
Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście to był jeden wielki bajzel[2]. Pałętały się tam
całe chmary, tabuny uzależnionych od heroiny ludzi w poszukiwaniu towaru.
Wnioskuję, że tamten Nowy Świat nie miał nic wspólnego z dzisiejszym.
Elegancki deptak, promenada – nic z tych rzeczy?
Absolutnie nic! Wtedy był to jeden wielki bajzel. Pamiętam ciągi chodników z desek,
zaplute bramy. Większość budynków była w niekończącym się remoncie. I jak tam wpadał
gościu z towarem, to leciała za nim cała chmara ćpunów. Te wszystkie snujące się postacie
na heroinowym kacu, na głodzie, to są ludzie, z którymi nie pogadasz. Taki człowiek ma
tylko jedno w głowie – musi TO dostać! Więc oni tak się, kurwa, snują z kąta w kąt. I nagle
idzie iskra, idzie info, że jest gość. I ci ludzie ożywają. Biegną, nogi im się uginają. Widać,
jak są słabi fizycznie. Mają długie włosy, skórzane kurtki, są hipami lub czymś podobnym.
Są ćpunami. I tym osłabionym, chwiejnym biegiem lecą do bramy, gdzie gościu z wielkiej
transportowej pompy nalewa im do strzykawek polski kompot.
Kilka lat temu Cezary Ciszewski nakręcił dokumentalny film o twardych ćpunach
z Foksal. Sam się zresztą uzależnił, ale mniejsza o to. Ekskluzywna ulica Foksal, przy
stolikach wytwornych restauracji snobistyczne towarzystwo popija drinki, wcześniej
zadając szyku swoim nowym bentleyem, a tymczasem dwa piętra wyżej, na squacie,
grupa narkomanów wali heroinę w kanał.
Ciekawe, skąd biorą ten towar, jak go teraz wytwarzają. Generalnie w czasie, kiedy ja
to robiłem, były dwa sposoby na produkcję – bardzo prosty i bardzo trudny (śmiech).
Zjawiliście się na Nowym Świecie i co?
I nie ma, kurwa, towaru! Poszliśmy na Stare Miasto i usiedliśmy tam. Naprawdę
specyficznie wyglądaliśmy. Jak czterech takich świrów jak my siedzi w jednym miejscu, to
zaraz się do nich przyłączy jakiś piąty, no nie? I oczywiście przyłączył się gościu z długimi
włosami, z lekko błędnym wzrokiem, z reklamówką w ręce i zagaduje: – Nie jest bardzo
mocny, ale działa.
Okazało się, że reklamówkę tę ma pełną marihuany. Mówi do mnie: – Dość dobry jest
ten towar, tylko nie wiem, jak go palić.
Nie znaliście się wcześniej?
Absolutnie nie. Odpowiedziałem mu:
– W więzieniu nauczyłem się rolować skręty.
Tam bez przerwy paliło się zwijane w gazetę pety. Nie było papierosów przez cały
czas, tylko krezusi mieli non stop jaranie. Więc mówię, że zrobię skręta. Określenie „blant”
wtedy nie istniało. A on znowu: – Ale jak ty zrobisz tego skręta?
– Dawaj tę gazetę ze śmietnika!
Wyciągnął rosyjską „Prawdę” i zacząłem kręcić jointy z samej marychy. Gniotłem to
w palcach i kręciłem w skręty. Paliliśmy te ogromne papierochy. Każdy z nas wypalił po
cztery takie. W pewnym momencie ktoś mnie poprosił, żebym skręcił następnego, i wtedy
zacząłem się śmiać. Dostałem histerycznego ataku śmiechu. Rozśmieszył mnie ten blant,
rozśmieszył mnie ten gość, rozśmieszyli mnie ci wszyscy ludzie dookoła i to Stare Miasto
też. Wszystko było ultraśmieszne. Rechotałem i zaraziłem wszystkich swoim śmiechem.
Zaczęliśmy łazić po Starym Mieście, zanosząc się od śmiechu bez najmniejszego powodu,
czyli dostaliśmy tak zwanej śmiechawy.
Wciąż tak cię cieszy palenie?
Niestety, muszę z żalem przyznać, że tak jest tylko na początku. Jak palisz regularnie,
tak jak ja, a palę kilka blantów dziennie, to jest już zupełnie inaczej. Oczywiście cały czas
to uruchamia mi głowę i mnie uspokaja, i wolę to niż papierosy, ale ataki śmiechu odeszły
bezpowrotnie. Jak wspominam sobie te pierwsze razy marihuanowe, to pamiętam, że to był
słaby stuff, dużo słabszy niż teraz. Prawdopodobnie gdybyśmy wyjarali takiego skuna, jak
palę teraz, to może byśmy się nawet porzygali. Nieraz widziałem, jak ludzie wymiotują po
marihuanie. To, co wtedy paliliśmy, to był słaby stuff, ale byliśmy uparci. Właziliśmy we
czterech pod koc i pod tym kocem jaraliśmy jointy zawinięte w gazetę. Chodziło o to, żeby
nic nie uciekało, żeby siedzieć w tym dymie. A tamten gość, co się do nas dosiadł w
Warszawie, dał nam w końcu swoją paczkę, reklamówkę z marihuaną, więc wróciliśmy z
nią do Krakowa. Zaprosiliśmy jeszcze kilku kolegów i urządziliśmy u Radwana słuchanie
Hendrixa. Z tego spotkania zapamiętałem, jak niejaki kolega Czyż, później redaktor
radiowy, poryczał się przy Janis Joplin (śmiech). Nie pamiętam, jak miał na imię, ale
wszyscy mówili na niego „Czyżu”. Miał długie włosy i był taką trochę ofermą, na zasadzie:
– Chłopaki, idziemy szukać jakiegoś towaru.
To Czyżu od razu chętny i pyta:
– Mogę iść z wami?
– Nie! Ty nie możesz!
Był ciapowaty, ale wtedy na to palenie marihuany przyszedł. Leciało Cry Baby Janis
Joplin i ja się patrzę, a Czyżu siedzi na wersalce i płacze rzewnymi łzami. Miał długie,
kręcone włosy, takie opadające oczy jak u spaniela i łkał, łkał, łkał…
Rozumiem, że byliście wtedy już po spaleniu?
Oczywiście! Po wyjściu spod koca.
Wychodzi na to, że nie wszyscy po jointach się śmieją…
Nie, nie! Ale wyobraź sobie naszą reakcję na to! Wszyscy padli ze śmiechu.
Zaczęliśmy go dręczyć: – Czyżu, uspokój się! Teraz już wiemy, dlaczego nie możemy cię
nigdzie ze sobą zabierać. Po prostu obciach robisz.
Ale umówmy się – my też wtedy odjechaliśmy. Ja na przykład wchodziłem do
głośnika. Sprzęt był słaby, a ja chciałem, żeby było głośniej. Otumanialiśmy się tym
wszystkim i zdecydowanie nam to pasowało.
Czy zdobyczny wór marihuany nie miał dna?
Niestety, wór się skończył i nie wiedzieliśmy za bardzo, co dalej. Wróciliśmy więc
do starych nawyków. Ale chciałbym ci opowiedzieć, kiedy po raz pierwszy pierdolnąłem
porządnej heroiny, ale tak, żeby ci nie skłamać… Szukaliśmy tego towaru, ktoś miał coś
przynieść, ale nie przyniósł… Już wiem! Zobaczyłem babę, która sprzedawała na straganie
maki w Krakowie na Kleparzu. Pęk makówek miała, z pięćdziesiąt wysuszonych głów.
Wyglądało to jak jedna wielka grzechota. Ona to chciała po prostu sprzedać. Ładne,
dorodne makówki. Ludzie wsadzali to do bukietów jako ozdobę. Ale myśmy już
wiedzieli… I ja wziąłem ten mak, zapakowałem w gazetę i ugotowaliśmy go. To było u
mojej koleżanki Anki Szarbińskiej. Anka była córką lekarza, któremu później
przetrzepałem porządnie apteczkę. Miała wtedy wolną chatę, mieszkała na 18-ego Stycznia
i była dziewczyną z dobrego domu. Więc natychmiast ją poderwałem, tak? Potrzebowałem
jakiegoś lokalu i w ogóle jakoś się zaczepić. Byłem w tym bardzo bezczelny. Koniec
końców okazało się, że jest zajebista chata, często pusta, bo starzy wyjeżdżali na jakąś
daczę, czyli można sprowadzić towarzystwo i urządzić produkcję.
Produkcja heroiny w domu poważnego pana doktora pod jego nieobecność?
Tak jest (śmiech)! Jego córeczka nie była do końca świadoma, co się wokół niej
dzieje. Ja byłem przecież bohaterem, bo odmówiłem służby wojskowej. Cały Kraków
wylepiony był plakatami „Uwolnić Maleńczuka!”. Odbywały się też demonstracje w mojej
obronie. Byłem osobą modną po wyjściu z więzienia, w związku z czym bardzo szybko tę
Ankę otumaniłem. Później wziąłem jej gitary i tak dalej (śmiech)… Wpasowałem się na
chatę i jeszcze hipisów sprowadziłem.
Może się zdarzyć, że twoja koleżanka Anka będzie to czytać. Weź to pod
uwagę.
Ale nie, to nie tak (śmiech)… Kochałem ją. To była miłość. Anka Szarbińska była
fajna. Poznała mnie później ze swoimi kolegami z Warszawy, którzy byli istotni w dalszych
przygodach narkotykowych.
Wracamy do Krakowa, do domu doktora Szarbińskiego na 18-ego Stycznia.
Sprowadziłem na chatę kilku hipisów. Była też Anka i jej koleżanka poetka. Też fajna
dziewczyna, która pisała wiersze. No i byłem jeszcze ja. Nagotowaliśmy gar zupy[3]. Po
prostu wypatroszyliśmy makówki z maku, pognietliśmy je i wrzuciliśmy do gara. Wyszło z
tego do cholery i jeszcze trochę towaru. Gotowaliśmy tę zupę z trzy godziny. Zrobił się
czarny wywar, maksymalnie mocna zupa. Walnąłem wtedy pół litra. Skutkiem tego
najebany byłem co najmniej trzy dni. Wszyscy piliśmy tę zupę. Dziewczyny – córki z
dobrych domów – też. I pamiętam, że położyliśmy się na podłodze w kilka osób. Niektórzy
palili papierosy, inni nie. Prowadziliśmy bardzo spokojną, niezwykle empatyczną
rozmowę. Atmosfera była tak miła, że nikt nie zauważył, że SBB się zacięło i już godzinę
zapierdala loop na gramofonie. Atmosfera przemiła, co chwila odlatywałem, a jak już
odlatywałem, to w naprawdę piękne rejony… Miałem cudowne halucynacje. Byłem na
jakiejś łące, na której rosły kwiaty. Latałem sobie. Były tam jakieś góry, jakieś pejzaże,
spotkałem jakichś ludzi, którzy nieśli szafę. Dwóch ludzi z szafą spotkałem gdzieś na łące.
Tych halucynacji było dużo więcej. Ale jednak na heroinie bardziej odlatujesz, jak jesteś
sam, a jak jest towarzystwo, to masz chęć gadania z ludźmi. Więc każdy opowiadał jakąś
niekończącą się historię swojego życia. Cała reszta go słuchała, współczuła mu. Jedna
wielka empatia. Nie wiem, czy to był taki dobry mak, czy co, ale świetnie nam ta zupa
weszła. Rano wstałem i miałem iść do pracy…
Poszedłeś w takim stanie do pracy?
Z trudem, ale poszedłem. Byłem po więzieniu – musiałem. Wsiadłem do tramwaju.
Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wyglądam. Byłem totalnie naćpany, miałem źrenice
wielkości szpileczek. Zapytałem się jakiejś kobiety: – Która jest godzina? Jaki dzisiaj
mamy dzień?
Spojrzała na mnie z oburzeniem i odpowiedziała:
– Czwartek, proszę pana, czwartek…
I momentalnie odleciałem. Prawdopodobnie zrobiłem kółko od pętli do pętli. Każdy
narkotyk ma przebłyski – są momenty, kiedy odlatujesz, i są momenty, kiedy wracasz. Więc
ja starałem się wrócić, ale co chwila odlatywałem (śmiech).
Co to była za praca, do której zmierzałeś?
Pracowałem w magazynie jako pomocnik magazyniera. Szef magazynier stwierdził, że
jestem w niezbyt dobrej formie i zwolnił mnie z zajęć.
Bezpieczeństwo i higiena pracy.
Tak jest. Higiena pracy przede wszystkim (śmiech). A nawalony byłem jeszcze przez
dwa dni. Nic nie jadłem, nie robiłem też kupy – zatrzymane funkcje życiowe. Jest mi cały
czas ciepło, jest mi cały czas przyjemnie, jest mi cały czas miło. Bo to jest tak – najpierw
masz mocne uderzenie, to wtedy sobie leżysz albo siedzisz jak w palarni opium. Później
zaczynasz normalnie funkcjonować, ale jak tylko wypijesz herbatę albo zjesz coś ciepłego,
bo wreszcie weźmie cię lekki apetyt, to wtedy wszystko wraca – wzburzasz krew, narkotyk
znowu działa.
Tak jest chyba ze wszystkimi dragami.
Tak, ale heroina działa wyjątkowo długo. No, chyba że speed, który trzyma chyba
jeszcze dłużej. Ale umówmy się – speeda nienawidzę.
I to był ten pierwszy raz?
Pierwszy raz, kiedy porządnie naćpałem się heroiną.
Czy w tamtym czasie brałeś pod uwagę, że narkotyki, oprócz wielu ciekawych
wrażeń, mogą przynieść ci również szkody, mogą mieć negatywny wpływ na twoje
zdrowie, psychikę?
W żaden sposób nie zdawałem ani tym bardziej nie chciałem zdawać sobie z tego
sprawy. Jak wszedłem w hermana[4], to jechałem go równo przez trzy miesiące od tego
momentu, gdy pierwszy raz się naćpałem. Później, jak to ze mnie zeszło, to poczułem się
tak, kurwa, źle, że trudno to opisać. Dostałem gorączki i bolał mnie wrzód. Nie wiedziałem
jeszcze wtedy, że to wrzód. Myślałem, że to serce. Prawda jest taka, że wrzody miałem już
od więzienia. Czułem się fatalnie. Ledwo zwlokłem się z łóżka, żeby w ogóle wyjść na
miasto. Nogi miałem jak z waty, czułem się okropnie. Na mieście spotkałem kolegów i
mówię do nich: – Jak ja się, kurwa, źle czuję… Ja pierdolę. Mówię wam, że nie dam rady.
Może napiję się alkoholu czy coś…
A oni na to:
– Ty masz, chłopie, normalną abstę[5]. Musisz znowu pierdolnąć sobie heroiny.
Akurat wtedy w Krakowie bardzo dobrze rozwinął się bajzel. Byłem tam stałym
klientem, więc od razu znaleźliśmy dobre ćpanie, trzepnąłem w kanał i uwierz mi, że
wszystkie dolegliwości puściły, jak ręką odjął. Jeśli masz kaca, a nie chcesz go mieć, to
możesz być pewny, że jak jebniesz heroiny, to kac znika i zaczynasz znowu czuć się dobrze
(śmiech). To jest straszne, ale tak właśnie jest i dlatego mówi się, że herman tak mocno
uzależnia.
„Mówi się”?
Nie, no uzależnia, uzależnia (śmiech)… Przytoczę na ten temat żart: Jimi Hendrix
mówi do Milesa Davisa: – Miles, ty tak bierzesz tę heroinę… Nie boisz się, że się
uzależnisz?
A Miles na to:
– No co ty! Biorę już piętnaście lat i żadnego uzależnienia nie zauważyłem.
2 Bajzel – w tamtych czasach najczęściej główna ulica miasta; miejsce, gdzie można było nabyć heroinę od
przypadkowego dilera bez wcześniejszego umawiania się; ćpuny gromadziły się w tych miejscach, oczekując na dostawcę.
3 Zupa – prymitywna heroina uzyskiwana w procesie gotowania makówek; podawana doustnie; zażycie dożylne
powoduje śmierć.
4 Herman – heroina.
5 Absta – zestaw dolegliwości wywołanych odstawieniem narkotyku.
Krzysio
Opowiem ci historię narkomana Krzysia, który swą miłość do heroiny przypłacił
życiem. Choć prawda jest taka, że tego życia odechciało się mu już wcześniej.
„Krzysio”
Nie palił nigdy i nie pił
Z żadną dziewczyną nie był
Ubranie czyste nosił
Do pracy się nie spóźniał
I kochał heroinę
Mówił innej nie chcę
Najlepszy towar w całym mieście
Już tylko to tylko to jedno
Ręce i nogi skłute
Każda tu z każdym lecz nie ze mną
Zęby mam zepsute
Więc grzeję heroinę
Żadnej innej nie znam
Najlepszy towar w mieście mam
Jest już w ziemi drugi rok
Czasem się wspomni o nim słowo
Nikt chyba dobrze nie znał go
Każdy pamięta tylko
Kochał heroinę
Mówił innej nie chcę
Najlepszy towar w całym mieście
W naszym środowisku nie było raczej uznawane handlowanie dragami. Jak komuś
wyrósł krzak ganji, to chodził po mieście i rozdawał. Parę razy uczestniczyłem też w
produkcji heroiny. Jest to bardzo poważny, ośmiogodzinny proces. Prowadził całą sprawę
niejaki Krzysio. Był to sweter[6], człowiek, który na co dzień normalnie pracował. Był
nauczycielem lub jakimś instruktorem na warsztatach dla młodzieży, gdzie uczył na
obrabiarkach do metalu. Był też gitarzystą, przygrywał na gitarze. Ćpał już wtedy, ale
chodził normalnie do pracy. Coraz dłuższe włosy mu rosły, coraz bardziej się zaniedbywał,
bardzo mocno leciały mu zęby. Iglaturę[7] miał bardzo solidnie już przetrzebioną. Krzysio
był po wypadku. Dwa palce miał upierdolone z niewiadomych przyczyn. Chyba załatwił je
sobie, będąc naćpanym na tych warsztatach.
Znowu BHP.
Nie przestrzegał. Była to prawa ręka. Mimo to dalej grał na gitarze. Grał lewą ręką, a
w prawej, w tym kikucie trzymał kostkę i tak grał. Był takim trochę bluesmanem. W końcu
wyrzucili go z tej roboty, wtedy wszedł w tę heroinę po prostu jak w ciasto. Pokochał to i
wiadomo było, że nikt nie robi towaru tak jak Krzysiu. On do tego towaru pluł. Mieszał go
tylko w jedną stronę. Czary nad nim odprawiał. Nie pozwalał się spieszyć. Pamiętam, jak
Mietek go poganiał:
– Szybciej, szybciej! Co tak długo tę odparówkę[8] robisz?
A Krzysio odpowiadał spokojnie:
– To musi mieć swój czas…
Był pod tym względem bardzo zasadniczy. Włączał mu się ten nauczyciel, którym de
facto był (śmiech). I siedzieliśmy gdzieś w Hucie[9] na chacie. Mieliśmy tę chatę wolną i
było fajnie. Byłem ja, Radwan, Mietek, Ciko i był Krzysio. Było to chyba u Mietka na
chacie, w Starej Hucie, fajnej Hucie, na Stokach[10], gdzie były całkiem przyzwoite
mieszkania. Krzysio warzył towar. Polegało to na tym, że najpierw gotuje się zupę z
makówek, z główek makowych. Wcześniej trzeba było ten tak zwany susz załatwić. Z tego
powodu jechało się do chama, do Słomnik. Dwadzieścia kilometrów za Krakowem była
wieś Słomniki, która miała kontraktowe pola maku[11] po horyzont. Wystarczyło iść do
byle którego chłopa i zapytać, czy nie ma czasem w stodole zeszłorocznego suszu
makowego. Miał. Zawsze miał. Później już policja zaczęła się interesować, ale w tym
czasie, o którym opowiadam, to jeszcze w ogóle nie istniał taki problem. Więc jechaliśmy
do Słomnik, przywoziliśmy stamtąd wór suszu i ten susz się gotowało. O ilościach nie będę
mówił, dokładnie żadnych szczegółów produkcji nie podam, mimo że jest to aktualnie
bezpieczne i chyba można dzisiaj o tym mówić, bo nie istnieje już opiumowa odmiana
maku. Wprowadzono bezopiumową odmianę Przemko i wytrzebiono mak w Polsce. Nie ma
teraz dostępu do heroinowego maku w naszym kraju. Wtedy był…
Mamy już susz od chama ze Słomnik. Gotujemy. Ile czasu i co dalej?
Samo gotowanie pierdolonej zupy trwa trzy godziny. Kiedy już nabrała naprawdę
dobrego czarnego koloru, Krzysiu wołał jednego z nas i kazał kosztować, czy wyszła
odpowiednio gorzka. On sam nie mógł, bo go wzdrygało, więc zawsze wysyłali mnie na
próbowanie, bo ci wszyscy narkomani to już mieli od tego ciarę[12] i nie chcieli tego
robić. Sprawdziłem – gorzkie jak diabli, gorzkie jak skurwysyn. Przez gazę, do drugiego
gara przelewamy tak, żeby odsączyć te śmieci, te wygotowane główki. I jedna przelewka,
druga przelewka, piąta, kurwa, przelewka…
Główki maków w wodzie i tyle?
Tak. Właśnie z tego podczas gotowania powstaje tak zwana zupa. Mamy cały gar –
parę ładnych litrów brązowego płynu, który już właściwie w tym momencie jest bardzo
silnym narkotykiem, który można wypić i się napierdolisz, ale będziesz miał w sobie
mieszaninę alkaloidów. A tu chodzi o wydobycie ekstraktu, tak? O wydobycie cukru z
cukru. Więc produkcja trwa nadal – przelewamy i przelewamy, żeby było klarowne,
przelewamy przez gazę, żeby nie został żaden syf. Z powrotem na kuchnię i wtedy dosypuje
się tak zwany piach. Jest to odczynnik, który nazywa się kationit i jest absorberem.
Wchłania w siebie to, co ma wchłonąć. Krzysiu dodatkowo pluł do tego towaru i mieszał
zawsze tylko w jedną stronę. Wydaje mi się, że w lewo, i ni chuja nie pozwalał mieszać w
prawo. Twierdził, że jak napluje, to wytwarza się jakiś dodatkowy chemiczny związek.
Kationit wygląda jak brązowy cukier.
Skąd go braliście?
Z zakładu fotograficznego, gdzie wywołuje się zdjęcia. W tej chwili praktycznie
nierealna sytuacja. Nie wiem, skąd można teraz wytrzasnąć coś takiego jak kationit, nie
mówiąc o bezwodniku kwasu octowego, który jest potrzebny później.
Co dokładnie ma absorbować kationit?
Opiat, właściwy alkaloid. A tak szczerze, to sam dokładnie nie wiem (śmiech). W
każdym razie – dochodzi do jakiejś filtracji, ten kationit to absorbuje i później już wylewa
się całą wodę. Po wymieszaniu i wygotowaniu tego draństwa, a są to kolejne dwie godziny
roboty, zostaje nam piach, w którym jest zawarta hera. W tym momencie nie za bardzo
pamiętam, co dzieje się dalej, ale zdaje mi się, że następuje tak zwana odparówka. Jest to
również bardzo długi proces i to on najbardziej śmierdzi. Ten kationit, który nam został,
zalewa się ponownie wodą i gotuje, gotuje i gotuje, odparowując go aż do momentu, gdy
zostanie tak zwany plaster. Wygląda to tak, jakbyś wylała jakiś karmel na patelnię i on by
zastygł. I mamy karmelek, który ściągamy z patelni, wrzucamy do małego kubeczka i
zalewamy acetonem. To jest najbardziej niebezpieczny fragment roboty, ponieważ można
zapłonąć. Odparowywany aceton jest łatwopalny. Akurat z nami robił mistrz Krzysio, więc
nie było żadnego zapłonu (śmiech). Ale pamiętam, że nieraz spotykałem Cika z kolejną
dziurą w swetrze. Pytałem go wtedy:
– Co jest Ciko? Co znowu nabroiłeś?
– A wiesz… Znowu zapłonąłem.
Do tych akcji z acetonem najlepsza byłaby kuchnia elektryczna, bez płomienia, ale
wtedy to było trudno dostępne. Jak robiło się to na gazie, gdzie opary tego draństwa
parowały na wszystkie strony, to wywoływało to zapłon. W związku z tym robiliśmy różne
kombinacje – na żelazku, na płycie położonej na gazie. Chodziło o to, żeby nie było
bezpośredniego kontaktu z płomieniem. I trzeba było wietrzyć pomieszczenie. Był to
bardzo niebezpieczny fragment roboty. Bardzo łatwo można było spowodować pożar.
Zresztą niejeden ćpun spalił mieszkanie albo przynajmniej kuchnię właśnie w ten sposób.
Zalaliście plaster acetonem. Czy to koniec procesu produkcji i heroina jest już
gotowa?
Z tego, co mi wiadomo, aceton służy do kolejnej destylacji. Później już tylko woda i
jeszcze raz zagotować, i wtedy dodajemy bezwodnik kwasu octowego. To jest jakieś
kolejne gówno z zakładu fotograficznego. Jak tego nie dodasz, to dostaniesz kopa[13], który
może cię zabić.
Przy pełnej produkcji musi być ten tak zwany bezwodas. Można go pominąć jedynie
przy produkcji ze świeżego, zielonego maku prosto z pola. Kiedy plaster jest odparowany
– ląduje w kubku, potem aceton i znowu kolejny plaster, już poacetonowy. I ten ostatni
plaster zalewamy wodą, dodajemy kilka kropel bezwodnika kwasu octowego i mamy
towarek. Czekamy, aż wystygnie. Po ośmiu godzinach doszło wreszcie do tego
upragnionego, kurwa, momentu. Gotowy, ale jeszcze gorący towar czeka w garnku, a
Mietek już leci z pompą[14]! Nie powinien podawać sobie gorącego, ale oczywiście to
zrobił. Przecież wystarczyło wsadzić tę pompę pod kran, pod zimną wodę, poczekać,
schłodzić, ale nie – Mietek musiał oczywiście pierdolnąć sobie gorący towar! Na naszych
oczach spuchł, zrobił się dwa razy większy. Szyja zrobiła mu się gruba, twarz
poczerwieniała. Zatkało go. Oczy wyszły mu na wierzch, bo nie dość, że towar mocny jak
sukinsyn, to jeszcze gorący. Zacząłem na niego wrzeszczeć:
– Kurwa mać! Po ośmiu godzinach warzenia ty nie potrafisz poczekać jeszcze tych
paru chwil, żeby sobie to człowieku ostudzić…
No ale na szczęście nic mu się nie stało, przeszło mu i już później było OK. Cała
reszta kolegów poczekała, aż towar wystygnie, i podaliśmy go sobie. Ja dostałem
centa[15]. Towarek był mocny, koloru golden brown, jak ta piosenka… Dobry towar nie
ma prawa być mętny, nie może w nim nic pływać, jakieś, kurwa, elementy. To musi być
klarowny płyn, trochę gęstawy, o zabarwieniu ciemnego miodu. Tak to powinno wyglądać i
powinno być gorzkie jak skurwysyn. W porównaniu z zupą, która już jest gorzka jak diabli,
towar, który podajesz ze strzykawki prosto w żyłę, jest już tak gorzki, że gębę wykręca na
drugą stronę. W smaku jest to ohydne, obrzydliwe. I tu znowu koledzy używali mnie jako
testera, na zasadzie: „Sprawdź, Maleńczuk, czy odpowiednio gorzkie wyszło”.
Specyfik ten podajemy sobie dożylnie, i tu zaczyna się kolejny cyrk z Cikiem. Ja
poradziłem sobie bez problemu, Mietek podał sobie na gorąco, ale już mu przeszło, a
Krzysiu ugrzązł gdzieś w drugim pomieszczeniu, podając sobie w pachwinę czy szyję. On
w tym czasie już jechał w takie miejsca, więc utkwił gdzieś w drugim pokoju przed lustrem
z zawiązaną na szyi gumką, próbując podać sobie w te swoje zmarnowane kanały. Ja
podałem sobie bez najmniejszego problemu. Od razu mnie siekło. Uczucie jest
fantastyczne, bo jest tak zwany kop. Czujesz go chyba, kiedy towar dochodzi do mózgu.
Włos jeży się na całym ciele i robi ci się gorąco. Masz wrażenie, że jeżysz się od środka,
nie wiem, jak to ująć, ale masz wrażenie, jakby w twoją skórę od środka, na przestrzeni
całego ciała, wbito milion igieł od wewnątrz na zewnątrz. Taka ciara jak trza! Najczęściej
ludzie zaczynają się wtedy gwałtownie drapać, próbują to z siebie zrzucić, a później już
robi się fajnie. Trzy dni z tej chaty nie wychodziliśmy.
Miał być jakiś cyrk z Cikiem, ale popadłeś w dygresje. O co chodziło?
Ciko miał ten problem, że był drobnej kości. Nigdy nie był żylastym typem, był
delikatny. Są ludzie, którzy mają żyły jak powrozy. Ja w tym czasie takie miałem. Mówiono
na to autostrady. Słyszałem na ten temat od kolegów komentarze: „Tobie to można podawać
z zamkniętymi oczami i po ciemku. Zawsze się trafi w jakąś żyłę”. Tak to było w moim
przypadku, a u Cika było odwrotnie. Ciko nie był jeszcze wtedy tak schorowanym
narkomanem jak później. A uwierz mi, że później to już wyglądało to wszystko fatalnie –
było podawanie w członka, w pachwinę. Natomiast tego dnia to była normalna próba
wkłucia się Cikowi w rękę. Więc najpierw Ciko przez dziesięć minut pompował
nadgarstek, trzymając zaciśniętą gumę na przedramieniu, żeby jakkolwiek pokazały mu się
żyły, gdzie one w ogóle są, bo naprawdę trudno było je znaleźć. W końcu pokazywała się
mała niebieska żyłka gdzieś tam na środku przegubu łokciowego, nie? Więc ja podchodzę
naćpany ze strzykawką do tej żyły, a ta żyła mi znika, normalnie się cofa! Jego organizm był
już tak ustawiony, że żyła bała się igły. Ciko w końcu mówi:
– Wal, kurwa, na ślepo!
– Ja pierdolę! Dobra, walę.
Mniej więcej wiem, gdzie ta żyła była, więc wkłuwam się i pomalutku wkłuwając się,
czekam, aż w strzykawce pojawi się krew. Jeżeli się pojawiła, to znaczy, że jesteś. Ciko od
razu zareagował:
– Jesteś, jesteś, jesteś! Nic nie ruszaj! Powoli podawaj.
Udało się podać, ale był z tym cyrk. Cała operacja trwała około 20 minut. Jak podasz
krzywo, na przykład pod żyłę i towar wypłynie, to możesz dostać tak zwanego
pirogena[16]. Możesz dostać pryszczy lub zgnilizny. Nietrafienie sobie w kanał jest
cholernie niebezpieczne, powoduje maksymalny toxic. Jakoś tak to jest, że żyła i krew
potrafią to przyjąć, a organizm poza żyłą tego ni chuja przyjąć nie chce. Rany po tym
paprzą się, robią się siniaki. Ciko bez przerwy chodził z ręką na temblaku, bo sobie znowu
podał pod kanał. Miał z tym problem.
Wszyscy już po zabiegu, już na was działa. Jak to jest być naćpanym heroiną?
Jak się naćpasz, to jest taka chęć opowiadania, takiej gaduły. Bajera[17] klei się jak
cholera. Pali się papierosy. Głodu nie czujesz. Nic ci się nie chce, tylko suszy w ustach i
trzeba pić, bo jest totalna suszara. Krzysiu zaczął mi opowiadać o swoim życiu, które
okazało się bardzo smutne. Wcześniej dobrze mu szło. Nawet grał w jakimś zespole, ale
poznał heroinę i tak ją pokochał, ten stan, to ciepło, poczucie bezpieczeństwa i sympatię do
wszystkich ludzi, że po kolei rzucał wszystko, co miał. Coraz bardziej niszczało jego życie.
Krzysio mówił o heroinie jak o złej babie. Zwłaszcza bezwodnik kwasu octowego ma
fatalny wpływ na uzębienie, niszczy tryby jak cholera. Sam też przez wiele lat miałem
poważne problemy z zębami. Ciągnęło się to za mną, mimo że już nie ćpałem. Krzysiu miał
iglaturę w skandalicznym stanie. Był tym załamany. Mówił do mnie:
– No i zobacz… Gdzie ja teraz dziewczynę znajdę, która mnie zechce z takimi
zębami? Jedyną moją żoną, kurwą i kochanką jest ta pierdolona heroina, więc staram się
przynajmniej to robić dobrze. Jak już to kocham, to chociaż będę miał najlepszy towar. A
jak się w końcu nauczę robić naprawdę zajebisty towar, to wtedy się nim wykończę. Podam
sobie tyle, żeby od tego umrzeć.
Takie gadanie było wtedy na porządku dziennym. Byliśmy turpistami i tak dalej… Żal
mi go było, ale on nie chciał wcale, aby się nad nim litować. Tak po prostu sobie
gadaliśmy. I ta sytuacja była jesienią – to gotowanie towaru, o którym ci opowiedziałem. A
zimą Krzysiu faktycznie poszedł… Robił wtedy jako cieć. Nagotował sobie towaru,
uwarzył tak, jak umiał, a naprawdę robił to świetnie. Podobnie dobry towar przygrzałem
później dopiero w Stanach Zjednoczonych. Była bardzo ostra zima, minus 30 stopni.
Bardzo często słyszało się, że wielu naszych znajomych narkomanów odchodziło właśnie
w ten sposób – naćpany usiadł na ławce, odpłynął i zamarzł. Kilka osób z mojego
środowiska zeszło w ten sposób. I Krzysiu też tak sobie wymyślił, ponieważ wiedział
doskonale, że żadna ilość towaru go nie zabije. Miał wielką tolerancję na tego draga. Mi
wystarczało przygrzać jednego centa, on żeby coś poczuć, musiał przygrzać 20. Moja
strzykaweczka była malutka, a jego strzykawa była jak dla konia – wielka pompa. Żeby
podać taką ilość towaru, trzeba to robić godzinę. Więc on paradował z igłą w szyi. Uderzał
w bajerę, nie wyciągając jej z żyły. Co jakiś czas podchodził do lustra, przystawiał pompę
do igły i strzelał sobie kolejną działę. Tego dnia, kiedy się zabił, otworzył na swojej
stróżówce wszystkie okna i podał sobie w jeden i drugi kanał po 20 centów, czyli razem
40. Taka ilość zabiłaby ze dwa konie, a jego i tak to nie ruszyło, tylko dopiero
wychłodzenie organizmu.
Krzysiu zostawił dziwny list. Mogę o nim opowiedzieć, bo obydwie osoby z nim
związane już w tej chwili nie żyją. Okazało się, że przyjaźnił się z moim kumplem Cikiem,
który był ciężkim narkomanem. Dużo cięższym niż ja, Mietek czy Radwan. I oni się
zakumplowali. Umówili się, że razem tego dokonają – że będą sobie nawzajem podawać
towar i tak razem odpłyną. Tyle że Ciko swoim zwyczajem stchórzył i przyszedł na miejsce
tego zdarzenia dopiero post factum, zanim jeszcze pojawiła się tam policja. Powiedział mi
to dopiero po kilku latach. Trzymał w tej sprawie gębę na kłódkę jak cholera. Krzysia
znaleźli. Wtedy okazało się, że zostawił list, który Marek [Ciko – przy. red.] przejął i
nikomu go nie pokazał. Mnie pokazał po dobrych kilku latach. Był to typowy list
samobójczy: „Nie mam chęci do życia” i tak dalej. Ale ewidentnie było powiedziane, że
wiesz... „Nie jestem tu sam, jestem tutaj z kolegą, razem to robimy”, nie? Ciko ukrył ten
list, bo w innym wypadku mógłby zostać posądzony o współudział czy diabli wiedzą co.
Ciko w ostatniej chwili skrewił, zwyczajnie stamtąd zwiał i nagle się okazuje, że jeden
żyje, drugi nie żyje, a w liście jest napisane, że jest ich dwóch. I dlatego Ciko ten list ukrył.
Pokazał mi go po wielu latach. Mimo że Ciko był ciężkim narkomanem i chłopakiem z
robotniczej okolicy, byliśmy dosyć bliskimi przyjaciółmi.
W rozmowie z tobą mówił o samobójstwie serio.
Moja z nim rozmowa o śmierci odbyła się może z dwa miesiące przed tym, jak on
faktycznie to zrobił. Kiedy o tym mówił, nie brałem sobie tego do serca na serio, ale potem
okazało się, że jednak się myliłem… Napisałem o Krzysiu piosenkę, ale w żaden sposób
nie przestałem ćpać. Dalej to robiłem i grałem na ulicy. Zauważyłem, że osłabia mi się
głos, że koncentracja jest taka sobie. Ciągle zasycha w ustach. Trudno wykonywać
repertuar, będąc na heroinie. Poza tym zwyczajnie źle to wygląda… Odlatywałem. Miałem
tendencję do zamykania oczu podczas grania.
Która pozostała ci do dziś, mimo że już nie bierzesz heroiny.
W tej chwili używam okularów przeciwsłonecznych, żeby nie było tego widać.
Zawsze miałem do tego tendencję. Jeżeli grałem na stojąco, to nagle okazywało się, że w
ogóle nie stoję przodem do ludzi, tylko stoję na przykład bokiem. W międzyczasie się
przekręciłem, a oczy miałem zamknięte. Otwieram oczy, a ja stoję bokiem do widowni
(śmiech). Zaczęło mi to przeszkadzać. Po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, czy może
by nie przestać ćpać tej heroiny. Z drugiej strony to było w sumie fajnie, bo mieliśmy
zajęcie, każdy dzień był naznaczony szukaniem towaru, tym, że musimy go sobie
zorganizować – czy to kupić, czy ugotować. Ale ja chciałem też żyć, chciałem być
muzykiem i występować. Zależało mi na tym. Potrzebowałem też normalnie kasy, więc
grałem na streecie, ale bardzo wyraźnie czułem, że siada mi głos, że jednak heroina
przynosi złe efekty. Dużo szlugów się przy tym pali. Nie ma dobrego towaru bez tytoniu.
Musisz zajarać se szluga. To dobrze razem chodzi, podbija działanie. Ale to był ten
moment, kiedy po raz pierwszy zastanowiłem się nad tym, czy nie powinienem jednak
przerwać tego procederu i spróbować chociaż na chwilę przestać ćpać. Wszyscy koledzy
ostrzegali mnie, że nie da się wyjść na sucho, jeżeli jechałeś przez kilka miesięcy, kłułeś
się dwa, trzy razy dziennie. Nie można tak po prostu sobie przestać. Będziesz miał ciężką
abstę, a wtedy nawet nie wiedziałem, jak ciężką… Byłem w tym bardzo nierozsądny.
Któregoś dnia postanowiłem po prostu zostać w domu i przestać brać. Na początku
jeszcze nie było tak źle. Zacząłem się tylko nieco pocić. Przez pierwsze 24 godziny to było
jeszcze jako tako – wyszedłem do sklepu, coś tam porobiłem. A potem jak mnie rzuciło na
łóżko, to uwierz mi… Żadnej przyjemności nie miałem z tego leżenia. Wszystko mnie
bolało. Zaczęło się od małych kosteczek w palcach u dłoni i stóp. Od tego ten bardzo silny,
jakby reumatyczny ból się zaczyna. I potem stopniowo ogarnia on cały twój kościec. Masz
wrażenie, że się rozpadasz, że w żaden sposób nie jesteś w stanie utrzymać swojej wagi na
kręgosłupie. Wstajesz i się przewracasz. Mdlejesz. Ciśnienie zero. Nie miałem już siły
zmieniać tych prześcieradeł ani przebierać się z kolejnych mokrych piżam. Pocenie jest
takie, że nie do wiary. Co chwila jesteś mokry, więc to cię wtedy chłodzi. Leżysz w
mokrym, kurwa, łóżku, w mokrej pościeli miotasz się (śmiech). Leżysz w całkowicie
mokrej piżamie i boli cię cały kościec. Jedyne, o czym myślisz, to gdzie by tu, kurwa,
przyczepić hak, ale tak, żeby się na pewno nie urwał, żeby się można było skutecznie
powiesić. Po trzech dniach zaczyna się sraczka, co wykańcza cię jeszcze bardziej. Srasz i
srasz.
Jadłeś cokolwiek lub chociaż piłeś?
Nie za bardzo mogę sobie przypomnieć, ale chyba jednak pić mi się chciało.
Pamiętam, że wystarczało byle co. Jakiś kisielek czy coś – byle zatkać żołądek. Organizm
nie ma siły trawić. Kombinowałem wodę z cukrem, herbatę i jakieś zupki z
przedpotopowej paczki. Jakiś taki glut, chyba żurek. Miałem potężną sraczkę, ale przede
wszystkim – nigdy wcześniej nie spotkałem się z taką, kurwa, depresją! Nie dość, że
fizycznie czujesz się okropnie, bo wszystko cię boli, to jeszcze przychodzi maksymalna
deprecha. Mężczyzna zniesie ból. Każdy zniesie. Ból sam w sobie jest do zniesienia, bo
zawsze wiadomo, że w końcu przejdzie. Ale do tego przychodzi niestety ta maksymalna
depresja. Heroina powoduje, że jesteś szczęśliwy i spokojny, a więc bez niej jesteś
nieszczęśliwy i totalnie niespokojny (śmiech). Masz lęki. Co chwila masz wrażenie, że
gdzieś spadła jakaś szmata albo że przeszedł jakiś czarny pies. Bez przerwy miałem
halucynacje. Same czarne myśli.
Planowałeś samobójstwo, ale planu nie zrealizowałeś, więc chyba nie było aż tak
strasznie.
Pamiętam, że wymyśliłem w końcu, jak to zrobię. Że przewiercę na wylot dziurę nad
framugą okienną i tam zaczepię sznur, bo tam na pewno się nie urwie. Tylko że ja jestem za
wysoki, żeby się tam powiesić, czyli trzeba by było wejść na stołek i jakoś mocniej
szarpnąć. Myślenie o tym przynosiło mi jako taką ulgę. Spędziłem w taki sposób około
pięciu dni. Następnie postanowiłem, że muszę jednak zażyć jakieś lekarstwo, bo inaczej
nie dam rady. Pamiętam, że wtarabaniłem się matce do barku, gdzie ona trzymała leki
nasenne. Zżarłem całą fiolkę tych leków i natychmiast zasnąłem. Poczułem się szczęśliwy.
Wreszcie po tych pięciu dniach, kiedy nie było żadnego spania, udało się – wyspałem się.
Majaczysz, bolą cię kości. Ani leżeć, ani stać. Syf. Masz depresję. Po tych pięciu dniach,
po tych lekach udało mi się przespać – już sam nawet nie wiem, czy dzień, czy noc.
Obudziłem się jakoś w środku następnego dnia w zdecydowanie lepszym stanie. Do tego
jeszcze dochodzi wodowstręt – nie myjesz się, boisz się wody. Pamiętam, że około
trzeciego dnia odkręciłem kran i zamiast wody zobaczyłem wylatujące z niego białe
muszki. Tak jakby mole. Było to dla mnie ohydne. Miałem delirę. Od razu zakręciłem i
zrozumiałem, że mam wodowstręt, że to takie typowo narkomańskie. Koledzy uprzedzali
mnie o tym. Ale jak już się przespałem, wodowstręt wreszcie mi minął. Wstałem i się
umyłem. Zrobiłem sobie kąpiel. Odblokowałem się wreszcie na wodę.
I już byłeś zdrowy?
Tak mi się wydawało. W związku z tym poszedłem na miasto i natychmiast się
naćpałem. Od razu poszedłem na bajzel. Wydawało mi się, że jak już jestem zdrowy, to
mogę znowu sobie trzepnąć (śmiech).
Czyli podtrzymywałeś proceder?
Tak, tyle że z dłuższymi przerwami. Najpierw raz na trzy dni, potem raz na tydzień.
Później rozciągnęło się to do raz na miesiąc. Proceder ten trwał z 20 lat. Pamiętam, że już
miałem ze cztery dyszki, byłem znaną osobą, a lubiłem sobie jeszcze czasem przygrzać.
Bardzo długo to trwało i uwierz mi, że gdybyś położyła teraz przede mną dobry towar, to ja
bym go wziął (śmiech). Dlatego lubię o tym opowiadać. Kocham to. Przyniosło mi to
bardzo wiele przemyśleń. Miałem czas na kontemplację. Miałem czas na to, żeby sobie
pograć czy posłuchać muzyki głębiej niż zwykle. Dobrze się też czyta, jeśli nie przyćpasz
za dużo, bo jak za dużo, to wzrok ci się rozjeżdża i jest dupa. Ale jak przyćpasz
odpowiednią ilość, to bardzo dobrze czyta się książki. Jesteś cierpliwy. Można też coś
napisać. Sporo tekstów napisałem w tamtym czasie. Były to teksty o tym lub na tym. W tym
czasie w ogóle byłem dość płodnym artystą i pisałem dużo piosenek. Na streecie
korzystałem głównie z własnego repertuaru oraz ze standardów bluesowych. To mi bardzo
dużo dało. Bardzo miło wspominam swój heroinowy czas. Niestety, z wiekiem kace były
coraz mocniejsze. Poza tym faktycznie miało to fatalny wpływ na uzębienie i ogólnie na
zdrowie. Na dłuższą metę herman ma wykańczające właściwości. Właściwie dzisiaj
nikomu tego nie polecam. No, chyba że jesteś mędrcem, orłem wśród orłów i naprawdę
wiesz, co robisz i zdajesz sobie sprawę z tego, jak można ten drag wykorzystać, a
zdecydowanie można to zrobić. Napisać większe dzieło lub też jakiś fajny finał, jakieś
finale, wiesz… Jeśli potrzebujesz specjalnego natchnienia, to odpowiednia, niezbyt duża
ilość dobrego towaru – opium lub heroiny – może być w tym bardzo pomocna, ponieważ
skupienie utrzymuje się długo i, mówiąc krótko, bajera się klei.
18 Relanium – silny lek uspokajający stosowany przy stanach lękowych, problemach z bezsennością.
19 Prokocim – obszar Krakowa wchodzący w skład Dzielnicy XII Bieżanów-Prokocim.
20 Turek – turecka odmiana opioidowego maku.
21 Obdziargani – wytatuowani; dziara – tatuaż.
22 Metadon (Methadone Hydrochloride) – opioidowy lek przeciwbólowy podawany jako środek zastępczy podczas
leczenia osób uzależnionych od heroiny; działanie metadonu jest podobne, ale wielokrotnie silniejsze od morfiny.
23 Bieluń dziędzierzawa – trujący chwast, wywołuje silne halucynacje, pragnienie z równoczesnym lękiem przed
przyjmowaniem napojów z uwagi na trudność w połykaniu, wzrost temperatury ciała do 41 stopni, niekiedy drgawki, ataki
złości lub narkotyczny sen.
24 Koks – kokaina.
25 Kwas – LSD.
Zlot hipisów w Częstochowie
Wielokrotnie słyszałem od kolegów, że największy zlot hipisów i narkomanów Polsce
odbywa się rokrocznie w Częstochowie. Ale to też nie było tak, że wszyscy hipisi byli
narkomanami.
Ale wszyscy narkomani byli hipisami.
Większość, ale nie wszyscy. W Nowej Hucie można było spotkać zwykłych ludzi
uzależnionych od heroiny. W każdym razie – w moim gronie ciągle była mowa, że zbliża
się ten zlot hipisów. Koledzy wbili mi do głowy, że 14 sierpnia muszę być w
Częstochowie. Nie pamiętam dokładnie, ile czasu minęło już wtedy od wyjścia z
więzienia, ale chyba niedługo, więc pragnąłem tej wolności, pragnąłem tych hipisów i
pragnąłem tego zlotu. Mietek siedział wtedy w więzieniu. Sytuacja była taka, że jak tylko ja
wyszedłem z więzienia, to Mietka właśnie zamknęli. Nie przywitał mnie, jak wychodziłem,
bo go właśnie posadzili. Chyba nigdy w końcu razem z Mietkiem na tym zlocie
częstochowskim nie byliśmy.
Za co zamknęli Mietka?
Za produkcję heroiny i za udzielanie tabletek innym ludziom. W żargonie prawnym
nazywało się to „wytwarzanie, nakłanianie, udzielanie” (śmiech). W sprawę tę było
zamieszanych kilkadziesiąt osób. Część z nich pouciekała za granicę. To była komuna –
prawo zachowywało się w skandaliczny sposób, również wobec mnie, o czym będzie
jeszcze mowa. Mietka zamknęli za bezczelność przy zatrzymaniu, za robienie sobie jaj z
milicjantów, których wszystkich znał na pamięć, którym wszystkim mówił per ty albo po
ksywie, i był krnąbrny, dlatego po złości go przytrzymali. Co jakiś czas odbywały się
sprawy sądowe Mietka i pamiętam, że nawet raz pojechaliśmy z kolegami go zobaczyć.
Wszyscy mówili: „Słuchajcie, będzie Kanar [Mietek – przyp. red.]. Jest rozprawa, co
prawda się nie odbędzie, bo nie ma połowy oskarżonych, bo pospieprzali za granicę i
prawdopodobnie ta sprawa nigdy się nie skończy, ale Mietka na razie trzymają, więc
będzie rozprawa, czyli on musi na tej rozprawie być. Będą go prowadzić z aresztu, to
chodźmy go zobaczyć”. Siedział w więzieniu przy ulicy Montelupich. Pamiętam, że na tej
rozprawie zrobił na mnie złe wrażenie. Zrobił się strasznie mordziasty, miał krótkie włosy,
bo go ostrzygli, miał wąs jak Wałęsa i gruby bebzol[26].
Czytelnicy mogą nie wiedzieć, ale Mieczysław jest bardzo szczupłym
człowiekiem. Dlatego zapytam – jak to gruby?
Tak grubego Mietka już nigdy później nie widziałem. Upasł się na więziennym wikcie,
bo regularnie jadł, nie ćpał, matka przynosiła mu żarcie, dziewczyny też mu podsyłały i
wiesz… Zapasł się. Nie był tłusty, ale taki mordziasty. Pamiętam, że był też bezczelny,
strasznie jechał grypserą – coś w stylu: „A powiedzcie tam mojej Staszce, że chuj jej w
dupę, że cały komisariat może ją wyruchać, że już ją pierdolę, że już jej nie kocham”.
Zrobił się strasznie kryminalny. Wywarło to na mnie złe wrażenie, chociaż byłem dokładnie
taki sam jak wyszedłem z więzienia – też bluzgałem, nadużywałem brzydkich wyrazów.
Moi znajomi byli przerażeni, patrząc na mnie, na to, co się ze mną stało. Ale w momencie,
o którym mówimy, kiedy przyszliśmy do Mietka, to byłem już parę miesięcy na wolności i
już mnie trochę wydelikaciło, więc jak zobaczyłem Mietka, którego pamiętałem właściwie
jako rodzaj intelektualisty, który tak po prostu grypsuje i klnie, i bluzga na wszystkie strony
tą mordą jak Wałęsa, to mną wstrząsnęło. W sumie nic takiego się nie wydarzyło –
przyprowadzili go i zaraz odprowadzili. Pomachaliśmy sobie. Zdążył tylko krzyknąć do
mnie:
– O! Maleńczuk!
I tyle. Zabrali go, sprawa się nie odbyła. Mietka trzymali dłużej ode mnie, jeszcze
dobrych parę miesięcy musiałem na niego czekać.
W tym czasie, kiedy Mietek siedział, grypsował i robił się coraz grubszy, ty
pojechałeś na hipisowski zlot do Częstochowy. Jak tam trafiłeś?
Koledzy powiedzieli mi, że jest coś takiego. Zebraliśmy się i pojechaliśmy. Ja miałem
trochę pieniędzy, bo grałem na gitarze na streecie. Wszędzie chodziłem z gitarą
przyczepioną do ręki, kompletnie się z nią nie rozstawałem. Jak już zacząłem grać na tym
streecie, to bez przerwy chodziłem z gitarą. Zawsze ją ze sobą miałem. Wyrobił mi się od
tego taki strzał jak trza. Kręgosłup mi się giął, więc nosiłem ją raz na prawo, raz na lewo.
Był to taki mój krzyż, ale tą gitarą wiele sobie zdobywałem. Zawsze mogłem wpaść do
jakiegoś namiotu, zagrać jakiegoś bluesa i miałem gdzie spać. Na zlocie był ze mną Ciko i
jeszcze jakiś hipis, którego teraz nie mogę sobie przypomnieć… A! Już wiem! To był Edek
Leszczyk.
„Edek Leszczyk”
Edek Leszczyk miał narzeczoną w Bytomiu
Już pociągiem jechał na ślub
Myślę że nie chciał źle – buty i koszulę
Zawinięte w gazetę wiózł
Do Bytomia z Gdańska jest siedemset kilometrów
Pociąg trochę jechał trochę stał
Buty i koszula leżały na półce
Edek Leszczyk trochę na siedzeniu spał
W domu narzeczonej atmosfera napięta
Wiadomo – przecież jutro ślub
Matka się w kuchni krząta i sprząta
Teść wódkę stawia na stół
Edek któremu złodzieje w pociągu
Koszulę i buty ukradli
Chciał zrobić kawał i „ślubu nie będzie”
Powiedział przy kolacji
Chciał tylko żartem powiedzieć przyszłej żonie
Że ślubu nie będzie bo buty ukradli
Lecz ona milcząc zbierała talerze
Więc zdanie powtórzył dosadniej:
„Ślubu nie będzie!” – teść ściszył telewizor
W kuchni szczęknęły talerze
Edek chciał tylko powiedzieć
Że bez butów ślubu nie bierze
Kawał jak widać udaje się świetnie
Pomyślał Leszczyk i wypił herbaty
Żona pobladła ojciec poczerwieniał
A przecież to tylko żarty
Życie najlepsze układa piosenki
Najlepsze sceny ustawia los
To co się stało – stać się musiało
Oto znowu Leszczyka głos:
Ślubu nie będzie – teść zgasił telewizor
Teściowa krzyknęła że skona
Pies zaczął szczekać teść zaczął szczekać
Szczekała też narzeczona
Edek spokojnie podniósł się z wersalki
Spokojnie założył trampki
Poszedł na dworzec tam wsiadł w jakiś pociąg
Jakiś tam – nie wiadomo jaki
O Edku będzie jeszcze później mowa. Był starym hipem, jeszcze z bodaj 1968 roku.
Jak tylko przyszła informacja, że istnieje na świecie coś takiego jak hipizm, to w Gdańsku
powstała komórka, a zakładał ją między innymi właśnie Leszczyk. To był taki hipis
hipisów. Nie szło z nim przejść przez pole namiotowe, bo wszędzie miał znajomych.
Wylądowaliśmy na miejscu – w Częstochowie. Wysiadając z pociągu, przeżyłem jeden z
większych szoków w swoim życiu. Nie wiem, jak to się stało, ale nikt mi nie powiedział,
że 14 sierpnia w Częstochowie jest święto Matki Boskiej Częstochowskiej. Z jakichś
przyczyn ja tego nie wiedziałem. Może dlatego, że byłem partyjnym dzieckiem i w moim
domu nie chodziło się do kościoła.
Tego dnia obchodzisz również urodziny.
Jakoś tak się to wszystko podejrzanie zbiegło (śmiech). Mamy lata 80. Okazało się, że
w Częstochowie jest kilka milionów zwykłych wieśniaków, katolików, którzy idą z
pielgrzymką. Szli przez cały ten główny trakt, który teraz nosi oczywiście imię
Najświętszej Marii Panny. To jest ta ulica, która prowadzi do klasztoru na samej górze w
Częstochowie. Wtedy jakoś inaczej się nazywała, ale mniejsza o to. Szły tamtędy tabuny
rozwrzeszczanych księży wyposażonych w megafony. Cała ta pielgrzymka biła w jakieś
kołatki, śpiewała jakieś piosenki, grała na gitarach. Wszyscy byli brudni, wszyscy
śmierdzieli i nie mieli nic wspólnego z hipizmem. Byłem przerażony, kiedy zobaczyłem
siedzących na kocu normalnych, zwykłych ludzi, takich wieśniaków, czereśniaków na
maksa jedzących jajka na twardo. Zwróciłem uwagę na pewnego człowieka, też bambra,
takiego chudego chłopa. Dosłownie przed moimi oczami wyrósł chudy redneck[27] idący
na kolanach pod tą straszną górę. A wiesz… Sama ta ulica ma z osiem kilometrów, a nie
wiadomo, skąd on przyszedł! W każdym razie – szedł na kolanach, zostawiając krwawe
ślady na ulicy. Pomyślałem sobie: „Stary… Ty to już naprawdę musiałeś nabroić. Co ty
takiego zrobiłeś, że zapierdalasz na kolanach po chodniku?”. Miał całkowicie zdarte
kolana. Zostawiał wielkie, krwawe ślady. Co chwila przystawał. Widać było, że nie może
już iść, a ja nie mogłem oderwać od niego wzroku. Patrzyłem, jak się męczy, patrzyłem, jak
ma jeszcze strasznie daleko – do klasztoru było jeszcze hen, hen, tam gdzieś dopiero na
horyzoncie. I on szedł na tych kolanach, a ja się patrzę na moich kolegów i pytam:
– Co tu jest grane? Gdzie ci hipisi?
– Spokojnie, spokojnie… Będą i hipisi.
– Kurwa, jak na razie to mam ochotę natychmiast wsiąść do pociągu i jechać z
powrotem.
W ogóle się, kurwa, nie spodziewałem, że znajdę się w tabunie katolików. W dodatku
rozkrzyczanych, rozwrzeszczanych i rozemocjonowanych. To były czasy Popiełuszki,
wiesz, o co chodzi… Tam była taka demonstracja siły i takiego właśnie krzykliwego,
chłopskiego, megafonowego katolicyzmu. Zrobiło to na mnie koszmarne wrażenie, jak
najgorsze. To nie miało nic wspólnego z jakąś zadumą czy modlitwą. To był jeden wielki
krzyk, jeden wielki wrzask. Każda kolejna wkraczająca pielgrzymka śpiewała inną
piosenkę. Stałem otumaniony, nie mogąc oderwać wzroku od człowieka na kolanach
brodzącego w kałuży krwi. Otoczył mnie religijny jazgot. Spodziewałem się czegoś
zupełnie innego. Wyobrażałem sobie, że to będzie coś w rodzaju Jarocina. Chciałem
Woodstock, no nie?
Znalazłeś hipisów?
Znalazłem, tylko z boczku. Okazało się, że ci ludzie, których szukałem, koczują w
samym mieście na trawnikach. Przeszliśmy kawałeczek drogi i nagle zobaczyłem słup
wody napieprzający w powietrze. Okazało się, że hipy leją wodę z wozu strażackiego
pionowo do góry. Upał był jak diabli. Strażacy im pozwolili. I stał hip, niejaki Irek ze
Śląska, taki, co się z nim później zaprzyjaźniłem. Chudy, wysoki, mojego wzrostu. Piękny
był. Miał długie włosy, ciemną karnację, całkowicie indiański wygląd. Jego kumpel
trzymał tego węża. Woda się lała, a dookoła hipisi robili sobie prysznic. Ja byłem prosto z
pociągu brudny i w ogóle, więc momentalnie zrzuciłem z siebie ciuchy i zostałem w
slipach, nie? I ja się patrzę, a Irek mnie myje! Wiesz… Podchodzi hip i mówi:
– Poczekaj, ja cię umyję.
I umył mnie (śmiech).
Nie czułeś się niekomfortowo?
Teraz bym się czuł, ale wtedy w ogóle nie odbierałem tego w ten sposób. Chociaż
później okazało się, że Irek faktycznie miał takie inklinacje. Potraktowałem to po
hipisowsku. Umył mnie piękny, kurwa, Indianin ze strażackiego węża – czad! Był to
moment, kiedy zobaczyłem, że są w Częstochowie hipy, których szukałem. Wszyscy byli
wychudzeni, wszyscy mieli długie włosy, wszyscy wyglądali zajebiście! Spodobało mi się,
o to mi chodziło! Dziewczyny wyluzowane, jakieś niemowlaki i tak dalej. Pole namiotowe
pełne hipów – fajnie!
Wróćmy do starego hipa Edka, który znał tylu ludzi, że nie mógł swobodnie
przejść przez pole namiotowe.
Edek kroku nie mógł zrobić! Przejść z nim przez to pole, to była po prostu gehenna
(śmiech). Cały czas jakieś laski krzyczały:
– Edek, Edek, chodź do nas!
On miał wtedy jakieś 35 lat, a może nawet więcej, może 40. Dla nas to on był stary.
Miał brodę i bardzo ciemne, czarne włosy. Ja miałem wtedy ze 22, może 23 lata, to było
chwilę po moim wyjściu z więzienia. Edka ze wszystkich stron nawoływały do namiotu
hipiski. Mówię do niego:
– Edek, kurde, może jakoś się z dziewczynami zintegrujemy, wiesz…
– Już dobra, dobra, cicho, cicho! Później cię poznam.
Ze wszystkich stron nawoływały go te dupy, co chwila ktoś go zatrzymywał, cały czas
rzucał komuś:
– Już dobra! Już zaraz przyjdę do was, ale dajcie przejść, bo kroku nie mogę zrobić!
Ale udało się, doszliśmy w jakieś tam konkretne miejsce, żeby rozbić namiot, a Edek
już gdzieś w międzyczasie zniknął. Rozbiliśmy namiot, siadamy przed nim, a tu sytuacja
taka, że – mówiąc krótko – nie ma towaru! Ale i tak było fajnie, więc wyciągnąłem gitarę i
zacząłem grać. Obok nas stała grupa hipów, ale wyczułem od razu, że nie chcą się
kolegować. Mieli trawę, a ja wtedy jeszcze nigdy nie jarałem. W każdym razie
zauważyłem, że stoją hipy grubo powyżej trzydziestki – tak zwane dinozaury. Stali w kręgu,
gęby mieli roześmiane od ucha do ucha i jarali wielką, ogromną, gigantyczną faję. Wtedy
jointy nie istniały, była tylko faja. Jarali tę faję, ale my ich nie znaliśmy, oni nas nie znali,
dodatkowo ja miałem krótkie włosy, rozumiesz – nie pasowałem… Widziałem, że
ewidentnie nie chcą nam dać zajarać. Nikogo nie znaliśmy, nie wiedzieliśmy, jak się do
tego kółka przykleić, zrobiło się niewyraźnie. Padło pytanie: „Która jest godzina?”. Nikt
nie miał zegarka, ale jakoś tam zorientowaliśmy się, która jest mniej więcej godzina. I Irek
mówi coś takiego:
– Niedługo powinien przyjechać pociąg z Torunia.
Pytam:
– No i co z tego?
A on:
– Tam powinni być moi kumple, a jak oni będą, to na pewno będą mieć towar. Oni
zawsze mają. Idziemy na dworzec!
Więc z powrotem poszliśmy z tego pola już z Irkiem, którego właśnie poznaliśmy. Irek
był ze Śląska, dokładniej z Zabrza. Później się zakumplowaliśmy. Okazało się, że Irek
koleguje się z Mietkiem, którego nie było z nami, bo gibał wtedy w więzieniu. Celem
dotarcia na dworzec Irek ponownie przeprowadził nas przez katolicki tłum (śmiech).
Niewyróbka…
Jak na wasz widok reagowali pątnicy?
Wrogo – patrzyli spode łba. Nie rozumiałem, dlaczego w tym samym miejscu jest
jednocześnie zlot hipisów i katolicka pielgrzymka. Później okazało się, że te nasze
hipisowskie zloty organizowali księża. Pole namiotowe dawał ksiądz. My byliśmy trudną
młodzieżą, a oni mieli swoją ewangelizacyjną komórkę. Prowadził to wszystko ksiądz
Szpak. Gość z Warszawy, nie wiem, czy wciąż żyje. Kręcił się wokół SOS-u[28] i w 80.
latach miał przy sobie ogromną grupę narkomanów, których ekumenizował. Takie ksiądz
Szpak miał zadanie. I dlatego ci hipisi tam w ogóle byli, bo ksiądz dawał pole i można
było rozbić się na nim za darmo. Przynosili jedzenie i tak dalej. Wszystko za free.
Ekumenizowali was dyskretnie czy jawnie?
Jawnie, jawnie! Kpiliśmy z tego. To był szczyt, co ci księża wyczyniali. Mieli
specjalny ekumenizacyjny namiot z megafonem… Forget it (śmiech)! Bez przerwy ktoś
przez ten megafon gadał coś w stylu: „Pamiętajcie, żeby się dobrze bawić, żeby był
spontan. Pamiętajcie, żeby szanować drugiego człowieka”, a my wiesz: „Niech już ten
gościu przestanie”, i tak dalej, ale dojdziemy jeszcze do tego.
Co z transportem z Torunia? Koledzy Irka mieli przywieźć towar.
Wróciliśmy na dworzec. Przyjechał pociąg z Torunia. Irek był wysoki, więc
wypatrywał kolegów. I patrzył, patrzył, i nagle krzyknął:
– Kurwa, są!
Z pociągu wysiadło trzech gości z wielkimi plecakami…
Pełnymi wiadomej substancji.
Żebyś wiedziała! I to już nie maku, tylko gotowego towaru. Wielkie słoje! Przyjechali
wszystkich obdzielić. Dużo tego nagotowali. Znowu wylądowaliśmy na polu namiotowym.
Oni brudni, spoceni, naćpani, zadowoleni. Waliło od nich na maksa. Irek spytał chłopaków:
– Macie?
A oni nas zapraszają:
– Mamy, mamy… Chodźcie z nami.
Poszliśmy z nimi, pomogliśmy im z plecakami. Rozłożyliśmy wielki namiot, a oni od
razu wyciągnęli półtoralitrowy słój towaru. Ogromny słój pełen czarnego skurwysyna.
Czyli przywieźli gotowy kompot?
Tak, mieli tego z tysiąc działek. W związku z tym w naszym namiocie zaczęło się
robić gęsto. Weszliśmy pierwsi – ja, Ciko, Irek i tych trzech gości, co przyjechali z
Torunia. Wszyscy wyciągnęli łapy i dawaj z tego słoja ciągnąć do strzykawek. Znowu, o ile
sobie przypominam, waliłem w kanał z cudzej pompy. Chyba tylko igłę miałem swoją. Ale
pompy nie było gdzie wygotować, było tylko płukanie w wodzie. Mówiąc w skrócie –
płukanie pompki w deszczówce. Trzeba było przede wszystkim wytrzeć do sucha, żeby nie
dostać pirogena. I kolega z Torunia chlasnął mi około półtora centa. Zrobiło mi się super.
Spadł deszcz. Tych hipisów od marychy już gdzieś wywiało. Deszcz spadł, a my w ogóle
wiesz… Naćpani, nie? Zajebiście! Rozgadałem się… Wszyscy wtedy mieli długie włosy, a
ja byłem prawie łysy, bo byłem po więzieniu, więc musiałem się wszędzie wszystkim z
tego tłumaczyć. Chciałem, żeby zrozumieli, że jestem jednym z nich. Jak się już rozniosło,
kim jestem, to zrobiło się całkowicie wesoło…
No tak – w Krakowie wszyscy wiedzieli, że jesteś gwiazdą opozycji, a w
Częstochowie no name.
Moje nazwisko szybko zrobiło się znane również tam. Jak już się rozniosło, a miałem
ze sobą gitarę, to za chwilę dookoła zrobił się tłum hipisek i hipisów. Jakaś stara hipiska
zaczęła do mnie bajerzyć, ale nie miałem do niej melodii. Poza tym po tym towarze w
ogóle nie miałem ochoty na laski. Raczej interesowało mnie poznawanie ludzi, granie na
gitarze, wiesz…
Taki chyba właśnie jest ten narkotyk – wyciszający i do gadania.
Tak. Czujesz superempatię. Chodziliśmy po skałkach, zrobiło się fajnie, poznałem
jakichś dwóch Węgrów. Próbowałem dogadać się z nimi łamaną angielszczyzną. Okazało
się, że też ćpają, ale pamiętam, że nie dawaliśmy im naszego towaru.
Dlaczego?
Tamci z Torunia powiedzieli:
– Nie, nie, nie! Tym Węgrom nie dajemy. Nie znamy ich, nie będziemy im dawali.
Za to laski grzały w naszym namiocie. Zrobiło się gęsto. Jak się już okazało, że jest
towar, to owszem – zaczęły się pielgrzymki, ale do naszego namiotu (śmiech)… My już z
niego wyskoczyliśmy, bo byliśmy naćpani, ale w środku dalej towarzystwo się mieliło. No
i w pewnym momencie jakichś dwóch nieznanych mi gości zamachało do nas. Siedzieli i
uderzali w śmieszną bajerę. Rechotali, więc się do nich przysiedliśmy. Tam to w ogóle
było tak, że jak ktoś fajnie wyglądał, to się do niego podchodziło. I okazało się, że jeden z
nich jest jakimś niewydarzonym aktorem. Dorwali się do megafonu – tego, którym
ekumenizowali nas księża, i gościu wygłosił coś, czego słuchając, zwijałem się ze śmiechu.
Niestety nie pamiętam całego wiersza, ale wiem, że nosił tytuł Szczaczka. Od tego czasu
używam słowa „szczaczka”. Aktor wygłosił cały wiersz do rymu o tym, jak komuś chce się
lać. Było to długie, bardzo zabawne, do tego jeszcze wygłoszone przez megafon. W
pewnym momencie zobaczyłem, że leci do tego gościa ksiądz i krzyczy:
– Stop! Tu nie można prezentować takich treści! Nie wolno!
Mówię:
– Co nie wolno? To jest hipizm!
A moi koledzy na to:
– Ty! To jest Szpak. Cicho!
I ja dopiero wtedy zacząłem rozumieć tę zależność hipisów i księży. Dużo hipów
przyklejało się w tamtym czasie do parafii. Tam jednak można było przyjść na wigilię,
zjeść czy coś. A trzeba też pamiętać, że wielu hipisów to byli ludzie bezdomni.
Księża wam pomagali, więc może nie byli jednak tacy źli?
Pomagali, ale uporczywie nas ekumenizowali, co było kompletnie bez sensu. Ja
uważam tego całego Szpaka za kretyna. Nie mogłem się z tym gościem dogadać na żadnej
płaszczyźnie.
Liczyłeś na to, że duchowni wspierają hipisów bezinteresownie?
No tak! A tymczasem ta ich ekumenizacja była bardzo silna, jawna. Pytałem hipisów:
„Ludzie! Co wy tak łazicie za tym katabasem? Przecież to Bogusław! Nie widzicie tego, że
to zwykły pedryl? Przecież to ksiądz!”, a oni wiesz… „No i co z tego, że ksiądz?”. Nie
rozumieliśmy się. Albo to ja nie rozumiałem. Wielu rzeczy jeszcze wtedy nie rozumiałem.
Na przykład, że można być jednocześnie hipisem i katolikiem. Było to dla mnie niepojęte.
U mnie to było tak – Jezus owszem, Jesus Christ Superstar jak najbardziej, ale katolicyzm
kościółkowy to już absolutnie nie! Co mi tu będzie ksiądz mówił, jak mam żyć! No i
właśnie dlatego w końcu wyproszono nas stamtąd. Ksiądz Szpak zrobił się ewidentnie
niemiły. Ja byłem łysy, w ogóle nie wyglądałem na hipa, plus jednak robiłem mu krzywą
robotę, naśmiewając się z katolików.
To już koniec zlotu? Nie zabawiłeś za długo.
Szpak wywalił nas na szczęście tylko ze swojego namiotu, ze swojej okolicy. Dookoła
tego namiotu siedziały wielkie grupy hipów z nim zintegrowanych. Więc przenieśliśmy się
kawałek dalej i zapanował spokój. Zapadł zmrok. Łaziliśmy z Irkiem po polu, gadaliśmy
sobie. Dopiero co go poznałem, ale spodobał mi się ten kolo. I tak sobie spacerując,
zobaczyłem, że przed jednym z namiotów siedzi zajebisty hip. Taki wiesz… Pieszczochy,
obwieszony łańcuszkami, długie włosy, skłute łapy. A dookoła niego tabun lasek, różnych
ludzi. Pytam Irka:
– Kto to jest?!
A Irek mówi:
– To jest Rysiek Riedel. Wokalista zespołu Dżem.
– Czad! Kurwa! To jest on!
Pamiętam, że to był okres dużej popularności utworu Paw.
Nie wiedziałeś wcześniej, jak wygląda Riedel?
Telewizji praktycznie nie było, środki przekazu były ograniczone. Nie wiedziałem, jak
Rysiek wygląda, nie miałem pojęcia! Po raz pierwszy usłyszałem zespół Dżem w głośniku
więziennym, jak grali utwór Paw. Potem okazało się, że grał w tym zespole wtedy
perkusista Grzesiek Schneider, który później grał ze mną w Homo Twist. Siedziałem w
więzieniu i spodobał mi się ten numer.
Jakie wrażenie zrobił na tobie Rysiek?
Przede wszystkim nie wiedziałem, że jest ćpunem. A to ćpun, i to jaki (śmiech)! Jak on
wyglądał! Uwierz mi, że Rysiek był wtedy prawdziwą gwiazdą podziemia. Wyglądał
pięknie. Miał wysokie buty do kolan i białą, zajebistą, rozchełstaną koszulę. Wyszpaniony
był jak trza! Do tego miał te skłute łapy. Naćpany był jak automat! Mówię sobie: „Nie no,
kurwa, nie mogę takiej okazji przepuścić. Idę po gitarę!”. Zrobił się wieczór. W namiocie
Riedla siedział z nim cały czas jakiś jego kolo, który wyglądał, jakby miał pomalowane
oczy, ale nie był umalowany, tylko taką miał po prostu oprawę tych oczu. Miał je bardzo
wyraziste. Cały był taki ciemnawy. To był Ślązak. Okazało się, że to nadworny producent
Riedla, że Rysiek go ze sobą ciąga, bo gość mu wszystko organizuje, produkuje, wiesz…
Stanowili taką parę. I obydwaj byli obwieszeni łańcuchami, mieli pieszczochy. Wyglądali
rockandrollowo na maksa. Ja to byłem przy nich dzieckiem w piaskownicy – koszulka w
paski i łysa pała. Jedyne, co miałem w hipisowskim stylu, to jakieś koraliki, które na
szybko założyłem. Nie wyglądałem w ogóle wiarygodnie jako hipis. Mówię:
– Idę po gitarę, zagram mu coś!
Przyniosłem sprzęt i zagrałem Rambling On My Mind. Udało się – gwiazda podniosła
głowę. Riedel powiedział:
– No tak to ja rozumiem. Zapraszam do mojego namiotu.
Wszedłem z nim do namiotu, poznaliśmy się. Mieli bardzo mocny, czarny towar.
Kolega funkcyjny fajnie wszystko przygotował i podał mi w kanał. Dobrze nawalony
wyszedłem z namiotu, a potem graliśmy bluesa do upadłego. Rysiek przyśpiewywał mi
refreny. Znał większość kawałków, które grałem. Byłem wtedy obcykany w takich
klimatach jak Robert Johnson, J.B. Lenoir, Lightnin’ Hopkins, Muddy Waters, John Lee
Hooker, Bo Diddley. Zaimponowałem Ryśkowi, że potrafię grać Bo Diddleya. Faktycznie
spędziłem sporo czasu, żeby się tego nauczyć. Bo Diddley ma specyficzny rytm, nie każdy
potrafił to połączyć – żeby jednocześnie grać i śpiewać. To było trudne, ale ja miałem to
obcykane, bo grałem na streecie.
Ciko i Irek byli z tobą?
Chłopcy siedzieli razem ze mną. Trzymaliśmy się w grupie. Cały czas razem. Był to
bardzo miły wieczór. Riedel dał mi swój numer. Powiedział, że kiedykolwiek będę chciał
wejść na jego koncert, mam wjazd free, i że wieczór też mu się podobał, że było super. I to
właściwie tyle, ile ja pamiętam z wypadu na częstochowski zlot hipisów. Następnego dnia
wróciliśmy do Krakowa, a następnie wpakowałem się w romans. Daj spokój… Moi
koledzy pojechali na Davisa, który pierwszy raz przyjechał do Polski, a ja zostałem przez
babę na chacie. Dramat.
Sala Kongresowa w Warszawie, rok 1983.
Koledzy pojechali na Milesa, a mnie zatrzymała moja nowo poznana dziewczyna
Anka Szarbińska.
Miała jakiś powód? Przecież mogła pojechać z tobą.
Anka się wszystkiego bała. Była córką lekarza. Była bardzo strachliwa, miała
wieczną depresję, płakała bez powodu i tak dalej… Taki typ. Wiesz… Poetka. Mówiła mi:
– Nie jedź z nimi! Jesteś na warunkowym [warunkowe zawieszenie wykonania kary –
przyp. red.]. Musisz pracować! Przecież jak pojedziesz, to nie będziesz pracował, a jak w
pracy powiedzą, że cię nie było, to przyjdą po ciebie i znowu cię zamkną!
Tak się dałem nastraszyć. Jak głupi! Jak ten debil nie pojechałem na Davisa! Moi
koledzy pojechali, a ja zostałem pod kołdrą u Anki Szarbińskiej, co też miało swoje miłe
strony, gdyż jej ojciec – lekarz internista – miał swoją skórzaną walizkę…
A w walizce same skarby. Co znalazłeś?
Nieprzebrane skarby! Walizkę tę trzepałem wielokrotnie. Ale to było tak, że żeby mu
przegrzebać walizkę, to stary musiał być w domu, bo on się z nią dosłownie nigdy nie
rozstawał. Nigdy nie miałem wystarczająco dużo czasu, żeby przetrzepać ją naprawdę
solidnie. Zawsze musiałem to robić na szybko, więc albo wtedy kiedy spał, albo wtedy,
kiedy był w kiblu. Znalazłem tam na przykład relanium w ampułkach, ale było słabe – tylko
mnie to zamuliło.
Tata Ani wiedział, że podkradasz mu leki?
Nigdy nic nie powiedział. Ale teraz lepsza historia – znalazłem u niego adrenalinę!
Była to ampułka z żółtym płynem z napisem „Adrenalina”. I tak się zastanawiam: „Walnąć
sobie jedną czy od razu dwie?”. Poszedłem z tym do kibla, a tymczasem stary w domu,
matka w domu i Anka też się gdzieś plątała. To była porządna rodzina, a ja wiesz… Siedzę
w kiblu ze strzykawką i adrenaliną, którą zamierzam sobie czym prędzej zaaplikować.
Pochodzenie tych ampułek było wiadome, więc bezpieczne, ale co to w ogóle jest ta
adrenalina, jak ona na mnie zadziała – tego nie wiedziałem. Mówię ci, że mało, kurwa,
brakowało, a doszłoby do tragedii! Pierdolnąłem te dwa strzały…
Może trzeba było zacząć od jednej ampułki? Poczekać, aż zacznie działać.
Mówiłem ci już, że w tej kwestii nigdy nie bawiłem się w półśrodki (śmiech)…
Nigdy! Chciałem się ostro naćpać, ostro się nawalić.
Mogłeś umrzeć. Zdajesz sobie z tego sprawę?
Uwierz mi, że byłem bliski śmierci, jak to strzeliłem. Ja nie wiem, ale to się chyba
podaje jakoś domięśniowo, a ja trzepnąłem dożylnie. I to podwójną dawkę! Zrobiło mi się
żółto przed oczami. Dostałem porządnego strzała w mózg. Poczułem się okropnie. Wypadła
mi strzykawka, spadłem z kibla, na którym siedziałem. Przez jakiś czas leżałem na
podłodze, kompletnie nie zdając sobie sprawy z tego, co się ze mną dzieje. Zastanawiałem
się: „Jak ja w ogóle wyjdę z tej łazienki?”. W końcu ktoś zaczął pukać do drzwi. Okazało
się, że to Anka. Otworzyłem i mówię do niej:
– Przeprowadź mnie szybko przez przedpokój. Walnąłem sobie coś podejrzanego i nie
wiem, czy przypadkiem nie umieram…
A Anka wiesz… Przerażona. Weszła do łazienki, a tu następująca sytuacja – gościu
półprzytomny, strzykawka na podłodze… Przeflancowała mnie, ale od tego momentu
patrzyła już na mnie innym wzrokiem. Miała rację. Faktycznie ją wykorzystywałem.
Co wydarzyło się po wyjściu z łazienki?
Wyszedłem od Szarbińskich. To znaczy, wiesz… „Wyszedłem” to duże słowo, prędzej
– zostałem wyprowadzony, nie? Anka mnie wyprowadziła. Musiałem wyjść. W tym domu
oprócz rodziców byli często jacyś pacjenci. Do dziś nie wiem, jakim cudem dotarłem do
swojego domu. Ale wróćmy do tematu torby ojca, do której jeszcze wielokrotnie
zaglądałem, w której w późniejszym terminie okazało się być zdecydowanie ciekawiej
(śmiech)!
Co takiego tam jeszcze znalazłeś?
Znalazłem lek o nazwie deseril. Były to niebieskie tabletki. Napisane było, że są od
bólu głowy, ale jak przeczytałem skład, to od razu rąbnąłem całą fiolkę. W składzie był
Lysergic Acid[29], czyli LSD. Pomyślałem sobie: „Jak to jest możliwe, że poważny pan
doktor Szarbiński ma Lysergic Acid w swojej apteczce?”. Uznałem, że jeśli to jest na ból
głowy, to spokojnie mogę zjeść osiem tabletek. To były takie małe niebieskie tableteczki.
No i zjadłem – był to najlepszy kwas, jaki kiedykolwiek w życiu zażyłem. Już nigdy
później LSD tak dobrze mi nie smakowało. Nie wiem, czy to dlatego, że to był mój
pierwszy raz, czy może dlatego, że produkowała to słynna firma Sandoz. Mieli później
proces o wprowadzanie tego leku z LSD na rynek. Musisz mnie zrozumieć – jak
zobaczyłem, że mam przed sobą Sandoz i LSD w składzie, to ja sobie coś takiego po prostu
zabieram (śmiech). Dostałem genialnego strzała. Widziałem wszystko w trzech wymiarach.
Ba! Ja widziałem w dziesięciu wymiarach! Głaskałem domy, bo wydawało mi się, że są
pluszowe, przytulałem się do drzew, zagadywałem na ulicy przypadkowych ludzi…
Byłeś sam?
Tak, byłem solo. Ale najbardziej podobały mi się domy. Byłem zafascynowany
architekturą. Łaziłem po mieście [Kraków – przyp. red.] i wyobraź sobie – przypomniałem
sobie nagle, że jestem zaproszony na wesele. Żeby było śmieszniej – było to wesele mojej
żony.
Nie rozumiem. To był twój ślub?
Nie. Ona brała ślub, ale nie ze mną.
W świetle polskiego prawa i panującej tu religii to raczej mało prawdopodobne,
aby twoja żona brała ślub z innym mężczyzną.
Trochę nie po kolei opowiadam, ale Basia, która była matką mojego dziecka,
zaprosiła mnie na swoje wesele. W międzyczasie urodziło mi się dziecko. Nie wiedziałem
nawet, że Baśka jest w ciąży, a ja już z nią nie byłem. Później się dowiedziałem. Nasz
związek całkowicie się nie udał, ale ona znalazła sobie męża. Był nim niejaki Prezes,
zawodowo – szef Monaru. Prezes przez pięć lat był ciężkim narkomanem, ale wyszedł z
tego i zaczął leczyć ćpunów. No i on przyjął ją pod skrzydła z tym brzuchem, a ona jego z
kolei do swojej willi, bo jej stary był jakimś emerytowanym dyrektorem. Taki to był
między nimi układ. No i był ten ślub. Jestem zaproszony, a ja na kwasie jak cholera
(śmiech). Zakwaszony jak trza! Wchodzę, a tam tłum ludzi, wielu z nich nie znam. Widzę,
że brat pana młodego, Prezesa, chamek ze wsi, nie za wysoki, krępy, mocno zbudowany,
krzywo się na mnie patrzy. Ja na tych tabletach, które coraz bardziej mi walą, a tam jeszcze
był alkohol. Długo mi to LSD wchodziło, ale już czułem, że coraz mocniej mnie rąbało. I
widzę, że gościu – brat Prezesa – ewidentnie śle mi złą falę, patrzy się na mnie spode łba.
Więc podszedłem do niego i zapytałem grzecznie: „Coś ci się, kurwa, nie podoba?”, a on
zdjął koszulę i idzie na mnie!
Znaliście się?
Dobrze wiedział, kim jestem. Rozpierdoliliśmy całe wesele. On wiedział, że ja
jestem ojcem dziecka – Zuzanny, co to ją niby porzuciłem… O to chodziło. No i wiesz…
Zrzucił koszulę i do ataku. A ja na tym kwasie stałem się jakby ninją. Zacząłem go dręczyć.
Wiedziałem, co za chwilę zrobi, przewidywałem jego ruchy. Chwyciłem się gałęzi i
uderzyłem go obydwiema nogami w klatę! Zrobiłem to jak Jackie Chan. Ośmieszyłem go,
no i w końcu go zabrali, ponieważ dostał już nie wiadomo ile razy w mordę – i z kopa, i z
pięści. Ganiałem się z nim po terenie, chowałem się za drzewa, naśmiewając się z niego,
że nie może mnie złapać. Był coraz bardziej rozwścieczony i coraz bardziej spocony, bo co
chwila dostawał strzała nie wiadomo skąd. Narobiłem tam syfu na maksa – Baśka się
rozpłakała, jej nowy mąż Prezes zaciskał zęby. Słabo wyszło. Prezes był wieloletnim,
ciężkim narkomanem, który ćpając, kończył psychologię kliniczną w specjalizacji leczenia
narkomanii. Prezes miał dostęp do amfy, ale był normalnym, regularnym ćpunem heroinistą.
Czasami przychodziliśmy do Monaru i pytaliśmy Prezesa:
– Ile tych kropel dać? Ile bezwodasa? A jak długo robić odparówkę?
A on:
– Kurwa! Wiecie dobrze, że nie mogę wam tego mówić, ale trzy, cztery krople
wystarczą.
Potrafił się w tym rozkręcić (śmiech). Prezes nigdy nie wrócił do ćpania, ale miał też
okres, kiedy strasznie chlał. Próbował zalać wódą brak hermana, ale podobno wtedy
przemieniał się w okropnego człowieka i wszyscy spierdalali z tego Monaru.
Jaki był finał incydentu weselnego z twoim udziałem?
Rozpieprzyłem wesele matki mojego dziecka. Baśka się popłakała, Prezes się
wściekł. Tyle.
44 Pęga – pieniądze.
45 Kolka – prymitywne narzędzie służące do tatuowania.
Maleńczuk w Berlinie
Rok 1989 był bardzo ciekawym momentem w Polsce. Wszyscy moi znajomi byli już
za granicą, tylko ja jeszcze nigdzie nie byłem. Wszyscy już w tym Berlinie przede mną byli.
Różni ludzie namawiali mnie, żebym wreszcie wyjechał na Zachód i spróbował tam
swoich sił, skoro tak dobrze idzie mi na ulicy. Postanowiłem, że zrobię to i wybiorę się do
Berlina. To był taki czas, że przez Polskę ludzie uciekali z NRD. Można było to jakoś tak
zrobić, że jechali najpierw do Polski, a w Polsce wsiadali do jakiegoś zachodniego
pociągu, który jechał do Berlina Zachodniego. Było tak, że ja jakimś cudem mogłem tam
pojechać. Zdaje się, że po prostu wyrobiłem sobie paszport. Mogłem to zrobić, więc
postanowiłem wyjechać do Berlina i grać tam na ulicy. Wymyśliłem, że wezmę ze sobą z
Polski marihuanę, wsadzę do kieszeni, przewiozę ją i tam, na miejscu ją sprzedam, dzięki
czemu będę miał jakiekolwiek pieniądze, bo ze sobą miałem tylko pięć dolarów.
Podsumowując – miałem ze sobą gitarę, torbę, płaszczyk, pięć dolarów i paczkę trawy.
Tak wsiadłem do pociągu do Berlina. Pociąg był wypełniony gastarbeiterami, jakimiś
ludźmi, którzy mieli paszporty całe zabite pieczątkami. Czegoś takiego jak tam nie
widziałem nigdy wcześniej. Banda złodziei, cwaniaków, handlarzy, geszefciarzy
wszelkiego autoramentu. Było tam też pełno kobiet obładowanych gigantycznymi tobołami.
Pociąg wyglądał jak jeden wielki cygański tabor. Wszystko to byli Polacy, którzy wieźli ze
sobą różne rzeczy na handel do Berlina. O ile sobie przypominam, oprócz tej marychy,
miałem ze sobą jakieś durne zabawki na sprzedaż. Były to kwiaty lotosu wykonane z drutu.
Były dziwne, ale wszystkim się podobały. Akurat był taki moment, że dużo ludzi siedziało i
wyginało z drutu te kwiaty lotosu. Nawet Mietek tym handlował. Zabrałem z Polski około
dwudziestu takich zabawek. Miałem tę paczkę trawy, pięć dolarów i w takiej to formule
zastał mnie niemiecki celnik. Kazał mi pokazać, ile mam pieniędzy. Mówił do mnie:
– Money, money, money!
Pokazałem mu te moje pięć dolarów, a on na to:
– Alles?
Odpowiedziałem:
– Alles.
I pokazałem mu gitarę. Powiedziałem, że jadę grać:
– Ich bin spielen machen.
A on na to:
– Uuu gitarre! Ja! Gitarre! Jawohl! Natürlich!
Uwierz mi, że gdy jakikolwiek Niemiec widział, że jesteś muzykiem, od razu miał do
ciebie bardzo duży szacunek. Pod tym względem złego słowa nie można o nich powiedzieć.
Parę razy zatrzymywali mnie różni celnicy. Czy to jak jechałem sam, czy z zespołem. Ile
razy otwierali klapę i widzieli instrumenty, orientowali się, że jadą muzycy, to od razu
puszczali, kazali zamykać bagaż i: „Alle raus!” (śmiech). Ten celnik, który mnie sprawdzał
w pociągu, też od razu mnie puścił. Pozostali ludzie w przedziale byli kompletnie
zestresowani. Niemiec przetrzepał ich bez litości. W ogóle niemieccy celnicy wprowadzili
naprawdę konkretną, ciężką atmosferę w całym pociągu.
Ale OK – przyjechałem na miejsce. Miałem adres, pod którym miałem się stawić.
Oranienstraße[46]. Pomyślałem: „Where the fuck is this?”. Wylądowałem na Bahnhof Zoo.
Dworzec Zoo w centrum Berlina. Nie znałem miasta, nie znałem w nim nikogo, nie miałem
do kogo zadzwonić, a poza tym komórki wówczas nie istniały. Wiedziałem tylko, że mam
adres Oranienstraße 60, czwarte piętro. Nie pamiętam dokładnie, jak dostałem się na
Kreuzberg, bo umówmy się, że to jest jednak kawałeczek od centrum Berlina. Pojechałem
U-Bahnem. Jest U-Bahn i S-Bahn[47]. Wsiadłem do tej kolejki i jakimś cudem dojechałem
na pierdolone Oranienstraße.
Jak zobaczyłem dzielnicę Kreuzberg, to regularnie spadła mi kopara! Takich jaj to ja
jeszcze w życiu nie widziałem! Była to dzielnica freaków. Całe kamienice były nimi
pozajmowane. Nie widziałem wcześniej takich rzeczy. Wszędzie zajebiste graffiti. Całe
kamienice były pomalowane tak, że spadała szczena. Architektura gdzieś pomiędzy ruiną a
czymś genialnym. A jakie wypasione huśtawki! Ponieważ na Kreuzbergu od lat mieszkało
wielu freaków, to część z nich miała już dzieci i dla tych dzieci odpierdolili huśtawki,
jakich, uwierz mi, nigdy w życiu nie widziałaś! Jaki plac zabaw odpierdolili okoliczni
ludzie dla swoich dzieci, to się w głowie nie mieści (śmiech)! Mieszkała tam mieszanina
ludzka. Oczywiście Niemcy, ale też Brazylijczycy, Arabowie, a też mnóstwo całkowicie
czarnych ludzi. Odnalazłem wreszcie kamienicę, w której miałem się stawić. Wszystko w
niej stało na głowie, wszystko było na odwrót (śmiech). Cała klatka schodowa i tak dalej.
Z jednej strony było widać, że jest syf, ale z drugiej – że ludzie, którzy tam mieszkają,
biorą dragi i to dobre dragi, i mają ich dużo (śmiech)… Nikt im się w to nie wpierdalał. W
tamtym czasie Kreuzberg był całkowicie sfreakowaną dzielnicą. Później wiem, że został
spacyfikowany. Po latach dowiedziałem się, że Kreuzberg już nie jest tym Kreuzbergiem,
którym był. Ale wtedy, kiedy tam przyjechałem, to naprawdę wyglądało to wyjątkowo
freakolsko.
Przez pomyłkę zapukałem nie do tych drzwi, co trzeba. Otworzył mi Niemiec i od razu
zapytał, czy jestem Polakiem, a ja mówię mu, że szukam takiego, a takiego miejsca. A ten
do mnie z awanturą! W połowie po niemiecku, w połowie po angielsku zaczął mi
tłumaczyć, że pożyczył jakąś mechaniczną piłę właścicielowi lokalu, do którego się
wybieram, a ten mu nie oddał. A ja wiesz… Przecież dopiero, kurwa, przyjechałem
(śmiech)! Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Rzeczą, na którą zwróciłem uwagę w
mieszkaniu tego gościa, było kompletnie krzywe okno. Zupełnie nieprostokątne. Jego kształt
był raczej nie do opisania. Rozumiesz mnie, no nie (śmiech)? Cały ten kwartał, fyrtel, który
nazywał się Kreuzberg, był niesamowitą dzielnicą, a Oranienstraße to już w ogóle
apogeum… Szczyt wszystkiego! W końcu trafiłem na ten mój, kurwa, squat. Wkroczyłem do
środka. Rozglądałem się bezskutecznie za właścicielem. Wszyscy spali. Po kątach leżało
kilka lub kilkanaście osób. Wśród nich ileś tam lasek. Jedna bardziej chujowa od drugiej.
Przyjechałem z samego rana. Była siódma lub może nawet szósta rano. O takiej porze
przylatywał pociąg z Polski. Na squacie był niewiarygodny syf. Takiego brudu dawno,
kurwa, nie widziałem. Wszystko się ruszało. Jak poszedłem się odlać i zobaczyłem, jak
wygląda kibel, to zrozumiałem, że pierwszą rzeczą, jaką muszę zrobić, to trochę
posprzątać, bo inaczej nie dam rady w ogóle tam funkcjonować. Jakkolwiek zdarzało mi
się spać na klatkach schodowych, siedziałem w więzieniu i różne rzeczy widziałem,
takiego syfu i brudu jak tam to nigdy, przenigdy jeszcze nie spotkałem. Mimo że też nie
byłem w tamtym czasie jakimś wybitnym czyściochem, ale jak to zobaczyłem, to normalnie
odpadłem! W kontekście kilku kolejnych dni, które tam spędziłem, błyskawicznie
zorientowałem się, że Polacy mocno odstają od całej reszty pod względem higieny. Co tu
dużo mówić… Squat był skandaliczny. Wyciągnąłem faję i zacząłem nabijać. Przysiadły się
jakieś kretynki, które właśnie wstały, i zaczęły palić ze mną. Zagadałem je:
– Cześć, jestem Maleńczuk. Przyjechałem na wasz squat. Na razie mam tylko pięć 5
dolarów, ale zamierzam grać na streecie. Doradźcie coś, pomóżcie, wytłumaczcie, co i jak.
Miałem tam na miejscu dwóch kumpli. Z rogu podniósł się niejaki Cipas z zespołu
Street Blues. Był to gościu, który jakiś czas wcześniej przedmuchał mi laskę. Cipas był z
Łodzi, gdzie mieszkał w zapijaczonym domku na Bałutach[48] czy gdzieś. W wieku lat
osiemnastu wyglądał, jakby miał 60 (śmiech). W Łodzi miałem też drugiego kumpla,
perkusistę o ksywie Cartney. Otarł się o Blue Café. Potrafił świetnie grać na gitarze, na
bębnach i śpiewać. Taki ogólnie uzdolniony typ. Cyganowaty, indianowaty brunet. Garbaty
nos, ciemna karnacja. Też przeleciał mi laskę – Baśkę – tę, z którą mam swoje pierwsze
dziecko, Zuzię. Baśkę dostałem od Radwana po wyjściu z więzienia, a później Baśka
zakochała się w Cartneyu, który był hipisem, więc mu ją oddałem. „Proszę bardzo, kolego,
nie ma problemu, jest twoja” – tak to się wtedy robiło. Basia później poszła gdzieś w
odstawkę, a my z Cartneyem się zaprzyjaźniliśmy. Kumplowałem się z nim, bo był
muzykiem. To właśnie on poznał mnie z Cipasem. Tak więc w Łodzi miałem paru kumpli.
Ich zespół Street Blues osiągał na imprezach szczyty ohydy. Pamiętam, że była akcja, o
której słyszałem, ale której świadkiem nie byłem, która polegała na tym, że chłopcy nasrali
na stół.
Nie było ci wstyd za kolegów?
No wiesz (śmiech)… Nie było mnie przy tym. Nie identyfikowałem się z nimi, a sam
takich pomysłów nigdy nie miałem.
Nieźle dostawałeś wtedy w poroże.
Cartney przeleciał mi Basię, a Cipas w późniejszym terminie Beatę Kamoji. Poroże
nie-poroże, nie będziemy o tym mówić, bo to nie ma nic wspólnego z dragami.
Tyle lat minęło, a wciąż boli... W takim razie wracamy do Berlina. Jak poszło ci z
graniem, zarabianiem?
Przyjechałem na squat na Oranienstraße i od razu nabiłem faję z marychy. Jedna z
głów, która podniosła się ze stosu szmat, była głową Cipasa. O nim zupełnie serio można
było powiedzieć „dzidzia-piernik”. W wieku osiemnastu lat miał już siwe włosy.
Alkoholikiem był prawdopodobnie od dziesięciu lub więcej lat. Był skończonym pijakiem.
Grał bluesa i robił to dobrze. Mogłem się od niego uczyć gry na gitarze. Wiedziałem, że
spotkam go na squacie, na który się wybrałem, bo to właśnie na niego dostałem namiary od
Ichana z Pruszkowa, brata Beaty Kamoji. Zagadał mnie:
– Chcesz grać na ulicy?
– Tak, chcę grać na streecie.
– Tu nie gra się na streecie. Pod tym względem jest chujowo. Nikt cię nie skuma z
tymi twoimi piosenkami, z tymi twoimi bluesami. Jak zarobisz pięć marek dziennie, to
będzie wszystko. Dużo lepiej jest rąbać ogródki.
Nie wiedziałem, o co chodzi, więc zapytałem:
– Jakie ogródki? Co to znaczy „rąbać ogródki”? Co mam robić?
Cipas wszystko mi wyjaśnił:
– Bierzesz gitarę, zawieszasz ją sobie na pasku, podchodzisz do barmana i mówisz
tak: „I’m a singer. Can I play here?”. Jak się barman zgodzi, to wyłącza muzykę. Grasz trzy
numery, obchodzisz ludzi, mówisz do każdego: „Give the mark”, zawijasz kasę i
wypierdalasz z lokalu. Trzepniesz kilka takich miejsc, strzelisz parę takich ogródków i
swoje zarobisz. 20 marek lub więcej. I to już będzie dobrze.
Pomyślałem sobie: „No, kurwa, dobra. Jak już jestem, to jestem. Będę rąbał ogródki”.
Wrócimy jeszcze do tematu grania, ale chciałabym, abyś opowiedział mi coś
więcej o squacie, na którym zamieszkałeś. Czy miały tam miejsce jakieś epizody
narkotykowe?
Zdecydowanie jest coś, co muszę opowiedzieć. Jak już mówiłem – kiedy
przyjechałem, było wcześnie rano. Zrobiła się dziesiąta, maksymalnie jedenasta. Poranek. I
nagle ktoś otworzył drzwi z kopa. Do środka wszedł niezidentyfikowany osobnik. Rzucił na
sam środek skłębionych szmat kawał brązowej kości haszu. Z pięć gram. Rzucił, trzasnął
drzwiami i poszedł w pizdu (śmiech)! Zaskoczyło mnie to. Usiłowałem dowiedzieć się, o
co w ogóle chodzi. Zapytałem domowników:
– Co jest? Co to za klient?
A Cipas na to:
– A wiesz, Maciek, bo tu naprzeciwko mieszka taki Niemiec – freak i diler, który
codziennie bez pytania rzuca nam kość haszu.
– Fajna, zajebista sprawa! Niezły freak…
A może dawał wam towar, żeby zapewnić sobie spokój, żebyście na niego nie
donieśli?
Ty jesteś jednak strasznym pragmatykiem (śmiech). A może po prostu był fajny?
Przecież i tak tyle tego miał, że to dla niego bez znaczenia. Swoje i tak na pewno zarabiał.
Mimo iż Polacy higienicznie odstawali od reszty, na squacie był okropny brud, to jednak
ten Niemiec codziennie wrzucał nam kość haszu. Pamiętam, że jak tylko się tam pojawiłem
i zapukałem przez pomyłkę do Niemca, to ten od razu kazał mi przekazać koledze ze squatu,
że jest „arsch schwul”[49], bo coś pożyczył i nie oddał (śmiech). Całkowicie sfreakowane,
fajne towarzystwo. Zajaraliśmy tego haszu. Wreszcie zajebiste, porządne palenie! Prawda
jest taka, że w Polsce otumanialiśmy się marihuaną, z mocą której bywało bardzo różnie, z
naciskiem na słabo, a hasz, który rzucił Niemiec, był zajebisty.
Wypaliliście blanta, zadomowiłeś się. Co z graniem? Poszedłeś rąbać ogródki, jak
radzili koledzy?
Zaplanowaliśmy to na popołudnie. Dobrze mi poszło. Koledzy ze squatu pokazali mi,
jak to się robi, zaprowadzili w odpowiednie miejsce. Wszystko krzyczało we mnie:
„Maciek! Nie rób tego!” (śmiech). Naprawdę nie chciałem tego robić, ale byłem w
desperze[50] i po prostu musiałem to zadanie wykonać. Podszedłem do barmana i mówię:
– I’m a singer. Can I play here?
Patrzył się na mnie i patrzył, aż w końcu odpowiedział:
– Are you sure?
– Yes, I’m sure.
– OK. You’ve got 10 minutes.
Barman wyłączył muzę i wtedy zacząłem grać. Zagrałem St. James Infirmary i jakieś
dwa inne bluesy. Spotkałem się z zainteresowaniem. Wykonałem trzy piosenki, po czym
zabrałem się do zbierania pieniędzy. Odwróciłem gitarę do góry dnem. Podchodziłem z nią
do stolików i podstawiałem gościom pod nos. Obszedłem całą knajpę. Zaczęli kłaść kasę.
Zrobiło się fajnie. Chociaż wiesz… Te niemieckie knajpy wyglądają tak, że z jednej strony
siedzi wykręcone towarzystwo, które pije i pali haszysz, a z drugiej strony masz niemiecką
rodzinę, która wpierdala wielkiego wursta[51], normalnie żre obiad. Tak więc napotkałem
na takiego właśnie typowego Niemca, który jak do niego podszedłem, żeby mi coś wrzucił,
to jebany nie chciał mi nic dać i jeszcze głupio się tłumaczył: „I spend last mark”, a na
stole miał wielkiego wursta. Odpowiedziałem mu: „A chuj ci w dupę” i poszedłem sobie.
Jak wyszedłem z tej knajpy, to miałem dobre 15 marasów. Z pięcioma dolarami
przyjechałem do Berlina, a tu mam już 15 marek! Gdzie tu iść? Miasto wielkie jak, kurwa,
diabli. Nie jestem w stanie opisać, gdzie dokładnie poszedłem, którędy i tak dalej, ale
jakoś mi się udało. Szedłem całkowicie na azymut. Starałem się iść tam, gdzie było
najwięcej ludzi. Wpierdoliłem się na przykład do całkowicie tureckiej knajpy, gdzie nie
było ani jednego białego, kurwa, człowieka. Zawyłem już na samym wejściu (śmiech).
Miałem wtedy taki specyficzny, trochę właśnie turecki zaśpiew. Zobaczyłem, że siedzą
sami Turcy. Zaśpiewałem po polsku jakiś utwór typu Alicja i jebnąłem wokalizę.
Wtedy od marihuany wykręcało mi się we łbie i zasuwałem takie niekończące się
wokalizy, które miały ewidentnie wschodni zaśpiew, więc ci wszyscy Turcy spoglądali na
mnie ze zdziwieniem znad herbaty, którą popijali. Trochę się śmiali, trochę mnie
nawoływali. Mieli ze mnie ubaw, ale czułem, że jednak coś jest nie tak (śmiech)… Jeden
jedyny raz wszedłem do takiej knajpy. Czułem, że chcą mi dać do zrozumienia, że nie do
końca dobrze trafiłem, ale jednak się śmiali, więc nie było źle. Jednocześnie widzieli moją
bezczelność, którą epatowałem, bo nie pozostało mi nic innego. Pamiętam, że w jednej
części lokalu było dużo stolików. Jeden Turek siedział sam przy jednym takim stoliku i pił
herbatę. A w drugim, mniejszym pokoiku siedziało kilku grubych Turków w fezach z taką
sznurówką, końcówką na czubku głowy. Wiesz, jak wygląda fez, no nie? Grali w domino.
Pomyślałem sobie: „Idę do nich, kurwa! Może mi coś kopsną” (śmiech). Byłem durny i
bezczelny. Wiadomo było, że jestem tam na raz, więcej nie wrócę. I ryję się do tego
stolika, przy którym oni grali. Wyrósł przede mną wielki Turek o bokserskiej mordzie. W
ręku trzymał pięciomarkową monetę. Uderzył mnie nią, pchnął w pierś. Strzelił mnie tą
monetą. Tak się na mnie popatrzył, że zrozumiałem, że muszę natychmiast wypierdalać z
tego lokalu. Gdzie ja w ogóle, kurwa, wszedłem (śmiech)!
Spierdoliłem stamtąd czym prędzej, ale jednak udało mi się zarobić dziesięć marek.
Poszedłem w następne miejsce. Wkroczyłem na jakąś inną ulicę, gdzie trafiłem na
całkowity freak out. Jak to zobaczyłem, to pomyślałem sobie, że nie będę tu, kurwa,
śpiewał St. James Infirmary, tylko zaimprowizuję coś od początku do końca. Wykonam
pieśń we własnym języku. Byłem ujarany, miałem w kieszeni kość haszyszu, czyli wszystko
się zgadzało. Później już cały czas miałem ten hasz ze sobą. Sam chodziłem do
niemieckiego dilera, który mieszkał naprzeciwko nas, i kupowałem sobie. Obcinał
obcęgami takie w pytę wielkie kawałki. W ogóle tego nie ważył. Zawsze miał płachtę
haszyszu wielkości metr na metr. Płachta ta była zawinięta w folię. Jak przychodził klient,
to odwijał kawałek folii, brał obcęgi i obcinał. Pełen hurt (śmiech). Żadnego szczypania
się, zawijania w nie wiadomo co, niedoważania czy coś. W ogóle nie ważył, tylko obcinał
na oko.
Wszedłeś do kolejnego lokalu i zaimprowizowałeś utwór w wymyślonym języku.
Jak cię odebrano?
No tak, już bym zapomniał (śmiech)! No więc wszedłem do tej knajpy pełnej
niemieckich freaków, ale to już takich ewidentnych. Zapierdoliłem song z czapy. Wszyscy
się zamknęli. Publika zareagowała wielkim: „Wow!”. Obszedłem ich, zebrałem kasę,
poszedłem dalej. Zrobiłem w ten sposób jeszcze z pięć knajp. W którejś kolejnej trafiłem
pijanego Niemca, któremu tak się spodobałem, że położył mi 20 marek. Ja patrzę, a ja mam
już 80 (śmiech)! Taka, kurwa, kasa, jakiej w życiu na oczy nie widziałem! I to pierwszego
dnia! Mam 80 marek – absolutnie idę do domu. Tylko gdzie to, kurwa, jest (śmiech)? Ale
widząc, ile mam pieniędzy, wziąłem taxi na Oranienstraße. Wracam na tę chatę, a tam stara
bida – brudno, smród i w ogóle syf. Wszyscy liczą drobne, nie? Z grających bluesa był
Cipas. Był tam też jeszcze jeden kretyn, który przebierał się za Indianina i grał bluesa, tyle
że na harmonijce. Dla wzmocnienia nosił ze sobą piecyk na baterię. Biegał wzdłuż deptaka
w tym swoim indiańskim pióropuszu. Świr. Byłem ja i były też jakieś idiotki. Paskudne
laski, które sprzedawały te zasrane, druciane zabawki.
Mówiłeś, że też zabrałeś z sobą z Polski trochę drucianych gadżetów na
sprzedaż. Oddałeś dziewczynom czy oprócz rąbania ogródków zająłeś się również
handlem ulicznym?
Oddałem do spylenia tym laskom. Dochód do podziału. Nie chciało mi się tego robić.
Miałem już lepsze zajęcie. Pierwszego dnia zarobiłem 80 marek. Później nie schodziłem
poniżej pięćdziesięciu.
W ciągu dnia zarobiłeś 80 marek. Wróciłeś taxi na squat. Co robiłeś wieczorem?
Od razu poszedłem do Niemca i kazałem odkroić sobie haszu. Wszedłem na chatę i
pytam:
– Który tu jest w ogóle, kurwa, właściciel? Który tu rządzi? Bo mnie tu już
opierdalają za niego! Za ten wasz syf!
Nie ma gościa, nikt nie wie, który to. Jeden coś wyskoczył:
– Taki jakiś blondyn, ale dawno go nie widzieliśmy. Nie pamiętam w tej chwili nawet
jego ksywy.
Załamka. Zaapelowałem:
– Błagam was, posprzątajmy tu.
I od razu wziąłem się do roboty. Zacząłem ścierać stół i tak dalej. Udało się –
namówiłem freaków do pracy. Poszedłem do sklepu na dół. Nakupowałem jedzenia, bo na
squacie nie było nic, tylko jakieś ogryzki. Kupiłem też chyba wódkę. Przyniosłem to
wszystko i poustawiałem na stole. Ujaraliśmy się i zaczęło się wielkie sprzątanie.
Zagoniłem laski i całą resztę, żeby pozbierali śpiwory z podłogi. Wzięliśmy się za
porządne sprzątanie, zamiatanie i w ogóle zrobiło się fajnie. Wyszła z tego superimpreza.
My tu zapierdalamy, a ja nagle widzę, że na piętrowej pryczy leży fiut i nic nie robi, nie
pomaga nam. Jak się zaraz dowiedziałem – on w ogóle z tej pryczy nie schodził, więc
podczas naszego sprzątania cały czas trwało natrząsanie z jego osoby. Któryś z kolegów
przestrzegł mnie:
– Maciek, nie gadaj z tamtym typem z pryczy, bo on gra country. Chodzi na jakąś
wyspę, gdzie przyjeżdżają mercedesami zesnobowani Niemcy, którzy słuchają country. A
my tu wszyscy gramy bluesa, no nie?
I ci, co grali bluesa – pili wódkę i palili blanty, i w ogóle byli jako tako do życia, a
ten co grał, kurwa, country – nie dzielił się i nie chciał jeść tego, czym go częstowaliśmy.
Mówił, że ma swoje, że nie chce, i koniec. Miał ze sobą słoiki wypakowane żarciem, grał
country i szczypał się na drobne. Chujowy był. Beznadziejny. Tolerowali go, bo też miał
długie włosy, ale cały czas się z niego naśmiewali. Siedział na tej górnej pryczy i chuj mu
w dupę. Cały czas z dołu trwały docinki w jego kierunku.
Czy odnalazł się w końcu gospodarz squatu?
Tak, pojawił się. Był to całkowicie zdezelowany gość bez iglatury. Wydaje mi się, że
nawet troszeczkę opierdoliłem go za bałagan i powiedziałem mu, że jest „arsch schwul”,
bo tak mi powiedział jego sąsiad, który z trudem wytłumaczył mi, że to dlatego, że tamten
nie oddał mu piły mechanicznej. Zanim zrozumiałem Niemca, że w ogóle mówi o pile, to
uwierz mi, że też trochę to potrwało (śmiech). No i taki to był właśnie ten właściciel, ale
chuj z nim. Później znów gdzieś się rozpłynął. Siedziałem na tej chacie jeszcze dobry
tydzień. Szukałem kokainy. Łaziłem po knajpach. Chciałem się bić z Niemcami. Składałem
się z nimi na rękę. Byłem bezczelny. Cały czas podrywałem jakieś laski, ale absolutnie nie
miałem ochoty na żadne romanse z Polkami. Koniecznie chciałem wyrwać jakąś Niemkę,
Greczynkę albo jeszcze coś innego. Pełno tam tego było. Tabuny! Cały czas szukałem
koksu, ale nikt nie chciał mi nic podpowiedzieć. Strasznie modny był wtedy hasz. Ale w
końcu spotkałem fajną barmankę, która jeszcze do tego miała siostrę i zrobiło się miło
(śmiech)… Bujałem się tam sam, bez Polaków. Na chwilę udało mi się oderwać od tego
polskiego, kurwa, klimatu. No i próbowałem wyrwać tę barmankę i całkiem dobrze mi
szło. W międzyczasie fiknął mi jakiś Niemiec, to złożyłem go na rękę. Mówię do poznanej
laski:
– Załatw mi koks! Gdzie tu jest jakaś kokaina?
A ona do mnie:
– Nie bierz tego, nie szukaj tego! Po co ci to? Brałeś to kiedyś?
– Nie, nigdy. Ale chciałbym spróbować…
To ona znowu:
– Nie bierz tego. Haszysz lepszy.
Śmiesznie spędziłem wieczór z tą laską, mimo iż do niczego nie doszło. Koksu też mi
nie załatwiła. A jak następnego dnia tam przyszedłem, to okazało się, że trwa totalna
obława policyjna na ten lokal. Więc prawdopodobnie ten koks tam był, tylko nie chcieli mi
powiedzieć, bo już wiedzieli, że coś się święci. Jak pojawiłem się tam następnego dnia, to
lokal był z każdej strony otoczony przez policję. I tak bujałem się po mieście ładnych parę
dni. Później nagle Cipas mówi:
– Słuchaj! Jest taka sytuacja, że zmieniamy lokalizację. Jakiś Niemiec postanowił
oddać nam swój pokój w akademiku.
I właśnie tam zobaczyłem, jak wygląda taka normalna, polska emigracja. Bójki o
łóżko i tego typu bzdury. Trzech Polaczków tam mieszkało. Był to krótki epizod, który
szybko się skończył. Klimat był nie do wyrobienia. Syf.
Jest 1989 rok. Może załapałeś się na upadek muru berlińskiego?
Trafiłaś! To jak tak, to wracamy z opowieścią na squat na Oranienstraße. Któregoś
dnia nagle wpada gość i krzyczy:
– Nie uwierzycie, co się stało! Mur berliński został otwarty i ludzie ze Wschodniego
Berlina wchodzą masowo do Zachodniego!
Wszyscy popatrzyli po sobie. Pomyślałem: „Ale jajca!”, i powiedziałem:
– To nie jest moment na granie.
Poleciałem do sąsiada dilera, wziąłem dychę haszu, zbiegłem na dół do tureckiego
sklepu i stanąłem w kolejce po flaszkę. Kupiłem jakąś ohydną turecką mocną wódkę i
poszedłem tam, gdzie trzeba, i uwierz mi, że byłem świadkiem słynnego wydarzenia w
postaci otwarcia muru berlińskiego!
Jak to wyglądało? Jakie zrobiło na tobie wrażenie?
Bramki otwarto jednostronnie. Do Berlina Zachodniego w płynny, masowy sposób
zaczęli napływać Niemcy z Berlina Wschodniego. Niemcy w dekatyzach, wyglądający
dziesięć razy gorzej od Polaków. Wyglądający tragicznie! Starsi mieli łzy w oczach. Było
to jedno z moich piękniejszych przeżyć. Berlin Zachodni to miasto artystów. Stałem tam i
patrzyłem, jak ci inteligentni, szczupli, wyrafinowani Niemcy z Berlina Zachodniego stoją i
witają swoich pobratymców zza muru. Pobratymców, którzy są opuchnięci, czerwoni od
piwa, mają plerezy jak hokeiści w dawnych czasach – z przodu krótkie, z tyłu długie włosy,
dekatyzowane jeansy, są zdezorientowani i po prostu masowo wchodzą do Berlina
Zachodniego. Widziałem, jak gość podjechał vanem i wyjmował z niego zgrzewki piwa,
banany, owoce. Wręczał zestaw każdemu wchodzącemu. Bardzo mi się to podobało. W
ogóle muszę powiedzieć, że Niemcy z Berlina Zachodniego niezwykle miło przyjęli tych
ludzi. Podczas całego zamieszania nalazło się tam Turków, komunistów, socjalistów.
Wiesz… Berlin Zachodni to jest miasto takich właściwie lewaków, punkowców i tak dalej.
Nalazło się tam tego wszystkiego. Byli na przykład tacy z czerwoną flagą, którzy chcieli
przejść na wschodnią stronę, argumentując:
– My jesteśmy komunistami! Chcemy tam wejść!
Śmiechu było co niemiara. Faktycznie część ludzi zaczęła dłutować, niszczyć ten mur.
Momentalnie, jak tylko Niemcy zorientowali się, że już można, że już im wolno, tak nagle
zaczęli zasuwać. Ja sobie siedziałem i jarałem blanta za blantem. Piłem turecką wódkę i
patrzyłem, jak Niemcy się bawią. Prawda była taka, że Niemcy z Berlina Wschodniego
dosłownie zarzygali im miasto. Takich tłumów już nigdy później tam nie widziałem. Miasto
całkowicie zdziczało. Wszyscy moi znajomi ze squatu polecieli grać, sądząc, że na pewno
bardzo dużo zarobią. Doszło do sytuacji, w której urząd miasta wymieniał 100 marek
wschodnich na 100 marek zachodnich. Była to ultraprzebitka. Musiałeś się tylko
wylegitymować, że jesteś Niemcem z Berlina Wschodniego. No i cóż… Strasznie ładnie
ich przyjęli. Wszyscy ci, którzy poszli wtedy grać, sądząc, że świetnie zarobią, to owszem
– zarobili, tyle że całą masę blaszanych, nic niewartych NRD-owskich pieniędzy. Śmiałem
się z nich. Poczułem wtedy, że pora już wracać do kraju. Wziąłem do kieszeni haszu, ile
wlezie, tyle, na ile było mnie stać. Zostawiłem sobie może z 20 marek. Nie chciałem
przyjechać do Polski goły. Postanowiłem pojechać na dworzec, wsiąść do pociągu i
wrócić do domu. Nie wiem dokładnie, ile czasu siedziałem w tym Berlinie, ale myślę, że
może z 10 dni.
Za dużo to nie zaoszczędziłeś.
Tylko te 20 marek. Wydawałem pieniądze na bieżąco. Jak kończyłem rąbać ogródki, to
chodziłem do knajp. Bawiłem się, upijałem. Wydawałem pieniądze głównie na alkohol.
Jak wyglądał twój powrót do Krakowa?
Daj spokój… Rankiem zobaczyłem pociąg, który miał odjeżdżać do Polski, który był
tak zapchany, że całkiem zwątpiłem. Ale ponieważ nie było wyboru, to trzeba było się do
niego wpierdolić. Pamiętam, że byłem w bardzo bojowym nastroju. Dobrze się czułem.
Była na przykład taka sytuacja, że jakichś kobiet nie chcieli wpuścić do środka, bo nie było
już miejsca. I jedna z tych kobiet mówi:
– No czemu nie chcecie nas wpuścić? Przecież każdy chce jechać.
Pomyślałem sobie: „Dobre hasło – każdy chce jechać”. Krzyknąłem:
– Wpuszczać te baby!
I wpuścili je.
Nieźle się rządziłeś.
A tak, tak (śmiech)! Najbardziej rządziłem się w lokalach na mieście. Pamiętam, jak
ktoś mi powiedział, żebym pojechał na Savignyplatz. Jest to wysnobowana dzielnica
burdeli i drogich knajp, gdzie można dobrze szarpnąć. Wszedłem w jedno miejsce i
zagrałem. Knajpa była długa niczym kiszka. Podszedłem do kolejnego stolika, żądając
pieniędzy, a baba mówi do mnie:
– We couldn’t here you.
A ja do niej:
– Maybe you talk too much.
I tak dalej, nie (śmiech)? Byłem bezczelny, bo było to jedyne, co mogłem zrobić. Albo
taki jesteś, albo przegrasz. Pamiętam, że jak strzeliłem do baby tym tekstem, to zupełnie ją
zamurowało. Zamiast mnie opierdolić, dała mi jeszcze dwie marki (śmiech). Fikałem, ale
w rezultacie okazywało się, że ludzie się mnie bali i zawsze wychodziło na moje.
Udało się wrócić do Polski za pierwszym podejściem?
O dziwo, tak. Muszę ci opowiedzieć jedną historię z mojego powrotu. Widziałem
bardzo dziwną scenę. Był tłum ludzi, a w nim dwóch rosyjskich żołnierzy w radzieckich
mundurach. Wysokich chłopaków, takich jak ja. I przychodzi niemiecki, kurwa, celnik.
Tłumok jak chuj. Przeciska się i w ogóle. I nagle zobaczył tych dwóch ruskich. Zaczęła się
między nimi ostra rozmowa i ja się patrzę, a tu nagle ten niemiecki celnik zaczyna prać po
pysku jednego z tych radzieckich żołnierzy. I to z zamachem. Przy tych wszystkich ludziach.
Lał go po mordzie, aż spadła mu czapka. Stary, pięćdziesięcioparoletni niemiecki zgred
leje młodego, ruskiego, wysokiego żołnierza, chłopaka jak szóstkę. Mówię:
– Zostaw go, kurwa twoja mać! Jezus Maria!
Byłem przyzwyczajony do tych wszystkich awantur, które miały miejsce w Polsce. U
nas nikt by się tak nie panoszył. Podniosłem krzyk i ludzie za mną też:
– Co jest? Co tu się, kurwa, dzieje?! To już nie te czasy! Co wy sobie w ogóle
myślicie? Co się tak panoszysz jebany, niemiecki chamie?!
Tłum mnie popierał:
– Ma pan rację! Tak jest! Niech sobie nie myśli!
No i taka to była historia. Takie doświadczenia zaliczyłem. Wróciłem do Polski.
Przywiozłem 20 marek.
Przyjeżdżałeś jeszcze później grać do Berlina?
Pojechałem tam jeszcze dwa razy. Ciąłem ogródki. Wiedziałem już, jak chodzić, jak
się to wszystko robi. Byłem też na paru różnych zespołowych próbach. Gdybym się
wkręcił, gdybym został, można byłoby coś muzycznie pokombinować, ale nie stało się tak.
Brali mnie za bluesmana, a ja chciałem czegoś innego. Koksu też w Berlinie nie znalazłem.
Nie udało się. I jeszcze długo go nie znalazłem (śmiech). Pierwszy raz wciągałem kokainę
w 1995 lub 1996 roku. Okazało się, że już nie trzeba po ten koks nigdzie jeździć, bo koks
sam przyjechał do Krakowa za pośrednictwem towarzystwa z restauracji Ritmo Latino, ale
to już następna historia…
66 Zakłady Chemiczne „Bonarka” – krakowska fabryka produkująca fosforany (superfosfat wapniowy, fosforan
amonowy) działająca w latach 1946–2002; zakłady w znacznym stopniu przyczyniły się do zanieczyszczenia Krakowa; do
pracy w nich kierowano tak zwane niebieskie ptaki, czyli ludzi uporczywie uchylających się od pracy lub skazanych za
drobne przestępstwa.
67 Dostać bilet – potoczne określenie karty powołania (do wojska).
68 Skawina – małe zapyziałe miasteczko w okolicach Krakowa uchodzące za symbol buractwa.
Ritmo Latino
Był początek lat 90. Przeprowadzałem już próby z Homo Twist i o ile sobie
przypominam, odbywały się też próby reaktywowanych Püdelsów, którzy pozjeżdżali się z
Ameryki i innych krajów. Był to typ ludzi, którzy wyjeżdżali za granicę, żeby łatać dziury
budżetowe. Znali angielski i byli światowi jak na tamte czasy.
Współpracowałeś z nimi wcześniej?
Raz, w 1985 roku miałem z nimi coś wspólnego. Później była wielka przerwa.
Niemalże beze mnie powstała płyta Kora Püdelsi. Powstała de facto dlatego, że przestałem
z nimi współpracować. Współpracy zaniechałem, ponieważ nie chciało mi się dalej
wysłuchiwać ich niekończących się kłótni.
Płyta powstała dlatego, że zakończyłeś z nimi współpracę? Co to znaczy?
Tak, bo po moim odejściu na gwałt szukali wokalisty, żeby jednak nagrać tę płytę.
Było ciśnienie, bo dostali wjazd do studia Teatru Stu [Kraków – przyp. red.], a było to w
tamtym czasie najlepsze studio w Polsce. Mieli tam wjazd, więc koniecznie chcieli
nagrywać. Repertuar odziedziczyli po zmarłym Piotrze Marku. Mówimy o okresie kolejnej
reaktywacji Püdelsów, kiedy ja przeprowadzałem próby z Homo Twist. Być może miałem
już jedną płytę na koncie, ale nie dało mi to żadnej stabilizacji finansowej. Pierwszy skład
złożony z alkoholika i narkomana definitywnie się rozpadł.
Kto wchodził w ten skład?
Miarka, który był narkomanem i któremu musiałem załatwiać heroinę, żeby w ogóle
przychodził do studia, i Grzesiek Schneider, który był skończonym alkoholikiem. To jest ta
sama ekipa, którą opisywałem ci wcześniej w szerszym kontekście. Byliśmy po pierwszej
płycie, która ledwo ujrzała światło dzienne, a zespół już całkowicie się rozleciał. Miarka
poszedł na leczenie, a Schneider po prostu zrezygnował i zniknął. Tak zastały mnie lata 90.
Sytuacja przedstawiała się następująco – bandu nie było, granie na ulicy się skończyło.
Prawda jest taka, że i tak nie chciałem już grać na streecie. Byłem opatrzony, wszyscy mieli
mnie dość. Püdelsi coś tam chcieli, ale ja nie byłem zdecydowany. Homo się rozpadło,
więc zacząłem handlować haszyszem z Bolcem. Bolo przywoził stugramowe kawały
haszyszu w kształcie czekolady. Był to dobry stuff. Przychodził do mnie i odbywało się
wielkie ważenie, dzielenie na porcje. Pamiętam, że miałem wtedy jazdę na Albrechta
Dürera, więc w naszym wydaniu był to „Albrecht Diler” (śmiech). Bolec był śmieszny,
inteligentny. Fajnie sobie bajerzyliśmy. Dużo przywoził tego towaru. Całkiem na poważnie
zająłem się wtedy handlem. Wychodziłem na miasto z kieszenią pełną haszu, podzielonego
na gramy i zawiniętego w sreberka. Znalazłem gdzieś na chacie folię aluminiową w
różnych kolorach. Wpadłem na pomysł, że będę zawijał w nią hasz. Szybko zyskałem sporą
grupę zainteresowanych. Było śmiesznie, bo dzięki tej różnokolorowej folii narkomani
obstawiali, czy dostaną danego dnia „cukierka” czerwonego, żółtego, różowego, srebrnego,
czarnego, czy jakiegoś tam innego. Wiesz, jak to palacze (śmiech)… Właściwie rzecz
nieistotna, ale to jest tak jak z dziećmi – kolor ma znaczenie.
Pamiętam, że fajnie się wtedy z Bolcem bawiliśmy. Zaczęliśmy robić próby Homo
Twist, wziąłem go na perkusję. Nie było grania, więc dużo przebywałem na mieście,
właściwie cały czas. Nie siedziałem na chacie, bo nie było tam co robić. Nie miałem
jeszcze dzieci. Chyba nawet telewizora nie miałem. Mieszkałem już u mojej żony Ewy, w
centrum Krakowa. W tamtym czasie jej mieszkanie to był taki właściwie squat. W ogóle
nie mieliśmy mebli. Dobrze, że w ogóle był prąd, ale wolałbym nie mówić, w jaki sposób
go pozyskiwaliśmy… Mogę powiedzieć tyle, że urągało to wszelkim zasadom
bezpieczeństwa przeciwpożarowego i każdego innego. No, ale umówmy się, w tamtym
czasie bardzo dużo ludzi żyło na jakąś taką dziwną kocią łapę. Układy komunistyczne już
padły, a nowe układy to prawdziwy burdel na kółkach. Moim układem na tamten czas było
handlowanie haszyszem z Bolcem.
Policja była wciąż nieaktywna pod tym względem?
Wyobraź sobie, że dalej nic. Ewentualnie jak już kogoś gonili, to amfiarzy. Na
początku lat 90. policja sama nie wiedziała, czy jest policją, czy milicją. Niektóre
samochody jeździły wciąż z napisem „milicja”, a inne już z napisem „policja”, co
wzbudzało sensację na postojach taksówkowych. W ogóle miałem wrażenie, że miastem
rządzili taryfiarze. Nie ukrywam, że dostałem kiedyś ciężki wpierdol od
dwudziestoosobowej grupy taksówkarzy pod krakowskim dworcem, o czym opowiem ci w
międzyczasie. Tak czy inaczej, był to strasznie mafijny okres. Wszyscy kombinowali jak
koń pod górę, między innymi ja z haszyszem. Dużo chodziłem wtedy po mieście, a w
Krakowie zaczęła się właśnie rozwijać pierwsza w Polsce kultura klubowa. Zaczęło już
wchodzić techno. I to twarde.
Techno przyjęło się lepiej niż disco?
Disco, które panowało w latach 70., nie miało dobrego odbioru, a w Krakowie to już
w ogóle. Zwłaszcza to określenie. Disco to Boney M., Abba i tak dalej. Na świecie były to
lata 70., w Polsce przełom 70. i 80. Dużo cekinów, buty na bardzo wysokich obcasach,
wciąż rozszerzane spodnie, wciąż długie włosy, choć już przycięte na hokeistę. W muzyce
straszna tandeta. A Kraków nigdy tandety muzycznej nie lubił.
Jakby techno nie było tandetą…
Było tandetą, ale znalazło bardzo wielu popleczników.
Może po prostu wciągaliście za dużo amfetaminy?
Niewykluczone. W Krzysztoforach normalnie leciał jazz, a tu nagle okazuje się, że
teraz leci techno. Wiesz… Stare wnętrza, gdzie wystawiał się Tadeusz Kantor, a tu techno
(śmiech)! Dziwna sytuacja. Nabijałem się z tego, widząc jednocześnie, że publika coraz
bardziej w to idzie. Sam też parę razy znalazłem się na różnych imprezach tego typu,
zażywając amfetaminę i w ogóle nie mogąc załapać się na tamte klimaty. Rozwinął się w
tamtym czasie również klub o wdzięcznej nazwie Ritmo Latino, któremu poświęcimy w
naszej opowieści szczególną uwagę (śmiech)… W związku z tym muszę nadmienić, że w
Krakowie urzędowało wówczas sporo studentów z Ameryki Południowej, Peru, Kolumbii,
Salwadoru i Ekwadoru.
Studiowali na Uniwersytecie Jagiellońskim?
Tak. Oni wszyscy mieli w chuj marihuany i chętnie przychodzili do towarzystwa, które
paliło. Czyli szukaliśmy siebie nawzajem. Wszyscy chcieliśmy sobie zajarać. Przychodziło
też sporo Arabów, którzy mieli ze sobą tak zwany khat.
Co to takiego?
Jest to bardzo tajemniczy narkotyk, który kilka razy zażywałem z Arabami. Pakowałeś
to pod policzki, przez co wyglądałeś jak królik. Dużo trzeba było tego upchać, a potem
zgryźć i żuć, żuć, i jeszcze raz żuć. Była to taka jakby trawa.
Czyli to jest jakaś roślina, tak?
Jest to roślina znana Arabom. Uwierz mi, że w Krakowie tamtych czasów było pełno
Arabów, i to zwłaszcza na medycynie. I ci Arabowie strzelali normalnie w kanał, tak jak
mój kolega Tarek, który był Syryjczykiem tak dobrze mówiącym po polsku, że myślałem, że
ma na imię Darek (śmiech). Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że jest Arabem
czystej krwi, który po prostu tak świetnie nauczył się mówić w naszym języku. Był piękny,
wyrywał wszystkie laski, jak chciał. Robił bardzo dobrą heroinę, od której był totalnie
uzależniony. Niestety w końcu powiesił się na którymś z kaców. Nie przeżył nam Tarek. Do
dziś bardzo miło wspominamy go z Mietkiem, a póki żył Tosiek Radwan, to
wspominaliśmy go także z Tośkiem. To właśnie Tarek nauczył nas, jak robi się porządną
heroinę, jak zrobić porządną odparówkę, żeby nie wypijać pół litra zupy, tylko mały
kieliszeczek. Jeśli nie ma się odpowiednich odczynników, żeby zmontować towar nadający
się do ukłucia, to trzeba zmontować towar, który można wypić, tak? Nie posiadając tej
wiedzy, piliśmy po pół litra zupy, porzygując po kątach, żeby w ogóle to przyjąć, a on miał
na to taki patent, że robił ekstrakcik, który szybciutko wypijał, po czym wciskał sobie do
ust całą cytrynę. Następnie przez pięć minut stał w kącie i próbował przyjąć to do
organizmu. Umówmy się… Rzucało nim jak Żydem po pustym sklepie. Wcale nie było
łatwo przyswoić ten płyn. Chyba trochę odpłynąłem, bo ta historia to dawne czasy (śmiech)
…
Wracamy do egzotycznych dragów. Jak działał narkotyk khat?
Był to speed, który utrzymywał się w organizmie około trzech dni.
Żuło się to, wypluwało i wtedy zaczynało działać?
Dokładnie tak. Z Tarkiem i jego kolegami Arabami przeżyłem kilka khatowych imprez.
Koledzy Tarka nie byli heroinistami tak jak on sam, tylko właśnie khatowcami i studentami
medycyny. Byli to w chuj inteligentni ludzie, mówiący niezwykle śmiesznie po polsku. Nie
da się też ukryć, że byli w dużej mierze pedałami lub chociaż biseksami. Jak robiło się
trochę goręcej, to potrafił się taki jeden czy drugi zacząć ocierać czy coś (śmiech)…
Zdarzały się takie rzeczy w tym towarzystwie. Wiesz, jacy oni są… Ciepli ludzie (śmiech).
Tarek parę razy zaprowadził mnie do nich. Dobrze się zakumaliśmy, dobrze mi się z nimi
gadało na temat muzyki, sztuki, różnych fajnych, śmiesznych rzeczy. Również na temat
wojny. Gadaliśmy o tym, jak to jest na wojnie, bo oni wszyscy mieli z tym do czynienia.
Bardzo podobało mi się ich pacyfistyczne podejście. Normalni Arabowie, to mówią:
„Allāhu Akbar!” i giną za wiarę. Jak mu jedna ręka odpadnie, to będzie zabijał drugą.
Przynajmniej takie jest w tej chwili pojęcie o walczącym Arabie. A Tarek opowiadał mi: –
Sam pomyśl, jaki był ze mnie żołnierz… Jak tylko słyszałem: „Do ataku!”, to od razu
miałem majtki pełne kupy, a w takim stanie nie miałem najmniejszej ochoty wychodzić z
dziury. Żaden ze mnie żołnierz. W końcu rodzice wysłali mnie na studia do Polski i dobrze
zrobili.
Bardzo mi się to u niego spodobało. To, że potrafił tak odważnie przyznać się do
swojego tchórzostwa.
Jaki ładny oksymoron, Panie Maleńczuk.
Co?
Odważne tchórzostwo. Nieistotne, nie wybijaj się z rytmu – jak to było z lokalem
Ritmo Latino? Do kogo należał? Co się tam działo?
Skoro pytasz o Ritmo Latino, to muszę nadmienić, że oprócz Tarka i jego kolegów
Arabów, była w Krakowie cała wielka grupa Peruwiańczyków, Kolumbijczyków, ludzi z
Salwadoru, Ekwadoru, Chile, Argentyny i Brazylii. Całe to towarzystwo szukało kontaktu z
ludźmi takimi jak my – takimi jak ja i moi polscy znajomi. Przychodzili na koncerty, chcieli
z nami palić i w ogóle się bawić. Nagle okazało się, że kilku Kolumbijczyków założyło
knajpę w idealnym miejscu, bo na placu Szczepańskim, tuż koło Rynku. W knajpie tej
zamiast modnego wówczas techno puszczali latynoskie rytmy. Samba, rumba, cha-cha,
merengue’a, beguine’a. Świetnie! Jak zapaliłeś blanta i miałeś ochotę potańczyć lub
zobaczyć, jak tańczą kolorowi, to wpadało się do Ritmo Latino. Wcześniej, z tego, co
zauważyłem, był to normalny biało-czarny burdel. Polegało to na tym, że przychodziły tam
jakieś białe, tlenione, krakowskie kurewki – piętnastki, szesnastki, siedemnastki, które
puszczały się za forsę z tymi Arabami, Murzynami i Peruwiańczykami, którzy tam
przychodzili. Największą część ich klienteli stanowili całkowicie czarni Afrykanie, bo
jednak Peruwiańczycy i południowi Amerykanie mieli jako takie pojęcie o tym, czym jest
ładna dziewczyna. A czarny Murzyn, jak przyjechał gdzieś z Sudanu i widział byle
utlenioną, paskudną blondynę, to już mu się wydawało, że to jest ładne. Kolumbijczykowi
czegoś takiego nie wmówisz, bo chicas colombianas są piękne i taki z byle czym nie
pójdzie. Tak więc, w górnej części lokalu Ritmo Latino urządzono miniburdelik. Były tam
specjalne pokoiki dla gości. Ja w takim pokoiku nigdy nie byłem, ale ile razy wchodziłem
do samego Ritmo, które było w piwniczce, tyle razy mijałem rządek trzech par drzwi, pod
którymi stały spocone, trzymające się za rączkę pary. Najczęściej były to zestawienia typu
tleniona blondyna i całkowicie czarny gościu, któremu było widać tylko białka oczu,
ponieważ było tam zupełnie ciemno. Czekali grzecznie na swoją kolejkę. Właściciele
czerpali profity z tego procederu i nikomu to nie przeszkadzało. Był to taki śmieszny
burdelik. Nikt nie zwracał na to uwagi. W latach 90. było pełno takich rzeczy i nikt nie miał
z tym problemu. W tej chwili katolicy zdominowali polską moralność. Wtedy było inaczej.
Panowała pełna dyskrecja, pełen luz, wolna amerykanka.
Jak pierwszy raz tam wszedłem, to okazało się, że jestem jedynym białym gościem.
Ktoś powiedział mi, że jest taka knajpa, więc się wybrałem. Schodzę na dół, a tam
kolorowo na maksa! Oczywiście było też sporo białych dziewczyn – Polek, idiotek.
Niektóre były całkiem niezłe. Przychodziły potańczyć do fajnych, latynoskich rytmów.
Lokal zrobił się modny wśród krakowskich freaków. Jeśli chodzi o moich znajomych, to
był to czas, kiedy Pyton handlował metamfetaminą i szlajał się wszędzie z tą swoją kurwą,
dziwką z piekła rodem, którą przywlókł ze Stanów Zjednoczonych. Do tego jeszcze ona
akurat zaszła mu w ciążę, więc była z nich taka para, że daj Boże zdrowie. Ona ledwo
łaziła, bo była koło czterdziestki i ta ciąża strasznie jej przywaliła. Widać było, że jej to
szkodzi, że nie jest to ciąża dwudziestopięciolatki, która do dziewiątego miesiąca będzie
śmigać na balangi. Wyglądali razem karykaturalnie, bo Pyton napierdolony tą
metamfetaminą bez przerwy chciał gdzieś szybko iść, a ona z tym wielkim brzuchem już w
ogóle szybko iść nie mogła. Więc Pyton ciągnął ją za rękę i wyglądało to tak, że on był
przechylony do przodu, a ona do tyłu, i tak szli. Wyglądali komicznie. Pyton wypytywał
wszystkich, czy chcą kupić od niego amfę. Towar był tak mocny, że jak raz zażyłeś, to trzy
dni cię trzymało. Ani spać, ani jeść. Do tego pełen trismus – szczękościsk, co działało
fatalnie na uzębienie krakowskich heroinistów. Zęby pościerane, bo bez przerwy zgrzytasz.
W tym wszystkim był jeszcze Aborygen, który nauczył się uzyskiwać heroinę za pomocą
własnego patentu. Polegało to na tym, że z postprodukcji zwykłego kompotu uzyskiwał
heroinę, którą rozkładał na sreberkach gotową do zapalenia. Tak jak teraz pali się turka, tak
on przygotowywał wtedy glazurę na folii aluminiowej i coś takiego dilował. Amfiarz Pyton
w krótkim czasie zorientował się, że heroina produkcji Aborygena dobrze go uspokaja.
Zaczęli rzeźbić wspólne deale, kombinować, robić speed balla, mieszać jedno z drugim.
Jak Pyton za bardzo nawciągał się amfy, to brał od Aborygena heroinę i wtedy się
uspokajał. Ciągle były to kombinacje polskich narkotyków.
Przez dłuższy czas goście z Ritmo Latino byli zdystansowani do otoczenia, nie z
każdym się kumali. Miałem wrażenie, że jak zaczęły się tam schodzić coraz większe ekipy
białych ludzi, to oni nie byli do końca zadowoleni. Były to ładne, fajne chłopaki. Trzymali
dystans. Trzeba pamiętać, że było też coś takiego jak bariera językowa, która wprawdzie
szybko zaczęła znikać, ale był pewien moment początkowy, kiedy było to kłopotliwe.
Opiszę ci jedną imprezę, która zapadła mi w pamięć. Pewnego dnia Pyton miał urodziny.
W związku z tym wynajęto całe Ritmo, wyjebano wszystkich czarnuchów i innych
kolorowych. Akcja „wszyscy out” – dzisiaj lokal jest tylko dla nas.
Białe Ritmo Latino.
Żebyś wiedziała (śmiech)! Był Aborygen ze swoją heroiną, był Pyton ze swoją amfą i
laską w zaawansowanej ciąży, byłem ja ze swoim haszyszem. Wszystkich razem było nas
kilkanaście osób, nie więcej niż 20. Poszliśmy na górę, na antresolę, gdzie stał stół cały
zajebany narkotykami wszelkiej maści. Wszystko, co przynieśliśmy, leżało na tym stole.
Każdy mógł dowolnie miksować wszystkie dragi. Żeby było jeszcze ciekawiej, Bolo
przyniósł kwasy. Przyszedł i rzucił na stół kartkę pełną kwasu. Wiesz, jak to wygląda, no
nie? Każdy mógł wycinać sobie nożyczkami fragmenty. W pewnym momencie okazało się,
że na dole, na parkiecie w ogóle nie ma żadnej imprezy, bo wszyscy siedzą na górze w
okolicach stołu. Przez dobre dwie godziny konsumowaliśmy wszystkie narkotyki na
przemian, przepalając je cały czas moim haszyszem. Jak w końcu zeszliśmy na dół, to
uwierz mi, że atmosfera zrobiła się niesamowita. Pamiętam, że Pyton rozebrał się do
połowy i zaczął tańczyć. Wyglądał jak nie z tej ziemi (śmiech). Uwierz mi, że mieszanina
narkotyków, którą zażyliśmy, zrobiła z tej ekipy takich jakby nadludzi. Wszyscy dziwacznie
się poruszali, patrzyli na siebie, śmiali się do siebie nawzajem. Powstał bardzo nietypowy
klimat. Byliśmy zbieraniną ciężkich narkomanów, którym trzeba było siedzieć dwie
godziny na górze, żeby porządnie się naćpać, i dopiero wtedy mogliśmy zacząć się bawić.
Pamiętam, że pod koniec imprezy przyszli właściciele Ritmo i jakby jeszcze było nam
mało, to sypnęli koksu. Puścili muzykę głośniej i zrobiła się totalna balanga. Ludzie
oszaleli. Wtedy Latynosi zaczęli się z nami kumać. Wydaje mi się, że był wówczas między
nami kolega, którego nazwę Szpada. Jest to wciąż żyjący człowiek, już po wyroku, ale nie
chcę go wsypywać, dlatego użyję kryptonimu. Wszystko, o czym opowiadam, działo się
przed 2000 rokiem, bardzo dawno temu. Wszystkie te sprawy już dawno powinny ulec
przedawnieniu. Przyjmijmy, że jego ksywa była podobna, ale nie dokładnie taka. Szpada
był chłopakiem, którego naćpaliśmy z Mietkiem w wieku szesnastu lat. Daliśmy mu
heroiny, czym zrobiliśmy mu straszną krzywdę. Porzygał się, źle mu było. Zawsze mówił,
że już nigdy tego nie tknie. Był zapalonym hodowcą marihuany, a jednocześnie
maminsynkiem. Nie był takim chuliganem, jak ja i moi pozostali koledzy. Był to chłopak z
dobrego domu, kochający swoją mamę. Taka ciepła klucha, w życiu się nie bił i tak dalej.
Jak weszła moda na reggae i rasta, to on był z tej działki. Hodował coraz lepszą trawkę,
przynosił coraz lepsze czuby[69]. Był bardzo ideowy. W świetle tej wiedzy nigdy bym nie
przypuszczał, że kolega Szpada skuma się z kolegami z Ritmo Latino, a dokładnie tak się
stało. Generalnie zaczęła się robić moda na koks. Pamiętam taką sytuację, jak po jakiejś
sesji Püdelsów, podczas której spiliśmy się jak bele, wyszliśmy na miasto i źle nam się
zrobiło od tej wódy. I wtedy wspaniałomyślnie kolega FDH mówi: – Panowie, mam
numer! Jest w Krakowie kokaina.
Na co ja:
– Co ty pierdolisz? Nie ma koksu w Krakowie.
FDH:
– Mówię ci, jest. Zobaczysz…
No i dobra. Zadzwonił. Po chwili przyjechał gość, którego nazwiemy Niko. Chociaż
on chyba faktycznie właśnie tak się nazywał. Sam już nie pamiętam. Nieważne. Był to
Jugol. Tak się wtedy mówiło, bo nie rozróżnialiśmy, czy to Serb, czy Chorwat. Przyjechał
superelegancki pan w czarnym płaszczu. Ciemny, cyganowaty gość w krawatce, z
prostokątną teczką. Wyglądał jak pan biznesmen. Niko sprzedawał koks. Był drogi, ale był
świetny!
Jak bardzo drogi?
200 złotych. Na stare 2 000 000.
Jesteśmy po denominacji.
Tak, ale ciągle jeszcze w niektórych kręgach mówiło się w starych pieniądzach.
Jak dużo było to dla was wówczas 200 złotych?
Było to dla mnie drogo w chuj. 200 złotych wtedy to tak jak 500 złotych teraz.
Przyjechał Niko z aktówką, wyciągnął, co było nam potrzebne, i zniknął, zdematerializował
się. Trzepnęliśmy do nosa i wróciliśmy do rzeczywistości. Już wszyscy myśleli, że nici z
imprezy, a tu proszę – całkowity powrót na ziemię. Wciągnąłem tego koksu i pomyślałem
sobie: „No! To jest to!”. Minął mi stan opilstwa, zacząłem znowu normalnie rozmawiać,
rozglądać się za dziewuchami i w ogóle zrobiło się fajnie. Okazało się, że kolega Szpada
skumał się z kolegami z Ritmo Latino, którzy do dziś nie wiem, czy byli z Salwadoru,
Ekwadoru, czy czasem nie z Kolumbii. Dogadał się z nimi, że będą przyjeżdżać na jego
adres gliniane, azteckie figurki. I przyjeżdżały. Kilkunastokilogramowe paczki…
Pełne azteckich figurek pełnych kokainy.
W rzeczy samej (śmiech)! Pamiętam taką historię: gram koncert Homo Twist, jest
kompletna bida – w ogóle nie ma widowni. Nagle spotykam Szpadę, który mówi do mnie:
– Chcesz coś?
A ja:
– A co ty niby możesz mieć?
Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że on kuma się z chłopcami z Ritmo.
Niedoinformowany byłem. Słyszę od Szpady: – No koksu chcę ci dać…
– No dobra, to dawaj!
Ja się patrzę, a wiesz, co on robi? Wyciąga z kieszeni pełną torebkę towaru wielkości
dziesięć na dziesięć centymetrów. W ogóle ja pierdolę! On miał tam chyba z 30 gramów!
Miał ze sobą też plastikową łyżeczkę, taką do herbaty jak z McDonalda. Wpakował towar
do połowy łyżeczki, po czym wciągnął to do nosa. Najpierw do jednej dziurki i zaraz druga
porcja – do drugiej dziurki. Nie robił kresek, tylko jechał prosto z łyżki. Pomyślałem
sobie: „Biedny Szpada”. Wyszło na to, że chłopak, któremu wcześniej strasznie wszystko
szkodziło, jest całkowicie wjebany. Jak ja bym pierdolnął taką ilość koksu, to bym chyba w
tym kiblu kojfnął. Patrzyłem tylko, jak poszerzają mu się źrenice, twarz mu czerwienieje i
pyta mnie: – Nie mam gdzieś białego?
– Wszędzie jesteś biały! Całą twarz masz w kokainie (śmiech)! Szpada, co się z tobą
dzieje?! Zobacz, jak ty wyglądasz!
A ten swoje:
– Dobry towarek! Bardzo dobry.
– No to dawaj tę łyżkę!
Trzepnąłem z nim. Nie taką ilość, ale dmuchnąłem. Byłem zachwycony tym koksem.
Wtedy jeszcze nie przedawkowywałem. Później dopiero zacząłem nabierać takich
tendencji, ponieważ sprzedawali coraz słabszy towar. Nie ukrywajmy –
przedawkowywanie było dla mnie szkodliwe. Ale wtedy ze Szpadą trzepnąłem sobie raz i
byłem zadowolony przez cały wieczór. Zagrałem zajebisty koncert, czułem się świetnie
przez kilka godzin, nie miałem żadnych spadków nastroju, w ogóle nie chciało mi się pić
alkoholu. Faktycznie miałem przyspieszoną bajerę i chciało mi się gadać, ale generalnie
czułem się bardzo dobrze. Pomyślałem sobie wtedy, że to jest coś, co mogłoby mnie
wyciągnąć z heroinowego bajzlu, w którym de facto siedziałem. Oprócz tego, że
handlowałem razem z Bolcem haszyszem, to co chwila lądowałem u Aborygena albo u
Pytona. Więc było to tak, że raz wciągałem mocną jak, kurwa, diabli metamfetaminę w
kryształkach, a potem znowu szedłem do Aborygena, gdzie trzepałem heroinę ze złotka.
Szkodziło mi to wszystko. Przeprowadzałem próby Homo Twist, Püdelsi też zaczęli znowu
się odzywać. Potrzebowałem być na chodzie, a prawda jest taka, że w ogóle nie byłem.
Okres handlowania haszyszem był o tyle fajny, że przynajmniej jakieś tam, nieduże, ale
jednak pieniądze przechodziły przez moją kieszeń, dzięki czemu psychicznie lepiej się
czułem.
Wracając do tematu – w związku z zaistniałą sytuacją zaczęło się wielkie
imprezowanie ze Szpadą, ponieważ miał on właściwie nieograniczony dostęp do azteckich
figurek (śmiech)… Oprócz tego, co sami wciągaliśmy, Szpada całą resztę oddawał
oczywiście kolegom z Ritmo Latino. Przez ten proceder lokal robił się coraz bardziej
chujowy. Odkąd zaczęły się figurki, odtąd przychodziło się tam tylko w wiadomym celu.
Dochodziło do sytuacji, kiedy przy otwartym lokalu nie było nikogo na parkiecie, nie było
nikogo za barem, w ogóle nie było nikogo. Muzyka gra, a w lokalu pusto. Wchodzisz na
zaplecze, a tam dalej nic. Kuchnia pusta, nie ma żywej duszy. Dziwne sytuacje.
Chodziliśmy wtedy również do knajpy zwanej Jemioła. Przychodzili tam normalni, biali
ludzie pić alkohol i palić marihuanę, bo wciąż było można. No i jako iż Szpada miał
dostęp, nagle do Jemioły zawitała kokaina, i to bardzo dobrej jakości, bo nikt jeszcze nic w
niej nie majstrował. Było fajnie. Szpada częstował, rozdawał ten koks na prawo i lewo.
Ciągle miał przy sobie tę ogromną torbę i plastikową łyżkę, za pomocą której podawał
sobie towar prosto do nosa.
Strasznie wychudłem w tamtym czasie. Źle wyglądałem. Zdecydowanie gorzej niż w
okresie, kiedy grałem na streecie. Źle ze mną było. Przez to, że nie miałem regularnego
grania, popadłem w rodzaj społecznego ostracyzmu. Dawniej byłem przyzwyczajony do
życia na ulicy, do codziennego wychodzenia z domu, stresu, gonitwy z policją i do grania,
zarabiania sporej ilości mało wartościowych, komunistycznych, ale jednak pieniędzy.
Nagle to wszystko strzelił chuj. Zauważyłem, że nawet nie tyle że brakuje mi pieniędzy,
tylko tego codziennego wychodzenia na street. Brakowało mi grania, muzy! Grając na ulicy,
potrafiłem mieć 25 lub 30 koncertów miesięcznie, a tu nagle mam jeden koncert gdzieś w
Grudziądzu i jeszcze muszę dojechać tam PKS-em. Niefajna sytuacja. Powodowało to we
mnie zły nastrój, złe nastawienie. Z tego powodu przy każdej nadarzającej się okazji znowu
waliłem spore ilości heroiny i amfetaminy. Zaś kokaina była dla mnie powiewem
świeżości. Był to bardzo dobry narkotyk. Koks potrafił mieć wtedy różowawy odcień, co
w tej chwili jest niespotykane. Teraz każda kokaina, jaką kupujesz, jest żółta, bo dosypują
do niej proszek dentystyczny czy chuj wie co. Nie polecam nikomu ciągnąć współczesnego
koksu w Polsce. Jest jaki jest, ponieważ od miejsca wyrobu dzieli nas zbyt duża odległość.
To już nie to samo, co wtedy. Pamiętam, że były takie akcje, że Szpada potrafił rzucić koks
na stół, którym napierdalało się 20 osób. Towarzystwo tańczyło na stołkach i tak dalej.
Albo na przykład przekupywaliśmy ciecia na basenie, wciągaliśmy koks na brzegu, po
czym wszyscy – laski i chłopaki – wskakiwaliśmy do wody i bawiliśmy się w najlepsze.
Cieć dostawał flaszkę i siedział cicho. Urządzaliśmy sobie takie różne, śmieszne imprezy.
Ile miałeś wtedy lat?
A ze 32. Coś takiego. Ja na szczęście oprócz ćpania miałem swoje zajęcia.
Pokłóciłem się z Bolcem. Kazałem mu sprzedać perkusję, zająć się rapem i wypierdalać z
mojego zespołu, bo jest w nim miejsce dla tylko jednej gwiazdy… Nie może być tak, że w
kapeli jest dwóch kierowników, a Bolo miał tendencje do zarządzania. Znał się, nie był
taki durny, ale generalnie pokłóciliśmy się po raz kolejny o jakiś utwór. On twierdził, że
utwór jest na cztery, ja twierdziłem, że nie jest. Nie dogadaliśmy się i tak zakończyła się
nasza współpraca. Pyskował, pyskował i jeszcze raz pyskował, to w końcu się wkurwiłem
i go wyrzuciłem. Bolec miał dobre bębny, więc powiedziałem mu tak: – Sprzedaj tę
yamahę, kup sobie sprzęt nagrywający i zostań raperem, bo szczekasz i szczekasz, a z tego
grania na perkusji to nic nie będzie.
Jak mu powiedziałem, tak zrobił. Sprzedał bębny, kupił sprzęt nagrywający i w
krótkim czasie został znanym raperem Bolcem, który nagrał płytę Żeby było miło dla EMI
Music Poland. Bolo robił karierę, a ja dalej klepałem, kurwa, bidę. Handlu haszyszem też
już nie było. Co prawda Homo Twist i Püdelsi zaczęli już powoli coś grać, ale byłem
niestety w dalszym ciągu wkręcony w alkoholizm i heroinizm z powodu zespołu, w
amfetaminizm, bo pełno było tego na rynku, i w okazjonalny kokainizm, kiedy tylko
pojawiał się Szpada. Niestety doszło w końcu do strasznej łapanki i Ritmo Latino trafił
szlag. Zrobiło się to zbyt jawne. Szpada częstował nieodpowiedzialnych ludzi. Ktoś go
sypnął. Wiesz… Jak ktoś sypnie w knajpie koks na stół i zaprasza wszystkich do
ciągnięcia, to można się spodziewać, że i jego w końcu ktoś sypnie. Szpada dla odmiany
sypnął Ritmo Latino i tak skończył się ten epizod (śmiech). Zaatakowali go w mieszkaniu.
W maskach przyjechali, towar mu zabrali i ze dwa czy trzy latka go potrzymali. Już nigdy
później nie widziałem ludzi z Ritmo Latino, ale był to fajny okres.
Pamiętam też amfetaminową wizytę u Pytona. W jego mieszkaniu zwisały z sufitu haki
i łańcuchy w dużych ilościach. Był to oczywiście pomysł jego pierdolniętej laski, która
podwieszała go na tych hakach. Ona w ciąży, ten na amfie plus te haki… Mówię: – Jezus…
Co wy tu robicie?
A ona:
– To ty nie wiesz? To ja ci pokażę zdjęcia!
I wyciągnęła zdjęcia ze swoich amerykańskich imprez. Ona była pod tym względem
całkowicie bezwstydna. W żaden sposób nie była zażenowana faktem, że była prostytutką.
Uważała to za taki po prostu styl życia. I faktycznie miała sporo tych zdjęć. Jak ja bym
zobaczył swoją dziewczynę na takich fotach, to musiałbym chyba zrewidować swoje
poglądy, a Pyton jakoś to łykał. Do dziś są razem, mieszkają w Ameryce. Pyton daje
czasem sygnały stamtąd. Jest tam jakimś komputerowym cwaniaczkiem. Z mojego
rozeznania cały czas wali hermana. Jest daleko, więc z powodu tego, co mówię, krzywda
mu się nie stanie. Jedno jest pewne – ponieważ przebywa w Chicago, heroiny mu nie
zabraknie. Szpadę dupnęli i zamknęli na kilka lat w Katowicach. Nie wiem, czy nie był
przypadkiem świadkiem koronnym. Chłopcy z Ritmo Latino poznikali niczym kamfora. Nie
wiem, czy kiedykolwiek ich złapali, ale coś dziwnie mi się wydaje, że za wszystkich
beknął Szpada. A krakowska policja, wiesz… Wielkie artykuły z cyklu „Rozbita siatka
przemytnicza”, „Doskonale zorganizowany proceder”… Policja wyglądała na całkowicie
zaskoczoną. Zdawało im się, że rozbili świetnie działający gang, doskonale zorganizowaną
strukturę. A struktura polegała na tym, że Szpada wszystkim rozdawał, a w Ritmo nie szło
kogokolwiek spotkać. Nie był to żaden zorganizowany gang (śmiech). Gówno prawda!
Może gdyby byli lepiej zorganizowani, to działaliby dłużej, a może nawet do dziś. Nie
byłoby źle, bo mieli świetny towar z dobrej ręki. Uwierz mi, że oprócz wizyt
amerykańskich już nigdy później nie wciągałem tak dobrego koksu, który działał długo, nie
powodował kleszczenia, impotencji i nie musiałeś co chwila biegać do kibla, żeby
dociągnąć kolejną kreskę. Pamiętam też, że po tym koksie nie było ciśnienia na alkohol.
Dwa niuchy od Szpady wystarczały, żeby przetańczyć cały wieczór. Już nigdy później nie
wciągałem tak zajebistej kokainy i też nigdy później nie przypominam sobie tak luźnej,
swobodnej, narkomańskiej atmosfery, kiedy nikt się nas nie czepiał. Można było palić
marihuanę w lokalach, można było brać prąd od ludzi, podłączać elektryczne sprzęty i grać
na streecie. Robiliśmy takie rzeczy. Ludzie bez dyskusji pomagali. Słyszałem tylko: –
Dawaj kabel! Już gramy! Niech w tym kraju wreszcie będzie wesoło!
Był to taki świeży oddech po komunie, kiedy bardzo dużo było wolno. Nikt się nie
czepiał, nikt nikogo nie sprzedawał. W momencie, gdy zgarnęli Szpadę, a policja
przypisała sobie kolejną wielką zasługę, zrozumiałem, że skończył się pewien etap. Był to
etap freelancingu, swobodnej działalności, samowolki, a teraz już będziemy mieć nową,
kurwa, śrubę. Na koniec wygrało SLD i wtedy już całkiem zgłupiałem…
Żyliście przez chwilę w pewnym zawieszeniu – komuna już upadła, a nowy
system dopiero powstawał.
Uwierz mi, że brak struktur mógłby trwać do dziś! Ten przejściowy moment był
naprawdę fajny. Ty załapałaś się dopiero na zhierarchizowane, katolickie struktury, drogi i
chujowy koks, marihuanę, którą trzeba kupować, a którą dawniej sobie rozdawaliśmy, i tak
dalej. Pamiętam czasy, kiedy jeden gram ważył jeden gram, a nie 0,9. I u mnie też tak było,
kiedy handlowałem haszem z Bolcem. Byłem uczciwym dilerem. Bolo czasem mnie za to
opierdalał: – Co ty, Maciek, dajesz takie duże porcje?! Później ludzie narzekają na moje!
– Jakie duże porcje? Grama daję. To ile ty dajesz?
– Nie daje się grama! Mniej się daje! 0,8 się daje!
– Kurwa, Bolo… Już nie bądź taki oszczędny!
– Nie o to chodzi! Później ludzie przychodzą i mają pretensje, że ja sprzedaję za małe
porcje.
– To weź doważ, chłopie.
W takich momentach przypominałem mu niemieckiego dilera, którego poznałem w
Berlinie, który nic nie ważył, tylko po prostu obcinał obcążkami z wielkiej płachty,
żadnego ważenia tam w ogóle nie było. A u niego, to wiesz… Waga i akcja „Albrecht
Diler” (śmiech). W Bolcu walczyły dwie cechy. Z jednej strony był cwaniakiem i drobnym
przestępcą, a z drugiej – był jednak artystą. Jak ja mówiłem na przykład, że każda praca
hańbi, to on się oburzał: – Jak to?! Przecież czasami chłopaki potrzebują iść do pracy, coś
zarobić!
A ja dalej:
– Bolo, praca hańbi.
On tego nie rozumiał. W pewnych chwilach odzywał się w nim osiedlowy robotnik.
Coś w stylu – jak trzeba, to trzeba – bierzemy łopatę i kopiemy, robimy (śmiech). No a
potem, jak sobie znowu zajarał albo wziął kwasu, to potrafił wymyślać z czapki długie,
zajebiste teksty. Improwizował poetycko i trzeba przyznać, że naprawdę potrafił to robić.
Wtedy okazywało się, że jest wśród nas talent, jest wśród nas artysta. To było ewidentne.
Dużo osób mu to mówiło, więc oczywiście łapał swojego syfona. Był pewniakiem. Chciał
być gangsta i być może właśnie to go zgubiło. Zmarł na atak trzustki.
Bardzo wielu moich młodszych kumpli, typu Bolo czy Rafał Kwaśniewski, patrzyli na
ten mój etos, na to moje ćpanie i chcieli być tacy jak ja. Tyle że ja zawsze spadałem na
cztery łapy, a oni lądowali w bagnie. Wrócimy jeszcze do tych historii, ponieważ jest to
temat rzeka. Rafał wylądował na cztery lata w więzieniu, a Bolo, kurwa, zmarł. Chcąc być
tym samym co ja, pobłądzili i de facto tym samym w ogóle nie byli. Oczywiście Bolec miał
częsty kontakt z koksem, ale – umówmy się – od koksu tak szybko się nie umiera, więc to
nie było tylko to, musiało być coś jeszcze. Ja też brałem heroinę czy wielokrotnie
zmasakrowałem się amfetaminą, ale jednak zawsze udawało mi się jakoś z tego wyjść. Po
kilku dramatycznych stanach, przez które przeszedłem po amfie, obiecałem sobie, że nigdy
więcej świadomie nie wezmę tego gówna. Chociaż oczywiście zawsze może się zdarzyć,
że ktoś podsunie ci kokainę, która będzie wymieszana z amfą. Mając tę wiedzę, staram się
unikać sytuacji tego typu.
69 Czuby – kwiatostan żeńskiej odmiany marihuany; część rośliny zawierająca najwięcej THC.
Wpierdol od taksówkarzy
Akcja ma miejsce w tym samym czasie, kiedy przygody z Pytonem. Mieszkałem już z
Ewą. Jak już wspominałem, nasze mieszkanie przypominało nieco squat. Odbywały się tam
próby zespołów, więc było dużo hałasu, co dzielnie znosili sąsiedzi. Były lata 90. i ludzie
mieli dużo większą tolerancję niż teraz. Zdarzało nam się oczywiście wracać z miasta po
pijanemu, zwyczajnie nawaleni. Dużo się wtedy piło. Jak już było za co, to człowiek
chętnie się upił, żeby nie myśleć za bardzo o kolacji. Generalnie była bida. No i była taka
sytuacja, że mieliśmy też psa. Któregoś dnia postanowiłem normalnie wziąć psa z azylu.
Uparłem się, że koniecznie muszę go mieć. Jakoś było mi to potrzebne. Długo nie pożył,
może kilka lat, ale było to fajne zwierzę. Daliśmy mu na imię Zenon. Pamiętam, że nawet
pojechałem z nim do Jarocina. Pies ten panicznie bał się wystrzałów, huku, tłumu, nie lubił
ludzi, więc wiesz… Tak sobie z nim było na festiwalu. Pamiętam też, jak kiedyś podczas
spaceru w Krakowie usłyszał okrzyk: „Cra-co-via!” – który ledwo do nas dotarł z
odległości piętnastu kilometrów – od razu schował ogon pod siebie i zrobił akcję
„zrywka”. Nie wiedziałem, co jest grane, nie?
Wziąłeś go ze schroniska, więc nie ma się co dziwić – miał swoje traumy.
Miał swoje dziwne zwyczaje. Był typowym psem z azylu. Bardzo kochałem Zenona,
ale nie umiałem się z nim porozumieć, bo ja chciałem się z psem drażnić na ostro, a on był
jednak po przejściach, więc efekt był taki, że bardziej chodził za Ewą. I była jakaś taka
akcja, że byliśmy na mieście i mieliśmy ze sobą rower. Ewa uparła się, żebym wziął ją na
ramę i tak dotrzemy do domu. Mówiła:
– Bierz mnie na bagażnik. Nie będziemy przecież prowadzić tego roweru. Jedziemy!
Usiłowałem protestować:
– Jesteśmy, kurde, pijani! Zobaczysz, że zaraz będzie z tego jakaś bryndza…
Ale ona dalej ciągnęła swoje:
– Nic nie będzie! Jedź, jakoś damy radę.
No więc ja prowadzę, ona na bagażniku i jeszcze do tego Zenon biegł za nami.
Mijaliśmy po drodze postój taksówkowy pod dworcem w Krakowie. Taksówek było co
najmniej 15. Pech chciał, że wjechałem gościowi w lampę. Kierowca się zapiekł, za nim
wyskoczyło ze trzech innych i zaczęli strasznie agresywnie się zachowywać. Zabrali mi
rower i wsadzili do bagażnika, tłumacząc, że przejmują go na poczet pokrycia kosztów, a
był to jakiś stary składak. Byli chamscy, skakali do mnie z łapami. Jeden z nich porządnie
mnie rozjuszył, a ja zamiast zachować, kurwa, spokój, bo było ich pełno, to wziąłem się za
napierdalanie w nich, bo byłem pijany. Jednego z byka, drugiego z byka, trzeciego z kolana.
Zacząłem rozrzucać ich po kątach.
Miałeś opowiadać o tym, jak dostałeś wpierdol od taksówkarzy, a tymczasem
okazuje się, że jechałeś pijany na rowerze, do tego w dwie osoby, zbiłeś kierowcy
lampę, a następnie rzuciłeś się do ataku.
Nie no, tak to też nie było (śmiech)… Oni mnie szarpali i dopiero wtedy
zaatakowałem. Nie wytrzymałem nerwowo, choć wiedziałem, że powinienem wytrzymać.
Alkohol mi to zrobił. Byłem zaprawiony w ulicznych bójkach. Stoczyłem ich co najmniej
50, jak nie więcej. No i jak już, kurwa, zobaczyłem, że trzech gości jest całkowicie
skasowanych i obcierają krew z twarzy, to z tych wszystkich taksówek, które tam stały, a
było ich z 15, jak nie lepiej, wyskoczyli goście i dawaj do mnie (śmiech)! Nie wiedziałem,
co robić – uciekać, stać czy co? Pomyślałem, że zajmę jakąś taką pozycję, żeby
przynajmniej nie zaszli mnie od tyłu. Przebiegłem kilkanaście kroków, stanąłem pod
drzewem i czekam na nich. Przez chwilę pomyślałem, że może mógłbym dać w długi palnik
i zwiać, ale nie mogłem tego zrobić, bo była tam ze mną moja małżonka i pies. Poza tym
chyba psychologicznie nie dałbym rady. Zawsze miałem z tym problem podczas zadym
politycznych. Nie mogłem zrozumieć, czemu ludzie tak szybko uciekają. No, w każdym
razie stanąłem pod tym drzewem i co tam jeszcze zdążyłem, to jednemu czy drugiemu
przyjebałem. Potem pamiętam, że leżałem na glebie, widząc dookoła siebie latające glany.
Jakoś tak sprawnie, sprytnie się zwijałem, że nie dostałem ani razu w łeb. Jeden z typów
miał czerwone buty z mocną podeszwą. Dostałem z tego jego buta w żebra i od razu
poczułem, że zrobiło mi się gorzej. Nie pamiętam już, jak to dokładnie było, ale chyba
musiałem inaczej, głośniej krzyknąć, bo nagle taksówkarze odstąpili, nagle wszyscy
zniknęli. Patrzę się do góry – Ewa stoi nade mną, a wystraszony Zenon nie wie, co robić.
Przyjechała policja i od razu wzięła się za nas, bo tamci krzyczeli:
– To oni! Bierzcie ich! To oni!
Mnie wzięli do jednej suki, a starą z rowerem i psem do drugiej. W takim składzie
pojechaliśmy na komisariat (śmiech). Miałem złamane ze trzy żebra, czułem się fatalnie.
Co prawda byłem jeszcze pijany i podekscytowany, ale już czułem, że porządnie boli mnie
bok. Na komendzie akcja „dmuchamy”. Ja miałem tylko 0,4, małżonka – 0,6 czy 0,8, pies
nie dmuchał (śmiech). Najśmieszniejsze było to, że Zenona zamknęli do osobnej celi.
Pomyślałem sobie wtedy: „Boże, co ten biedny pies musi przechodzić... Nie dość, że miał
takie ciężkie życie, to jeszcze teraz zamknęli go na komendzie na Mogilskiej”. Był to
gigantyczny moloch, piętnastopiętrowy budynek, który spokojnie mógłby być więzieniem.
Długo nas tam wałkowali, międlili, nie chcieli nas wypuścić. Mówię do nich:
– Puśćcie mnie. Chyba muszę iść na pogotowie, bo coraz bardziej boli mnie bok.
Chcieli kręcić nam sprawę. W sumie nie wiem, czemu nam, a nie tamtym. Zacząłem
się bronić:
– No nie, kurwa! Jak tak gramy, to my kręcimy im sprawę o pobicie.
Zacząłem nawijać z jednym z tych policjantów, że tak naprawdę, to zostałem chamsko
pobity, że mnie zaatakowali, więc się broniłem. Oczywiście okazało się, że jeden z tych
taksówkarzy ma coś złamane i oni zeznali, że to ja ich pobiłem, że to oni się bronili. Mimo
to gliniarz zagadał do mnie tak:
– A wie pan co? Tak między nami mówiąc, to im od dawna się należało.
Ja:
– No to skoro oni chcą mi kręcić sprawę, to jedyne, co możemy zrobić, to założenie
sprawy o pobicie.
Akcja „pozew na pozew”. No bo jak nic nie zrobię, to będę jeszcze musiał łazić na
jakieś rozprawy sądowe. Jestem pokrzywdzony, więc jak nie założę sprawy, to jeszcze sam
za to odpowiem. Tak to nie ma! Złożyłem zeznania i pozwałem ich. Był to dobry ruch. Jakiś
czas jeszcze przyłazili, ale koniec końców nic z tego nie wynikło, sprawie ukręcono łeb.
Później jeszcze parę razy przechodziłem koło tych taksówkarzy na ulicy, wypatrywałem
kutasów. Obserwowałem, jak stopniowo stają się coraz bardziej sfrustrowani, bo nie mają
pieniędzy. Kierowców było więcej niż pasażerów. W latach 90. panowała bida, więc
ludzie nie jeździli taksówkami tak jak teraz. Frajerzy stali na postojach, frustracja rosła. Za
każdym razem, jak koło nich przechodziłem, czyniłem sobie uwagi, naśmiewałem się z tych
panów. Straszne było to towarzystwo. I taką to miałem z nimi przygodę.
Jak leczyłeś połamane żebra?
Żeber się nie składa, więc po prostu leżałem na chacie i przez dobre trzy tygodnie
zażywałem zdobyczne środki przeciwbólowe, które w dużych ilościach dostarczał mi
Mietek (śmiech)… Powodowało to, że momentami nawet nieźle się czułem. To jest tak, jak
w tym angielskim dowcipie[70] – najgorzej było, jak się śmiałem, a oczywiście
odwiedzali mnie znajomi i nie wiadomo dlaczego wszystkim przychodziło na myśl, żeby
mówić śmieszne rzeczy. A właśnie zaśmianie się, kaszlnięcie i kichnięcie to trzy najgorsze
rzeczy, jakie mogą cię spotkać, kiedy masz złamane żebra. Mówię ci – tragedia (śmiech)!
Tak więc dobre trzy tygodnie musiałem przeleżeć w łóżku. Dostałem ciężki wpierdol.
Pamiętam, że naprawdę długo mnie bolało i w żaden sposób nie mógłbym w tamtym czasie
śpiewać czy czegokolwiek wykonywać. Nie dałbym rady. Przeżyłem całe mnóstwo sytuacji
podobnych do tej. Umówmy się: włócząc się po kraju i grając na ulicy, stoczyłem masę
takich bójek. Próbowałem to nawet kiedyś policzyć. Momentami zdawało mi się, że
zaliczyłem około stu takich akcji, ale teraz wiem, że na pewno nie aż tyle. Myślę, że z ręką
na sercu mogę powiedzieć, że miałem przynajmniej 50 starć ulicznych.
Masz sporą bliznę na nosie. Opowiesz, kto ci to zrobił i jakie było tło tego
zajścia?
Jest to historia z gatunku przygód alkoholowych. Dostałem potężny strzał nożem. Był
to czas, kiedy włóczyłem się z Denaturką, a Denaturka była wtedy, kiedy był Tymiński.
„Ach proszę pani”
Ach proszę pani proszę pani
Niech mnie pani więcej już nie rani
Już dosyć nie chcę nie chcę za nic
Niech nie rani mnie pani nie pani
Niech skończy się już to ranienie
Bo ja nie jestem do ranienia
Co kiedyś piękne teraz zwiędłe
Cynizmem przeżarte – schemat
Ulica śpiewa hymn o dolarze
A wolni grażdanie szczerzą szczerby
I Polska Polska űber alles
Faszyści grupami jak psy na ulicach miast
Próbują noży na mej twarzy
Polska Polska ponad wszystko
W kleszczach milczenia pociągiem jadę
Pani bardziej samolotami
Których się pani trochę boi
Tak ciągle się oddalamy zbliżamy
Taki życiowy es-flores
Na pani miejscu już dawno bym go rzucił
Dałbym rozsądkowi głos
I miłą melodię zanucił
Zima – która to już zima
Doprawdy zbyt dobrą mam pamięć
Wina – która to już wina
Dlaczego tak dobrze pamięta się to co złe
A przecież tak dobrze cię przytulić
I miłą melodię zanucić
Ono setine seti maria
Dana elito ne pa er
O no setine seti maria
Irija sino deside
Szante szante dana elito
Irija date maj
Simon simon idarineo
Ride vau ride vau
Majer repijas
Tiarra botisz ri sivanon
Se mori del le par
Iridamon iridamon
Szante szante dana elito
Irija date maj
Simon simo da fe
Ride vau ride vau
Na ulicach Krakowa szerzył się wówczas maksymalny bandytyzm. Pamiętam, że
widziałem scenę, jak naziskinopunk z jakimś drugim ewidentnym, łysym naziolem ganiali
ludzi po mieście. Nazipunk miał w jednej ręce nóż, a w drugiej sprężynę od łóżka. Trwa
gonitwa, a tu nagle podjeżdża suka i policjanci krzyczą do łysego:
– Hej, halo! Chodź no tutaj! Co tu się dzieje?!
I ten nazipunk podchodzi do nich, do tej suki, a drugi naziol czeka z boku. Trzymając
narzędzia za plecami, podszedł do policji, nachylił się do radiowozu i zaczął z nimi gadać.
Frajerska psiarnia bała się, kurwa, wyjść! Scena ta miała miejsce tuż przy wyjeździe z
Floriańskiej, na samym środku Rynku. Stałem i obserwowałem. Pomyślałem sobie wtedy:
„Co to się, kurwa, dzieje w tym wolnym kraju? Takich rzeczy to ja jeszcze nie
widziałem…”. I wyobraź sobie, że w tym momencie pojawia się dwóch koników, czyli
handlarzy złotem i walutą. Doskonale ich znałem. Ja się patrzę, a oni podchodzą z boku
naziola i nazipunka i zaczynają dosyć fachowo ich napierdalać – z nogi, z kolana i tak
dalej, nie? Zneutralizowali ich. Policjanci nawet nie wyszli z suki. Konikowania już niby
nie było, a tu nagle taka akcja! Chyba po prostu współpracowali z policją, bo podejrzanie
profesjonalnie skuli tych nazioli. Policja przez okno podała konikom kajdanki i dopiero
potem po nich wyszli, załadowali do suki i odjechali. I wyobraź sobie, że chyba nawet tego
samego dnia wieczorem, idąc z Denaturką i Cikiem, spotkałem gościa od sprężyny i kosy.
Byłem pijany jak bela i chyba trochę naćpany. Widzę, że naprzeciwko mnie stoi ten sam
kolo i nawija do mnie:
– Co, kurwa, Maleńczuk? Coś ci się nie podoba?
A ja na to:
– A chodź tu, kurwa! Zapraszam…
I idę do niego! Poczułem, że zanim zdążyłem mu przypierdolić, sam otrzymałem cios.
Myślałem, że strzelił mnie z piąchy. Wydawało mi się, że nic mi nie zrobił, bo nawet mnie
nie zachwiało, więc sam sprzedałem mu swojego strzała, po czym typ padł. Gość
załatwiony, więc odwróciłem się na pięcie i spokojnie sobie idę. Przerażona Denaturka
krzyczy za mną:
– Rany boskie, Maciek! Jak ty koszmarnie krwawisz!
– Lekko mnie uderzył, nic mi nie jest.
Podała mi lusterko i mówi:
– Sam zobacz, co masz na twarzy!
Patrzę w to lusterko i co widzę – wzdłuż całego nosa mam około
pięciocentymetrowego sznyta i coś jeszcze koło oka. Wpakowałem się do pierwszej
lepszej apteki i mówię do baby w okienku:
– Niech mi pani da jakiś opatrunek, bo krwawię.
Baba w krzyk:
– O, Jezus Maria! Jak pan wygląda! Niech pan stąd natychmiast wyjdzie!
Byłem pijany, więc nic nie czułem. Myślałem, że nic mi nie jest. Tyle tylko, że krew
kapała mi na koszulę. Cały gors miałem we krwi. Aptekara zaczęła mnie opierdalać:
– Niech pan jedzie na pogotowie! Ma pan wielką ranę na twarzy!
– Po co? Będę miał bliznę, będzie fajnie…
– A co pan w ogóle mówi! To trzeba szyć! Niech pan natychmiast jedzie na ostry
dyżur!
Nie wiem czemu, ale cały czas wydawało mi się, że to jakoś samo mi przejdzie, że
jakoś samo się zagoi. Byłem pijany, więc wiesz… Pojechaliśmy w końcu na to pogotowie,
a tam wszyscy w szoku! Lekarz mówi do mnie:
– O rety, jaka rana! Od czego pan to ma?
– Mam to od noża.
– W takim razie musimy zakładać sprawę. Otrzymał pan cios nożem, a to jest
kryminał. Takie rzeczy musimy zgłaszać na policję. Jakby to była bójka czy wypadek, to co
innego, a to jest intencyjny cios nożem, proszę pana.
Nie pamiętam, jak dokładnie się to skończyło. Doktor powiedział, że musi zgłosić
sprawę, ale nic z tego chyba nie wyszło. Założyli mi kilkanaście szwów. Rana przyzwoicie
się zagoiła. Łażąc później po mieście, widywałem tego nazipunka. Wyglądał coraz gorzej.
Było po nim widać, że jest całkowicie złym człowiekiem. Cały był pochlastany. Wiadomo
było, że prędzej czy później kogoś zabije. Mnie strzelił dla przyjemności.
Wiesz co, to jest tak, że jak ktoś strzela w twarz, to robi to dla przyjemności. Jakby
chciał mnie zabić, to strzeliłby mnie w korpus i wtedy to już naprawdę miałbym kłopoty.
On tak po prostu chodził sobie po Rynku z kosą i ciął ludzi. Miałem wrażenie, że podczas
naszej scysji wyprowadziliśmy cios jednocześnie. Jebany mańkut strzelił mnie sierpowym.
Nie spodziewałem się, że jest leworęczny. Był mniejszy, niższy, więc mnie wyprzedził.
Parę milisekund później sam oberwał. Dziabnął mnie i dało się odczuć, że sprawiło mu to
frajdę.
Na koncertowym albumie Homo Twist Live After Death zapowiadasz piosenkę
Krew na butach stwierdzeniem trafnie podsumowującym opisaną powyżej historię i
jej podobne – mówisz, że z bliżej nieokreślonych przyczyn krakowscy chłopcy nie
lubią dziewczyn, tylko lubią noże…
To im zostało do dziś. Paranoja. Uwierz mi, że po tej akcji zacząłem się zastanawiać,
jak niby będzie dalej wyglądało moje chodzenie na Rynek. Miałem za sobą coraz więcej
bójek, w związku z czym miałem coraz więcej wrogów. Po mieście łaziło coraz więcej
skinheadów, którzy mnie nienawidzili. Wielokrotnie, zwłaszcza podczas sylwestrów,
toczyłem różne, czasem dosyć ciężkie boje. Napierdalałem ich.
„Krew na butach”
Chłopcy w naszym mieście
Mają charaktery ciężkie
Noszą noże kastety
Chętnie biją kobiety
Chcą krwi chcą zadymy
Chętnie biją dziewczyny
Noszą noże kastety
Chętnie biją kobiety
Krew na butach
We znaki im się dały lekcje
Niezdrowe powietrze
Krew na butach na murze
Bazgrze dzieciak w mundurze
Tata w pokoju smutny i zły
Mama w kuchni połyka łzy
Bo chłopakowi przydarzyło się
Dwieście dziesięć za sto cztery osiem
Niewygodnie i prawdopodobnie nieskutecznie walczy się gołymi rękoma z kimś,
kto posługuje się nożem lub innym ostrym narzędziem.
No, zdecydowanie (śmiech)! Dlatego zacząłem kombinować, skąd by tu wytrzasnąć
pas góralski. Zamierzałem chodzić w nim na miasto, żeby jakkolwiek chronić bebechy.
Zastanawiałem się nawet, czy może samemu sobie taki zrobić, czy coś…
Zakładamy zbroję i dopiero tak przygotowani ruszamy w miasto (śmiech)…
No wiesz… Po takim wydarzeniu, jakie mnie spotkało, masz różne myśli, z cyklu „już
nigdy nie wyjdę z domu bez kastetu” i tak dalej. Zacząłem w końcu łazić z kastetem, ale
dalej nic z tego, bo prawda jest taka, że ile razy masz kastet, tyle razy nikt do ciebie nie
fika, nic się nie dzieje. Wiesz, o co chodzi… Dopiero jak wyjdziesz nieuzbrojony,
zapomnisz o tym, że w ogóle może być bójka, to dopiero wtedy ta bójka jest.
Mam paralizator i gaz pieprzowy.
Pewnie ani razu ich nie użyłaś, a jak były potrzebne, to ich nie było. Zgadłem?
Zgadłeś – w celach obronnych nie użyłam ich ani razu.
Miałem to samo. Ile razy wychodziłem uzbrojony na miasto, tyle razy absolutnie nic
się nie działo i moje uzbrojenie nie było do niczego potrzebne. Natomiast jeśli mam
podsumować ten temat, to muszę powiedzieć, że postanowiłem w pewnym momencie
przestać używać w bójkach rąk. Nie dość, że kutas rozwalił mi nos, to jeszcze miałem o
jego mordę rozpieprzone palce.
Zauważyłam, że wielu mężczyzn waszego pokolenia ma blizny po zębach na
knykciach.
Tak jest (śmiech)! Ale to jest głupota! Ja się już później nauczyłem, że nie warto walić
z piąchy. Dłużej mi się goiła rozbita ręka niż chlaśnięty nożem nos. Twarz miałem zaszytą i
szybko ją wyleczyłem, a łapa mi się jadziła, bo chuj miał brudne zęby. Pointa jest taka, że
później stosowałem na ulicy strzał z byka, starałem się nie używać rąk. Jeżeli już – to byk,
łokieć, kolano. Takie rzeczy, żeby nie niszczyć sobie dłoni, bo to się najgorzej goiło.
70 W kolonialnej bójce z dzikusami angielski lord otrzymał cios włócznią, która następnie utkwiła mu w piersi.
Przebiegający obok drugi lord z właściwą Anglikom flegmą zapytał:
– Boli pana?
– Tylko wtedy, gdy się śmieję – uprzejmie odpowiedział leżący.
Impreza amfetaminowa – nigdy nie zejdę
na psy
Tkwimy w latach 90. W połowie lub może trochę wcześniej. Rozwijała się kultura
klubowa, więc chcąc nie chcąc, chodziliśmy na te imprezy. Można było potańczyć, a ja
wciąż czułem się całkiem młodo. W sumie za czasów komunistycznych nie za bardzo
można było potańczyć, chyba że na dancingu, ale to w parach, więc to nie taki taniec, o jaki
mi chodziło. Chociaż na dancingi też chodziłem i było fajnie. Natomiast później wkroczyła
kultura klubowa i zaczęli pojawiać się ludzie, których nazwałbym new hippie. Oprócz nich
pojawiło się też dużo początkujących, łysych raperów z cyklu – ni to raper, ni to złodziej.
W tamtym czasie rap dopiero co wystartował, więc jeszcze nie za bardzo było wiadomo,
kim oni w ogóle są, ale było ich dużo i wyglądali jak zwykli bandyci. Ciągle był
nieograniczony dostęp do narkotyków z dawnych czasów – między innymi heroiny. Amfy
było całe mnóstwo. Pojawiły się też kwasy w dużych ilościach, bo chłopcy zaczęli
przywozić z Holandii. Knajpa Krzysztofory zaczęła wyrabiać się w poważniejszych
balangach i po którejś kolejnej imprezie tam wylądowałem z tamtejszą ekipą w jakiejś
willi. Ktoś powiedział, że przenosimy się do kogoś do domu, i poszliśmy. Było ze 30 osób,
a może nawet więcej. Muzyka grała cały czas. Jakiś taki, powiedzmy, funk. Było pełno
ludzi, których nie znałem, ale było też pełno ludzi, których znałem – trochę z Warszawy i
tak dalej. Do willi przybył też niejaki kolega Piotrek B., który przebywa aktualnie w
Stanach, i powiedział, że ma amfę. Zaraz przyszedł jakiś inny typ i pyta Piotrka:
– Ile masz tej amfy?
A ten wyciąga i pokazuje, że ma pełny, półlitrowy słoik.
Na to ten drugi mówi:
– A ja mam całą płachtę kwasu. Jak ktoś chce, to niech se wycina.
I rzucił na stół te kwasy, a Bondarek sypnął na stół amfę. Wszyscy wciągali. Totalnie
przegięliśmy pałę. Chłopcy pokroili kwasy i nałykali się ich jak wariaci. Ja kwasa nie
zjadłem. Naćpałem się wystarczająco amfą, która całkiem mnie otumaniła. Nie pamiętam
nawet, czy w ogóle był tam alkohol, ale chyba trochę było. Pamiętam natomiast, że w
pewnym momencie całkowicie zdemolowano sprzęt grający. Ludzie porozłazili się po
domu, gadając jedni przez drugich.
Do kogo należała willa?
Nie mam pojęcia (śmiech)! Trudno powiedzieć, kto był właścicielem, gospodarzem
czy ki chuj. Wiem za to, że był tam spory ogród i że wszędzie walały się duże ilości
syntetycznych narkotyków. Pamiętam, że czułem się coraz gorzej, a jednocześnie w żaden
sposób nie mogłem przestać podrygiwać, mówić do kogoś, chodzić, pałętać się. Nie
mogłem tego wytrzymać, męczyłem się. Wyszedłem na zewnątrz, a tu okazuje się, że jest już
jasno. Zobaczyłem, że po podwórku, z drzewa na drzewo skacze malutki kotek.
Podszedłem do niego, spojrzeliśmy sobie w oczy i wtedy zorientowałem się, że ten kot ma
całkiem oszalały wzrok. Zapytałem towarzyszy imprezy:
– Co zrobiliście temu biednemu kotu?
– Ktoś dał mu kwasa…
A to był taki kotek ze dwa kilogramy. Pomyślałem sobie: „Jezus Maria… Czy to
zwierzę to przeżyje?”. Przyglądając się szaleństwom kota, wydawało mi się, że jest
nadsprawny, ponieważ przeskakiwał z drzewa na drzewo jak szalony (śmiech)! Miał obłęd
w oczach.
Z całej tej imprezy najmocniej utkwił mi w pamięci moment, kiedy ludzie zaczęli
wychodzić na światło dzienne, czyli kiedy wszyscy wyszli na podwórko. Uwierz mi, że
wyglądali jak zombie lub górnicy, którzy po nie wiem ilu dniach wychodzą z ciemnej
kopalni. Wszyscy przysłaniali oczy. Na ich twarzach zaczęły się pojawiać zaognione
pryszcze. Patrzę w lutro i widzę, że mam to samo. Wszyscy są w pryszczach. Mówiłem do
siebie w myślach: „Co za syf! Ta impreza to jakieś kompletne gówno!”. Z nikim nie
mogłem się porozumieć. Próbowałem ze wszystkimi podjąć jakąkolwiek rozmowę, a nie
zarejestrowałem z tego nic konkretnego. Nic sensownego się tam nie wydarzyło. Willa
została zdemolowana, kot został naćpany, a ja mam syfy na mordzie i chcę iść do domu,
tak? Czuję się czczy, pusty, mam wrażenie, jakbym nałykał się plastiku. Całkowicie,
totalnie przedawkowałem amfetaminę. Była ze mną moja żona Ewa. Pamiętam, że
poszliśmy stamtąd i dotarliśmy na chatę. Postanowiłem, że kładę się spać. Byłem
wykończony po całej nocy, ale czułem jednocześnie, że nie ma najmniejszej możliwości,
żebym zasnął. Nie mogę leżeć, nie mogę wstać, nie mogę ruszyć ręką ani nogą. Myślę
sobie: „Będę liczył – może to coś pomoże”. I tak: „Jeden, dwa, trzy… Pięćset…”. I znowu
gonitwa myśli. Ilość myśli, jaka przeszła przez moją głowę, była przerażająca. Nie wiem,
jak długo tak leżałem. Może godzinę, a może dwie. W ogóle nie odpocząłem. Wstałem i
stwierdziłem, że w ogóle nie mogę jeść, mam nadmierną energię, a jednocześnie czuję się
zmęczony i nie mogę spać. Pomyślałem, że może spróbuję coś zrobić, pójść gdzieś na
miasto, zacząć grać albo sprzątać mieszkanie, to może mi przejdzie. Trudno mi powiedzieć,
co dokładnie się działo, ale wiem na pewno, że stan ten utrzymywał mi się przez cztery dni.
Miałem tego serdecznie, kurwa, dosyć. Chodziliśmy z Ewą po mieszkaniu, patrzyliśmy na
siebie, a ja zadawałem sobie pytanie: „Kiedy mi to, kurwa, wreszcie przejdzie?”.
Było okropnie. Mimo to jeszcze wielokrotnie później wciągaliśmy amfę, bo trafiały
się takie okazje czy takie po prostu były okoliczności. W pewnym momencie stwierdziłem,
że muszę zacząć zarabiać pieniądze, bo nie mam kasy. Wtedy już nie dilowałem. Była
knajpa, która nazywała się Kuźnica, do której dawniej mieli wstęp tylko partyjni. Któregoś
dnia okazało się, że mamy tam wjazd i jest tam jakiś organizator, z którym można się
dogadać na koncerty. Zaczęliśmy organizować bale maskowe i inne rzeczy. Grało
początkujące Homo Twist i pozapraszane przeze mnie różne krakowskie kapele, które
znałem. Przychodzili znajomi, płacili trochę grosza. Z takiej imprezy można było
cokolwiek wyszarpać, chociaż parę stówek. Można było zarobić. Znajomi, którzy tam
przychodzili, przynosili gigantyczne ilości amfetaminy. Przedawkowywaliśmy ją.
Wydawało mi się, że to pomoże mi w graniu. W krótkim czasie okazało się, że faktycznie –
mogę wypić nawet, kurwa, litr alkoholu i nadal stoję, nie przewracam się, ale jak biorę do
ręki gitarę i zaczynam grać, to ręka zamyka mi się na gryfie i nie mogę, kurde, odgiąć
palców. Nie mogłem grać, bo dostawałem skurczy. Prawdopodobnie miałem jakieś
maksymalne wybicie magnezu z organizmu – tak jak to amfa wszystko wybija. Dostawałem
takich skurczy, że nie mogłem odgiąć palców od gitary. Kiepsko to wychodziło. Pamiętam
sytuację, kiedy nagle przyszedł Miarka i mówi:
– Mam amfę.
Ja:
– No to dawaj.
Wyszliśmy na zewnątrz z Kuźnicy, sypnęliśmy na parapet, oczywiście znowu za dużo,
pociągnęliśmy na szybko do nosa, odwracam się, a tu cały, kurwa, postój taksówek, w tym
znajome twarze z postoju przy dworcu. Przenieśli się na ten akurat wieczór ze swojej stałej
miejscówy, bo w Kuźnicy coś się działo. Ja się patrzę, a tu znajome twarze patrzą na mnie
wytrzeszczonymi gałami. Wykrzykiwałem w ich kierunku teksty z cyklu: „Dobra, dobra!
Jutro doniesiecie, gdzie trzeba, chuje… Donoście gnoje!”. Pamiętam, że później poszedłem
do domu i napisałem na tej amfetaminie kilka piosenek pod rząd. Między innymi utwór
Miasto Kraków, gdzie pojawia się tekst „taryfiarze na etacie”. To było tak, że piosenka już
była, ale zmieniłem tekst. W pewnym momencie zorientowałem się, że całe mnóstwo
taksówkarzy ma drugi etat na policji. Napisałem też tekst Narkomanka, opisujący przygody
trzech dziewczyn, z którego jestem bardzo zadowolony. Dwie z nich żyją – Kaśka
Hordyńska i Agata Dudek. Floribertina Kalala zmarła. Chyba już o tym mówiliśmy, ale
dopiero teraz przypomniałem sobie, w jakich okolicznościach napisałem tę piosenkę.
W ogóle dużo było wtedy dziewczyn, które się stoczyły. Była wśród nich Denaturka,
ale była też taka jedna Magda, która straciła oko. Piękna dziewczyna została nagle
jednooka, bo naćpana gdzieś na melinie bawiła się strzykawką, w której był bezwodnik
kwasu octowego, którym z niewiadomych przyczyn psiknęła sobie w oko, które w ten
sposób straciła. Nie wiem, jak to było, czy ktoś ją potrącił, czy co się tam wydarzyło.
Później chodziła albo w ciemnych okularach, albo z przepaską na tym oku, jak łapała ją
fantazja. Najlepsze jest to, że nadal miała branie (śmiech)! Miała dupę i cyc i była
strasznie puszczalska. W każdym razie mogę powiedzieć tyle, że dużo dziewczyn kończyło
się wtedy na moich oczach. Ale nie tylko dziewczyn, w ogóle ludzi typu Rafał
Kwaśniewski czy Bolo. A dziewczynom maksymalnie to szkodziło.
Zawsze uważałem, że kobietom nie należy dawać narkotyków i utrzymuję tę zasadę do
dziś. Dziewczynom najczęściej tak się to podoba, że w krótkim czasie niestety, ale idą na
dno. Dobrym przykładem czegoś takiego była laska, której imienia nie pamiętam, ale wiem
na pewno, że była właścicielką knajpy Jemioła. Była strasznie wyniosłą hrabianką z
lokalem w centrum miasta na Floriańskiej, gdzie schodziły się freaki. Sprzedawała tam
piwo, wino, wódkę. Przychodziły tam tłumy ludzi. Była wyniosła, z nikim za bardzo nie
chciała się kumplować. I pamiętam, jak przez te dragi, a głównie amfę, stopniowo
przemieniła się w menelicę. Nagle zobaczyłem ją w wydaniu „sweter do kolan, dwa psy na
sznurku”. Nie mogłem uwierzyć, że to ta sama laska! Jemioła poszła w diabły, trzeba było
ją sprzedać. Doszło nawet do jakiejś sytuacji, że laska ta spadła z balkonu. Ta wyniosła
osoba nagle bardzo mocno się stoczyła.
Teraz przypominam sobie, że wiele osób w tamtym czasie źle mi życzyło. Zdaję sobie
sprawę, że byłem upierdliwy, niejednemu dałem w mordę, nie przez wszystkich byłem
lubiany. Bardzo wiele osób źle mi życzyło i dawało mi to do zrozumienia. Między innymi
grupy skinheadów, którzy regularnie na mnie polowali. Mieli ten problem, że oni polowali
na mnie, a ja polowałem na nich. Ja akurat lubiłem się bić (śmiech)… Pamiętam scenę, jak
stanąłem naprzeciwko pięciu czy sześciu takich, zapraszając do startu, i nic się nie
wydarzyło – nie mieli odwagi wystartować. Niedługo później, czyli kiedy napisałem hymn
Cracovii – spotykałem na meczach bardzo wielu z tych, którym dałem w mordę albo z
byka, i musieliśmy przybić sobie piątkę (śmiech). Uwierz mi, że mam tam szacunek…
Zawsze było wiadomo, że jestem gościem, który się nie cofa.
Jak to się stało, że napisałeś hymn Cracovii?
Wynikło to z tego, że mieliśmy z Püdelsami koncert na stadionie Wisły. W związku z
tym pomyślałem sobie, że będąc na stadionie Wisły, najfajniej byłoby krzyczeć:
„Cracovia”! (śmiech) Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Wykrzykiwałem też hasło: „Nigdy nie
zejdę na psy!”, oczekując, że za chwilę na scenę wtargnie rozwścieczona bojówka Sharks i
mnie zabije, ale oczywiście, jak zwykle nic się nie stało (śmiech). Spokojnie zszedłem ze
sceny i poszedłem w swoją stronę. Później miałem wieczór autorski, na którym
recytowałem fragmenty Chamstwa w Państwie. I na ten wieczór autorski przyszła grupa z
Cracovii – chłopcy i dziewczyny. Mówili, że słyszeli, jak wołam: „Cra-co-via!” na
stadionie Wisły i że im się to podobało. Zaprosili mnie na mecz. Parę razy przyszedłem,
spotkałem się z zarządem, spotkałem się z Filipiakiem [Janusz, prezes Cracovii – przyp.
red.], zrobiłem sobie zdjęcie w koszulce i w końcu po prostu napisałem ten hymn. Chyba
grałem jeszcze wtedy z Püdelsami, chociaż tak dokładnie to już teraz nie pamiętam. W
każdym razie wiem, że wziąłem Mietka na miasto, zapaliliśmy blanta, ja wziąłem kartkę i
długopis i ustaliłem, że wracamy do domu z gotowym hymnem dla Cracovii. I mniej więcej
tak się wydarzyło. Chodziłem z Mietkiem, który tak naprawdę to jest Wiślakiem, ale
mniejsza o to. W każdym razie chodziliśmy razem i darliśmy mordę na całe miasto:
„Cracovia i jej barwy dwie, Cracovio, po prostu kocham cię”. Ewidentnie szukałem guza,
a Mietek razem ze mną, bo wiedział, że jak jest ze mną, to może. Guza nie znaleźliśmy, ale
czuliśmy się bardzo dumni. Pojechałem z tą piosenką na jakieś święto Cracovii, gdzie
jebnąłem ją a cappella, bo jeszcze nie było żadnej orkiestracji. Ktoś nagrał ten wykon i
wrzucił na YouTube’a. Zaczęło robić się o tym głośno, ludzie zaczęli dzwonić do mnie w
tej sprawie. W końcu znalazł się jakiś kretyn, który zorganizował studio i jakiegoś muzyka,
który zrobił orkiestrę na samplerze, a ja zaśpiewałem. Mówił, że teraz to my niby zrobimy
singielki po 5 złotych, rozprowadzimy je i podzielimy się fifty-fifty. Zgodziłem się. Kolo
zrobił singielki, sprzedał je, po czym zniknął (śmiech). Ale za to za każdym razem, kiedy
odbywa się mecz, cały stadion śpiewa moją pieśń. Jest tam słynne hasło „nigdy nie zejdę
na psy”. Zarząd Cracovii już wielokrotnie prosił mnie, ażebym usunął lub zmienił te słowa.
Za każdym razem odpowiadam, że nie mogę tego zrobić z dwóch powodów – po pierwsze
jest to główne hasło Cracovii, a po drugie określenie to wcale nie jest obraźliwe wobec
Wisły, gdyż są psami (śmiech). Wisła to klub z policyjną tradycją. GTS – Gwardyjskie
Towarzystwo Sportowe. Tłumaczyłem, że to określenie czy pojęcie ma nieco szersze
znaczenie, na zasadzie: zawsze trzeba być człowiekiem, choć tak łatwo zejść na psy.
Mówiąc krótko, „nigdy nie zejdę na psy” oznacza tyle, co „zawsze będę trzymał fason”.
Hasło to było też zawołaniem do tych wszystkich graczy Cracovii, którzy z powodów
merkantylnych, finansowych przeszli do Wisły, bo bywały też takie akcje. I wtedy mówiło
się o takim osobniku, że zszedł na psy.
Śmierć Johna L.
Byłem w środkowym okresie grania na ulicy. Generalnie próbowałem zaczepić się,
gdzie się da. Opowiem teraz o ciężkim alkoholizmie, czyli de facto czymś, czego bardzo w
Polakach nie lubię. W sobie również. Tego, że wszyscy do pewnego stopnia jesteśmy
zmuszeni do bycia nałogowymi alkoholikami.
Zmuszeni przez kogo lub co?
Jesteśmy zmuszeni kulturowo. Chrzciny, pogrzeby, pobory do wojska. Wszelkiego
rodzaju imprezy odbywają się w Polsce przy wódzie, i to przy ostrej wódzie.
Niemałe zasługi ma tutaj poprzedni system, w jakim funkcjonowaliśmy.
Niech ci będzie. Ale wiem na pewno, że polski chłop pił już wcześniej. Umówmy się
– Polacy piją od dawien dawna. Poczytaj sobie Dyzmę, jak się wtedy pijało, jak wojskowi
pijali, wiesz…
W rozdziale o wariatkowie opowiadałeś o dwóch góralach, których przywieźli na
twój oddział w stanie ciężkiego delirium. Takie sytuacje były za komuny na porządku
dziennym?
W czasach mojej młodości piło się do spodu. Ludzie przemieniali się w szmaty. Było
tego pełno na moim osiedlu. Było tego pełno dookoła mnie. I umówmy się, że do pewnego
stopnia zawsze nienawidziłem alkoholu i pijanych ludzi. Pierwszy raz napiłem się w wieku
siedmiu lat, ale dalej nie lubiłem pijanych ludzi.
A kiedy pierwszy raz się upiłeś?
Mniej więcej wtedy, kiedy zakończyłem przygodę sportową. Chociaż jako sportowiec
też parę razy się upiłem. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Natomiast nie byłem w
ogóle uzależniony. Piłem okazjonalnie – jak przyszli koledzy i coś przynieśli.
W jakim wieku stałeś się uzależniony od alkoholu?
Ooo… To bardzo późno, moja kochana. Dopiero koło czterdziestego roku życia
uświadomiłem sobie, że jestem alkoholikiem.
Wtedy sobie uświadomiłeś, a ja pytam: kiedy się nim stałeś?
Myślę, że gdzieś koło trzydziestki, chociaż nie jestem tego taki pewny. Tak na
poważnie stałem się alkoholikiem, jak zrobiłem większą karierę, zacząłem więcej jeździć
na koncerty, robić więcej prób i spotykać się z zespołami. To wszystko było okraszane
piciem. Każdy koncert odbywał się przy wódzie. Podczas występów Püdelsów potrafiłem
wypić pół litra, będąc na scenie, nie licząc alkoholu wypitego w samochodzie, przed
wejściem na scenę i alkoholu, który wypijaliśmy po zejściu ze sceny. Więc myślę, że mógł
być to nawet litr dziennie. Miałem wtedy dużą odporność, ale to już było później, a ja chcę
ci opisać sytuację, kiedy pierwszy raz spotkałem się z ciężkim, tak zwanym artystycznym
piciem, kiedy było widać, że są to ludzie w głębokich ciągach alkoholowych. Zobaczyłem
to, gdy przyjechali do Krakowa kręcić film pod tytułem Śmierć Johna L. pod
przywództwem największego alkoholika z nich wszystkich, czyli pana reżysera Tomasza
Zygadły. Ja grałem wtedy na streecie. Różnie z tym graniem było. Była jesień czy zima.
Nawet nie za bardzo można było grać, bo było zimno. Coś takiego sobie przypominam. I
nagle przyjechała do Krakowa wielka ekipa. Wynajęli ze dwa czy trzy hotele, wszystkie
taksówki jeździły dla nich. Rozbijali się po mieście, wszędzie było ich widać z tymi ich
kamerami i z całym tym interesem. Okazało się, że kręcą film i w dodatku szukają
muzyków. Poleciałem w te pędy. Wziąłem swoją gitarę i momentalnie dostałem angaż.
Wpadłem w to towarzystwo, dali mi jednego, drugiego drinka, zagrałem St. James
Infirmary Blues i dostałem wielkie brawa. Od razu podniósł się hałas na mój temat. Padło
pytanie:
– Ej, koledzy, czy my nie mamy dla niego przypadkiem jakiejś roli?
Nie wiem, czy tę moją rolę dopisali, czy była ona już wcześniej. Tak czy inaczej –
dostałem ją. Może i była wcześniej. Chuj wie. Generalnie był to beznadziejny film o
polskim środowisku rockowym lat 80. Głównym wokalistą był Zbyszek Gąsior, którego
grał aktor Wojciech Wysocki, i było tam jeszcze paru innych aktorów, którzy udawali, że
potrafią grać na gitarach. Dramatycznie chujowo im szło. Wszystko to odbywało się na
terenie Krakowa, również w Rotundzie[71]. No i tam spotkałem tych ludzi i zorientowałem
się, że piją od samego rana. Zaczynali dzień od strzała i zabierali się do roboty, więc
można sobie wyobrazić, jak ta robota wyglądała. Wynajęli chyba ze 20 czy 30 taksówek,
które jeździły na ich zawołanie. W każdym z tych samochodów była wódka. Każdy z
kierowców miał obowiązek mieć flaszkę, którą wyjmował na życzenie ekipy i można ją
było łoić. Głupi przejazd taryfą z miejsca na miejsce w okolicach planu zdjęciowego
okraszany był alkoholem. Łoiło się tam po prostu cały czas. Sytuacja ta ciągnęła się mniej
więcej trzy tygodnie. Zagrałem swoją rólkę, a gdzie była wódka, tam strzeliłem banię. Oni
dla odmiany dopytywali się, czy mógłbym im załatwić jakąś trawkę. Przynosiłem im jakiś
chujowy stuff, a oni udawali, że palą i że są przez to bardzo psychodeliczni. Każdy dzień
zdjęciowy kończył się bankietem. Oni wszyscy mieli w chuj pieniędzy, a my wszyscy
byliśmy biedni jak myszy kościelne, nie mieliśmy kasy nawet na piwo.
Skąd przyjechała ekipa?
Oczywiście z Warszawy. Jak już wspomniałem – każdy dzień kończył się bankietem.
Na tych imprezach wszyscy – zaczynając od reżysera, poprzez scenarzystę, po głównych
aktorów – wygłaszali niekończące się mowy, wznosząc kolejne toasty. Co tam się, kurwa,
działo (śmiech)!
Gdzie odbywały się te imprezy?
Co chwila gdzie indziej. W Krzysztoforach, w hotelu Pod Różą, w Hotelu Polskim.
Mieli do dyspozycji pół miasta! Co wieczór inne wnętrze. Ja skumałem się z paniami od
wypłat, bo to najbardziej mnie interesowało. Czasem wystarczyło przenieść parę statywów
i już można było zarobić trochę grosza. Pamiętam, że nie tylko zagrałem tę niedużą rólkę,
ale też załapywałem się tam do wszelakich robót technicznych, co polegało na bajerzeniu z
paniami z biura i piciu flaszki w samochodzie. Generalnie miałem takie wrażenie, że
troszeczkę skradłem Zygadle i głównemu aktorowi Wysockiemu show (śmiech).
Wparowałem z tą swoją gitarą, z całą swoją historią, zaśpiewałem kilka bluesów i
wszystkie panie się we mnie zakochały. Wznoszono toasty na moją cześć. Pamiętam, że
właśnie tam spotkałem pierwszy raz Jana Kantego Pawluśkiewicza, który był wówczas
wielką gwiazdą. Nie wiem nawet, czy przypadkiem nie skomponował jakiejś piosenki do
tego filmu. Zbigniew Preisner też napisał kompletnie beznadziejną piosenkę Tym chlebem
prawdy, którą znam, nakarmię wszystkich was i biedny Wysocki musiał te brednie
wyśpiewywać. Film był kompletnie niedoświetlony, źle zmontowany. Gdzieś tam jakieś
poboczne, tylne role grali Püdelsi, z którymi chyba jeszcze wtedy nie miałem nic
wspólnego.
Kiedy to wszystko się działo?
A chuj wie. W końcu lat 80. Wiem, że była to taka sytuacja, że ja jeszcze nie grałem w
Püdelsach. W Püdelsach śpiewał wtedy niejaki Fuck-face.
W jakich okolicznościach zyskał ten pseudonim?
Püdel mu go dał. Fajny, nie (śmiech)? I oni na tym filmie udawali zespół. Byli
zatrudnieni jako zespół, wyglądali jak zespół i byli zespołem, którego liderem był ten głupi
aktor Wysocki. To wszystko działo się gdzieś pomiędzy śmiercią Piotra Marka, który już na
pewno nie żył, a moim przystąpieniem do Püdelsów.
Google podaje 1987 rok jako datę premiery filmu. Püdelsów poznałeś na planie
czy już wcześniej miałeś z nimi kontakt?
Już ich znałem. Byłem na kilku koncertach i uważałem, że są beznadziejni (śmiech).
Co za beznadziejny band! Jeszcze z tym Fuck-face’em, który wyśpiewywał po angielsku
niekończące się wstępy. A daj spokój… Ile może trwać wstęp?! Weź już śpiewaj, chłopie!
Kim był Fuck-face poza tym, że frontmanem Püdelsów?
To był jakiś Angol czy Amerykaniec. To wszystko były koncepcje Püdla, który w
ogóle non stop miał różne szalone pomysły, z którymi absolutnie nie można się było
zgodzić. I pamiętam taką scenę, że jesteśmy w hotelu, palimy blanty z członkami ekipy i
dochodzą do nas wiadomości z innego pokoju hotelowego, gdzie miała być kręcona scena
seksu. Okazało się, że aktor od pół godziny wali konia i nie chce mu stanąć, a reżyser
Tomek uparł się, że chce prawdziwy seks (śmiech)… Wszyscy pijani, wszystko
niedoświetlone, lampy się przewracają. W pewnym momencie przyszedł asystent i mówi
do nas:
– Z Tomka jakoś uszło powietrze.
Więc od razu ktoś krzyknął:
– Dawać taksówkę!
Asystent zaczął protestować:
– Nie! Oni już nie mogą…
I, kurwa, zapadła na planie dramatyczna decyzja, którą podjął chyba reżyser, że
wszyscy mają przestać pić. Zrobił przerwę w zdjęciach i wszyscy wyjechali gdzieś na
tydzień czy coś takiego. W każdym razie – zniknęli, nie było ich. Wrócili po tygodniu. Idę
przez miasto i spotykam zaprzyjaźnionego asystenta. Widzę, że gość ma wszystkie
paznokcie obgryzione do krwi. Zagadałem do niego:
– Oglądałeś TV, gryząc palce do krwi?
Właśnie wtedy pierwszy raz użyłem tego określenia (śmiech).
A on na to:
– Wiesz… W ogóle nie mogę sobie poradzić z tą abstynencją…
I złapał za w chuj zdarty paznokieć i na moich oczach – harat – krew bryznęła z palca,
dramat. Był to poważny pan scenarzysta, czy ktoś taki. Już dokładnie nie pamiętam. Mógł
być też kierownik planu. Wszyscy popuchli. Póki pili, to mieli jasny wzrok, dziarski chód.
Byli inteligentni, dowcipni i tak dalej. A jak przyjechali po tygodniu absty, to wyglądali,
jakby ktoś spuścił im wpierdol. Wszyscy mieli opuchnięte twarze, co poniektórzy
poobgryzane paznokcie, wyciągali jakieś, kurwa, leki i zaczęli wypytywać o heroinę. O ile
sobie przypominam, to zacząłem ją jednemu z nich załatwiać. Powiedział mi, że kiedyś
próbował i może to by go uspokoiło, więc pomogłem koledze (śmiech)… W ogóle cała
ekipa całkowicie się rozpadła, a film utknął w martwym punkcie, bo nie byli w stanie
kręcić. Na trzeźwo zrobili się niesympatyczni, nie chcieli płacić, jakieś klimaty z cyklu
„zamknięte drzwi”. Generalnie zrobiło się nietęgo. Minął kolejny tydzień, spotykam
jednego z nich i widzę, że jest podejrzanie zadowolony. Mówi:
– Tomek znowu zaczął pić! Kręcimy! W międzyczasie napisał ci rolę.
No i właśnie wtedy nakręciliśmy tę moją scenę. Miałem 26 lat, a tak mnie
ucharakteryzowano, że wyglądałem jak własny stary. Przyczepiono mi sztuczny zarost,
który jeszcze przez tydzień plątał mi się pod koszulą. W żaden sposób nie mogłem się go
pozbyć, odkleić. W każdym razie po robocie pojechaliśmy do jakiejś kolejnej knajpy na
Salwatorze[72]. Wnętrze, w którym się znaleźliśmy, wyglądało niczym z delirycznej wizji
alkoholika. Kazali umaić całą tę knajpeczkę pod drzewkami kolorowymi żaróweczkami.
Takie jakby święta tam zrobili. Widać było, że po tych dwóch czy trzech tygodniach
abstynencji oni znowu piją i są znowu w sztosie. Znowu kręcą, światełka się świecą.
Wrócili do starych nawyków i nakręcili film do końca. Film, który okazał się kompletnym
knotem (śmiech). W swojej roli mówiłem jakiś idiotyczny tekst, że jestem ostatnim
śpiewakiem z delty Missisipi. Co za bzdury! Biały gościu z Missisipi (śmiech)! Pamiętam
też scenę, jak przyszedł Kanty Pawluśkiewicz i zapytał mnie:
– A ty tu co? Kim ty jesteś?
Mówię:
– Śpiewam bluesa.
– Jak śpiewasz bluesa, to nie zrobisz kariery. Słyszałem już bluesa po chińsku,
portugalsku i hiszpańsku. To nie ma sensu. Bluesa mogą grać tylko czarni.
– Tak, oczywiście, zgadzam się, ale mimo że się z panem zgadzam, to ja jednak gram
bluesa.
– W takim razie nie wróżę panu kariery.
Tak więc dzisiaj pozdrawiam Kantego Pawluśkiewicza (śmiech)… I powiem tak:
stary, co powiesz teraz?
Zacząłeś od bluesa, ale w twojej zawodowej przygodzie znalazła się przestrzeń
dla wielu innych gatunków muzycznych.
Powiem tak – wyszedłem z bluesa harmonicznie, ale nigdy nie wyszedłem z bluesa
emocjonalnie. W tym, co robię, nadal jest blues. Jest w tym umiłowanie smutku, pewnej
ponurości, pewnych ciemnych stron życia, a też rytmy, groove’y funkowe, czyli te, które
lubię, wyszły właśnie z bluesa. Nadal uważam, że Kanty Pawluśkiewicz miał rację – że
blues przynależy się czarnym jak psu buda. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości.
Udało mi się zrobić karierę, ale faktycznie kto wie, czy właśnie wtedy nie wziąłem sobie
tego do serca. Już parę lat grałem tego bluesa na streecie. Kto wie, czy jak Kanty mi to
powiedział, nie zacząłem się dzięki temu zastanawiać, czy może nie spróbować czegoś
innego. W końcu wtedy zdecydowałem się na wokalizowanie w Püdelsach i tak dalej, a
Püdelsi byli daleko od bluesa, nigdy go nie grali.
W moim przekonaniu Püdelsi, odkąd istnieją, grają reggae.
Tak. Taka kocia muzyka. Chociaż w tamtym czasie grali również sporo awangardy
rockowej, polegającej na tym, że nie byli w stanie skończyć utworu, przez co powstawała
suita (śmiech). Tak więc być może całkiem poważnie potraktowałem słowa Kantego.
Wtedy, z tą ekipą filmową, też wiele razy porządnie się spiłem. Oczywiście balowałem z
nimi na bankietach, łoiłem i przeżywałem niekontrolowane sytuacje seksualne, czego
później żałowałem i – mówiąc krótko – musiałem pójść do doktora. Przestrzegam
wszystkich – nigdy nie ruchajcie aktorek, bo to dziwki (śmiech)!
76 Klaster – termin muzyczny określający czynność polegającą na uderzaniu w jak największą liczbę klawiszy naraz;
najczęściej wykonywany przedramieniem.
77 Kiwi – krakowski szynkarz; właściciel kilku kolejnych mordowni – obecnie Pięknego Psa.
Romano
Jesteśmy po przewrocie. Wciąż grałem na ulicy. Podszedł do mnie kolo, który
wyglądał następująco: skórzana kurtka, obcisłe jeansy, na nogach buty z węża, niewysoki, z
przodu łysy, z tyłu długie włosy spięte w kucyk, fingle[78] na palcach, od razu widać, że
ma pieniądze. Był to u mnie okres biedy. Próbowałem grać, ale już był syf. Podszedł do
mnie na ulicy gość, wrzucił parę dolców i mówi: – Cześć! Jesteś dobry. Dam ci kasę, nie
graj już, zwijaj sprzęt, idziemy się napić. Mam do ciebie sprawę.
– OK. Właśnie na to czekałem, bo na tej ulicy to już nic nie zdziałam.
Prawda jest taka, że Kraków miał mnie już dosyć. Ile można znosić Maleńczuka…
Ile lat grałeś na ulicy?
Od 1982 do 1992 roku i mówię to z ręką na sercu. Zawsze powtarzałem, że
skończyłem razem z komuną, ale to nie jest prawda, bo ciągnąłem jeszcze dobre trzy lata.
Po prostu wciąż nie było skąd wziąć szmalu, sytuacja wcale nie była łatwa. Za komuny
byłem rodzajem obdżektora, kogoś zabronionego, kogo zobaczyć to już było coś. A teraz
nagle Wolna Polska, z każdego sklepu napierdala inna muzyczka i każdy żyje swoim
życiem. Były to czasy szczęk. Mówi ci coś słowo „szczęka”?
Kość szczękowa, element czaszki.
Nie (śmiech)! Szczęki były drobnym biznesem ulicznym. Były to stragany zamykane w
nocy na klamrę. Własna inicjatywa, która miała miejsce w całym kraju. W chwili, gdy
ludzie otwierali szczęki, ulica zaczynała tętnić życiem, ale było to życie absolutnie chore.
Za komuny ulica była martwa i ja ją budziłem, a w Wolnej Polsce ona tętniła bardzo silnie,
ale w absolutnie dziki sposób. Jeden sprzedawał disco, drugi jakieś, kurwa, używane
paski, w głowie się nie mieści, co się działo na streecie! Był to czas lombardów, w których
można było zastawić dosłownie wszystko – biżuterię, zegarki i tak dalej.
Czym handlowano w szczękach?
Skarpetki, majtki, staniki, słodycze, mięso, przetwory, dużo spożywczych rzeczy, ale
także książki, ciuchy, second hand. Do Polski napływały wówczas używane ciuchy.
Stroiłem się we wszelkie lekko wysłużone paski, spodnie i koszule, które przyjeżdżały do
nas z Zachodu. Były to zajebiste rzeczy. Faktycznie było to szmatławe, ale na krótką metę
dawało koloryt. Taki był to czas. W szczękach można było kupić dosłownie wszystko –
narzędzia, produkty optyczne, okulary, obcążki, co popadło. Trwał swobodny czas młodej
Wolnej Polski. Moim kumplem był wtedy Bejbi, czyli Paweł Mąciwoda-Jastrzębski.
Obecnie jest basistą zespołu Scorpions. Wtedy był już znanym basistą, grywał w różnych
zespołach. Któregoś dnia przyszedł do mnie, a z nim Alan Sors, i mówią: – Chcielibyśmy
zagrać na ulicy tak jak ty!
Odpowiedziałem:
– Dobra! Zorganizuję prąd.
Było świeżo po przewrocie i można było robić dosłownie wszystko. I nagle jest taka
akcja, że przychodzi do mnie Alan Sors – zajebisty, wykurwisty perkusista, który grał w
tamtym czasie w wielu kapelach, i Bejbi, który był najlepszym basistą w Polsce, który grał
na basie Bacha. Bejbi był wtedy przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych. Wszyscy
przepowiadali mu, że będzie grał z Milesem Davisem. A Alan Sors był drummerem, który
w danym okresie miał zajebisty sprzęt, matkę w Anglii i dolary na koncie. W Polsce robił
za gwiazdę, bo miał zajebiste bębny i maksymalnie na nich wypierdalał. Grał w Maanamie
i innych kapelach. Z Bejbim stanowili wykurwistą sekcję, nic więcej nie potrzeba.
Umówiliśmy się i przyszło do mnie tych dwóch gości. Zrobiliśmy małą próbę, po czym
zagraliśmy trzygodzinny koncert uliczny. Zgromadziliśmy tłum ludzi i zarobiliśmy kupę
forsy. Następnie wysłaliśmy po wódkę Aborygena, który przyplątał się w międzyczasie. W
ten sposób gwałtownie stopniała część kasy, a Aborygen oczywiście się
zdematerializował, flaszki nie zobaczyliśmy na oczy. Po tej spontanicznej akcji wróciłem
do starych nawyków, czyli grania solo na streecie. Miałem wtedy okres klarnetowy.
Paliłem blanty i ćpałem heroinę. Chodziłem do jednej z baszt w okolicach Bramy
Floriańskiej i grałem na klarnecie Uebela. Kupiłem go w jakimś lombardzie, których było
wtedy pełno i można było w nich nabyć całą masę zdezelowanego sprzętu wszelkiego
rodzaju. Między innymi saksofony Amati, które nigdy nie grały wszystkich dźwięków, czy
klarnet taki jak mój. Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że jest pęknięty, więc
zalałem go klejem i dalej na nim grałem. Niestety mimo naprawy nadal nie grał tych
dźwięków, które powinien.
Przechodziłem wtedy okres transformacji życiowej. Któregoś dnia podczas występu
ulicznego zaczepił mnie ten kolo, o którym wspomniałem wcześniej. Włosy spięte w kucyk,
fingle na palcach, od razu widzę, że ma szmal. Wrzucił mi do kufra 10 dolarów. Było jasne,
że gościu przyjechał z Zachodu, jest freakiem i na 100 procent pali ganję. Nie za wysoki,
chudy, żylasty typ. Skórzana kurtka, obcisłe jeansy, buty z węża na wysokim obcasie. STAR
(śmiech)! Czterdziestoletni, zasuszony cyrkowiec. Maksymalnie metr osiemdziesiąt, ale nie
chciałbym wpaść w jego łapska. Wyglądał na sprawnego i – jak się później okazało – robił
salto w miejscu. Powiedział do mnie tak: – Masz talent. Przyjechałem z Danii, gdzie byłem
managerem zespołu Laid Back.
– Nic mi to nie mówi.
– Sunshine Reggae znasz?
– Znam.
– To ja byłem managerem tego zespołu.
Romano był naszym rodakiem, jednocześnie bywalcem zachodniego świata.
Rozmawialiśmy po polsku. Typas położył mi 10 dolców do case’u, więc zamknąłem case i
podziękowałem nieobecnej widowni. Zachowując 10 pierdolonych dolarów, z
przyjemnością podziękowałem ulicy, która nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi
(śmiech)! Hurra! Gol! Mogę iść!
Romano zaprosił mnie do siebie. Miał gigantyczne, stuczterdziestometrowe
mieszkanie w kamienicy w centrum Krakowa. Wysokie na siedem metrów, no w ogóle
komnaty… Na tych komnatach stara matka i Romano, który przyjechał z Danii i był w
Polsce rodzajem rezydenta, bo z obywatelstwa był Duńczykiem. Nie znam dokładnie całej
jego historii, ale wiem, że miał za sobą dość poważny epizod cyrkowy. Jak już znaleźliśmy
się u niego na chacie, to wyciągnął z puszki zajebistą kość haszu. Piękna czekolada[79],
jakiej dawno nie widziałem! Olalala! Ostatni raz spotkałem się z czymś podobnym u Piotra
Marka[80], jak przyjechali do niego koledzy ze Szwecji. Gościu nabił do fai wykurwistego
haszyszu! Mówi do mnie tak: – Byłem przez kilka lat managerem dyskotekowego zespołu
Laid Back.
Wyciągnął taśmę wideo, na której były udokumentowane trasy tego zespołu po całym
świecie. I faktycznie on na tych filmach był. Mówił, że ci goście, którzy występowali, byli
całkowitymi, skończonymi kokainistami. Lecieli tylko i wyłącznie z playbacku, modląc się
o to, żeby koncert wreszcie się skończył, aby móc wreszcie udać się do hotelu na dalsze
orgie. Zespół był całkowicie niemuzyczny, złożony z dwóch pedałów z Danii, którzy
wylansowali utwór Sunshine Reggae. A managerem tego wszystkiego był Polak o ksywie
Romano. Ale dobra – zagadał do mnie, było fajnie. Powiedział, że załatwi mi karierę, też
oczywiście w Danii, więc muszę nauczyć się angielskiego. I tak sobie trochę u niego
posiedzieliśmy, popierdoliliśmy, pojaraliśmy tego haszu. Był to naprawdę sympatyczny,
miły człowiek. Odpalił mi kawał czekolady – spoko gość. Nie wiem dokładnie, kim był z
zawodu, ale rzeczy, które cały czas o sobie opowiadał, wiązały się bezpośrednio z
zespołem Laid Back. Wokaliści to dwóch blondynów, pederastów z Oslo. No i była taka
akcja, że on mówił, że oprócz tego, że zajmuje się tym zespołem, to jest osobowością
sceniczno-telewizyjną w niewielkim kraju, jakim jest Dania. Mówił o sobie, że jest byłym
sportowcem, potrafi zrobić w miejscu salto w przód i w tył, że jest byłym cyrkowcem. I
faktycznie okazał się pająkiem, żylastym skurwielem. Było to widać po każdym
centymetrze kwadratowym jego ciała, po jego mięśniach szczękowych, po jego dłoniach
czy łokciach. Był wyżylony jak diabeł. Nie było najmniejszej wątpliwości co do tego, że
był to człowiek niezwykle sprawny. Puszczał mi różne swoje błazeńskie wyczyny z
duńskiej telewizji, spośród których zaintrygował mnie jeden refren: „On Jamaica very nice,
everybody smokes cigars”. Była jakaś przygrywka, Romano biegał ze sztucznym cygarem i
puszczał wielkie oko do duńskiej widowni, pokazując, jak to się pali na Jamajce.
Refren twojej piosenki Jamaica brzmi dokładnie tak samo. Jak skomentujesz tę
koincydencję?
No dobra, przyznam się – zajebałem mu to (śmiech)… Ale wtedy jeszcze nie
wiedziałem, że nie można tak zajebywać (śmiech)! Poza tym Romano co chwila gdzieś
wyjeżdżał, to znów przyjeżdżał, pojawiał się i znikał. Niestety zapierdoliłem mu dwie
linijki, gdyż w pewnym momencie, pisząc dany tekst o jakimś moim bujaniu się po mieście
i paleniu blantów, przypomniał mi się ten wers i pomyślałem sobie, że śmiesznie mi to
pasuje. Romano nie było w Polsce od roku lub półtora. Przez ten czas nie widziałem go na
oczy. Refren ten ułożył mi się w pewną paralelę, łącznik. I tu mała dygresja… Grałem
jeszcze wtedy z Miarką i Schneiderem – moją najfajniejszą sekcją. Graliśmy jakiś tam
utwór i była przerwa – break. Raz, dwa, trzy, cztery, STOP. Po czym Miarka zrobił takie
długie piiiiiing. Gramy dalej, aż w pewnym momencie Schneider się zatrzymuje i mówi: –
Przepraszam bardzo, Leszek, co to było?
A Leszek mówi:
– To był łącznik.
(Śmiech). Wracając do tematu – Romano wyjeżdżał, przyjeżdżał, zaprzyjaźniał się z
różnymi ludźmi. Był nietuzinkowym człowiekiem, opowiadającym śmieszne rzeczy,
dowcipnym, fajnym gościem, mającym forsę, co było nie bez znaczenia, bo wtedy wszyscy
byli strasznymi golasami, a jego było stać, żeby postawić całemu stolikowi drinki, żeby
tylko go słuchali. Zjeżdżając po raz kolejny do Krakowa, zorientował się, że ma tu coraz
większe branie, coraz większe audytorium, bo faktycznie miał bardzo wiele ciekawych
historii do opowiedzenia. Miał też zawsze zajebisty afgański haszysz. Ze mną było raz
lepiej, raz gorzej. W końcu nagrałem pierwszą płytę Homo Twist, na której umieściłem
utwór Jamaica ze słynnym już refrenem „On Jamaica very nice, everybody smokes cigars”.
I później pamiętam, że była taka sytuacja, że były jakieś koncerty i utwór stał się małym
przebojem, ludzie domagali się go podczas występów. Romano w tamtym czasie zniknął.
Wyjechał na dwa lata gdzieś do Azji z zespołem Laid Back. W chuj czasu nie było go w
Polsce, aż w końcu się objawił. Mocno rozentuzjazmowany spotkałem go w knajpie Klub
Kulturalny. Mówię: – O! Cześć, Romano! Dawno cię nie widziałem. Co u ciebie?
A on nic. Widzę, że zestresowany i smutny. A ja głupi – nie odczytałem tego we
właściwy sposób. Mówię do niego dalej: – A pamiętasz ten refren „On Jamaica very nice,
everybody smokes cigars”?
Romano:
– Faktycznie było coś takiego. Chyba to śpiewałem.
Ja:
– Pokazywałeś na swoich duńskich wyczynach telewizyjnych z dawnych czasów.
– No i co z tego?
– A wiesz… Bo ja zrobiłem z tego tekstu taki refren, taką przygrywkę do swojej
piosenki i wyszedł z tego nawet niezły przebój.
I w tym momencie gościu wstał i zacząć się drzeć: – Ręce i nogi ci połamię!
Zobaczysz, kurwa! Jeśli użyłeś mojego zwrotu do swojego przeboju, to idziemy do sądu,
będziesz miał sprawę i mówię ci, że puszczę cię, chuju, w skarpetkach!
Zwątpiłem. Mówię:
– Romano, co się z tobą dzieje?
A on dalej:
– Stary, zajebałeś mi utwór! I to główną linię!
– A chuj ci w dupę, pierdolony frajerze! Sram na ciebie i w ogóle wychodzę! Fuck
you!
Wyszedłem z lokalu i zapomniałem o sprawie. Przynajmniej na kilka dni. Był to okres,
w którym bez przerwy dostawałem do skrzynki pocztowej wszelkie ponaglenia,
upomnienia, kredyty, różne niespłacone rzeczy. W pizdu tego miałem, borykałem się z dużą
ilością problemów tego typu. I nagle otrzymuję pismo z kancelarii adwokackiej z żądaniem
pięciuset milionów złotych za bezprawne użycie refrenu „On Jamaica very nice, everybody
smokes cigars”. 500 milionów to było coś w rodzaju pięćdziesięciu tysięcy teraz. Była to
dla mnie kwota całkowicie niewyobrażalna, przekraczająca pewną granicę abstrakcji.
Umówmy się – liczyłem drobne. W tamtym czasie notorycznie spadały na mnie tego typu
upomnienia, toteż pismo, które otrzymałem na polecenie Romano, było dla mnie
prawdziwym gwoździem do trumny. Wydaje mi się, że urodziło mi się już wtedy dziecko.
Miałem rodzinę, chyba byłem już pożeniony i czułem się odpowiedzialnym ojcem. To
znaczy wiesz… Zawsze próbowałem się tak czuć, a otrzymując ten list, uświadomiłem
sobie, że moja rodzina jest zagrożona, że jest to dla mnie prawdziwa ruina. Zadawałem
sobie pytanie: „Co ja takiego de facto zrobiłem?”.
Czy pismo, które otrzymałeś, miało moc prawną?
Pismo to nie miało żadnego znaczenia, ale wtedy tego nie wiedziałem. Romano nie
miał nawet copyrightu na ten utwór. W tamtym czasie nie było najmniejszym problemem
zdobyć pieczątkę kancelarii adwokackiej. Był to fałszywy alarm, ale ja tego tak nie
odebrałem. Potraktowałem to serio. Na początku strasznie się przestraszyłem, a potem
zrozumiałem, że chuj próbował wywrzeć na mnie presję. Wszystko to zaczęło rozciągać się
w czasie, a ja coraz więcej rozumiałem. Romano był cały czas zamieszany w przemyt haszu
lub coś podobnego. Miałem wrażenie, że w ogóle w tamtym okresie działała w Krakowie
dosyć silna grupa przestępcza. Gangsterka dosyć mocno się rozwinęła. Ja nigdy nie miałem
z tym nic wspólnego, ale Romano poprzez swoje kontakty i swoje upodobanie do haszyszu,
obawiam się, że zaczął wchodzić w jakieś podejrzane konszachty z bandytami. Lubiliśmy
się, więc zdziwiło mnie, że sprawa jakiegoś głupiego refrenu aż tak go podniosła. Uczepił
się tego jak tonący brzytwy. W normalnych warunkach dogadalibyśmy się. Podpisałbym
coś, podzielilibyśmy się i OK. A on od razu akcja: „Nie ma mowy! Ręce i nogi ci
połamię!”.
Dopiero teraz widzę to z innej perspektywy, że może powinienem wziąć na niego
większy handicap, zrozumieć, że jest uwikłany. Niestety w tamtym czasie tego nie
wiedziałem, byłem na niego najeżony i wkurwiony. W końcu zorientowałem się, że
Romano nie ma na mnie żadnego najmniejszego haka, ponieważ ja jak idiota nie
zarejestrowałem płyty Homo Twist w ZAiKS-ie, a to znaczy, że nie mam copyrightu na
materiał. Co prawda użyłem, ale nie podpisałem się pod tym, a to znaczy, że nie
popełniłem żadnego przestępstwa. Chcąc wyjaśnić sprawę, należało po prostu wpisać pod
refrenem „autorstwo Romano” i dokonać podziału. Nie zrobiłem tego, bo nie zdawałem
sobie sprawy, że takie rzeczy w ogóle należy robić. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że
będąc autorem piosenek, mogę je zgłosić do firmy chroniącej prawa autorskie, typu
ZAiKS. Zanim doszło do awantury, ja jeszcze nie miałem tej świadomości lub też miałem,
ale zgłaszałem inne rzeczy, a o tamtej akurat zapomniałem. Jakoś szczęśliwie po
sprawdzeniu okazało się, że Jamaica jest w ogóle niezgłoszona.
Byłem wtedy rozpędzony w piciu i grałem w Homo Twist, z którym coraz lepiej nam
szło. Chodziłem w kolorowych koszulach, byłem trochę lepiej odżywiony, troszkę
ćwiczyłem i już w ogóle nie ćpałem, ale za to popijałem sobie wódeczkę i lubiłem to.
Robiłem dużo prób z Homo, grałem już chyba nawet z Deriglasoffem [Olaf – przyp. red.].
Trwały lepsze czasy, miałem mocny wzmacniacz, zaczęliśmy odnosić sukcesy.
Sprawdziłem sprawę i byłem pewny, że nie mam tego copyrightu, i tak mnie wzięło, że
powiedziałem sobie: „Dzisiaj go znajdę! Wychodzę na miasto…”. Założyłem kolorową,
ultrawzorzystą koszulę, którą włożyłem sobie w spodnie, i w ogóle cały wyszpaniłem się
w stylu Cubana.
Pierwsze swoje kroki skierowałem do sklepu, gdzie zakupiłem 0,3 stocka, ponieważ
akurat taki miałem wtedy styl. Miałem wtedy niezły spust, byłem w dobrej formie do picia,
więc mówiąc krótko – zanim doszedłem na Floriańską, w 10 minut opróżniłem tego stocka.
Powiedziałem sobie: „Teraz go, kurwa, znajdę!” i udałem się do lokalu Jemioła, gdzie
Romano często przebywał. Wchodzę do środka i widzę, że jest. Wóda buzowała we mnie
w chuj. Byłem maksymalnie wkurwiony. Gość był zawsze moim kumplem, a teraz chce
mnie zniszczyć i jakby tego było mało – wszystko to dzieje się w momencie, kiedy właśnie
urodziło mi się dziecko! Obraził mnie, groził mi, więc się wkurwiłem, po czym
sprawdziłem, że nie mam copyrightu. Wypiłem pierdolone 0,3, wszedłem do Jemioły i od
razu go znalazłem! Było lato. Romano siedział na podwórku przy długim stole, przy którym
siedziało z nim około dwudziestu osób, którym stawiał drinki. Zgodnie ze starym
zwyczajem wszyscy wybuchali śmiechem na jego żarty. Wkroczyłem tam i mówię do niego:
– Wesoło ci, kurwa? Zadowolony jesteś z siebie?
Wyskoczyłem z ryjem także do pozostałych obecnych na patio: – Co? Słuchacie tego
cwela? Słuchacie tego w dupę jebanego ćwoka, który podaje mnie do sądu?
I znowu do niego:
– Informuję cię, pierdolony gnojku, że nie mam na ten utwór copyrightu, więc pismo,
które mi wysłałeś, żądając pięciuset milionów, możesz wsadzić sobie w odbyt i chuj ci w
dupę!
Towarzystwo zgromadzone przy stole zareagowało na to salwami śmiechu. Miałem
wrażenie, że wszystkim wydawało się, że robię sobie żarty, ponieważ byliśmy znani jako
kumple. A ja dalej do Romano: – Jak chcesz, kurwa, więcej, to wstawaj, bo nie
wytrzymam!
Był ode mnie niższy i lżejszy, nie chodził w mojej wadze, więc już wcześniej
zaplanowałem sobie, że uderzę go otwartą dłonią frontalnie w pierś. Oczywiście, jeśli
wstanie. Wstał. Ewidentnie szedł mi przypierdolić, więc uderzyłem go tak, jak
planowałem, a on nic! W ogóle to na niego nie zadziałało, nie poczuł tego uderzenia i szedł
dalej w moim kierunku. Zrozumiałem, że skurwysyn jest silny jak cholera. Odruchowo
strzeliłem go z piąchy. Padł, ale błyskawicznie wstał, a ja poczułem potrzebę
natychmiastowego wyjścia z lokalu. Odwróciłem się i szybkim krokiem udałem się w
kierunku wyjścia. Nagle usłyszałem „Maciek, uważaj!”. Ja się odwracam i widzę
skurwysyna cyrkowca Romano z ogromnym krzesłem Żywiec w rękach. Były to masywne
krzesła ważące po dziesięć kilogramów. Zrobił wielki zamach, ale na szczęście był ze mną
kolega Pastówa[81], który akurat przyjechał z Włoch. Był to silny, atletyczny typ, który
prawdopodobnie uchronił mnie przed kalectwem. Romano po pierwszym frontalnym
uderzeniu w pierś w ogóle nie zareagował, po wyprowadzonym przeze mnie strzale z
piąchy w twarz padł, ale od razu się podniósł. Odwróciłem się plecami i ruszyłem do
wyjścia, zlekceważyłem przeciwnika, a tu akcja wańka-wstańka, cyrkowiec. Gdyby nie
Pastówa, to Romano przetrąciłby mi kark krzesłem Żywiec. Były to ciężkie jak diabli
metalowe krzesła z drewnianymi poprzeczkami. Cała akcja miała miejsce na patio, więc
potem wpadłem do środka lokalu. Pastówa wszedł za mną i zapytał mnie: – Maciek, czy
ten człowiek ma jakieś powiązania mafijne?
Mówię:
– No, ten człowiek to na 100 procent ma powiązania mafijne.
Pastówa:
– Maciek, masz problemy. Musisz wypierdalać z kraju…
– Co ty do mnie, kurwa, mówisz, Pastówa?! Fuck off!
– Przepraszam cię, Maciek, ale ja już od pięciu lat mieszkam we Włoszech i po tym,
co przed chwilą zobaczyłem, to ja cię tutaj nie widzę. Zobacz, ilu i jakich ten człowiek ma
znajomych…
Prawda była taka, że lokal Jemioła, do którego wkroczyłem, był miejscem, gdzie
urzędowali kumple Romano. Ja też byłem kumplem, dopóki nie dostałem od niego listu…
Sprowokowałeś awanturę przy negatywnie nastawionych wobec ciebie
świadkach. Nie bałeś się rewanżu ze strony kumpli Romano?
Romano został pobity, Pastówa uchronił mnie przed ciosem krzesłem i poradził mi,
żebym wyjechał z kraju. Wypytywał mnie, kim jest ten człowiek. Jak zacząłem mu mówić,
to stwierdził, że jestem w tarapatach. Dla odmiany ja w tym momencie pomyślałem sobie:
„Nie mam żadnych kłopotów. Jestem w Krakowie. Nienawidzą mnie tutaj, ale to jest moje
miasto, ja tu rządzę i nikt – ani Romano, ani jego kumple, ani Pastówa, ani ci, którzy płacą
Romano, ani ci, których opłaca Romano – nie będzie mi mówić, co mam robić w swoim
mieście, w którym przez dziesięć lat gram na streecie! Nie wyobrażam sobie sytuacji, w
której ktoś mnie tu, kurwa, przesuwa! To jest mój teren, obszczałem tu wszystkie bramy i,
ni chuja, nigdzie nie pójdę! Nikt mnie nie ruszy z tego terenu!”. Odpowiadając na twoje
pytanie – może i trochę się bałem, ale miałem swój honor i to było dla mnie na pierwszym
miejscu.
Jaki był finał bijatyki w Jemiole?
Po całej tej zadymie obsługa lokalu delikatnie poprosiła mnie, abym wypierdalał.
Więc wypierdoliłem, bo jednak miałem świadomość, że jest dym na 100, kurwa, fajerek.
Poszedłem na chatę, gdzie błyskawicznie zasnąłem, bo byłem pijany. Obudziłem się rano i
pomyślałem sobie tak: „Mam 500 milionów długu. Nie dość, że zajebałem gościowi utwór,
to jeszcze go, kurwa, pobiłem. Pobiłem gościa, który ma układy z gangsterami”. W tym
czasie w Krakowie gangsterka rozwijała się bardzo silnie i umówmy się, że ja miałem z
tymi ludźmi niekończące się konflikty, ponieważ mimowolnie stykaliśmy się na różnych
płaszczyznach. To jest akcja z cyklu „Na bramce żołnierz śpi, ruchanie mu się śni”[82].
Żołnierz nie wojskowy, tylko żołnierz gangu, czyli tak zwany trampkarz – tak na nich
mówiłem. Trochę poćwiczył na siłowni, zżarł jakieś, kurwa, sterydy i generalnie lubi
znęcać się nad ludźmi, to wzięli go na bramkę do klubu. Patrzyłem na takich ludzi spode
łba i niejednemu takiemu wykurwiłem z byka. Umówmy się, że na początku lat 90.
wielokrotnie miałem scysje z takimi ludźmi. Ja też chodziłem na siłownię, a nawet jeśli nie
miałem możliwości, to robiłem pompki i ćwiczyłem indywidualnie. Miałem swoją siłę, a
też po prostu lubiłem się bić.
Po dymie z Romano wylądowałem na chacie, po czym obudziłem się z gigantycznym
kacem moralnym i normalnym alkoholowym. Nie dość, że zajebałem gościowi kawałek,
nie dość, że jakaś kancelaria adwokacka żąda ode mnie pięciuset milionów, to jeszcze w
dodatku poszedłem do Jemioły i dałem gościowi w ryj przy około dwustu osobach, przy
pełnym lokalu nabitym publiką po pachy. Wszyscy to widzieli. Moje wyczyny na mieście
zaczynały już przekraczać wszelkie bariery. Byłem naprawdę znienawidzony. Akcja:
„Znowu Maleńczuk robi dym”. Całe to awanturnicze zamieszanie zaczęło się od ploty z
Hektorem, kiedy zostaliśmy niesłusznie oskarżeni. Od tamtej chwili zrobiłem się, kurwa,
zacięty i powiedziałem sobie, że najebię wszystkich, a potem wymelduję się z tego
gównianego, dulskiego miasteczka. Uwierz mi, że mój kac moralny trwał około tygodnia i
był to chyba najdłuższy kac moralny, jaki przeżyłem. Wszystko to działo się jakoś w
okolicach Wigilii i na koniec pomyślałem sobie: „A może powinienem przeprosić
Romano?”. Tak jakoś sobie ubzdurałem, że chyba go przeproszę. Co mnie zmotywowało?
Czy był aż tak ujmujący? Z perspektywy czasu, jak teraz na to patrzę, to zdecydowanie nie
był. W każdym razie postanowiłem, że przeproszę, bo jednak go zbluzgałem, zajebałem mu
utwór i w ogóle zrobiłem dym. Nie miałem copyrightu, więc formalnie Romano nie mógł
mnie oskarżyć, ale jednak moralnie mógł to zrobić. Pismo nie miało mocy prawnej, ale ja
tego nie wiedziałem. Po przebudzeniu po awanturze byłem święcie przekonany, że przed
domem będzie na mnie oczekiwać suka. W końcu dałem gościowi wpierdol przy
świadkach i zbluzgałem go od ostatnich chujów. Pełen, kurwa, rozbój (śmiech)! Tymczasem
nic się nie wydarzyło, nikt po mnie nie przyszedł. Jeden tydzień, drugi tydzień – nic.
Przyszły święta Bożego Narodzenia. Wzięło mnie sumienie i pomyślałem sobie, że muszę
go znaleźć. W końcu byliśmy kumplami, więc przeproszę go. Wybrałem się do Jemioły, w
której nie byłem od czasu zadymy. Jak tylko wszedłem, to od razu usłyszałem od personelu:
– O żesz, kurwa, Maleńczuk!
Było jasno, był dzień. Nie było jeszcze ludzi, pusto, siedzieli sami barmani. Mówię: –
Przepraszam, nie przyszedłem tu robić dymu. Szukam Romano, bo chciałem go przeprosić.
W odpowiedzi usłyszałem:
– To ty nie wiesz?
– Czego, kurwa, nie wiem?
– Romano powiesił się tydzień temu.
Informacja ta zastała mnie w dzień wigilijny. Zastanawiałem się, czemu to zrobił,
szukałem przyczyny. Romano nie był wieszającym się typem. Chyba już wcześniej musiał
mieć jakieś kłopoty. Znaleźli go powieszonego. Chciałem go przeprosić. Nie zdążyłem.
78 Fingiel – pierścień.
79 Czekolada – najczęściej marokański, fajniejszy afgański, a najlepszy libański haszysz w formie stugramowych
kawałków zapakowanych w folię aluminiową.
80 Piotr Marek – legendarny lider zespołu Düpą, surrealistyczny malarz, autor teksów, gitarzysta i wokalista; artysta,
najwybitniejsza postać tamtego okresu w Krakowie.
81 Pastówa – wielki zwolennik parkopanu (w slangu „pasta”), który zażywał w małych ilościach, twierdząc, że go
speeduje i poprawia mu nastrój; zawodowo – konduktor PKP; pod wpływem pasty sprawdzał bilety pasażerom.
82 „Na bramce żołnierz śpi, ruchanie mu się śni” – wers utworu Twarze przy barze.
Być jak Maleńczuk
W pewnym momencie pojawiło się dookoła mnie kilku młodszych kolegów. Miałem
ze 35 lat, a oni mieli 25 czy coś koło tego. Kręcili się w moim otoczeniu, ale generalnie
była to ekipa, która zbierała się wokół postaci pod nazwiskiem Sambor Wilk, który był
niedużym chłopakiem o ładnej sylwetce.
Co przyciągało twoich kolegów do Sambora? Poza ładną sylwetką – rzecz jasna.
On poszedł do szkoły filmowej i strasznie się odgrażał, że będzie reżyserem. Wyrosła
dookoła niego ekipa młodzieńców, którzy mieli ambicje, aby zostać artystami lub czymś w
tym stylu. Był wśród nich chłopczyna, który miał na imię Maciek. Nazwisko pamiętam, ale
pominę. Maciek wyjątkowo fascynował się również moją osobą. I przy każdej
nadarzającej się okazji powtarzał mi, że chciałby być taki jak ja. Mnie to przerażało, bo nie
widziałem w nim wystarczającej odporności, żeby próbował postępować moją drogą. Od
samego początku strasznie go przestrzegałem, żeby wybił to sobie z głowy.
Opisz, proszę, Maćka i powiedz, co go tak w tobie uwiodło.
Maciek był dwudziestoparoletnim ogólnie ładnym chłopczyną. Miał pisarskie ambicje
i chyba po prostu chciał coś przeżyć, żeby mieć o czym pisać. Zafascynował go całokształt
mojej osoby, uwiodła go moja historia, mój etos ewidentnie mu imponował. Faktycznie,
był to taki okres, że zacząłem wyrabiać się w Püdelsach, a jednocześnie byłem konkretnie
rozpity. Chodziłem na miasto w poszukiwaniu kolejnej okazji, żeby się napić i tak
poszedłem również i tym razem i spotkałem Mędrka. Mędrek mówi:
– Musisz pojechać ze mną na Podgórze[83], bo mam tam coś do odebrania.
Ja:
– No bardzo ciekawe, co ty niby masz tam takiego do odebrania…
Pojechaliśmy na to Podgórze i widzę, że prowadzi mnie prosto do Pytona. Mówię:
– Ty przyjechałeś po, kurwa, amfę!
A on:
– A co? To źle? Pyton mówi, że ma bardzo dobrą. Będzie fajnie, chodź.
I wyciągnął od tego Pytona w chuj tej amfy, którą oczywiście od razu zaczęliśmy
wciągać. Na mnie amfetamina bardzo mocno działa. Jedno pierdolnięcie, jedna kreska i już
jestem załatwiony na dwa dni. Więc byłem trochę przerażony, co to będzie, bo Mędrek co
chwila dosypywał kolejne kreski. Przemieszczamy się wzdłuż miasta, nie doszliśmy
jeszcze do rynku, a już ze trzy razy dociągaliśmy w różnych bramach. Mi od razu zachciało
się pić. Mówię do Mędrka:
– Nie, kurwa! Ja muszę napić się alkoholu, bo inaczej ta amfa mnie wykończy. Chodź
się napić.
Bez alkoholu po amfetaminie można oszaleć, bo, jak ci mówiłem, całkowicie wysycha
ci w ustach i pojawia się ten przeklęty trismus, czyli szczękościsk, którego nie znoszę.
Mam wrażenie, że wódka trochę jakby załagadza tę nerwówkę i to zakleszczenie, ten
zacisk, który pojawia się po amfetaminie. No, ale już stało się, wciągnęliśmy, i to ze trzy
razy, więc teraz idziemy do sklepu i kupujemy flaszkę. Udało się. Kupiliśmy. Pamiętam, że
piliśmy z jakichś plastikowych kubków. Nie zdążyłem się zorientować, a Mędrek już mi,
kurwa, buch – znowu szczyptę do tego plastikowego kubka… I pijemy tę wódkę, i sypiemy
do niej amfę. Pamiętam, że powiedziałem wtedy:
– Mędrek, to się źle skończy. Zobaczysz…
Ale dobra, idziemy na miasto, bajera się klei – wiadomo. Mędrek nawijał mi makaron
na uszy i bez przerwy próbował mnie namawiać, żebym dalej z nim ciągnął. W pewnym
momencie nie wytrzymałem i rozdarłem się na niego:
– Mędrek! Ja już to pierdolę! Nie dociągam więcej i koniec tematu!
OK. Jesteśmy na mieście, gdzie spotkaliśmy moją małżonkę, która chyba jeszcze
wtedy nie była moją małżonką, a także Sambora z zafascynowanym moją osobą kolegą
Maćkiem. Udaliśmy się razem do pewnego lokalu owianego złą sławą. Niestety nie
pamiętam w tej chwili jego nazwy. Wiem, że było to na Brackiej. W Polsce rodził się
wtedy hip-hop i ta knajpa była właśnie w takim klimacie. Maciek znowu zaczął coś
pierdolić, że chciałby być taki jak ja, że Maleńczuk to jest coś. Mówię mu:
– Uspokój się, bo to się może dla ciebie tylko źle skończyć.
Weźmy pod uwagę, że siedzieliśmy w knajpie, gdzie urzędowali krakowscy bandyci. I
pamiętam taką sytuację, że jak byłem tam jakoś poprzednim razem, to w pewnym momencie
wszystkich ewakuowano, bo znaleziono pod stolikiem minę przeciwczołgową, którą
przynieśli ze sobą jacyś jebnięci hip-hoperzy. Nie wiem, skąd ją wytrzasnęli, ale efekt był
taki, że jakimś cudem znalazła się wśród nas (śmiech). Była bez detonatora, ale już sam jej
widok skutecznie wszystkich stamtąd wypędził. Ewakuowali kamienicę i w ogóle zrobiła
się awantura. Tak więc lokal ten zbierał nie najlepsze opinie na mieście. I oczywiście
zawitaliśmy z naszą ekipą właśnie tam. Przyszliśmy tam w składzie: ja naćpany amfą
Mędrka, sam Mędrek, Ewa, Maciek i Sambor. Pamiętam, że wpadł jeszcze Bolec i mówił
coś takiego:
– O, kurwa, Maciek! Widzę, że szybko dzisiaj u ciebie…
– Jezus, mówię ci, Bolo, jak szybko. A jeszcze ten pojeb cały czas mi dosypuje!
Siedzieliśmy przy stoliku i zamawialiśmy kolejne drinki. W pewnym momencie zaczął
się do nas przypierdalać jakiś gościu, który niby na początku chciał ode mnie autograf, ale
potem zaczął się przysuwać, przysiadać na bezczelniaka, więc doszło do dymu. Doszło do
takiej awanturki, że nasz stolik się przewrócił czy on go przewrócił, sam już nie pamiętam.
Ale jak już zaczęliśmy, to oczywiście musimy skończyć, więc mówię do mojej ekipy:
– Siedźcie tu grzecznie. Nie wychodzić mi na zewnątrz, ja z nim wyjdę! Sam to
załatwię.
Byłem w średniej formie, bo amfetamina wcale nie pomaga w bójce. Byłem pijany i
zamfowany, a też pamiętam, że miało to miejsce jakoś niedawno po moim powrocie ze
Śląska, więc byłem w słabej formie. Normalnie takiego pętaka powinienem załatwić
jednym strzałem. Wyszedłem z nim na solo. Poszliśmy pod kościół, gdzie z całej siły
wykurwiłem gościowi w mordę. Nazywał się Marcinek. Tak miał na nazwisko. Podczas
naszej bójki chyba też był na amfie. Wykurwiłem mu, więc przysiadł, ale nie padł.
Pomyślałem: „Coś osłabło mi jebnięcie, bo powinien paść, a nie padł”. Tak tylko
przyklęknął na jedno kolano i rzucił mi się do pasa, nie? Ja jestem wysoki i nie lubię, jak
ktoś mnie chwyta. Bałem się dać zaskoczyć. Znaleźliśmy się na glebie, więc próbowałem
się z tej gleby czym prędzej pozbierać. W tym momencie nadbiegli Sambor Wilk z
Maćkiem i sprzedali Marcinkowi parę kopów. Krzyczałem do nich:
– Nie wpierdalać mi się, kurwa!
Marcinek mnie puścił i odskoczyliśmy od siebie. Wszyscy się pozbierali, wracamy do
lokalu. Przystanęliśmy na chwilę przed wejściem. Stoję ja, stoi Sambor i stoi Maciek. I
Maciek wyskakuje do Marcinka z mordą:
– I co, kurwa, dostałeś wpierdol?
Zaczął do niego fikać, przekomarzać się z nim. Zdekoncentrowałem się na ułamek
sekundy i wystarczyło – Maciek razem z Marcinkiem znaleźli się za rogiem. Zareagowałem
z pewnym opóźnieniem, a też dudniło mi w głowie coś takiego: „Skoro tak bardzo chcesz
być taki jak ja, to teraz dawaj. Proszę bardzo…”. Miałem jakieś takie bardzo głupie
myślenie, bo przypomniało mi się to, co wielokrotnie mi powtarzał, że jestem jego idolem.
Trzeba było od razu lecieć za ten róg i go ratować. I wyobraź sobie, że w pewnym
momencie zobaczyłem, jak ten cały Marcinek biegnie w całkowicie innym kierunku, i
zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie za rogiem leży Maciek i ma kłopoty. Za
Marcinkiem ktoś poleciał i go capnął, a Ewa wykręciła mu rękę. Jakoś tak to zrobiła, że w
ogóle nie mógł się ruszyć. Ja biegnę za ten róg i widzę, że na torach tramwajowych leży
Maciek i jest całkowicie zmasakrowany. Dopadł go. Prawdopodobnie było tak, że Maciek
przewrócił się podczas tych przebieżek, a Marcinek zadał mu na leżąco, nie wiem ile
ciosów na twarz. Powiem ci szczerze, że nigdy później ani wcześniej nie widziałem czegoś
takiego. Naprawdę przeraziliśmy się na jego widok. Maciek był kompletnie nieprzytomny,
trzeba go było wziąć za ręce i nogi, żeby w ogóle ściągnąć go z tych torów tramwajowych.
Przenieśliśmy go na chodnik. Nie dawał żadnych znaków życia. Jego twarz była trzy razy
większa niż normalnie. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak szybko puchł. Normalnie takie
opuchnięcia robią się dopiero później, tak? Marcinek musiał mu sprzedać serię. Nikt tego
nie widział, bo walka trwała za rogiem.
Pamiętam, że przez jakiś czas udało nam się utrzymać tego jebanego Marcinka. Moja
stara wykręciła mu tę rękę, ale w pewnym momencie poprosiła, żebym go przejął, bo ona
nie miała już siły, a ja miałem wtedy na sobie rękawiczki i jebany mi się wyślizgnął.
Zadzwonimy na policję, bo jednak chuj urządził naszego Maćka na cacy, nie? To jest
przesada. Nie było wiadomo, czy on w ogóle żyje. Wyglądało to tragicznie. Ćwok
wyślizgnął mi się z rąk, zwiał do taksówki i spierdolił. Odjechał, ale go rozpoznali. Już jak
przyjechała policja, to znalazł się ktoś, kto powiedział: „Ja wiem, jak on się nazywa”. Tak
więc Marcinek został znaleziony, natomiast Maciek został ciężko pobity i był trzy tygodnie
na ostrym dyżurze czy na jakimś, kurwa, OIOM-ie, a następnie jeszcze z miesiąc przeleżał
na sali w szpitalu. Całą głowę miał opakowaną w bandaże. Zadzwoniła do mnie jego
matka i powiem ci, że tak roztrzęsionej kobity to nie słyszałem jeszcze nigdy w życiu.
Pytała mnie:
– Panie Maćku, co to było? Czy będzie pan zeznawał w sądzie? No bo jest sąd…
Maciek w końcu wyszedł ze szpitala, ale był już całkowicie przetrącony. Inaczej się
poruszał, utył, stracił sylwetkę. Twarz ponura i przede wszystkim całkiem zdemolowana,
bo część nerwów przestała działać. Strasznie to wyglądało. Po jego wyjściu ze szpitala
rozpoczęła się batalia sądowa. Sprawa ta maksymalnie wyprowadzała mnie z równowagi,
ponieważ ciągle dzwonił do mnie albo Maciek, albo jego matka i notorycznie namawiali
mnie, żebym kłamał w zeznaniach, bo mają jakiegoś adwokata, który każe im fałszować
sytuację.
Co chcieli, żebyś mówił na rozprawach?
Przede wszystkim chcieli, żebym nie mówił tego, jak było. Żebym nie mówił na
przykład o sytuacji, w której Maciek z Samborem sprzedali Marcinkowi parę kopnięć, jak
na mnie leżał, albo żebym nie mówił, że ktoś go w ogóle uderzył, ale problem polegał na
tym, że to właśnie ja go biłem, no tak? Później i tak okazałoby się, że ślady, które ma
Marcinek, to ja mu urządziłem. Maciek z matką i ich adwokatem chcieli, żebym zupełnie
nieprawdziwie zeznawał. De facto ja nie jestem oskarżony, tylko ktoś inny jest oskarżony i
chcemy dojść do prawdy i wiemy na pewno, że Marcinek zachował się bestialsko i że za
coś takiego należą się przynajmniej zawiasy albo chociaż z roczek, bo to było jednak
ciężkie uszkodzenie ciała. Ja nie widziałem się bezpośrednio z tym adwokatem, ale
stanowczo i zdecydowanie odmówiłem kręcenia w zeznaniach, ponieważ ja kłamać nie
umiem i wiem doskonale, że zaraz się poplączę i jeszcze sam wkopię się w kłopoty.
Wydawało mi się, że wyznanie całkowitej prawdy powinno gościa udupić, a tu okazuje się,
że go nie udupi – lub przynajmniej tak twierdził ten głupi adwokat. W końcu doszło do
rozprawy. Marcinek siedział w garniturku i udawał grzecznego. Na dzień dobry wybiegł
jego adwokat i wyciągnął zdjęcie, na którym jego klient ma limo na pół twarzy. To limo to
ja mu zrobiłem, więc jednak też chyba musiał być na amfie, bo dostał porządnego strzała, a
nie padł, tylko przykucnął na jedno kolano i rzucił się do mnie. Adwokat zadał pytanie:
– Skąd takie obrażenia u mojego oskarżonego podopiecznego?
Mówię:
– Te obrażenia, proszę Wysokiego Sądu, ja sam osobiście mu uczyniłem, ponieważ mu
się należało, bo był chamski. Wyszliśmy przed klub i doszło między nami do bójki.
Adwokat Maćka złapał się za głowę, a ten od Marcinka mówi:
– A więc było pobicie, czyli mój klient działał w obronie własnej.
Na co ja:
– Panie, jaka obrona własna?! To są dwie osobne sytuacje. Nie było żadnej obrony
własnej, bo oprócz mnie nikt mu krzywdy nie zrobił, a już na pewno nie Maciek, który w
ogóle go nie dotknął, tylko przed nim uciekał, bo wcześniej faktycznie sprowokował go
słownie.
Pamiętam, że prokurator nawet trochę się uśmiał. Marcinek dostał zawiasy. Maćka
później spotykałem i chodził jak przetrącony. Nie komentowałem tej sprawy, bo niby jak?
Miałem mu powiedzieć: „Stary, ostrzegałem cię… Mówiłem – nie kombinuj tak jak ja, bo
nie masz do tego predyspozycji” czy niby co? Teraz to mówię, bo wtedy było mi głupio.
Kontakty między nami osłabły w naturalny sposób. Maciek zniknął z terenu. Pomyślałem
sobie wtedy, że nie chcę mieć kogoś na sumieniu, nie? Tak skończyła się dla Maćka historia
„Być jak Maleńczuk”.
Mówiłeś, że zbierało się wokół ciebie wielu fascynatów etosu Maleńczuka.
Jednego już poznaliśmy. Kto jeszcze należał do grona naśladowców?
Był jeszcze Rafał Kwaśniewski, który też chciał liznąć takiego życia jak ja i
wylądował na siedem lat w więzieniu. Wyszedł po czterech. Był Bolo, który zmarł, i
myślę, że było jeszcze co najmniej kilka osób, które poważnie się uszkodziły, bo wydawało
im się, że heroina to jest coś, co można sobie okazjonalnie strzelać. Max Cegielski, Piątek,
Cezary Ciszewski i jego asystent. Ci wszyscy ludzie, którzy próbowali tego liznąć,
momentalnie pakowali się w bardzo poważne kłopoty. Z Ciszewskim to było tak, że wręcz
przez moment nie mogłem uwierzyć, że widzę ewidentnie zheroinizowanego gościa z
telewizji (śmiech)! Nie zgadzało mi się to, a jednak tak właśnie było. W pewnym
momencie heroinka zatoczyła szersze kręgi także wśród środowisk intelektualnych.
Niestety zwykle źle się to kończyło. Dla mojego kolegi Maćka skończyło się bardzo źle.
83 Podgórze – dzielnica Krakowa po prawej stronie Wisły, w której się wychowałem, którą dobrze znam i do której
mam sentyment.
Wizyty na izbach wytrzeźwień
Miałem ponad 40 lat i byłem nieźle rozpity. Miałem już samochód, ale nim nie
jeździłem, bo piłem. Byłem przyzwyczajony poruszać się po kraju pociągami, a na
krótszych odcinkach taksówkami. Jeździłem z gitarą, grałem solowe sztuki. Taki miałem
czas. To było po którymś kolejnym rozpadzie Püdelsów, a w międzyczasie nie miałem
innego bandu, więc jeździłem i grałem solo. Piłem jak mops, piłem dużo, piłem od rana i w
ogóle rozpędziłem się w tym piciu na maksa. Cały byłem wprost rozmoczony od alkoholu.
W dodatku jeszcze co jakiś czas wykosztowywałem się na chujowy koks. W Polsce nie ma
dobrej kokainy, ale pijany człowiek nie myśli racjonalnie. Sprzedawali jakieś gówno, a
nam wydawało się, że to jest koks. Nawet trudno powiedzieć, ile pieniędzy na to
wypierdoliłem. Jestem w ogóle wściekły na polskich dilerów, że sprzedali mi tyle
chujowej kokainy za tyle pieniędzy. Uważam, że można by dużo lepiej spożytkować te
środki. I był jakiś koncert w Poznaniu. Koncert się udał, była wypłata w gotówce, więc
miałem kieszeń wypchaną kasą. Miałem ładnych parę tauzenów, dobre trzy, cztery koła,
więc poczyniłem wiadome zakupy i w swoim stylu spędziłem czas po koncercie…
Wstaję rano, wracam do Krakowa. Wracam po właściwie nieprzespanej nocy i
całkowicie nieudanych próbach bara-bara, ale ponieważ jestem gentlemanem, nie będę o
tym opowiadał. Generalnie rano wsiadłem do pociągu i próbowałem wrócić do domu.
Okazało się, że na tym kacu jakoś tak kupiłem bilet, że mam przesiadkę we Wrocławiu.
Przesiadka we Wrocławiu trwała półtorej godziny, więc poszedłem na piwo. Wypiłem trzy
piwa, jedno po drugim. Pamiętam, że maksymalnie mnie siekło. Byłem ledwo żywy i mało
brakowało, a tak zasiedziałbym się w tym lokalu, że nie zdążyłbym na kolejny zasrany
pociąg. Od razu było widać, że ten dzień idzie lewo. Tak się zagapiłem, że musiałem lecieć
prosto do pociągu. Wsiadłem, nie zdążywszy kupić biletu. Byłem zmęczony, więc
położyłem się na fotelu i zasnąłem. Obudzili mnie jacyś, kurwa, rewizorzy. Jeden z nich
pyta mnie:
– Ma pan bilet?
Mówię:
– Nie mam biletu. Czekam na konduktora, bo chcę kupić.
– No to pokaż pan świstek, żeś pan zgłaszał.
– Nie zgłaszałem.
– No to w takim razie wypisujemy panu karny mandat z okładem.
A ja do nich z ryjem:
– A wy w dupę jebane, pierdolone cwele! Wy, kurwa, gnoje, chuje pierdolone,
pachołki!
I trochę się w tym rozpędziłem. Oni próbowali coś tam protestować, ale bardzo
nieśmiało. Otworzyłem na nich japę i nie mogłem jej zamknąć przez dobre pięć minut:
– Jak tak, to pisz tu, chuju, przez kalkę, bo ci się wkład skończy! Jesteś gnojem,
cwelem i chuj ci w dupę.
Dłuższy czas układałem piękne bukiety w ich kierunku. W końcu wyszli, ale
widziałem, że jednemu z nich roztrzęsły się rączki. Doznałem wtedy przebłysku w swojej
pijanej głowie, że będą z tego kłopoty. Panowie poszli, a ja natychmiast zasnąłem.
Obudziła mnie ciężka łapa, która postawiła mnie niemal do pionu. Patrzę się, a przede mną
stoi dwóch sokistów w mundurach. Służba Ochrony Kolei, nie? I słyszę tylko:
– Dokumenty.
Próbowałem się stawiać, ale jeden z nich tak chlasnął mnie w mordę, że resztkami
świadomości powstrzymałem się, żeby mu nie oddać. Wiedziałem, że jak to zrobię, to
pójdę siedzieć. Powoli trzeźwiałem, więc zaczęło do mnie docierać, co się w ogóle dzieje.
Ci żądają dokumentów, więc sięgam do kieszeni kurtki po portfel i czuję, że mam tę kurtkę
otwartą. Pomyślałem sobie: „O żesz, kurwa!”. Biorę ten portfel, patrzę do środka i widzę,
że nie mam ani grosza. Wszystkie dokumenty są, kasy nie ma. Okradziono mnie.
Wkurwiłem się, więc zacząłem dalej im jechać. Pociąg zatrzymał się na stacji w
Gliwicach, gdzie już czekała na mnie suka, do której wsadzili mnie chwilę później. W tym
momencie bluzgałem już wszystkim dookoła. Darłem mordę:
– Zwolnią was, kurwa, z pracy! Już tu nie pracujecie, chuje!
W międzyczasie wyskoczył na peron jakiś człowiek, który krzyczał, że jest z
Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i mają mnie zostawić. To był element komiczny całej
tej sytuacji.
Oczywiście olali go. Policjant, który spisywał zeznanie, miał z tego niezły ubaw. A mi
znowu przybili „lżenie”. Nie wiadomo, który to już raz, więc zaraz będę miał kolegium
albo, nie daj Boże, sankcję. Zaprowadzili mnie na jebaną izbę wytrzeźwień w Gliwicach.
Miałem 2,8, czyli całkiem niezły wynik (śmiech). Żeby było jeszcze weselej, jeden z
funkcyjnych zrobił mi zdjęcie, które następnego dnia wylądowało w „Super Expressie”.
Przyjechał po mnie Lala[84]. Odebrał mnie moim samochodem. Jeszcze tego samego
dnia jedna z moich córek złamała sobie rękę. Jeden wielki burdel, bryndza i w ogóle syf.
Nie zdawałem sobie jeszcze wtedy sprawy, że już powinienem odstawić alkohol, zwolnić z
piciem. Na kacu dopadły mnie enuncjacje prasowe, moja pijana morda w centralnym
punkcie „Super Expressu”. Był to dla mnie pierwszy sygnał alarmowy, ale oczywiście nie
było tak, że z dnia na dzień przestałem pić. Co to, to nie. Łoiłem dalej, byłem w ciągu. Bo z
piciem to jest trochę tak, że jak porządnie się rozpędzisz, to nie możesz przestać. Poza tym
cały czas jeździłem i grałem koncerty, a na koncertach nie da się być abstynentem. Podczas
solowych sztuk wypijałem na scenie około trzystu gram, nie licząc oczywiście tego, co
wypiłem wcześniej, i nie licząc tego, co wypijałem później. W Püdelsach to było pół litra
lub więcej. Mocno się w tym rozpędziłem. Pamiętam też, że któregoś dnia nie do końca
świadomie rozpętałem kolejną awanturę domową. A też niestety prawda jest taka, że jak
mężczyzna wraca pijany do domu, to jego kobieta robi mu o to awanturę. On jest na bani,
więc dochodzi do wrzasków, kłótni i tak dalej. No i któregoś razu coś podobnego miało
miejsce w moim domu. Wróciłem najebany z trasy, znalazłem na chacie whisky,
doprawiłem się, po czym wziąłem się za atak na telewizor kineskopowy…
Co złego zrobił telewizor?
Był. To wystarczyło. Stwierdziłem po prostu, że nie chcę mieć tego telewizora, bo
chcę mieć spokój, chcę być artystą, więc nie mogę mieć telewizora. Coś takiego sobie
ubzdurałem. Byłem na granicy deliry. Uważałem, że on jest moim wrogiem. Wyjebałem go
i wtedy moja małżonka powiedziała do mnie:
– Proponuję, żebyś wypierdolił jeszcze coś takiego, co dla ciebie jest cenne.
Mówię:
– Proszę bardzo. Mogę wypierdolić wszystkie nagrody, które dostałem. Wszystkie te
zasrane Fryderyki i inne gówna.
Wziąłem ten cały złom, wsadziłem do wora, wyrzuciłem na śmietnik i powiedziałem,
że ni chuja po to nie pójdę, więc niech mnie nawet nikt o to nie prosi. Potem znalazł to
pewnie jakiś złomiarz i zarobił parę groszy. Wyjebałem z osiem nagród. W międzyczasie
dorobiłem się kolejnych, ale tamte wciąż pamiętam.
Telewizor też wyniosłeś na śmietnik czy pozbyłeś się go w bardziej
spektakularny sposób?
Wypierdoliłem go przez okno na podwórko. Na szczęście nic nikomu się nie stało.
Był wybuch?
Nie było wielkiego wybuchu, ale był taki specyficzny syk, lekko go zassało. Był huk,
ale to od samego uderzenia. Za to w domu konkretna paranoja…
O jakiej porze urządzałeś te porządki?
W biały dzień. W pewnym momencie moja małżonka powiedziała coś takiego:
– Wyjebałeś już telewizor i statuetki, to co jeszcze rozpierdolisz? Może jeszcze teraz
mnie pobij i będzie do kompletu, co?!
I dalej krzyki, awantura, a ja nagle czuję, że za chwilę ją pobiję. Poczułem, że zaraz
zrobię coś naprawdę złego. Resztki świadomości mówiły mi, że już sam nie potrafię się
powstrzymać i zaraz narobię jakiegoś, kurwa, bigosu, tak? Mam taki sygnał – jak czuję, że
dudni mi z tyłu głowy, to znaczy, że już nie potrafię być grzeczny. Po tym, co Ewa
powiedziała, czułem, że dudni mi już jak cholera. Pomyślałem sobie: „Ja pierdolę…
Będzie z tego jakiś trup albo coś”. I za telefon. Wykręciłem 997, podałem swój adres i
nazwisko. Powiedziałem, że jestem pijany, zagrażam otoczeniu i proszę o interwencję. Sam
złożyłem na siebie doniesienie. Poprosiłem grzecznie, aby zabrali mnie na izbę
wytrzeźwień. Uwierz mi, że przyjechali w dwie minuty! Ani się obejrzałem, nie zdążyłem
nawet założyć butów, a oni już byli. Zadzwonili do drzwi, więc wziąłem co trzeba i na
oczach oniemiałej małżonki udałem się z panami na izbę wytrzeźwień przy ulicy Rozrywka
1. Okazało się, że mam w ogóle tylko 1,4, czyli niedużo. Siedziałem z jakimiś dwoma
Angolami. Jeden z nich był całkiem przerażony i ciągle pytał mnie:
– Am I in jail? Where am I?
U nich nie ma czegoś takiego jak izba wytrzeźwień. Obok nas leżał pijany Szkot i
niemiłosiernie chrapał. Nie dawał nam spać, więc uderzyliśmy z drugim Angolem w
bajerę. Uspokoiłem go, że nie jest w żadnym więzieniu, tylko normalnie na wytrzeźwiałce.
Stwierdziłem, że nazwę to sober house.
Jak wygląda taka wizyta na izbie wytrzeźwień?
To jest coś pomiędzy szpitalem a więzieniem. Wchodzisz, zdajesz pasek, dokumenty i
tak dalej. Robią ci ewidencję pieniędzy i jeżeli masz przy sobie gotówkę, to od razu
zabierają ci 200 złotych. Jeśli nie masz – dostajesz kwit, który musisz zapłacić.
Czy to prawda, że pracownicy polewają pacjentów zimną wodą?
Leją, jak ktoś jest agresywny. Jak jest szczególny przypadek, to wiążą pasami lub
wkładają w kaftan. Siedzisz z innymi ludźmi, którzy najczęściej śpią. Dają do picia taki
specjalny płyn. Co chwila słychać krzyki: „Wody! Wody! Dajcie wody!”. Pracownicy tej
instytucji bardzo lubią bić ludzi i są do tego przyzwyczajeni. Walą z otwartej łapy, a są to
najczęściej goryle po 100 kilo. Ja nigdy nie dostałem, bo w sytuacjach tego typu robię się
spokojny.
Jak długo tam zabawiłeś?
Wyszedłem następnego dnia. Żeby wyjść, musisz mieć 0 promili. Biorą cię na badanie
i sprawdzają, czy już. Przed wyjściem jest coś takiego, że lekarz przeprowadza z tobą
rozmowę. Do mnie powiedział wtedy coś takiego:
– Mamy dziwną sytuację. Pan zgłosił się do nas sam, a ja tu mam informację, że
stosunkowo niedawno był pan w Gliwicach i tam to już otarło się o sprawę sądową,
proszę pana. To jest matka pana dzieci. Czy pan to rozumie?
A ja na to:
– A ja jestem ich ojcem i co z tego?
Zatkało go. Powtórzyłem:
– Tak samo jak ona jest matką, tak ja jestem ojcem. Co to za argument, proszę pana?
– Niech pan się opamięta. Dobrze panu radzę…
No i poszedłem stamtąd i wróciłem na chatę, gdzie panowała grobowa atmosfera.
Tyle.
Później raz jeszcze miała miejsce taka sytuacja, że robiliśmy dym z Mietkiem. Nie
będę zanadto wgryzał się w szczegóły – gdzie był ten dym i tak dalej, ale w każdym razie
zadzwoniono na 997 i zabrano nas. Ja byłem wtedy na bardzo dużej ilości tramalu i
wypiłem do tego pół litra wiśniówki. Znowu zabrali nas na izbę na Rozrywka 1. Wchodzę i
widzę, że jest ten sam lekarz. Jak mnie zobaczył, to sprzedał mi długie spojrzenie, a ja
właściwie to byłem przytomny, nie? Przywieźć mnie – przywieźli, ale byłem przytomny,
tyle tylko, że było widać, że jestem naćpany po same uszy. Oko jak szkło. Gościu
zorientował się, że coś jest nie halo. W końcu się odezwał:
– Coś dziwnie mi pan wygląda jak na pańskie 1,6…
Następnego dnia tak mnie opierdolił, że aż sam byłem w szoku. Wykrzykiwał coś
takiego:
– Jak jeszcze raz się pan tu pojawi, to skieruję pana na dwutygodniowe, przymusowe
leczenie do Kobierzyna.
Mówię:
– Jakie dwutygodniowe?! Panie! Przecież ja mam, kurwa, koncerty!
– Proszę pana, to jest automatyczna procedura. Jak jeszcze raz ktoś tu pana zobaczy w
ciągu dwunastu miesięcy, to ja mam obowiązek skierować pana na przymusowe leczenie.
Konkretnie suszył mi głowę. Mówię do niego:
– Niech mnie pan w końcu zbada, bo ja już chcę wyjść.
Było około godziny dwunastej. Usłyszałem:
– Proszę bardzo, niech pan dmucha.
Ja dmucham, a tu wychodzi 1,0. To ten tramal tak trzymał mi alkohol w organizmie.
Była 12. Powinienem już dawno wytrzeźwieć, powinienem dawno mieć 0,0, a tymczasem
mam 1,0. Zadowolony doktorek powiedział do mnie:
– Przykro mi, ale niestety nie mogę pana wypuścić.
Czas ciągnął mi się jak makaron. Już zaczęli przywozić nowych świrów. Towarzystwo
międzynarodowe – Hiszpan, Szkot, Angol, Polak, Rusek. Wyszedłem dopiero koło 17,
mając 0,3. Ubłagałem doktora, żeby już puścił mnie do domu, bo to jest naprawdę bez
sensu. Poszedłem na chatę i były to takie chwile, kiedy postanowiłem, że przestanę pić.
Znowu dostałem jakiś wpierdol na własnej ulicy i uświadomiłem sobie, że robię się coraz
słabszy, goście przestają padać od mojego strzała, zaczynają mnie ganiać jakieś pachołki, a
lekarz straszy mnie odwykiem. Od tylu narkotyków potrafiłem się wybronić, od heroiny i
innych rzeczy, a ta wóda mnie zabija, niszczy mi życie i jestem przez nią coraz słabszy.
Miałem wtedy czterdzieści parę lat.
Przepraszam, że to powiem, ale na wielu zdjęciach z tamtego okresu widać, że
jesteś zaniedbany, masz opuchniętą twarz, no i oczywiście, że jesteś pijany.
Właśnie zabawne było to, że ta twarz puchła mi akurat wtedy, gdy robiłem sobie
przerwy w piciu. Małe, bo małe, ale robiłem. Źle wspominam ten czas. Zrobiłem się
nalany. Powiem ci, że patrzyłem w lustro i sam nie mogłem siebie znieść. Widziałem też, że
robię w ten sposób krzywdę swojej rodzinie. Po takich numerach otoczenie przestaje cię
szanować. Postanowiłem, że coś z tym zrobię. W pierwszej kolejności wybrałem się na
siłownię. Pakowałem przez dwa lata, kilka razy w tygodniu. W ogóle nie robiłem sobie
przerw, ćwiczyłem nawet w hotelach. Dalej piłem, ale już nie tak… Zacząłem świadomie
zmniejszać dawkę. Im więcej ćwiczyłem, tym mniej smakował mi alkohol. No i złapałem
wtedy ładnych parę kilo w mięśniu. Nabrzmiałem. Zrobiłem sobie łapska. Wyszły mi żyły.
Ze dwa czy trzy razy pogoniłem jakichś frajerów, co mnie wcześniej ganiali, i znowu
poczułem się lepiej. Doszło do sytuacji, w której zacząłem ćwiczyć na saksofonie i
faktycznie złapałem całkowicie nowy styl. Zacząłem zakładać garnitury i bielutkie koszule,
które dzięki tobie zawsze były wykrochmalone.
Mógłbyś w tej chwili powiedzieć z ręką na sercu, że zapanowałeś nad nałogiem
alkoholowym?
To są chyba zbyt mocne słowa, ale na pewno mam już dokładnie rozpracowane
wszystkie fazy alkoholizmu. Obserwowałem to przez wiele lat na swoim przykładzie i u
innych ludzi. Zauważyłem coś takiego, że w rodzinie najczęściej pije mąż, a żona i dzieci
cierpią z tego powodu. Więc ten mąż któregoś dnia postanawia, że przestaje pić. Okropnie
się męczy i nie pije, ale żona najczęściej dalej kręci awantury i wcale mu w tym nie
pomaga. Miałem takiego kolegę, który na przykład liczył, ile dni już nie pije. Miał ich tam
ze czterdzieści ileś. Zapytałem go:
– Co się stało, że tak nagle przestałeś chlać?
Odpowiedział:
– Musiałem, bo po pijanemu ciężko pobiłem swoją dziewczynę.
Tak że faktycznie takie rzeczy dzieją się po alkoholu. Normalnie nigdy by czegoś
takiego nie zrobił. Klaps w tyłek – OK, a nie, że ktoś ciężko kogoś pobił, złamał nos czy
coś takiego. Takie rzeczy widziałem wśród swoich znajomych. Wiesz… Po prostu nie
można do czegoś takiego dopuścić, bo można gdzieś stracić nad tym kontrolę. Zacząłem
jeździć samochodami. Udało mi się. Mimo że dość mocno piłem i robiłem sobie kłopoty w
życiu, to cały czas robiłem karierę. Zarabiałem coraz lepiej, coraz lepiej i coraz lepiej. Aż
w końcu doszło do sytuacji, w której kupiłem sobie wykurwisty samochód. Był nowy i był
to samochód sportowy. Stał się dla mnie rodzajem terapii. Rozumiem oczywiście, że nie
każdego stać na taką terapię antyalkoholową i też antynarkotykową, ale mogę powiedzieć,
że to działa. Przynajmniej na mnie zadziałało. Mogę przysiąc, i ty dobrze o tym wiesz, że
nigdy nie jeżdżę po marihuanie, mimo iż wiadomo, że ją palę, ale nigdy w życiu nie siadam
za kierownicą po paleniu, bo stwierdziłem, że zdecydowanie demoluje ona zdolności
prowadzenia samochodu i nigdy tego nie robię. Przypominam sobie z dawnych lat, jak moi
niektórzy koledzy alkoholicy, którzy byli jednocześnie kierowcami i musieli jeździć,
zdecydowanie lepiej jeździli, jak strzelili setę w przydrożnym barze. Po tej secie wsiadali
za kierownicę i uwierz mi, że jechali lepiej. Czułem się bezpieczniej z kierowcą po klinie
niż z kierowcą na ostrym kacu. W ogóle uważam, że brać polskich kierowców składa się z
ciężkich alkoholików. Jak dla mnie, co drugi z nich jest poważnie uzależniony. Wydaje mi
się, że w Polsce dopuszczalna zawartość alkoholu we krwi powinna wynosić 0,5, żeby
można było strzelić se to piwko rano na kacu. Teraz jest 0,2, więc efekt jest taki, że
wsiadasz, kurwa, rano i cały się trzęsiesz, bo przestałeś pić – powiedzmy – o godzinie 12
w nocy, a sen po wódzie jest chujowy. Jesteś niewyspany, nic porządnego nie zjadłeś, bo
organizm nie chce nic przyjąć, i w dodatku musisz siąść za kierownicą i jechać. Uważam,
że człowiek powinien móc wypić piwo na kacu.
To zdanie kwalifikuje się na hasło wyborcze. Znalazłoby się na pewno wielu
entuzjastów tej idei. Polska Partia Przyjaciół Piwa powraca z Maleńczukiem na czele
(śmiech)?
Politykę zostawiam Pawłowi Kukizowi. Poza tym jestem generalnie wrogiem
alkoholu. Nigdy go nie lubiłem. Szukałem narkotyków dlatego, że nie chciałem być
pijakiem jak wszyscy dookoła mnie. Od dziecka pamiętam ludzi leżących na ulicach i
awanturujących się tatusiów. Jako gówniarz wielokrotnie obrywałem od różnych
nastoletnich pijaczków. Jak miałem dziesięć lat, to oni mieli po piętnaście, więc jak
dorwali takiego małolata, a byli pijani, to od każdego można było dostać albo kopa w
dupę, albo strzała w pysk. Takie były wtedy zabawy. I tych pijaków leżało wszędzie
dookoła mnie pełno. Szukałem narkotyków, bo chciałem być inny i zawsze uważałem, że
wódka jest narkotykiem dla klasy niższej. Powoduje zawsze taki sam stan. W wielu
ludziach wywołuje po prostu morderczą furię.
Nie generalizujmy. To, jak dana osoba zachowuje się danego dnia pod wpływem
alkoholu, zależy od wielu czynników.
No niech ci będzie, ale umówmy się – baba pijana, dupa sprzedana. Ile jest
niechcianych ciąż, ile dramatów, awantur domowych i całego tego syfu, jaki wywołuje
wódka, to aż trudno sobie wyobrazić. Oczywiście do pewnego stopnia poprawia nastrój i
tak naprawdę jest to narkotyk, który przyjmuję najczęściej, mimo iż uważam się w tej
chwili za osobę niepijącą.
Popierasz tezę, która głosi, że pijani ludzie są szczerzy?
Absolutnie nie. Uważam, że wódka zmienia osobowość. Ja po alkoholu jestem
agresywny, zaczepny, wdaję się w bójki i mówię ludziom nieprzyjemne rzeczy. Jak jestem
trzeźwy lub ujarany, to jestem sympatyczny. Robię sobie pompki i słucham muzyczki albo
ćwiczę na saksofonie. Więc jest to zupełnie inny stan i jestem najzwyczajniej w świecie
innym człowiekiem, a alkohol robi ze mnie bandziora, czego wcale sobie nie życzę i wcale
taki nie jestem. Część mnie taka jest, ale to nie znaczy, że ja chcę tę sferę swojej
osobowości jeszcze bardziej podburzać. Mordercze skłonności raczej należy w sobie
tłumić, tak? Alkohol w tym nie pomaga.
Zastanawiałeś się kiedyś, ile pieniędzy wydałeś do tej pory na alkohol?
No myślę, że bardzo dużo. Nigdy tego nie liczyłem, chociaż alkohol jest relatywnie
tani w stosunku do innych narkotyków.
Zgadza się, tyle że występują pewne dodatkowe koszty związane z piciem. Na
przykład pogubione rzeczy – klucze czy dokumenty. Także leczenie obrażeń
odniesionych w alkoholowym boju. W przypadku mężczyzn również wizyty w klubach
nocnych, korzystanie z usług pań do towarzystwa i tak można by wyliczać bez
końca… Pieniądze – rzecz nabyta, ale zszarganą reputację nierzadko trudno
odzyskać.
No tak… Oczywiście zgadzam się. Pogubione telefony, pobicia, upadki, złamania,
skręcenia, potrącenia przez samochody czy tramwaje. Całe mnóstwo moich znajomych
alkoholików wcześniej czy później wpadało pod krakowski tramwaj i wielu z nich miało
w następstwie poobcinane kończyny.
Wydatkami związanymi z leczeniem okaleczonych poalkoholowo obciążony jest
polski podatnik, chociaż jest to zapewne kropla w morzu. Alkohol często wywołuje
rozmaite patologie, a walka z nimi sporo kosztuje. Programy resocjalizacyjne,
zapomogi, profilaktyka…
No właśnie te wszystkie efekty uboczne powodują gigantyczne koszty społeczne, które
ponosi państwo. Między innymi dlatego jestem wrogiem alkoholu.
Mógłbyś powiedzieć sobie któregoś dnia, że już nigdy więcej się nie napijesz?
Nie. Absolutnie nie. Nie wyobrażam sobie życia bez wódki w tym kraju. No po prostu
czasem trzeba się napić i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Uważam, że to jest w
ogóle błędna terapia – suszenie ludzi na chama i całkowite zabranianie im spożywania. Są
przecież takie chwile jak imieniny, chrzciny, pogrzeby, spotkania, rozstania. Kiedyś po
prostu trzeba się napić i jest to tak silnie wgryzione w nasz zwyczaj, w nasz społeczny
genotyp, kulturę, obyczaj, we wszystko, że odcinanie się od tego na siłę nie ma według
mnie sensu.
Jest podobno nawet coś takiego jak kultura picia… Słyszałeś o tym (śmiech)?
Hmm… Nie znam (śmiech)… „Choć się po wódzie tak zachowa niektóry, że czyste
zwierzę – ani śladu kultury”[85].
84 Lala – muzyk; grał w większości krakowskich kapel, m.in. w Püdelsach i Homo Twist.
85 „Choć się po wódzie tak zachowa niektóry, że czyste zwierzę – ani śladu kultury” – fragment utworu Totalny dym.
Mały
Moje życiowe zakręty, moja skłonność do obserwacji, moja skłonność do analizy w
pewnym momencie skupiła się na alkoholu. Ponieważ zauważyłem, że mam ten problem, że
w życiu artysty, człowieka występującego alkohol jest nieunikniony. Wydaje mi się, że na
trzeźwo byłoby to naprawdę trudne. Mam też głębokie przekonanie, że trzeźwy Maleńczuk
jest nieprawdziwy. Że trzeba jednak strzelić banię, bo to jest rock and roll. I tę banię się
strzela i będzie się strzelało, ale w pewnym momencie zauważyłem, że nigdy nie wiadomo,
kiedy się przesadzi, że czasami strzeli się jedną banię za dużo, narobi jakiegoś bigosu lub
też najzwyczajniej w świecie następnego dnia znowu masz poważnego kaca. Sporo się w
tej kwestii poprawiło, kiedy zacząłem jeździć na trasy własnym samochodem.
Zmniejszyłem ilość alkoholu wieczorem.
Generalnie według mnie alkoholizm jest syndromem. To nie jest pojedyncza choroba
pojedynczego człowieka. To nie jest tak, że ktoś jest taki cholernie oryginalny, bo uzależnił
się od wódki. Stawiam tezę, że wszyscy dorośli ludzie w Polsce są w różnym stopniu
uzależnieni od alkoholu. Kontynuujemy dzieło naszych ojców. Można nawet powiedzieć, że
to nie nasza wina. Mamy to w genach. Jeśli matka brała heroinę w ciąży, to jej dziecko
rodzi się już lekko uzależnione. Oczywiście póki będzie dzieckiem, to wszystko będzie
OK, ale w momencie, kiedy stanie się dorosłym człowiekiem i będzie miało kontakt z
heroiną, to błyskawicznie się uzależni. Od razu mu się spodoba. Coś mu się przypomni,
nie? Kwiknie w nim ten skrzywiony gen. Więc my oczywiście dziedziczymy alkoholizm po
naszych ojcach. Wydaje mi się, że nawet dawniej, kiedy alkohole były słabsze, to i tak piło
się na umór. Wiadomo, że Polska za Sasa to był rozpity naród i gorzałka to było to. To tak
słowem wstępu, ale całkiem serio mogę powiedzieć, że uważnie przyglądam się temu
nałogowi, temu narkotykowi, który wszyscy zażywamy i który jest tak mocno zakorzeniony
w naszej kulturze.
Świetnym tego przykładem jest wieśniak Mały, z którym, muszę powiedzieć, że do
pewnego stopnia się zaprzyjaźniłem. Pomaga mi, tłumaczy sprawy wsi, na której czasem
przebywam. I oczywiście jest alkoholikiem. Jest to 56-latek. Nazywa się Bawiec. Pozwolił
mi użyć nazwiska, więc podaję. Jan Bawiec. Śmiesznie, bo faktycznie jest to zabawowy
człowiek. Jest to tak zwany chudy chłop. Często chłopy są wielkie, mają ręce jak bochny,
ale on taki nie jest, jest chudy. Przez to przypomina mi Mietka. Ujął mnie tym, że jest
człowiekiem bezpośrednim, bardzo wesołym, dowcipnym i pomocnym. Jest moim
sąsiadem. Spotykamy się. Mówiąc krótko – w końcu z kimś trzeba pić, a do tego Mały
nadaje się świetnie. Co mi się u niego spodobało, to pewien dystans. Pamiętam, jak
powiedział coś takiego:
– Ja jestem gupi cham ze wsi, ja nic o świecie nie wiem. Jestem durny, ale na dany
temat mam do powiedzenia to i to.
To mi u niego zaimponowało, bo powiedzenie każdemu człowiekowi, jakiego do tej
pory spotkałem, że jest głupi, powodowało straszną obrazę, a u Małego taka reakcja nie
występuje. Sam o sobie mówi, że jest gupi. Nie „głupi”, tylko właśnie „gupi” – bez „ł”.
Wyobraź sobie, że idziesz po ulicy w Warszawie i mówisz jakiemuś głupiemu, że jest
głupi… Zrobi się awantura i nie wiadomo co tam jeszcze. Zaraz powie, że robisz mu
mobbing czy co tam innego. W związku z tym pomyślałem sobie, że Mały wcale nie jest
taki głupi, jak się przedstawia.
Sokrates?
Tak jakby. I on ma ten alkohol w siebie normalnie, regularnie wbudowany. Zresztą tak
samo jak wszyscy dookoła. W Jodle są mądre chłopy, które zarabiają niezłe pieniądze,
jeżdżą dobrymi samochodami i wcale aż tak nie łoją, ale Mały jest taki, że lubi się
codziennie napić. Ma swój styl picia, zupełnie różny od stylu miejskiego, mianowicie lubi
pierdolnąć sobie z rana. Jak przychodzi do mnie, to go na ten alkohol badam. Pytam się:
– Ssie cię?
On:
– No ssie… Nie pojechałbyś do miasta?
Ja:
– No dobra. Pojadę, kupię ci 200 gram.
No to jak jadę kupić mu 200, to sam kupuję sobie 100 albo piwo, nie? Siadam z nim i
uderzamy w bajerę. Mały dopóki jest trzeźwy, to za cholerę się nie otworzy. Nie tak dawno
doszło do sytuacji, kiedy musiał być trzeźwy, bo chorował. Nie pił miesiąc. Zrobił się z
niego smutny, załamany, zmartwiony człowiek. Ponury i milczący. Widać było, że jest
zatroskany. Było mi go żal, ale jednocześnie byłem z niego dumny, że potrafił tak długo nie
pić. Mówię:
– Mały, to chyba twoja najdłuższa przerwa, co?
Bo tak to było dzień w dzień. Byłem dumny jak cholera, że wytrzymał. Potem doszedł
do siebie, więc znowu się napił. Nie uwierzyłabyś, jak poweselał (śmiech)! Od razu
powiedział coś takiego:
– Jestem gupi chłop, cham, ale jak się napiję, to i księdza przegadam. A jak nie
wypiję, to już taki jestem gupi, że mówię ci, Maciek…
Zawsze mnie tym rozbiera. Jest śmieszny i niezwykle kocha zwierzęta. Przemiły
człowiek, bez cienia jakiejkolwiek podstępności. Jak każdy chłop ma swoje cwaniactwa,
ale nie jest podstępny, dobrze patrzy mu z oczu. Mały to człowiek szczery, bardzo silnie
zniszczony przez alkohol. Ma 56 lat i osiem zębów. Jak go poznałem, to oczywiście
mówiłem do niego per „pan”. Żachnął się, mimo że jest ode mnie starszy.
Mówię:
– Przepraszam, ale pan jest ode mnie starszy.
Ja mam wbudowaną taką gruzińską zasadę, że jak ktoś jest ode mnie starszy, to mówię
mu per „pan”. Nie ma dyskusji. Na przykład nigdy do końca nie mogłem przejść na ty z
Kurtyczem.
On do mnie:
– Maciek, Maciek…
A ja do niego:
– Panie Zbyszku…
Wściekał się i mówił:
– Kurwa, jeszcze raz mi powiesz „panie Zbyszku” i się pogniewamy. Jestem Zbyszek!
Uwierz mi, kurwa, że jakoś nie mogłem… A Mały się żachnął:
– Ja żaden pan, ja jestem Mały i proszę tak do mnie mówić.
To mnie zaskoczyło. W ogóle ci chłopi tam mają coś takiego. A jakie mają ksywy, to
byś oszalała! Śrubokręt, Smerf, Niusiek, Tata (śmiech). Tata ma 120 centymetrów wzrostu i
garba. Jest cwaniakiem, zarabia, śmiga dobrym samochodem, ma piękną twarz i w ogóle
jest przystojniakiem. Żona, dzieci, wszystko normalnie. Trochę go przykręciło, ale jest
jednym z mądrzejszych gości na tej wsi. On tak nie łoi, piwko wypije – wiadomo, ale to
nie jest to, co Mały. No i niestety zauważyłem, że jak Mały jest smutny, to automatycznie
nudny, a jak się trochę napije, to od razu weselszy i zupełnie inaczej się z nim rozmawia.
Mówię mu czasem:
– Dam ci na flaszkę, ale weź 200 gram, a nie 500, dobra?
Tak próbuję go leczyć. Czasem się słucha. Dużo mu opowiadam, jak leczy się
alkoholików. Na przykład w Norwegii jest coś takiego, że jak stwierdzą, że jesteś
alkoholikiem, to dają ci takie specjalne kartki na wódkę. Jak wypijesz swoje przydzielone
300 gram dziennie, to jak znowu przyjdziesz po te kartki, to wysłuchujesz wykładu o swoim
nałogu, o szkodliwości alkoholu. Tak tam jest. I ja zrobiłem Małemu to samo. W pewnym
momencie miał naprawdę poważne kłopoty zdrowotne. Mówiłem mu:
– Dobra, dam ci na to 200, ale musisz wysłuchać reprymendy.
I robiłem mu taką reprymendę, którą właściwie to sam powinienem sobie zrobić. Jak
to mówią – lekarzu lecz się sam (śmiech). Bo te całe pouczenia kończyły się tym, że
jechaliśmy do sklepu, a później po prostu z nim piłem. I to nie o jakiejś zwykłej 20 czy 21,
tylko o 10 rano. To moje leczenie kończyło się tym, że w końcu sam robiłem się chory.
Tak naprawdę w Małym siedzi taki mały diabeł. Zmuszam go, żeby pił mniej, żeby
zwolnił. Często gadamy o tym, że tak naprawdę to nie da się wyleczyć alkoholika, że jak
ktoś chciałby wymyślić metodę na wyleczenie alkoholika, to na starcie może założyć, że
tego nie da się zrobić. Jak to powiedziałem, to Mały aż podskoczył. No lecz sobie mnie,
kurwa! To jest niemożliwe, bo to jest całkowicie w niego wbudowane, połączone z tym
lepszym nastrojem, dzięki któremu ludzie bardziej go lubią i tak dalej. Wóda rujnuje
Małemu zdrowie, a moja przyjaźń z nim spowodowała wręcz nawrót dziennego
alkoholizmu. Polega to na tym, że potrafię o 12 w południe rąbnąć ze trzy pięćdziesiątki,
nie? Potem już go wyganiałem.
– Spierdalaj, Mały, bo przecież zaraz tu będę pijany.
Wyganiam go, ale i tak zostaję na tych stu pięćdziesięciu gramach w środku dnia. Od
razu gorzej się pracuje, trudniej się skupić i w ogóle bryndza. Gram teraz na saksofonach, a
przy tym alkohol wcale nie robi dobrze. Można występować po pijanemu, ale jak siedzisz
w studiu i nad czymś pracujesz, a nagle ktoś wrzuca ci w organizm półtorej sety wódki, to
jest tak sobie…
Nikt ci do gardła na siłę nie wlewa.
No właśnie, kurwa, ja chcę być lekarzem, a tak naprawdę staję się pacjentem. Widzę,
jak stopniowo wpadam w szpony nałogu. Umówmy się, że jestem aktualnie dużo bardziej
suchy, a Mały jest dla mnie ciekawym przypadkiem uwodzącego człowieka, świetnym
reprezentantem wiejskiego dziennego alkoholizmu. On chodzi spać o ósmej, wstaje o
świtaniu, potem idzie na jakieś tam swoje gospodarskie prace i tak mija mu każdy kolejny
dzień. Podczas wykonywania tych wszystkich czynności Mały jest cały czas na lekkiej bani.
Niestety nie je, jest strasznie chudy. Jak tak sobie myślę o tych wszystkich próbach leczenia
alkoholików w mieście, to słabo mi się robi. Słyszałem na przykład, że ktoś pije tylko po
22, i tak się zastanawiam, czy to jest dobra strategia. No bo jak uwalisz się o 22, to znaczy,
że o 24 jesteś już porządnie pijany. A co ze spaniem? Budzisz się niewyspany. Wcale nie
wiem, czy to jest lepiej.
Istnieją przeróżne metody walki z nałogiem. Każdy orze, jak może. Pozwolisz
ludziom samodzielnie wybrać drogę?
Nie rób ze mnie dyktatora. Oczywiście. Niech każdy kombinuje, jak potrafi, byle do
celu. Alkoholizm to nałóg najtrudniejszy do pokonania. Jest oczywiście również nałóg
tytoniowy, ale tytoń aż tak nie szkodzi. Ja na przykład nie palę dużo tytoniu. Dużo ludzi
rzuca i nic im się nie dzieje. O wiele trudniej jest całkowicie odstawić alkohol, a ja
osobiście stawiam tezę, że jest to wręcz niemożliwe. To musiałby być ktoś bardzo ciężko
chory lub zaszyty.
Znasz jakiegoś abstynenta?
Znam. Jest to moja mama. Dzięki temu, że nigdy nie piła, nie dostałem od niej w
genach alkoholizmu. Jestem taki, że wiadomo, że piję, ale cały czas próbuję z tym walczyć,
nie popadam w to lub przynajmniej robię wszystko, żeby nie popaść. Piję piwko, potrafię o
11 walnąć setę z Małym, ale nadal uważam, że jest to złe. Uważam, że jest to drag, który
mnie otumania i robię się przez niego filuterny, głupio zabawny. Gdybym widział to z
zewnątrz, to nie podobałbym się sobie.
Tak jest chyba z wszystkimi narkotykami. Kiedy ty sam jesteś pod wpływem, to
wydajesz się sobie atrakcyjny, ale trzeźwe otoczenie widzi to zgoła inaczej…
Jak na przykład widzisz kogoś naćpanego koksem czy amfą, to jest najczęściej
żałosny. Moje przemyślenia na temat alkoholizmu są takie, że jego wyleczenie jest
niemożliwe. Przykładem jest Mały, który – jako leczony przeze mnie pacjent – powoduje,
że lekarz zaczyna chorować. I to jest tyle, co chciałem na ten temat powiedzieć.
Pozdrawiam Cię, Mały.
Jak przetrwałem
Z tego, co wiem, książka ma w tej chwili tytuł Ćpałem, chlałem i przetrwałem. Więc
już było o ćpaniu, było o chlaniu, chyba czas na słowo o przetrwaniu. W skrócie mogę
powiedzieć, że ćpanie było dla mnie o wiele ciekawsze i miało dużo szerszy zasięg
umysłowy niż chlanie, które nie wywołuje jakichś szczególnych wzlotów intelektualnych,
no – chyba że czasem trafi się jakiś twórczy kac. Więc już chlałem, więc już ćpałem,
jednakże jak przetrwałem?
Przede wszystkim mam takie, być może niesłuszne, przeświadczenie, że mimo
wszystko moi koledzy – i bardzo wielu innych ludzi w kraju i na świecie – chleją i ćpają
dużo więcej niż ja. Sytuacja, która została zgromadzona na kartach tej księgi, przedstawia
mnie w taki sposób, jakbym robił to bez przerwy. I chyba przede wszystkim od tego trzeba
zacząć, że oprócz jednego trzymiesięcznego heroinowego ciągu, zażywałem dragi z dużymi
przerwami. Moją główną idée fixe po wyjściu z więzienia było podjęcie decyzji, że stanę
się gwiazdą rocka chwilowo grającą na ulicy, ponieważ w latach 80. nie miałem
najmniejszych możliwości, żeby gdziekolwiek się załapać. Istniało wtedy całe mnóstwo
kapel, był wielki bum, pojawiła się muzyka nowej generacji. Zespoły wyrastały jak grzyby
po deszczu. Grali koncerty i wypełniali wielkie hale. Chodziło się na Maanam, na Dżem,
no – ja jeszcze chodziłem na zespół, który nazywał się Exodus, z którego wyszedł Marek
Biliński. Generalnie polski rock średnio mnie interesował, ale jednak to było w tym
momencie wydarzenie. Był na przykład Klaus Mitffoch, który nagrał zajebistą płytę Klaus
Mitffoch. Prawda była taka, że jak usłyszałem Klausa, to kompletnie spadła mi szczena i
zastanawiałem się, gdzie ja jestem z tą swoją gitarą, w tym swoim swetrze i tak dalej.
Mimo to ciągle miałem przekonanie, że jednak będę bluesmanem i kochałem się w
bluesie. Stałem się wielkim znawcą tego gatunku, opanowałem to do takiego stopnia, że
obecnie uważam, że jako biały człowiek nie mam absolutnie prawa grać bluesa, bo
wygląda to tak samo karykaturalnie jak wykonywane przez Polaków reggae, przynależne
czarnym ludziom, którzy kiedyś byli niewolnikami i mają swój osobliwy gniew. Polacy też
oczywiście byli niewolnikami, też mają swój gniew, ale – mówiąc krótko – nie mają tego
poczucia rytmu. Byłem osłuchany w dobrym, rytmicznym graniu, jeżeli chodzi o bluesa,
jego rytm i wszystko, co się z tym wiąże. Zawsze najbardziej interesował mnie w tym
wszystkim właśnie drive. Dobry, sprężysty, ciągnący, bujający drive, a za każdym razem,
kiedy słyszę biały zespół grający bluesa, to jest ewidentne, że oni tego drive’u nie mają.
Chociaż z czarnymi bandami też różnie to bywa. Występują też mieszanki – wokalistą jest
czarny, a muzycy są biali. Czarnym liderem był na przykład Bo Diddley. To jest jednak
małpa i to słychać. Jak się słucha tych wszystkich sekcji od Gato Barbieriego, Airto
Moreiry i tak dalej, to tym razem są to śniadzi ludzie. Choćby muzyka kubańska i wszystko,
co się z nią wiąże, jest oparte na tak niesamowitej rytmice, że umówmy się, że Polakom
jest bardzo, bardzo, bardzo daleko do tego, żeby osiągnąć takie poczucie rytmiki i tego
drive’u. Teraz mówi się na to flow. Obecnie możesz włączyć automat perkusyjny i będziesz
miał swój sztuczny flow. Wystarczy włączyć pierdolony metronom i będzie drive, ale
wtedy jeszcze nie używałem metronomu, grałem sam i uczyłem się Bo Diddleya. Bardzo
trudno połączyć rytm Diddleya ze śpiewaniem. Nie jest to prosta sprawa. Musiałem się
tego uczyć ze dwa lata. W związku z tą edukacją stoczyłem kilka bójek z sąsiadem z dołu,
który był klawiszem i serdecznie mnie nienawidził, bo pracował na nocnej zmianie, więc
jak rano usiłował odespać, to ja akurat ćwiczyłem na gitarze i tupałem nogą centralnie nad
jego głową. Co chwila tłukł mi w rury jakimiś metalowymi narzędziami. Stoczyłem z nim
dwie bójki. Syf.
Mimo to miałem w tym ćwiczeniu wielki upór. Wiedziałem, że jeżeli na przykład za
mocno upalę się marychą albo – nie daj Boże – będę naćpany heroiną, to rytmizowanie
będzie mi chujowo szło. Jakiś tam drin, nieduża ilość alkoholu podczas występu, to może
dać ci coś pozytywnego, ale jak będziesz naćpany heroiną, to będziesz zwalniał. Po
hermanie grasz coraz wolniej, wolniej i wolniej. Tak było z Michałem Giercuszkiewiczem
u Riedla. Rysiek co chwila do niego podbiegał i musiał go regularnie budzić. Dla odmiany,
na amfetaminie będziesz przyspieszał i masz kompletne wysuszenie w ustach i
szczękościsk, w związku z czym w ogóle nie da się śpiewać. To już najlepiej dobry koksik,
chociaż po kokainie też jest problem z wyczynami głosowymi. Próbowałem oczywiście
występować również naćpany heroiną, ale mój głos był wtedy prawdziwą ruiną (śmiech).
Marihuana powoduje, że zapominasz tekstu, wyśpiewując jedną linijkę, rozpaczliwie
poszukujesz w głowie następnej. To nie jest żadna przyjemność z gry. A po kwasie, to
uwierz mi, że gryf potrafi zawinąć się w pętelkę na twojej ręce, będzie ci się wydawało, że
to jest wąż. Po kwasie to już absolutnie nie wyobrażam sobie występować. Najlepiej gram
po niedużej ilości alkoholu. Jestem wtedy dobry rytmicznie, a to jest to, na czym zawsze
najbardziej mi zależało. Żeby przeskoczyć tę polską tępotę rytmiczną, to klaskanie na raz.
Próba zmuszenia ludzi w Polsce do jakiegoś bardziej energicznego dance’u zawsze kończy
się niepowodzeniem. Być może nowe pokolenie ludzi wychowanych na dancehallu
odrobinę drgnie, bo mam wrażenie, że wreszcie, oprócz kwadratowego popu, pojawia się
troszeczkę takich nowych odmian dużo szybszego reggae, gdzie chłopcy mieszają rytmy,
używając oczywiście automatów, ale wychodzi im to zdecydowanie bardziej
skomplikowane i wreszcie ma to to ręce i nogi. Ja miałem do dyspozycji tylko gitarę i
własną stopę. W tej chwili moja stopa chodzi jak metronom. W tej chwili siadam i
spokojnie wystukuję nogą rytm, ale uwierz mi, że musiałem się tego nauczyć sam, nikt mi
nie pomagał. Z początku takie rzeczy sprawiają ci największy problem. Złapanie E-dur, A-
dur, H-dur jest bezproblemowe, natomiast płynne zmienianie tych akordów, przy
jednoczesnym śpiewie, to już takie proste nie jest. Potrzebujesz rodzaju wsparcia, dlatego
stukasz, pukasz stopą w podłogę. Jak za mocno będziesz bujać tą nogą, to gitara zacznie ci
podskakiwać i nie trafisz w struny. A jak jeszcze jesteś naćpany, to wszystko razem będzie
dupa, a nie występ.
Próbowałem kiedyś policzyć, ile występów ulicznych zaliczałem w ciągu roku, i
wyszło mi, że 200. Występowałem dzień w dzień, czasami dwa razy dziennie, jeżeli tylko
dopisała pogoda. Jak było dziewięć, dziesięć stopni Celsjusza, to już mogłem grać.
Krakowscy Cyganie wytrzymywali nawet przy minus pięciu, czego nie mogłem zrozumieć.
Później wyczaiłem, że po prostu potrafili znaleźć sobie w ten sposób niszę. Zimno było jak
diabli, ale oni grali. Ja nie dawałem rady, dla mnie to nie była temperatura do występów,
więc nie występowałem. Zimy były dla mnie bardzo trudne, bo nie było skąd wziąć
pieniędzy, więc jak tylko robiło się cieplej, to wygłodniały czym prędzej wyskakiwałem na
ten street i tłukłem tę kasę, żeby mieć z czego żyć, żeby chociaż troszeczkę podnieść sobie
nastrój. Patrząc wstecz, widzę, że ładowałem się w te moje ćpuńskie ciągi, zwłaszcza
heroinowe, głównie w okresach zimowych. Marihuana na przykład powoduje, że jest ci
jeszcze zimniej niż w rzeczywistości. Był to taki czas, że nie przesiadywało się na chacie,
raczej chętnie się wychodziło, bo w domu było nudno, była zrzędząca stara albo pijany
ojciec. Jakieś takie dziwne patologie. Wszyscy moi koledzy mieli chujowo w domu, więc
nikt w tym domu nie siedział, tak? Odwiedzaliśmy się tylko, jak ktoś miał wolną chatę.
Jedynym miejscem, gdzie mogliśmy się spotykać, były nasze ulice i ten cholerny Rynek
[Rynek Główny w Krakowie – red.]. Jak na Rynku było zimno, to jego płyta przypominała
lodowisko, a my w tych swoich płaszczykach, tych hipisowskich ciuchach, dziurawych,
przemoczonych butach i tak dalej. Byliśmy wiecznie przemarznięci, głodni i bez pieniędzy,
więc jak tylko przychodził ktoś, kto mówił, że ma towar, to było wielkie: „Hurra!”. Mamy
sprawę załatwioną, już będzie nam ciepło, już nie będziemy głodni. Jednak nawet żeby się
napić, to trzeba było mieć jakiekolwiek pieniądze, a my nie mieliśmy ani grosza. Mimo
wszystko w socjalizmie, w komunie flaszka była relatywnie droższa niż teraz. Teraz
wszyscy mają wyższe zarobki, a też mam wrażenie, że więcej się pije. Wtedy wódka była
od 13 albo za horrendalne pieniądze na melinie. O 13 do delikatesów ustawiała się
gigantyczna kolejka, która miała z 200 metrów i ciągnęła przez cały Rynek. Wszyscy
spokojnie stali i czekali najpierw, aż otworzą sklep, a następnie na swoją kolej.
Zgadzam się w kwestii dostępności alkoholu – teraz jest większa, ale nie
zapominajmy, że w PRL-u piło się na przykład w pracy, co jest w tej chwili nie do
pomyślenia. W instytucjach użytku publicznego, w komunikacji miejskiej czy
zwyczajnie na ulicy.
W tej chwili, jak już ktoś zaczyna imprezę, to łoi do spodu, a wtedy się strzelało banię
i wracało do swoich obowiązków. Faktycznie piło się wszędzie i piło się dzień w dzień,
ale jednak wydaje mi się, że mniej. Jak przychodziło się na przykład do pana dyrektora,
który chciał ci dać awans, to pan dyrektor o godzinie 11 wyciągał z szafki koniak i
strzelałeś z nim banię, po czym każdy szedł dalej do swoich zajęć. W tej chwili, jak już
zasiadasz do picia, to musi być poważna balanga, a wtedy po prostu rąbnęliśmy setę,
wychodziliśmy na miasto i dalej się funkcjonowało. Nawet nie za bardzo było skąd wziąć
kolejną setę, więc problem rozwiązywał się sam. W tej chwili, jak wypijesz 100 gram, to
idziesz i szukasz następnych stu gram. Wyciągasz pieniądze z kieszeni i strzelasz drugą setę.
A wtedy było tak, że ktoś częstował cię kieliszkiem, ale na następny nie było kasy i nie
było skąd jej wziąć. Nawet jak udało się coś kupić, to mieliśmy jedną flaszkę, a było nas
na przykład pięciu, nie? Każdy strzelał po grzdylu i było fajnie. Nikt już dalej niczego nie
szukał, bo ciężko było znaleźć. No, chyba że zagrałem i zarobiłem. A jak byłem zarobiony,
to kupowaliśmy z kolegami armeński koniak. Jak tylko miałem pieniądze, to starałem się
kupować dobry koniak, który znowu wypijaliśmy w czterech lub pięciu. Jak było granie, to
w ogóle było inaczej, było weselej. W zimie było chujowo i była bida. Jak ktoś mówił, że
ma towar albo że jest wolna chata, gdzie można coś zorganizować, to chętnie się szło, bo
naprawdę nigdzie nie było nic lepszego do roboty. Nie można było tak jak teraz strzelać
sobie kanałami w telewizji, bo w telewizji był wówczas tylko Jaruzelski i Dziennik
Telewizyjny. Rzeczywistość nie oferowała niczego ciekawszego niż szlajanie się po
mieście. Na dobrą gitarę można było popatrzeć przez szybkę. Wszędzie było pełno
komisów, do których ludzie oddawali różne rzeczy. Teraz można nazwać to lombardem.
Polegało to na tym, że brali od ciebie dany sprzęt, wstawiali do tego komisu i czekałeś, aż
się sprzeda. Jak się sprzedało, to właściciel dzielił się z tobą kasą. To było wtedy strasznie
rozpowszechnione, więc do komisów chodziło się popatrzeć na dobre gitary. Można było
nawet poprosić sprzedawcę, żeby dał ci zagrać, żeby chociaż przez chwilę poczuć, jak
Fender czy Gibson siedzą w ręku.
Twierdzisz, że po 25 latach wolności Polacy piją więcej alkoholu niż za komuny.
Co wykazuje twoja sonda w sprawie narkotyków? Zainteresowanie wzrosło czy
wręcz przeciwnie?
Młodzi ludzie biorą całe mnóstwo tak zwanych dopalaczy, mefedronu i jakichś
pochodnych. Heroina została w Polsce niemal całkowicie wytrzebiona. Prawie w ogóle jej
nie ma. Nie znam aktualnie ludzi, którzy grzaliby hermana. Pamiętam, jak Tomek Piątek
opisał w swojej książce Heroina okres szarej skały, od której duża część publiki się
pouzależniała, ale od tamtego czasu nie spotkałem się z przypadkami aktywnych
heroinistów. To pokolenie już minęło i pozostał po nim Piątek. Jeszcze Max Cegielski
przyznał się, że strzelał ze złotka, i oczywiście Cezary Ciszewski. Nie mogłem w to
uwierzyć, ponieważ byli to panowie znani z telewizji. Patrzę któregoś dnia w telewizor i
widzę – koledzy są regularnie zheroinowani. To był szok. A ja czyściutki, na jakimś joincie
albo w ogóle absolutely clear. Pamiętam, że miałem zagrać jakiś koncert w TV, oni mnie
zaprosili, wykonałem po raz pierwszy Nigdy więcej nie patrz na mnie takim wzrokiem w
programie Muzyka łączy pokolenia i ja się patrzę, a prowadzący są regularnie naćpani. W
żaden sposób nie mogłem skleić tych faktów. Zacząłem sobie nawet wmawiać, że może to
kwestia urody, może po prostu zawsze tak wyglądają. Dopiero potem wyszło szydło z
wora.
Uważasz, że narkotyki w jakiś sposób pomogły ci zrobić karierę?
Mogę powiedzieć, że na pewno nie jest tak, że to narkotyki kazały mi grać. Od piątego
roku życia czułem, że podoba mi się muzyczka. Muzycy po prostu tacy są. Nie znam
muzyka, który chociaż nie pije. No, chyba że jest zaszyty.
Czy podejmując decyzję „zawód – gwiazda rocka”, możliwość picia i ćpania
podczas pracy była dla ciebie spiritus movens?
Oczywiście tak. Mój kolega Przemek Sokół twierdzi, że nauczył się grać na trąbce,
żeby pić w dobrym towarzystwie. Absolutnie i w całej rozciągłości zgadzam się z tą tezą.
Granie, alkohol i dragi to w pewnym sensie naczynia połączone. Uporczywe ćwiczenie na
instrumentach jest wykańczające, więc trzeba się napić albo jakoś inaczej się ogłuszyć, ale
też uwznioślić. Ja na przykład bardzo późno zacząłem ćwiczyć na gitarze. Bez względu na
to, z jakim instrumentem mamy do czynienia, naukę należy rozpocząć w wieku pięciu lub
maksymalnie dziesięciu lat, a ja zacząłem grać, jak miałem 22 lata. Wcześniej słyszałem
tylko o dwóch, może trzech chwytach. Oprócz fletu prostego, jako małolat nigdy nie miałem
dostępu do żadnego sensownego instrumentu. Bardzo szybko nauczyłem się na nim grać.
Pamiętam, że bardzo gładko mi poszło, ale nie był to poważny instrument. Mam 193
centymetry wzrostu, więc uwierz mi, że trudno byłoby zarobić na streecie z fletem prostym.
Wyglądałem z nim karykaturalnie, więc wziąłem się za gitarę, chociaż zawsze uważałem
się za melodyka, to jednak najwięcej czasu spędziłem w swoim życiu właśnie z gitarą.
Pamiętam, że przez pierwsze trzy lub cztery lata grania na ulicy występowałem całkowicie
trzeźwy. Było jakieś popijanie albo jointy, jak ktoś przyniósł, ale generalnie alkohol
przeszkadzał mi w występach. Poza tym sytuacja była najczęściej taka, że jak wychodziłem
na street, to byłem całkowicie goły. Nie mogłem przed graniem pójść do Zwisu i rąbnąć
sobie setę dla kurażu, bo nie było mnie na to stać, więc nauczyłem się wychodzić trzeźwy.
Marihuana mi przeszkadzała, bo zapominałem tekstu, po heroinie zaklejały mi się usta i
traciłem głos, a po koksie lub amfie dostawałem skurczy, ręka zaciskała mi się na gryfie.
Wszystko do dupy, więc nie stosowałem tego. Przez pierwsze cztery lata grałem 200
występów rocznie na trzeźwo. Dopiero później, kiedy zaczęło mi źle iść, nabrałem nawyku
strzelania bani przed sztuką.
Na początku to ja byłem świeżynką. Jak wyskoczyłem w tym 1982 czy 1983 roku, to
wszyscy byli mną maksymalnie zachwyceni. Nawet policjanci się zatrzymywali i słuchali,
a potem wszyscy zaczęli mieć mnie dość. Pierwszy sezon, drugi sezon, trzeci, czwarty,
piąty sezon, a ten gość ciągle wyje. Duża część widowni odwróciła się ode mnie.
Teoretycznie powinienem się do tego przyzwyczaić, z czasem powinno mi być coraz
łatwiej, a tymczasem było mi coraz trudniej. I faktycznie zacząłem wtedy pić. Trochę
pomagało. W okresach zimowych między 1982 a 1989 zdarzało się, że brałem heroinę. Ale
w lecie nie, w lecie była impreza i podrywanie panienek. Ja chciałem być ładny, a jak
patrzyłem na tryby moich kolegów, jak czułem, jak śmierdzą, widziałem, jak się nie czeszą,
jak się nie myją, jak są chujowo ubrani, to absolutnie nie chciałem być jednym z nich, bo
oni w ogóle nie mieli brania. Tutaj pomijając oczywiście Mietka, który nigdy taki nie był.
Ciko był ciężkim ćpunem, w związku z czym nigdy nie miał kontaktu z dziewczynami. Raz
udało mu się wyrwać jakąś kretynkę, to od razu zrobił jej dziecko. Ma gdzieś córeczkę, ale
ta heroina strasznie utrudniała mu tematy damsko-męskie. Był nieświeży. A ja chciałem być
świeży. Z tego powodu miałem bardzo długie okresy, kiedy nic nie brałem. Moje wyjazdy
do Warszawy powodowały, że paliłem słabą marihuanę, która w niczym mi nie
przeszkadzała. Uprawiałem wówczas jogging, robiłem po 200 przysiadów dziennie,
robiłem pompki, byłem wysportowany. W każdej chwili mogłem się obronić na
warszawskiej ulicy. Od czasu do czasu atakowano mnie, więc musiałem być przygotowany.
Muszę ci powiedzieć, że byłem wtedy supersprawny fizycznie. Co jakiś czas
dyskontowałem tę sprawność bójkami ulicznymi.
Mówimy teraz o okresie, kiedy możliwie zdrowo się prowadziłeś. Wróćmy na
chwilę do cięższych czasów i dłuższych ciągów heroinowych. Czy miewałeś stany, w
których obawiałeś się o swoje życie?
Najgorsze są kace. Ciężko jest przetrwać kaca. Koszmarnie przeżyłem
przedawkowany bieluń dziędzierzawę i też kilka kaców alkoholowych, kiedy dopadała
mnie ostra depresja. Próba wyjścia na sucho z trzymiesięcznego ciągu heroinowego też
była dla mnie bardzo trudna. To był prawdziwy Trainspotting. Jako największy koszmar
wspominam ten, kurwa, bieluń. Nie chciało mnie puścić przez dobre kilka dni. Cudem
przeżyłem. Miałem bardzo opuchnięte gardło i oddychałem z dużym trudem. Siedziałem w
ciemnościach na Śląsku, halucynowałem i byłem tym wszystkim naprawdę przerażony. Też
bardzo źle wspominam właściwie wszystkie swoje przygody z kwasem i grzybami. Są to
narkotyki, których nie lubię. Właściwie nikomu ich nie polecam. Wiadomo, że kilka razy
zażyłem, no bo koledzy zażywali, i gdzieś tam wpadło mi to LSD w ręce, ale fatalnie to na
mnie działało. Psychodela – owszem, pojawiała się, ale miałem wrażenie, że to
koszmarnie niszczy mi wątrobę i żołądek. Jak byłem młody, to wydawało mi się, że kwas
jest królem narkotyków i że koniecznie powinienem go skosztować, bo naczytałem się
Antoniego Kępińskiego.
Ponoć LSD otwiera umysł. Co to znaczy?
Jestem w stanie to opisać. Generalnie pamiętasz stan, kiedy jesteś naćpany. Na
początku masz różne fazy – śmiechy, halucynacje i tak dalej. Nie w tym rzecz. Kluczowy
jest moment, kiedy minie już jakiś czas, idziesz po ulicy i masz ten słynny flashback.
Patrzysz się na jakieś drzewko i widzisz, że jest jakieś nienaturalnie ładne, coś za bardzo ci
się podoba, ono jest po prostu piękne. Myślisz sobie: „Jakie ono jest piękne! A jakie
mądre. Jak ja je rozumiem…”. Wiesz, o co chodzi, nie? „Ja rozumiem to drzewo”.
Przynajmniej u mnie zawsze opierało się to na drzewach. Nie wiem, jak u innych, ale u
mnie pełna dendrologia. „O! Jakie wspaniałe, mocne korzenie… One wiją się jak węże. To
drzewo tak się wgryza w tę ziemię. Na dole jest szatan, diabelska siła, a tam na górze –
kwiaty, ptaszki, tam jest Bóg”. Taki odczuwałem dual. Dół – szatański, góra – boska. Na
kwasie wszystko odczuwa się bardzo intensywnie.
No dobrze, ale tak jest w momencie działania LSD, a ja pytam, jaki to ma trwały
wpływ na psychikę?
Ile razy mijam to drzewo, ten stan do mnie powraca. Też bardzo dobrze odczułem to
po khacie, może nawet jeszcze bardziej niż po kwasie. Generalnie jest to takie jakby
nadmierne zrozumienie. Nagle ci się wydaje, że rozumiesz świat. Przez to drzewo miałem
kiedyś taką wizję, że jestem podróżnikiem międzyplanetarnym, pilotem Pirxem, który już
tak rozbija się po tych wszystkich planetach, że na jednej śpi, a budzi się na drugiej, więc
już czasami nie wie, na jakiej planecie jest. Miałem taką podróżniczą wizję. Otwieram
oczy i widzę drzewo. Ziemia. Fajnie, nie? Na tej zasadzie. Bo na innej planecie mogłoby
być jakieś inne cholerstwo, chuj wie co, a drzewa są de facto reprezentantami Ziemi, więc
miałem pewność, że jestem tutaj. Natomiast po khacie było to wszystko zdecydowanie
ciekawsze i odczuwalne fizycznie, bo jest to jednak lekki speed. Pamiętam, że po którymś
khatowym razie jedliśmy kurczaka z Arabami, którzy mnie tym poczęstowali. Wyszedłem i
dopadło mnie przy Teatrze Stu. Nagle poczułem, że moje myśli biegną jakby szerszym
torem. Szybciej, gładko, poczułem, jakby powiększył mi się mózg.
Na zawsze ci się powiększył (śmiech)? Zupełnie mnie nie przekonałeś. Pozostaję
przy swoim sceptycznym podejściu do tematu LSD i innych halucynogennych
specyfików.
No na zawsze to nie, ale może na jakiś czas (śmiech)… To nie dla ciebie, pragmatyku
(śmiech). Ja na kacach pisałem teksty. Nigdy nie pisałem naćpany ani pijany, ale na kacu, w
depresji, to co innego. Dlatego moje teksty opisują ludzką podłość, bo zawsze piszę je w
złym nastroju.
Czy zdarza ci się występować w mediach, będąc pod wpływem narkotyków?
Najczęściej staram się unikać takich sytuacji, ale raz czy dwa mogłem być podpity.
Pamiętam na przykład spotkanie z Jackiem Kurskim, który był razem ze mną gościem
programu Jazda figurowa Michała Figurskiego. Byłem pijany, więc mu nabluzgałem.
A Idol? Nie prezentowałeś się tam specjalnie trzeźwo.
Tam to mógł być kac. Sporo wtedy paliłem i upijałem się wieczorami. Jak to się mówi
– „litra dziennie chlałem i nie tylko to”[86]. To był ten okres. Więc rano byłem skacowany.
Nie wchodziłem przed kamery napierdolony, ale na pewno po piwku. Najczęściej byłem
po jakichś dwóch piwach i blancie. Jeżeli balowałem całą poprzednią noc, to rano
wyglądałem fatalnie. Takie programy kręcą o 10, więc dawali mi ciemne okulary. Poza tym
był to okres naporu Püdelsów, płyty Wolność słowa i umówmy się, że nie był to zespół
złożony z abstynentów. Tam nawet jak któryś miał postanowienie, że przestaje pić, to zaraz
to postanowienie brało w łeb, bo koledzy wybijali mu je z głowy. Zespół Püdelsi otwierał
flaszkę o 10, wsiadając do samochodu, a Lala próbując otworzyć szyberdach, potrafił go
wyrwać. Zanim jeszcze wyruszyliśmy z Krakowa, to flaszka była już otwarta, a szyberdach
był zdemontowany. Püdelsi się nie oszczędzali. Cały czas było picie i palenie jointów.
Wchodziłem na scenę pijany. Na scenie wypijałem z pół litra, kiwając cały czas
technicznemu, który biegał do mnie z kolejnymi drinkami. Po zejściu ze sceny to już nikt
tego nie liczył. Co tam się wtedy wyprawiało (śmiech)! Püdelsi to był jeden wielki kac.
Nauczyłem się z nimi pić piwo na kaca i tak naprawdę właśnie wtedy wpadłem w szpony
alkoholizmu, którego nienawidzę, nie lubię, ale jednocześnie czuję, że jest to cecha
wspólna dla całego narodu polskiego. Wszyscy jesteśmy opanowani przez ten nałóg. Ja
osobiście nazywam się wilgotnym alkoholikiem. W przeciwieństwie do alkoholika
mokrego lub całkiem suchego.
Maleńczuk jest non stop nasączony?
Wolałbym, żeby było inaczej, ale musiałbym skłamać, a nie chcę. Zawsze na przykład
miałem takie tendencje, żeby wyciągać z nałogu swoich kolegów, którzy za mocno się
powypierdalali. Jak głębiej z nimi przyćpałem, to opowiadałem im, że źle zażywają
narkotyki, że za dużo, że się niszczą i będę ich leczył. Akcje z cyklu „No sam zobacz…
Kiedyś grałeś, pisałeś, a teraz już nie grasz, nie piszesz, tylko biegasz za towarem” i tak
dalej. Próbowałem prawić im morały, bo martwiłem się o nich, a też martwiłem się o
siebie, że chcąc przebywać z moimi kumplami, sam się stoczę. Rozumiałem, że chcąc być
blisko tych ludzi, których lubiłem, muszę uodpornić się na to, że będą mi proponować
dragi. W momentach krytycznych uciekałem od nich i szukałem panienek. Jak byłem z
dziewczynami, to było zawsze tylko jakieś wino, bez ciężkiego dragowania. Uciekałem w
ten sposób od kolegów, ale potem te romanse się kończyły, więc znowu zjeżdżałem do
Krakowa i szukałem swoich kumpli. I tak to w kółko trwało. Oprócz trzymiesięcznego
ciągu heroinowego, który ci opisałem, nigdy więcej w takim ciągu nie byłem. W chwili
obecnej jestem wilgotnym alkoholikiem, ale umówmy się – niech każdy stanie przed
lustrem, uderzy się w pierś i sam sobie powie, czy jest pijakiem, czy nie jest. Czy pijesz
alkohol, czy nie pijesz alkoholu? Ile razy w tygodniu jesteś pijany lub podpity? Stawiam
tezę, że cały polski naród jest uzależniony od alkoholu.
W moich ćpunach denerwował mnie też niski poziom intelektualny. Oczywiście
pojedynczy wybrani koledzy to byli mądrzy chłopcy, ale reszta – dramat. Koledzy, którzy
porządnie grzali, byli najczęściej prymitywami. Nie byli to oczytani ludzie. Często bandyci
z Nowej Huty, którzy się pouzależniali. Z innej strony – nie można jasno stwierdzić, kto
dokładnie ćpa hermana, czy mądrzy, czy głupi. Przy narkotykach i alkoholu spotykają się
różne szczeble społeczne. Czy to menel spod mostu, czy pan minister – obydwaj są
alkoholikami i to ich łączy. Zauważyłem, że jeżeli przesadzam z jakimś dragiem, to od razu
dopada mnie spadek formy fizycznej, mimo że zawsze miałem silny organizm. Lubiłem być
zawsze w dobrej formie, coś z tego sportowca we mnie zostało. Chciałem ćwiczyć i
robiłem to, chociaż byłem chudy, niepozorny i mogło się wydawać, że można mnie
załatwić. Dzięki swojej sprawności potrafiłem lepiej przetrwać kaca. Wydawało mi się, że
to jest tak jak z tym drzewem, że jak było bosko, to teraz musi być diabelsko. Nie może być
ciągle bosko, bo to też byłoby chujowe. Jeżeli było mi fajnie po jakimś dragu, to teraz
trzeba przyjąć na klatę, że ten drag z ciebie schodzi, tak? Uważałem, że nadużywanie
danego narkotyku jest do pewnego stopnia zwierstwem i chamstwem wobec niego.
Przychodzi taka chwila, że trzeba na przykład coś zjeść, jakiś obiad i tak dalej, a ja nie
wyobrażam sobie konsumować pod wpływem dragów. Co prawda moi koledzy typu Ciko
mieli wręcz odwrotnie – mogli jeść, dopiero jak se przyćpali, ale jak ja przyćpałem, to nie
jadłem przez 24 godziny. Ćpanie i jedzenie to zawsze były dla mnie dwie osobne rzeczy. Ja
musiałem najpierw zejść, wymęczyć się, wypocić, co najczęściej kończyło się jakimś
niezłym tekstem typu Człowiek z wiekiem do trumny. Mijały 24 godziny i wracałem do
żywych. Czy to jest alkohol, czy niezbyt duża ilość amfetaminy, czy heroina, to raczej po
dobie powinno ci przejść. A jak już mi wszystko przeszło, to znów brałem gitarę i przez
kilka miesięcy ćwiczyłem.
Ja oprócz tego, że występowałem, to miałem w sobie coś takiego jak etos pracy, co
nie jest wiodącą cechą krakowian, że tak to ujmę (śmiech). To mnie zawsze u nich
wkurwiało. Że są takimi pierdolonymi leniuchami, że śpią do 17. Sam przez jakiś czas taki
byłem, bo uległem ogólnej presji, temu zwyczajowi, który do dziś panuje w Krakowie.
Nuda, zawalanie spraw, nieprzychodzenie na umówione spotkania, spóźnianie się i cała ta
okołokrakowska maniana. Ja tego wszystkiego nie lubiłem. Chciałem być profesjonalistą,
człowiekiem punktualnym i słownym.
„Artyście wolno więcej”, jak twierdzisz. A co z ludźmi na wysokich, nierzadko
państwowych stanowiskach, którzy podejmują wiążące decyzje pod wpływem
narkotyków? Na przykład kokainy. Co o tym myślisz?
Jest pewna piosenka Franka Zappy poruszająca ten temat, Cocaine Decisions.
Kokaina działa w taki sposób, że bardzo poważnie zmienia osobowość. Generalnie to, co
było w tobie głęboko ukryte, wychodzi na wierzch. U mnie objawiało się to tak, że
zdarzało mi się wyrywać gościom panienki od stolika (śmiech). Gość wychodził do toalety,
wracał, a panienki już nie było, bo ja ją skoksowany wyjmowałem. Normalnie bym tego
nie zrobił, zastanowiłbym się chociaż przez chwilę. Narobiłem sobie tym wrogów. Nie
wyobrażam sobie podejmować ważnych państwowych decyzji na kokainie. Odkąd
pamiętam, traktowałem narkotyki zabawowo, do imprezy, a nie do podejmowania
życiowych decyzji. Będąc naćpanym, w jakimś uniesieniu można oczywiście coś
zaplanować, ale za realizację to już bierzemy się na trzeźwo. Zawsze wychodziłem z
takiego założenia.
Przypominam sobie, że jak zaczynałem śpiewać, to wszyscy wrzasnęli jednym
głosem: „Maciek, masz najpotężniejszy głos, jaki słyszeliśmy. Słychać cię na drugim końcu
Rynku”. I ja na początku faktycznie podnosiłem tonację i miałem taki power jak trza. Na
ulicy gra się głośno, więc darłem tę japę, a wszyscy dookoła byli w szoku, że można tak
głośno śpiewać. A potem jak parę razy przypierdoliłem sobie w kanał albo najarałem się
za dużo szlugów, to okazało się, że nie mogę już tak zaśpiewać, że nagle coś się stało z
moim głosem. Pamiętam dwa lata, podczas których w ogóle nie paliłem szlugów, grając na
streecie, bo zauważyłem, że ma to bardzo poważny wpływ na tembr mojego głosu i na jego
siłę. Z pewnością teraz ta siła jest zdecydowanie mniejsza po tych wszystkich szlugach,
które wypaliłem, ale dzisiaj mamy do dyspozycji mikrofony, a ja obniżyłem tonację, żeby
było mi łatwiej. Na ulicy miałem wszystko w Fis albo G, żeby było głośno, a w tej chwili
spokojnie śpiewam sobie w C lub jeszcze niżej. Nie dałoby się zaśpiewać na ulicy w C,
chociaż może teraz już bym umiał, ale wtedy nie miałem opanowanych dołów. Więc nawet
kiedyś przez dwa lata nie paliłem papierosów.
Czy pamiętasz jakikolwiek całkowicie czysty okres w swoim życiu? Jakiś taki
etap, w którym nie piłeś, nie paliłeś, nie wciągałeś, nie grzałeś.
Niestety, nie przypominam sobie.
Chciałbyś kiedyś wytrzeźwieć i zobaczyć świat taki, jakim jest w
rzeczywistości?
Świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia i nie mam co do tego najmniejszych
wątpliwości. Zaraz pójdę do sklepu i kupię sobie piwo, które choć trochę poprawi mi
nastrój. Nie będę musiał znosić tej wiertarki, która bez przerwy napierdala za oknem, tych
brzęczących alarmów i całego tego gówna. Na co dzień towarzyszy nam presja, więc
wszyscy normalni ludzie piją, a ludzie niepijący, niepalący, niezażywający dragów są
ludźmi podejrzanymi lub też – jak mówi Piotr Dziugiełł[87] – są ludźmi nieciekawymi.
Mój sukces polega na tym, że ja nigdy nie przedawkowywałem.
Tutaj mała dygresja… Nie opowiedziałem jeszcze, jak któregoś razu wybierałem się z
gitarą na street około 13, będąc całkowicie trzeźwy, bez jakiegokolwiek kaca, tylko
normalnie na chodzie, wyćwiczony i w ogóle. Była pogoda, grałem codziennie, a palce
miałem twarde jak młotki, z czego zawsze byłem bardzo dumny. Miałem taką siłę, że
grałem na coraz grubszych strunach i niezwykle mi to we mnie imponowało. I nagle wpada
Aborygen z jakąś ekipą, której ja nie znam. Ze dwóch czy trzech gości, nie pamiętam
dokładnie. W każdym razie zaroiło się na tej mojej chacie – dawno temu, jeszcze u mamy,
w latach 80. Wpadł Aborygen z kolegami i mówią tak:
– Mamy taką amfetaminę, jaką biorą zomowcy podczas akcji.
I wyciągnęli worek, w którym było pół kilograma kryształków. To nie był proszek,
tylko właśnie kryształki wielkości łebka od zapałki. Mówię:
– Ja pierdolę… Naprawdę chcecie to wciągać?! Jak chcecie to w ogóle podać?
A oni:
– Jebniemy sobie w kanał.
Byłem przerażony. Pomyślałem sobie: „No moje, kurwa, gratulacje... Dzięki,
Aborygen, że sprowadziłeś mi kolegów na chatę”. No więc koledzy zajęli się
rozpuszczaniem tego towaru. Nawciągali tego do pompki, Aborygen pierwszy sobie jebnął
i nawija tak:
– O, ja pierdolę! O, kurwa mać! Jak mnie jebie…
Mówię:
– Jezu… Zaraz tu będę miał, kurwa, trupa.
Oczy wyszły mu na wierzch. Zrobił sobie za duże stężenie. Zaraz wszyscy grzecznie
rąbnęli razem z nim. Powiedziałem:
– Przepraszam bardzo, ale ja w życiu nie jebnę w kanał jakiejś zomowskiej amfy.
Pierdolę to, dziękuję bardzo.
I o ile sobie przypominam, rozkruszyłem kilka tych cholernych kryształków i
wciągnąłem to do nosa. Tak mnie klepnęło, że grałem trzy godziny non stop, ale to dopiero
za chwilę… Wszyscy już są klepnięci i jeden gość mówi do mnie tak:
– Masz gwoździe i młotek?
Mówię:
– Gdzieś mam. Jakie te gwoździe potrzebujesz?
– A no takie po półtora, dwa centymetry.
Przyniosłem mu te gwoździe i ten jebany młotek. Ja się patrzę, a on wystawia przed
siebie lewą nogę i pakuje sobie ten gwóźdź w but. Oniemiałem… Po czym bierze drugi
gwóźdź i przypierdala z drugiej strony. Normalnie przybija sobie gwoździe do nogi. Z
boku, z przodu, z drugiego boku i jeszcze z tyłu. Ja mówię:
– Kurwa, chyba dostanę tutaj zawału. Co za świr! Co za pojeb!
A Aborygen:
– Jurek, teraz to już przesadziłeś, kurwa!
I w ogóle się śmieje. Jurek odpowiedział:
– Panowie, spokojnie… To proteza.
Wszyscy ryknęli śmiechem. Jurek wytłumaczył nam, że po prostu but mu się nie trzyma
na jebanej protezie, więc po amfie postanowił, że go sobie przybije, kurwa, gwoździami.
Ja wtedy osłabłem. Wielokrotnie przeżywałem takie stany, po których organizowałem sobie
długie przerwy. I to była właśnie jedna z takich sytuacji, kiedy powiedziałem sobie: „Nie,
kurwa, Maciek! Nie zadawaj się z tym towarzystwem. Wyjedź do Warszawy albo do
Gdańska, poderwij jakąś laskę i będzie spokój”. Podrywanie panienek zawsze było moim
hobby i zawsze jako tako mi szło. Może nie byłem jakiś superprzystojny, ale miałem tę
swoją gitarę, umiałem zaśpiewać piosenkę i w ogóle zrobić atmosferę. Po więzieniu
miałem bezbłędnie opanowaną bajerę, więc jak jakaś laska mi się spodobała, to uderzałem
i byłem w tym skuteczny. Najczęściej szukałem takich dziewczyn, które miały pieniądze,
żebym mógł jakoś u nich przezimować, znaleźć coś w lodówce. To brzmi podle, ale patrząc
z perspektywy, widzę, że tak robiłem. Przy okazji były to superdupy. Nigdy nie miałem
brzydkich dziewczyn. Często była w tych romansach miłość, ale miłość ta była najczęściej
naprawdę przeszkadzająca. To miłość najbardziej przeszkadza w relacjach damsko-
męskich, więc jak robiło się nadmiernie uczuciowo, to się zrywałem, uciekałem.
Wrócę jeszcze na chwilę do poprzedniego wątku… Pamiętam, że poszliśmy na street
całą tą naćpaną zomowską amfą ekipą. Grałem trzy godziny bez przerwy i zrobiłem wtedy
rekord w zarabianiu pieniędzy na ulicy. Forsa nie mieściła mi się w futerale. Stał dziki
tłum ludzi, ja grałem jak oszalały. Ludzie się wymieniali i wrzucali wysokie nominały.
Była niesamowita atmosfera. Dałem czadu. Pamiętam, że poszedłem później w miasto i
część tej forsy po prostu rozdałem moim kumplom. Miałem tego pełno, upchałem po
kieszeniach i gdzie się dało, ale udało się nam rozpieprzyć całą tę kasę (śmiech).
Zaprosiłem wszystkich do lokalu na regularny dancing. Miałem wówczas obsesję dancingu,
który właśnie umierał. Poszliśmy do Dniepru i była akcja „Przyklejam Chopina do czoła
bassmana”. Chopin to było pięć tysięcy złotych, najwyższy nominał. W latach 80. bywałem
w pewnych momentach bogaty. Tyle, ile tego dnia zarobiłem, to niby było dużo pieniędzy,
ale w pięć osób na dancingu można je było rozpierdolić. Właśnie „Chopin na bassmana” i
akcja „Zagraj mi Niedzielę”. Miałem na myśli Niedziela będzie dla nas, a gościu myślał,
że ma być Ostatnia niedziela. Pomyślałem sobie: „O, kurwa, stary… Jak ty już długo
musisz na tym dancingu grać” (śmiech). Pamiętam, że jak grałem na streecie, to były
jeszcze takie czasy, że bez przerwy podchodzili do mnie ludzie, prosząc, żebym zagrał
Czerwone maki na Monte Cassino. To już później chciałem sobie zrobić nalepkę na klacie
z napisem: „Nie gram piosenki Czerwone maki na Monte Cassino”. Wyobraź sobie, że
wciąż trwał jeszcze etos drugiej wojny światowej.
Jak ćpać i chlać, żeby przetrwać?
Moja rada jest taka, żeby dopuszczać do kaca i próbować z niego wyjść. Jeżeli
strzeliłeś jakiegoś mocnego draga i czujesz, że już zaczyna ci schodzić, to nie bój się tego
zejścia – ono będzie oczywiście straszne, ale musisz to wytrzymać. Spróbuj przespać,
spróbuj zjeść, potem wziąć witaminy, spróbuj ten organizm jakoś odbudować. Jestem
absolutnym fanem różnego rodzaju witamin. Co prawda, jak za dużo ich zjesz, to dostaniesz
sraczki. Zresztą generalnie walenie witamin zaraz na kacu, następnego dnia, nie jest
dobrym pomysłem. Najpierw trzeba spróbować zjeść coś ciepłego, jako tako ten żołądek
otworzyć. Żadnych witamin na początek nie rąbać, bo to tylko spowoduje rozstrój kiszek.
Czy jest według ciebie jakiś typ ludzi, którzy w ogóle nie powinni sięgać po
narkotyki?
Uważam, że na przykład marycha jest tylko dla pewnych ludzi. Generalnie chyba w
ogóle dla facetów. Dla ludzi o wysokim ciśnieniu, dla ludzi nerwowych, wybuchowych,
dla ludzi, którzy mają grube żyły. Ganja będzie ich uspokajać. Mamy przecież kolejny stan
Alaska, który ogłosił legalność marihuany. Na pewno jest to używka dużo mniej szkodliwa
niż alkohol. Uspokaja ludzi silnych i wysportowanych, natomiast osobom słabym fizycznie,
o cienkich żyłkach, nerwicowcom czy introwertykom – może zrobić krzywdę. Niektórzy
potrafią nawet zemdleć lub popaść w paranoję. Coś sobie ubzdura, popłacze się i w ogóle
beznadzieja.
Heroinę polecam tylko orłom. Normalnym ludziom – absolutnie nie. W pewnym
okresie polskie dworce były pełne ludzi, którzy nigdy nie powinni po to sięgnąć. Ludzi o
płytkich horyzontach, bandytów z patologii, różnych rozbitków życiowych, którzy
błyskawicznie się pouzależniali. Pełno takich znałem w Krakowie i Warszawie. Dworce
były usiane uzależnionymi od heroiny, którzy kompletnie nie rozumieli, o co w tym chodzi.
Umówmy się – Miles Davis w okresie, kiedy był heroinistą, stworzył styl zwany cool. A
dlaczego był cool? Bo był naćpany. Potrafił oddać ten stan poprzez granie na trąbie,
tworząc spokojne, zimne utwory o długich dźwiękach, które były pełnym zaprzeczeniem
bebopu, który był szybki, pokręcony. Nagle przyszedł Miles i zrobił cool, nie? Dźwięki się
wyprostowały, zrobiła się przestrzeń. Jak potem zaczął walić koks, to zrobił jazz-rock,
albumy A Tribute to Jack Johnson i Bitches Brew. Potrafił przekładać swoje narkotyczne
stany na muzykę i tworzył całe gatunki, ale umówmy się – Miles Davis to orzeł wśród
orłów. Lao-tsy zapalał fajkę opium i doradzał cesarzowi tak: „Pamiętaj, wielkim
cesarstwem rządzisz tak, jakbyś smażył małe rybki”. Cesarz, żeby to zrozumieć, pewnie też
musiał sobie pyknąć. Tacy ludzie mogą, ale generalnie heroiny nie polecam nikomu
(śmiech).
Ja od lat prowadzę samochód i wsiadając za kierownicę, jestem zawsze całkowicie
trzeźwy i można to w każdej chwili sprawdzić. Mogę dmuchnąć, mogę oddać krew i tak
dalej. Może mi się zachować we włosach jakaś marycha z poprzedniego dnia, ale
bezpośrednio przed wejściem do samochodu nigdy nie zażywam żadnych dragów. Od lat
jeżdżę bez wypadku i niech tak pozostanie. Praktycznie nie zażywam w tej chwili żadnych
dragów. Czasem palę trawkę.
Dla odmiany o amfie mogę powiedzieć tyle, że nadaje się dla tępych ludzi. Narkotyk
typu amfetamina jest dobry dla człowieka z widłami, który ma do przerzucenia kupę gnoju.
Z pewnością jak mu dasz trochę amfiaka, to szybciej tę kupę gnoju przerzuci. Pamiętam, że
zażywali to kolarze podczas dawnych Tour de France. Masowo umierali, serca im nie
wytrzymywały. Niezwykle łatwo jest przedawkować amfetaminę. Nigdy nie wiesz, jakie to
jest mocne, no bo – umówmy się – to jest produkowane w warunkach pod tytułem stodoła,
gdzie gotują się jakieś okopcone gary i nikt nie trzyma nad tym kontroli. To nie są warunki,
w których można stworzyć właściwy lek, tak? Kilka razy przedawkowałem amfę.
Nienawidzę tego, dostaję po tym skurczów, nie mogę spać, jeść, nie mogę ćwiczyć
panienek i jedyne, co dobrze robi się na speedzie, to faktycznie genialnie prowadzi się
samochód.
Przed chwilą zarzekałeś się, że zawsze wsiadasz za kierownicę stuprocentowo
trzeźwy.
Raz mi się przytrafiło. Raz coś takiego zrobiłem. Dmuchnąłem gdzieś amfy, bo
robiłem wszystko, żeby nie pić. Poszedłem na imprezę, gdzie wszyscy pili, a ja właśnie
próbowałem walczyć z moim alkoholowym nałogiem. Co śmieszniejsze, nawet nie miałem
wtedy prawa jazdy. Ale miałem już samochód i już trochę umiałem jeździć. I pamiętam, że
nie wypiłem wtedy ani grama. Byłem wkurzony na tę imprezę, że wszyscy cały czas szukają
wódki, więc wciągnąłem kreskę i wypierdoliłem stamtąd. Wsiadłem do samochodu i
zacząłem jeździć po wolnych od samochodów drogach, nie było żadnego ruchu. Dukty
leśne i parkingi. Przynajmniej niech to tak wygląda w tym zeznaniu (śmiech)… Jeździło mi
się fantastycznie, mimo że byłem w tamtym czasie bardzo początkującym kierowcą.
Pamiętam, że za sprawą tej amfy nagle zaczęło mi się świetnie jeździć, nagle zacząłem to
wyczuwać. Następnego dnia, jak już ze mnie zeszło, spróbowałem jeszcze raz wsiąść za
kierownicę i szło mi fatalnie. To tłumaczy branie speeda przez rajdowców. Też tirowcy –
żeby nie zasnąć.
A kokaina? Nie zażywasz?
Moim zdaniem kokaina jest dla muzyków. Jeżeli jest dobrze ukręcona i nie ma w niej
domieszek, to jest OK. W Polsce najczęściej dorzucają do koksu amfetaminę, co jest
totalnie bez sensu. Miałem kilkakrotnie styczność z czystą kokainą i mogę powiedzieć, że
jest to niezły drag. Powoduje, że jesteś uśmiechnięty, masz dobry nastrój, dosyć szybko
mówisz i szybko myślisz. Może trochę za dużo się gada. Zawsze lubiłem być w tym stanie,
ale nie lubiłem patrzeć na ludzi, którzy są w tym stanie, kiedy ja byłem trzeźwy. Wcale nie
lubiłem z nimi obcować. Gdy przyglądałem się, jak robią się coraz bardziej fafarafa, to
serio, ja pierdolę… Cały czas szybszy od ciebie, cały czas cię wyprzedza, pointa za pointą.
Nadaktywny ruchowo i zatańczy, i poniańczy. Po koksie wszyscy są strasznymi
pewniakami, co z normalnej perspektywy wygląda po prostu śmiesznie. Często widzę tych
niektórych cwaniaczków na koksie, to są naprawdę żenujący. Powiem tak – koks to jest taki
drag, że najlepiej nie wychodzić po nim z domu. Znaleźć sobie jakieś zajęcie na miejscu i
nie łazić, nie pokazywać się ludziom, a co tam każdy robi w swoim zakresie, to jest jego
prywatna sprawa. Tak bym to ujął. No to o marihuanie już powiedziałem, o heroinie i
kokainie też. O amfetaminie dopowiem jeszcze tyle, że na pewno może pomóc żołnierzowi
na froncie, żeby nie zasnął, i pilotowi w samolocie, żeby nie spadł. Amfa może mieć
zastosowanie w sytuacjach ekstremalnych. Wiem, że Adolf Hitler z upodobaniem
aplikował sobie tego draga dzień w dzień. Ja nie lubię i nikomu nie polecam. Ganji w
ogóle nie uważam za narkotyk, a heroina jest tylko dla orłów. A dla poety kac (śmiech)…
Najwięcej dobrych tekstów zarówno pisze się, jak i czyta na kacu. Książka potrafi
uratować. Kaca trzeba po prostu przetrwać. Uważam, że świat na trzeźwo jest nie do
przyjęcia, ale nie wolno za często ćpać.
Masz w tej chwili 53 lata. Czujesz się usatysfakcjonowany swoim życiowym
dorobkiem?
Gdybym mógł zmienić coś, co wydarzyło się w przeszłości, to na pewno nie zjadłbym
bielunia dziędzierzawy (śmiech), od Aborygena wtedy, kiedy padłem, wziąłbym 0,5
hermana, tak jak mi proponował, albo nawet 0,3, ale byłem głupi i wziąłem za dużo.
Należy docenić drobną, niedużą ilość. Często niestety przedawkowywałem narkotyki i
zamiast przyjemności z normalnego stanu, kończyło się downem i zwałą albo trzydniowym
trismusem i bezsennością, ale to po amfie. Radziłbym wszystkim uważać z ilościami. Żeby
się tak nie katować, bo potem jest trudniejszy kac. Polecą ci zęby, polecą ci organy
wewnętrzne. Należy czuć swój organizm. Należy się wypacać, należy chodzić na siłownię,
a jak ktoś potrafi, to niech biega. Trzeba robić pompki, trzeba utrzymywać formę fizyczną,
a tego nie da się robić, będąc notorycznie naćpanym.
Któregoś dnia dostałem ciężki wpierdol. Byłem wtedy koło czterdziestki i
zorientowałem się, że przez alkohol zaczynam się sypać. Rozpędziłem się z wódą, po
prostu było bardzo dużo grania. Już znowu było tak, że grałem po sto i więcej koncertów
rocznie, tylko że na te koncerty trzeba było dojechać. No to jak już dojechałem, to piwko.
Jak koncert, zwłaszcza solowy, to whisky w trakcie koncertu i po koncercie. W rezultacie
jak takich koncertów było 120 w roku, to ja 120 razy byłem porządnie pijany. No więc
miałem 120 kaców. A kiedy ćwiczyć? Będąc bez formy, wystartowałem do jakiejś bójki.
Byłem przekonany, że świetnie sobie poradzę, i dostałem poważny wpierdol. Otrzymałem
cios cegłą w tył głowy. Upadając, uderzyłem skronią w krawężnik. Kiepsko się po tym
czułem, zostałem dosyć konkretnie pobity i postanowiłem, że pójdę na siłownię, że
podniosę się z tego. Był to dla mnie bardzo silny impuls. Pakowałem przez dwa lata, w
związku z czym przestawiła mi się sylwetka, poszerzyły mi się barki, musiałem wymienić
garnitury. Mimo to nadal piłem, bo grałem koncerty. Więc z koncertów wracałem na kacu, a
łączenie picia z ćwiczeniami jest ryzykowne i kończyło się to kontuzjami. A amfa to już nie
daj Boże, bo jeszcze coś sobie urwiesz. Jak pójdziesz na amfie na siłownię, to możesz
dźwignąć większy ciężar, ale możesz też doznać jakiegoś poważnego uszkodzenia.
Po tym wszystkim, co od ciebie usłyszałam, mam wrażenie, że narkotykiem,
który najbardziej ci doskwiera i którego najbardziej nie lubisz, jest alkohol.
Dokładnie tak. I prawdopodobnie jest to jedyny drag, od jakiego jestem aktualnie
uzależniony. Cały czas pamiętam, jak patrzyłem na pijanych ludzi, gdy byłem dzieckiem.
Mieszkałem na tym Kozłówku i przy sobocie ojcowie rodzin brali wypłaty i leżeli najebani
po kałużach. Leżeli po rynsztokach, no po prostu leżeli, kurwa, wszędzie. Najbardziej
poniżające było, jak obserwowałem, jak taki ojciec bije te swoje dzieci, jak je opierdala,
że mają dwóję w szkole, a potem leży w sobotę w rynsztoku. No, kurwa! Jak widziałem
jakiegoś menela na krawężniku, myślałem sobie: „O! Kto to? A, to tata mojego kolegi…
No tak… Dobrze, że nie mój”. Zawsze uważałem, że przedawkowany alkohol robi z ludzi
szmaty. I umówmy się, że nadal tak uważam.
86 „Litra dziennie chlałem i nie tylko to” – wers piosenki Sprzedaj mnie „Faktowi”.
87 Piotr Dziugiełł – człowiek instytucja; honorowy mieszkaniec Saskiej Kępy; z niewiadomych przyczyn okoliczna
trudna młodzież zwraca się do niego per „Tato”.
88 „Kac tę sztukę rodzi i kwiat jej wyrasta (…)” – fragment poematu Chamstwo w Państwie.
Snob scriptum
Wiesz… Była jeszcze jedna istotna cecha mojego charakteru, która odstawiała mnie
od dragów i kazała szukać innego towarzystwa i innych rzeczy. To był mój wrodzony
snobizm. Nauczyłem się snobizmu, kiedy zacząłem słuchać jazzu. Z początku jazz w ogóle
mi się nie podobał, te dźwięki do mnie nie docierały. Ale wydawało mi się, że przez
wzgląd na mój poziom intelektualny powinienem konsumować trudną sztukę. Ja nie
oglądałem filmów Barei. Ja oglądałem Felliniego. Ja nie słuchałem Jefferson Airplane. Ja
słuchałem Alberta Aylera. Chociaż na początku w ogóle tego nie rozumiałem, to jednak ze
snobistycznych pobudek podjąłem wysiłek mierzenia się z trudną sztuką. Na początku
ciężko było mi się w nią wgryźć. Na pewno prościej byłoby w The Doors. Ale jak
stopniowo się wkręcałem, to widziałem, że to jest naprawdę fajne. Ja jestem takim typem,
który był na Yo-Yo Ma w Krakowie i na Sun Ra w Kaliszu. Specjalnie zmusiłem Mietka,
wsiedliśmy w pociąg i uczestniczyliśmy w fantastycznym koncercie Sun Ra w Kaliszu.
Byłem też na Art Ensemble of Chicago w Filharmonii Krakowskiej. Sztuka ta została
następnie powtórzona na Jazz Jamboree w Warszawie, ale wyszło chujowo, bo publika w
ogóle nie skumała, o co chodzi. A w Krakowie było genialnie.
Zawsze starałem się narzucać sobie pewne obowiązki intelektualne. Żeby jednak tego
Dostojewskiego przejść. A nie da się przejść Dostojewskiego, będąc cały czas
napierdolonym. Bułhakowa czytałem ze 100 razy. Miałem okresy, kiedy mogłem cytować
całe fragmenty na pamięć, bo po prostu miałem dobrą głowę. I tego wszystkiego bym nie
osiągnął, nie przeczytałbym całej tej literatury i nie wysłuchałbym tej całej trudnej muzyki,
gdybym był nieustannie nawalony. To ja wiem, kto to jest Iannis Xenakis, i całkiem być
może, że to właśnie od niego zaczął się mój satanizm. To ja widziałem okrągłe partytury i
ja doceniam sztukę, którą tworzy mój kolega Czesław Minkus, obecnie przedstawiający się
jako Czet, który wpuścił na pięciolinię dalmatyńczyki i kazał to grać kwartetowi
smyczkowemu. Popieram taką sztukę. Nie lubię tylko ściem, machania ręką i włączania
funkcji enter, bo tacy macherzy też już się pojawili. Czegoś takiego nie lubię. „Kształcony
artycha proponuje taśmę, publika zdycha, lecz klaszcze”[89]. W pewnym momencie w
Krakowie było pełno performance’ów muzycznych. Ja byłem tak wyćwiczony, że od razu
wyczuwałem, kto ściemnia, a kto mówi prawdę. Pełno było i wciąż jest różnego rodzaju
artystycznych oszustów. Ja zawsze chciałem uchodzić za intelektualistę, co w dużym
stopniu chyba mi się udało. Zależało mi też na tym, żeby dobrze wyglądać, dobrze się
ubierać. Choć patrząc teraz na to wszystko, muszę szczerze przyznać, że tak naprawdę, to
znam tylko wycinek literatury, nie jestem na bieżąco z całą literaturą. W pewnym momencie
okazało się, że odczuwam przemożną ochotę ponownego przeczytania Przygód Hucka
Finna i Przygód Tomka Sawyera, że znowu chcę wrócić do Londona, żeby jeszcze raz
zobaczyć, jak to jest napisane, ponieważ sam zacząłem się tym parać. Napisałem poemat
Chamstwo w Państwie, piszę opowiadania do szuflady i tak dalej. Literatura dogłębnie
mnie interesuje, a umówmy się – Jack London to wybitny pisarz, do którego bardzo dobrze
wraca się po latach. W tej chwili trudno mnie zmusić do przeczytania jakiejś nowej
książki. Ostatnio udało się to tobie i był to Huxley, którego jakimś cudem przegapiłem.
Nowy wspaniały świat, którego nie powinienem był przegapić, bo Orwella oczywiście się
czytało. Więc ze mną to jest teraz tak, że czytam w kółko te same książki. Dzisiaj na
przykład mam ze sobą opowiadania Edgara Allana Poe, który w przepiękny sposób opisuje
najpodlejsze właściwości ludzkiego charakteru, co mi się oczywiście bardzo podoba.
Lubię też Lautréamonta.
Jestem snobem. Jestem kimś, kto pójdzie na Warszawską Jesień i będzie przynajmniej
udawał, że mu się podoba. A być może już się na tym znam. Jeśli tak, to z ręką na sercu
mogę powiedzieć, że jest to osiągnięcie intelektualne, jakiego nie można byłoby dokonać,
będąc cały czas napierdolonym. Wszystko, co opisałem w tej książce, to zaledwie kropla
w morzu moich przygód. Narkotykowych i nie tylko. Mimo to, jeśli jeszcze kiedykolwiek
zdecyduję się komuś zwierzać, to już pewnie w innej tematyce. Jeśli powstanie kolejna
książka, to będzie to już całkiem inna, nowa historia.
89 „Kształcony artycha proponuje taśmę, publika zdycha, lecz klaszcze” – fragment utworu Syf.
„Postacie”
Ścieżką wzdłuż blachy falistej
Przez druty kolczaste i papę
Dwie zgięte postacie jak widma
Zmierzają nocą w głąb działek
Lśni szaro folia w sinym nieba świetle
Kaleczą dłonie rdzawe druty
Stłoczone w klatkach stroszą swe kołnierze
Domowe gołębie jak symbol pokuty
Cóż – symbol i w klatce – my wolni
I serca nam w ciszy łomocą
Dwie zgięte postacie jak widma
Pracują na działce nocą
Jest cicho a w ciszy drży folia
Na stole z budowlanych dech
Śpią dacze z dykty i malwa spokojna
Wygiętej siatki otula rdzę
Śpi szpacza budka i liście wilgotne
I świt poprzez chmury już blisko
Stłoczone w klatkach stroszą swe kołnierze
Domowe gołębie jak symbol, jak symbol
Zenon.
Jeden z kuzynów Anki. Warszawiak. Studiował astronomię, co widać.
Moje ulubione zdjęcie. Po lewej na dole pół Polak, pół Angol – Emil, który
przetłumaczył mi teksty Franka Zappy. Po prawej przyplątał się znajomy z
Krakowa. Obok mnie pies Beaty i sama Beata (jak zwykle lekko wkurwiona).
Powyżej jej adorator z Pruszkowa, który wszędzie się za nami plątał. Był to
człowiek odpowiedzialny za podanie mi sporej dawki grzybów, twierdząc, że to tylko
trochę mocniejsze od trawki. W prawym górnym rogu dwójka niezidentyfikowanych
dzieciaków – najfajniejszych na całym zdjęciu.
Zdjęcie z około 1985 roku. Koncert w jakimś gównianym miejscu. Na pierwszym
planie doskonale widoczne „autostrady”.
Występ uliczny na Floriańskiej dzień po bójce wrocławskiej. Nos złamany w trzech
miejscach, podbite oboje oczu. Końcówka lat 80.
Okolice Sądu Rejonowego w Krakowie. Z lewej strony Radwan w pełnej krasie, z
prawej – wiadomo.
Pochód pierwszomajowy w latach 60. Z lewej strony ktoś niesie czerwoną flagę…
Kroczy dumnie. Obawiam się, że jestem to ja.
Beata.
Pierwsza Komunia Święta – dzień, w którym zostałem satanistą.
Talent.
„Czy Jezus przyjąłby kartę powołania?”. Fragment demonstracji zorganizowanej
przez Wolność i Pokój w mojej intencji.
Andziak – kolega z Warszawy. Punkowiec i fan historii swojego miasta. Socjalista i
świr. Jeden z ekipy warszawskiej. Razem głosowaliśmy na Partię Pracy.
Pierwszy zwycięski konkurs w piciu. Głębokie lata 60.
Mój występ w przedszkolu. Śpiewałem „W Kwaśniewicach stanął w ogniu dom” z
repertuaru No To Co.
Anka.
Greczynkopodobna z psem.
New York doll.
Homo Twist. Autorem zdjęcia jest jeden z Arabów, kumpel Tarka.
Koncert Homo Twist. Warszawa, Proxima. W rękach wiadoma gitara, kupiona za 20
centów heroiny.
Próba Homo Twist u nas w mieszkaniu. W tle perkusista Hajdasz. Jak zwykle nabija
rachunek, dzwoniąc do Stanów.
Studio Betlejem. 1993 rok. Nagrywam płytę „Cały ten seks”.
Miarka i jego słynna rączka.
40. urodziny. Pod moim prawym ramieniem – Beethoven, który przez wiele lat
dostarczał mi struny. Pod moim lewym ramieniem – serdeczny przyjaciel Antoni
Radwan.