You are on page 1of 298

Ćpałem, Chlałem i Przetrwałem

Maciej Maleńczuk Barbara Burdzy


Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Pierwsze odurzenia
Wyszedłem z więzienia
Krzysio
Brudne strzykawki
Zlot hipisów w Częstochowie
Rysiek Riedel
Homo Twist
Denaturka
Miarka, który przedawkował
Lipiec w Nowym Jorku, sierpień w Krakowie
Przygoda z heroiną w trzech etapach
Koledzy
Marihuana
Przygody warszawskie i narodziny faszyzmu w Polsce
Maleńczuk w Berlinie
Szlug, czaj, bajera, oko się szkli
Pobyt w wariatkowie
Ritmo Latino
Wpierdol od taksówkarzy
Impreza amfetaminowa – nigdy nie zejdę na psy
Śmierć Johna L.
Słynna wyprawa pociągiem do Jarocina
Plota
Romano
Być jak Maleńczuk
Wizyty na izbach wytrzeźwień
Mały
Jak przetrwałem
Snob scriptum
Postacie
Zdjęcia
Okładka
Nie trzeba być majorem lotnictwa,
żeby mieć życie pełne przygód…
(MM)
Copyright © Maciej Maleńczuk, Barbara Burdzy, Czerwone i Czarne Projekt okładki
FRYCZ I WICHA
Koncepcja redakcyjna i redakcja
Barbara Burdzy
Zdjęcia
Paweł Miszewski (okładka); Jacek Bednarczyk, Małgorzata Szumowska i archiwum prywatne autora.
Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, by ustalić właścicieli praw do zdjęć wykorzystanych w książce. Jeśli kogoś
pominęliśmy, prosimy o kontakt w celu załatwienia kwestii formalnych.
Redaktor prowadząca
Katarzyna Litwińczuk
Korekta
Małgorzata Ablewska, Anna Lisiecka
Skład
Tomasz Erbel
Wydawca
Czerwone i Czarne Sp. z o.o. S.K.A.
Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5
00-272 Warszawa
Wyłączny dystrybutor
Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. S.K.A.
ul. Poznańska 91
05-850 Ożarów Mazowiecki
ISBN 978-83-7700-183-7
Warszawa 2015
Skład wersji elektronicznej
pan@drewnianyrower.com
Pierwsze odurzenia
Kiedy był twój pierwszy raz?
Pierwszy raz odurzyłem się alkoholem, mając siedem lat. Miało to miejsce tam, gdzie
wówczas mieszkałem, czyli na ulicy Łącznej w Krakowie. Jest to teren obecnego tak
zwanego „Zakątka” – okolice ulicy Królewskiej, wówczas 18-go Stycznia. Ulica była
brukowana, straszliwe kocie łby, a pomiędzy nimi błoto. I była tam kamienica, w której
mieszkałem. Kilka domków, malwy na płocie.
Kraków był wtedy miastem drewnianym, a przynajmniej ta okolica, w której
przebywałem. Ulica Łączna odchodzi od dużej ulicy Kazimierza Wielkiego. Wszędzie były
płoty, drewno. Była też specyficzna pompa wodna, dookoła której zbierali się dorośli – jak
mi się wtedy wydawało – mężczyźni. Prawdopodobnie osiemnasto-,
dziewiętnastolatkowie, którzy zaczepiali przechodniów. Pluli i palili papierosy. Łaziłem
pomiędzy nimi jako dzieciak, jeździłem na swoim małym rowerku. Przyjaźniłem się z
Józkiem Czado. Było to dziecko z kompletnie patologicznej rodziny. W ich domu nie było
podłogi, tylko ziemia, jakby udeptane klepisko. I to właśnie Józek Czado dał mi pierwszy
raz wódki. Załatwił skądś z czerwoną nalepką. Mieliśmy swoją melinę. Gdzieś z boczku na
podwórku zbudowaliśmy domek z tektury, żeby można się było schować, żeby nikt się nie
gapił. Taki był w ogóle zwyczaj – nazywało się to „melina”. Mówiło się: „Chodźmy na
swoją melinę”. I tam było tych kolegów jeszcze ze dwóch. Tak dokładnie nie pamiętam, ale
rozlali tę wódkę. Piliśmy ją z jednego kieliszka po kolei, wszyscy nalewali sobie. Dali mi
jeden kieliszek i w tym momencie zgasło światło w naszej melinie (śmiech). Była to
dyndająca na sznurku, na kablu żarówka i ja postanowiłem, że wymienię tę, kurde,
żarówkę. Wykręciłem ją po ciemku, po czym szukając po omacku tego draństwa, tej
wtyczki, nie wiem właściwie czego, ale pamiętam, że pierdolnął mnie prąd i to tak
naprawdę konkretnie. Wsadziłem tam palec i strasznie mnie kopnęło. Przeraziłem się.
Wyskoczyłem stamtąd i mówię:
– Idę stąd!
I poszedłem do domu. Było już ciemno. Na wycieraczce znalazłem płonący
niedopałek papierosa. Prawdopodobnie zostawił go ówczesny gach mojej babki.
Pomyślałem sobie: „Jak już wypiłem wódkę, to wypalę jeszcze tego peta”. Byłem
wstawiony, bo jednak walnąłem pięćdziesionę, a miałem siedem lat. Pamiętam, że byłem w
filuternym nastroju, więc wypaliłem jeszcze tego peta. No i właśnie w ten sposób zażyłem
dwa pierwsze narkotyki, czyli wypiłem wódkę i zapaliłem papierosa. Tak jak wszyscy
dookoła mnie. Nie chciałem niczego innego, niż zrobić to samo co tamci. Na marginesie
mogę powiedzieć, że fascynowali mnie wówczas mężczyźni. Chciałem być duży, chciałem
być silny, chciałem być taki jak oni. Chciałem mieć zegarek i marynarkę.
To było pojedyncze zdarzenie czy jako dziecko częściej kosztowałeś wódki?
Zdecydowanie już więcej tego nie robiłem. Chociaż… O ile sobie dobrze
przypominam, uzależniłem się od papierosów. Później okazało się, że się przeprowadzamy,
że moja mama dostała mieszkanie, że teraz już mieszkamy w innym miejscu. Było to
osiedle Kozłówek – koszmarne wówczas miejsce. Blokowisko z wielkiej płyty, najeżone
rusztowaniami i pozostałościami po budowie. Nie było żadnych trawników, żadnych
drzew, tylko wszędzie rozpieprzone resztki budowlane. Pełno było rusztowań, po których
śmigaliśmy od pierwszego do dziesiątego piętra. I to akurat było fajne. Wszyscy moi
koledzy palili wówczas papierosy, więc i ja błyskawicznie się uzależniłem. Gdy miałem
dwanaście lat, moja mama zaprowadziła mnie do pana doktora, który dał mi tabex, który
zdaje się jest do dziś. Pan doktor przeprowadził ze mną psychologiczną rozmowę. Byłem
dwunastoletnim dzieckiem uzależnionym od nikotyny, więc dostałem ten tabex i – umówmy
się – rzuciłem palenie od razu. Wcale mi aż tak znowu te papierochy nie smakowały. Ale
pamiętam, że można było kupić papierosy w dziesiątkach. Kosztowało to 1,75 złotego.
Była to kwota do zdobycia. Dostawało się śliczną, zajebistą, piękną paczkę z dziesięcioma
papierosami bez filtra o nazwie Sport.
Nie wiem, czy w ogóle chcę mówić o szlugach, ale jednak moim pierwszym
narkotykiem był papieros. Oczywiście oprócz tej jednorazowej akcji z wódką. Później
kiedyś bolał mnie brzuch, miałem z dziesięć lat, to starsi koledzy dali mi napić się wódki i
mi przeszło. Na terapię antynikotynową zaprowadziła mnie moja mama, która była
wówczas osobą światłą i nowoczesną. Uświadamiała mnie. Ponieważ jakoś nie mogła ze
mną normalnie rozmawiać o seksie, to podrzucała mi różne broszury, których było
wówczas pełno. Jakiś Lew-Starowicz, jakiś Samson, jakaś Michalina Wisłocka i jej
Sztuka kochania, gdzie były takie schematyczne rysunki par połączonych ze sobą w
różnych konfiguracjach seksualnych. I generalnie starała się wówczas być osobą
nowoczesną, w takim socjalistycznym stylu, ponieważ socjalizm był wtedy na dobre i nikt
nie sądził, że kiedykolwiek będzie inaczej. Trwała głęboka komuna.
Czego się wtedy słuchało?
W tym momencie strasznie popularny był rock. Dobre granie – Deep Purple, Black
Sabbath. Hendrix jakoś właśnie niedawno zmarł. Tak troszeczkę skaczę, ale to mógł być
jakiś 1972, 1973 rok. Takie granie było wtedy strasznie popularne. Wszyscy dookoła
siedzieli na ławkach, palili papierosy, pili wódkę i grali na gitarach różne fajne kawałki
typu Dym nad wodą Deep Purple i tak dalej. Kto nie umiał zagrać Schodów do nieba, ten
był frajerem. Była moda na gitarę. Wszyscy też starali się mieć magnetofony i nagrywać tę
muzykę. Przyszedłem do kolegi i pamiętam, że miał piktogram z Hendrixem typu Che
Guevara. Taki wiesz… Dwukolorowy piktogram. Ja się pytam:
– Kto to jest?
A on mówi:
– To jest Jimi Hendrix – król narkomanów.
I puścił mi Hey Joe czy coś takiego.
Mówię:
– Po pierwsze – zajebisty kawałek, po drugie – na pewno jest taki zajebisty, bo on
zażył te wszystkie narkotyki i te narkotyki spowodowały, że on jest taki zajebisty!
Spodobała mi się ta muza i zacząłem zastanawiać się, skąd by tu można wytrzasnąć
jakieś narkotyki, czym by się tu odurzyć, żeby być taki jak on, no nie? Zewsząd dochodziły
informacje, co się dzieje w Stanach, o hipizmie. Wszyscy nosili długie włosy, mieli
rozszerzane spodnie, ale wciąż jedynymi narkotykami w Polsce były papierosy i wódka. A
ja zadawałem sobie pytanie: „Gdzie jest ta cała reszta? Czym by się tu odurzyć?”.
Zaatakowałem, o ile sobie przypominam, apteczkę mojej mamy. Znalazłem jakiś syrop,
niby miał być uspokajający czy coś. To był ekstrakt. Wypiłem ten ekstrakt, nie wiedząc, że
trzeba go rozcieńczyć. Totalnie się zrzygałem. Totalnie… Innym razem gdzieś wyczytałem,
że można się nawalić wywarem z pokrzywy. Zrobiłem ten wywar taki, że był całkowicie
czarny. Zrzygałem się. Nic z tego. Ciągle byłem takim, no wiesz… Dzieciakiem byłem.
Interesowała mnie muzyka. Siedziałem i nagrywałem na magnetofon różne rzeczy.
Wówczas rocka. Byłem głównie fanem Led Zeppelin. Później The Doors. Myślałem, że ich
wokalista jest czarny. Wszystkie informacje, jakie dochodziły do nas na temat tamtych
wykonawców, świadczyły o tym, że są narkomanami, że zażywają kokainę, heroinę, LSD.
Mamy teraz dużą dostępność narkotyków, mimo że prawo tego zabrania.
Dlaczego współczesna młodzież sięga po odurzające leki typu tussipect lub dopalacze
zamiast zwykłych dragów?
Nadal stosuje się tussipect?
Tak.
Przepraszam bardzo! Tussipect wcale nie był taki zły (śmiech). Po pierwsze – jest
zdrowy na gardło, po drugie – zawiera normalnego speeda.
W aptekach jest pełno tabletek bez recepty, które są na bazie amfetaminy.
Słuchaj… Chyba właśnie na ten temat będziemy rozmawiać (śmiech). O tych
wszystkich dragach…
Szperałeś mamie w apteczce. Nie udało się w niej znaleźć nic zadowalającego.
Kontynuowałeś poszukiwania w innych miejscach?
Prawdę powiedziawszy, później zacząłem uprawiać sport. Jednocześnie była szkoła,
próbowałem normalnie żyć. Zacząłem rosnąć. Robiłem się coraz silniejszy. Zacząłem się
wdawać w bójki, najczęściej zwycięskie. Okazało się, że mam talent bokserski, lubię się
bić. Nauczyłem się walić z byka i tak dalej. Przynosiło to dobre efekty. Nie miałem
sylwetki, byłem chudy i wysoki, ale za to agresywny. Nie dawałem sobie w kaszę
dmuchać. Stoczyłem sporo bójek i stwierdziłem, że jak tak, to zajmę się jakimś sportem.
Czułem, że mam drive do tego. Okres sportowy musimy przeskoczyć, bo w tym czasie nie
zażywałem narkotyków, nie piłem wódki, nie paliłem szlugów. Ale co do alkoholu, to
jednak czasami szło się do sklepu i kupowało wino marki Sophia. To oczywiście się
zdarzało. Na obozach sportowych byłem niesubordynowany. Bez przerwy mnie wyrzucano.
Sprowadzałem kolegów na złą drogę. Jak przyszedł inny trener, to nie chcieliśmy
wykonywać jego poleceń. Byłem krnąbrny. Te prawdziwe narkotyki, te takie konkretne, o
których będziemy rozmawiać, to się zaczęły… Czekaj…
Po więzieniu?
Nie chcę ci skłamać, ale chyba jednak wcześniej. Pamiętam, jak słuchałem sobie jazzu
i przyszedł do mnie Antonio Radwan. Jeszcze wtedy nie byliśmy hipisami, bo staliśmy się
nimi około dziewiętnastego roku życia. Musieliśmy mieć z szesnaście lat. Tosiek przyniósł
butapren. Ale czekaj! Coś sobie przypomniałem – próbowałem też smażyć ixi na patelni
(śmiech)!
Proszek ixi?
Słyszałem opinie, że jak się smaży proszek ixi na patelni i wdycha opary, to też można
się nawalić. Był to nieudany eksperyment. Tylko zwymiotowałem.
A co z klejem, który przyniósł Antonio?
Klej okazał się zajebisty! Klejem się tak sfazowaliśmy, że w ogóle straciliśmy kontakt
z rzeczywistością. Weźmy pod uwagę, że było to małe mieszkanko, gdzie za ścianą była
moja mama. Przyjaźniłem się z Tośkiem. On był wtedy płotkarzem, a ja wioślarzem.
Nieważne… To nie ma nic wspólnego z narkotykami – wioślarstwo… (śmiech). Chyba, że
z jakimś koksem sportowym. Antonio powiedział mi, że jacyś inni powiedzieli mu, że
wystarczy klej butapren wpakować do foliowej torebki i wdychać. I od razu zaczął sam to
robić. I kompletnie się… No wiesz… Zdążył jeszcze tylko kwiknąć coś takiego:
– To lepsze niż wódka!
I potem już straciłem z nim kontakt. Widać było, że mnie nie widzi. Wziąłem tę
torebkę i zacząłem wdychać. Uwierz mi, że znalazłem się w całkowicie innym świecie.
Zacząłem bredzić, widziałem, jak tamten bredzi. Wychylaliśmy się przez okno, a było to
ósme piętro. Dłuższą chwilę byliśmy całkowicie otumanieni. Nie wiem, jak długo ten stan
trwał. Nie wiem, jak to możliwe, że moja mama w ogóle nie reagowała. Może dlatego, że
była przyzwyczajona do moich ekscesów, że jest głośno w moim pokoju, że leci jakiś jazz.
Dość długo dochodziliśmy do siebie i stwierdziliśmy, że nie było to nawet takie złe. Ale
następnego dnia poszedłem na trening i wpierdoliłem się do wody. Wiesz… Zamiast zająć
się treningiem, kontrolą nad tym, co się dzieje – płyniesz jednak tyłem do kierunku jazdy, to
jest szybka łódź – zacząłem zagadywać do jakiejś laski, która jechała na rowerze wzdłuż
bulwaru wiślanego. Zdążyła tylko powiedzieć „Uwa…” i już byłem w wodzie. Wjechałem
w kamienną wysepkę na środku Wisły przeznaczoną chyba do cumowania statków.
Wypierdoliłem prosto w nią. Był październik czy listopad. Zimno jak cholera. Wpadłem do
Wisły, żebro w łódce złamałem.
Odechciało ci się butaprenu?
Odechciało, ale niezupełnie. W późniejszym okresie z upodobaniem wdychałem eter i
czyste TRI[1], ale to osobny rozdział. Będziemy jeszcze o tym mówić.
Z tego, co mówisz, wynika, że okres sportowy nie był jednak do końca „czysty”?
Nie był, ale papierosów na pewno nie paliłem. Traci się od nich kondychę. Jak chcesz
startować w zawodach, to nie możesz palić szlugów. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego.
Teraz będzie mała dygresja, możesz sobie to umieścić lub nie – jak chcesz. Otóż
pamiętam słynny mecz polskiej reprezentacji na Wembley. Był remis 1:1, a zawodnik
Domarski dojarał po rozgrzewce szluga, zgasił go korkami, wbiegł na boisko i strzelił gola
(śmiech)! Widziałem taką scenę z dawnych czasów. Już wtedy mnie to zdziwiło, że gościu
dojarał sobie szluga na boisku! I to reprezentant Polski! Jeśli coś na pewno wpłynęło na
moje przyszłe życie i zostało we mnie na zawsze, to właśnie okres sportowy. Do pewnego
stopnia sportowcem czuję się do dziś. A o czym ja w ogóle mówiłem?
O tym, że wspomniany okres, mimo że sportowy, nie był w twoim wykonaniu
nieskazitelny pod względem używek.
Dostawaliśmy wówczas od trenerów jakiś taki rodzaj mocnych witamin w proszku.
Miałeś sobie to rozpuścić w wodzie. Dawali nam takie saszetki. Mówili, że to glukoza.
Możliwe, że faktycznie tak było, ale my zażywaliśmy to w nadziei, że nas kopnie, nie
(śmiech)? Niestety nigdy nie poczułem, żeby mnie to kopało. Sport, który uprawiałem, był
wykańczający. Tosiek Radwan śmiał się ze mnie. On bez przerwy jeździł na zawody
lekkoatletyczne, biegał przez płotki. Tam przychodziły ładne dziewczyny, fajne stroje,
wiesz… Rewia mody. A u mnie to takie wielkie dziewuchy, mastodonty i chłopy po dwa
metry, z rękami jak bochny. Ciężki był to sport. Dwadzieścia kilometrów dziennie trzeba
było wiosłować. Dałem się namówić – rzuciłem to wioślarstwo i przyszedłem tam do nich
na trening lekkoatletyczny. Przeżyłem dwa fajne lata. Biegałem tam przez płotki, ścigałem
się z Radwanem, starałem się podrywać panienki, choć oko zawiesić. Byłem wtedy
strasznie najarany na laski. Totalnie! Była to dla mnie wówczas najważniejsza rzecz na
świecie – wyrwać wreszcie jakąś dupę.
Ile miałeś wtedy lat?
17, 18. Ciągle nie miałem jeszcze żadnej laski, a tam to nie szło oka oderwać…
Późno wystartowałeś.
Tak. Myślałem, że sobie tego kutasa urwę (śmiech)! Był to trudny okres dla mnie z
tego powodu, że ciągle stał mi kutas i odbierał mi zdroworozsądkowe myślenie. Ale nic
nie zaliczyłem jako sportowiec. Jak w końcu coś zaliczyłem, to od razu rzuciłem sport,
narobiło się kłopotów, ale nie gadamy o tym…
„Alicja”
W poniedziałek
Okres dostać miała
Był wtorek
Wata jak śnieg biała
Jeszcze cały tydzień
Nadzieję miała
Jeszcze się oszukiwała
Chociaż już we wtorek
Albo wcześniej jeszcze
Dobrze wiedziała
Doktorka
Kosztowała niedużo
Poszedł na to zegarek jej chłopca
Żaden dźwięk zza drzwi żaden chlupot
Kiedy czekał i czekał na schodach
Niechby już było po wszystkim
Niechby już było po wszystkim
Alicja
Już za tydzień
Z chłopcem się kochała
Wiadomo natura
Młoda była
Świetnie sobie radę dała
Maturę
Z biologii
Nazajutrz
Na trójkę
Ale zdała
A pierwszy raz porządnie, normalnie się naćpałem, tak faktycznie jak trza, dopiero jak
wyszedłem z więzienia.

1 TRI – trójchlorek; substancja silnie rozpuszczająca i ekstremalnie łatwopalna; wdychanie jej oparów powoduje
halucynacje zarówno wzrokowe, jak i słuchowe; z upodobaniem stosowana przez hipisów lat 70.; główny składnik kleju.
Wyszedłem z więzienia
Była jesień 1982 roku. Wyszedłem znienacka, parę miesięcy wcześniej, niż było
planowane. Nikt się mnie nie spodziewał, nie było wtedy telefonów. Zapukałem do Tośka
Radwana. Wcześniej oczywiście byłem hipisem. Hipisowaliśmy. Mieliśmy długie włosy i
tak dalej, ale ciągle nie mieliśmy jeszcze odpowiedniego dostępu do narkotyków. To było
ciągle tylko wino. Ewentualnie z wkładką ze spirytusu salicylowego. Do prostego wina
wlewało się spirytus salicylowy zakupiony w aptece. Setkę. Było to ohydne, ale kopało jak
diabli. W czasie, kiedy przebywałem w więzieniu, moi koledzy zdążyli się już porządnie
rozćpać. Między innymi Radwan. Ja wciąż siedziałem, piłem czaj i paliłem szlugi.
Nauczyłem się skręcać w gazetę. To były wówczas moje narkotyki – czaj i szlugi. I o ile
sobie przypominam, raz w więzieniu waliliśmy denaturat.
Wyszedłeś z więzienia i zapukałeś do Antoniego. Otworzył?
Przywitał mnie zblazowany. Zawsze podawaliśmy sobie rękę w taki specyficzny
sposób. To był taki hipisowski uścisk dłoni. I ja mu podaję rękę w ten sposób, ale widzę,
że on jakoś tak niechętnie to robi, nie? Widzę, że jest, kurwa, zblazowany. Widzę, że jest
naćpany. Niby się cieszył na mój widok, ale jednak poczułem, że utraciłem ten kontakt, że
to już nie jest ten sam Tosiek i że na pewno już nie będzie tak jak kiedyś. Na dzień dobry,
jak tylko wszedłem do niego, rzucił: – O, Maleńczuk… Chcesz coś przyćpać?
Mówię:
– No coś ty, może pogadamy…
A on od razu:
– To ja ci zrobię.
Wyciągnął jakieś tabletki i mówi trochę do siebie, trochę do mnie: – Ile by ci tutaj
dać… Dam ci dwie, ale w kanał.
– Co to znaczy w kanał, stary?
– Dobra, dobra. Ja ci wszystko zrobię.
Wziął obcążki, rozgniótł tabletki, proszek powstały z tabletek wsypał do łyżki, po
czym zalał ten proszek wodą ze strzykawki. To wszystko postawił nad świeczką i
zagotował. Potem na strzykawkę nałożył watę i do strzykawki wciągnął ten, kurwa, płyn.
Następnie trzepnął mi w kanał dwie piątki parkopanu.
Czym jest parkopan?
Jest to lek dla schizofreników w bardzo silnych stadiach. Lek ten ma w jakiś sposób
tego schizofrenika niby uspokajać i sprowadzać na ziemię. Normalnego człowieka od razu
wypierdala w kosmos i powoduje maksymalne halucynacje. Później nie strzelałem już
parkopanu dożylnie. Jedliśmy go. Wielokrotnie jadłem parkopan w różnych ilościach.
Powoduje to momentami całkowitą utratę kontroli nad tym, gdzie jesteś, czym jesteś,
wiesz… Może ci się na przykład zdawać, że dookoła ciebie jest pełno ludzi, z którymi
toczysz ożywioną dyskusję, po czym nagle widzisz, że całe towarzystwo w autobusie gapi
się na ciebie, a wszyscy, z którymi toczyłeś ożywioną rozmowę, zniknęli, w ogóle ich nie
ma, nigdy ich nie było. I robi się kwas. Ten narkotyk ma fale. Są takie momenty, kiedy fala
odchodzi i wracasz do rzeczywistości. Wtedy u Tośka Radwana pamiętam, że zacząłem
oglądać jakiś puchar sportowy, który on zdobył, i stwierdziłem, że nie powinien mieć
takich ostrych brzegów, bo jakiś przejeżdżający samochód może porysować sobie lakier
(śmiech)…
Czy dobrze zrozumiałam – po tym mieszkaniu, w którym się znajdowaliście,
będzie przejeżdżał samochód i ostre krawędzie zwycięskiego pucharu Tośka porysują
jego karoserię, tak?
Tak (śmiech)! Całkowicie odleciałem. Radwan spokojnie czekał, aż mi przejdzie.
Weźmy pod uwagę, że był to strzał w kanał, a strzał w kanał działa prawie natychmiast. Po
prostu dochodzi do mózgu i momentalnie odlatujesz. Po jakiejś godzinie do dwóch Antonio
wyprowadził mnie z chaty. Bredziłem, gadałem, podobno bardzo dużo przeklinałem,
brzydkich wyrazów używałem. Mówiłem całkowicie bezładnie. No i Tosiek wyprowadził
mnie na zewnątrz i tam doszedłem do siebie. Zginały mi się nogi. Okazało się, że ten lek
powoduje dodatkowo rozluźnienie mięśni prążkowanych. I w ogóle nie mogłem na tych,
kurwa, nogach ustać. On mówił: – Nie przejmuj się, to normalne. Co jakiś czas będziesz
miał wrażenie, że wchodzisz w dołek. I faktycznie – co chwila mi się ta noga uginała. Ale
do pewnego stopnia było to śmieszne. Mieliśmy z tego ubaw. Od razu można było
rozpoznać, czy któryś jest na parkopanie, bo mu się nóżka zginała, jak szedł. Niektórzy
jechali parkopan dzień w dzień.
Generalnie było nas trzech – ja, Tosiek Radwan i Mietek o wdzięcznej ksywie
„Kanar”. Mietek zyskał ten przydomek, bo miał zwyczaj chodzić w żółtej sukience swojej
siostry i w niebieskich jeansach i do tego był gadatliwy.
Gender?
Teraz wszyscy potraktowaliby to w tym stylu, ale wtedy tak nie było. Zapierdolił
siostrze żółtą sukienkę na ramiączkach, ale naprawdę bardzo zabawnie się w tym
prezentował (śmiech). Weźmy pod uwagę, że to był hipizm. Społeczeństwo było w tamtym
czasie dużo bardziej tolerancyjne. Jednocześnie dużo bardziej szare.
Jeśli dobrze pamiętam, Mietek ma brodę. Jeśli miał ją także w tamtym czasie,
musiało to wyglądać komicznie.
Miał, miał! Ale nie chodził w tej sukience z gołymi nogami, nie wyglądał jak baba.
Miał normalne trampki i jeansy. Ja nosiłem wtedy kożuszek bez rękawów przepasany
sznurkiem, dziurawe jeansy, trampki i flet prosty zatknięty za ten sznurek. Lub dwa flety,
gdyż potrafiłem grać na dwóch naraz, ponieważ byłem zapalonym flecistą prostym
(śmiech). Słuchałem jazzu i wydawało mi się, że gram jazz. Rozumiesz… Po prostu cały
czas grałem na tym flecie „free”, bo interesowałem się free jazzem. Doszedłem już do
takiego etapu i byłem tym niezwykle zainteresowany. Hipisi pierdolili coś o Jefferson
Airplane albo Grateful Dead. Odszczekiwałem im na to: – Boże, co za nudy! Słuchałem
tego, jak miałem 10 lat. Teraz to ja słucham free jazzu.
Oni tego nie rozumieli. W krótkim czasie okazało się, że nie do końca potrafię się
dogadać z hipisami na tematy muzyczne, natomiast bardzo dobrze się z nimi dogadywałem
na poziomie zażywania. Szybko zaczęło się walenie tego parkopanu. Właściwie dzień w
dzień razem z nimi jechałem. Niektórzy brali tylko jedną tabletkę, to generalnie poprawiał
im się nastrój. Ale mnie tak nie interesowało, ja to chciałem sześć albo najlepiej, kurwa,
dziesięć. Moi koledzy mówili mi: – Nie jedz dziesięciu, bo w ogóle nie wstaniesz z ławki!
Mięśnie odmówią ci posłuszeństwa. Zobaczysz!
Posłuchałeś rad kolegów czy przyjmowałeś po dziesięć tabletek?
Doprowadzałem się do porządnych stanów, w ogóle nie bawiłem się w półśrodki.
Czy powodowało to uszczerbki na twoim zdrowiu?
W przypadku parkopanu nie. Co innego heroina, ale parkopan to był właściwie drag
zabawny i nic złego się nie działo.
Mówimy o nim jak o narkotyku. Nie zapominajmy, że jest to lek.
Zgadza się – lek. Również pridinol z tej samej mańki, trochę słabszy. Jeden i drugi są
lekami na schizofrenię.
Jak długo to zażywałeś?
Może z miesiąc. W krótkim czasie koledzy wpadli na kolejny genialny pomysł.
Dołączył do nas nieżyjący obecnie Ciko. Wtedy zrobiło się nas czterech [MM, Mietek
„Kanar”, Tosiek Radwan, Ciko – przyp. red.]. I Ciko któregoś dnia mówi do nas: –
Pojedźmy do Warszawy! Kupimy tam sobie kompot.
W więzieniu spotkałem producenta kompotu. Był to gość, który miał całkowicie
niebieskie żyły, dosłownie wszystkie żyły na rękach i na nogach miał nakłute. Był z
Wybrzeża i chwalił się, że jest jednym z tych, którzy opracowali polski kompot.
Czym był ów polski kompot?
To piekielnie silna heroina brązowego koloru uzyskiwana z maku, który rósł wtedy
wszędzie. Były gigantyczne pola maku w Polsce. Rolnicy go hodowali. Był strasznie
popularny w kraju, ale nikt nie wiedział, że z tego maku produkuje się tak zajebiście mocny
drag.
Ciko zaproponował wyprawę do Warszawy po ten właśnie kompot. Pojechaliście?
Nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Wsiedliśmy do pociągu, oczywiście na gapę,
starając się rozminąć z konduktorem. Tylko idioci i frajerzy kupowali bilety – taki był styl.
Jak już capnął cię konduktor, to bez problemu można go było przekupić drobną kwotą.
Wtedy konduktorzy byli bardziej ludzcy, brali w łapę, mieli kieszenie wypchane
pieniędzmi. Udało się – wylądowaliśmy w końcu w tej Warszawie. Chyba musieliśmy
mieć pieniądze, bo jednak za coś trzeba było ten towar kupić. Na początku lat 80. cały
Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście to był jeden wielki bajzel[2]. Pałętały się tam
całe chmary, tabuny uzależnionych od heroiny ludzi w poszukiwaniu towaru.
Wnioskuję, że tamten Nowy Świat nie miał nic wspólnego z dzisiejszym.
Elegancki deptak, promenada – nic z tych rzeczy?
Absolutnie nic! Wtedy był to jeden wielki bajzel. Pamiętam ciągi chodników z desek,
zaplute bramy. Większość budynków była w niekończącym się remoncie. I jak tam wpadał
gościu z towarem, to leciała za nim cała chmara ćpunów. Te wszystkie snujące się postacie
na heroinowym kacu, na głodzie, to są ludzie, z którymi nie pogadasz. Taki człowiek ma
tylko jedno w głowie – musi TO dostać! Więc oni tak się, kurwa, snują z kąta w kąt. I nagle
idzie iskra, idzie info, że jest gość. I ci ludzie ożywają. Biegną, nogi im się uginają. Widać,
jak są słabi fizycznie. Mają długie włosy, skórzane kurtki, są hipami lub czymś podobnym.
Są ćpunami. I tym osłabionym, chwiejnym biegiem lecą do bramy, gdzie gościu z wielkiej
transportowej pompy nalewa im do strzykawek polski kompot.
Kilka lat temu Cezary Ciszewski nakręcił dokumentalny film o twardych ćpunach
z Foksal. Sam się zresztą uzależnił, ale mniejsza o to. Ekskluzywna ulica Foksal, przy
stolikach wytwornych restauracji snobistyczne towarzystwo popija drinki, wcześniej
zadając szyku swoim nowym bentleyem, a tymczasem dwa piętra wyżej, na squacie,
grupa narkomanów wali heroinę w kanał.
Ciekawe, skąd biorą ten towar, jak go teraz wytwarzają. Generalnie w czasie, kiedy ja
to robiłem, były dwa sposoby na produkcję – bardzo prosty i bardzo trudny (śmiech).
Zjawiliście się na Nowym Świecie i co?
I nie ma, kurwa, towaru! Poszliśmy na Stare Miasto i usiedliśmy tam. Naprawdę
specyficznie wyglądaliśmy. Jak czterech takich świrów jak my siedzi w jednym miejscu, to
zaraz się do nich przyłączy jakiś piąty, no nie? I oczywiście przyłączył się gościu z długimi
włosami, z lekko błędnym wzrokiem, z reklamówką w ręce i zagaduje: – Nie jest bardzo
mocny, ale działa.
Okazało się, że reklamówkę tę ma pełną marihuany. Mówi do mnie: – Dość dobry jest
ten towar, tylko nie wiem, jak go palić.
Nie znaliście się wcześniej?
Absolutnie nie. Odpowiedziałem mu:
– W więzieniu nauczyłem się rolować skręty.
Tam bez przerwy paliło się zwijane w gazetę pety. Nie było papierosów przez cały
czas, tylko krezusi mieli non stop jaranie. Więc mówię, że zrobię skręta. Określenie „blant”
wtedy nie istniało. A on znowu: – Ale jak ty zrobisz tego skręta?
– Dawaj tę gazetę ze śmietnika!
Wyciągnął rosyjską „Prawdę” i zacząłem kręcić jointy z samej marychy. Gniotłem to
w palcach i kręciłem w skręty. Paliliśmy te ogromne papierochy. Każdy z nas wypalił po
cztery takie. W pewnym momencie ktoś mnie poprosił, żebym skręcił następnego, i wtedy
zacząłem się śmiać. Dostałem histerycznego ataku śmiechu. Rozśmieszył mnie ten blant,
rozśmieszył mnie ten gość, rozśmieszyli mnie ci wszyscy ludzie dookoła i to Stare Miasto
też. Wszystko było ultraśmieszne. Rechotałem i zaraziłem wszystkich swoim śmiechem.
Zaczęliśmy łazić po Starym Mieście, zanosząc się od śmiechu bez najmniejszego powodu,
czyli dostaliśmy tak zwanej śmiechawy.
Wciąż tak cię cieszy palenie?
Niestety, muszę z żalem przyznać, że tak jest tylko na początku. Jak palisz regularnie,
tak jak ja, a palę kilka blantów dziennie, to jest już zupełnie inaczej. Oczywiście cały czas
to uruchamia mi głowę i mnie uspokaja, i wolę to niż papierosy, ale ataki śmiechu odeszły
bezpowrotnie. Jak wspominam sobie te pierwsze razy marihuanowe, to pamiętam, że to był
słaby stuff, dużo słabszy niż teraz. Prawdopodobnie gdybyśmy wyjarali takiego skuna, jak
palę teraz, to może byśmy się nawet porzygali. Nieraz widziałem, jak ludzie wymiotują po
marihuanie. To, co wtedy paliliśmy, to był słaby stuff, ale byliśmy uparci. Właziliśmy we
czterech pod koc i pod tym kocem jaraliśmy jointy zawinięte w gazetę. Chodziło o to, żeby
nic nie uciekało, żeby siedzieć w tym dymie. A tamten gość, co się do nas dosiadł w
Warszawie, dał nam w końcu swoją paczkę, reklamówkę z marihuaną, więc wróciliśmy z
nią do Krakowa. Zaprosiliśmy jeszcze kilku kolegów i urządziliśmy u Radwana słuchanie
Hendrixa. Z tego spotkania zapamiętałem, jak niejaki kolega Czyż, później redaktor
radiowy, poryczał się przy Janis Joplin (śmiech). Nie pamiętam, jak miał na imię, ale
wszyscy mówili na niego „Czyżu”. Miał długie włosy i był taką trochę ofermą, na zasadzie:
– Chłopaki, idziemy szukać jakiegoś towaru.
To Czyżu od razu chętny i pyta:
– Mogę iść z wami?
– Nie! Ty nie możesz!
Był ciapowaty, ale wtedy na to palenie marihuany przyszedł. Leciało Cry Baby Janis
Joplin i ja się patrzę, a Czyżu siedzi na wersalce i płacze rzewnymi łzami. Miał długie,
kręcone włosy, takie opadające oczy jak u spaniela i łkał, łkał, łkał…
Rozumiem, że byliście wtedy już po spaleniu?
Oczywiście! Po wyjściu spod koca.
Wychodzi na to, że nie wszyscy po jointach się śmieją…
Nie, nie! Ale wyobraź sobie naszą reakcję na to! Wszyscy padli ze śmiechu.
Zaczęliśmy go dręczyć: – Czyżu, uspokój się! Teraz już wiemy, dlaczego nie możemy cię
nigdzie ze sobą zabierać. Po prostu obciach robisz.
Ale umówmy się – my też wtedy odjechaliśmy. Ja na przykład wchodziłem do
głośnika. Sprzęt był słaby, a ja chciałem, żeby było głośniej. Otumanialiśmy się tym
wszystkim i zdecydowanie nam to pasowało.
Czy zdobyczny wór marihuany nie miał dna?
Niestety, wór się skończył i nie wiedzieliśmy za bardzo, co dalej. Wróciliśmy więc
do starych nawyków. Ale chciałbym ci opowiedzieć, kiedy po raz pierwszy pierdolnąłem
porządnej heroiny, ale tak, żeby ci nie skłamać… Szukaliśmy tego towaru, ktoś miał coś
przynieść, ale nie przyniósł… Już wiem! Zobaczyłem babę, która sprzedawała na straganie
maki w Krakowie na Kleparzu. Pęk makówek miała, z pięćdziesiąt wysuszonych głów.
Wyglądało to jak jedna wielka grzechota. Ona to chciała po prostu sprzedać. Ładne,
dorodne makówki. Ludzie wsadzali to do bukietów jako ozdobę. Ale myśmy już
wiedzieli… I ja wziąłem ten mak, zapakowałem w gazetę i ugotowaliśmy go. To było u
mojej koleżanki Anki Szarbińskiej. Anka była córką lekarza, któremu później
przetrzepałem porządnie apteczkę. Miała wtedy wolną chatę, mieszkała na 18-ego Stycznia
i była dziewczyną z dobrego domu. Więc natychmiast ją poderwałem, tak? Potrzebowałem
jakiegoś lokalu i w ogóle jakoś się zaczepić. Byłem w tym bardzo bezczelny. Koniec
końców okazało się, że jest zajebista chata, często pusta, bo starzy wyjeżdżali na jakąś
daczę, czyli można sprowadzić towarzystwo i urządzić produkcję.
Produkcja heroiny w domu poważnego pana doktora pod jego nieobecność?
Tak jest (śmiech)! Jego córeczka nie była do końca świadoma, co się wokół niej
dzieje. Ja byłem przecież bohaterem, bo odmówiłem służby wojskowej. Cały Kraków
wylepiony był plakatami „Uwolnić Maleńczuka!”. Odbywały się też demonstracje w mojej
obronie. Byłem osobą modną po wyjściu z więzienia, w związku z czym bardzo szybko tę
Ankę otumaniłem. Później wziąłem jej gitary i tak dalej (śmiech)… Wpasowałem się na
chatę i jeszcze hipisów sprowadziłem.
Może się zdarzyć, że twoja koleżanka Anka będzie to czytać. Weź to pod
uwagę.
Ale nie, to nie tak (śmiech)… Kochałem ją. To była miłość. Anka Szarbińska była
fajna. Poznała mnie później ze swoimi kolegami z Warszawy, którzy byli istotni w dalszych
przygodach narkotykowych.
Wracamy do Krakowa, do domu doktora Szarbińskiego na 18-ego Stycznia.
Sprowadziłem na chatę kilku hipisów. Była też Anka i jej koleżanka poetka. Też fajna
dziewczyna, która pisała wiersze. No i byłem jeszcze ja. Nagotowaliśmy gar zupy[3]. Po
prostu wypatroszyliśmy makówki z maku, pognietliśmy je i wrzuciliśmy do gara. Wyszło z
tego do cholery i jeszcze trochę towaru. Gotowaliśmy tę zupę z trzy godziny. Zrobił się
czarny wywar, maksymalnie mocna zupa. Walnąłem wtedy pół litra. Skutkiem tego
najebany byłem co najmniej trzy dni. Wszyscy piliśmy tę zupę. Dziewczyny – córki z
dobrych domów – też. I pamiętam, że położyliśmy się na podłodze w kilka osób. Niektórzy
palili papierosy, inni nie. Prowadziliśmy bardzo spokojną, niezwykle empatyczną
rozmowę. Atmosfera była tak miła, że nikt nie zauważył, że SBB się zacięło i już godzinę
zapierdala loop na gramofonie. Atmosfera przemiła, co chwila odlatywałem, a jak już
odlatywałem, to w naprawdę piękne rejony… Miałem cudowne halucynacje. Byłem na
jakiejś łące, na której rosły kwiaty. Latałem sobie. Były tam jakieś góry, jakieś pejzaże,
spotkałem jakichś ludzi, którzy nieśli szafę. Dwóch ludzi z szafą spotkałem gdzieś na łące.
Tych halucynacji było dużo więcej. Ale jednak na heroinie bardziej odlatujesz, jak jesteś
sam, a jak jest towarzystwo, to masz chęć gadania z ludźmi. Więc każdy opowiadał jakąś
niekończącą się historię swojego życia. Cała reszta go słuchała, współczuła mu. Jedna
wielka empatia. Nie wiem, czy to był taki dobry mak, czy co, ale świetnie nam ta zupa
weszła. Rano wstałem i miałem iść do pracy…
Poszedłeś w takim stanie do pracy?
Z trudem, ale poszedłem. Byłem po więzieniu – musiałem. Wsiadłem do tramwaju.
Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wyglądam. Byłem totalnie naćpany, miałem źrenice
wielkości szpileczek. Zapytałem się jakiejś kobiety: – Która jest godzina? Jaki dzisiaj
mamy dzień?
Spojrzała na mnie z oburzeniem i odpowiedziała:
– Czwartek, proszę pana, czwartek…
I momentalnie odleciałem. Prawdopodobnie zrobiłem kółko od pętli do pętli. Każdy
narkotyk ma przebłyski – są momenty, kiedy odlatujesz, i są momenty, kiedy wracasz. Więc
ja starałem się wrócić, ale co chwila odlatywałem (śmiech).
Co to była za praca, do której zmierzałeś?
Pracowałem w magazynie jako pomocnik magazyniera. Szef magazynier stwierdził, że
jestem w niezbyt dobrej formie i zwolnił mnie z zajęć.
Bezpieczeństwo i higiena pracy.
Tak jest. Higiena pracy przede wszystkim (śmiech). A nawalony byłem jeszcze przez
dwa dni. Nic nie jadłem, nie robiłem też kupy – zatrzymane funkcje życiowe. Jest mi cały
czas ciepło, jest mi cały czas przyjemnie, jest mi cały czas miło. Bo to jest tak – najpierw
masz mocne uderzenie, to wtedy sobie leżysz albo siedzisz jak w palarni opium. Później
zaczynasz normalnie funkcjonować, ale jak tylko wypijesz herbatę albo zjesz coś ciepłego,
bo wreszcie weźmie cię lekki apetyt, to wtedy wszystko wraca – wzburzasz krew, narkotyk
znowu działa.
Tak jest chyba ze wszystkimi dragami.
Tak, ale heroina działa wyjątkowo długo. No, chyba że speed, który trzyma chyba
jeszcze dłużej. Ale umówmy się – speeda nienawidzę.
I to był ten pierwszy raz?
Pierwszy raz, kiedy porządnie naćpałem się heroiną.
Czy w tamtym czasie brałeś pod uwagę, że narkotyki, oprócz wielu ciekawych
wrażeń, mogą przynieść ci również szkody, mogą mieć negatywny wpływ na twoje
zdrowie, psychikę?
W żaden sposób nie zdawałem ani tym bardziej nie chciałem zdawać sobie z tego
sprawy. Jak wszedłem w hermana[4], to jechałem go równo przez trzy miesiące od tego
momentu, gdy pierwszy raz się naćpałem. Później, jak to ze mnie zeszło, to poczułem się
tak, kurwa, źle, że trudno to opisać. Dostałem gorączki i bolał mnie wrzód. Nie wiedziałem
jeszcze wtedy, że to wrzód. Myślałem, że to serce. Prawda jest taka, że wrzody miałem już
od więzienia. Czułem się fatalnie. Ledwo zwlokłem się z łóżka, żeby w ogóle wyjść na
miasto. Nogi miałem jak z waty, czułem się okropnie. Na mieście spotkałem kolegów i
mówię do nich: – Jak ja się, kurwa, źle czuję… Ja pierdolę. Mówię wam, że nie dam rady.
Może napiję się alkoholu czy coś…
A oni na to:
– Ty masz, chłopie, normalną abstę[5]. Musisz znowu pierdolnąć sobie heroiny.
Akurat wtedy w Krakowie bardzo dobrze rozwinął się bajzel. Byłem tam stałym
klientem, więc od razu znaleźliśmy dobre ćpanie, trzepnąłem w kanał i uwierz mi, że
wszystkie dolegliwości puściły, jak ręką odjął. Jeśli masz kaca, a nie chcesz go mieć, to
możesz być pewny, że jak jebniesz heroiny, to kac znika i zaczynasz znowu czuć się dobrze
(śmiech). To jest straszne, ale tak właśnie jest i dlatego mówi się, że herman tak mocno
uzależnia.
„Mówi się”?
Nie, no uzależnia, uzależnia (śmiech)… Przytoczę na ten temat żart: Jimi Hendrix
mówi do Milesa Davisa: – Miles, ty tak bierzesz tę heroinę… Nie boisz się, że się
uzależnisz?
A Miles na to:
– No co ty! Biorę już piętnaście lat i żadnego uzależnienia nie zauważyłem.

2 Bajzel – w tamtych czasach najczęściej główna ulica miasta; miejsce, gdzie można było nabyć heroinę od
przypadkowego dilera bez wcześniejszego umawiania się; ćpuny gromadziły się w tych miejscach, oczekując na dostawcę.
3 Zupa – prymitywna heroina uzyskiwana w procesie gotowania makówek; podawana doustnie; zażycie dożylne
powoduje śmierć.
4 Herman – heroina.
5 Absta – zestaw dolegliwości wywołanych odstawieniem narkotyku.
Krzysio
Opowiem ci historię narkomana Krzysia, który swą miłość do heroiny przypłacił
życiem. Choć prawda jest taka, że tego życia odechciało się mu już wcześniej.
„Krzysio”
Nie palił nigdy i nie pił
Z żadną dziewczyną nie był
Ubranie czyste nosił
Do pracy się nie spóźniał
I kochał heroinę
Mówił innej nie chcę
Najlepszy towar w całym mieście
Już tylko to tylko to jedno
Ręce i nogi skłute
Każda tu z każdym lecz nie ze mną
Zęby mam zepsute
Więc grzeję heroinę
Żadnej innej nie znam
Najlepszy towar w mieście mam
Jest już w ziemi drugi rok
Czasem się wspomni o nim słowo
Nikt chyba dobrze nie znał go
Każdy pamięta tylko
Kochał heroinę
Mówił innej nie chcę
Najlepszy towar w całym mieście
W naszym środowisku nie było raczej uznawane handlowanie dragami. Jak komuś
wyrósł krzak ganji, to chodził po mieście i rozdawał. Parę razy uczestniczyłem też w
produkcji heroiny. Jest to bardzo poważny, ośmiogodzinny proces. Prowadził całą sprawę
niejaki Krzysio. Był to sweter[6], człowiek, który na co dzień normalnie pracował. Był
nauczycielem lub jakimś instruktorem na warsztatach dla młodzieży, gdzie uczył na
obrabiarkach do metalu. Był też gitarzystą, przygrywał na gitarze. Ćpał już wtedy, ale
chodził normalnie do pracy. Coraz dłuższe włosy mu rosły, coraz bardziej się zaniedbywał,
bardzo mocno leciały mu zęby. Iglaturę[7] miał bardzo solidnie już przetrzebioną. Krzysio
był po wypadku. Dwa palce miał upierdolone z niewiadomych przyczyn. Chyba załatwił je
sobie, będąc naćpanym na tych warsztatach.
Znowu BHP.
Nie przestrzegał. Była to prawa ręka. Mimo to dalej grał na gitarze. Grał lewą ręką, a
w prawej, w tym kikucie trzymał kostkę i tak grał. Był takim trochę bluesmanem. W końcu
wyrzucili go z tej roboty, wtedy wszedł w tę heroinę po prostu jak w ciasto. Pokochał to i
wiadomo było, że nikt nie robi towaru tak jak Krzysiu. On do tego towaru pluł. Mieszał go
tylko w jedną stronę. Czary nad nim odprawiał. Nie pozwalał się spieszyć. Pamiętam, jak
Mietek go poganiał:
– Szybciej, szybciej! Co tak długo tę odparówkę[8] robisz?
A Krzysio odpowiadał spokojnie:
– To musi mieć swój czas…
Był pod tym względem bardzo zasadniczy. Włączał mu się ten nauczyciel, którym de
facto był (śmiech). I siedzieliśmy gdzieś w Hucie[9] na chacie. Mieliśmy tę chatę wolną i
było fajnie. Byłem ja, Radwan, Mietek, Ciko i był Krzysio. Było to chyba u Mietka na
chacie, w Starej Hucie, fajnej Hucie, na Stokach[10], gdzie były całkiem przyzwoite
mieszkania. Krzysio warzył towar. Polegało to na tym, że najpierw gotuje się zupę z
makówek, z główek makowych. Wcześniej trzeba było ten tak zwany susz załatwić. Z tego
powodu jechało się do chama, do Słomnik. Dwadzieścia kilometrów za Krakowem była
wieś Słomniki, która miała kontraktowe pola maku[11] po horyzont. Wystarczyło iść do
byle którego chłopa i zapytać, czy nie ma czasem w stodole zeszłorocznego suszu
makowego. Miał. Zawsze miał. Później już policja zaczęła się interesować, ale w tym
czasie, o którym opowiadam, to jeszcze w ogóle nie istniał taki problem. Więc jechaliśmy
do Słomnik, przywoziliśmy stamtąd wór suszu i ten susz się gotowało. O ilościach nie będę
mówił, dokładnie żadnych szczegółów produkcji nie podam, mimo że jest to aktualnie
bezpieczne i chyba można dzisiaj o tym mówić, bo nie istnieje już opiumowa odmiana
maku. Wprowadzono bezopiumową odmianę Przemko i wytrzebiono mak w Polsce. Nie ma
teraz dostępu do heroinowego maku w naszym kraju. Wtedy był…
Mamy już susz od chama ze Słomnik. Gotujemy. Ile czasu i co dalej?
Samo gotowanie pierdolonej zupy trwa trzy godziny. Kiedy już nabrała naprawdę
dobrego czarnego koloru, Krzysiu wołał jednego z nas i kazał kosztować, czy wyszła
odpowiednio gorzka. On sam nie mógł, bo go wzdrygało, więc zawsze wysyłali mnie na
próbowanie, bo ci wszyscy narkomani to już mieli od tego ciarę[12] i nie chcieli tego
robić. Sprawdziłem – gorzkie jak diabli, gorzkie jak skurwysyn. Przez gazę, do drugiego
gara przelewamy tak, żeby odsączyć te śmieci, te wygotowane główki. I jedna przelewka,
druga przelewka, piąta, kurwa, przelewka…
Główki maków w wodzie i tyle?
Tak. Właśnie z tego podczas gotowania powstaje tak zwana zupa. Mamy cały gar –
parę ładnych litrów brązowego płynu, który już właściwie w tym momencie jest bardzo
silnym narkotykiem, który można wypić i się napierdolisz, ale będziesz miał w sobie
mieszaninę alkaloidów. A tu chodzi o wydobycie ekstraktu, tak? O wydobycie cukru z
cukru. Więc produkcja trwa nadal – przelewamy i przelewamy, żeby było klarowne,
przelewamy przez gazę, żeby nie został żaden syf. Z powrotem na kuchnię i wtedy dosypuje
się tak zwany piach. Jest to odczynnik, który nazywa się kationit i jest absorberem.
Wchłania w siebie to, co ma wchłonąć. Krzysiu dodatkowo pluł do tego towaru i mieszał
zawsze tylko w jedną stronę. Wydaje mi się, że w lewo, i ni chuja nie pozwalał mieszać w
prawo. Twierdził, że jak napluje, to wytwarza się jakiś dodatkowy chemiczny związek.
Kationit wygląda jak brązowy cukier.
Skąd go braliście?
Z zakładu fotograficznego, gdzie wywołuje się zdjęcia. W tej chwili praktycznie
nierealna sytuacja. Nie wiem, skąd można teraz wytrzasnąć coś takiego jak kationit, nie
mówiąc o bezwodniku kwasu octowego, który jest potrzebny później.
Co dokładnie ma absorbować kationit?
Opiat, właściwy alkaloid. A tak szczerze, to sam dokładnie nie wiem (śmiech). W
każdym razie – dochodzi do jakiejś filtracji, ten kationit to absorbuje i później już wylewa
się całą wodę. Po wymieszaniu i wygotowaniu tego draństwa, a są to kolejne dwie godziny
roboty, zostaje nam piach, w którym jest zawarta hera. W tym momencie nie za bardzo
pamiętam, co dzieje się dalej, ale zdaje mi się, że następuje tak zwana odparówka. Jest to
również bardzo długi proces i to on najbardziej śmierdzi. Ten kationit, który nam został,
zalewa się ponownie wodą i gotuje, gotuje i gotuje, odparowując go aż do momentu, gdy
zostanie tak zwany plaster. Wygląda to tak, jakbyś wylała jakiś karmel na patelnię i on by
zastygł. I mamy karmelek, który ściągamy z patelni, wrzucamy do małego kubeczka i
zalewamy acetonem. To jest najbardziej niebezpieczny fragment roboty, ponieważ można
zapłonąć. Odparowywany aceton jest łatwopalny. Akurat z nami robił mistrz Krzysio, więc
nie było żadnego zapłonu (śmiech). Ale pamiętam, że nieraz spotykałem Cika z kolejną
dziurą w swetrze. Pytałem go wtedy:
– Co jest Ciko? Co znowu nabroiłeś?
– A wiesz… Znowu zapłonąłem.
Do tych akcji z acetonem najlepsza byłaby kuchnia elektryczna, bez płomienia, ale
wtedy to było trudno dostępne. Jak robiło się to na gazie, gdzie opary tego draństwa
parowały na wszystkie strony, to wywoływało to zapłon. W związku z tym robiliśmy różne
kombinacje – na żelazku, na płycie położonej na gazie. Chodziło o to, żeby nie było
bezpośredniego kontaktu z płomieniem. I trzeba było wietrzyć pomieszczenie. Był to
bardzo niebezpieczny fragment roboty. Bardzo łatwo można było spowodować pożar.
Zresztą niejeden ćpun spalił mieszkanie albo przynajmniej kuchnię właśnie w ten sposób.
Zalaliście plaster acetonem. Czy to koniec procesu produkcji i heroina jest już
gotowa?
Z tego, co mi wiadomo, aceton służy do kolejnej destylacji. Później już tylko woda i
jeszcze raz zagotować, i wtedy dodajemy bezwodnik kwasu octowego. To jest jakieś
kolejne gówno z zakładu fotograficznego. Jak tego nie dodasz, to dostaniesz kopa[13], który
może cię zabić.
Przy pełnej produkcji musi być ten tak zwany bezwodas. Można go pominąć jedynie
przy produkcji ze świeżego, zielonego maku prosto z pola. Kiedy plaster jest odparowany
– ląduje w kubku, potem aceton i znowu kolejny plaster, już poacetonowy. I ten ostatni
plaster zalewamy wodą, dodajemy kilka kropel bezwodnika kwasu octowego i mamy
towarek. Czekamy, aż wystygnie. Po ośmiu godzinach doszło wreszcie do tego
upragnionego, kurwa, momentu. Gotowy, ale jeszcze gorący towar czeka w garnku, a
Mietek już leci z pompą[14]! Nie powinien podawać sobie gorącego, ale oczywiście to
zrobił. Przecież wystarczyło wsadzić tę pompę pod kran, pod zimną wodę, poczekać,
schłodzić, ale nie – Mietek musiał oczywiście pierdolnąć sobie gorący towar! Na naszych
oczach spuchł, zrobił się dwa razy większy. Szyja zrobiła mu się gruba, twarz
poczerwieniała. Zatkało go. Oczy wyszły mu na wierzch, bo nie dość, że towar mocny jak
sukinsyn, to jeszcze gorący. Zacząłem na niego wrzeszczeć:
– Kurwa mać! Po ośmiu godzinach warzenia ty nie potrafisz poczekać jeszcze tych
paru chwil, żeby sobie to człowieku ostudzić…
No ale na szczęście nic mu się nie stało, przeszło mu i już później było OK. Cała
reszta kolegów poczekała, aż towar wystygnie, i podaliśmy go sobie. Ja dostałem
centa[15]. Towarek był mocny, koloru golden brown, jak ta piosenka… Dobry towar nie
ma prawa być mętny, nie może w nim nic pływać, jakieś, kurwa, elementy. To musi być
klarowny płyn, trochę gęstawy, o zabarwieniu ciemnego miodu. Tak to powinno wyglądać i
powinno być gorzkie jak skurwysyn. W porównaniu z zupą, która już jest gorzka jak diabli,
towar, który podajesz ze strzykawki prosto w żyłę, jest już tak gorzki, że gębę wykręca na
drugą stronę. W smaku jest to ohydne, obrzydliwe. I tu znowu koledzy używali mnie jako
testera, na zasadzie: „Sprawdź, Maleńczuk, czy odpowiednio gorzkie wyszło”.
Specyfik ten podajemy sobie dożylnie, i tu zaczyna się kolejny cyrk z Cikiem. Ja
poradziłem sobie bez problemu, Mietek podał sobie na gorąco, ale już mu przeszło, a
Krzysiu ugrzązł gdzieś w drugim pomieszczeniu, podając sobie w pachwinę czy szyję. On
w tym czasie już jechał w takie miejsca, więc utkwił gdzieś w drugim pokoju przed lustrem
z zawiązaną na szyi gumką, próbując podać sobie w te swoje zmarnowane kanały. Ja
podałem sobie bez najmniejszego problemu. Od razu mnie siekło. Uczucie jest
fantastyczne, bo jest tak zwany kop. Czujesz go chyba, kiedy towar dochodzi do mózgu.
Włos jeży się na całym ciele i robi ci się gorąco. Masz wrażenie, że jeżysz się od środka,
nie wiem, jak to ująć, ale masz wrażenie, jakby w twoją skórę od środka, na przestrzeni
całego ciała, wbito milion igieł od wewnątrz na zewnątrz. Taka ciara jak trza! Najczęściej
ludzie zaczynają się wtedy gwałtownie drapać, próbują to z siebie zrzucić, a później już
robi się fajnie. Trzy dni z tej chaty nie wychodziliśmy.
Miał być jakiś cyrk z Cikiem, ale popadłeś w dygresje. O co chodziło?
Ciko miał ten problem, że był drobnej kości. Nigdy nie był żylastym typem, był
delikatny. Są ludzie, którzy mają żyły jak powrozy. Ja w tym czasie takie miałem. Mówiono
na to autostrady. Słyszałem na ten temat od kolegów komentarze: „Tobie to można podawać
z zamkniętymi oczami i po ciemku. Zawsze się trafi w jakąś żyłę”. Tak to było w moim
przypadku, a u Cika było odwrotnie. Ciko nie był jeszcze wtedy tak schorowanym
narkomanem jak później. A uwierz mi, że później to już wyglądało to wszystko fatalnie –
było podawanie w członka, w pachwinę. Natomiast tego dnia to była normalna próba
wkłucia się Cikowi w rękę. Więc najpierw Ciko przez dziesięć minut pompował
nadgarstek, trzymając zaciśniętą gumę na przedramieniu, żeby jakkolwiek pokazały mu się
żyły, gdzie one w ogóle są, bo naprawdę trudno było je znaleźć. W końcu pokazywała się
mała niebieska żyłka gdzieś tam na środku przegubu łokciowego, nie? Więc ja podchodzę
naćpany ze strzykawką do tej żyły, a ta żyła mi znika, normalnie się cofa! Jego organizm był
już tak ustawiony, że żyła bała się igły. Ciko w końcu mówi:
– Wal, kurwa, na ślepo!
– Ja pierdolę! Dobra, walę.
Mniej więcej wiem, gdzie ta żyła była, więc wkłuwam się i pomalutku wkłuwając się,
czekam, aż w strzykawce pojawi się krew. Jeżeli się pojawiła, to znaczy, że jesteś. Ciko od
razu zareagował:
– Jesteś, jesteś, jesteś! Nic nie ruszaj! Powoli podawaj.
Udało się podać, ale był z tym cyrk. Cała operacja trwała około 20 minut. Jak podasz
krzywo, na przykład pod żyłę i towar wypłynie, to możesz dostać tak zwanego
pirogena[16]. Możesz dostać pryszczy lub zgnilizny. Nietrafienie sobie w kanał jest
cholernie niebezpieczne, powoduje maksymalny toxic. Jakoś tak to jest, że żyła i krew
potrafią to przyjąć, a organizm poza żyłą tego ni chuja przyjąć nie chce. Rany po tym
paprzą się, robią się siniaki. Ciko bez przerwy chodził z ręką na temblaku, bo sobie znowu
podał pod kanał. Miał z tym problem.
Wszyscy już po zabiegu, już na was działa. Jak to jest być naćpanym heroiną?
Jak się naćpasz, to jest taka chęć opowiadania, takiej gaduły. Bajera[17] klei się jak
cholera. Pali się papierosy. Głodu nie czujesz. Nic ci się nie chce, tylko suszy w ustach i
trzeba pić, bo jest totalna suszara. Krzysiu zaczął mi opowiadać o swoim życiu, które
okazało się bardzo smutne. Wcześniej dobrze mu szło. Nawet grał w jakimś zespole, ale
poznał heroinę i tak ją pokochał, ten stan, to ciepło, poczucie bezpieczeństwa i sympatię do
wszystkich ludzi, że po kolei rzucał wszystko, co miał. Coraz bardziej niszczało jego życie.
Krzysio mówił o heroinie jak o złej babie. Zwłaszcza bezwodnik kwasu octowego ma
fatalny wpływ na uzębienie, niszczy tryby jak cholera. Sam też przez wiele lat miałem
poważne problemy z zębami. Ciągnęło się to za mną, mimo że już nie ćpałem. Krzysiu miał
iglaturę w skandalicznym stanie. Był tym załamany. Mówił do mnie:
– No i zobacz… Gdzie ja teraz dziewczynę znajdę, która mnie zechce z takimi
zębami? Jedyną moją żoną, kurwą i kochanką jest ta pierdolona heroina, więc staram się
przynajmniej to robić dobrze. Jak już to kocham, to chociaż będę miał najlepszy towar. A
jak się w końcu nauczę robić naprawdę zajebisty towar, to wtedy się nim wykończę. Podam
sobie tyle, żeby od tego umrzeć.
Takie gadanie było wtedy na porządku dziennym. Byliśmy turpistami i tak dalej… Żal
mi go było, ale on nie chciał wcale, aby się nad nim litować. Tak po prostu sobie
gadaliśmy. I ta sytuacja była jesienią – to gotowanie towaru, o którym ci opowiedziałem. A
zimą Krzysiu faktycznie poszedł… Robił wtedy jako cieć. Nagotował sobie towaru,
uwarzył tak, jak umiał, a naprawdę robił to świetnie. Podobnie dobry towar przygrzałem
później dopiero w Stanach Zjednoczonych. Była bardzo ostra zima, minus 30 stopni.
Bardzo często słyszało się, że wielu naszych znajomych narkomanów odchodziło właśnie
w ten sposób – naćpany usiadł na ławce, odpłynął i zamarzł. Kilka osób z mojego
środowiska zeszło w ten sposób. I Krzysiu też tak sobie wymyślił, ponieważ wiedział
doskonale, że żadna ilość towaru go nie zabije. Miał wielką tolerancję na tego draga. Mi
wystarczało przygrzać jednego centa, on żeby coś poczuć, musiał przygrzać 20. Moja
strzykaweczka była malutka, a jego strzykawa była jak dla konia – wielka pompa. Żeby
podać taką ilość towaru, trzeba to robić godzinę. Więc on paradował z igłą w szyi. Uderzał
w bajerę, nie wyciągając jej z żyły. Co jakiś czas podchodził do lustra, przystawiał pompę
do igły i strzelał sobie kolejną działę. Tego dnia, kiedy się zabił, otworzył na swojej
stróżówce wszystkie okna i podał sobie w jeden i drugi kanał po 20 centów, czyli razem
40. Taka ilość zabiłaby ze dwa konie, a jego i tak to nie ruszyło, tylko dopiero
wychłodzenie organizmu.
Krzysiu zostawił dziwny list. Mogę o nim opowiedzieć, bo obydwie osoby z nim
związane już w tej chwili nie żyją. Okazało się, że przyjaźnił się z moim kumplem Cikiem,
który był ciężkim narkomanem. Dużo cięższym niż ja, Mietek czy Radwan. I oni się
zakumplowali. Umówili się, że razem tego dokonają – że będą sobie nawzajem podawać
towar i tak razem odpłyną. Tyle że Ciko swoim zwyczajem stchórzył i przyszedł na miejsce
tego zdarzenia dopiero post factum, zanim jeszcze pojawiła się tam policja. Powiedział mi
to dopiero po kilku latach. Trzymał w tej sprawie gębę na kłódkę jak cholera. Krzysia
znaleźli. Wtedy okazało się, że zostawił list, który Marek [Ciko – przy. red.] przejął i
nikomu go nie pokazał. Mnie pokazał po dobrych kilku latach. Był to typowy list
samobójczy: „Nie mam chęci do życia” i tak dalej. Ale ewidentnie było powiedziane, że
wiesz... „Nie jestem tu sam, jestem tutaj z kolegą, razem to robimy”, nie? Ciko ukrył ten
list, bo w innym wypadku mógłby zostać posądzony o współudział czy diabli wiedzą co.
Ciko w ostatniej chwili skrewił, zwyczajnie stamtąd zwiał i nagle się okazuje, że jeden
żyje, drugi nie żyje, a w liście jest napisane, że jest ich dwóch. I dlatego Ciko ten list ukrył.
Pokazał mi go po wielu latach. Mimo że Ciko był ciężkim narkomanem i chłopakiem z
robotniczej okolicy, byliśmy dosyć bliskimi przyjaciółmi.
W rozmowie z tobą mówił o samobójstwie serio.
Moja z nim rozmowa o śmierci odbyła się może z dwa miesiące przed tym, jak on
faktycznie to zrobił. Kiedy o tym mówił, nie brałem sobie tego do serca na serio, ale potem
okazało się, że jednak się myliłem… Napisałem o Krzysiu piosenkę, ale w żaden sposób
nie przestałem ćpać. Dalej to robiłem i grałem na ulicy. Zauważyłem, że osłabia mi się
głos, że koncentracja jest taka sobie. Ciągle zasycha w ustach. Trudno wykonywać
repertuar, będąc na heroinie. Poza tym zwyczajnie źle to wygląda… Odlatywałem. Miałem
tendencję do zamykania oczu podczas grania.
Która pozostała ci do dziś, mimo że już nie bierzesz heroiny.
W tej chwili używam okularów przeciwsłonecznych, żeby nie było tego widać.
Zawsze miałem do tego tendencję. Jeżeli grałem na stojąco, to nagle okazywało się, że w
ogóle nie stoję przodem do ludzi, tylko stoję na przykład bokiem. W międzyczasie się
przekręciłem, a oczy miałem zamknięte. Otwieram oczy, a ja stoję bokiem do widowni
(śmiech). Zaczęło mi to przeszkadzać. Po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, czy może
by nie przestać ćpać tej heroiny. Z drugiej strony to było w sumie fajnie, bo mieliśmy
zajęcie, każdy dzień był naznaczony szukaniem towaru, tym, że musimy go sobie
zorganizować – czy to kupić, czy ugotować. Ale ja chciałem też żyć, chciałem być
muzykiem i występować. Zależało mi na tym. Potrzebowałem też normalnie kasy, więc
grałem na streecie, ale bardzo wyraźnie czułem, że siada mi głos, że jednak heroina
przynosi złe efekty. Dużo szlugów się przy tym pali. Nie ma dobrego towaru bez tytoniu.
Musisz zajarać se szluga. To dobrze razem chodzi, podbija działanie. Ale to był ten
moment, kiedy po raz pierwszy zastanowiłem się nad tym, czy nie powinienem jednak
przerwać tego procederu i spróbować chociaż na chwilę przestać ćpać. Wszyscy koledzy
ostrzegali mnie, że nie da się wyjść na sucho, jeżeli jechałeś przez kilka miesięcy, kłułeś
się dwa, trzy razy dziennie. Nie można tak po prostu sobie przestać. Będziesz miał ciężką
abstę, a wtedy nawet nie wiedziałem, jak ciężką… Byłem w tym bardzo nierozsądny.
Któregoś dnia postanowiłem po prostu zostać w domu i przestać brać. Na początku
jeszcze nie było tak źle. Zacząłem się tylko nieco pocić. Przez pierwsze 24 godziny to było
jeszcze jako tako – wyszedłem do sklepu, coś tam porobiłem. A potem jak mnie rzuciło na
łóżko, to uwierz mi… Żadnej przyjemności nie miałem z tego leżenia. Wszystko mnie
bolało. Zaczęło się od małych kosteczek w palcach u dłoni i stóp. Od tego ten bardzo silny,
jakby reumatyczny ból się zaczyna. I potem stopniowo ogarnia on cały twój kościec. Masz
wrażenie, że się rozpadasz, że w żaden sposób nie jesteś w stanie utrzymać swojej wagi na
kręgosłupie. Wstajesz i się przewracasz. Mdlejesz. Ciśnienie zero. Nie miałem już siły
zmieniać tych prześcieradeł ani przebierać się z kolejnych mokrych piżam. Pocenie jest
takie, że nie do wiary. Co chwila jesteś mokry, więc to cię wtedy chłodzi. Leżysz w
mokrym, kurwa, łóżku, w mokrej pościeli miotasz się (śmiech). Leżysz w całkowicie
mokrej piżamie i boli cię cały kościec. Jedyne, o czym myślisz, to gdzie by tu, kurwa,
przyczepić hak, ale tak, żeby się na pewno nie urwał, żeby się można było skutecznie
powiesić. Po trzech dniach zaczyna się sraczka, co wykańcza cię jeszcze bardziej. Srasz i
srasz.
Jadłeś cokolwiek lub chociaż piłeś?
Nie za bardzo mogę sobie przypomnieć, ale chyba jednak pić mi się chciało.
Pamiętam, że wystarczało byle co. Jakiś kisielek czy coś – byle zatkać żołądek. Organizm
nie ma siły trawić. Kombinowałem wodę z cukrem, herbatę i jakieś zupki z
przedpotopowej paczki. Jakiś taki glut, chyba żurek. Miałem potężną sraczkę, ale przede
wszystkim – nigdy wcześniej nie spotkałem się z taką, kurwa, depresją! Nie dość, że
fizycznie czujesz się okropnie, bo wszystko cię boli, to jeszcze przychodzi maksymalna
deprecha. Mężczyzna zniesie ból. Każdy zniesie. Ból sam w sobie jest do zniesienia, bo
zawsze wiadomo, że w końcu przejdzie. Ale do tego przychodzi niestety ta maksymalna
depresja. Heroina powoduje, że jesteś szczęśliwy i spokojny, a więc bez niej jesteś
nieszczęśliwy i totalnie niespokojny (śmiech). Masz lęki. Co chwila masz wrażenie, że
gdzieś spadła jakaś szmata albo że przeszedł jakiś czarny pies. Bez przerwy miałem
halucynacje. Same czarne myśli.
Planowałeś samobójstwo, ale planu nie zrealizowałeś, więc chyba nie było aż tak
strasznie.
Pamiętam, że wymyśliłem w końcu, jak to zrobię. Że przewiercę na wylot dziurę nad
framugą okienną i tam zaczepię sznur, bo tam na pewno się nie urwie. Tylko że ja jestem za
wysoki, żeby się tam powiesić, czyli trzeba by było wejść na stołek i jakoś mocniej
szarpnąć. Myślenie o tym przynosiło mi jako taką ulgę. Spędziłem w taki sposób około
pięciu dni. Następnie postanowiłem, że muszę jednak zażyć jakieś lekarstwo, bo inaczej
nie dam rady. Pamiętam, że wtarabaniłem się matce do barku, gdzie ona trzymała leki
nasenne. Zżarłem całą fiolkę tych leków i natychmiast zasnąłem. Poczułem się szczęśliwy.
Wreszcie po tych pięciu dniach, kiedy nie było żadnego spania, udało się – wyspałem się.
Majaczysz, bolą cię kości. Ani leżeć, ani stać. Syf. Masz depresję. Po tych pięciu dniach,
po tych lekach udało mi się przespać – już sam nawet nie wiem, czy dzień, czy noc.
Obudziłem się jakoś w środku następnego dnia w zdecydowanie lepszym stanie. Do tego
jeszcze dochodzi wodowstręt – nie myjesz się, boisz się wody. Pamiętam, że około
trzeciego dnia odkręciłem kran i zamiast wody zobaczyłem wylatujące z niego białe
muszki. Tak jakby mole. Było to dla mnie ohydne. Miałem delirę. Od razu zakręciłem i
zrozumiałem, że mam wodowstręt, że to takie typowo narkomańskie. Koledzy uprzedzali
mnie o tym. Ale jak już się przespałem, wodowstręt wreszcie mi minął. Wstałem i się
umyłem. Zrobiłem sobie kąpiel. Odblokowałem się wreszcie na wodę.
I już byłeś zdrowy?
Tak mi się wydawało. W związku z tym poszedłem na miasto i natychmiast się
naćpałem. Od razu poszedłem na bajzel. Wydawało mi się, że jak już jestem zdrowy, to
mogę znowu sobie trzepnąć (śmiech).
Czyli podtrzymywałeś proceder?
Tak, tyle że z dłuższymi przerwami. Najpierw raz na trzy dni, potem raz na tydzień.
Później rozciągnęło się to do raz na miesiąc. Proceder ten trwał z 20 lat. Pamiętam, że już
miałem ze cztery dyszki, byłem znaną osobą, a lubiłem sobie jeszcze czasem przygrzać.
Bardzo długo to trwało i uwierz mi, że gdybyś położyła teraz przede mną dobry towar, to ja
bym go wziął (śmiech). Dlatego lubię o tym opowiadać. Kocham to. Przyniosło mi to
bardzo wiele przemyśleń. Miałem czas na kontemplację. Miałem czas na to, żeby sobie
pograć czy posłuchać muzyki głębiej niż zwykle. Dobrze się też czyta, jeśli nie przyćpasz
za dużo, bo jak za dużo, to wzrok ci się rozjeżdża i jest dupa. Ale jak przyćpasz
odpowiednią ilość, to bardzo dobrze czyta się książki. Jesteś cierpliwy. Można też coś
napisać. Sporo tekstów napisałem w tamtym czasie. Były to teksty o tym lub na tym. W tym
czasie w ogóle byłem dość płodnym artystą i pisałem dużo piosenek. Na streecie
korzystałem głównie z własnego repertuaru oraz ze standardów bluesowych. To mi bardzo
dużo dało. Bardzo miło wspominam swój heroinowy czas. Niestety, z wiekiem kace były
coraz mocniejsze. Poza tym faktycznie miało to fatalny wpływ na uzębienie i ogólnie na
zdrowie. Na dłuższą metę herman ma wykańczające właściwości. Właściwie dzisiaj
nikomu tego nie polecam. No, chyba że jesteś mędrcem, orłem wśród orłów i naprawdę
wiesz, co robisz i zdajesz sobie sprawę z tego, jak można ten drag wykorzystać, a
zdecydowanie można to zrobić. Napisać większe dzieło lub też jakiś fajny finał, jakieś
finale, wiesz… Jeśli potrzebujesz specjalnego natchnienia, to odpowiednia, niezbyt duża
ilość dobrego towaru – opium lub heroiny – może być w tym bardzo pomocna, ponieważ
skupienie utrzymuje się długo i, mówiąc krótko, bajera się klei.

6 Sweter – zwykły człowiek, nie hipis, żaden freak.


7 Iglatura – uzębienie.
8 Odparówka – proces odparowywania.
9 Huta – Nowa Huta, dzielnica Krakowa.
10 Na Stokach – właściwa nazwa: Na Stoku (osiedle w Nowej Hucie).
11 Kontraktowe pola maku – pola, na których realizowano zlecaną przez państwo uprawę maku na potrzeby medyczne.
12 Ciara – silne wzdrygnięcie, reakcja obronna organizmu.
13 Kop – potężny wstrząs organizmu towarzyszący dojściu towaru do mózgu.
14 Pompa – strzykawka.
15 Cent – centymetr sześcienny wiadomej substancji.
16 Pirogen – silna alergia połączona z wymiotami i opryszczką na całym ciele, spowodowana podaniem heroiny pod żyłę
lub podaniem nieświeżego czy zanieczyszczonego towaru.
17 Bajera – płynna rozmowa w miłej atmosferze.
Brudne strzykawki
Opowiedz mi, proszę, historię strzykawek, które kradłeś z kolegami ze szpitala.
Przyszedł do mnie Mietek i powiedział, że właściwie to chciałby coś przyćpać. I z
jakichś przyczyn pojawił się też Mędrek. Wszystko to odbywało się w moim domu. Był
Mietek i był Mędrek. Mędrek był takim ćpunem z doskoku, trochę tak jak ja. Właściwie był
intelektualistą. Pisał coś do szuflady. Gdzieś tam też pracował. Mędrek miał takie zapędy,
że lubił na przykład żreć duże ilości relanium[18], przez tydzień nie wstawać z łóżka, tylko
ręką sięgać i wsypywać sobie do ust garść tabletek, które go usypiały. I tak leżał, majaczył,
bawiło go to. Ja nigdy relanium za bardzo nie lubiłem, bo to zamulacz, nie dawał efektu,
który dawać powinien. Ale o ile sobie przypominam, kilkunastokrotnie grzałem relanium
dożylnie z ampułek. Mnie ten stan nie interesował, nie podobał mi się. I spotkałem dwóch
kolegów [Mietka i Mędrka – przyp. red.] i powiedziałem im:
– Panowie! Niedaleko mnie, obok osiedla Na Kozłówce, gdzie mieszkam,
wypatrzyłem u chama maki…
Tam, w mojej okolicy, była wieś Piaski, na którą mówiło się Pioski. I wypatrzyłem, że
na tych Pioskach u chama, na samym środku posesji, gdzie stoi dom i parę grządek, rośnie
kępa zajebistego maku. Głowy jak pięści. Akurat przypadł odpowiedni moment, czyli
sierpień. Pięknie to wszystko dojrzało. Mietek poparł mój plan i Mędrek też, mimo że
zarzekał się, że właściwie to on już, kurwa, rzucił i że on to właściwie chce sobie
odpuścić, zrobić sobie przerwę.
Poszedł z wami czy trzymał się postanowień?
No właśnie wiesz… Powiedział w końcu:
– Dobra! To ja sobie zrobię przerwę w tej przerwie, bo jednak mam ochotę se
przyćpać.
Mędrek to był taki gość, który zawsze miał sprzęt. Mówię o strzykawce i igle. I była
taka historia, że nie wiem, czy zapomnieliśmy go zapytać, czy byliśmy przekonani, że on ten
sprzęt będzie miał, a potem okazało się, że nie ma. Wtedy nie było tak, że szedłeś do apteki
i kupowałeś takie rzeczy. Na widok ludzi takich jak my aptekarze nie sprzedawali sprzętu.
To był problem. W krótkim czasie znaleźliśmy się na chacie i pytamy Mędrka, czy ma igłę i
strzykawkę, a Mędrek mówi:
– Wyrzuciłem sprzęt, bo chciałem skończyć z nałogiem.
Nerwowo na to zareagowałem:
– Ty pierdolony buraku! Co cię, kurwa, podkusiło, żeby wyjebać ten sprzęt! Czym my
teraz będziemy ćpać?!
Tutaj rada dla tych wszystkich, którzy ćpają i którzy na przykład postanowili rzucić, i
chwilowo akurat nie ćpają – nigdy nie wyrzucaj sprzętu!!! On się zawsze może przydać.
Historia, którą teraz opowiem, będzie przestrogą dla tych, którym się wydaje, że
wyrzucenie sprzętu spowoduje, że zerwą z nałogiem. Nie zerwą! Mędrek był tego
najlepszym przykładem. No to mówię do kolegów:
– Kurwa, dobra! Będziemy się tym sprzętem martwić później. Na razie zdobądźmy ten
mak.
Rósł on na samym środku posesji chłopa, która otoczona była siatką i kolczastym
drutem. Podeszliśmy w to miejsce. Na podwórku siedziała baba, dookoła niej bawiła się
trójka dzieci w różnym wieku. Baba była w takiej odległości od poletka maku, że myślę
sobie – spokojnie zdążę. Byłem wysportowany, byłem w formie. Zresztą ja ogólnie zawsze
byłem wysportowany. Koledzy spytali mnie:
– Jak tam wejść? Przecież musimy się wpierdolić chłopu na posesję.
– Zanim ta baba do mnie doleci, to ja już zdążę ten mak wychlastać i przeskoczę z
powrotem przez ogrodzenie, i będziemy już mieć ten mak.
Wziąłem na plecy wór i nie zastanawiając się ani chwili, wskoczyłem na siatkę,
przelazłem przez ogrodzenie, haratam ten mak i ładuję go do wora. I w tym momencie pod
posesję podjeżdża, kurwa, pick-up. Wysiada z niego pięciu chłopów, chamów. Wszyscy
mają w rękach łopaty albo motyki. I wszyscy biegną w moim, kurwa, kierunku. Więc ja
tylko zdążyłem krzyknąć do moich chłopców:
– Spierdalać! Każdy w innym kierunku!
I włażę na tę siatkę, na to ogrodzenie. Umówmy się – byłem wysportowany i dlatego
zdążyłem. Spierdoliłem stamtąd. Oczywiście wszyscy pobiegli w tym samym kierunku
(śmiech). Spotkaliśmy się paręset metrów dalej. Chłopi zrezygnowali z pościgu. Jakby
mnie, kurwa, dorwali z tymi łopatami…
To koniec.
Zapewne przetrąciliby mi grzbiet. Jednak weźmy pod uwagę, że wpierdoliłem się
gościowi na jego prywatny teren! Jakby mi się ktoś wpierdolił na posesję i coś na tej
posesji robił, to potraktowałbym go najprawdopodobniej widłami albo czymkolwiek, co
akurat miałbym pod ręką. Wcale się im nie dziwiłem, że chcieli mnie zajebać. Gonili nas
uporczywie, ale spierdalaliśmy. Byliśmy bardzo szybcy w tym spierdalaniu. No i udało
nam się uciec. Wszystko to miało miejsce w okolicy dziecięcego szpitala na
Prokocimiu[19] w Krakowie. To słynny dziecięcy szpital, tak zwany amerykański.
Amerykanie zbudowali go nam w darze i tak stoi do dziś.
Nie zgubiłeś maku podczas ucieczki?
Oczywiście, że nie! Wyciąłem cały mak i spierdoliłem przed chłopami razem z
worem. Wora nie puściłem z ręki. A maki – uwierz mi – były piękne.
Mak już jest, ale wciąż nie ma sprzętu do podawania towaru.
Nie mamy czym, kurwa mać, przygrzać! I w tym momencie Mietek mówi:
– Jedyne miejsce, gdzie możemy zdobyć igłę i strzykawkę, to szpitalny śmietnik.
I tu przestrzegam – niech nikt tak nigdy nie robi! Ja do tej pory naprawdę nie
rozumiem, jak mogłem się na to, kurwa, zgodzić. W każdym razie – poszliśmy w miejsce,
gdzie były porozwalane jakieś gazy z ropą, jakieś takie poszpitalne resztki. Śmierdziało
tam zgniłym szpitalem, ale było pełno strzykawek i igieł. Było ohydnie. Była komuna. Teraz
takich rzeczy się tak po prostu nie wyrzuca. Utylizuje się i tak dalej. A wtedy można było
tam po prostu wleźć. Łaziliśmy po tych uginających się gazach ropnych i szukaliśmy jakiejś
strzykawki i kilku igieł, które by się nadawały. No i znaleźliśmy. Wzięliśmy te strzykawki i
te pierdolone igły z tego w dupę jebanego szpitalnego śmietnika. Wtedy chyba coś jednak
nade mną czuwało, że niczym się nie zaraziłem. A może właśnie wtedy złapałem HCV, o
czym dowiedziałem się po wielu latach, że w ogóle to mam.
Zdezynfekowaliście chociaż sprzęt?
Wmówiliśmy sobie, że jak wrzucimy te igły i strzykawki do gotującej się wody, to one
już będą czyste.
A spirytusem lub jakimś mocnym alkoholem nie?
Mówili, żeby to wygotować, a wszystko będzie OK. No i dokładnie tak zrobiliśmy.
Towar zmontowaliśmy u mnie w domu. Wyszedł zajebisty i wyszło go dużo. Nie było wiele
tych główek, ale były ogromne. Piękny turecki mak. Jak jest turek[20], to on nie jest
okrągły, tylko w kształcie takiego malutkiego półksiężyca. Ten maczek, ten mak, co się
sypie, nie? Jak widzisz, że masz głowę, w której zamiast okrągłego malutkiego maczku jest
malutki półksiężycek, to masz turka, czyli najlepszy ze wszystkich. I to był właśnie turek.
Wyszedł zajebisty towar. Pompka zaczęła nam się w gotowaniu giąć, bo to była jednak
jednorazówka. Mówiłem do kolegów:
– Nie możemy tego tak długo gotować, bo pompa już całkiem się nam zmarnuje.
Pognie się i w ogóle sobie nie przygrzejemy.
Ale udało się – strzeliliśmy towar w kanał. Pamiętam, że miałem przeczucie, że coś
jest jednak, kurwa, nie w porządku. Pomyślałem: „Czy ja się czasem czymś nie
zaraziłem?”. Przecież sprzęt tego typu dezynfekuje się w tysiącu stopni, a nie tylko samo
gotowanie. Byliśmy durni. Dałem się przekonać Mietkowi. To był jeden, jedyny raz, kiedy
zrobiłem coś takiego. Wiele lat później dowiedziałem się, że miałem HCV, czyli wirusowe
zapalenie wątroby typu C, które mój organizm z jakichś przyczyn zwalczył. Miałem też
żółtaczkę, którą przywiozłem ze Śląska, o czym też mogę opowiedzieć. No i pamiętam, że
to było okropne, ale naćpaliśmy się jak automaty. Zajebiście wyszło. Świetny towar, ale
ciągle czułem gdzieś z tyłu głowy, że przesadziliśmy, że nie powinniśmy tego robić w taki
sposób. Myślałem sobie: „Kurwa… Co się stanie, jeżeli okaże się, że coś mi jednak jest,
coś mi dolega?”. O HIV nikt jeszcze wtedy nie słyszał. HIV-a jeszcze nie było, nie było o
tym mowy. Bardzo daleko coś tam świtało, że gdzieś jest coś takiego jak AIDS. Bardziej
chyba bałem się dostać jakiegoś syfilisu. Często zdarzało się, że ćpuny zarażały się od
siebie syfilisem. Podawali sobie towar z jednej pompy, a syfilis przenosi się przez krew,
więc bardziej się bałem, że jakiegoś syfa dostanę czy coś takiego. Żadnego syfa nie
dostałem. Pryszczy też nie było, nie było też pirogena, więc do pewnego stopnia okazało
się to wszystko bezpieczne.
Ćpanie z brudnych strzykawek było według ciebie bezpieczne? Chyba po prostu
mieliście trochę szczęścia.
To znaczy wiesz… Bezpieczne to nie było w ogóle, ale nic mi się nie stało lub
przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. To był jeden z takich razów, który bardzo silnie
pamiętam. Zacząłem sobie później tłumaczyć, że nie mogę tak robić bez przerwy, że
robienie takich rzeczy skończy się dla mnie tragedią.
Koledzy mieli podobne przemyślenia?
A skąd! Przecież to Mietek mnie do tego namówił! Mietek zawsze był takim trochę
nurkiem śmietnikowym. Krakowskie bramy i krakowskie podwórka to było wtedy drugie
miasto. Dziś wszędzie są domofony, ogrodzenia, zasieki. A wtedy były to zrujnowane
piękne podwóreczka, do których można było wejść czy to wypić flaszkę, czy wypalić
blanta. I ile razy wchodziliśmy do jakiejś bramy, żeby napić się wina albo zapalić jointa,
co robiliśmy uporczywie, to Mietek od razu nurkował w śmietniku. Wyciągał jakiś but albo
coś podobnego i mówił:
– Jak ktoś mógł coś takiego wyrzucić? Przecież to jest jeszcze całkiem dobre!
Sprowadzałem go na ziemię:
– Mietek, kurwa! Rzuć to, zostaw to w pizdu!
A on dalej swoje:
– Nie ma mowy! Takich rzeczy nie powinno się wyrzucać. To jest jeszcze całkiem
dobry but.
Tak samo jak jeszcze całkiem dobre strzykawki.
Taki recykling (śmiech). No, ale taki był Mietek – że w ogóle nie można niczego
wyrzucać, że to się jeszcze może przydać. Miał tendencje do nurkowania w śmietnikach. W
ogóle z hipisami tak było. Potrafili na przykład dojadać po kimś w barze mlecznym. Nie
mieli z tym problemu. Potrafili rzucać tekstami: „Patrz, ile jeszcze jajeczniczki zostało, co
ma się marnować!”. Rachu-ciachu i już zjedli. Hipisi robili w tamtym czasie dużo rzeczy, z
którymi ja nie za bardzo mogłem się pogodzić. Byli fajni i byli moimi kolegami, więc
musiałem na to patrzeć, ale nie musiałem tego popierać.
W jakich okolicznościach złapałeś żółtaczkę?
Przywiozłem ze Śląska w 1990 roku. Miałem 29 lat i dość mieszkania z mamą w
małym, ciasnym pokoiku. Za wszelką cenę chciałem się usamodzielnić. Grania na streecie
już za bardzo wtedy nie było. Była za to Wolna Polska, byliśmy już po przewrocie. Moje
granie skończyło się właściwie razem z przewrotem. Ciągle nie miałem gdzie mieszkać.
Szukałem jakiegoś squatu, czegokolwiek, żeby się chociaż trochę usamodzielnić. Wciąż nie
miałem pieniędzy, żeby cokolwiek wynająć. O tym nawet nie było mowy. Byłem biedny. I
nagle odezwali się do mnie koledzy ze Śląska: „Przyjeżdżaj do Zabrza, pełno mieszkań stoi
otworem!”. Myślę: „Ale jak to otworem?”. Okazało się, że doszło do sytuacji, w której
Niemcy Zachodnie ogłosiły, że ktokolwiek, kto – mówiąc w dużym skrócie – miał dziadka
w Wehrmachcie lub może pochwalić się niemieckim obywatelstwem czy nazwiskiem, może
bez problemu przyjechać i zamieszkać. Wśród takich ludzi był na przykład mój kumpel,
który miał ksywę „Szafa”, a tak naprawdę nazywał się Schafenberg. Po prostu nagle pół
Śląska wyjechało do Reichu, w związku z czym w Zabrzu stało pełno pustych mieszkań.
Spotkałem kumpla, który złożył mi propozycję nie do odrzucenia: „Nie masz gdzie
mieszkać – przyjeżdżaj na Śląsk”. Więc wziąłem ze sobą jakieś rzeczy, trochę klamotów,
wsiadłem do pociągu i przyjechałem do Zabrza. Będąc na miejscu, pierdolnąłem z kopa w
drzwi przy ulicy Przy Bramie 4. Otworzyły się. W środku było łóżko, stół, marmurowy
przycisk do papieru, obsadka do pióra z marmuru, zajebiste sprężynowe łóżko, piecyk
gazowy, ogrzewanie typu kaloryfery i kuchenka gazowa. Była duża kuchnia i drugie
pomieszczenie z łóżkiem. Mnie to wystarczyło. Było czysto. Ślązacy to porządni ludzie –
nawet wyjeżdżając, zostawili porządek. Kopnąłem w te drzwi i wyleciał zamek. Listonosz
przynosił do skrzynki rachunki za prąd, za gaz, no to ja je po prostu płaciłem bez żadnego
meldunku, bez żadnego problemu.
Nagle okazało się, że mam mieszkanie. Zaczęli się do mnie złazić hipisi i narkomani z
całego Śląska. Dosłownie tabuny ludzi. Obok była knajpa, która nazywała się Pod
Kasztanami. Bez przerwy padał deszcz, bez przerwy było chmurno i brudno. Taki, kurwa,
syf na tym Śląsku, że ja pierdolę. Wszędzie wystawały z ziemi jakieś druty. Pomyślałem:
„Przejdę się”. I, kurwa, patrzę, a tu leży jakaś kupa szmat. Co to za szmaty? Podchodzę
bliżej, a tu okazuje się, że to człowiek. Wyszedł spod Kasztanów. Ludzie tam ostro pili.
Niebieskie ptaki na nich mówiono. Część z nich pracowała w kopalni. Tacy to byli
porządnymi ludźmi, chociaż też pili. Ale ci, co nie pracowali, to tylko i wyłącznie pili.
Taki kolo jak położył się na chodniku, to zlewał się z nim, wyglądał jak kupa szmat.
Pomyślałem sobie: „No nieźle!”, i tylko ominąłem go szerokim łukiem.
Czemu „niebieskie ptaki”?
Bo byli obdziargani[21].
Długo tam mieszkałeś?
Pół roku. Na górze mieszkał kolega Talent. Był Ślązakiem i ćpunem. Wielokrotnie
robiliśmy na mojej chacie produkcję heroiny. Wtedy okazało się, że jest AIDS i że już są
wśród nas ćpuny, które to AIDS mają. Ze czterech nas tam było. Tym razem była to śląska
ekipa, czyli ani Ciko, ani Radwan, ani Mietek.
Twoja ekipa została w Krakowie.
Zostali, gibali, ćpali sobie tam dalej w Krakowie. A ja pojechałem na Śląsk, bo po
prostu chciałem sobie trochę pomieszkać na swoim. I też tam ćpałem. Był u mnie któregoś
razu gościu, którego imienia nie pomnę. Okazało się, że ma HIV, ale potrafi zrobić towar
jak należy – jest dobrym producentem. Pamiętam, że sytuacja była taka, że wiadomo było,
że on ma HIV, więc każdy miał swój sprzęt i tak dalej. Ale tam jest taki zwyczaj, że ćpuny
jak se przygrzeją, to się całują. I tego chorego na, kurwa, AIDS gościa pocałowałem w
usta. Została mi na ustach jego ślina czy coś i tak to wycierałem, wiesz… Zastanowiłem
się: „Kurwa, co ja robię?” (śmiech). Ale było fajnie, naćpaliśmy się porządnie. On
wszystkim dookoła mówił, że ma HIV-a, więc w pewnych czynnościach już nie moczył
swojej pompy. Uważał na to, żeby nikogo nie zarazić.
Skąd brałeś pieniądze na przetrwanie na Śląsku?
Bida była jak cholera. Na ulicy nie szło tam za bardzo grać. Śląsk był wtedy biedny, a
dodatkowo Ślązacy nie mieli zwyczaju wrzucać do kapelusza. Katowice wyglądały
ohydnie. Zabrze jeszcze gorzej. Także była bida, ale w końcu udało mi się załatwić jakieś
granie, jakiś koncert. I z tego koncertu zarobiłem trochę pieniędzy. Po koncercie
przyszedłem na chatę z około piętnastoma osobami, które się do mnie przyplątały, po czym
spiliśmy się jak bele. Ale już tak naprawdę konkretnie. Całkowicie utraciłem przytomność.
Jak się rano obudziłem, zobaczyłem dziwną scenę. Generalnie balowaliśmy na dwa
mieszkania, na górze w mieszkaniu urzędował Talent, na dole ja. I patrzę się, a w drugim
pokoju u mnie w moim mieszkaniu leżą na podłodze ludzie – jeden na drugim przełożeni
przez siebie jak koty. Pięć, może sześć osób leżało w kałuży wody, a na samej górze Talent.
On nie wymawiał „r”. Tyrpię go, próbuję go obudzić. Pytam:
– Talent, co się stało?
Otworzył oczy i spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem. Widziałem, że jest
kompletnie naćpany, a przecież tylko piliśmy wódkę! Był kompletnie naćpany jakimiś
barbituranami, oczy mu się rozpływały. Spytałem go:
– Co się, kurwa, stało?
Odpowiedział mi:
– Idź na gó(r)ę…
Idę na tę, kurwa, górę, a tam zgliszcza! Odbył się pożar. Talent przygrzewał tam
piecykiem elektrycznym. I jakaś kretynka, jakaś pijana idiotka, którą on chciał przeruchać,
zrzuciła zasłonę na ten piecyk i powstał z tego gigantyczny pożar. Spłonęła górna część
domu i fragment dachu. Prądu nie było, a cała górna część domu przemieniła się w
zgliszcza. Czarne opalone ściany i tak dalej. Schodzę na dół i mówię do kompanów
wczorajszej imprezy:
– O ja pierdolę, Talent! Nic wam nie jest?
Na moich oczach na jego ręce wyrastały bąble. Gość jest poparzony. Nic nie czuł, bo
zeżarł gigantyczną ilość barbituranów. Mówię:
– Talent! Natychmiast musisz jechać na pogotowie! Co się, kurwa, z tobą dzieje?
Jesteś totalnie poparzony!
Obie ręce miał zupełnie poparzone. Wyglądało to po prostu koszmarnie. Mówię do
wszystkich:
– Wstajemy, wstajemy! Budzimy się i idziemy na pogotowie!
Nie było nas stać na taksówkę ani nawet żaden tramwaj, więc poszliśmy na piechotę.
Musiałem go wlec. Ręce zaczynały go już boleć. Zaczął coś burczeć:
– Maciek, coś mnie boli…
Odpowiedziałem:
– Stary! Proszę cię, tylko na to nie patrz.
Okazało się, że w tym pijanym widzie próbował ratować jakieś sprzęty. Wyrzucał
przez okno płonące fotele i tak dalej.
Dotarliście do szpitala?
Jezus Maria, tak! Przyszliśmy wreszcie na to pogotowie. Zapakowali mu całe ręce w
bandaże, po czym wróciliśmy na chatę. Talent cały czas naćpany tymi prochami zaczął
nucić jakiegoś bluesa w stylu Spaliło mi się mieszkanie (śmiech)… I nagle słyszę, że ktoś
puka do drzwi. Okazuje się, że jest to jakiś, kurwa, ćpun, którego ja nie znam, ale którego
zna Talent. Ćpun, który ma wszystko – pełną torbę maku, cały zestaw do produkcji, tylko
nie ma gdzie zrobić. W moim mieszkaniu nie było co prawda prądu, ale wciąż był gaz na
kuchni. Można było to zrobić u mnie. Zmrok zapada, ci warzą tę zupę, cała produkcja
śmierdzi niemiłosiernie. Świecimy jakimiś resztkami świec, które poznajdowaliśmy.
Pomyślałem sobie: „Jezu… Czy ja aby na pewno przeżyję ten Śląsk?”. Rąbnąłem w kanał
tego towaru i postanowiłem, że stamtąd spierdalam. Następnego dnia wyjechałem. Byłem
jeszcze całkiem naćpany, totalnie napierdolony, ale postanowiłem trzymać się planu.
Zostawiłem poparzonego Talenta, zostawiłem mieszkanie, w którym nie było już prądu i
powoli powstawała coraz większa ruina. Z drugiej strony pamiętam, że mimo całej tej
rozjebki, przebywając tam, ćwiczyłem na klarnecie. Ciągle byłem muzykiem, ciągle
starałem się grać. Pisałem też wiersze, ale po pożarze wszystko strzelił chuj.
Co z mieszkaniem? Nie spotkały was prawne konsekwencje za spalenie czyjejś
nieruchomości?
Uwierz mi, że następnego dnia ewakuowałem się stamtąd czym prędzej. Nie wiem, co
dalej działo się z tym mieszkaniem. Natomiast wiem na pewno, że później z Talentem
podziało się bardzo źle…
Mianowicie?
Rozćpał się. Zaczął chodzić na bajzel i handlować wadliwym czy w ogóle
nieprawdziwym towarem. Ludzie zaczęli go ścigać. Sam potrzebował pieniędzy na towar,
to poszedł, naciągnął do pompy herbaty i sprzedał jakiemuś ćpunowi herbatę zamiast
towaru. A sprzedać ćpunowi herbatę to jest ultrachamstwo. Wygląda bardzo podobnie – ten
sam kolorek. Jak sobie jebniesz takiej herbatki z cukrem dożylnie, to będziesz miał
pirogena przez tydzień. Będzie cię trzęsło, będziesz miał temperaturę i dostaniesz pryszczy.
Będziesz ciężko chory. Talent to zrobił, po czym spadły na niego straszne nieszczęścia.
Jedno po drugim. Z tego, co wiem, w tej chwili siedzi w jakimś przytułku. Dariusz K.,
niejaki Talent, był wówczas moim kumplem. Spadły na niego straszne plagi, a przecież
wcześniej był muzykiem, bluesmanem. Nawet teksty pisał. Grał na gitarze i śpiewał z tym
swoim niewyraźnym „r”. Sympatyczny, fajny gość. Ale zaczął robić złe rzeczy. Jak
wyjechałem, to narobił sobie tam niezłego bigosu. Ludzie mówili, że leci w chuja. Mówili,
że jest dilerem, i to złym dilerem. Później wyjechał gdzieś do Niemiec i jak go w tych
Niemczech zbadali, to okazało się, że ma HIV. Potem jak znowu wrócił do kraju, to mówił,
że już nie ma tego HIV-a, że niby mu się cofnął. Nawiedzał mnie. Najeżdżał mnie w
Krakowie, ale nie bardzo chciałem go przyjmować, bo miałem już wtedy dziecko, więc
wiesz… Jak wchodzi taki ćpun, to uwierz mi, że cała chata śmierdzi. Fotel, na którym taki
usiądzie, później normalnie wali. W ogóle ćpuny śmierdzą, bo mają wodowstręt i się nie
myją. Ten towar z niego wyłazi, a on się nie kąpie.
Mówiłeś, że to właśnie na Śląsku złapałeś żółtaczkę. Jak dowiedziałeś się, że ją
masz?
Wyjechałem stamtąd i wróciłem do Krakowa. Jak tylko zobaczyli mnie znajomi na
Bramie Floriańskiej, bo tam się spotykaliśmy, to od wszystkich słyszałem:
– Maciek, jesteś całkowicie żółty!
Nie rozumiałem, o co chodzi. Pytałem:
– Jak to żółty?
A oni:
– Człowieku, masz żółtaczkę jak stąd do Zabrza i z powrotem!
Patrzę się w lustro, a ja jestem, kurwa, żółty! Oczy żółte, skóra żółta. W dodatku
poczułem się dziwnie słaby. Nie mogłem przejść po schodach jednego piętra. Po wejściu
na pierwsze piętro zemdlałem. Pamiętam, że szedłem, a potem następne, co pamiętam, to
jakąś dziwną perspektywę na zasadzie: „Co ja widzę?”. Okazało się, że leżę na podłodze,
że jestem, kurwa, zemdlony. Straciłem przytomność po wejściu na pierwsze piętro.
Zrobiłem badania. Okazało się, że mam żółtaczkę i całkowity ubytek krwi. W kiblu na
Śląsku od dwóch czy trzech tygodni nie było już żarówki, nie było światła. Srało mi się
dobrze, wygodnie mi się srało, ale okazało się, że srałem krwią już dobry miesiąc, co
oznaczało pęknięcie wrzodu. Nie zdawałem sobie sprawy, co się ze mną działo.
Mogłeś umrzeć.
Tak, miałem perforację. Krew w organizmie i kale. Okazało się, że mam utratę co
najmniej litra krwi, jak nie lepiej.
Jak to wyleczyłeś?
Jakieś dziewczyny wzięły mnie w obroty. Robiły dla mnie barszcze. Wszyscy mówili:
„Masz pić barszcz. Czerwony barszcz! Kupuj od bab taki kiszony i pij”. I faktycznie piłem
to litrami. Smakowało jak cholera. Tak mi podchodził ten barszczyk, że hej. Nawet teraz
jak o tym myślę, jak ten barszczyk sobie przypominam, to ślina wypełnia mi całe usta.
Ledwo dałem radę i uwierz mi – po tym wszystkim nie miałem już takich żył… Nagle moi
koledzy pytają mnie: „Gdzie się podziały twoje autostrady? W ogóle nie masz żył!”.
Pamiętam, że nie mogłem grać. Nie mogłem wyjść z domu. Nie miałem siły. Grając na
ulicy, wytrzymywałem nie dłużej niż pół godziny. Chwiałem się i śpiewałem słabym
głosem. W ogóle słabo było ze mną. To było już po komunie, już po przewrocie. Nie mam
skąd wziąć kasy. I to właśnie wtedy postanowiłem, że założę Homo Twist.
„Twist Again”
Nadawaj do mnie w pozytywnej relacji
Bez zbędnych męsko-męskich aberracji
Homo znaczy człowiek a ty szukasz sensacji
Nie znajdziesz żadnych tego typu rewelacji
Twist znaczy twist rock & roll niech zdycha
Bo Twist jest szalony rock & roll to kicha
Buty do szpica brylantyna i łańcuszek
Muzyka dla kretynów pełna tanich wzruszeń
Twist
Twist again
Twist
Ja jestem Homo Twist mam dwa metry i pół
Rapowałem gdy sięgałem ledwo głową ponad stół
I nie zrozum mnie źle kiedy mówię o uczuciach
To jestem szczery bo ja mam uczucia
A nie zbiór etykietek i tandetnych konwenansów
Do użytku na czas kawiarnianych romansów
Jeśli kochasz kobiety one cię kochają
Jeśli lubisz facetów zaraz to poznają
Ja jestem Homo Twist mam zadymę we krwi
Dobrze wiedzą o tym ci którzy w drogę weszli mi
Ja pluję na karierę nie obchodzi mnie zysk
Homo znaczy człowiek a twist to twist
Gdy przychodzi do mnie bieda to wychodzę na ulicę
Wrzuć monetę bo ja na to liczę
Gdy doliczę się tyle że wystarcza na flachę
To wypijam flachę na policję kładę lachę
Bo policjant nosi pałę na wierzchu
W dzień i w nocy przy pogodzie i na deszczu
Nie dla mnie całe to techno – od techno można z nudów zdechnąć
Nie dla mnie całe to porno – od porno ja chcę mieć głowę wolną
Nie dla mnie przyjaźń polsko-niemiecka
Niemców nienawidzę od dziecka
A więc podaj faję w pozytywnej relacji
Bez zbędnych niemieckich dewiacji
Twist again
Twist
Ja jestem Pan Maleńczuk syn Edwarda
Moja głowa to bomba a pięść to petarda
Ja nie gram rock & rolla rock & roll to syf
Homo znaczy człowiek a twist to twist
Więc podaj faję w pozytywnej relacji
Bez zbędnych męsko-męskich aberracji
Homo znaczy człowiek a ty szukasz sensacji
Nie znajdziesz żadnych tego typu rewelacji
Jak ci szło zakładanie kapeli w tak złym stanie zdrowotnym i finansowym?
Problem był taki, że w ogóle nie miałem elektrycznego sprzętu. Miałem tylko
akustyczną gitarę. Zacząłem się zapożyczać, kombinować, że będę teraz elektrycznie grał.
Były z tym same kłopoty.
Odpuściłeś heroinę?
Żółtaczka w międzyczasie sama mi przeszła, ale prawdopodobnie miałem HCV.
Ćpałem zawsze wtedy, kiedy tylko nadarzała się okazja. Nie biegałem już za towarem, ale
ile razy przyniesiono, tyle razy sobie przyładowałem. Odpowiadając na twoje pytanie –
trochę odpuściłem. Przynajmniej na tyle, że sam nie biegałem za towarem. Chciałem to
Homo Twist założyć. Chciałem się jednak jakoś wyprostować. Zależało mi. Nie będę tu
opowiadał o swoich romansach i jakichś tam kobietach, ale były takie rzeczy, więc nie
mogłem być całkowitym ćpunem, bo gdybym był całkowitym ćpunem, to nic bym nie
zaruchał. A jednak ciągle chciałem ruchać. Bawiły mnie te sytuacje. Co do kasy, to mogę
powiedzieć, że dopóki nie wydałem pierwszej płyty Homo [Cały ten seks, premiera 11
kwietnia 1994 r. – przyp. red.] i jej nie sprzedałem, to między 1990 a 1993 rokiem był
bardzo trudny okres, była wielka bieda. Na streecie już się tak dobrze nie grało, a ćpać się
chciało. Wiesz… Nie ma kasy, nie ma skąd wziąć tej kasy. Tonę w jakichś długach,
nieoddanych pieniądzach, to se chociaż, kurwa, przyćpam, żeby odsunąć od siebie
problemy. No i tak to trwało. Prawdopodobnie to właśnie ze Śląska przywiozłem HCV, o
którym dowiedziałem się po wielu latach. Mój organizm to zwalczył. Zostały mi
przeciwciała.
Żółtaczkę wyleczyły koleżanki, HCV zwalczył twój organizm. Silny egzemplarz.
Żółtaczka to jest chyba to samo co HCV. To jest po prostu wirusowe zapalenie
wątroby, które powoduje żółtaczkę, więc raczej złapałem to wtedy, na Śląsku. Do dziś
zastanawiam się, czy przypadkiem nie szarpnąłem tego od któregoś ćpuna. HCV musiałem
zarazić się wszczepiennie. Dobrze, że nie, kurwa, HIV (śmiech)! A przecież był tam jeden
kolega, który miał.
Wszystko, co robiliście, było niehigieniczne i niebezpieczne. Wydaje mi się, że w
czasie, w którym ta książka powstaje, trudno byłoby namówić kogokolwiek na
dożylne zażywanie narkotyków z niesterylnych strzykawek. Może po prostu tylko ty i
twoi koledzy mieliście takie pomysły?
To, co robiliśmy, w ogóle nie było higieniczne, ale było powszechne. Ale nasze
pomysły nie były odosobnione.
Rozumiem, że w tamtych czasach brakowało podstawowych produktów, że nie
dało się tak po prostu pójść do apteki i kupić. A jak już się nawet jedna sztuka ostała,
to nie chcieli wam sprzedać. Ale jest, Panie Maleńczuk, jeszcze coś takiego jak
zdrowy rozsądek...
W naszym przypadku czegoś takiego nie było. Mieliśmy w głowach informację, że
mamy towar, ale nie mamy pompy i to całkowicie odebrało nam zdroworozsądkowe
myślenie. Uwierz mi, że widziałem scenę, w której gościu, który był uzależniony i nie miał
igły, ściął końcówkę strzykawki żyletką i ten ścięty plastik wpierdolił sobie w kanał – w
ten sposób sobie przyćpał, bo nie miał igły. Więc widzisz, takie to były zabawy z tym
Śląskiem, na którym mało co nie zszedłem z powodu pękniętego wrzodu i żółtaczki.
Wróciłeś do Krakowa. Czas na Homo Twist.
Postanowiłem założyć Homo. Zrobiłem bardzo dużo w tym kierunku, włącznie ze
zleceniem pewnemu ćpunowi kradzieży gitary. Krzemiński się nazywał. Ćpun i złodziej
jednocześnie. Agresywny sukinsyn. Jeszcze żyw. Zleciłem mu, bo wypatrzyłem w komisie
zajebistą gitarę Washburna z jednego kawałka drzewa. Jest na wielu zdjęciach. Była to
kremowa gitara o bardzo nietypowym kształcie, której kradzież zleciłem Krzemińskiemu w
zamian za pompę towaru, za dwadzieścia centów. Załatwiłem te dwadzieścia centów,
kupiłem normalnie za pieniądze. I Krzemiński mi ją przyniósł. I na tej oto gitarze nagrałem
kilka płyt Homo Twist.
Fajna gitara cenniejsza od dwudziestu centów heroiny, więc to jednak muzyka
była dla ciebie numerem jeden.
Oczywiście! Miałem idée fixe. Byłem muzykiem.
Później wielu moich znajomych poszło na metadon[22]. Okazało się, że wreszcie jest
w Polsce kuracja metadonowa. I tu trzeba otwarcie powiedzieć – metadon jest zajebiście
silnym narkotykiem, więc to jest takie leczenie, że wiesz… Z deszczu pod rynnę. O tyle
było to dobre dla tych ćpunów, że jak wystoisz swoje w kolejce, to bez dyskusji dostaniesz
słoik ultramocnego towaru. Nie wkłuwasz się, tylko to pijesz, przyjmujesz to doustnie. Był
to taki słodki, gęsty płyn. Taki miodzik. Uwierz mi, że ultramocny drag. W krótkim czasie
rozpoczął się handel tym. Ciko miał cały zapas pełnych słoików. Ćpuny mówiły na to
metaxa. Pamiętam, jak około 2005 roku przyszedł do mnie Ciko i mówi:
– Mam metaxę, chcesz trochę?
– No dobra…
I dał mi pięćdziesiątkę tego płynu. Miałem już wtedy dobre czterdzieści parę lat. Ciko
rzucił jeszcze:
– Nie stresuj się, dobre półtorej godziny do dwóch trzeba poczekać na działanie.
Walnąłem tę pięćdziesiątkę i tak czekam na to działanie, i czekam, i nic nie czuję.
Mówię:
– Ciko, daj jeszcze drugą pięćdziesiątkę.
Ciko:
– Jesteś tego pewny?
– Tak!
I walnąłem jeszcze drugą pięćdziesiątkę, i dalej nic. Mówię:
– Nie ma co, chyba pierdolnę trzecią.
A Ciko na to:
– Nie, nie, nie! Nie bierz trzeciej. Coś dziwnie długo ci wchodzi.
No i jak mi w końcu weszło, to uwierz mi… Trzy dni byłem całkowicie nieprzytomny.
Byłem totalnie napierdolony, a miałem już wtedy dzieci… Miałem żonę, dzieci, dom. I trzy
dni gościu jest na totalnej, kurwa, fazie. Jakaś ciotka przyjechała akurat z Austrii. Jak
otworzyłem jej drzwi, to popatrzyła na mnie raczej nieufnie (śmiech). Od razu wzięła moją
żonę na bok, pytając, czy nie jestem czasem jakimś narkomanem, czy coś (śmiech). A moja
małżonka odpaliła jej:
– Absolutnie, nie! To jest taki typ urody. Tak po prostu wygląda.
Trzy doby byłem kompletnie naćpany tą metaxą. Jakbym walnął trzecią pięćdziesiątkę,
to być może bym umarł. Więc niech mi nikt nie mówi, że metadonem się leczy, bo metadon
to normalny, potężny, zajebiście mocny narkotyk heroinopodobny.
Może w terapii metadonowej chodzi o to, żeby ćpuny się nie kłuły, nie zarażały
itd.
No pewnie tak. Pewnie chodzi o to, żeby już nie dziurawili tego ciała. Wszystkim
ćpunom polecam metadon, gdyż nie trzeba się kłuć (śmiech). Tylko, kurwa, uwaga! Nie
więcej niż pięćdziesiąt gram, bo naprawdę… Ja mam silny organizm, a jak inni to zniosą –
tego nie wiem. Kilka razy bardzo silnie przedawkowywałem różne narkotyki, między
innymi bieluń dziędzierzawy[23]. Śmieszy mnie to do dziś, ale była taka sytuacja, że ktoś w
Polsce od tego bielunia umarł i w telewizji powiedzieli, że dwadzieścia nasion jest dawką
śmiertelną, tymczasem ja zjadłem dwieście… Zjadłem wielką garść tego draństwa. Faktem
jest, że umierałem przez trzy dni. To jest prawda. Bieluń dziędzierzawy działał podobnie
jak parkopan – nie mogłem wstać, w ustach kompletna klucha…
Jak wygląda ta roślina?
To jest jakiś taki krzak. Pełno tego w Polsce rośnie. Nasiona bielunia wyglądają jak
takie malutkie kuleczki. Przyniósł mi je gość, który się nimi napierdolił. Byliśmy na Śląsku.
Zjadłem dwieście nasion. Póki mnie nie sieknęło, czułem się jeszcze w miarę jako tako.
Pamiętam, że nawet poszliśmy na jakąś imprezę. Impreza ta odbywała się w domu, który
był w remoncie. Weszliśmy do chaty, w której nie było nic – puste mieszkanie i nic – ale
ponieważ byliśmy na tym bieluniu, no to wiesz… Równie dobrze mogliśmy sobie
wyobrazić luksusowe sprzęty, których nigdy tam nie było. I pamiętam, że nagle nas wzięło,
żeby gdzieś się przejść, bo to są takie fazy, no nie? Na mnie bieluń jeszcze mocno nie
zadziałał, ale tamten gość już się nafazował. I okazało się, że drzwi są zamknięte, że nie
możemy wyjść. I kolega długo się nie zastanawiając, ten nawalony tym bieluniem, kopnął
w szybę, powodując dwudziestocentymetrowe rozcięcie na nodze szerokości dwóch
centymetrów. Rozciął sobie skórę na bardzo dużej płaszczyźnie, rozciął tak, że mięso
wyszło mu na wierzch, ale uwierz mi… Nie uronił przy tym ani kropli krwi! Doszedł w
tym stanie na pogotowie. Absolutnie nie krwawił. To jest historia z cyklu: wikingowie żarli
jakieś grzyby czy coś w tym stylu, następnie odnosili rany w boju, ale te rany im nie
krwawiły. Coś takiego widziałem na własne oczy dwa razy w życiu. Pierwszy raz to
właśnie u tego gościa na bieluniu. Na siłę musiałem go ciągnąć na to pogotowie, żeby mu
to zaszyli. Rana wyglądała koszmarnie – kilkudziesięciocentymetrowe rozcięcie szkłem,
mięso na wierzchu, fragment mięśnia, fragmenty ścięgien, a jednocześnie ani kropelki krwi!
Drugi raz widziałem coś takiego, jak Bolo się skaleczył, również w nogę, i też wtedy nie
krwawił. Byliśmy wtedy na kwasie. Mówię tutaj o Bolcu, nieżyjącym już raperze, z którym
się kumplowałem. Wciągnęliśmy razem dużo koksu[24], zażyliśmy też sporo kwasu[25].
Bolec lubił kwas, ja niestety mniej. Po wypadku poszliśmy z Bolem na pogotowie z tą
rozciętą nogą, ale chłopak był tak zakwaszony, że po prostu najzwyczajniej w świecie jego
rana nic a nic nie krwawiła. Nie wiem dokładnie, co to jest za medyczny wynalazek, że tak
się dzieje, ale widziałem coś takiego na własne oczy.
To tłumaczy, dlaczego żołnierzom na froncie podawane są twarde narkotyki.
Bardzo możliwe. Są też przeciwbólowe i tak dalej.
Opowiedziałeś, co stało się z kolegą. A co z tobą? Jak się czułeś po zjedzeniu
dwustu nasion bielunia?
Jakimś cudem na ostatnich nogach trafiłem do domu. Czułem, że te nasiona dopiero
zaczynają we mnie buzować. Z trudem przeżyłem dwie noce i dwa dni zwyczajnego
umierania – niczego nie mogłem przełknąć, miałem całkowicie spuchnięte gardło, a
mięśnie prążkowane tak rozluźnione, że nie mogłem wstać. Do tego non stop halucynacje.
Byłem sam, było ciemno, byłem na Śląsku. Ultra halucynowałem. Nie mogłem nic wypić,
miałem całkowicie zaklejone usta. Normalnie, regularnie umierałem. To, że nie umarłem, to
cud. Dopiero później dowiedziałem się, że 20 takich nasion to dawka śmiertelna (śmiech).
Ale co by nie mówić – umierałem. W ogóle narkomania to jest umieranie. Bo cóż z tego, że
w momencie, kiedy jesteś na haju, wszystko jest OK, ale później ten haj schodzi…
I zaczyna się zejście.
Prawdziwy, regularny ćpun nigdy nie dopuści do takiej sytuacji. Natychmiast będzie
biegał, szukał towaru. Będzie biegał i szukał, żeby tylko nie dopuścić do kaca. A ja za
każdym razem dopuszczałem do kaca.
Dzięki temu żyjesz.
Żyję, ale uwierz mi, że umierałem tysiące razy…

18 Relanium – silny lek uspokajający stosowany przy stanach lękowych, problemach z bezsennością.
19 Prokocim – obszar Krakowa wchodzący w skład Dzielnicy XII Bieżanów-Prokocim.
20 Turek – turecka odmiana opioidowego maku.
21 Obdziargani – wytatuowani; dziara – tatuaż.
22 Metadon (Methadone Hydrochloride) – opioidowy lek przeciwbólowy podawany jako środek zastępczy podczas
leczenia osób uzależnionych od heroiny; działanie metadonu jest podobne, ale wielokrotnie silniejsze od morfiny.
23 Bieluń dziędzierzawa – trujący chwast, wywołuje silne halucynacje, pragnienie z równoczesnym lękiem przed
przyjmowaniem napojów z uwagi na trudność w połykaniu, wzrost temperatury ciała do 41 stopni, niekiedy drgawki, ataki
złości lub narkotyczny sen.
24 Koks – kokaina.
25 Kwas – LSD.
Zlot hipisów w Częstochowie
Wielokrotnie słyszałem od kolegów, że największy zlot hipisów i narkomanów Polsce
odbywa się rokrocznie w Częstochowie. Ale to też nie było tak, że wszyscy hipisi byli
narkomanami.
Ale wszyscy narkomani byli hipisami.
Większość, ale nie wszyscy. W Nowej Hucie można było spotkać zwykłych ludzi
uzależnionych od heroiny. W każdym razie – w moim gronie ciągle była mowa, że zbliża
się ten zlot hipisów. Koledzy wbili mi do głowy, że 14 sierpnia muszę być w
Częstochowie. Nie pamiętam dokładnie, ile czasu minęło już wtedy od wyjścia z
więzienia, ale chyba niedługo, więc pragnąłem tej wolności, pragnąłem tych hipisów i
pragnąłem tego zlotu. Mietek siedział wtedy w więzieniu. Sytuacja była taka, że jak tylko ja
wyszedłem z więzienia, to Mietka właśnie zamknęli. Nie przywitał mnie, jak wychodziłem,
bo go właśnie posadzili. Chyba nigdy w końcu razem z Mietkiem na tym zlocie
częstochowskim nie byliśmy.
Za co zamknęli Mietka?
Za produkcję heroiny i za udzielanie tabletek innym ludziom. W żargonie prawnym
nazywało się to „wytwarzanie, nakłanianie, udzielanie” (śmiech). W sprawę tę było
zamieszanych kilkadziesiąt osób. Część z nich pouciekała za granicę. To była komuna –
prawo zachowywało się w skandaliczny sposób, również wobec mnie, o czym będzie
jeszcze mowa. Mietka zamknęli za bezczelność przy zatrzymaniu, za robienie sobie jaj z
milicjantów, których wszystkich znał na pamięć, którym wszystkim mówił per ty albo po
ksywie, i był krnąbrny, dlatego po złości go przytrzymali. Co jakiś czas odbywały się
sprawy sądowe Mietka i pamiętam, że nawet raz pojechaliśmy z kolegami go zobaczyć.
Wszyscy mówili: „Słuchajcie, będzie Kanar [Mietek – przyp. red.]. Jest rozprawa, co
prawda się nie odbędzie, bo nie ma połowy oskarżonych, bo pospieprzali za granicę i
prawdopodobnie ta sprawa nigdy się nie skończy, ale Mietka na razie trzymają, więc
będzie rozprawa, czyli on musi na tej rozprawie być. Będą go prowadzić z aresztu, to
chodźmy go zobaczyć”. Siedział w więzieniu przy ulicy Montelupich. Pamiętam, że na tej
rozprawie zrobił na mnie złe wrażenie. Zrobił się strasznie mordziasty, miał krótkie włosy,
bo go ostrzygli, miał wąs jak Wałęsa i gruby bebzol[26].
Czytelnicy mogą nie wiedzieć, ale Mieczysław jest bardzo szczupłym
człowiekiem. Dlatego zapytam – jak to gruby?
Tak grubego Mietka już nigdy później nie widziałem. Upasł się na więziennym wikcie,
bo regularnie jadł, nie ćpał, matka przynosiła mu żarcie, dziewczyny też mu podsyłały i
wiesz… Zapasł się. Nie był tłusty, ale taki mordziasty. Pamiętam, że był też bezczelny,
strasznie jechał grypserą – coś w stylu: „A powiedzcie tam mojej Staszce, że chuj jej w
dupę, że cały komisariat może ją wyruchać, że już ją pierdolę, że już jej nie kocham”.
Zrobił się strasznie kryminalny. Wywarło to na mnie złe wrażenie, chociaż byłem dokładnie
taki sam jak wyszedłem z więzienia – też bluzgałem, nadużywałem brzydkich wyrazów.
Moi znajomi byli przerażeni, patrząc na mnie, na to, co się ze mną stało. Ale w momencie,
o którym mówimy, kiedy przyszliśmy do Mietka, to byłem już parę miesięcy na wolności i
już mnie trochę wydelikaciło, więc jak zobaczyłem Mietka, którego pamiętałem właściwie
jako rodzaj intelektualisty, który tak po prostu grypsuje i klnie, i bluzga na wszystkie strony
tą mordą jak Wałęsa, to mną wstrząsnęło. W sumie nic takiego się nie wydarzyło –
przyprowadzili go i zaraz odprowadzili. Pomachaliśmy sobie. Zdążył tylko krzyknąć do
mnie:
– O! Maleńczuk!
I tyle. Zabrali go, sprawa się nie odbyła. Mietka trzymali dłużej ode mnie, jeszcze
dobrych parę miesięcy musiałem na niego czekać.
W tym czasie, kiedy Mietek siedział, grypsował i robił się coraz grubszy, ty
pojechałeś na hipisowski zlot do Częstochowy. Jak tam trafiłeś?
Koledzy powiedzieli mi, że jest coś takiego. Zebraliśmy się i pojechaliśmy. Ja miałem
trochę pieniędzy, bo grałem na gitarze na streecie. Wszędzie chodziłem z gitarą
przyczepioną do ręki, kompletnie się z nią nie rozstawałem. Jak już zacząłem grać na tym
streecie, to bez przerwy chodziłem z gitarą. Zawsze ją ze sobą miałem. Wyrobił mi się od
tego taki strzał jak trza. Kręgosłup mi się giął, więc nosiłem ją raz na prawo, raz na lewo.
Był to taki mój krzyż, ale tą gitarą wiele sobie zdobywałem. Zawsze mogłem wpaść do
jakiegoś namiotu, zagrać jakiegoś bluesa i miałem gdzie spać. Na zlocie był ze mną Ciko i
jeszcze jakiś hipis, którego teraz nie mogę sobie przypomnieć… A! Już wiem! To był Edek
Leszczyk.
„Edek Leszczyk”
Edek Leszczyk miał narzeczoną w Bytomiu
Już pociągiem jechał na ślub
Myślę że nie chciał źle – buty i koszulę
Zawinięte w gazetę wiózł
Do Bytomia z Gdańska jest siedemset kilometrów
Pociąg trochę jechał trochę stał
Buty i koszula leżały na półce
Edek Leszczyk trochę na siedzeniu spał
W domu narzeczonej atmosfera napięta
Wiadomo – przecież jutro ślub
Matka się w kuchni krząta i sprząta
Teść wódkę stawia na stół
Edek któremu złodzieje w pociągu
Koszulę i buty ukradli
Chciał zrobić kawał i „ślubu nie będzie”
Powiedział przy kolacji
Chciał tylko żartem powiedzieć przyszłej żonie
Że ślubu nie będzie bo buty ukradli
Lecz ona milcząc zbierała talerze
Więc zdanie powtórzył dosadniej:
„Ślubu nie będzie!” – teść ściszył telewizor
W kuchni szczęknęły talerze
Edek chciał tylko powiedzieć
Że bez butów ślubu nie bierze
Kawał jak widać udaje się świetnie
Pomyślał Leszczyk i wypił herbaty
Żona pobladła ojciec poczerwieniał
A przecież to tylko żarty
Życie najlepsze układa piosenki
Najlepsze sceny ustawia los
To co się stało – stać się musiało
Oto znowu Leszczyka głos:
Ślubu nie będzie – teść zgasił telewizor
Teściowa krzyknęła że skona
Pies zaczął szczekać teść zaczął szczekać
Szczekała też narzeczona
Edek spokojnie podniósł się z wersalki
Spokojnie założył trampki
Poszedł na dworzec tam wsiadł w jakiś pociąg
Jakiś tam – nie wiadomo jaki
O Edku będzie jeszcze później mowa. Był starym hipem, jeszcze z bodaj 1968 roku.
Jak tylko przyszła informacja, że istnieje na świecie coś takiego jak hipizm, to w Gdańsku
powstała komórka, a zakładał ją między innymi właśnie Leszczyk. To był taki hipis
hipisów. Nie szło z nim przejść przez pole namiotowe, bo wszędzie miał znajomych.
Wylądowaliśmy na miejscu – w Częstochowie. Wysiadając z pociągu, przeżyłem jeden z
większych szoków w swoim życiu. Nie wiem, jak to się stało, ale nikt mi nie powiedział,
że 14 sierpnia w Częstochowie jest święto Matki Boskiej Częstochowskiej. Z jakichś
przyczyn ja tego nie wiedziałem. Może dlatego, że byłem partyjnym dzieckiem i w moim
domu nie chodziło się do kościoła.
Tego dnia obchodzisz również urodziny.
Jakoś tak się to wszystko podejrzanie zbiegło (śmiech). Mamy lata 80. Okazało się, że
w Częstochowie jest kilka milionów zwykłych wieśniaków, katolików, którzy idą z
pielgrzymką. Szli przez cały ten główny trakt, który teraz nosi oczywiście imię
Najświętszej Marii Panny. To jest ta ulica, która prowadzi do klasztoru na samej górze w
Częstochowie. Wtedy jakoś inaczej się nazywała, ale mniejsza o to. Szły tamtędy tabuny
rozwrzeszczanych księży wyposażonych w megafony. Cała ta pielgrzymka biła w jakieś
kołatki, śpiewała jakieś piosenki, grała na gitarach. Wszyscy byli brudni, wszyscy
śmierdzieli i nie mieli nic wspólnego z hipizmem. Byłem przerażony, kiedy zobaczyłem
siedzących na kocu normalnych, zwykłych ludzi, takich wieśniaków, czereśniaków na
maksa jedzących jajka na twardo. Zwróciłem uwagę na pewnego człowieka, też bambra,
takiego chudego chłopa. Dosłownie przed moimi oczami wyrósł chudy redneck[27] idący
na kolanach pod tą straszną górę. A wiesz… Sama ta ulica ma z osiem kilometrów, a nie
wiadomo, skąd on przyszedł! W każdym razie – szedł na kolanach, zostawiając krwawe
ślady na ulicy. Pomyślałem sobie: „Stary… Ty to już naprawdę musiałeś nabroić. Co ty
takiego zrobiłeś, że zapierdalasz na kolanach po chodniku?”. Miał całkowicie zdarte
kolana. Zostawiał wielkie, krwawe ślady. Co chwila przystawał. Widać było, że nie może
już iść, a ja nie mogłem oderwać od niego wzroku. Patrzyłem, jak się męczy, patrzyłem, jak
ma jeszcze strasznie daleko – do klasztoru było jeszcze hen, hen, tam gdzieś dopiero na
horyzoncie. I on szedł na tych kolanach, a ja się patrzę na moich kolegów i pytam:
– Co tu jest grane? Gdzie ci hipisi?
– Spokojnie, spokojnie… Będą i hipisi.
– Kurwa, jak na razie to mam ochotę natychmiast wsiąść do pociągu i jechać z
powrotem.
W ogóle się, kurwa, nie spodziewałem, że znajdę się w tabunie katolików. W dodatku
rozkrzyczanych, rozwrzeszczanych i rozemocjonowanych. To były czasy Popiełuszki,
wiesz, o co chodzi… Tam była taka demonstracja siły i takiego właśnie krzykliwego,
chłopskiego, megafonowego katolicyzmu. Zrobiło to na mnie koszmarne wrażenie, jak
najgorsze. To nie miało nic wspólnego z jakąś zadumą czy modlitwą. To był jeden wielki
krzyk, jeden wielki wrzask. Każda kolejna wkraczająca pielgrzymka śpiewała inną
piosenkę. Stałem otumaniony, nie mogąc oderwać wzroku od człowieka na kolanach
brodzącego w kałuży krwi. Otoczył mnie religijny jazgot. Spodziewałem się czegoś
zupełnie innego. Wyobrażałem sobie, że to będzie coś w rodzaju Jarocina. Chciałem
Woodstock, no nie?
Znalazłeś hipisów?
Znalazłem, tylko z boczku. Okazało się, że ci ludzie, których szukałem, koczują w
samym mieście na trawnikach. Przeszliśmy kawałeczek drogi i nagle zobaczyłem słup
wody napieprzający w powietrze. Okazało się, że hipy leją wodę z wozu strażackiego
pionowo do góry. Upał był jak diabli. Strażacy im pozwolili. I stał hip, niejaki Irek ze
Śląska, taki, co się z nim później zaprzyjaźniłem. Chudy, wysoki, mojego wzrostu. Piękny
był. Miał długie włosy, ciemną karnację, całkowicie indiański wygląd. Jego kumpel
trzymał tego węża. Woda się lała, a dookoła hipisi robili sobie prysznic. Ja byłem prosto z
pociągu brudny i w ogóle, więc momentalnie zrzuciłem z siebie ciuchy i zostałem w
slipach, nie? I ja się patrzę, a Irek mnie myje! Wiesz… Podchodzi hip i mówi:
– Poczekaj, ja cię umyję.
I umył mnie (śmiech).
Nie czułeś się niekomfortowo?
Teraz bym się czuł, ale wtedy w ogóle nie odbierałem tego w ten sposób. Chociaż
później okazało się, że Irek faktycznie miał takie inklinacje. Potraktowałem to po
hipisowsku. Umył mnie piękny, kurwa, Indianin ze strażackiego węża – czad! Był to
moment, kiedy zobaczyłem, że są w Częstochowie hipy, których szukałem. Wszyscy byli
wychudzeni, wszyscy mieli długie włosy, wszyscy wyglądali zajebiście! Spodobało mi się,
o to mi chodziło! Dziewczyny wyluzowane, jakieś niemowlaki i tak dalej. Pole namiotowe
pełne hipów – fajnie!
Wróćmy do starego hipa Edka, który znał tylu ludzi, że nie mógł swobodnie
przejść przez pole namiotowe.
Edek kroku nie mógł zrobić! Przejść z nim przez to pole, to była po prostu gehenna
(śmiech). Cały czas jakieś laski krzyczały:
– Edek, Edek, chodź do nas!
On miał wtedy jakieś 35 lat, a może nawet więcej, może 40. Dla nas to on był stary.
Miał brodę i bardzo ciemne, czarne włosy. Ja miałem wtedy ze 22, może 23 lata, to było
chwilę po moim wyjściu z więzienia. Edka ze wszystkich stron nawoływały do namiotu
hipiski. Mówię do niego:
– Edek, kurde, może jakoś się z dziewczynami zintegrujemy, wiesz…
– Już dobra, dobra, cicho, cicho! Później cię poznam.
Ze wszystkich stron nawoływały go te dupy, co chwila ktoś go zatrzymywał, cały czas
rzucał komuś:
– Już dobra! Już zaraz przyjdę do was, ale dajcie przejść, bo kroku nie mogę zrobić!
Ale udało się, doszliśmy w jakieś tam konkretne miejsce, żeby rozbić namiot, a Edek
już gdzieś w międzyczasie zniknął. Rozbiliśmy namiot, siadamy przed nim, a tu sytuacja
taka, że – mówiąc krótko – nie ma towaru! Ale i tak było fajnie, więc wyciągnąłem gitarę i
zacząłem grać. Obok nas stała grupa hipów, ale wyczułem od razu, że nie chcą się
kolegować. Mieli trawę, a ja wtedy jeszcze nigdy nie jarałem. W każdym razie
zauważyłem, że stoją hipy grubo powyżej trzydziestki – tak zwane dinozaury. Stali w kręgu,
gęby mieli roześmiane od ucha do ucha i jarali wielką, ogromną, gigantyczną faję. Wtedy
jointy nie istniały, była tylko faja. Jarali tę faję, ale my ich nie znaliśmy, oni nas nie znali,
dodatkowo ja miałem krótkie włosy, rozumiesz – nie pasowałem… Widziałem, że
ewidentnie nie chcą nam dać zajarać. Nikogo nie znaliśmy, nie wiedzieliśmy, jak się do
tego kółka przykleić, zrobiło się niewyraźnie. Padło pytanie: „Która jest godzina?”. Nikt
nie miał zegarka, ale jakoś tam zorientowaliśmy się, która jest mniej więcej godzina. I Irek
mówi coś takiego:
– Niedługo powinien przyjechać pociąg z Torunia.
Pytam:
– No i co z tego?
A on:
– Tam powinni być moi kumple, a jak oni będą, to na pewno będą mieć towar. Oni
zawsze mają. Idziemy na dworzec!
Więc z powrotem poszliśmy z tego pola już z Irkiem, którego właśnie poznaliśmy. Irek
był ze Śląska, dokładniej z Zabrza. Później się zakumplowaliśmy. Okazało się, że Irek
koleguje się z Mietkiem, którego nie było z nami, bo gibał wtedy w więzieniu. Celem
dotarcia na dworzec Irek ponownie przeprowadził nas przez katolicki tłum (śmiech).
Niewyróbka…
Jak na wasz widok reagowali pątnicy?
Wrogo – patrzyli spode łba. Nie rozumiałem, dlaczego w tym samym miejscu jest
jednocześnie zlot hipisów i katolicka pielgrzymka. Później okazało się, że te nasze
hipisowskie zloty organizowali księża. Pole namiotowe dawał ksiądz. My byliśmy trudną
młodzieżą, a oni mieli swoją ewangelizacyjną komórkę. Prowadził to wszystko ksiądz
Szpak. Gość z Warszawy, nie wiem, czy wciąż żyje. Kręcił się wokół SOS-u[28] i w 80.
latach miał przy sobie ogromną grupę narkomanów, których ekumenizował. Takie ksiądz
Szpak miał zadanie. I dlatego ci hipisi tam w ogóle byli, bo ksiądz dawał pole i można
było rozbić się na nim za darmo. Przynosili jedzenie i tak dalej. Wszystko za free.
Ekumenizowali was dyskretnie czy jawnie?
Jawnie, jawnie! Kpiliśmy z tego. To był szczyt, co ci księża wyczyniali. Mieli
specjalny ekumenizacyjny namiot z megafonem… Forget it (śmiech)! Bez przerwy ktoś
przez ten megafon gadał coś w stylu: „Pamiętajcie, żeby się dobrze bawić, żeby był
spontan. Pamiętajcie, żeby szanować drugiego człowieka”, a my wiesz: „Niech już ten
gościu przestanie”, i tak dalej, ale dojdziemy jeszcze do tego.
Co z transportem z Torunia? Koledzy Irka mieli przywieźć towar.
Wróciliśmy na dworzec. Przyjechał pociąg z Torunia. Irek był wysoki, więc
wypatrywał kolegów. I patrzył, patrzył, i nagle krzyknął:
– Kurwa, są!
Z pociągu wysiadło trzech gości z wielkimi plecakami…
Pełnymi wiadomej substancji.
Żebyś wiedziała! I to już nie maku, tylko gotowego towaru. Wielkie słoje! Przyjechali
wszystkich obdzielić. Dużo tego nagotowali. Znowu wylądowaliśmy na polu namiotowym.
Oni brudni, spoceni, naćpani, zadowoleni. Waliło od nich na maksa. Irek spytał chłopaków:
– Macie?
A oni nas zapraszają:
– Mamy, mamy… Chodźcie z nami.
Poszliśmy z nimi, pomogliśmy im z plecakami. Rozłożyliśmy wielki namiot, a oni od
razu wyciągnęli półtoralitrowy słój towaru. Ogromny słój pełen czarnego skurwysyna.
Czyli przywieźli gotowy kompot?
Tak, mieli tego z tysiąc działek. W związku z tym w naszym namiocie zaczęło się
robić gęsto. Weszliśmy pierwsi – ja, Ciko, Irek i tych trzech gości, co przyjechali z
Torunia. Wszyscy wyciągnęli łapy i dawaj z tego słoja ciągnąć do strzykawek. Znowu, o ile
sobie przypominam, waliłem w kanał z cudzej pompy. Chyba tylko igłę miałem swoją. Ale
pompy nie było gdzie wygotować, było tylko płukanie w wodzie. Mówiąc w skrócie –
płukanie pompki w deszczówce. Trzeba było przede wszystkim wytrzeć do sucha, żeby nie
dostać pirogena. I kolega z Torunia chlasnął mi około półtora centa. Zrobiło mi się super.
Spadł deszcz. Tych hipisów od marychy już gdzieś wywiało. Deszcz spadł, a my w ogóle
wiesz… Naćpani, nie? Zajebiście! Rozgadałem się… Wszyscy wtedy mieli długie włosy, a
ja byłem prawie łysy, bo byłem po więzieniu, więc musiałem się wszędzie wszystkim z
tego tłumaczyć. Chciałem, żeby zrozumieli, że jestem jednym z nich. Jak się już rozniosło,
kim jestem, to zrobiło się całkowicie wesoło…
No tak – w Krakowie wszyscy wiedzieli, że jesteś gwiazdą opozycji, a w
Częstochowie no name.
Moje nazwisko szybko zrobiło się znane również tam. Jak już się rozniosło, a miałem
ze sobą gitarę, to za chwilę dookoła zrobił się tłum hipisek i hipisów. Jakaś stara hipiska
zaczęła do mnie bajerzyć, ale nie miałem do niej melodii. Poza tym po tym towarze w
ogóle nie miałem ochoty na laski. Raczej interesowało mnie poznawanie ludzi, granie na
gitarze, wiesz…
Taki chyba właśnie jest ten narkotyk – wyciszający i do gadania.
Tak. Czujesz superempatię. Chodziliśmy po skałkach, zrobiło się fajnie, poznałem
jakichś dwóch Węgrów. Próbowałem dogadać się z nimi łamaną angielszczyzną. Okazało
się, że też ćpają, ale pamiętam, że nie dawaliśmy im naszego towaru.
Dlaczego?
Tamci z Torunia powiedzieli:
– Nie, nie, nie! Tym Węgrom nie dajemy. Nie znamy ich, nie będziemy im dawali.
Za to laski grzały w naszym namiocie. Zrobiło się gęsto. Jak się już okazało, że jest
towar, to owszem – zaczęły się pielgrzymki, ale do naszego namiotu (śmiech)… My już z
niego wyskoczyliśmy, bo byliśmy naćpani, ale w środku dalej towarzystwo się mieliło. No
i w pewnym momencie jakichś dwóch nieznanych mi gości zamachało do nas. Siedzieli i
uderzali w śmieszną bajerę. Rechotali, więc się do nich przysiedliśmy. Tam to w ogóle
było tak, że jak ktoś fajnie wyglądał, to się do niego podchodziło. I okazało się, że jeden z
nich jest jakimś niewydarzonym aktorem. Dorwali się do megafonu – tego, którym
ekumenizowali nas księża, i gościu wygłosił coś, czego słuchając, zwijałem się ze śmiechu.
Niestety nie pamiętam całego wiersza, ale wiem, że nosił tytuł Szczaczka. Od tego czasu
używam słowa „szczaczka”. Aktor wygłosił cały wiersz do rymu o tym, jak komuś chce się
lać. Było to długie, bardzo zabawne, do tego jeszcze wygłoszone przez megafon. W
pewnym momencie zobaczyłem, że leci do tego gościa ksiądz i krzyczy:
– Stop! Tu nie można prezentować takich treści! Nie wolno!
Mówię:
– Co nie wolno? To jest hipizm!
A moi koledzy na to:
– Ty! To jest Szpak. Cicho!
I ja dopiero wtedy zacząłem rozumieć tę zależność hipisów i księży. Dużo hipów
przyklejało się w tamtym czasie do parafii. Tam jednak można było przyjść na wigilię,
zjeść czy coś. A trzeba też pamiętać, że wielu hipisów to byli ludzie bezdomni.
Księża wam pomagali, więc może nie byli jednak tacy źli?
Pomagali, ale uporczywie nas ekumenizowali, co było kompletnie bez sensu. Ja
uważam tego całego Szpaka za kretyna. Nie mogłem się z tym gościem dogadać na żadnej
płaszczyźnie.
Liczyłeś na to, że duchowni wspierają hipisów bezinteresownie?
No tak! A tymczasem ta ich ekumenizacja była bardzo silna, jawna. Pytałem hipisów:
„Ludzie! Co wy tak łazicie za tym katabasem? Przecież to Bogusław! Nie widzicie tego, że
to zwykły pedryl? Przecież to ksiądz!”, a oni wiesz… „No i co z tego, że ksiądz?”. Nie
rozumieliśmy się. Albo to ja nie rozumiałem. Wielu rzeczy jeszcze wtedy nie rozumiałem.
Na przykład, że można być jednocześnie hipisem i katolikiem. Było to dla mnie niepojęte.
U mnie to było tak – Jezus owszem, Jesus Christ Superstar jak najbardziej, ale katolicyzm
kościółkowy to już absolutnie nie! Co mi tu będzie ksiądz mówił, jak mam żyć! No i
właśnie dlatego w końcu wyproszono nas stamtąd. Ksiądz Szpak zrobił się ewidentnie
niemiły. Ja byłem łysy, w ogóle nie wyglądałem na hipa, plus jednak robiłem mu krzywą
robotę, naśmiewając się z katolików.
To już koniec zlotu? Nie zabawiłeś za długo.
Szpak wywalił nas na szczęście tylko ze swojego namiotu, ze swojej okolicy. Dookoła
tego namiotu siedziały wielkie grupy hipów z nim zintegrowanych. Więc przenieśliśmy się
kawałek dalej i zapanował spokój. Zapadł zmrok. Łaziliśmy z Irkiem po polu, gadaliśmy
sobie. Dopiero co go poznałem, ale spodobał mi się ten kolo. I tak sobie spacerując,
zobaczyłem, że przed jednym z namiotów siedzi zajebisty hip. Taki wiesz… Pieszczochy,
obwieszony łańcuszkami, długie włosy, skłute łapy. A dookoła niego tabun lasek, różnych
ludzi. Pytam Irka:
– Kto to jest?!
A Irek mówi:
– To jest Rysiek Riedel. Wokalista zespołu Dżem.
– Czad! Kurwa! To jest on!
Pamiętam, że to był okres dużej popularności utworu Paw.
Nie wiedziałeś wcześniej, jak wygląda Riedel?
Telewizji praktycznie nie było, środki przekazu były ograniczone. Nie wiedziałem, jak
Rysiek wygląda, nie miałem pojęcia! Po raz pierwszy usłyszałem zespół Dżem w głośniku
więziennym, jak grali utwór Paw. Potem okazało się, że grał w tym zespole wtedy
perkusista Grzesiek Schneider, który później grał ze mną w Homo Twist. Siedziałem w
więzieniu i spodobał mi się ten numer.
Jakie wrażenie zrobił na tobie Rysiek?
Przede wszystkim nie wiedziałem, że jest ćpunem. A to ćpun, i to jaki (śmiech)! Jak on
wyglądał! Uwierz mi, że Rysiek był wtedy prawdziwą gwiazdą podziemia. Wyglądał
pięknie. Miał wysokie buty do kolan i białą, zajebistą, rozchełstaną koszulę. Wyszpaniony
był jak trza! Do tego miał te skłute łapy. Naćpany był jak automat! Mówię sobie: „Nie no,
kurwa, nie mogę takiej okazji przepuścić. Idę po gitarę!”. Zrobił się wieczór. W namiocie
Riedla siedział z nim cały czas jakiś jego kolo, który wyglądał, jakby miał pomalowane
oczy, ale nie był umalowany, tylko taką miał po prostu oprawę tych oczu. Miał je bardzo
wyraziste. Cały był taki ciemnawy. To był Ślązak. Okazało się, że to nadworny producent
Riedla, że Rysiek go ze sobą ciąga, bo gość mu wszystko organizuje, produkuje, wiesz…
Stanowili taką parę. I obydwaj byli obwieszeni łańcuchami, mieli pieszczochy. Wyglądali
rockandrollowo na maksa. Ja to byłem przy nich dzieckiem w piaskownicy – koszulka w
paski i łysa pała. Jedyne, co miałem w hipisowskim stylu, to jakieś koraliki, które na
szybko założyłem. Nie wyglądałem w ogóle wiarygodnie jako hipis. Mówię:
– Idę po gitarę, zagram mu coś!
Przyniosłem sprzęt i zagrałem Rambling On My Mind. Udało się – gwiazda podniosła
głowę. Riedel powiedział:
– No tak to ja rozumiem. Zapraszam do mojego namiotu.
Wszedłem z nim do namiotu, poznaliśmy się. Mieli bardzo mocny, czarny towar.
Kolega funkcyjny fajnie wszystko przygotował i podał mi w kanał. Dobrze nawalony
wyszedłem z namiotu, a potem graliśmy bluesa do upadłego. Rysiek przyśpiewywał mi
refreny. Znał większość kawałków, które grałem. Byłem wtedy obcykany w takich
klimatach jak Robert Johnson, J.B. Lenoir, Lightnin’ Hopkins, Muddy Waters, John Lee
Hooker, Bo Diddley. Zaimponowałem Ryśkowi, że potrafię grać Bo Diddleya. Faktycznie
spędziłem sporo czasu, żeby się tego nauczyć. Bo Diddley ma specyficzny rytm, nie każdy
potrafił to połączyć – żeby jednocześnie grać i śpiewać. To było trudne, ale ja miałem to
obcykane, bo grałem na streecie.
Ciko i Irek byli z tobą?
Chłopcy siedzieli razem ze mną. Trzymaliśmy się w grupie. Cały czas razem. Był to
bardzo miły wieczór. Riedel dał mi swój numer. Powiedział, że kiedykolwiek będę chciał
wejść na jego koncert, mam wjazd free, i że wieczór też mu się podobał, że było super. I to
właściwie tyle, ile ja pamiętam z wypadu na częstochowski zlot hipisów. Następnego dnia
wróciliśmy do Krakowa, a następnie wpakowałem się w romans. Daj spokój… Moi
koledzy pojechali na Davisa, który pierwszy raz przyjechał do Polski, a ja zostałem przez
babę na chacie. Dramat.
Sala Kongresowa w Warszawie, rok 1983.
Koledzy pojechali na Milesa, a mnie zatrzymała moja nowo poznana dziewczyna
Anka Szarbińska.
Miała jakiś powód? Przecież mogła pojechać z tobą.
Anka się wszystkiego bała. Była córką lekarza. Była bardzo strachliwa, miała
wieczną depresję, płakała bez powodu i tak dalej… Taki typ. Wiesz… Poetka. Mówiła mi:
– Nie jedź z nimi! Jesteś na warunkowym [warunkowe zawieszenie wykonania kary –
przyp. red.]. Musisz pracować! Przecież jak pojedziesz, to nie będziesz pracował, a jak w
pracy powiedzą, że cię nie było, to przyjdą po ciebie i znowu cię zamkną!
Tak się dałem nastraszyć. Jak głupi! Jak ten debil nie pojechałem na Davisa! Moi
koledzy pojechali, a ja zostałem pod kołdrą u Anki Szarbińskiej, co też miało swoje miłe
strony, gdyż jej ojciec – lekarz internista – miał swoją skórzaną walizkę…
A w walizce same skarby. Co znalazłeś?
Nieprzebrane skarby! Walizkę tę trzepałem wielokrotnie. Ale to było tak, że żeby mu
przegrzebać walizkę, to stary musiał być w domu, bo on się z nią dosłownie nigdy nie
rozstawał. Nigdy nie miałem wystarczająco dużo czasu, żeby przetrzepać ją naprawdę
solidnie. Zawsze musiałem to robić na szybko, więc albo wtedy kiedy spał, albo wtedy,
kiedy był w kiblu. Znalazłem tam na przykład relanium w ampułkach, ale było słabe – tylko
mnie to zamuliło.
Tata Ani wiedział, że podkradasz mu leki?
Nigdy nic nie powiedział. Ale teraz lepsza historia – znalazłem u niego adrenalinę!
Była to ampułka z żółtym płynem z napisem „Adrenalina”. I tak się zastanawiam: „Walnąć
sobie jedną czy od razu dwie?”. Poszedłem z tym do kibla, a tymczasem stary w domu,
matka w domu i Anka też się gdzieś plątała. To była porządna rodzina, a ja wiesz… Siedzę
w kiblu ze strzykawką i adrenaliną, którą zamierzam sobie czym prędzej zaaplikować.
Pochodzenie tych ampułek było wiadome, więc bezpieczne, ale co to w ogóle jest ta
adrenalina, jak ona na mnie zadziała – tego nie wiedziałem. Mówię ci, że mało, kurwa,
brakowało, a doszłoby do tragedii! Pierdolnąłem te dwa strzały…
Może trzeba było zacząć od jednej ampułki? Poczekać, aż zacznie działać.
Mówiłem ci już, że w tej kwestii nigdy nie bawiłem się w półśrodki (śmiech)…
Nigdy! Chciałem się ostro naćpać, ostro się nawalić.
Mogłeś umrzeć. Zdajesz sobie z tego sprawę?
Uwierz mi, że byłem bliski śmierci, jak to strzeliłem. Ja nie wiem, ale to się chyba
podaje jakoś domięśniowo, a ja trzepnąłem dożylnie. I to podwójną dawkę! Zrobiło mi się
żółto przed oczami. Dostałem porządnego strzała w mózg. Poczułem się okropnie. Wypadła
mi strzykawka, spadłem z kibla, na którym siedziałem. Przez jakiś czas leżałem na
podłodze, kompletnie nie zdając sobie sprawy z tego, co się ze mną dzieje. Zastanawiałem
się: „Jak ja w ogóle wyjdę z tej łazienki?”. W końcu ktoś zaczął pukać do drzwi. Okazało
się, że to Anka. Otworzyłem i mówię do niej:
– Przeprowadź mnie szybko przez przedpokój. Walnąłem sobie coś podejrzanego i nie
wiem, czy przypadkiem nie umieram…
A Anka wiesz… Przerażona. Weszła do łazienki, a tu następująca sytuacja – gościu
półprzytomny, strzykawka na podłodze… Przeflancowała mnie, ale od tego momentu
patrzyła już na mnie innym wzrokiem. Miała rację. Faktycznie ją wykorzystywałem.
Co wydarzyło się po wyjściu z łazienki?
Wyszedłem od Szarbińskich. To znaczy, wiesz… „Wyszedłem” to duże słowo, prędzej
– zostałem wyprowadzony, nie? Anka mnie wyprowadziła. Musiałem wyjść. W tym domu
oprócz rodziców byli często jacyś pacjenci. Do dziś nie wiem, jakim cudem dotarłem do
swojego domu. Ale wróćmy do tematu torby ojca, do której jeszcze wielokrotnie
zaglądałem, w której w późniejszym terminie okazało się być zdecydowanie ciekawiej
(śmiech)!
Co takiego tam jeszcze znalazłeś?
Znalazłem lek o nazwie deseril. Były to niebieskie tabletki. Napisane było, że są od
bólu głowy, ale jak przeczytałem skład, to od razu rąbnąłem całą fiolkę. W składzie był
Lysergic Acid[29], czyli LSD. Pomyślałem sobie: „Jak to jest możliwe, że poważny pan
doktor Szarbiński ma Lysergic Acid w swojej apteczce?”. Uznałem, że jeśli to jest na ból
głowy, to spokojnie mogę zjeść osiem tabletek. To były takie małe niebieskie tableteczki.
No i zjadłem – był to najlepszy kwas, jaki kiedykolwiek w życiu zażyłem. Już nigdy
później LSD tak dobrze mi nie smakowało. Nie wiem, czy to dlatego, że to był mój
pierwszy raz, czy może dlatego, że produkowała to słynna firma Sandoz. Mieli później
proces o wprowadzanie tego leku z LSD na rynek. Musisz mnie zrozumieć – jak
zobaczyłem, że mam przed sobą Sandoz i LSD w składzie, to ja sobie coś takiego po prostu
zabieram (śmiech). Dostałem genialnego strzała. Widziałem wszystko w trzech wymiarach.
Ba! Ja widziałem w dziesięciu wymiarach! Głaskałem domy, bo wydawało mi się, że są
pluszowe, przytulałem się do drzew, zagadywałem na ulicy przypadkowych ludzi…
Byłeś sam?
Tak, byłem solo. Ale najbardziej podobały mi się domy. Byłem zafascynowany
architekturą. Łaziłem po mieście [Kraków – przyp. red.] i wyobraź sobie – przypomniałem
sobie nagle, że jestem zaproszony na wesele. Żeby było śmieszniej – było to wesele mojej
żony.
Nie rozumiem. To był twój ślub?
Nie. Ona brała ślub, ale nie ze mną.
W świetle polskiego prawa i panującej tu religii to raczej mało prawdopodobne,
aby twoja żona brała ślub z innym mężczyzną.
Trochę nie po kolei opowiadam, ale Basia, która była matką mojego dziecka,
zaprosiła mnie na swoje wesele. W międzyczasie urodziło mi się dziecko. Nie wiedziałem
nawet, że Baśka jest w ciąży, a ja już z nią nie byłem. Później się dowiedziałem. Nasz
związek całkowicie się nie udał, ale ona znalazła sobie męża. Był nim niejaki Prezes,
zawodowo – szef Monaru. Prezes przez pięć lat był ciężkim narkomanem, ale wyszedł z
tego i zaczął leczyć ćpunów. No i on przyjął ją pod skrzydła z tym brzuchem, a ona jego z
kolei do swojej willi, bo jej stary był jakimś emerytowanym dyrektorem. Taki to był
między nimi układ. No i był ten ślub. Jestem zaproszony, a ja na kwasie jak cholera
(śmiech). Zakwaszony jak trza! Wchodzę, a tam tłum ludzi, wielu z nich nie znam. Widzę,
że brat pana młodego, Prezesa, chamek ze wsi, nie za wysoki, krępy, mocno zbudowany,
krzywo się na mnie patrzy. Ja na tych tabletach, które coraz bardziej mi walą, a tam jeszcze
był alkohol. Długo mi to LSD wchodziło, ale już czułem, że coraz mocniej mnie rąbało. I
widzę, że gościu – brat Prezesa – ewidentnie śle mi złą falę, patrzy się na mnie spode łba.
Więc podszedłem do niego i zapytałem grzecznie: „Coś ci się, kurwa, nie podoba?”, a on
zdjął koszulę i idzie na mnie!
Znaliście się?
Dobrze wiedział, kim jestem. Rozpierdoliliśmy całe wesele. On wiedział, że ja
jestem ojcem dziecka – Zuzanny, co to ją niby porzuciłem… O to chodziło. No i wiesz…
Zrzucił koszulę i do ataku. A ja na tym kwasie stałem się jakby ninją. Zacząłem go dręczyć.
Wiedziałem, co za chwilę zrobi, przewidywałem jego ruchy. Chwyciłem się gałęzi i
uderzyłem go obydwiema nogami w klatę! Zrobiłem to jak Jackie Chan. Ośmieszyłem go,
no i w końcu go zabrali, ponieważ dostał już nie wiadomo ile razy w mordę – i z kopa, i z
pięści. Ganiałem się z nim po terenie, chowałem się za drzewa, naśmiewając się z niego,
że nie może mnie złapać. Był coraz bardziej rozwścieczony i coraz bardziej spocony, bo co
chwila dostawał strzała nie wiadomo skąd. Narobiłem tam syfu na maksa – Baśka się
rozpłakała, jej nowy mąż Prezes zaciskał zęby. Słabo wyszło. Prezes był wieloletnim,
ciężkim narkomanem, który ćpając, kończył psychologię kliniczną w specjalizacji leczenia
narkomanii. Prezes miał dostęp do amfy, ale był normalnym, regularnym ćpunem heroinistą.
Czasami przychodziliśmy do Monaru i pytaliśmy Prezesa:
– Ile tych kropel dać? Ile bezwodasa? A jak długo robić odparówkę?
A on:
– Kurwa! Wiecie dobrze, że nie mogę wam tego mówić, ale trzy, cztery krople
wystarczą.
Potrafił się w tym rozkręcić (śmiech). Prezes nigdy nie wrócił do ćpania, ale miał też
okres, kiedy strasznie chlał. Próbował zalać wódą brak hermana, ale podobno wtedy
przemieniał się w okropnego człowieka i wszyscy spierdalali z tego Monaru.
Jaki był finał incydentu weselnego z twoim udziałem?
Rozpieprzyłem wesele matki mojego dziecka. Baśka się popłakała, Prezes się
wściekł. Tyle.

26 Bebzol – duży brzuch.


27 Redneck – wieśniak, cham.
28 SOS – Stołeczny Ośrodek Socjoterapii; placówka resocjalizacyjna dla trudnej młodzieży.
29 Lysergic Acid Diethylamide – LSD, tak zwany kwas; twardy narkotyk wywołujący silne halucynacje.
Rysiek Riedel
Dał mi swój numer na zlocie hipisów w Częstochowie. Po powrocie stamtąd
próbowałem się do niego dodzwonić. Myślałem, że może załatwi mi jakieś granie czy coś.
On w tej Częstochowie sugerował, że chciałby coś ze mną zrobić. Nie do końca
zrozumiałem, co dokładnie, ale pamiętam, że atmosfera tego spotkania była bardzo miła,
więc liczyłem na jakiś konkret. Później grałem na streecie, ale chciałem iść do przodu,
rozwinąć się, więc pomyślałem sobie: „Mam telefon do Riedla, więc zadzwonię!”.
Odebrał całkiem zmarnowany. Od razu wyczułem, że nie ma ochoty ze mną rozmawiać.
Powiedział, że myślał, że możemy sobie razem pograć na ulicy. Odpowiedziałem mu:
– Sorry, stary, ale na ulicy to ja sobie mogę zagrać sam. Bez ciebie. Robię to bez
przerwy, ale już nie chcę tego robić.
Na streecie nie był to taki znowu zły czas. Tym bardziej że byłem jeszcze świeży,
nieopatrzony. Grałem bluesa.
Przecież Riedel był już wtedy gwiazdą, więc nie musiał grać na ulicy.
Jakieś takie ćpuńskie pierdolenie, wiesz, jak to jest… Później okazało się, że Dżem
strasznie pnie się w górę. Wypełniali wszystkie sale. 10-lecie grupy odbywało się w
katowickim Spodku, który mieści 10 tysięcy ludzi. Wybili salę do ostatniego miejsca –
pełny Spodek. Taka to była impreza! Ile razy Rysiek przyjeżdżał do Krakowa, tyle razy
ładowaliśmy się na backstage. Przynosiliśmy mu jointy, a on za każdym razem nas
wprowadzał. Pamiętam, pod tym względem był zawsze niezwykle lojalny. Był miły, bo był
naćpany. Będąc naćpanym, łatwo jest być miłym, no nie (śmiech)? Więc może to dzięki
ćpaniu, a może dlatego, że był Ślązakiem. Bujał się cały czas z tym swoim freakiem, tym
swoim producentem, czy kim on tam był, który zawsze miał dla niego hermana. Ale co tu
dużo mówić… Rysiek był w coraz gorszym stanie, miał coraz gorsze zęby, a tu nagle,
kurwa, wiesz… Telewizja! Dawniej był to band podziemny. Przychodziły tłumy ludzi, ale
telewizja się nimi nie interesowała. I nagle pojawił się manager, niejaki pan J. Nie wiem
dokładnie, czy to jego zasługą był ten wielki wzrost zainteresowania telewizji i w ogóle
mediów Dżemem, czy po prostu taka była kolej rzeczy, że zespół zrobił się już tak
popularny, że nie dało się go nie zauważyć. Wcześniej w ogóle nie puszczali Ryśka w
radiu, a to dlatego, że nie nagrywał płyt. Przez wiele lat Dżem nie miał ani jednej płyty na
koncie, a mimo to grali dla pełnych sal. Taka była komuna. Jak już w końcu wybili ten
Spodek, to wszystkim nam spadły szczęki. Później nagrali jakiś taki album, który nikomu
się nie podobał, ale nagrali też utwór Paw, który był fajny, i jeszcze kilka tego typu
pojedynczych rzeczy. Nie wiem w końcu, czy przez nowego impresario J., czy to się stało
samo, ale Rysiek zrobił się w tamtym momencie strasznie popularny. Zaczęli go
fotografować i okazało się, że ma rozpierdolone zęby. Słabo to wyglądało. Zespół złożony
był głównie z alkoholików, na co Rysiek narzekał. To były straszne bufony. Nikt z tej kapeli
nie był sympatyczny. Oczywiście oprócz Ryśka i jego perkusisty. Był nim niejaki
Giercuszkiewicz [Michał – przyp. red.]. Jak się tylko przypałętał, to był naćpany cztery
razy bardziej niż Riedel, więc był sympatyczny. Ten to już w ogóle chodził jak błędny. Nie
wyobrażam sobie mieć perkusistę, który jest tak nawalony (śmiech). Na niektórych
koncertach potrafił tak zwalniać, że Rysiek musiał go budzić. Nie lubię, jak wokalista
podchodzi do perkusisty i pokazuje mu, że ma mocniej łoić, ale Rysiek musiał tak robić, bo
perkusista zasypiał mu na scenie. Musiał go regularnie budzić! Na koncertach Rysiek
potrafił wytworzyć atmosferę takiego prawdziwego czadu. Wszystko było fajnie, aż nagle
usłyszałem info, że Riedel nie żyje. Chwilę wcześniej słyszałem, że J. piekli się o te jego
zęby i tak dalej. Mieli pokazywać Ryśka w telewizji i żeby jakoś tę iglaturę zasłonić, to
stawiali mu specjalnie dwa mikrofony. Później zobaczyłem go już w bardzo złym stanie.
Impresario J. wolał zasłaniać artyście zęby mikrofonami, zamiast je naprawić?
Zrobili mu szczenę, ale to go tylko dodatkowo wykończyło.
Podejmowano próby detoksykacji?
Wysyłali go na detoksy, ale prawda jest taka, że maksymalnie mu to szkodziło. Wracał
z nich spuchnięty, nalany. Coraz gorzej wyglądał. J. uparł się, żeby zrobić Ryśkowi te jego
zęby. Pamiętam, jak Mietek powiedział wtedy: „Niech oni odpierdolą się od tej jego
szczęki, bo będzie źle. Niech zostawią go w spokoju, bo on tego nie przeżyje”. Sporo
gadałem na ten temat z różnymi znajomymi. Dżem bez przerwy lądował w telewizji czy na
festiwalach, więc ostatecznie wstawili mu szufladę. Riedel zaczął przez to seplenić, gorzej
śpiewał. Próby leczenia go, zmieniania jego image’u to kwadratowe, warszawskie
myślenie. Niech J. sam wypowie się na ten temat, niech opowie, jak to było. Ja osobiście
stawiam tezę, że to właśnie merkantylne podejście ówczesnego managera Ryśka Riedla
doprowadziło do tej tragedii. J. chciał go sprzedać za wszelką cenę, po linii w stylu zespół
Hey czy jakiś inny Akurat, który jest studenckim, kurwa, bandem dla licealnej młodzieży.
Nie tędy droga! Rysiek był wielkim talentem. Potrafił z byle gównianego tekstu ukręcić
piękną piosenkę – vide W życiu piękne są tylko chwile. Próbowałem to śpiewać i nie
znalazłem w tym tekście praktycznie żadnego sensu (śmiech). A jak śpiewał to Rysiek, to
była to piękna pieśń! Rysiek zmarł, więc wszyscy mieliśmy pretensje. Był naszym
kumplem, królem polskich narkomanów. Był bardzo fajnym, lojalnym kolegą. Zmarł nagle
[1994 r. – przyp. red.]. Miał 38 lat.
Czy film Skazany na bluesa pokazuje prawdziwe oblicze Riedla?
Ten film w ogóle nie oddaje tamtego klimatu! Cały czas pokazuje tylko ciemną stronę
tego wszystkiego. Brakuje pięknych koszul, tych superciuchów Ryśka. On był rodzajem
naćpanego adonisa, był piękny, a w tym filmie w ogóle tego nie widać. Styczyński [Jerzy,
gitarzysta zespołu Dżem – przyp. red.] był jedynie przekonany, że jest, kurwa, piękny, a
Rysiek naprawdę BYŁ piękny. Wzbudzał emocje. Kręciło się wokół niego pełno lasek.
Miałem wrażenie, że bardzo dobrze się bawił. W Skazanym na bluesa pokazano moment
umierania, a ja nigdy tego u niego nie widziałem. Ani w życiu codziennym, ani na scenie.
Ile razy widziałem Ryśka w scenicznej akcji, tyle razy ostro dawał czadu! Rzucał się po
scenie i tak dalej. Jak mu podali cegłę przy utworze Czerwony jak cegła, to rzucił ją na
scenę i normalnie ją wyruchał (śmiech)! Nie był to bidny, zapuszczony brudas, jak
przedstawiono to w tym filmie.
Przedstawiono go również jako nieszczęśliwego człowieka.
No właśnie! A ja ile razy go widziałem, tyle razy był w świetnej formie. Przecież
heroina jest dobrym, fajnym narkotykiem. To mocny drag i oczywiście niszczy ludzi, ale w
momencie, kiedy jesteś pod jego wpływem, to jesteś w dobrym nastroju, a nie złym, wcale
nie jesteś cierpiący!
Stawiasz tezę, że to manager J. wykończył Riedla?
Stawiam tezę, że wykończyło go przymusowe leczenie, próba zmiany wizerunku,
próba ugłaskania go i próba sprzedawania go w taki sposób, w jaki robił to J.
Podobne komentarze padały po śmierci Amy Winehouse.
Dokładnie to samo… Wysłali ją na detoks, ale de facto nadal mogła chlać do woli,
więc wypiła galon whisky i zmarła. Trzeba było jej zostawić ten towar, może powoli
odstawiać, a nie tak, że rzucasz kogoś na głęboką wodę i nagle każesz mu wyjść z
kilkuletniego ciągu, po czym bierzesz go na trasę. Tak się, kurwa, nie da! Taki człowiek
powinien wyjechać do lasu. Pomalutku. Spokojnie. A nie, że wrzucasz takiego człowieka
na trasę, a na trasie co? Nie ćpaj na trasie, nie pij na trasie, prowadź zdrowe życie na
trasie – to jest po prostu niemożliwe! To jest właśnie głupie, merkantylne podejście –
idiotyczny pomysł odstawiania ćpunów na twardo. Miałem basistę. Nazywał się Miarka
Kowal. Żelazny rytm, żelazny sound, równy dźwięk, długie włosy, spodnie rureczki, hipis
po całości! Hipis niczym z zespołu Jefferson Airplane. Ten jego basik, ta rączka na nim,
wiesz… Zawsze ustawiał się w taki specyficzny sposób. W pewnym okresie był piękny.
Grał bardzo równo i miałem go w Homo Twist na pierwszej płycie, ale się rozćpał.
Zawsze lubił ćpać, a jak nie ćpał, to chlał – tak to z nim było, miał taki problem. Razem z
perkusistą Grześkiem Schneiderem ćwiczyli w Dworku Białoprądnickim [Kraków – przyp.
red.]. Spotykali się we dwóch i dopracowywali punktualność sekcji. Byli zajebistą sekcją.
Wziąłem ich do Homo Twist w momencie, gdy oni byli już całkowicie zdegenerowani od
alkoholu, a w zasadzie to Schneider od alkoholu, a Miarka od alkoholu i heroiny. A
wcześniej, kiedy siedziałem, była taka akcja, że przyjechał do Krakowa Riedel, który
kręcił kapelę. Rysiek dowiedział się, że jest sekcja w Dworku Białoprądnickim.
Specjalnie do nich przyjechał, posłuchał i tak mu się spodobało, że mówi do nich:
– Panowie! Zajebiście gracie! Czy chcecie być w mojej kapeli Dżem?
A oni na to:
– No pewnie, że chcemy! Nie mamy nic lepszego do roboty!
Oczywiście okazało się, że Miarka nie ma sprzętu – nie miał pieca, co go
zdyskwalifikowało, ale za to Schneider miał bębny, więc Rysiek wziął Grześka, a Miarka
został. Schneider nagrał z Riedlem utwór Paw i kilka innych reggae’ałów[30], bo oni mieli
wtedy taki okres reggae. Schneider w latach 70. był niezwykle szanowanym perkusistą
jazzowym, jazzrockowym na terenie Krakowa. Wszyscy chcieli z nim grać i on ze
wszystkimi grał. Szybko się uczył i miał pierdolnięcie. Miał te swoje 110 kilogramów
wagi, więc faktycznie miał swoją moc. Grzesiek kumplował się z Miarką, więc wziąłem
ich razem do swojego bandu. Było to w momencie, kiedy Schneider był już bardzo ciężkim
alkoholikiem. Trudno było się z nim umówić, a jak już się objawił, to wszędzie zostawiał
puste flaszki. Dla odmiany Miarka ćpał, więc czasem jak miał towar albo ja miałem, to
ćpaliśmy razem. I w pewnym momencie przyszła do mnie firma Tse-Tse i zadeklarowała,
że chce, żebym nagrał płytę, bo wiedzą, że mam raczkującą kapelę Homo Twist. W związku
z tym, że firma ta umówiła dla mnie studio, to wzięli nas do tego studia na nagrania.
Później okazało się, że firma Tse-Tse to humbug, i jej właściciele, i też cała działalność
zniknęła z powierzchni ziemi, ale ja już byłem w studiu, więc robiłem swoje, to jest –
nagrywałem płytę. Przed studiem przeprowadzałem dosyć ostre próby, bo zależało mi na
tym, żeby band był sprawny. Na rzecz nagrań zrezygnowaliśmy nawet z koncertów. I na te
próby Miarka przychodził za każdym razem z innym basem, aż w końcu któregoś dnia
przyszedł na próbę i powiedział, że w ogóle nie ma basu, więc pytam go:
– To gdzie masz ten swój bas? Co z nim zrobiłeś?
A Miarka mówi:
– Zastawiłem w lombardzie.
Ja:
– A na chuj zastawiłeś w lombardzie?
– Bo musiałem se przyćpać.
Wtedy znowu rozwinął się w Krakowie bajzel, więc on chodził i kupował towar.
Pomyślałem sobie: „Dobra, kurwa! Pójdziemy do lombardu i wykupimy mu ten bas”.
Zadzwoniłem do Radwana i pytam go:
– Masz jakieś pieniądze? Miarka zastawił w lombardzie bas, żeby kupić sobie
heroinę.
Na szczęście Radwan miał pieniądze i mówi:
– Pierdolony Charlie Parker się znalazł! Ciekawe, ile razy się to powtórzy…
Poszliśmy, wykupiliśmy bas, zanieśliśmy Miarce, zrobiliśmy próbę. Przychodzi do
następnej próby, a Miarka znowu nie ma, kurwa, basu (śmiech)! Więc dzwonię do Tośka:
– Radwan… Akcja Charlie Parker.
Charlie Parker zastawiał saksofon, po czym manager musiał wykupywać go z
lombardu, żeby w ogóle odbył się koncert.
Niczemu niewinny Radwan za wszystko musiał płacić.
No tak (śmiech)! On jako jedyny miał wtedy pieniądze. Cztery razy ten jego bas
wykupowaliśmy! Komuna to był w ogóle czas lombardów. Cokolwiek miałeś cennego, to
prędzej czy później materializowało się w takiej formie, że trafiało do lombardu.
Dostawałeś troszkę kaski, a to już było coś. Było to wtedy bardzo popularne w Polsce.
Pamiętam, że sam puściłem w lombardzie całkowicie gównianą gitarę, którą odpucowałem
jakąś pastą do butów, żeby jakoś wyglądała. Wcisnąłem gościowi szmelc, tłumacząc mu, że
gitara może nie jest w najlepszym stanie, ale jest doskonałej firmy i z pewnością kupi ją
jakiś koneser, a ja potrzebuję tylko 100 złotych – i gościu dał się wkręcić (śmiech). Nie
lubiłem tych lichwiarzy jak cholera, więc potem zaśmiewałem się z niego. Na początku lat
90. była straszna lichwa w Polsce.
Co dalej działo się z Miarką? Udało się nagrać płytę?
Zabraliśmy mu ten bas i go pilnowaliśmy. Ale jak tak zrobiliśmy, to zaczął się pieklić,
że ma gdzieś jakieś inne granie, jakieś wesele, więc musi mieć swój bas. Cztery razy
wykupiliśmy ten bas, a jak przyszło do nagrywania, do wejścia do studia, to Miarka zaczął
się nagle rozkładać. Zaczął coś opowiadać, że on już nie ma siły chodzić na ten bajzel po
towar, że on już nie da rady robić prób. Zareagowałem dosyć nerwowo:
– Co ty mi się tu, kurwa, rozkładasz, jak ja mam pierwszy raz w życiu studio?!
Zamówiłem dla niego Cika z towarem i mówię do Miarki tak:
– Kurwa, dobra! Ile potrzebujesz dziennie centów, żeby być na czas, z basem i piecem
w studiu gotowy do gry?
Nie łatwiej zmienić basistę?
Nie mogłem. Miarka nauczył mnie grać, więc miałem wobec niego dług wdzięczności.
Przychodził do mnie, włączaliśmy metronom, siedzieliśmy, ćpaliśmy albo piliśmy i
graliśmy. Schneider przychodził już na gotowe, a Miarka miał cierpliwość. Dużo mnie
nauczył, bardzo dużo mi pokazał, więc miałem wobec niego absolutnie wielki dług.
Wszystkie te basy, które są na pierwszej płycie, są tak specyficznie wybite, bo Miarka tak
specyficznie grał. Bardzo ciekawy był z niego bassman. Ustaliłem sytuację amerykańską –
Miarka będzie dostawał tyle towaru, ile potrzebuje, w tym przypadku pięć centów
dziennie, i będzie dyspozycyjny. Zrobiliśmy tak. Zadzwoniłem do Cika, który był
rozpędzony w produkcji, bo rozpoczął się już wówczas poważny handel. Te produkcje,
które wtedy robił, to robił już dla forsy. Dzięki temu zaczął chodzić w lepszych ciuchach,
ale nadal ćpał, więc jego ciało było w coraz gorszym stanie. Ciko stał się dla nas takim
nadwornym dostawcą, dilerem, który przyjeżdżał do nas do studia i dostarczał, co trzeba.
Studio należało notabene do zielonoświątkowców, ludzi rozmodlonych do granic
możliwości, a my tymczasem nagrywaliśmy tam utwory takie jak Trzy kurwy świata
pieniądza. Realizator łapał się za głowę.
„Trzy kurwy świata pieniądza”
W świecie pieniądza politycznej gry
Systemów społecznych hierarchii
Trzem wymiarom podlegamy
Prawa Religii Edukacji
Trzy kurwy świata pieniądza
Strach Dogmat i Kariera
Słupy społecznej platformy
Bóg Kodeks Buchalteria
Król nowy nowe prawa
To łaska to znów kara
Rząd nowy Historia nowa
Bóg Ojczyzna i Wiara
Realizator, zielonoświątkowiec Edek Sosulski był załamany (śmiech)! Ale opowiadał
bardzo ciekawe rzeczy o Bagsiku, bo Bagsik też był zielonoświątkowcem. Prosperity in
Jezus, wiesz… Ale wracając do płyty [Cały ten seks rok wydania 1994 – przyp. red.] –
znalazły się na niej utwory takie jak Za pieniądze ksiądz się modli [oryginalny tytuł
Pieniądze – przyp. red.], Krzysio czy Narkomanka.
„Narkomanka”
Od dziecka była piękna
Zgrabna i inteligentna
Dobrze grała malowała
Dobrze się zapowiadała
Miała twarz miała ciało
Niczego jej nie brakowało
Miała talent mogła wszystko
Ale raczej wyszło inaczej
No i wtedy ta impreza u Harcerza
Byli mili nie pili każdy się jej zwierzał
Na tragicznych zwierzeniach do rana minął czas
Wtedy mała zapukała jeszcze raz
Miała twarz miała ciało
Niczego jej nie brakowało
Miała talent mogła wszystko
Ale raczej wyszło inaczej
Czasem mówi chce wyjechać
Bierze z domu walizkę albo plecak
Coraz więcej tuszu na powiekach
Coraz rzadziej się uśmiecha
Miała twarz miała ciało
Niczego jej nie brakowało
Miała talent mogła wszystko
Ale raczej wyszło inaczej
Chłopca dawno już nie miała
Prócz tej kiedyś przygody na ławce
Tę zawsze będzie pamiętała
Właśnie wtedy złapała żółtaczkę
Czasem mówi chce wyjechać
Łazi wtedy z walizką po mieście
Zawsze jeszcze może przestać
Ale raczej nie dzisiaj jeszcze nie dziś...
O kim jest ta piosenka?
Jest to spleciona historia trzech dziewczyn – Agaty Dudek, Floribertiny Kalali i Kaśki
Hordyńskiej. Dwie ostatnie były dziewczynami ćpuna o pseudonimie Aborygen. Miał taką
ksywę dlatego, że wyglądał jak pierwotniak. Miał aborygeńską gębę, kręcone włosy i tak
dalej… Był to kolo, który robił ultramocny towar. Podał mi najmocniejszy towar w życiu.
Był tak skurwysyńsko mocny, że padłem na dobre pół godziny. Byłem zupełnie
nieprzytomny.
Płyta Cały ten seks została wydana przez Music Corner Records, a nie
wspomnianą przez ciebie firmę Tse-Tse. Jak do tego doszło?
Bas Miarki trzymaliśmy na miejscu, Ciko przynosił towar i jakoś to poszło. Miarka
nagrał ze mną płytę, co nie trwało zbyt długo – może ze trzy dni razem z miksem. Później
miałem już tego wszystkiego dość. Dodatkowo okazało się, że firmę Tse-Tse, która
obiecała mi wydanie płyty, trafił szlag, więc wyszło na to, że nie mam kontrahenta i nie
mam forsy, żeby zapłacić za studio. Firma Tse-Tse zdążyła się zdematerializować.
Jak duża była to kwota?
1000 złotych, czyli na tamte czasy dziesięć milionów.
Jak dalej potoczyły się twoje losy muzyczne? Co stało się z kolegami
nagrywającymi z tobą Cały ten seks?
Po tej akcji Miarka całkowicie popadł, a ja nie miałem już na nic siły. Po nagraniu
pierwszej płyty Homo Twist się rozpadł. Schneider odszedł, Miarkę wyjebałem. Grzesiek
się rozpił, Miarka się rozćpał, a ja się, kurwa, załamałem (śmiech). Mimo to okazało się,
że znalazł się ten Music Corner i wydajemy płytę. Moja małżonka Ewa zrobiła rysunkową
okładkę, a w wytwórni powiedziałem, że studio kosztowało 1300 złotych, chociaż
kosztowało 1000 złotych, i w ten sposób przytuliłem trzy stówy. Ukradłem je (śmiech).
Poza rachunkiem to poszło. Byłem z siebie bardzo dumny, że wreszcie udało mi się zrobić
jakiś wałek.
Przewał życia Pana Maleńczuka (śmiech)...
No dosłownie (śmiech)! Tym sposobem wyjąłem ze studia 300 złotych. Płytę
sprzedałem za bezdurno, ale chodziło tylko o to, żeby w ogóle ją wydać. Sprzedało się
dziesięć tysięcy egzemplarzy. Dla porównania – w tamtym czasie zespoły sprzedawały po
500 tysięcy. Łyszkiewicz [Bogdan, lider zespołu Chłopcy z Placu Broni – przyp. red.] ze
swoim utworem O, Ela! sprzedawał po 200, 300 tysięcy płyt. Funkcjonowały wtedy na
rynku kapele, które sprzedawały bardzo dużo, a ja sprzedałem te moje 10 tysięcy, czyli
porażka… O alkoholizmie Schneidera będę opowiadał w innym dziale książki, dziale
poświęconym alkoholowi, natomiast ciekawe jest to, co stało się później z Miarką. Miarka
trafił do TZN-u. To jest taka odmiana Monaru. Towarzystwo Zapobiegania Narkomanii.
Uwierz mi, że przesiedział tam dwa, kurwa, pierdolone lata! Po nagraniu płyty bujał się
jeszcze z rok, czy dwa po bajzlu i ćpał, a później już chyba sam zrozumiał, że musi z tym
skończyć, albo wzięli go do TZN-u przymusowo. Wyszedł stamtąd odmóżdżony. Zabronili
mu grać. Przeszedł terapię, na której kazano mu zdjąć struny z gitary, następnie wyrzucić ją
za szafę i w ogóle tam nie zaglądać. Przeprowadzono na nim rodzaj lobotomii. Gość
sięgnął po instrument po sześciu lub siedmiu latach od momentu zakończenia terapii.
Później go spotykałem, to wiesz… Faktycznie przestał ćpać, przestał szukać towaru i rzucił
jakąś swoją babę. Chociaż z babami to on zawsze miał manianę (śmiech). Zaczął też jak
szalony jeździć na wyczynowym rowerze. Próbował szukać jakichś pasji, ale w żaden
sposób nie mógł wrócić do gry na basie. Pamiętam, że czasem się do niego odzywałem i
zagadywałem:
– Miarka! Miałeś taki żelazny, kurwa, drive[31], byłeś naprawdę zajebistym
bassmanem i do tego cały czas dobrze wyglądasz! Cały czas chudy i te twoje długie włosy.
Grasz coś?
– Nie wiem… Może spróbuję coś tam…
Rok później wysłał mi esemesa o treści: „Zacząłem szarpać druty”. Następnie
spotkałem go po dwóch latach od tej wiadomości i znowu pytam:
– Grasz?
Odpowiedział:
– Nie, nie, nie… Mam inne zajęcia.
Dziwne to było, bo Miarka był człowiekiem wychowanym w etosie ćwiczeń, pracy.
Schneider już w tej chwili nie żyje. On też później nie ćwiczył na bębnach, ale umówmy
się – on już nie musiał ćwiczyć. Schneider miał problemy psychiczne różnego rodzaju,
natomiast problemów technicznych z instrumentem nie miał żadnych. Skubiąc wąsa, patrzył
z politowaniem na moje gitarowe wyczyny i na moje dziwaczne pomysły aranżacyjne czy
kompozycyjne. Tak de facto to ja się od nich uczyłem – od tej sekcji w postaci Miarki i
Schneidera. Oni obydwaj mieli bez porównania więcej doświadczenia w graniu w
zespołach niż ja. Chcę zaznaczyć, że to, co robi się narkomanom, odstawiając ich na
twardo od dragów, jak się im zabrania pić herbaty, palić papierosów, grać na
instrumentach, to coś takiego nie może się dobrze skończyć. Jakiś terapeuta Miarki
wymyślił sobie, że gitara i ćpanie są jakoś bezpośrednio sprzęgnięte, w związku z tym
zabronił mu grać. Pomyślałem nawet, że musieli na nim przeprowadzić jakiś rodzaj
hipnozy.
Dziwne. Może należało go wyleczyć, wykorzystując jego hobby, zamiast mu je
odbierać?
No pewnie! Na zasadzie: „Stary, zostaw te dragi, one cię niszczą, idź w pasję!”. Ja
bym tak kombinował, a te ich metody leczenia to jest, wiesz... Jakby ktoś mikroskopem
wbijał w ciebie gwoździe. To jest rąbanie tym ludziom, kurwa, czaszki! Te kwadratowe
pomysły, że nie ma to jak całkowicie odstawić Riedla od narkotyków, wyrwać mu
wszystkie zęby i wpierdolić na to miejsce szufladę. To już nie będzie ten sam człowiek!
Ryśka ewidentnie właśnie to zabiło. Miarka żyje. Jeździ na rowerze, wygląda świetnie,
zero tłuszczu. Jest to człowiek urodzony na scenę, a nie jest w stanie sięgnąć za szafę i
wyciągnąć zza niej basu.
Było dla mnie dziwne, że Miarka aż tak długo siedział na tej terapii w Towarzystwie
Zapobiegania Narkomanii. Ludzie najczęściej starają się jak najszybciej wyskoczyć z
leczenia. Dwa, trzy miesiące i starczy. Coś na zasadzie: „Dobra, dobra, jestem już zdrowy,
wychodzę!”, no nie? A on przegibał tam dwa pełne lata! Stał się już funkcyjnym, jakimś
takim kapo. Zaczął rozporządzać młodszymi, świeżymi ćpunami. Ale też umówmy się –
Miarka oprócz tego, że był artystą, dawał radę być jednocześnie kierowcą. Był w ogóle
człowiekiem zaradnym, miał silną osobowość, mocny głos i tak dalej. Z drugiej strony –
widziałem później niejednego muzyka, który właśnie przez muzykę wkręcił się w ćpanie,
na przykład Rafał Kwaśniewski. To ćpanie zrobiło mu krzywdę jak cholera i w ten sposób
zrezygnował z grania kolejny wybitnie uzdolniony muzyk. Na koniec tego tematu chciałbym
zaznaczyć, że z mojego rozeznania wynika, że nie należy odstawiać ćpunów od towaru
(śmiech). To jest najgłupsza rzecz na świecie! Chcecie, żeby ten wasz artysta żył, czy
chcecie go, kurwa, zabić? Ze mną też tak jest – przystawiają do mnie promocyjną sztancę,
że wiesz… Jak Kasia Kowalska pójdzie robić press tour i będzie mówiła wszystkim, jaka
jest nieszczęśliwa, to wszyscy myślą, że ja też pójdę i będę opowiadał, jak mi jest źle na
świecie. Nie lubię takiego przystawiania sztampy. Są ludzie, do których nie pasuje
schemat. Stereotypowe myślenie może mnie zabić. Ludzi należy traktować indywidualnie.
Nie próbujcie nas leczyć, tylko nam te lekarstwa dajcie!
Uważasz, że artyści będący pod wpływem są bardziej wiarygodni?
Słuchaj, do pewnego stopnia ja na każdym koncercie jestem trochę pijany, bo szanuję
widownię. Uważam, że byłby to brak szacunku, gdybym nie zostawił na scenie trochę
zdrowia. Byłoby to nie w porządku! Jakbym szedł na swój koncert, to nie życzyłbym sobie
zabstowanego Maleńczuka, któremu manager zamknął na kłódkę wszystkie dragi (śmiech).
Nie chciałbym oglądać siebie trzeźwego na scenie.
30 Reggae’ały – utwory utrzymane w klimacie reggae.
31 Drive – rytm.
Homo Twist
Opowiem ci o początkach Homo Twist. Mieszały się składy, zamieszkałem w centrum
miasta [Kraków – przyp. red.], robiłem próby z sąsiadem.
U swojej żony Ewy.
Jeszcze wtedy nie była moją żoną, była moją dziewczyną. Mówiłem na nią „najlepszy
towar w całym mieście”, ponieważ w tym okresie tak właśnie było – była najlepszym
towarem w całym mieście. W dodatku miała mieszkanie w centrum, z telefonem, a ja
cierpiałem na brak telefonu i mieszkania w centrum (śmiech). Więc wszystko to dobrze mi
się złożyło do kupy. Ona wróciła wtedy z Norwegii, więc miała trochę pieniędzy, trochę
dolarów i chciała robić sztukę. Więc pomyślałem, że dobra będzie z nas para – ona będzie
robić swoje, będzie robić swoje projekty i okładki dla mnie czy coś, a ja też będę grał i
będzie OK.
Ewa była wtedy bardzo młodą osobą, prawda?
Była dziewiętnastoletnią dziewczyną. W Norwegii udało się jej szarpnąć troszeczkę
dolców. Miała 2000 dolarów, które trzymała w bieliźnie. Wyciągała po stówie. Szybko się
zorientowałem, że dzięki temu mam możliwość lepszego działania. Okazało się, że nad
mieszkaniem Ewy, piętro wyżej, ktoś ćwiczy na perkusji, więc zapukałem do niego. Był to
długowłosy chłopak Mariusz Kruc. Jest moim sąsiadem do dziś, ponieważ wciąż tam
mieszkam. Obecnie Mariusz jest łysy jak kolano, natomiast wówczas miał wielkie, długie,
kręcone włosy. Był wtedy osiemnasto-czy dziewiętnastoletnim chłopakiem
zafascynowanym U2. Grał w jakimś zespole, który ćwiczył w jego mieszkaniu, co często
słyszałem. Podsłuchiwałem go przez ścianę i stwierdziłem, że nie najgorszy z niego
bębniarz. Zaproponowałem mu współpracę i zaczęliśmy robić razem próby. Był to okres
między tym, jak zszedłem już z ulicy, a założeniem Homo Twist. Działał wówczas w
Krakowie klub Rotunda, gdzie rządził niejaki Andrzej Rosłaniec. Był to kutas nie z tej
ziemi, frajerczyk z okresu ZMS-owskiego[32]. Zwykły studencki sprzedawczyk, który
dochrapał się stanowiska kierownika klubu studenckiego Rotunda, który był kultowym
miejscem. Za czasów, kiedy jeszcze był tam jazz, odbywały się tam zajebiste koncerty.
Była na przykład taka impreza Jazz Juniors, na którą przyjeżdżali młodzi ludzie, a później
były tak zwane Zaduszki Jazzowe, które organizował łysy kolega z PSJ-u[33], niejaki
Tomasz Tłuczkiewicz. To dokładnie ten sam gość, który ściągał na Jazz Jamboree wybitne
gwiazdy za państwowe pieniądze. Był wtedy szefem PSJ-u, gościem palącym trawkę i coś
mi się zdaje, że nie tylko… W latach 80. ściągnął na Jazz Jamboree chociażby Milesa
Davisa i dał mu przejść VIP-owską bramką na lotnisku Okęcie. A wiesz, co to znaczyło w
przypadku Milesa Davisa…
Brak kontroli bagażu?
Możemy się domyślać (śmiech). Zapewne przewiózł dowolną ilość kokainy. Czyli
tyle, ile potrzebował dla siebie i zespołu. Miles dał wtedy zajebisty koncert, na którym nie
byłem, ponieważ, jak ci opowiadałem, byłem frajerem i zostałem pod kołdrą u Anki
Szarbińskiej. W każdym razie Rotunda była wtedy ważnym klubem. Nie było już grania na
ulicy, więc zacząłem robić próby z tym perkusistą, sąsiadem Ewy. Kupiłem sobie prosty
sprzęt elektryczny – gitarę i jakiś durny wzmacniacz. I w ten sposób stworzyliśmy duet z
Mariuszem Krucem. Ja grałem na elektrycznej gitarze i śpiewałem swoje, a on grał na
perkusji. Impreza, którą organizowałem, nazywała się Czarny Wtorek. Bilety były tanie.
Występowałem tydzień w tydzień. Zapraszałem też gości – raz jakiś trębacz, raz skrzypek.
Nie było nawet tak źle – ludzie przychodzili. Jakoś to szło, ale zrozumiałem, że potrzebuję
basisty. Wtedy jeszcze czasami grywałem na streecie, chociaż była już Wolna Polska i
chujowo się grało, ale nie było forsy, więc grałem. Wyszedłem któregoś dnia na miasto i
poznałem w knajpie gościa, który wyglądał jak Adonis XIV. Piękny chłopak! Nie za
wysoki, zgrabnie zbudowany, leciutko lokowate włoski, bajera maksymalnie przyspieszona
od amfetaminy. Warszawiak.
Co robił w Krakowie?
Poznał dupę – Ewę Fiut, obecnie Langer. Bardzo fajną dziewczynę, która zakochała
się w nim po same uszy, mimo iż była zdzirą z piekła rodem. Wszyscy o tym wiedzieli,
choć nie była to laska typu Ziętara[34], tylko bruneta, suka o ostrych rysach, wcale
niekoniecznie ładnych, ale była ostrą laską i wszystkim się podobała. Ewa Fiut była wtedy
jedną z ostrzejszych lasek i rządziła na mieście. Była koleżanką mojej starej, córką
grabarza (śmiech). Fajna laska! Jeszcze fajniejsza była jej siostra, ale ta nie była taka
zfreakowana, trzymała się na uboczu. Stary Fiut był alkoholikiem i grabarzem, więc u Ewy
na chacie wisiały czarne sztandary, wszędzie stały wszelkiego rodzaju kandelabry, świece,
czyli całe okołopogrzebowe oporządzenie grabarza, a ja akurat w tym momencie łapałem
poważną fazę na satanizm.
Bingo.
Ewa Fiut zawsze mi się podobała, ale na zasadzie kumpla.
Wróćmy do jej chłopaka, o którym zacząłeś wcześniej opowiadać. Kim był?
Adonis XIV, chłopczyna o maksymalnie przyspieszonym, amfetaminowym, totalnym
słowotoku, którego nie dało się zatrzymać. Pod tym względem przebijał nawet Mietka.
Okazało się, że jest gościem z Warszawki, przybija piątkę i mówi do mnie:
– Cześć! Jestem Rafał Kwaśniewski. Grałem w Elektrycznych Gitarach, zrobiłem dla
nich cały repertuar. Wiem, że ty jesteś Maciek Maleńczuk, grałeś na ulicy i siedziałeś w
więzieniu. Szacunek!
Uwierz mi, że był to człowiek obczytany na maksa! Nawet Dostojewskiego czytał
albo miał taką bajerę, że mi to wmówił (śmiech). Nie był głupi. Stwierdziłem wręcz, że
dawno nie spotkałem tak inteligentnego, szybkiego gościa. Powiedział, że jest gitarzystą, a
ja na to:
– Fajnie, ale ja szukam basisty, kolego.
Usłyszałem w odpowiedzi:
– Nie ma problemu. Na basie też mogę grać.
Więc dobra – ściągnąłem go na próbę. Funkcjonowały wtedy tak zwane obrzyny[35] i
Rafał wytrzasnął skądś obrzynka, który dobrze mu leżał. Nie wiem, skąd go wziął, ale
prawdopodobnie komuś zapierdolił, bo był kumplem Kodyma [Jędrzej Kodymowski –
przyp. red.] z Apteki, a Kodym miał takie inklinacje. Maksymalnie się z Kodymem
przyjaźnili. Byli do siebie bardzo podobni. Gadali jeden przez drugiego, nie szło przy nich
powiedzieć słowa. Obydwaj mieli spalone łączenia w mózgu tą amfą. Ale było o czym z
nimi pogadać… No więc zrobiliśmy próbę. Rafał tak zapierdolił na basie, że spadła mi
szczena i pytam go:
– Kiedy robimy następną?
A on na to:
– Wiesz co… Ta próba to jest potrzebna tobie i twojemu perkusiście, a nie mnie. Ja
już wszystko umiem.
No to myślę sobie: „O ho ho, mamy tu gwiazdę…”. Ale prawda była taka, że zniszczył
nas swoją grą. Pierdolnął pięciominutowe solo na basie i wiesz… Okazał się niezwykle
sprawnym basistą, a nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak gra na gitarze. Jak już usłyszałem,
kopara spadła mi do samej gleby. Mówię do Rafała:
– Biorę cię na bas!
Sprawy jakoś tak się ułożyły, że w tym samym momencie, kiedy dogadałem się z
Rafałem, podpisałem kontrakt z Katarzyną Kajzer. Nie wiem, jak to się stało, ale o ile
dobrze sobie przypominam, była jakaś impreza – spęd, na którym występowało kilka
zespołów na hali Wisły, gdzie dostałem możliwość wystąpienia w duecie z moim
perkusistą Mariuszem Krucem. Zacząłem już wtedy kombinować, jak z gitary zrobić trochę
bas. Jak zrobić, żeby gitara brzmiała jak bas. Potrzebowałem tego, bo nie miałem basisty.
Dlatego zakładałem grube struny od basu na elektryczną gitarę, co robię do dziś. To jest
patent na mój specyficzny sound. Przyniosło to dobry efekt. Weźmy pod uwagę, że grałem
na przestrojonej gitarze i Rafał Kwaśniewski był jedynym człowiekiem, który rozumiał, o
co chodzi. Jak próbowałem tłumaczyć jakimś basistom, że gram na innym stroju, to padało
pytanie: „Ale jak to na innym stroju?! Co to znaczy?”, to ja: „Normalnie – inaczej mam
nastrojoną gitarę. Open – strój otwarty!”. Nic nie rozumieli, a dla mnie było to oczywiste i
Rafał też skumał wszystko błyskawicznie. No i zagrałem w tym duecie. Grał też Hey i
jakieś inne zespoły, które miała przy sobie wspomniana wcześniej pani Katarzyna Kajzer. I
sytuacja jest taka, że zadzwoniła też do mnie… Czy ty to rozumiesz? Ja myślałem, że
chwyciłem Pana Boga za nogi!
Chyba za rogi.
Dobre (śmiech)! Dokładnie tak – chwyciłem Pana Boga za rogi. Pomyślałem sobie:
„Wow! Zadzwoniła do mnie Katarzyna Kajzer, a jej zespoły sprzedają po pół miliona płyt.
Będę, kurwa, gwiazdą!”. Powiedziałem to Rafałowi, a on na to:
– To kurwa, zdzira, bladź! Chuj jej w dupę, pod warunkiem że tego nie lubi!
Na hasło „Katarzyna Kajzer” puścił taką wiązankę, że mnie zatkało. Ja w szoku:
– Rafał, no co ty? Co ty mówisz?!
– Jeszcze, kurwa, zobaczysz… Zarobiła pieniądze na ikonach. Jeździła z jakimiś
zespołami do Rosji i przemycali ikony, drogie kamienie i tak dalej. W ten sposób powstało
Izabelin Studio i niezwykła fortuna tej szmaty.
W krótkim czasie okazało się, że Rafał miał co do niej rację, a moim kontraktem to
można byłoby sobie dupę podetrzeć.
Dobrze pracowało ci się z Rafałem?
Praca (śmiech)? Rafał Kwaśniewski spóźniał się na każdą próbę minimum dwie
godziny. Ale to na początku, później – dzień lub dwa. A jeszcze później to już w ogóle nie
przychodził, twierdząc, że on nie potrzebuje prób. Pytał tylko, kiedy będzie wreszcie jakieś
granie, bo przecież gra w zespole i chciałby szarpnąć troszkę kaski. Jak przychodził do
ciebie, to wypijał cały alkohol, jaki znalazł, wpierdalał się do lodówki i wyjadał najlepsze
rzeczy i w ogóle był ultrabezczelnym gościem. Od wszystkich dookoła pożyczał pieniądze.
Miał taką gadkę i był taki śliczny, że zbajerował całe miasto! Rafał był wtedy królem
Krakowa. Wszyscy pożyczali mu kasę, a on nikomu nie oddawał!
Nie masz cwaniaka nad warszawiaka.
Uwierz mi, że rolował nas wszystkich, jak chciał. Był absolutnie uroczym
człowiekiem, więc wszyscy dawaliśmy się rolować. Niezwykle dowcipny,
charakterystyczny, uzdolniony na maksa typ! Przyszedł kiedyś na próbę Püdelsów i Püdel
[Andrzej Bieniasz – przyp. red.] mówi:
– Zagrajmy Whole Lotta Love Led Zeppelin!
To był jedyny standard, jaki Püdel jako tako znał – stąd ta propozycja. I gramy ten
utwór, aż w pewnym momencie Rafał, który siedział przy stole i palił blanta, podniósł rękę
i mówi:
– Stop! Stop! Stop! To nie tak się gra!
Wziął gitarę od Püdla i zapierdolił cały numer razem z solówką, którą odjebał nuta w
nutę!
Püdel musiał mieć niezłą minę.
Wszyscy mieli! Wszystkim regularnie spadła kopara. Nigdy wcześniej nie spotkałem
się z kimś, kto ma do tego stopnia opanowany instrument. Wcześniej widziałem go tylko z
basem w ręce. Nie zdawałem sobie sprawy, jak zajebistym jest gitarzystą. U niego
wszystko się zgadzało. Okazało się, że mamy w swoim gronie, kurwa, geniusza!
Zapierdolił to Whole Lotta Love do tego stopnia, że absolutnie mnie zatkało.
Zaprzyjaźniliśmy się. Raz przychodził, raz nie przychodził na te próby, ale raz nawet
pojechał z nami do Jarocina. W każdym razie – zakumplowaliśmy się. Na Rafała wszyscy
mówili Kwasek – od nazwiska Kwaśniewski, ale ja nie lubiłem tej ksywy. Rafał na
początku nakręcał mnie wyłącznie na amfę, więc cały czas: „Amfa, amfa, koksik, koksik!”.
I tak cały czas. Koksiku nie było, a amfy nie lubię. Jeszcze wtedy nie byłem wkręcony.
Dopiero później trochę się wkręciłem w amfetaminę, a on opowiadał przez cały czas, jaki
to jest zajebisty drag. Powiedziałem do niego:
– Wybacz, ale jedyne, co mogę zaoferować, to heroina.
A Rafał na to:
– Nie, absolutnie nie mogę tego wziąć, ponieważ nie jestem w stanie się wkłuć. Nie
dam rady wbić sobie czegokolwiek w żyłę. Jestem na to zbyt wrażliwy – zemdlałbym, ale
spróbuję załatwić turka.
I któregoś razu przywiózł go ze stolicy i wtedy pierwszy raz zajarałem turka.
Co to takiego?
Inaczej szara skała, ale ja mówiłem na to właśnie turek. Wtedy sporo się tego w
Warszawie pojawiło. Jest to heroina produkowana w Turcji w formie szarego proszku,
takich szarych odłamków. Podawało się to w zupełnie inny sposób, czyli nie dożylnie,
tylko paliło się na folii. Brałeś kawałek, kładłeś na folii, podgrzewałeś od spodu
zapalniczką i wtedy na twoich oczach ta skała przemieniała się w płyn, po czym płyn
zaczynał gwałtownie jak cholera dymić i wtedy przez rurkę trzymaną w ustach trzeba było
wciągnąć ten dym do płuc. Była to heroina o mętnym zabarwieniu. Dwa, czy trzy razy Rafał
przywiózł parę gietów. Podzieliliśmy się, kupiłem od niego. Było to niesamowicie
wydajne. Pamiętam, że z tydzień jechałem jednego gieta. Wydajne w diabły, wydajne w
chuj! Był to dobry towarek, ale mi to działanie nie do końca pasowało, bo było mulące, nie
dawało takiego strzała jak polski kompot. Nie czuło się takiej żylety. Polski kompot dawał
ścisły, wydobyty, zabsorbowany alkaloid, który powodował określony, bardzo ostry,
właściwie speedujący stan. Można powiedzieć, że był to speed. Jak nie przedawkowałeś,
tylko cencik, półtora, to dodawało ci energii. Później pojawił się tak zwany speed
ball[36], od którego niejeden zdechł. Sam dobrze ukręcony polski kompot dawał tego
speeda, a turek tego nie dawał. Był nudny i zamulający. Po dwóch dniach byłeś już
uzależniony, a giet starczał na tydzień. Później, jak już się uzależniłem, to lepiej mnie to
kręciło, ale nie dawało mi tego, co dawał kompot, ale plus był taki, że Rafał wreszcie
przekonał się do heroiny, a dawniej to tylko amfetamina.
Koniec końców nadszedł moment, w którym szara skała się skończyła. On jeszcze
parę razy pojechał do Warszawy, jeszcze parę razy przywiózł parę gietów, zebrał na to
pieniądze od ludzi i kupił. Rafał miał wtedy bardzo dobre tantiemy z Elektrycznych Gitar,
ponieważ był muzycznym współautorem płyty, która – o ile sobie dobrze przypominam –
sprzedała się w gigantycznym nakładzie pięciuset tysięcy egzemplarzy. Były to w ZAiKS-ie
dość konkretne pieniądze. Rafał z tego żył. Przyjeżdżał do Krakowa swoją bryką, którą
świetnie jeździł, co nam wszystkim imponowało. Wtedy nikt u nas nie miał własnego
samochodu. Później odebrali mu prawo jazdy, więc sprzedał samochód. I mniej więcej
wtedy Rafał wpierdolił się w heroinę, w tego turka. Tyle tylko, że turek szybko się
skończył. Więc towar się skończył i przychodzi Rafał, i widzę, że mi się trzęsie, poci się,
wyciera chusteczką czoło i pyta:
– Maciek, czy nie dałoby się jakoś tak zrobić kompotu, żebym mógł przyjąć to w
formie palonej na złotku, a nie dożylnie?
No to mówię:
– Wiesz… Może by się dało, ale najprawdopodobniej trzeba by zmarnować trochę
towaru. Może można by było spróbować to palić na etapie plastra, który powstaje w
trakcie produkcji.
Widziałem, że z Rafałem niedobrze, że cały się trzęsie, więc zaproponowałem:
– A weź se stary jebnij w żyłę! Co się będziesz z tym pieprzył! Teraz glazurę
wykruszać, na złotku podpalać, jeszcze ci zaraz spłynie na spodnie. Poza tym to jest tylko
marnowanie dobrego towaru! Czemu nie jebniesz se w żyłę?
Ale Rafał dalej swoje:
– Nie, nie, nie. Ja sobie w żyłę nie mogę jebnąć, bo nie mogę się ukłuć.
Zaczął kombinować i wtedy objawił się mistrz mistrzów w produkcji – Aborygen.
Krzysiu by mu na pewno wyrychtował coś jak trza, ale Krzysia już dawno nie było.
Aborygen też był motherfuckerem, też był niezły. Dodatkowo wyczuł, że Rafał ma
pieniądze. No i w końcu Aborygen zaproponował mu, że przygotuje dla niego towar, coś w
stylu: „Dobra! Zrobię ci towaru takiego, jak chcesz, spreparuję ci glazurę[37] w
odpowiedni sposób, ale to będzie kosztowało”. I Rafał zaczął się wykosztowywać, a
Aborygen ciągnął z niego szmal. Udało się wykombinować tak, żeby Rafał mógł sobie
pierdolnąć ze złotka. Ale też umówmy się – tolerancja rośnie. To, co jeszcze wczoraj było
dla ciebie wystarczające, już dzisiaj nie wystarcza. Jak ćpun rozkręci się w braniu, to musi
walić coraz więcej i więcej towaru. To, co dawniej wystarczało ci na tydzień, później
wystarcza ci już tylko na jeden dzień.
Czy ta zasada sprawdza się w przypadku pozostałych narkotyków?
Przy amfetaminie i kokainie na pewno też. Rafał ćpał day by day. Wkręcił się. To jest
właśnie uzależnienie. Na tym ono polega. Ja na przykład robiłem co jakiś czas tygodniowe,
dwutygodniowe przerwy w ćpaniu, ale potem znów do tego wracałem. Po prostu
przychodziła chwila, kiedy czułem pod językiem, że mnie ssie, że znów muszę przyćpać.
Tak właśnie to działa.
Wróćmy do Rafała. Co dalej się z nim stało? Co z jego nałogiem?
Rafał się wjebał i coraz mocniej wykosztowywał się u Aborygena, który mu ten towar
dostarczał. Bez litości tego Rafała doił. W krótkim czasie zorientował się, że może mieć
więcej klientów. Aborygen był skurwysynem z Krakowa.
Żyje?
Zmarł w Hiszpanii.
Zaćpał się?
Najprawdopodobniej tak. On też bardzo ostro jechał. Miał serce w takim stanie, że
nawet centa nie mógł sobie bezpośrednio podać. Robił to po malutkim kawałeczku. Miał
taki patent, że umieszczał sobie strzykawkę w żyle. Przytrzymywał gumeczką całą pompę,
nie samą igłę, tylko właśnie pompę i tak trzymał w kanale. Łaził z nią i powoli sobie
podawał.
Dobrze sprawdziłby się wenflon.
Oczywiście! Tyle że nie mieliśmy dostępu do takich rzeczy. Przydałoby się do
podawania coś, co można zatkać. Dzięki czemuś takiemu na pewno mielibyśmy baty[38] w
lepszym stanie. Nie byłoby kłucia, a każde ukłucie to możliwość złapania HCV, syfilisu lub
AIDS. Najbardziej higienicznym sposobem było wciąganie dymu ze złotka, ale to nie było
to… Zaczęły się lata 90. i wszedł przepis, że nie wolno odmówić sprzedaży sprzętu
takiego jak strzykawki, więc nie było tak źle. Był już turek, zaczął istnieć jako taki przemyt.
Pojawiła się między innymi kokaina i była ona bardzo dobrej jakości… Wolna Polska dała
nam koks – co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Polska poznała kokainę, która w
latach 80. nie istniała.
A kiedy w Polsce pojawiła się marihuana?
Na początku lat 80. istniała w dużych ilościach. Dojdziemy i do tego tematu (śmiech)
… W Krakowie był z tym problem, ale Warszawka już dobrze sobie jarała. Ganja rosła
tam dosłownie wszędzie, hipisi siali ją nawet na trawnikach. Poznałem marihuanę w
stolicy, gdzie znalazłem się dzięki Ance Szarbińskiej. To właśnie dzięki blantom zacząłem
kończyć z hermanem.
Nie skończyłeś historii Rafała Kwaśniewskiego.
Rafał został ostatecznie wydojony przez Aborygena, więc zmienił zdanie i postanowił
jednak się ukłuć. Przyszedł do mnie – oczy jak szpile, źrenice zwężone, podjarany,
inteligentny jak żyleta. Pytam go:
– Co jest?
A on odpowiada:
– Podałem w kanał. Zajebista sprawa! W życiu nie sądziłem, że jest aż taka różnica!
Tak skończyło się ćpanie ze złotka, skończyła się akcja „Aborygen” i zaczęło się
chodzenie Rafała na bajzel, a potem było z nim już tylko coraz gorzej.
Wciąż graliście razem?
Graliśmy. Organizowałem wtedy koncerty w dawnej Kuźnicy, w piwnicy. Z moją
małżonką Ewą robiliśmy bale maskowe, imprezy, eventy. Projektowaliśmy plakaty,
zapraszaliśmy gości, próbowaliśmy szarpnąć jakieś pieniądze i nawet się to nam udawało
(śmiech). Robiliśmy zajebiste imprezy. Najfajniejsze były bale maskowe. Akurat był
karnawał i fantastycznie to wyszło. Kilka sztuk własnoręcznie wykonanych, bardzo
ozdobnych plakatów, wstęp na imprezę tylko w masce, jak nie masz maski – możesz ją od
nas kupić przed wejściem. Coś takiego. Maski przygotował dla nas kolega Jacek Panecki.
Jak odpierdolił te, kurwa, maski, to spadła mi szczena! Jacek był największym
dziwkarzem, jakiego w życiu spotkałem (śmiech). Był malarzem, pracował jako modelator
w Operze Krakowskiej. Bez przerwy narzekał, że nie ma blantów, nie ma gdzie mieszkać i
nie ma pieniędzy. Jacek był po Akademii Sztuk Pięknych. Był wykształconym plastykiem.
Przyjechał z Torunia czy coś takiego. Złożyłem mu propozycję:
– Kolego, robimy karnawałowy bal maskowy. Wstęp tylko w masce. Przygotuj je dla
nas. Sprzedasz bez problemu na imprezie, to szarpniesz kaski!
I Jacek odpierdolił taki zestaw masek, że wszystkim spadły kopary. Wszyscy chcieli
je mieć, więc chętnie kupowali. Były genialne. Poprzyczepiał do nich różne złote elementy,
pióra i w ogóle wyszły mu zajebiście. Materiały miał z opery, gdzie pracował. Jacek
szarpnął pieniędzy i pyta:
– Kiedy robimy następny bal?
Mówię:
– Jest, kurwa, karnawał, więc jedziemy dalej!
Jechaliśmy weekend w weekend, Panecki sprzedawał maski, ja sprzedawałem bilety
– zajebiście nam szło. Później Rafał Kwaśniewski kazał mi wyjebać z bandu bębniarza,
sąsiada Ewy, bo twierdził, że jest za słaby i potrzebny nam jest lepszy perkusista.
Znalazłem Grześka Schneidera, który był wybitnym drummerem.
Jak na nowe rozdanie zareagował zwolniony Mariusz Kruc?
W sumie to było tak, że on sam się zwolnił. Rafał Kwaśniewski go zniszczył. Parę
razy tłumaczył mu na próbach, co źle robi, i wiesz… Tak na dobrą sprawę, to on nas
wszystkich zniszczył, ale wiadomo było, że ja się nie wycofam, a Mariusz jak zobaczył,
gdzie jest, a był tak naprawdę w dupie, to sam odpuścił. Przecież nawet byliśmy razem w
Jarocinie, ale widać było, że w Mariuszu walczyły dwie natury. Z jednej strony marzył o
graniu rocka, ale z drugiej strony – jak już przyszło co do czego i ten rock go bezpośrednio
dotknął, to nagle stwierdził, że jest normalsem i nie chce żyć tak jak my. Że nie może
rozmawiać cały czas o narkotykach, a my ciągle naćpani. Jakby tego było mało, Mariusz
był wówczas zielonoświątkowcem i w końcu sam zrezygnował. Uznał, że nie da rady. Poza
tym Rafał cały czas brał mnie na bok i zagadywał:
– Maciek, my nie możemy z nim grać. To jest amator! Weźmy dobrego perkusistę,
znajdźmy jakiegoś sensownego drummera.
I wtedy znalazłem Schneidera. Wyglądało to następująco – Grzesiek przychodził na
koncert, dostawał swoją flaszkę, ponieważ był ciężkim alkoholikiem, i grał swoje.
Robiliśmy dalej te imprezy w Kuźnicy. Graliśmy, Rafał Kwaśniewski wypierdalał na basie
w masce na twarzy. Był absolutnym mistrzem. Tak wykurwiał na tym instrumencie, że daj
Boże zdrowie. Ja śpiewałem i grałem na gitarze. Rafał ćpał heroinę, a ja zacząłem powoli
interesować się amfą, bo ludzie zaczęli ją już przynosić. No i niestety Rafał zaczął się
rozkładać. Miał coraz większe długi, coraz bardziej leciał w chuja. Co prawda w
międzyczasie założył band, który nazywał się PRL – Polski Rock and Roll. Weźmy pod
uwagę, że nazywał się tak jak ówczesny prezydent Kwaśniewski i miał zespół PRL
(śmiech)! Nagrał z tym swoim zespołem bardzo dobrą płytę Zła wiadomość, ale
całkowicie wjebał się w hermana. Zrobił dziecko, po czym zostawił jego matkę – Ewę
Fiut. Tak się wpakował w te dragi, że jak przeskoczę kilka lat, to pamiętam, że jak
spotkałem go w Warszawie, to sprzedawał jakieś Ray-Bany, jakieś perfumy i tak dalej.
Miał plecak pełen fantów, ale całkowicie się rozjechał. Zaczął mieszać heroinę z
amfetaminą, walić speed balla. Cały czas miał tę swoją inteligencję, ale zaczął już nawet
trochę śmierdzieć. Zrobił się syf. Do dziś zarzucam sobie, że namawiałem go, żeby się
ukłuł, kiedy on się przed tym ukłuciem bronił.
Czujesz się współodpowiedzialny za jego uzależnienie?
Wiesz… Gdyby Rafał się nie ukłuł, nigdy nie poznałby smaku polskiego kompotu, a
jak już poznał ten smak, to całkowicie się rozjechał. W końcu capnęli go w Warszawie.
Dostał jakiś straszny wyrok za posiadanie narkotyków.
Siedem lat.
Wyszedł już z więzienia. Mam nadzieję, że z grzania też.
Został zwolniony warunkowo w 2014 roku.
Możliwe, że ten wyrok to dostał taki straszny, bo był bezczelny przy zatrzymaniu. Rok
temu czytałem o nim jakiś artykuł w gazecie, że dopiero dostał przerwę w karze, więc
trochę sobie posiedział. Rafał Kwaśniewski jest przykładem zmarnowania wybitnego
talentu. O mnie to wszyscy mówili coś takiego: „Maciek, owszem, kurwa – być może jesteś
utalentowany, ale w porównaniu z Rafałem, to ty jesteś dzieckiem w piaskownicy!”. On
miał naprawdę niesamowity dryg do instrumentów, maksymalne poczucie drive’u, pisał
śmieszne teksty, śpiewał, grał solówki, komponował, nauczył Ewę Fiut grać na basie, robił
zajebiste imprezy. Czego chcieć więcej? Ja robiłem wtedy imprezy z Homo Twist, ale już
nie chciałem z nim grać, bo był nieodpowiedzialny. Rafał organizował w tym samym czasie
koncerty swojego zespołu PRL, który miał wielką widownię. Sam należałem do ich fanów.
Niestety całkowicie zmarnował swój talent. Jest obecnie zgorzkniałym
czterdziestoparolatkiem.
40 lat to niedużo dla mężczyzny. Nie za szybko przekreślasz jego karierę?
Uwierz mi, ja proponowałem już kiedyś Rafałowi, że zrobię jego utwory, dzięki
czemu szarpnie troszkę kaski, ale ten chłopak ma pewną skłonność do maniany, do
pożyczania pieniędzy i nieoddawania, do lecenia w chuja na ZAiKS-ie i tak dalej. Dlatego
w pewnym momencie zdystansowałem się do jego osoby. Pamiętam, jak przyszedł do mnie
kiedyś zupełnie zaćpany i zapytał się, czy dam mu żyro na pożyczkę w wysokości 5000
złotych w ZAiKS-ie. I ja mu to żyro dałem. Wychodził, mruknął do mnie:
– Jadę do Ameryki…
A ja tak sobie pomyślałem: „Z czym jedziesz? Z tą piątką? Z tymi pięcioma tysiącami
złotych wybierasz się, kurwa, do Ameryki (śmiech)?”. Piątaka oczywiście nigdy z
powrotem nie zobaczyłem. Mimo to nadal uważam, że fajnie było zrobić coś razem z nim.
Musiałeś sam oddać te pieniądze?
To było żyro na tak zwaną jednorazową pożyczkę, więc nic się nie stało. Rafał też jest
beneficjentem ZAiKS-u, ponieważ jest autorem, skomponował przecież parę ładnych
numerów. Podżyrowałem mu, mimo iż od początku wiedziałem, że Rafał tego nie spłaci.
Taką pożyczkę pobiera się a conto tantiem czy jak to działa?
To jest tak, że sam ZAiKS dał Rafałowi 5000 złotych, czyli nie poszło to z mojego
konta. I po roku, kiedy okazało się, że pożyczka nie została spłacona, ZAiKS wysłał do
mnie pismo, informując mnie, że właśnie pobierają z moich tantiem pięć koła a conto żyra,
które dałem Rafałowi. Wysłałem mu esemesa o treści: „Czy jesteś w stanie oddać mi moje
5000 złotych? W innym wypadku będę musiał cię zwindykować”. Oddał mi 800 złotych.
Sam nie wiem dlaczego – czy się przestraszył, czy może obudziło się w nim
człowieczeństwo. Nagle dostałem pismo, że wpłynęło osiem stów. W związku z tym
sytuacja na dzień dzisiejszy jest taka, że Rafał Kwaśniewski nie leci mi już 5000 złotych,
tylko 4200.

32 ZMS – Związek Młodzieży Socjalistycznej.


33 PSJ – Polskie Stowarzyszenie Jazzowe.
34 Barbara Ziętara – kultowa krakowska ćma barowa.
35 Obrzyn – specyficzny rodzaj gitary basowej.
36 Speed ball – połączenie amfetaminy z heroiną.
37 Glazura – jeden z końcowych produktów powstałych podczas produkcji kompotu.
38 Baty – żyły.
Denaturka
Przepiękna, greczynkopodobna, czarnowłosa, krętowłosa, orlonosa dziewucha nagle
pojawiła się na mieście. Według mojego rozeznania była w tamtym czasie prawdziwą
rakietą. What a bitch (śmiech)! Inteligentny wyraz twarzy, sympatyczne podejście,
całkowicie semickie rysy. Żydówa taka, no nie? Żydówka, ale szczuplutka! Arystokratyczny
typ, żadnej ściemy. Ja w tym momencie kończyłem akurat swój trzyletni, dramatyczny
związek z Beatą Kamoji. Była to niskopienna, wielkogłowa, szerokodupna, ogromnołydka,
ciężka Japonka.
Nie przesadzasz? Nie sądzę, abyś spotykał się kiedykolwiek z brzydką
dziewczyną.
Ale nie! To nie tak! Ona była przy tym wszystkim bardzo sexy. Beata miała wszystko
nie tak jak trzeba – małe oczy, duże usta, wielką głowę, krótkie i w dodatku krzywe nogi z
ogromnymi łydkami, ale za to – piękną pierś i śliczne ramiona. Ogólnie rzecz biorąc, Beata
była zaprzeczeniem ideału urody, ale była w tym wszystkim piękna. Bez wątpienia była
piękną kobietą. Była dla mnie ratunkiem przed moją poprzednią dziewczyną – Anką
Szarbińską, która była poetką, depresantką płaczącą bez powodu. Anka była blondynką o
zgarbionej sylwetce, zaczytaną w Stachurze, z krzakiem bardzo dobrej marihuany za szafą,
którą przywieźli jej kuzyni z Warszawy. Później nieco bliżej się z nimi zapoznałem, ale o
tym już mówiliśmy. Anka Szarbińska – Szarbinka – bo tak na nią mówiłem, też była śliczna
i miała absolutnie romantyczne usposobienie. Wspominam ją z niezwykłą estymą. Była to
inteligentna dziewczyna. Jej ojciec był lekarzem wewnętrznym, ale jednocześnie chamem
ze wsi, zwyczajnym burakiem, redneckiem, z wyglądu całkowitym kwadratem. Mama zaś
była panią z pretensjami. A Anka była ślicznym, neurotycznym stworzeniem – uroczą
dziewiętnastoletnią dziewczyną, która wpadła w szpony grypsującego kryminalisty, który
właśnie wyskoczył z więzienia (śmiech). Byłem gwiazdą swojego pokolenia, a ona wpadła
wtedy w moje ręce.
Przeskoczyliśmy o dwie dziewczyny wstecz. Wróćmy do czarnowłosej,
greczynkopodobnej.
Była Anka, po Ance – Beata, a dopiero później Denaturka. Beata przyjechała z
Warszawy razem z Pawłem Cabanowskim – wnukiem czy też synem szefa PSJ-u. Fajny
chłopczyna. Plastyk. Cabanowski przywlókł wtedy do Krakowa gigantyczną,
międzynarodową ekipę. W tym szurniętego Polaka z Londynu o ksywie „Emil”, który lepiej
mówił po angielsku niż po polsku, ale dawał radę – przetłumaczył dla mnie bardzo wiele
tekstów Franka Zappy. Ekipa przyjechała z powodu całkowicie poronionej imprezy, jaką
był ślub Piotra Bondarczyka. Byłem zdziwiony, że ktoś taki bierze ślub, bo z tego, co go
znałem, wiedziałem, że jest to narkoman, świr, dziwkarz, kurwiarz, paranoik i do tego
jeszcze artysta. W chwili, kiedy dowiedziałem się, że idziemy na ślub Bondarczyka,
wiedziałem już, że będzie z tego gnój, a być może również dzieci. Bondarek był z
Warszawy, więc w sumie nie wiem, czemu ślub miał miejsce w Krakowie. W każdym razie
– przywieźli ze sobą żółtą, skośną dziewczynę, a była nią właśnie Beata Kamoji. Nasz
romans trwał trzy lata. Miał miejsce w Pruszkowie pod Warszawą. A jak już się ten romans
skończył, to wyczaiłem w Krakowie Denaturkę. Denaturka była piękna, szczupła i miała
kręcone, czarne włosy. Była kształconą pianistką i grała Debussy’ego na fortepianie, więc
byłem zafascynowany. W ten sposób udawało mi się przestać myśleć o Japonce. Denaturka
była absolutnym zaprzeczeniem Beaty Kamoji. Była pianistką, ale jednocześnie pochodziła
z Nowej Huty (śmiech)!
Denaturka jest Polką?
Moim zdaniem był to rodzaj Greczynki, ale urodzonej w Polsce. Ciemna karnacja,
loki, bizantyjskie brwi, ogromne oczy z silną oprawą, długie palce. Okazało się, że
skończyła średnią szkołę w klasie fortepianu i bujała się po mieście. Któregoś pięknego
dnia spostrzegłem, że puszcza do mnie wielkie, ogromne oko (śmiech). Wydawała mi się
niedostępna, ale puściła to gigantyczne oko, więc wiesz (śmiech)… Pomyślałem: „Jezu, jak
ona puszcza takie oko, to może spróbuję ją jakoś zbajerować”, i zacząłem się koło niej
kręcić.
Jeśli dobrze łączę fakty, to wciąż byłeś wtedy z Beatą.
No byłem, byłem, ale już miałem dość tego związku, tak? Uważałem, że bardzo
pomógłby mi w tym momencie romans z tą zajebistą, fantastyczną dupą, która nie wiadomo
skąd pojawiła się na Floriańskiej [Kraków – przyp. red.]. Grałem jeszcze wtedy na
streecie, ale to była już końcówka. Byłem wtedy w fatalnym stanie, obawiam się, że wciąż
ćpałem heroinę. Wiesz, co jest najgorsze?
Co takiego?
Że ciągle mi się wydawało, że mój jedyny ciąg heroinowy to były trzy miesiące, kiedy
grzałem równo, po kilka razy dziennie, a jak teraz patrzę na to z perspektywy czasu, to
widzę, że ten problem ciągnął się za mną z 15 lat lub jeszcze dłużej. W każdym razie –
wtedy, kiedy była Denaturka, to wiem na pewno, że miałem poważny problem heroinowy.
Poza tym chciałem wyzwolić się czym prędzej z romansu z Beatą Kamoji i tych jej
warszawskich klimatów. Oczywiście co jakiś czas przyjeżdżałem do stolicy, żeby jeszcze
raz przelecieć Japonkę (śmiech).
Nie skomentuję.
Oj tam, oj tam (śmiech)! Po Beacie wracałem do Krakowa i szukałem nowych
przygód… I tą nową przygodą okazała się Denaturka, która była przepiękna. Myślałem
sobie: „Nie mogę podchodzić do niej od razu na ostro, w pewnym sensie gwałcić tej
dziewczyny, która tak zasuwa Debussy’ego!”. Nie rozumiałem wtedy, że w niej z jednej
strony gotował się ten wyuczony, szkolny sznyt, z drugiej zaś – była heroinistką, z czego nie
zdawałem sobie zupełnie sprawy. Jakby ktoś mi to wtedy powiedział, w życiu bym nie
uwierzył. Sam waliłem wówczas – powiedzmy – raz na miesiąc, może raz na dwa
tygodnie. Raczej okazjonalnie, nie grzałem codziennie, raczej starałem się już tej heroiny
unikać.
Jak rozwijała się ta twoja nowa damsko-męska przygoda?
Zacząłem uderzać z Denaturką w bajerę. Parę razy się przeszliśmy, parę razy
złapaliśmy się za ręce. Któregoś razu zaciągnęła mnie w jakieś miejsce, gdzie było
odrobinę luźniej, mniej ludzi. Przypadkiem zobaczyłem, że ma w torebce pompę, ale jakoś
nie mogłem w to uwierzyć. Pomyślałem sobie: „Nie, to niemożliwe. Może to moja
pompa?”. Pamiętam, że starałem się powoli uciekać wtedy od heroiny. Nie uwierzyłem w
to, co zobaczyłem. I któregoś dnia przyszedł do mnie Ciko i zapytał:
– Maciek, czy ty się bujasz z Denaturką?
A ja:
– Tak, bujam się. Piękna dziewczyna. Fantastycznie uzdolniona pianistka. Zajebista
dupa. Coś nie tak?
A Ciko na to:
– Uważaj... Ona ćpa.
I wtedy mnie olśniło: „Kurwa! Widziałem w jej torebce pompę! Czy ta dziewczyna
może uderzać w kanał?! Przecież to niemożliwe!”. Nie mogłem skleić tych wszystkich
informacji na jej temat. Myślałem, że ona jest z innej, kurwa, bajki! Nie sądziłem, że
wykształcona pianistka może uderzać na bajzel! Był to dla mnie wielki szok. Działo się to
wszystko w okresie, kiedy Tymiński i Wałęsa toczyli bój wyborczy. Później Denaturce
wiodło się już tylko coraz gorzej. Zastanawiałem się, jak to możliwe, żeby tak uzdolniona
dziewczyna, tak piękna, obdarzona osoba, tak się stoczyła, żeby pójść w tango z niejakim
Kołkiem, który leżał na ulicy z tekturą i udawał, że ma HIV, żeby zdobyć pieniądze na
heroinę. Taka sytuacja miała później miejsce, czego nie byłem w stanie sobie uzmysłowić.
Seksualnie w ogóle nam nie wyszło. Po kolejnych seksualnych próbach pamiętam, że
próbowałem zalogować się u niej na chacie. Denaturka mieszkała z matką w Nowej Hucie,
matka głosowała na Tymińskiego. Pomyślałem sobie: „Co ja tu, kurwa, robię?”.
Dziewczyna piękna jak marzenie, cudownie uzdolniona, mimo to w łóżku w ogóle nam nie
wychodziło. W ogóle! Z drugiej strony robiła na mnie niesamowite wrażenie – nie każdy
potrafi zagrać etiudę księżycową Debussy’ego, a ona to dla mnie zrobiła! Siedziała
wyprężona niczym suka, z wypiętym tyłkiem i zasuwała na fortepianie, co ujęło mnie jak
cholera. W łóżku, jak już mówiłem – beznadzieja, zupełnie nic. W związku z tym zacząłem
planować powrót do Beaty Kamoji. Plątały mi się te wszystkie sytuacje. Któregoś razu, jak
wróciłem z Warszawy do Krakowa, zapytałem kolegów o Denaturkę, a było to po naszym
ostatnim, bardzo niezgrabnym pożegnaniu. Chłopcy powiedzieli mi, że Denaturka jest z
Kołkiem, więc ja w szoku:
– Jak to z Kołkiem?! Przecież to jest ten, który leży na Floriańskiej!
Usłyszałem:
– No tak! Dokładnie z tym Kołkiem. Jest z nim, bo on daje jej towar.
Pomyślałem sobie: „Boże… To Denaturka aż tak się rozćpała? Aż tak się stoczyła?”. I
faktycznie – okazało się, że ta fantastyczna dziewczyna puszczała się z gościem, który miał
co drugi ząb i żebrał na ulicy. Przez cały tamten czas bujałem się z Mietkiem i Mietek
niejeden raz skopał tego właśnie Kołka. Mietek grzał wtedy regularnie, a u mnie to było
trochę inaczej, bo dużo podróżowałem, jeździłem do Warszawy, grałem na streecie. Dzięki
temu nie byłem w takim heroinowym ciągu, jak cała reszta moich znajomych. No i niby
byłem taki czysty, ale prawda jest taka, że jak tylko przyjeżdżałem do Krakowa, to też od
razu waliłem w kanał. Pamiętam, jak któregoś dnia szedłem z Mietkiem po Floriańskiej i
leżał ten menel Denaturki, Mietek powiedział do mnie wtedy:
– Maciek, widzisz tego chuja? To jest Kołek! Jakby jeszcze był z Krakowa, to trudno,
niech sobie leży! Ale jest z jakiejś zasranej, kurwa, wsi. Ułożył sobie tekturkę i udaje, że
ma HIV-a! Skurwysyn!
Uwierz mi, że chwilę później Kołek został zglanowany przez Mietka! Skopał go, ale
Kołek się pozbierał, zawinął ten swój karton i zaczął czym prędzej spierdalać przed
Mietkiem, który wykrzykiwał za nim zdania typu: „Spierdalaj mi, kurwa, stąd! Nie po to
przyjechałeś do tego miasta, żeby tu się kłaść z tekturą na królewskim trakcie, na
Floriańskiej! Jakbyś chociaż był stąd, to proszę bardzo – możesz sobie leżeć, ale jako że
przyjechałeś ze wsi, to niestety, ale wypierdalaj stąd!”. W tym samym momencie
dowiedziałem się, że moja piękna Denaturka jest właśnie z nim, z Kołkiem, bo on daje jej
towar. Mimo tych doświadczeń wciąż dożylnie przyjmowałem heroinę.
Miarka, który przedawkował
Opowiem ci historię z czasów mojego drugiego rzutu heroinowego. Pierwszy
zaliczyłem po wyjściu z więzienia. Później miałem spore przerwy. Jeździłem wtedy po
kraju i zajmowałem się graniem. Jeździłem w różne miejsca z gitarą, więc nie biegałem za
towarem.
Kiedy miał miejsce drugi rzut heroinowy?
Lata 90. Skończyło się granie na streecie, a Homo Twist było dopiero w zamyśle.
Sytuacja przejściowa. Było już po 1989 roku, więc nagle wszystko było wolno. Ulica
zrobiła się głośna, toteż nie bardzo dało się na niej grać. Skończył się klimat grania na
streecie. Koniecznie chciałem się przebranżowić, w związku z czym próbowałem zdobyć
elektryczną gitarę. Było to jeszcze przed Homo i tak na dobrą sprawę, to zupełnie nie
wiedziałem, co ze sobą zrobić. Kombinowałem, spędziłem trochę czasu na Śląsku, o czym
ci już opowiadałem. Ale wróciłem z tego Śląska i wtedy okazało się, że ze Stanów
przyjechał kolega Pyton.
Kto to taki?
W pewnym momencie pojawił się punk, no nie? Ja byłem wciąż hippie, ale później
były już punki i postpunki i tak właściwie to Pyton był postpunkiem. Mam wrażenie, że był
nawet czymś więcej – pierwowzorem lekko zfreakowanego narodowca (śmiech).
Według ciebie istnieje takie zestawienie?
Wyobraź sobie, że Pyton z własnej woli zgłosił się do komandosów, do wojska, i
odbębnił trzy lata w niebieskich beretach. Taką akcję zrobił. Normalnie zgłosił się do
wojska.
Ty odmówiłeś służby, a on zgłosił się na ochotnika. Nie miałeś z tym problemu?
Jakoś nie, był moim kumplem. Grał w kapeli Wawel Underground razem z niejakim
Brudasem. Zarówno Brudas, jak i Pyton byli bardzo silnymi antyklerykałami i
zdeklarowanymi satanistami.
Przed chwilą powiedziałeś, że Pyton był pierwowzorem narodowca.
Antyklerykalny narodowiec? Coś tu się nie zgadza.
To znaczy wiesz… Nie wiem dokładnie, jak to było, ale oni jakoś to łączyli – te dwie
sprzeczne ideologie. Ich zespół nazywał się Wawel Underground. Śpiewali piosenki o
kopułach kościołów, które w końcu zajmą się ogniem i spłoną. Odnosili się do Adriana
Marcato i różnych innych znanych satanistów. Brudas interesował się takimi tematami, bo
studiował religioznawstwo, a Pyton był freakiem, inteligentnym chuligankiem. Wstąpił do
wojska. Pamiętam, że parę razy wychodził na przepustkę w mundurze, a ja akurat wtedy
szwendałem się po mieście, więc go spotykałem. Następnie Pyton wyszedł z wojska i
wyjechał do Stanów, skąd przywiózł ze sobą prostytutkę. Nie wiem dokładnie, co to za
laska, ale sama mówiła o sobie, że spała z co najmniej pięcioma tysiącami mężczyzn.
Laska ta przy każdej nadarzającej się okazji przechwalała się swoimi kurewskimi
zdjęciami. Była zdzirą z piekła rodem (śmiech)! A Pyton będąc w Stanach, zdążył uzależnić
się od heroiny, bo ona była heroinistką. Tak więc Pyton przyjechał do Polski wjebany w
hermana, a u nas strzelanie w kanał było już mocno rozpowszechnione. Moja sytuacja była
w tamtej chwili beznadziejna. Skończyło się granie na streecie, a nie założyłem jeszcze
Homo Twist. Byłem w dupie, nie miałem kasy, więc z nudów zacząłem znowu grzać. Było
to przed moim wyjazdem na Śląsk. I okazało się, że Pyton szuka takiego towaru, jaki ćpał
tam, w Stanach. On chciał to palić, ale w Krakowie jeszcze tego nie było. Więc Pyton
razem z Aborygenem, o którym już wspominałem, zaczęli wytwarzać ten towar tak, żeby
można go było palić. Kombinowali, jak mogli. Rafał Kwaśniewski też zaczął kręcić się w
ich okolicy, a prostytutka cały czas dodatkowo nakręcała Pytona i całą ekipę na ćpanie.
Wydawali na to w chuj pieniędzy. Mieli trochę dolarów. Aborygen strzygł ich bez litości.
Zrobił się maksymalny kocioł. Pyton zaczął wtedy trochę handlować amfą, jakąś hiperamfą,
jakimś totalnym gównem. Parę razy przedawkowaliśmy amfetaminę. Mnie to nie pasowało,
ale i tak to robiłem – wciągałem to, kurwa, gówno. Odnowiłem kontakty z Cikiem.
Któregoś dnia się objawił i mówi:
– Mam urodziny i mam w kurwę towaru! Bardzo dobry – sam zrobiłem, więc
zapraszam.
Daliśmy się namówić. Był Pyton, ta jego kurwa, ja z jakąś laską, ale teraz nie
pamiętam z jaką, był Ciko i Miarka – mój basista z Homo Twist. To oznacza, że trwały już
próby do Homo, bo przecież Miarka ze mną grał. Pamiętam, że był już wtedy dość mocno
uzależniony. Był to ten okres, kiedy zastawiał notorycznie bas w lombardzie, o czym już
opowiadałem. Miarka był pazerny na towar. Jak już miał do tego dostęp, to nie był w stanie
przyćpać se trochę, tylko jechał do oporu, ćpał i ćpał. I sytuacja była taka – Pyton z tą
swoją laską próbowali jarać towar Cika, który preparowali na miejscu, a dla reszty stał w
kuchni wielki gar kompotu, do którego dochodziłem właściwie tylko ja, Ciko i Miarka. Gar
był spory. Przyłożyłem sobie raz i po jakiejś godzinie czy dwóch jeszcze raz, nie?
Maksymalnie się rozgadałem i rozdrapałem. Ćpuny tak mają, że ciągle się drapią, bo
wszystko ich swędzi. Przyszedł taki moment, że czułem, że cała atmosfera się jakby
miażdży. Nagle usłyszałem, że ktoś charczy, chrapie, wydaje z siebie dziwne dźwięki.
Pierwsza moja myśl to: „Ktoś zasnął czy co? Ktoś tu śpi, coś mu się śni?”. Tak
kombinowałem, ale zorientowałem się, że to charczenie jest coraz głośniejsze. Ocknąłem
się, a tu wszyscy naćpani heroiną, więc nie kontaktują, ale mówię do nich:
– Ludzie! Ktoś tu, kurwa, charczy!
Okazało się, że Miarka chodził do tej kuchni nie wiadomo ile razy, a że wszyscy byli
już naćpani, to nie zwracali na to uwagi. Nie wiadomo nawet, ile razy sobie dociągnął!
Kompletnie przedawkował heroinę! Leżał pod ścianą i nie reagował na nic. Ciągnięcie go
za ubranie ani bicie po twarzy nie przynosiło efektu. Wydawał z siebie przerażające,
rzężące dźwięki. Momentalnie przetrzeźwiałem. Wszyscy spojrzeliśmy po sobie.
Powiedziałem:
– Słuchajcie! Gościu nam się kończy! Będziemy tu zaraz mieli taki syf jak trza! Co
robimy?
Wymyśliliśmy, że może mu pomóc zimna woda. Napełniliśmy wannę i wpierdoliliśmy
Miarkę w ubraniu do zimnej wody. Brak reakcji! Bicie po twarzy – dalej nic! Ile może
trwać napełnienie wanny wodą? Wszystko to zajęło nam nie więcej niż 10 minut, a Miarka
przez cały ten czas nie dawał znaków życia. Czas maksymalnie nam się dłużył. Przejęliśmy
się na poważnie. Miarka leżał w wannie pełnej zimnej wody, na nic nie reagował, nie było
z nim kontaktu, tylko cały czas charczał. Popadliśmy w ultrapanikę i w tym momencie
wpadł Ciko, który gdzieś na chwilę wyszedł. Wpadł Ciko i powiedział mniej więcej coś
takiego:
– Co tu się dzieje? Co wy mi tu za syf robicie? Co tu tak dużo wody nalane? Przecież
jak przyjdzie moja matka i to zobaczy, tę wodę wszędzie, to zrobi mi aferę! Będzie mi
suszyć głowę!
I nie uwierzysz, ale właśnie w tym momencie usłyszałem głos Miarki z wanny:
– Wszystko będzie w porządku, tylko nic nie mów matce.
Bogu, kurwa, dzięki, Miarka się ocknął. Uwierz mi, że na hasło „matka” Miarka się
pozbierał (śmiech)! Taka to historia. Później nagrywaliśmy razem Homo Twist. Był bardzo
dobrym basistą, który po dwuletniej kuracji w TZN-ie definitywnie porzucił granie.
Lipiec w Nowym Jorku, sierpień w
Krakowie
Przez to, że pojawił się popyt na paloną heroinę, Aborygen zaczął robić coraz
mocniejszy towar. Chodziło o to, żeby doprowadzać go do szklistej formy, żeby można było
to palić. Znowu pojawili się Ciko i Aborygen i znowu ich spotkałem. Sam nie wiem czemu,
ale znowu byłem na Plantach [Kraków – przyp. red.]. Jest to wciąż okres początków Homo
Twist. Spotkałem ich, a oni mówią do mnie:
– Słuchaj, Maciek, mamy bardzo dobry towar.
– No to dajcie.
– Chcesz się naćpać czy chcesz se przyćpać?
– Nie chciałbym zginąć, ale chciałbym porządnie se przyćpać.
– Damy ci 0,5.
– Jak 0,5? Dajcie mi 1,5!
– Stary, nie wiesz, co mówisz. To by cię zabiło.
– Jak zabiło?
– Nie zdajesz sobie sprawy, jakie nam teraz wychodzą stężenia, ale niech ci będzie!
Damy ci 0,8, ale robisz to na własną odpowiedzialność.
– Dobra, wal 0,8!
Poszliśmy pod jakąś latarnię na Plantach, gdzie Aborygen podał mi 0,8. I sytuacja jest
taka, że otwieram oczy i widzę, że jestem około 100 metrów od miejsca, gdzie grzałem.
Stoi nade mną Ciko i mówi:
– Kurwa, Maciek! Nareszcie otworzyłeś oczy! Już myślałem, że nie żyjesz! Godzinę
na tej ławce z tobą siedzę.
Byłem w szoku:
– Jak godzinę? Co godzinę? Gdzie godzinę? Przecież dopiero co podaliście mi towar!
Ciko opowiedział mi, co się wydarzyło:
– Padłeś na ziemię jak rażony piorunem! Kompletnie przestałeś dawać oznaki życia.
W dodatku Aborygen gdzieś spierdolił, więc zostałem z tobą sam. Przewlokłem cię na
ławkę, żebyś nie został w krzakach, i przez godzinę myślałem, że umierasz!
W chwili, kiedy to mówił, czułem się już całkiem dobrze, ale prawda jest taka, że
dostałem strasznego strzała. Być może przeżyłem tylko dlatego, że mam mocny organizm,
który to wytrzymał. Pamiętam, że się pozbierałem i postanowiłem ruszyć na miasto.
Poszedłem na drinka do Zwisu[39]. Barmanka patrzyła na mnie z przerażeniem, a ja
zupełnie nie rozumiałem dlaczego i normalnie powiedziałem do niej:
– No co jest? Drinka poproszę!
Gdziekolwiek wchodziłem, wzbudzałem konkretne przerażenie. W ogóle nie
rozumiałem, o co tym ludziom chodzi, czego tak właściwie ode mnie chcą. Pojąłem
dopiero wtedy, gdy poszedłem się odlać i spojrzałem w lustro, w którym zobaczyłem
maksymalnie naćpanego gościa. Całkowicie rozpłynięte oczy – totalny ćpun. Nie dziwię się
wcale, że jak wpadam teraz do Zwisu, to wszyscy zadają mi pytanie:
– Jak to możliwe, że ty w ogóle żyjesz?!
W Zwisie wszyscy robili dawniej zakłady na zasadzie: „Kiedy Maleńczuk się
wreszcie przekręci?”. Pamiętam, że tego dnia, po tym strzale, spacerowałem po mieście.
Nie wiem, co mnie wzięło, żeby wchodzić do tych wszystkich miejsc, gdzie mogłem
spotkać jakichś znajomych. Publika była przerażona moim wyglądem. Z dwóch lokali mnie
nawet wyjebali, bo szarpałem się z bramkarzami. Wpadłem w dziwny nastrój.
Wspomniałeś, że Aborygen był mistrzem w swoim fachu. Jak wyglądała
produkcja heroiny w jego wydaniu?
Produkcje te odbywały się u niejakiego Hermesa. Był to totalny hipis. Odziedziczył
po kimś kawał kamienicy, w której sam już nie wiem dlaczego, ale nie było części dachu i
to miejsce było przykryte folią. Był to taki jakby squat na strychu. I w tym właśnie miejscu,
w promieniach słońca, które wpadało przez ledwie zasłonięty przez Hermesa dach,
siedział Aborygen i warzył towar. Pamiętam, że było lato. Aborygen był wówczas królem
ćpania. Miał dwie laski – Floribertinę, która już nie żyje, i Kaśkę Hordyńską, która żyje.
Aborygen zaś na pewno nie żyje. Szczególnie chciałbym ci opisać sytuację, w której się
tam na wejściu znalazłem. Uwierz mi, że chłopcy już naprawdę nieźle sobie lecieli
(śmiech)… Wyglądało to następująco – poddasze bez dachu, ta folia, panowie warzą towar
na jakimś piecyku. Wszystko to groziło pożarem. Aborygen nagotował w chuj towaru, który
został bardzo ładnie podany w ślicznej, fajansowej miseczce, którą przyniósł Hermes.
Wlali cały kompot do tej pięknej miseczki, którą postawili na stole. Każdy podchodził i
ciągnął sobie. Aborygen miał słabe serce. Był jednym z tych, którzy powinni stosować
wenflon, ponieważ nie mógł sobie podać za jednym razem centa czy półtora, bo miał słabe
serce i mógłby przez taką akcję kojfnąć od kopa. Było lato, było gorąco, więc laski
rozebrane, z cyckami na wierzchu. Wszyscy naćpani. Aborygen miał w obydwie ręce wbite
w kanał pompy. Z obydwu stron otaczały go jego dziewczyny, więc było tak – raz w jedną
rękę Floribertina robiła mu pyk, raz w drugą Hordyńska – pyk. Do tego jeszcze trzymał w
ustach szluga i tak ze mną bajerzył. Maksymalny rock and roll (śmiech)! Aborygen
wyjechał później do Hiszpanii i jeszcze przez jakiś czas nadawał stamtąd, aż w końcu
zmarł. Floribertina Kalala zmarła z przedawkowania heroiny z amfetaminą. Z Kaśką
Hordyńską nie wiem, co się dzieje, ale pamiętam, że wtedy też nie było z nią za dobrze. Te
dziewczyny były młodsze ode mnie o około 10 lat. Było to takie drugie pokolenie
krakowskich łaziorów. Mamy początek lat 90. Napisałem wtedy piosenkę Sierpień w
Krakowie, w której pojawia się takie straszliwe zapytanie: „Czy tego nie jest za dużo?”.
„Sierpień w Krakowie”
Sierpień w Krakowie a miał być gdzie indziej
Ale tam to już tylko mogłem stracić swe życie
Nieważne znów jestem
Już bledsze światło i nerwowe ptactwo
Złote muchy obsiadły gruszkę
I w słońcu uczta
To już jesień
Powoli smutek podchodzi do serca
Co z Tobą smutku zrobić
Może wypić
Może wyjechać i nie wrócić
Spójrz liście jak zwykle są ponad banałem
Spadają z drzew spadają już jesień
Spadają liście
Czarnych kociąt tutaj nie krzywdzi nikt
Więc ufne są a nawet zaczepne
I wszystkie kąty są dla nich
Tylko ich matka tak patrzy
Pod jabłonką w ogrodzie herbata bez cukru
Można się przyzwyczaić
Miło mieć taki mały miły ogród
Czy tego nie jest za dużo
Czy tego nie jest za dużo
Wystarczy wyjrzeć przez okno
Za woalką z mgły i dymu
Miasto skromnie kryje się
Różowo zielono przez konary drzew
Słońce zachodzi i wieczór w prześwitach
I ptaki się denerwują
Jest jeszcze tak ciepło
Czemu się spieszą
Przecież miało nie być zimy
Czemu pod skórą każdy nerw mi drży
Może wyjechać i nie wrócić
Może…
Jak Aborygen z Hermesem nalali towaru do tego fajansowego naczynia, to wiesz…
Tego towaru było w chuj! Pomyślałem sobie: „Przecież my się zaćpamy na śmierć…”. Ale
było to wszystko fajne, miłe. Pamiętam, że oddychałem, odpoczywałem po jakimś romansie
i dobrze mi z tym było. Znowu ćpałem. Dawniej sądziłem, że przyćpałem w życiu może ze
100 razy, ale jak teraz zaczynam sobie przypominać te wszystkie historie, to wiem, że tego
było za dużo. Ćpałem właściwie całe lata 80. i ładny kawałek 90., ale już z większymi
przerwami. Przez cały ten czas miałem kontakt z heroiną. Być może musimy już przejść do
kolejnych dragów, bo jak będziemy ciągnąć tę historię, to zajmiemy hermanem całą książkę
(śmiech). Mimo to wydaje mi się, że na koniec powinienem opowiedzieć ci jeszcze
historię wyprawy Homo Twist do Stanów Zjednoczonych z 1996 roku. Homo miało już
wtedy swoją popularność.
W 1996 Homo Twist otrzymało nominacje do nagrody Fryderyki w kilku
kategoriach, m.in. zespół roku, płyta roku – rock, wokalista roku. Mimo to nie
odebraliście ani jednej statuetki. Opowiedz o tym.
Nagraliśmy drugą płytę, która nazywała się Homo Twist. Udało się też zagrać parę
koncertów. Jakąś tam pozycję już mieliśmy. I pamiętam, że spotkałem jakiegoś znajomego,
nie pamiętam, kto to był, ale powiedział do mnie:
– Maciek, kup sobie gazetę. Dostałeś pięć nominacji do Fryderyków!
A ja na to:
– No chyba sobie żartujesz!
Byłem zaskoczony. Chodziło o płytę Homo Twist z utworami typu Portfel ojca,
Populares uber alles i tak dalej. Dostaliśmy dobre recenzje i bardzo dużo nominacji w
różnych kategoriach. Wszystkim przywalił syfon. Dodatkowo ja się biesiłem i nie chciałem
tam jechać, ale w końcu pojechałem i nie dostaliśmy ani jednej statuetki. Tak to było.
Rozumiem, że mniej więcej w tym samym czasie dostaliście propozycję
koncertowania w Stanach?
Tak. Dostaliśmy propozycję wyjazdu do Stanów na kilka dni. Było to tak, że udało
nam się zagrać kilka koncertów, szarpnęliśmy jakieś pieniądze za tę drugą płytę i zrobiło
się fajnie. Lecimy do Stanów – ja, Artur Hajdasz i Olaf Deriglasoff. Miał to być jakiś
pojedynczy koncert. Pojechaliśmy tam na pięć, może sześć dni. Lot był długi, więc
większość Polaków zdążyła upierdolić się wódką. Wychodząc z samolotu, przestępowałem
przez kompletnie pijanych ludzi. Jako grupa rzucaliśmy się w oczy. Byliśmy mocno
wyszpanieni. Ja chodziłem wtedy w obroży, miałem buty z węża i tak dalej. Wyglądaliśmy
jak rock band, nie? Na lotnisku Hajdasz pocałował czarną celniczkę w wewnętrzną stronę
dłoni, co wzbudziło sensację. Były śmiechy, chichy, wszyscy pytali, czy jesteśmy zespołem
rockowym. Wylądowaliśmy na miejscu, gdzie sytuacja była taka, że wszyscy wciągali
koks. Pamiętam, że zagraliśmy na początek jedną gównianą sztukę w polskim klubie na
Greenpoincie, gdzie przyszło pięć osób na krzyż. Potem mieliśmy jeszcze jeden koncert,
ten, na który specjalnie przyjechaliśmy. Zaprosił nas słynny w Nowym Jorku klub CBGB.
Klub ten okazał się norą, ale i tak było fajnie. Był to punkowy klub na obrzeżach Harlemu.
Zagraliśmy koncert, na który przyszło trochę Polaków. Przyszli do garderoby i od razu
wyciągnęli torebki z koksem i to był dobry koks. Nie kleszczył, wszyscy mieliśmy dobre
humory, chodziliśmy uśmiechnięci. Pamiętam, że później byliśmy na jakiejś imprezce, na
której cały czas zagadywałem do Deriglasoffa:
– Skąd by tu wytrzasnąć tej słynnej, białej, amerykańskiej heroiny?
Chodziło o to, żeby nie był to turek dostępny u nas, tylko amerykański tak zwany smug.
I w tym lokalu, gdzie byliśmy, wypatrzyłem taką jedną modeleczkę. Jak się później okazało,
miała na imię Ania. Była krótko ściętą blondyneczką o włosach w kolorze zboża. Miała
zielone oczka i w tych oczkach wąziutkie źreniczki. Myślałem, że to taka uroda, a Olaf
mówi:
– Nie żadna, kurwa, uroda, tylko mówię ci, że ona jest naćpana! Zapytaj się jej, czy
nie wie czegoś na temat smuga.
A ja na to:
– Niemożliwe! Przecież ona ma z 17 lat, nie więcej. Nie będę wyjeżdżał do takiej
laski o smugu.
Deriglasoff sam w końcu do niej poszedł. Usłyszałem, że mnie nawołuje:
– Chodź, Maciek, chodź!
Okazało się, że faktycznie miała tego smuga przy sobie. Wyszło na to, że Olaf miał
rację – że laska ma takie oczęta, bo grzeje. I to zajebisty towar! Byliśmy na tej imprezce w
jakimś mieszkaniu, więc poszliśmy razem do drugiego pokoju. Ania wyciągnęła malutką
torebkę, na której było napisane „devil dust”. Otworzyła torebkę, wysypała biały
proszeczek i zrobiła mi maluteńką kreseczkę, najwyżej 1,5 centymetra. Rozkręciła długopis
i kazała mi ciągnąć do nosa przez rurkę wyjętą z tegoż długopisu. Mówię:
– Mało tego.
A ona:
– Nie, nie, nie. To jest bardzo mocne. Tyle ci wystarczy.
Trzepnąłem tę kreseczkę i powiem ci, że dobrze mnie sieknęło. Od tamtego czasu
praktycznie w ogóle się z Anią nie rozstawałem (śmiech). Później było tak, że ona sama do
nas przyłaziła. Ja miałem szmal, a ona wiedziała, gdzie to kupić. Na tym naszym pierwszym
wyjeździe do Stanów, który opisuję, grzaliśmy koks w sumie przez cały czas. Wiesz…
Śniadanko, a potem już koksik. Za dużo to nie jedliśmy, bo cały czas byliśmy naćpani. Ja
dodatkowo jeszcze cały czas grzałem sobie heroinkę z Anią. Zaczęła mnie ciągać w jakieś
dziwne miejsca w poszukiwaniu towaru. Któregoś razu czekając na jakiegoś kretyna, który
miał to przynieść, wylądowaliśmy w alejce, gdzie chodziły same ładne dziewuchy, a Ania
mówi:
– Uważaj, to są same transy.
Okazało się, że jest to taka specjalna uliczka, gdzie przychodzą wyszpanione transy,
które są dużo ładniejsze od tamtejszych paskudnych dziewuch. Pobujaliśmy, ale trzeba było
wracać, więc wróciliśmy do kraju. Bardzo fajnie wspominałem ten wyjazd. Mimo iż było
to tylko parę dni, to jednak musiałem to odchorować. Potem okazało się, że znowu
jedziemy i to podobno na trzy tygodnie. Że niby jest zainteresowanie, że się spodobaliśmy,
więc jedziemy.
Czy w Stanach jest łatwiejszy dostęp do narkotyków?
Nie mogę opowiedzieć ze szczegółami – kto konkretnie i co, ale mogę powiedzieć
tyle, że towar można tam było załatwić dosłownie wszędzie. Działało to na takiej zasadzie,
że chłopcy dilerzy mieli wizytówki w stylu: „We have it – if you have it” lub „We are the
best – fuck the rest” i podany telefon. Normalnie dają ci taką jakby wizytówkę i możesz
sobie zadzwonić, a oni przywiozą ci to, czego potrzebujesz. Byli to polscy dilerzy. Smug
był porządnie rozpowszechniony. Zauważyłem, że oprócz tego, że wszyscy wciągają koks,
to jeszcze do tego wszędzie jest pełno heroiny.
Drugi wyjazd do USA uważasz za równie udany?
Od pierwszego wyjazdu upłynęło niedużo czasu, może ze dwa czy trzy miesiące. Był
to środek lata. Chyba jakiś głupi lipiec. Musieliśmy czekać na koncerty. Nie mieliśmy
pieniędzy. Było gorąco w chuj. Zjebała się klimatyzacja. Myśleliśmy, że tam zdechniemy.
Ja zacząłem szukać Ani. Udało się – znalazłem. Weźmy pod uwagę, że byłem wtedy w
Stanach przez trzy tygodnie. Przez cały ten czas mieszkałem u kogoś po kątach, kombinując
jednocześnie smuga. Z Anią nie było nawet żadnego seksu, ponieważ heroina całkowicie
wyłącza tę sprawę. Tym razem już naprawdę dobrze się uzależniłem. Ludzie, u których
mieszkałem, mieli mnie już serdecznie dość, zespół się pokłócił, a ja wciąż latałem za
hermanem. Było chyba ze 100 stopni Fahrenheita. Po powrocie, po tych trzech tygodniach
w USA, wróciłem z przeświadczeniem, że mają tam świetny towar, ale znowu byłem
uzależniony i znowu musiałem odchorować.
Jesteś w stanie określić, ile przeżyłeś poheroinowych zejść?
Wydaje mi się, że pięć lub sześć.
Jak drugi wyjazd do Stanów wypadł pod względem zawodowym?
Średnio nam się udało. Zagraliśmy dwa czy trzy koncerty. Ledwo dawaliśmy radę
związać koniec z końcem. Po powrocie do Polski odchorowałem swoje. A najlepsze jest
to, że zagapiłem się i przypadkiem przewiozłem do kraju w kieszeni jeszcze gram tego
smuga. Pamiętam, że za tym drugim razem, a to było jeszcze przed World Trade Center,
wsławiliśmy się akcją palenia haszu w kiblu w samolocie. Już zaraz mieliśmy lądować,
przelatywaliśmy akurat nad Manhattanem. Jak wyszliśmy z tego kibla, już po wypaleniu,
okazało się, że stoi wielka kolejka ludzi (śmiech)! Teraz od razu zamknęliby nas do
więzienia, ale wtedy to było jeszcze przed zamachem i ludzie byli bardziej tolerancyjni.
Fajnie wspominam amerykańską przygodę, mimo że nie wszyscy członkowie zespołu
stanęli na wysokości zadania. Nie miałem już sentymentu do tego składu. Zacząłem
kombinować z Püdelsami.
Amerykański sen prysł.
Dla Homo zdecydowanie. Natomiast bardzo dobrze wspominam wspaniałą, białą
heroinę, którą tam zażywałem. Heroinę, którą wciąga się do nosa. Towar ten pozwolił mi
przetrwać straszliwe upały i wysoką wilgotność powietrza, te trudne warunki, jakie tam
panowały. Pamiętam, że było to ciężkie lato. Artystycznie wyjazd średnio się udał,
koncertów było naprawdę niewiele. Ale za to świetnie sobie poćpałem i powiem wręcz, że
chciałbym jeszcze raz (śmiech). Ten element wyjazdu wspominam bardzo dobrze. Jeśli
tylko będzie to możliwe, to na pewno znowu sobie pierdolnę. Z chęcią dorwałbym się do
tego devil dusta, który był tam dostępny, a wcale nie jest powiedziane, że tego już tam nie
ma. Kokaina już mi się właściwie znudziła. Jest takim dodatkiem, który można powiedzieć,
że po prostu jest. Zarówno w show-biznesie, polityce i wielu innych branżach. Od kokainy
zdecydowanie wolę heroinę.

39 Zwis – kultowa krakowska pijalnia wódki z siedzibą na krakowskim Rynku.


Przygoda z heroiną w trzech etapach
Swoją muzyczną przygodę rozpocząłeś od bluesa. Czy bywałeś na
najsłynniejszym festiwalu tego gatunku w Polsce – Rawa Blues?
Pierwszy raz pojechałem na Rawę niedługo po wyjściu z więzienia. Wydaje mi się, że
było to w 1984 roku, ale głowy nie dam sobie uciąć. Zaśpiewałem kilka piosenek po
polsku o swoim życiorysie. Od razu dostałem się na główną scenę i sam już nie wiem, czy
wygrałem, czy nie, ale wszyscy mnie dostrzegli i docenili. Później jeszcze wielokrotnie
byłem zapraszany, ale jakoś zawsze tak pechowo się składało, że na miejscu pojawiał się
Ciko albo jacyś moi koledzy ze Śląska. W każdym razie ciężkie ćpuny. I pamiętam, że na
jednej z Raw Ciko był już w bardzo złym stanie i podawał sobie heroinę w pachwinę.
Namówił mnie, żebym pierdolnął sobie przed koncertem – i to był błąd. Zrobiłem przez to
słaby występ. Dodatkowo musiałem go jeszcze później za sobą holować. Było to mniej
więcej tak, że tam na miejscu były takie gigantyczne kible i Ciko w tym kiblu mi utknął.
Czekam i czekam, a on nie wychodzi. Wparowałem tam i co widzę? Ciko wygląda
następująco: spodnie ściągnięte, nogi rozkraczone, z pachwiny sterczy mu pionowo wbita
pompka i mówi do mnie:
– Maciek, nie wiem, czy przypadkiem nie podałem sobie w tętnicę, bo w ogóle nie
mogę ruszyć nogą.
Jakimś cudem wyciągnął sobie pompę, a następnie cały zesztywniał, więc musiałem
zaholować go do Krakowa. Ciko narobił mi wtedy strasznego obciachu. Od tego czasu
Dudek [organizator festiwalu – przyp. red.] nie zapraszał mnie już na Rawę Blues.
Narobiłem sobie wtedy naprawdę złego PR-u. Był to moment, w którym ponownie
pomyślałem o tym, żeby na dobre zakończyć z ćpaniem. Często jednak bywało tak, że ja już
nawet odpuszczałem, zapominałem, a tymczasem ni z tego, ni z owego pojawiał się Ciko
czy jakiś inny. Ja już zapominałem o hermanie, zajmowałem się swoimi sprawami, a tu
nagle Ciko i znowu to samo. Pamiętam okres, kiedy pojechałem do Wrocławia celem
odnalezienia Kamana. Był to artysta, który niezwykle mi się spodobał i którego
postanowiłem zlokalizować. Dorwałem jakąś jego kasetę, którą on sam kolportował,
nazywała się Białe murzyństwo i bigbit. Kaman urzęduje we Wrocławiu do dzisiaj. Jest
schizofrenikiem, który pisał wówczas świetne teksty i bardzo ciekawie grał na gitarze. Pod
koniec lat 80. pojechałem tam z elektryczną gitarą. Nie grałem już na pudle, tylko
zdecydowałem się na elektryczne granie. Dlatego wlokłem ze sobą jakiś piec i
próbowałem się podłączać. Pojechałem na ślepo do Breslau. Nie pamiętam skąd, ale
miałem trochę kasy. Wylądowałem w Breslau i zacząłem szukać Kamana. Miałem jego
numer, który skądś zdobyłem. Znalazłem go uwikłanego w nieudane małżeństwo, kochankę
i małe dziecko. W wolnym czasie Kaman przepalał lufki, kręcił jakieś dzbanki, robił
zajebistą ceramikę. Jest fascynatem japońskiej kultury. Generalnie ciekawy typ. Mówię do
niego:
– Kurwa, Kaman! Kasy nie masz, zróbmy coś razem, coś zaróbmy, zorganizujmy jakiś
koncert czy coś.
Wyciągnąłem go do jakiejś galerii. W galerii tej kazałem sobie dać prąd. Dali nam
prąd. Zagraliśmy koncert na kupie gruzu, na jakichś śmieciach. Przyszły nawet jakieś
idiotki. Coś zaczęło się dziać, więc dopytywałem, gdzie by tu można zorganizować
normalne granie, no nie? Okazało się, że można zrobić koncert w klubie Indeks. Zrobiliśmy.
Był to okres rodzącego się we Wrocławiu faszyzmu. Były dwie przeciwległe grupy –
anarchiści, którzy zajmowali squaty, a z drugiej strony ewidentni skinheadzi, na których
właśnie zrobiła się w Polsce moda. Skinheadzi rozpierdalali każdą imprezę. I akcja była
taka, że ja z pojebanym Kamanem zorganizowaliśmy ten koncert na dole, w piwnicy, w
Indeksie. Najpierw wystąpiłem ja, a potem swój występ zaczął Kaman. Następnie zeszło
do naszej piwnicy chyba z sześciu skinheadów. Wielkich jak szafy gości, z których jeden
był mniejszy. Kaman gra koncert i widzę, że ten najmniejszy idzie do mnie. Taki był akurat
na mój rozmiar. Chyba go specjalnie napuścili na mnie. Strasznie go skasowałem.
Napierdoliłem go bez litości.
Po tym jak go skasowałem, jego koledzy otoczyli mnie ze wszystkich stron. Co było
później, nie pamiętam już nic. Zgasło światło. Ocknąłem się w zupełnie innym punkcie sali,
trzymając w rękach stół. W tym samym momencie jeden ze skinheadów rzucił gitarą
Kamana niczym młotem w kierunku żarówki.
Mocno dostałeś? Co z Kamanem?
Zdecydowanie dostałem wpierdol. Poczułem, że mam przestawiony nos. Zobaczyłem,
że cały gors mam we krwi. Skinheadzi już się wyewakuowali. Jakieś dziewczyny
podleciały, krzycząc:
– Maciek, Maciek! Strasznie wyglądasz! Co ci się stało?
Kamanowi jakimś cudem nie stało się nic, mimo że nawet trochę ich prowokował. W
sumie to od początku było wiadomo, że będzie z tego dym. Spojrzałem w lustro i
zobaczyłem ten złamany nos i cały gors zalany krwią. Wyszedłem na górę, gdzie było pełno
ludzi, ochrona i w ogóle. Bo to było tak, że na dole był koncert i trochę ludzi, a na górze
full – wszyscy pili przy barze. Podszedłem do ochrony z tą moją rozbitą mordą i mówię do
nich:
– No i co wy na to, panowie? Przed chwilą na dole było sześciu skinheadów, którzy
rozpierdolili nam imprezę, a wy nawet do nas nie zeszliście! Co jest z wami?! Co z was za
ochrona?!
Widziałem, że ci ochroniarze chowają głowy po kątach, że całe to miasto jest
zastraszone przez skinów. Dziewczyny mówiły do mnie:
– Maciek, jedź natychmiast na pogotowie!
Ale nie pojechałem. Wychodzę z klubu na zewnątrz i widzę, że idzie Ciko. Nie
wiadomo, skąd znalazł się pod Indeksem we Wrocławiu (śmiech)! Był 1990 lub 1991 rok.
Objawił się Ciko i pyta mnie:
– Maleńczuk, co ci się stało?
– No wiesz… Przed chwilą miałem tu, kurwa, dym ze skinheadami. Złamali mi nos.
Sam widzisz, jak wyglądam!
– Boli cię?
– No boli…
– A chcesz, żeby przestało cię boleć?
– No pewnie, że chcę!
– A gdzie tu jest jakiś kibel?
Wiadomo, co wydarzyło się dalej… Z powrotem weszliśmy do Indeksu. Bramkarze,
jak zobaczyli, że wracamy, to już zupełnie zbledli (śmiech)! Weszliśmy do kibla i okazało
się, że Ciko ma w chuj towaru. Ja już zapomniałem o heroinie, ale tak się złożyło, że w
pięć minut po całej tej awanturze ze skinami spotykam Cika, który znowu podaje mi
hermana i ten herman mi akurat smakuje. W sumie dobrze to wyszło. Przestało mnie boleć.
Pamiętasz jakieś inne przygody z wypadu do Wrocławia?
Dużo było jakichś durnych sytuacji. Pamiętam, jak grałem na ulicy piosenkę o
zamykaniu mnie przez policję, to w końcu w realu zwinęli mnie na komendę (śmiech).
Miałem w Breslau trochę takich przygód plus znowu ta heroina. Znowu grzałem,
jednocześnie zadając sobie pytanie: „Czy to ćpanie się w końcu ode mnie odczepi?”.
Moje ćpanie heroiny można podzielić na trzy etapy. Pierwszy etap – zaraz po wyjściu
z więzienia – to etap fascynacji, ale już było wiadomo, że jako iż jestem na wolności, to na
pewno będę dalej to robił. Potem miałem długi okres sukcesów w graniu ulicznym,
wyjazdów do Warszawy i tak dalej. O tym też za chwilę chciałbym opowiedzieć, ale to za
chwilę, bo już jednak chcę kończyć powoli temat heroiny. Co jakiś czas nachodzili mnie
koledzy. Była taka akcja, że siedziałem nad czymś, pracowałem, miałem jakiś pomysł,
pisałem piosenki, a tu nagle przychodzi Ciko z kolegą i mówią do mnie:
– Słuchaj, Maciek, musisz nam coś przechować.
Jak się okazało, był to ogromny, gigantyczny wór pełen makówek, suszu makowego,
który panowie kupili od chama w Słomnikach. Schowałem to w domu, ale zrobiła się zima
i zacząłem ten wór wygrzebywać w wiadomym celu. Kilka razy konkretnie się
wpierdoliłem. W momencie, kiedy chłopcy przyszli odebrać wór, wyszło na to, że pół
wora już nie ma, bo sam to wyżłopałem w formie zupy. Wielokrotnie wracałem do heroiny.
Wielokrotnie narkotyk ten pozwalał mi przetrwać trudne chwile. Pamiętam na przykład, jak
bardzo długo męczyłem się po wyjściu z więzienia, w którym znalazłem się za
przestępstwo w postaci odmowy służby wojskowej. Okazało się, że jest stan wojenny i
mimo że poniosłem już karę, wojsko znowu się o mnie upomina. W związku z tym
musiałem stawiać się co pół roku na komisjach i udawać wariata, żeby nie trafić ponownie
do więzienia za coś, za co odbębniłem już dawno karę. Żarłem dużo stresu. W tym czasie
heroina bardzo pomagała mi oderwać się od rzeczywistości.
Pierwszy etap ćpania miał miejsce po twoim wyjściu z więzienia. Kiedy kolejny?
Drugi etap to końcówka lat 90., kiedy zszedłem już z ulicy, a jeszcze nie zdążyłem
założyć Homo Twist. Było ciężko. Mówimy o okresie Pytona i Denaturki.
Jak radziłeś sobie finansowo?
Sam się zastanawiam… Ale o ile sobie przypominam, to była bida, aż piszczało. Taka
prawda. Później poznałem Ewę, to ona już miała trochę pieniędzy, ale moment, o którym
opowiadam, jest jeszcze przed Ewą. Wtedy była akcja z Denaturką, którą, już myślałem, że
poderwałem, a która w tajemnicy przede mną grzała hermana, po czym, jak już ją
porzuciłem, to wzięła się za najgorszego, bezzębnego, krakowskiego menela, w co nie
mogłem uwierzyć.
Wychodzi na to, że trzeci etap heroinowy miał miejsce niedawno.
Narkotyk ten wracał do mnie później w tej nowocześniejszej postaci, czyli białej
heroiny w Stanach lub szarej skały w Warszawie. To był ten trzeci etap. Byłem już
popularnym artystą, ale czasem z tej czy innej okazji potrafiłem sobie czasem dmuchnąć,
zapalić czy nawet podać z kolegami w kanał. Jeszcze wiele razy to później robiłem. W
ogóle nie opowiedziałem ci wszystkiego na ten temat, ale być może jeszcze w trakcie
historii o paleniu, o ganji będziemy do tego wracać. Wszyscy – ja i moi znajomi – byliśmy
wtedy politoxic, czyli oprócz tego, że wielu z nas grzało heroinę, to absolutnie wszyscy
paliliśmy ganję przy każdej nadarzającej się okazji. W tej chwili już dawno nie miałem do
czynienia z hermanem.
Co heroina daje, a co odbiera?
Narkotyk ten daje spokój i co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Narkotyk ten
daje również ciepło. Nie bez powodu mówi się na to „grzanie”. Heroina całkowicie
odbiera apetyt, nie trzeba jeść. W skrócie można powiedzieć, że herman załatwia trzy
sprawy – spokój, posiłek i ciepło. Jeśli dojdzie do tego miłe otoczenie, które ci sprzyja,
które nie naskakuje na ciebie, to można uznać, że jest to wybitnie kontemplacyjny narkotyk.
Możesz się rozmarzyć i strasznie nagadać. Ćpuny generalnie opowiadają jeden przez
drugiego niekończące się historie ze swojego życia, a cała reszta im straszliwie
współczuje. Klepią się po ramieniu, całują się, współczują sobie. Coś na zasadzie: „Ależ
miałeś ciężkie życie… Nie martw się, teraz będzie tylko lepiej!”. Fajna atmosfera. Ja
bardzo często lądowałem po heroinie sam. Osobiście uważam, że to jest właśnie
najfajniejszy stan. Kiedy opadnie już kop, strzał, ta cała ciara, która przez ciebie
przechodzi i tak dalej. Heroina długo działa. Dobry strzał powinien trwać 24 godziny albo
i dłużej. W sytuacji, kiedy jesteś już zmęczony, przychodzisz do domu, już złapałeś
powiedzmy na tyle apetyt, żeby wypić herbatę, to wtedy jak położysz się do łóżka,
zapadniesz w piękny, heroinowy sen. Jest to cudowny letarg. Najmilej to wspominam.
Dopiero od pewnego momentu zacząłem się w tym śnie lubować. Wydawało mi się, że
mogę w ten sposób przemyśleć bardzo wiele rzeczy. Zacząłem nawet słyszeć głos… A
najgorsze było to, że głos ten słyszałem bardzo wyraźnie (śmiech)! Dochodziło do tego, że
potrafiłem się z nim pokłócić. Głos ten był zawsze strasznie moralny.
Żeński czy męski?
Był to męski głos, który mnie napominał. Mówił: „To zrobiłeś źle, tamto zrobiłeś
źle!”, i tak dalej, nie? Opieprzał mnie.
Coś jakby Bóg?
Tak jakby. Każdą inną halucynację, jaką przeżywasz, to jest tak, że wiesz, że musisz
zamknąć oczy, i czujesz, że to halucynacja. Z głosem było inaczej. Było to bardzo realne.
Bardzo wyraźnie wielokrotnie słyszałem ten głos. O tej halucynacji mogę powiedzieć, że
czasami już sam nie wiedziałem, czy to jest prawda, czy wytwór mojej wyobraźni. Pytałem
sam siebie: „Jak to możliwe, że słyszę go tak wyraźnie?”. Zawsze mówił mi rzeczy raczej
moralne. Raczej mówił o mnie, o tym, co robię źle, a nie o Bogu czy czymś takim. Był to
głos napominający, należący jakby do ojca. Czasem się z nim kłóciłem. Wtedy wyrywał
mnie z letargu dźwięk mojego własnego głosu. De facto mogę uznać, że heroina to
najlepszy, najwspanialszy, najsilniejszy narkotyk na świecie. Mogę to wszystko
powiedzieć, ale nie mogę, nie powinienem tego nikomu polecać (śmiech).
Przejdźmy do wad heroiny.
Przede wszystkim błyskawicznie uzależnia.
Jak szybko się to dzieje?
Niektórzy twierdzą, że właściwie od pierwszego razu i mógłbym się z tym zgodzić.
Zwłaszcza jeżeli ktoś ma stale dostęp do większej ilości tego towaru. Ja w moich młodych
latach strzelałem z doskoku, nie miałem tego towaru przez pięć czy dziesięć dni non stop,
więc nie leczyłem kaca towarem, a to właśnie jest moment, kiedy się uzależniasz. Zawsze
uważałem, że przez kaca trzeba przejść. Kac ten jest straszny i najlepiej załatwić ten
problem kolejnym strzałem. I wtedy już jesteś wjebany. Z alkoholem na przykład jest tak,
że jak się danego dnia spijesz, to następnego nie weźmiesz wódki do ust, bo masz odrzut,
nie? A z heroiną tego nie ma, bo podajesz narkotyk dożylnie. Jeśli mając potwornego kaca,
całe to okropne samopoczucie, wiesz, że za pomocą jednego machnięcia pompką możesz to
całkowicie zlikwidować i wrócić do miłego stanu, to łatwiej to zrobić i wielu tak robi.
Niestety, tak fajnie nie jest, dlatego że heroina powoduje całkowity zastój w kiszkach
i mówiąc krótko – nie można zrobić kupy. W krótkim czasie zorientowałem się, że moi
koledzy – ćpuny, którzy grzeją dzień w dzień – potrafią nie srać przez dwa tygodnie albo
może i dłużej. Dlatego są tacy chudzi, bo nie mają żadnego łaknienia, bo organizm nie
przerabia. Nie działa przemiana materii. Są full of shit. Opowiadano mi, że wypróżniają
się za pomocą palca. Radzę każdemu heroiniście, aby nie strzelał następnej działy, dopóki
się nie wypróżni. W innym przypadku ten cały syf w sobie magazynujesz. W dawnych,
starożytnych czasach opium stosowano jako lek na biegunkę, ponieważ za sprawą opium
biegunka momentalnie znika. W jej miejscu pojawia się zatwardzenie, które jest szkodliwe
dla organizmu. Pot, który wydziela ćpun, jest toksyczny. Powoduje, że piecze i swędzi cię
ciało. Ćpuny notorycznie się drapią, a drapanie to powoduje, że łapią infekcje. Rozdrapują
rany i wiesz…
Do tego dochodzi wodowstręt i ogólny brak higieny.
No tak. Ćpuny cierpią na chroniczny lęk przed kąpielą, więc do tego jeszcze zaczynają
śmierdzieć. Dochodziło do sytuacji, że jak przychodził do mnie Ciko w ciężkim stadium
uzależnienia, w czasie gdy ja już nie chciałem z nim grzać, to miał nogi opuchnięte do tego
stopnia, że całe podchodziły mu ropą. Dawałem mu wszelakie maści, żeby to chociaż jakoś
zaleczył. Ciko w tamtym czasie już ledwo chodził. Podawał sobie właśnie w nogi, bo tylko
tam mógł. Miał za sobą serię spudłowanych strzałów, więc towar odkładał mu się na
kończynach. Uwierz mi, że mało co nie doszło do amputacji. Kilkakrotnie lądował na
bardzo poważnych toksykologiach, gdzie trzymali go tylko dlatego, że miał koszmarnie
zrujnowane podudzia. Okropnie to wyglądało. Widok nóg Cika przyprawiał mnie o
mdłości. Mówił mi wtedy, żeby już nigdy, przenigdy nie grzać w kanał, że jak już
koniecznie bym musiał, to żeby jakoś inaczej to podawać, nie dożylnie. Wielokrotnie
musiałem pomagać Cikowi się wkłuwać, choć już sam długo tego nie robiłem. Odwiedzał
mnie czasem, ale zacząłem mieszkać z żoną, więc te odwiedziny nie za bardzo były jej w
smak. Pachniało to wszystko nie najlepiej. Ratowało go więzienie, bo jak do niego trafiał,
to miał przerwy w ćpaniu. Ciko już nie żyje.
Kolejna wada grzania to skandaliczny wpływ na stan uzębienia. Co do tego nie ma
najmniejszych wątpliwości. Zęby lecą momentalnie. Większość ćpunów nie ma zębów.
Jak długo trzeba grzać, żeby stracić zęby?
Pół roku wystarczy. Po sześciu miesiącach masz konkretnie przetrzebione tryby. To
leci w błyskawicznym tempie. Miałem pewien okres, że grzałem już tylko raz na miesiąc,
ale znowu wiesz… Trudna sytuacja życiowa, nieudane próby nagrywania płyt i tak dalej
powodowały, że raz na jakiś czas znowu szukałem tych moich kolegów i strzelałem sobie z
nimi. Czasami tuż po takim strzale czułem, że ukruszył mi się ząb. Sam ten pojedynczy
strzał powodował, że od razu łamał mi się ząb.
Istnieje dość powszechna opinia, że kokaina i amfetamina też mają zły wpływ na
uzębienie. Można to porównać?
Są to sytuacje absolutnie bez porównania. Od kokainy tryby polecą ci w etapie,
powiedzmy, pięcioletnim, a przy hermanie – pięciomiesięcznym. Iglatura poleci ci
momentalnie.
Mam też taką ciekawostkę – razem z grzaniem zaczyna prześladować cię pech. Jest
taka typowa sytuacja, że jeżeli unikasz towaru, nie chcesz ćpać, to towar biega za tobą i na
odwrót – jeżeli ty zechcesz znaleźć towar, to będzie on przed tobą spierdalał. Parę razy
wpakowałem się w tego typu sytuacje. Wyglądało to mniej więcej tak: Ciko, który zawsze
biegał za mną i namawiał mnie do grzania, w momencie kiedy przychodziłem do niego z
prośbą, żeby mi coś dał, to on wtedy odpowiadał:
– A weź, Maleńczuk, spierdalaj! Idź se natnij na pole! Co ci będę, kurwa, załatwiał!
Odczuwałem to tak, jakbym spotkał innego gościa. Przypominam sobie też taką akcję,
jak kiedyś na jakiejś imprezie w willi u niejakiego Koniecznego, syna rzeźbiarza Mariana
Koniecznego, gdzie bawiło się warszawskie towarzystwo, jeden z gości z Warszawy zaczął
nawijać do mnie, czy ja mógłbym załatwić mu heroinę, a ja na to, że owszem, że mógłbym.
Kanar wynajmował wtedy mieszkanko gdzieś koło rzeki Rudawy, gdzie ćpał i produkował
na potęgę. Nie było forsy, nie było za co kupić jedzenia, więc wykombinowałem, że wezmę
tego warszawskiego frajera, którego oskubiemy z kasy w zamian za trochę towaru. Tak
sobie wyobrażałem, że Mietek kopsnie mu centa, a warszawiak da nam parę stów. Gość
był maksymalnie najarany, nakręcony na towar. Wchodzimy do Mietka, a tam faktycznie
stoją na stole makówy. Warszawiak tylko pociągnął nosem i wyczuł od razu, że jest
produkcja, że się udało, że dostanie, co chciał. Mówię:
– Cześć, Mietek! Tu jest kolega, który ma kasę, a ty nie masz. Może zdilujesz mu
trochę? Dasz mu centa lub dwa, a potem niech spierdala, co?
Na co Mietek uniósł się jak Wernyhora honorem! Wstał, chwycił tego biednego
warszawiaka za klapy i wskazując na okno, rozdarł się:
– Tam jest pole, chuju! Idź se, kurwa, natnij! A ty, Maleńczuk, nie rób tu ze mnie dilera
i wypierdalaj!
Pomyślałem sobie: „O Jezus… Co za, kurwa, faux pas…”. Spojrzałem mu w oczy i od
razu wiedziałem, że przekonywanie go nie ma najmniejszego sensu. Mietek w tym
momencie był zdesperowanym ćpunem na abście, który wybiegał gdzieś na polu mak, po
czym spokojnie siadł sobie do produkcji, a tu mu przychodzi jakiś cwaniaczek z Warszawy
i wciska mu kasę. Tak mnie wtedy zjebał, tak mnie opierdolił i nagle zrozumiałem, że te
moje wyjazdy do stolicy odsuwają nas od siebie.
Ambicja to Mietka chora religia?
To jest właśnie wasze warszawskie myślenie (śmiech)! Tak czy inaczej otrzymałem od
Mietka moralny cios. Chodziło mu o to, żebym nie robił z niego dilera, że jak chcesz sobie
przyćpać, to sobie, kurwa, wychodź ten mak, wypatrz ten mak, natnij, zaczaj się, zaryzykuj,
a nie mi tu forsą machaj. Dotarło do mnie wtedy, że już raczej nie wyciągnę swoich
kolegów z grzania.
A poczęstować też się nie dało?
Nie było o tym mowy. Wygonił nas w ciemną noc. Stał w drzwiach i wygrażał za
nami:
– Wypierdalać mi stąd! Tam jest pole!
Tak mnie zjebał, że daj spokój. Te moje znajome ćpuny były strasznie w to wszystko
uwikłane. Normalne życie uciekało im bokiem. Miles Davis przez dłuższy czas walił
heroinę, ale zdążył jednocześnie stworzyć cały muzyczny gatunek. Zajmował się też innymi
rzeczami niż ćpanie, a moi koledzy nie mieli żadnych innych zajęć oprócz hermana. Ja tak
nie chciałem. Tłumaczyłem kolegom:
– Panowie, zdobycie towaru nie jest celem, a środkiem do zdobycia innego celu.
Odpowiadali na to pół żartem, pół serio:
– Tak, oczywiście, Maciek. Celem jest kop!
I tak te nasze dyskusje wyglądały. Tak oni sobie to tłumaczyli. Ja miałem inne
myślenie.
Czy heroina miała wpływ na twoją twórczość?
Napisałem co najmniej kilka bardzo dobrych tekstów. Między innymi Oto, Postacie, a
też na przykład utwór Pieniądze.
„Pieniądze”
Za pieniądze ksiądz się modli
Za pieniądze lud się podli
Czas to pieniądz więc za ile
Drobną warto przeżyć chwilę
Aha ile kosztuje pani ta
A szacunek tego pana za ile kupić się da
No i tak życie to gra
Kto słabe karty ma odpada
A kto ma swą rolę nadal gra
I powiedzmy że czuję się mocny
I że go koszmar nocny
Nie daje po sobie znać co widać
Ale o tym się nie mówi
Bo się mówi o pieniądzach w towarzystwie pięknych pań
Aha ile kosztuje pani ta
A szacunek tego pana za ile kupić się da
Pisałeś pod wpływem czy na kacu?
Raczej na kacu, na depresji heroinowej. Dużo tekstów na pierwszą płytę Homo Twist
powstało w ten sposób. Generalnie to jest taki drag, że jeżeli nie przedawkujesz, to dobrze
się po nim czyta, ale też pisze. Próbowałem pisać opowiadania i nawet całkiem sporo ich
wyszło. Być może do tej chwili leżą w szufladzie. Mogłem też dłużej uporczywie ćwiczyć
na gitarze, bo nie spadały mi nastrój ani koncentracja. Artystycznie bardzo dużo mi to
dawało, ale zabierało mi zdrowie. Szukałem podobnych sobie, takich jak Miles Davis,
Alice in Chains czy Nirvana. Zakładając Homo Twist, do pewnego stopnia chciałem mieć
band taki jak właśnie Nirvana. Do dziś fajnie wspominam heroinę, ponieważ jestem po
niej empatycznym, dobrym człowiekiem, a tak to różnie ze mną pod tym względem bywa.
Po grzaniu jestem zawsze miły. Jak przestałem ćpać hermana i zacząłem więcej chlać i
wciągać koksu, to zrobiłem się awanturny i robiłem zadymy. Moi znajomi pytali mnie:
– Maciek, co się z tobą stało? Przecież byłeś taki dobry, taki do rany przyłóż…
Odpowiadałem im:
– Nie byłem do rany przyłóż, tylko byłem naćpany i to dlatego.
Heroina miała zbawienny wpływ na moją osobowość.
Powiedziałeś kiedyś, że kobiety nie powinny brać heroiny. Dlaczego?
To zdecydowanie nie jest dla was. Kobiety totalnie się od tego uzależniają. Wszystkie,
które znałem, które to wzięły, strasznie zeszły na psy. Umierały od tego. Zmarła
Floribertina Kalala. Denaturka otarła się o śmierć – ktoś zszedł na jej oczach. Też pełno
kolegów mi poumierało, m.in. Ciko, Aborygen. Nie wiem, czy byli tacy słabi, czy aż tak
grzali. Może ja nie zdawałem sobie nigdy sprawy z tego, do jakiego stopnia można grzać,
ile razy dziennie. Gdzieś przeczytałem, że Édith Piaf potrafiła sobie trzepnąć dziesięć razy
dziennie. Coś takiego nie może się dobrze skończyć. Umówmy się – to jest cholernie
szkodliwe.
Udało ci się zerwać z tym nałogiem. Jak to zrobiłeś?
Nie ma sposobu, żeby się ot tak od razu podnieść po heroinie. Nie ma na to patentu.
Musisz swoje wyleżeć i wypocić. Można stosować usypiające barbiturany, żeby przespać
ten stan. Będziesz się pocić, ale przynajmniej będziesz spać. Wszyscy mówią, że lepiej niż
na wolności wychodzi się w więzieniu, że proces przebiega szybciej. Najlepiej w szpitalu,
bo czujesz, że ktoś się tobą opiekuje, ale żeby tam trafić, trzeba być już poważnie zatrutym.
Najtrudniej wychodzi się samemu. Raz podjąłem próbę wychodzenia na sucho, bez
wsparcia leków, to powiem tyle, że już nigdy więcej tego nie zrobiłem i nie zrobię. Później
do takich akcji kombinowałem sobie relanium w dużej ilości, żeby odespać. Zajmowało mi
to najczęściej trzy, cztery lub pięć dni – w zależności od długości ciągu. Gdyby ciągi były
dłuższe, musiałbym odleżeć z dwa tygodnie. Ja po kilku dniach potrafiłem już całkiem się
zebrać, zacząć robić próby, działać. Na koniec chcę powiedzieć, że w tym wszystkim
niezwykle pomagała mi marihuana, o której za chwilę wszystko ci opowiem (śmiech)…
Koledzy
Chciałbym w krótkich słowach scharakteryzować moich kumpli. Zacznę od Tośka
Radwana, ponieważ był to mój największy przyjaciel. Poznałem go i zaprzyjaźniłem się z
nim w wieku lat dwunastu. Chodziliśmy do tej samej szkoły. On był o rok młodszy.
Wsławił się tym, że pobił się z dużo większym i silniejszym od niego gościem. Dał sobie
radę. Ja wtedy strasznie interesowałem się jazzem i w krótkim czasie zacząłem zagadywać
do niego o ten jazz. Tosiek miał magnetofon szpulowy, ja miałem kasetowy. Gadaliśmy na
temat jazzu i stopniowo coraz bardziej się zaprzyjaźnialiśmy. Później on trenował
lekkoatletykę, a ja wioślarstwo. Żeby być bliżej niego, jako że był cały czas moim
kumplem, przeszedłem z wioślarstwa do lekkoatletyki. Naśmiewał się ze mnie:
– Kurwa, stary, jeździsz na chujowe zawody, laski macie paskudne. Co ty tam jeszcze
robisz?! Jakbyś zobaczył, co się u nas dzieje! U nas to jest rewia mody! Najlepsze dupy w
całym mieście.
I faktycznie – na zawodach lekkoatletycznych było fajnie, a u mnie tak sobie – same
mastodonty, wielkie, dupiaste baby, wiesz… Towarzystwo nie w moim stylu. Później też
biegaliśmy razem przez płotki. Zaczęliśmy też hipisować, więc zakładaliśmy koraliki,
zapuszczaliśmy włosy i tak dalej. Z Tośkiem kumplowałem się najdłużej.
Jak później pojawiłem się na Rynku [Kraków – przyp. red.] i zacząłem poznawać się
z hipisami, to poznałem Mietka, pseudonim Kanar. Mietek poza tym, że był ćpaczem i
kombinował cały czas jakieś tajemnicze tabletki, co mi się podobało, to wkurwiał mnie
tym, że wszystko to zalewał wódką. Denerwowało mnie to, ale jednocześnie pokazywało,
że jest menelem z Nowej Huty. Miał bardzo dużą wiedzę na temat jazzu i w ogóle bardzo
dużą wiedzę na tematy różne. Zaskakiwał mnie tym i za to go szanowałem. Zawsze potrafił
rozwikłać każdy intelektualny problem z cyklu: jak nazywał się jakiś reżyser czy coś w tym
stylu. Wszystko to wiedział.
Tosiek zaś chodził swoimi drogami. Był to piękny chłopak o czarnych, kręconych
włosach. Był wysoki, prawie mojego wzrostu. Mimo nie do końca regularnej urody
dziewczyny za nim szalały. Miał te swoje włosy i ładną, dobrą sylwetkę. Radwan był
strasznym dziwkarzem. Miał romans za romansem. Pił też dużo alkoholu. Mimo to pierwszy
z nas doszedł do jakichś pieniędzy. W pewnym momencie zaczął już nawet chodzić w
garniturach. Pierwszy z nas miał samochód, pierwszy kupił sobie mieszkanie. Wyjeżdżał do
Włoch. Handlował tam na zasadzie takiej, że kupował tam srebro i sprzedawał u nas, a u
nas kupował bursztyn i sprzedawał tam. Przez jakiś czas mieszkał we Włoszech, gdzie
nauczył się nawet języka. Tosiek najszybciej zrobił karierę. Chodził swoimi ścieżkami i
bez przerwy wdawał się w jakieś romanse. Taki kochliwy, koci typ. Natomiast jak tylko się
pojawiał, to od razu wszystkim stawiał. Jego kłopoty zaczęły się w momencie, kiedy z
jakichś przyczyn zaczął chodzić do kasyna, gdzie przepierdolił dużo pieniędzy. Generalnie
skończyło się to tym, że kilka czy kilkanaście lat temu znaleziono go powieszonego w
Lasku Wolskim [Kraków – przyp. red.].
„Antoni Radwan”
Coś ujął w planie
Antoni Radwanie
Cóżeś zażył
By na taką rzecz się odważyć
Żyłeś jak chciałeś
Żyłeś szeroko
Flachyś ty mierzył
Aż po samego dna głębokość
Gdzież teraz denat
Denat w Atenach
Tam gdzie Marlena
Ottey walczy o medale złote
A w głowie myśl jedna dręczy mnie
Czy czasem właśnie nie tak jest
On już zapewne teraz wie
Radwan czy śmierć miała oczy twe
Padłeś w tym biegu
Na dziesiątym płocie
Tak zawsze młody
Odchodzisz Radwan w starocie
Wesoło się ćpało
Parkopan łykało
Nie znasz tej tablety
W takim razie nic nie wiesz niestety
Tyle wspólnych racji
Las halucynacji
Grzalim do żyły
Los mielim niestety zawiły
Niedługoś zabawił
Sępów pojąc zgraję
Wśród nich ptaszek jeden
Ten co zawsze własną gwiżdże baję
Kanarkiem zwany
Organom znany
I czy w dzień czy w nocy
Przekrwione przepite ma oczy
Liczył liczył liczył
Z życiem się przeliczył
W piątek trzynastego
Własnych Tosio nie policzy zniczy
Tłucz fajanse jak leci
Do ostatniej szklanki
Poprzez talerzyki
Filiżanki dzbanki kochanki
Leci w pył zastawa
Krwawa zabawa
Hotel Grand na godziny
Dwa vipy cztery dziewczyny
Matkę płacz porywa
Nic tu po kolei
Obraz się rozmywa
Na płycie Kanar blanty klei
Na nic miłość matczyna
A i renta mała
Matka chowa syna
Cała w czerni nad grobem się chwiała
Psiakrew do diabła
Kogoś tu brakuje
Taka to prawda
Stara życia kapota się pruje
Nie pamiętam, ile dokładnie lat minęło od tego zdarzenia. Odbył się pogrzeb. Ja
byłem wtedy gdzieś na Wybrzeżu. Zdemolowałem pokój hotelowy w Grand Hotelu w
Sopocie. Rozwaliłem całą zastawę i pobiłem znajdujące się ze mną w pomieszczeniu
osoby. Jak dowiedziałem się, co się stało, narobiłem strasznego bajzlu. Byłem
maksymalnie wkurwiony. Pamiętam, że to było wtedy, kiedy odbywały się igrzyska w
Atenach. Przez jakiś czas dochodziły do nas newsy, że go nie ma, że nie można go znaleźć,
że nie można się do niego dodzwonić. Dzwonili do mnie ludzie z pytaniem, czy nie wiem
przypadkiem, gdzie jest Tosiek. Padały jakieś hasła z cyklu: „Może spierdolił do Aten na
igrzyska?”, co znalazło odbicie w moim tekście Antoni Radwan – „gdzież teraz denat/
denat w Atenach”. Okazało się, że się powiesił. Tak skończyło się z Radwanem.
Teraz Ciko… Ciko był dzieckiem robotniczym z Nowej Huty, kumplem Kanara od
czasów szkolnych. Jego mama była salową w szpitalu imienia Żeromskiego, tata zaś –
skończonym alkoholikiem. Ciko od dziecka produkował heroinę. Był delikatnym
chłopakiem, beatlemanem[40], hipisem z krwi i kości. Co ciekawe, mimo iż był
delikatniejszej postury niż Mietek i dużo mniej od niego pyskaty, to nie wiadomo dlaczego,
ale lubił zadymy z milicją. Miał takie swoje powiedzonko, które bardzo mi się podobało i
z którym sam też się utożsamiałem, a brzmiało mniej więcej tak: „Najpierw trzeba zajebać
wszystkich skurwysynów, a potem można być pacyfistą” (śmiech). Zawsze pierwszy
przynosił informacje, że będzie jakiś dym. Mówił do mnie wtedy:
– Maciek, załóż dobre buty, bo będzie dzisiaj zadyma. Idziemy dymić!
Dla odmiany Mietek reagował zwykle następująco:
– Maleńczuk! Gdzie ty chcesz iść?! Przecież możesz kogoś zranić!
A ja właśnie chciałem kogoś zranić (śmiech)! W takich momentach kazałem Mietkowi
siedzieć cicho. Wtedy, kiedy były pierwsze zadymy, te na początku lat 80., to ja akurat
siedziałem w więzieniu, więc się nie załapałem, a też chciałem trochę podymić z milicją.
Przyszedł rok 1989 i znowu pojawiła się okazja. I faktycznie – parę razy ostro z milicją
pojechałem. Mogę tu przytoczyć krótką anegdotę o sandałach. Nagle okazało się, że nie za
bardzo da się już grać na streecie. Wszędzie milicja i zadyma. Gaz ściele się po ulicach.
Na Floriańską przyleciał jakiś gość i krzyczy:
– Kto chce się napierdalać, to dawać na Grodzką, bo tam wszyscy się gromadzą!
A ja z gitarą i w sandałach (śmiech)! Szykowałem się do grania, ale jak zobaczyłem,
co się dzieje, to wiedziałem już, że nic z grania nie będzie. Było już słychać wystrzały i w
ogóle! Poleciałem z gitarą do znajomej fryzjerki z prośbą o przechowanie instrumentu. Ona
przerażona mówiła do mnie:
– Panie Maćku, niech pan tam nie idzie. Pan ma taką delikatną urodę. Zaraz panu coś
zrobią! Jezus Maria, gdzie pan idzie?
Odpowiedziałem:
– Niechże pani już nie gada, tylko weźmie pani tę gitarę, i po sprawie!
Udało się – zostawiłem gitarę i poleciałem. No i faktycznie widzę, że jest dym.
Polega to na tym, że z jednej strony stoi milicja, a z drugiej strony stoją ludzie i obrzucają
się wzajemnie różnymi rzeczami. W pewnym momencie tłum zorientował się, że milicja nie
jest do końca dobrze uzbrojona, więc milicja zaczęła się cofać, a tłum ruszył w jej
kierunku. Zrobiła się gonitwa. Kilka razy ja też przebiegłem w tę i z powrotem. W
międzyczasie w całym tym zamieszaniu pogubiłem cholerne sandały. Nagle zorientowałem
się, że jestem boso (śmiech). I widzę nagle, że ze strony milicji leci mój sandał. Tłum go
odrzuca, a ja, kurwa, wiesz… Krzyczę:
– Tutaj! Tutaj! To moje sandały!
Powiedziałem sobie wtedy, że już nigdy w życiu nie założę pieprzonych sandałów na
zadymę (śmiech)! Jakoś je odzyskałem. Sytuacja się rozluźniała. Ludzie się rozpierzchli. I
ja patrzę, a naprzeciwko mnie stoi zomowiec[41] w hełmie i z pałą! I tak stoimy
naprzeciwko siebie i patrzymy sobie w oczy. Widzę, że za moment mi przypierdoli, bo niby
co innego miałby zrobić (śmiech). Przypomniało mi się, że koledzy radzili mi, żeby w
takiej sytuacji założyć klientowi na głowę kosz na śmieci. Wtedy były to takie metalowe
kubły. Niestety koledzy zapomnieli dodać, że kubeł ten należy wcześniej opróżnić z
zawartości, bo może być ciężki. Więc złapałem za ten kubeł, a on taki, kurwa, ciężki, że nie
masz pojęcia! Ze straszliwym wysiłkiem nałożyłem go milicjantowi na głowę. Cały
obsypał się śmieciami, które wypadły z nieopróżnionego kosza (śmiech). Zrobił się syf na
maksa. Pomyślałem sobie: „Natychmiast stąd spierdalam!”. Zomowcy ustawili się w
ścieżkę, widząc moje dokonania. Nie mogłem uciekać zbyt szybko, bo miałem te człapate
sandały. Jeden milicjant czekał z pałą na dole, drugi z pałą u góry. Chcąc wydostać się z
kotła, w którym się znalazłem, musiałem przelecieć między tymi dwoma gośćmi.
Postanowiłem, że po prostu tamtędy pobiegnę. Pierwszy strzelił mnie w jaja, co jakoś
zniosłem, ale drugi niestety strzelił mnie w szczękę. Mocno poczułem to drugie uderzenie.
Poleciałem od razu do fryzjerki, żeby odebrać gitarę. Fryzjerka jak mnie zobaczyła, to tylko
przerażona wybełkotała:
– No i widzi pan… Zrobili panu krzywdę…
Rzuciłem do niej:
– A gdzie tam! Jaką krzywdę! Nic mi nie jest!
Wziąłem gitarę i poleciałem grać. Byłem na adrenalinie. Poszedłem na nowe miejsce
i zacząłem normalnie jakby nigdy nic grać koncert. Zeszło się z 500 osób. Zarobiłem w
chuj pieniędzy. Przyszły dzikie tłumy. W końcu zagadał do mnie jakiś menel:
– Świetnie grasz! Nie przejmuj się, że jesteś kaleką. Jakoś to będzie!
Podszedłem do lustra i zobaczyłem, że mam całkowicie zdezelowaną prawą stronę
twarzy. Od tej pały maksymalnie spuchła mi szczęka. Nie wiem, z czego to jest zrobione,
ale już nigdy później nie byłem tak spuchnięty. Byłem całkowicie, kompletnie
zdeformowany na twarzy. Miałem taką adrenalinę, że wykonałem półtoragodzinny koncert,
nie czując absolutnie nic! Zaczęło mnie boleć, dopiero jak wróciłem do domu.
Takich zadym było wiele. Generalnie było tak, że to zawsze Ciko namawiał mnie do
tych akcji. Sam też brał w nich czynny udział. Walił w milicjantów kamieniami i nie tylko.
Ja wsławiłem się zaatakowaniem pięciu milicjantów, bo wzbudził się we mnie instynkt
przywódcy. Tłum podczas takich demonstracji ma to do siebie, że wystarczy, że milicja
zrobi krok do przodu, i od razu wszyscy spierdalają. Nie mogłem tego znieść. Później już
nauczyłem się spierdalać razem z innymi, bo co zrobisz? Przecież nie zostaniesz tam sam
(śmiech). Na początku zadym w 1989 roku wystawiono milicję nieprzygotowaną do akcji.
Goście przyszli w czapkach. Mieli duże pałki, ale nie mieli hełmów. Nie mieli w ogóle
bojowych ciuchów. W pewnym momencie zrobiła się naprawdę wielka gonitwa. Ludzie
przewrócili nawet jedną sukę. Cały samochód ludzie wywalili! W pewnej chwili
zobaczyłem odciętych od reszty pięciu milicjantów. Byli otoczeni tłumem cywilów.
Wzbudził się we mnie instynkt przywódcy i krzyknąłem do ludzi:
– Za mną!
I rzuciłem się na tych pięciu zomowców. Zacząłem się z nimi normalnie, regularnie
prać na piąchy. Mam wrażenie, że udało mi się strzelić wszystkich. Oczywiście nikt nie
poleciał za mną, więc zostałem sam. Wszyscy gdzieś sobie poszli. Jednemu z nich udało mi
się nawet wyrwać z rąk pałkę. Myślałem, że będę miał zdobyczną, ale niestety mi ją zabrał.
Zdezorientowała mnie ta akcja. Zagapiłem się na chwilę, co wykorzystał inny milicjant.
Dostałem strzała pionowo, prosto w czoło dużą, milicyjna pałą. Tak zwaną
osiemdziesiątką. Uwierz mi, że po samym uderzeniu nie odczułem nic. Minęły może dwie
sekundy i poczułem, jakby coś pociągnęło mnie z tyłu za płaszcz. Ewidentnie poczułem, że
jakaś siła ciągnie mnie do tyłu. Po bardzo dużym opóźnieniu straciłem równowagę. Być
może coś podobnego odczuwają bokserzy po otrzymaniu mocnego ciosu. Zrozumiałem, że
jak nie zwieję, to za chwilę mnie dorwą. Niewiele się zastanawiając, wpadłem do lokalu
Kurza Stopka, który znajduje się w okolicy Rynku, dokładniej na placu Dominikańskim.
Usiadłem przy stoliku, zamówiłem 100 gram i galaretę. Widzę, że nie chcą mnie obsłużyć.
Kelnerka patrzyła na mnie z przerażeniem. Bałem się, że zaraz do knajpy wejdzie za mną
milicja. Nie wytrzymałem nerwowo i poleciałem na zaplecze. Myślałem, że to będzie jak
podczas powstania – przejdę przez kuchnię, baby mnie wypuszczą z drugiej strony, wyjdę
tyłem, ucieknę przez podwórko i jakoś spierdolę stamtąd, no nie? Jebnąłem kilku
milicjantów w mordę, więc jak oni tam za mną wejdą, to będę miał sprawę, pójdę siedzieć
jak nic! Wpadam na kuchnię, a baby w krzyk:
– Milicja! Milicja! Co pan tu robi?!
Próbowałem się tłumaczyć:
– Jestem demonstrantem! Przepuście mnie!
A one dalej w ryk:
– Nie ma mowy! Wynocha! Milicja!
Jezus Maria… No mówię ci (śmiech)! Wróciłem na salę, powtórzyłem zamówienie:
„Setę i galaretę, proszę”. Udało się – otrzymałem, co chciałem, i tak sobie siedziałem.
Zobaczyłem przez szybę, że front zdążył się przesunąć, a milicja przepadła razem z nim.
Odsiedziałem swoje w Kurzej Stopce, będąc przekonanym, że zaraz wpadną, zwiążą mnie i
pójdę do więzienia, na nie wiem lat ile, za pobicie milicjanta. Wyczekałem i udało mi się
stamtąd wyjść. Uchowałem się praktycznie bez szwanku (śmiech).
Charakterystyka Cika jest taka, że jak już powiedziałem – był beatlemanem. Nosił
długie, blond włosy. Miał okrągłe okularki, tak zwane lenonki. Jeździł z nami na imprezy
jazzowe, ale tak naprawdę lubił rocka. Był hipem bardzo głęboko wpierdolonym w
heroinę. Był beznadziejnym przypadkiem. Próbował podejmować leczenie, ale jak tylko
zaczynał, to od razu przedawkowywał metadon. Pakował sobie w szyję i w pachwinę.
Kilka razy poważnie się uszkodził. Podając w pachwinę, musisz wbić igłę pionowo, tuż
obok członka. Szukał głęboko ukrytej głównej żyły, bo jedna żyła jest dobra, a druga zła.
Musisz podać we właściwą. Ciko kilka razy podał sobie w nie tę, co trzeba. Mało
brakowało, a zaliczyłby amputację. Kilka razy zamykali go też do więzienia za paserkę,
chociaż nigdy nie był złodziejem.
Marek Skrzypiński, pseudonim Ciko, był dobrym, fajnym chłopakiem. Zmarł
niedawno w wieku 51 lat. Odprowadziłem go na cmentarz. Łączyła mnie z nim głęboka
więź. W ostatnim czasie trudno było nam spędzać razem czas, ale i tak niekiedy zabierałem
go na jakieś wyjazdy, do Warszawy czy gdzieś. Był z tym pewien problem, bo Ciko nie był
akceptowany. Był przez to grzanie trochę brudny, nieświeży i tak dalej. Zwykłym,
normalnym ludziom coś takiego nie pasuje, nie tolerują tego. W związku z tym nasza
przyjaźń miała swoje fazy. Jak się czasem spotkaliśmy, to szliśmy razem w tango na parę
dni, a potem ja wracałem do swoich spraw i on też do swoich, przez co coraz bardziej się
degenerował. Lubiłem go. Natomiast Mietek jest obecnie moim jedynym żyjącym,
prawdziwym przyjacielem. Zawsze mówił na Cika „Maruś”. Nienawidził go i tępił. Oni
musieli się przyjaźnić, bo byli kumplami wychowanymi na jednym osiedlu Na Stokach, ale
to Mietek był w tym związku dręczycielem i oprawcą, a Ciko musiał wysłuchiwać od niego
niekończącego się opierdolu. Mietek jest totalnie apodyktycznym gościem, więc Ciko
grzecznie i spokojnie to wszystko znosił. Pamiętam, że wiecznie wybuchały między nimi
awantury o sączek. Jest to kawałek waty, przez który przeciąga się towar do pompy. Jeśli
przeciągniesz przez taki sączek 15 czy 20 centów, to zostaje w nim towar. Sączek taki
można później wygotować i mieć w ten sposób strzała na kaca. Podczas produkcji
wielokrotnie dochodziło do awantur z tego powodu. Było to tak, że Ciko nagle gdzieś
znikał, a Mietek orientował się, co jest grane, i okropnie się pieklił. Brzmiało to mniej
więcej tak – najpierw mówił do mnie:
– Patrz, Maciek! Znowu zabrał sączek!
Następnie wykrzykiwał za nim:
– Ciko! Znowu zajebałeś sączek!
To znów do mnie:
– Mówiłem – uważać na niego!
Te mocniejsze ćpuny tak miały, chociaż Mietek nie był aż tak wjebany jak Ciko. Był
raczej średnim ćpunem, w przeciwieństwie do Cika, który był zdeklarowany. Prawdziwy,
ostry ćpun nie wdaje się w romanse, bo herman całkowicie zamyka temat libido, a Mietek
romansował. Były to najczęściej klimaty alkoholowe, ale stopniowo wciągał te kobiety w
produkcję, jak między innymi niejaką Jagę. Mimo tego grzania Mietek był cały czas
człowiekiem potrafiącym utrzymać fajny, śmieszny gryps, czytającym duże ilości książek,
żyjącym zdecydowanie intelektualnym życiem. Jeździliśmy na Jazz Jamboree i różne inne
istotne wydarzenia jazzowe, które odbywały się w Polsce i były w zasięgu naszych
możliwości. Cały czas słuchaliśmy dobrej muzy i o niej dyskutowaliśmy. Były takie okresy,
kiedy próbowałem wyciągać Mietka z ćpania za pomocą marihuany, która już się pojawiła.
Mietek dobrze na to reagował. Kombinowałem skądś bimber i próbowałem leczyć go,
dając mu zastępcze zajęcie. Przychodził do mnie, a ja wmawiałem mu, że będzie grał ze
mną na tarce i tabli. Robiliśmy próby. Mietek chujowo grał na tej tabli (śmiech). Wiadomo
było, że nic z tego nie będzie, ale przynajmniej nie ćpał. Siedzieliśmy, paliliśmy chujową
trawę, graliśmy i piliśmy spiryt. Oczywiście Mietek do dziś lubi się ukłuć, ale nie robi
tego. W pewnym momencie zaczął chodzić po doktorach i wyszło mu to na zdrowie. W tej
chwili jest dorosłym, poważnym panem mającym rodzinę. Jak każdy ma też oczywiście
swoje problemy. Wśród nich głód heroinowy, który najprawdopodobniej już nigdy nie
przestanie go męczyć, bo za mocno się zaszczepił. Mietek zawsze zalewał heroinę
alkoholem, o co miałem do niego pretensje. W tej chwili grzanie zastępuje sobie różnego
rodzaju legalnymi tabletkami, które od czasu do czasu udziela również mnie. Są to bardzo
dobre, opiatopodobne tableteczki typu tramal czy bunondol. Nie trzeba się już kłuć, nie
trzeba biegać za turkiem, robić produkcji i tak dalej. Wystarczy odpowiednio przejrzeć
tabelę leków i gwarantuję, że każdy, kto wie, co dobre, znajdzie tam coś dla siebie
(śmiech)… Obecnie gdybym miał przygrzać sobie coś podobnego do heroiny, to szukałbym
raczej w tej okolicy, bo są to naprawdę dobre tabletki.
Co jeszcze mogę powiedzieć o Mietku… Urodzony hipis, zdeklarowany zwolennik
legalizacji marihuany. Całkowity altruista. Jak kiedyś wyrosło mu dużo ganji, to wyniósł na
miasto ogromne pudło i po prostu ją rozdał. Wtedy już funkcjonował dealing, więc mógłby
to spokojnie puścić po 30 złotych za grama. Nie zrobił tego, mimo iż był biedny niczym
mysz kościelna. Rozdał parę kilo ganji, i to dobrej ganji, tak zwanego fioletu[42]. Sporo
robił takich głupich rzeczy. Do tej pory jest rodzajem ideologa. Nie pozwala wyrzucać
jedzenia. Lubi wyciągnąć coś ze śmietnika, nie mogąc zrozumieć, dlaczego ktoś wyrzucił
taką – jak to on mówi – całkiem dobrą rzecz. Ma w sobie coś, co określiłbym jako
„wrodzony recykling”. Jest wegetarianinem. Ma ogólne pojęcie na temat większości
artystycznych i kulturalnych wydarzeń, które miały miejsce za jego życia. Jest chodzącą
encyklopedią sportu. Mietek jest bardzo drobny, lekki, chudy. Praktycznie nic nie je. Lubi
walnąć sobie z rana garść dobrych proszków prosto do gardła (śmiech). Nie dba o to, że
nie był jeszcze w toalecie, choć właściwie powinien. Tłumaczę mu już tyle lat:
– Mietek, widzę, że jak tylko otworzysz oczy, to od razu sięgasz po fiolkę. Weź
odczekaj trochę! Zjedz chociaż śniadanie.
Ale on wie lepiej:
– Nie! Nie! Nie!
Nie przetłumaczysz mu. Nie chce i koniec. Cały czas się przyjaźnimy, ale nie
spotykamy się non stop, bo chcąc spotkać się z Mietkiem, muszę liczyć się z tym, że
przyjmujemy na tę chwilę jego styl (śmiech)… Dlatego widuję się z Mietkiem raz na jakiś
czas. Biorę go wtedy do siebie na wieś, łykamy sobie jakąś fajną tabletkę, palimy ganję i
bajerzymy. Pijemy również trochę alkoholu, bo Mietek lubi się napić. Jest to dobry,
porządny człowiek. Napisałem o nim ostatnio piosenkę Totalny dym, ponieważ jego
skłonność do podjudzania zadymy była znana. Mietek ma mnóstwo powiedzonek, które
osobiście ukuł. Przytoczę kilka, bo są naprawdę niezłe:
„Dupa każdej kobiety w pewnym wieku jest genialna”.
„W tym kraju każdy chociaż raz miał w ręku łopatę”.
„Dobry rastaman to skóra przed kominkiem”.
„Nikt ci tak nie da jak stara dupa”.
Często też rzuca do mnie hasłem:
„Maciek, pamiętaj! Rembrandt to światło!”.
(śmiech)
Tych tez Mietek ma jeszcze dużo, dużo więcej i są one bardzo śmieszne. Czasami to
już jest naprawdę grubo, na zasadzie:
„Moja żona jest wierna Ludwikowi jak stara suka!”.
Wyobraź sobie, że on to mówi w jakimś towarzystwie, gdzie siedzą kobiety i
rozmawiają o proszkach do prania i płynach do mycia naczyń, a tu nagle Mietek wyjeżdża z
takim tekstem (śmiech)! Jak się upije – jest nieobliczalny. Krzyczy, robi zadymę, hałasuje.
Potrafi pijany zasnąć na torach tramwajowych. Jak któregoś razu skaleczył się, będąc na
jakimś wojskowym osiedlu, to zachlastał krwią drzwi wszystkich lokatorów, wykrzykując:
„Chcieliście krwi, to macie!” (śmiech)… Jest to absolutnie niespokojny typ. Wydaje mi
się, że tak naprawdę największą krzywdę robi mu alkohol. Gdyby spokojnie ćpał sobie
tylko te tableteczki, gdyby nie zalewał tego wódką, to byłby niegłupim, opanowanym
gościem, ale jest uzależniony od alkoholu i to się już raczej nie zmieni. Tak już po prostu
jest. Nadal pozostaje moim przyjacielem. Uważam, że fajnie jest mieć takiego kumpla.
Mimo że jest to człowiek z problemami, to jest dla mnie najfajniejszym gościem, jakiego
znam.
Charakterystyczna różnica między Cikiem a Mietkiem objawiała się podczas naszych
wypraw na pole po maki. Wyprawy te wiązały się z pewnym ryzykiem, że ktoś nas tam
zaskoczy i co wtedy? Różnica polegała na tym, że jak szedłem z Mietkiem, to słyszałem od
niego:
– Maciek! Jakby coś, to spierdalamy!
A jak szedłem z Cikiem, to było:
– Maciek, pamiętaj! Jakby coś, to perswazja!
To była znaczna różnica między nimi. Lubiłem jednego i drugiego. Ciko był de facto
lepszy do zadymy niż Mietek, który był płochliwy i nerwowy. Stawiał się, a potem uciekał.
Mietek to raczej lubi kłapać gębą, chociaż za klapy też potrafi złapać. Pamiętam, jak jakiś
czas temu spotkałem go pijanego, to tak ucieszył się na mój widok, że wpił mi się zębami
w policzek. Zostawił mi wielki, czerwony, odciśnięty szczeną ślad, z którym chodziłem
dobre dwa tygodnie. Mietek był momentami szalony, co pozostało mu do dziś.
Jednocześnie jest na tyle uspołecznionym typem, że ma rodzinę, żonę i dzieci, co też należy
wziąć pod uwagę. Jako jedyny z ekipy moich kolegów wciąż żyje. Do pewnego stopnia jest
szczęściarzem w czepku urodzonym. Będziemy do niego jeszcze niejednokrotnie w naszej
opowieści wracać, gdyż wypaliłem z nim kilometry blantów (śmiech)…

40 Beatleman – fan zespołu The Beatles.


41 Zomowiec – funkcjonariusz ZOMO (Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej).
42 Fiolet – odmiana marihuany o silnym działaniu i fioletowej barwie.
Marihuana
Wszystko zaczęło się, kiedy poznałem Ankę Szarbińską. Wyszedłem z więzienia,
byłem gwiazdą podziemia. Byłem czymś więcej niż tylko hipem. Na mieście wisiały
plakaty w mojej sprawie. Byłem ogólnie rozpromowany. Moje nazwisko było znane.
Bujałem się od imprezy do imprezy. Wylądowałem na fajnej chacie, na którą sam już nie
pamiętam, kto mnie zaprowadził. W każdym razie poznałem blondzię. Wyciągnęła gitarę i
zaśpiewała Stachurę. W dodatku, jak ci opowiadałem, za szafą miała krzak ganji.
Wysuszyliśmy ją na żarówce, bo była mokra. Paliliśmy ją w fajce. Był to dobry stuff.
Świetnie to na mnie podziałało, świetnie się poczułem. Zrobiło się magicznie i zrobił się z
tego romans. Zacząłem częściej przebywać u Anki, gdzie cały czas grzebałem za szafą. W
krótkim czasie okazało się, że krzak jest już goły (śmiech)… Bardzo mi się to spodobało,
bardzo mi odpowiadało. Zabierałem się wtedy za gitarę, a ona miała akurat klasyczną.
Gitara ta miała nylonowe struny, więc od razu zmieniłem je na metalowe i wyskoczyłem na
street. Miałem wcześniej dłuższy etap przerwy, bo musiałem pracować w jakichś firmach,
ponieważ byłem na warunkowym zwolnieniu i w związku z tym miałem nakaz pracy.
Miałem już dość pracy w tych firmach i obiecywałem wszystkim dookoła, że pójdę grać w
przejściu podziemnym. Jak matka Anki pytała, co to znaczy, że ja chcę iść grać do przejścia
podziemnego, to Anka wciskała jej kit, że tak nazywa się zespół, w którym chcę grać
(śmiech). Nie chciała się przyznać matce, że idę grać na streecie. Matka była panią
prowadzącą biuro matrymonialne. Pani Zosia była porządną kobitą z kościami, żoną
starego lekarza Szarbińskiego. Któregoś dnia okazało się, że do Anki mają przyjechać
kuzyni z Warszawy. Przyjechało trzech całkowitych freaków, którzy przywieźli ze sobą
pełno marihuany, którą wyhodowali gdzieś w stolicy. Momentalnie się zakumplowaliśmy.
Byliście równolatkami?
Tak, wszyscy byliśmy w podobnym wieku. Wszyscy mieliśmy po dwadzieścia kilka
lat. Przywieźli z Warszawy sporo tego stuffu. Byli studentami. Jeden studiował astronomię,
drugi coś tam innego, tak dokładnie to już nie pamiętam. Byli mądrzy, inteligentni, oczytani.
Gadali po angielsku i tak dalej. Zaprzyjaźniliśmy się. Było bardzo fajnie. Fascynował ich
mój talent. Cały czas, gdzie tylko się dało, popisywałem się swoimi piosenkami.
Śpiewałem bluesa, zacząłem też już grać na streecie. Fajna była ta przyjaźń z nimi.
Wszystko to zostało brutalnie przerwane sytuacją, kiedy nieopatrznie zgłosiłem się na
wojskową komisję uzupełnień. Dostałem napomnienie, z którego wynikało, że w związku z
faktem, iż opuściłem więzienie, powinienem zgłosić się na tę wojskową komisję
uzupełnień i oświadczyć, że jestem na wolności, że faktycznie już wyszedłem z więzienia. I
ja tam poszedłem, co było moim wielkim błędem. Jak tam wszedłem i powiedziałem, że
jestem Maleńczuk, to gościu podniósł głowę znad papierów, długo się na mnie patrzył, aż
w końcu powiedział:
– O żesz kurwa mać, Maleńczuk! Nie do wiary!
Wstał i sięgnął na półkę po jakąś wielką teczkę. Była to moja teczka. Otworzył ją,
czyta, czyta i mówi do mnie:
– Przecież pan jest zdolny do służby wojskowej.
– No tak, ale ja właśnie wyszedłem z więzienia za odmowę służby wojskowej, tak?
– Tak. Odmówił pan, więc dostał pan wyrok, ale teraz idzie pan do wojska. Jest stan
wojenny. Przepisy się zmieniły.
Dostałem tą informacją spory cios. Wpadłem w przerażenie. Liczyłem na to, że po
odsiedzeniu kary dadzą mi święty spokój! Jakże się myliłem… Wielce. Miałem wtedy 22,
może 23 lata. Od tamtego czasu rozpoczęła się moja gehenna, która trwała dwa lata.
Na własne życzenie.
Była to moja głupota, że tam poszedłem. Trzeba było tam nie iść. Moja teczka dalej
leżałaby na półce i nic by się nie wydarzyło. Stawiano mnie przed kolejnymi wojskowymi
komisjami, przed którymi musiałem bardzo mocno symulować. W tym samym czasie
zaliczyłem bardzo dobry start uliczny. Od razu przyniosło mi to pieniądze. Wziąłem gitarę
od Anki, założyłem do niej metalowe struny i poszedłem na Bramę Floriańską. Wszyscy
chcieli, żebym grał. Zagrałem, zarobiłem 600 złotych. Było to mało, ale nie było to nic. Dla
porównania – obiad w knajpie kosztował 300 złotych.
Nieźle jak na początek.
Następnego dnia zarobiłem 400 złotych, ale jeden gość wrzucił mi dolara, a dolar stał
1100. To już było przyzwoicie. Moja matka zarabiała 5000 złotych na miesiąc, a ja w jeden
dzień zarobiłem ponad tysiąc! Zrobiło się fajnie. Były też ciemne strony moich początków
na streecie. Nie zdawałem sobie sprawy, czym jest granie na ulicy. Nie wiedziałem na
przykład, że muszę mieć albo dobre, mocne piórko, albo pazurki gitarowe, bo jak grałem
sobie paznokciem, to po dwóch dniach kciuk u prawej ręki miałem nieczynny. Na ulicy
śpiewa się głośno. Trzeba też mocno grać, mocno uderzać. Dało mi to w kość. Poza tym
okazało się, że muszę natychmiast spierdalać do psychiatryka.
Żeby znów cię nie zamknęli.
Tak. Groziło mi więzienie albo wyjazd do wojska. Moje granie zostało przerwane. W
psychiatryku przesiedziałem dwa miesiące. W międzyczasie zrobiła się późna jesień.
Opowiedz, proszę, jak minął ci czas w zakładzie psychiatrycznym.
Nie wiem, czy nie powinien to być jakiś osobny rozdział, ale w skrócie mogę ci teraz
opowiedzieć. Jak mnie tam zamknęli, była piękna pogoda. Strasznie dłużył mi się tam czas.
Byłem już wdrożony w granie na streecie, już wydawało mi się, że dobrze mi pójdzie, a tu
nagle taka akcja! Zmarnowałem z wariatami dwa miesiące pięknej pogody. Codziennie
obserwowałem, jak stopniowo się zachmurza, jak stopniowo robi się jesień. Jak
wyszedłem, to faktycznie zrobiła się jesień i nie dało się już grać. Musiałem czekać do
wiosny. Tak to było. Więcej o wariatkowie jeszcze opowiem, ale musimy temu poświęcić
rozdział. Pobyt tam konkretnie dołożył mi wyroku. Byłem tuż po wyjściu z więzienia, a tu
nagle okazuje się, że muszę odgibać jeszcze dwa miechy. Nieważne… Wyszedłem. Była
późna jesień. Nie pozostało mi nic innego, jak zagrzebać się pod kołdrą u Anki
Szarbińskiej i przeczekać u doktorostwa zimę. Kasy nie było w ogóle. Nic. Zero. Musiałem
czasem lądować u siebie na chacie, więc lądowałem, ale też nie za często. Próbowałem
kombinować kasę, ale nie było jeszcze wtedy na mieście grania dla mnie. Nawet jeszcze
porządnie nie wystartowałem na streecie. Miałem za sobą raptem dwa występy uliczne.
Potem przyszła zima i właściwie nie pamiętam, co tej zimy dokładnie się działo, ale
wydaje mi się, że rodzina Szarbińskich dosyć mocno mnie wtedy podsponsorowała.
Odżywiali mnie, zapraszali w różne miejsca. Byłem nawet na jakimś weselu z nimi.
Zajęli się mną, za co im dziękuję. Byli mili, a ze mną różnie bywa. Jakoś tę zimę
udało mi się u nich przetrwać. Później musiałem się stamtąd ewakuować, ale momentami
trochę tam nawet pomieszkiwałem. Anka była we mnie zakochana, więc urabiała rodziców.
Miała swoją ganję, którą wypaliliśmy do końca, ale później pojawili się jej kuzyni, więc
znowu razem z nimi pojawiła się marihuana, która robiła na mnie fantastyczne wrażenie.
Mogłem godzinami grać na gitarze. Wtedy bardzo silnie to na mnie działało. Dostawaliśmy
śmiechawy, brzęczało nam w głowach (śmiech). Jak był jakiś mocniejszy stuff i chociaż
trochę muzyki na swobodnej imprezie, to ludzie całkowicie odlatywali.
Czy w tej chwili marihuana działa na ciebie równie mocno jak wtedy?
Bardzo mocno to na mnie wtedy działało. Do dziś dobra ganja dobrze na mnie działa
(śmiech)… Ale wtedy były to zupełnie psychodeliczne wydarzenia w moim życiu.
Przytoczę pewien przykład. Pamiętam, jak któregoś razu znowu przyjechali do Anki jej
kuzyni, a z nimi jeszcze więcej jakichś ludzi, z których część znałem, część nie. W każdym
razie namnożyło się tych postaci. Działo się to u Szarbińskich w domu. Starych nie było, bo
gdzieś wyjechali. W dużym holu siedziało może z 15 osób. Ludzie się nie znali, więc
atmosfera była smętnawa. Było tak jakoś, kurczę, z przyczajki. Byliśmy bardzo młodzi,
więc nie było takiego pewnika, że jak jest impreza, to trzeba pić alkohol. Wszyscy byli
trochę spięci. I w pewnym momencie kuzyni Anki puścili faję, która obeszła najpierw
jedno kółko, a zaraz kolejne i kolejne, no nie? Nagle wszyscy spojrzeli po sobie, po czym
ryknęli śmiechem. Atmosfera zajebiście się wyluzowała, bo ganja zaczęła już na nas
działać. Pamiętam, że w latach 80. było bardzo dużo zupełnie bezalkoholowych imprez.
Okazywało się, że jeśli tylko jest dobra marycha, to można się obyć bez alkoholu. Wszyscy
bardzo chętnie palili. Niektórzy całkowicie odlatywali. Laski mdleją, goście tańczą
(śmiech). Jak padał deszcz, to od razu wszyscy wylatywali z mieszkania. Wiesz… Leci
banda małolatów przez deszcz. Klękają, deszcz na nich pada (śmiech)…
Prawdziwe dzieci kwiaty.
Hipizm! Ta ganja czasami była nawet całkiem słaba. Nie mieliśmy wtedy dostępu do
tak mocnego palenia jak teraz, ale i tak było fajnie. Pamiętam, że my bardzo chcieliśmy,
żeby ten towar mocno na nas działał. Żeby coś konkretniej poczuć, trzeba było naprawdę
się uprzeć, dużo tych machów wziąć.
Kiedy wróciłeś z gitarą na street?
Kiedy wreszcie przyszła wiosna. Całą zimę przesiedziałem u Anki, której wypaliłem
całego krzaka zza szafy. Jak przyjeżdżali kuzyni, to dodatkowo jeszcze jaraliśmy, ale w
końcu przyszła wiosna. Byłem gotowy do akcji. Planowałem, że tym razem to już po prostu
wychodzę na street z gitarą i jadę. I tak się stało. Śpiewałem generalnie amerykańskiego
bluesa. Grałem to, czego na szybko zdążyłem się nauczyć. Były to rzeczy takie jak J.B.
Lenoir, Muddy Waters czy Lightnin’ Hopkins. Tekstów uczyłem się fonetycznie. Nie znałem
angielskiego. Jak się później okazało, często zdarzało się, że śpiewam zupełnie o czymś
innym, niż mi się zdawało, że śpiewam (śmiech). Niektóre z tych tekstów – gdy już je
poznałem – były dla mnie wielkim rozczarowaniem. Wtedy nikt nie mówił biegle po
angielsku lub mało kto. Zdobycie tekstu jakiegokolwiek bluesa było nierealne. Dlatego
siedziałem, nagrywałem utwory na taśmę, a następnie spisywałem tekst fonetycznie słowo
w słowo. W ten sposób się uczyłem i w ten sposób śpiewałem. Wychodziło to wszystko
bardzo prawidłowo i z dobrym akcentem. Przez dwa lata stosowałem tę metodę. W każdym
razie – zaczęło mi dobrze iść. Przez pierwszy sezon nie piłem jeszcze alkoholu, ale paliłem
już ganję. Czasem – wiadomo – jakąś banię się strzeliło, ale to raczej sporadycznie, bez
nałogu.
Mówisz o paleniu marihuany w taki sposób, jakby było ono w tamtym czasie
legalne, a ja sądzę, że to kwestia luki prawnej. Mam rację?
Tak, publika w ogóle nie wiedziała, co to jest. Pamiętam, jak z Cikiem paliliśmy na
dancingu blanty skręcone w gazetę. Nikt nie zwrócił na to uwagi, a my tymczasem
trzymaliśmy na stole kłąb marychy (śmiech)! Skręcaliśmy sobie w gazetę wielkie blanty,
zamawialiśmy kolejne setki i barszczyki z diablotką. Pan kelner był w szoku, że strzelamy
już szóstą setę i wciąż nic nam nie dolega, a nas ta marycha cały czas trzymała w pionie.
Dobrze się po niej czuliśmy. Za chwilę opowiem o tym więcej. Działy się wtedy ciekawe
rzeczy (śmiech)… W każdym razie – marihuana w ogóle nie była wtedy traktowana jak
narkotyk. Wszędzie można było ją palić.
Nie była symbolem wolności?
Nie, raczej nie. Nikt nie przywiązywał do tego aż takiej wagi.
Milicja was nie goniła?
Nie mieli pojęcia, o co chodzi, więc nie robili problemów. Świry z Warszawy sadziły
marychę wszędzie – na trawnikach, na rondach, wszędzie, gdzie się dało.
Jesteś w stanie określić, kiedy zaczęła się nagonka za posiadanie, zażywanie,
udzielanie?
Tak żeby gonić ludzi, to pamiętam, że w późnych latach 90., w ich drugiej połowie.
Bez większych oporów ze strony władz na początku lat 90. przez około pół roku
handlowałem haszyszem z nieżyjącym już raperem Bolem [Grzegorz „Bolec” Borek –
przyp. red.]. Bolo miał dostęp do dobrego haszu. Przywoził całe tabliczki. Handlowałem z
nim, bo akurat w ogóle nie miałem kasy. Pieniędzy nie zarobiłem, ale sprzedaż szła dobrze
i miałem co palić (śmiech).
Wróćmy do twojego grania na streecie. Powiedziałeś, że zaczęło ci dobrze iść.
Grałeś tylko w Krakowie czy występowałeś z gitarą również w innych miastach?
Zacząłem znowu grać i palić. Wybrałem się do Warszawy, gdzie poznałem wielką
ekipę ludzi, którzy tak jak ja palili blanty. Zaczepiłem się na Anielewicza. Poznałem tam
harmonijkarza o ksywie „Gruby”. Był to kawał chłopa, który dość dobrze zasuwał na
harmonijce. Zrobiliśmy duet. Trzaskaliśmy bez przerwy Stare Miasto i przejście podziemne
w okolicach Dworca Centralnego.
Warszawa chętnie wrzucała pieniądze?
Absolutnie. Warszawiacy mieli gest. Bardzo dobrze nam szło. Codziennie
zgarnialiśmy plik banknotów. Był 1983 lub 1984 rok. Po graniu lądowaliśmy na
Anielewicza, gdzie przychodziły tabuny ludzi. Siedzieliśmy w oparach prawdopodobnie
dosyć słabej marihuany, ale za to w towarzystwie bardzo inteligentnych ludzi. Nie było
handlu, bo cały czas ktoś przynosił jakieś nowe specyfiki, jakąś nową ganję. Warszawa
słuchała wtedy reggae. Najmodniejszą kapelą był Izrael. Wiadomo było, że oni mają
najlepsze palenie, że ich wokalista ma czarną dziewczynę i jest pięknym, młodym,
czupryniastym wówczas Brylewskim [Robert – przyp. red.], który śpiewa, że ziele
wyzwoli naród. W Warszawie była straszna moda na reggae i w ogóle na Afrykę.
Skoro ziele miało wyzwolić naród, to miało również znaczenie wolnościowe,
czemu przed chwilą zaprzeczyłeś.
Złapałaś mnie (śmiech)… Masz rację, jakieś tam znaczenie miało to nasze palenie, ale
raczej nieuświadomione. Teraz być może Brylu miałby kłopoty z powodu takich tekstów,
ale wtedy swobodnie mógł tak śpiewać. Ja akurat siedziałem w bluesie, a oni w tych
afrykańskich klimatach. Odbywał się w tamtym czasie Festiwal Róbrege. No i przez te
cholerne wyjazdy niestety poznałem laskę…
A Anka czekała na ciebie w Krakowie.
Anka łkała w mieście królów. Próbowała powiesić się na jakimś haku, który wyrwał
się ze ściany. Spadła na ziemię w oparach tynku. Kochałem ją, ale byłem wobec niej podły.
Wyjarałem jej całą ganję, zapierdoliłem jej gitarę, tatusiowi przetrzepałem lekarską torbę,
z matką się pokłóciłem. Pod koniec byłem z nimi na jakimś weselu, gdzie pamiętam, że
poczułem, że już czas spierdalać. Państwo Szarbińscy bardzo mi pomogli. Z tej
perspektywy jestem im wdzięczny. Bardzo miło ich wspominam i oczywiście pozdrawiam.
W każdym razie – jeżdżąc uporczywie do Warszawy, poznałem laskę, która była Japonką.
Beata Kamoji, o niej wspominałem. Zacząłem się z nią bujać. W międzyczasie wracałem
do Krakowa, gdzie wciąż sypiałem z Anką. Motałem na dwie strony – jak to za młodu.
Takie zachowania są według ciebie przynależne tylko ludziom w młodym wieku
(śmiech)?
No chyba tak (śmiech)… Prawda jest taka, że nieładnie to wszystko kombinowałem.
Koniec końców okazało się, że obecnie, w danym momencie bujam się z Beatą Kamoji,
która mieszka w Pruszkowie pod Warszawą. Beata miała brata, a brat miał kolegów, którzy
hodowali marihuanę na kilogramy. Cała ta ekipa, którą poznałem, była z Pruszkowa,
Podkowy Leśnej i okolic. Były to takie podwarszawskie dzieciaki rozsiane wzdłuż kolejki
WKD. Beata była córką malarza Kōjiego Kamoji, a ja byłem jej chłopakiem. Byliśmy w
sobie naprawdę zakochani. Był straszny romans. Jej brat Ichan był bardzo fajnym, młodym
Japończykiem, który bez przerwy wyrywał jakieś dupy i miał kolegów, którzy palili tony
marychy. Nie wyobrażasz sobie, co oni wyprawiali! Co chwila przynosili jakieś nowe
gatunki. Mieli ogromną, gigantyczną faję. W dodatku słuchali bluesa, więc wszystko
idealnie siadło. Pamiętam, że był to twórczy okres. Beata właśnie zrobiła maturę i chciała
zostać rzeźbiarką. Ja miałem 25 lat i chciałem zostać muzykiem bluesowym, chwilowo
grającym na ulicy. Czytaliśmy Kierkegaarda i dyskutowaliśmy o Dostojewskim, którego już
co nieco udało nam się liznąć. Były w tym środowisku ambicje intelektualne, artystyczne,
muzyczne, literackie. Podobało mi się to. Sporo się też piło, czego ja wówczas jeszcze
nałogowo nie robiłem. Pili wszyscy – Beatka, jej stary, jej siostra, też ekipy, które tam
przyjeżdżały. Oni wszyscy lubili się napić. W krótkim czasie zorientowałem się, że
połączenie marihuany i alkoholu to mieszanka totalnie wybuchowa. Uwierz mi, że kilka
razy zrobiłem taki numer, że będąc już porządnie pijanym, pociągnąłem coś mocniejszego z
Ichanem z bongosa[43]. Wtedy poczułem, że to połączenie działa jak mocny narkotyk.
Zrozumiałem piorunujące działanie tego zestawienia. Do dziś uważam, że do pewnego
stopnia to właśnie marihuana wyleczyła mnie z heroinizmu. W tej chwili działa na mnie
wystarczająco. Nie potrzebuję nic mocniejszego. Nie szukam już tych strzałów, jak robiłem
to dawniej. Gdyby nie marihuana, to być może szukałbym, być może wciąż grzałbym
heroinę. Tak czy owak – w Warszawie, w tym Pruszkowie bardzo miło spędzałem czas.
Trochę za dużo przesiedziałem w kolejce WKD, co nie za bardzo lubiłem. W sumie
wolałem towarzystwo z Anielewicza. Byłem raz tu, raz tam, raz z jednymi, raz z drugimi,
ale jak już ostatecznie zakończyłem swój związek z Anką, to na Anielewicza zrobiło się
niewyraźnie. Chociaż pamiętam, że z Grubym stworzyliśmy taki duet, że zostaliśmy nawet
zaproszeni na jakiś bluesowy festiwal w Sopocie. Przyjechaliśmy, a tam tłum ludzi! Ledwo
wyciągnęliśmy zaproszenia, a już okazuje się, że organizatorzy nie chcą wpuścić naszych
dziewczyn. Gruby był ze swoją dziewczyną, ja byłem jeszcze z Anką Szarbińską.
Usłyszeliśmy na bramce:
– Wy wchodzicie, one zostają!
Więc dziewczyny zaproponowały:
– To wy idźcie, zagracie i przyjdziecie tu potem do nas, dobrze?
Ale ja postawiłem sprawę ostro:
– Nie ma mowy! Ni chuja! Albo wchodzimy razem, albo w ogóle! Skoro tak, to my nie
wystąpimy na tym pierdolonym festiwalu. Siadamy tu i gramy.
Usiedliśmy. Ja z gitarą, Gruby z harmonijką. Zagraliśmy normalnego seta ulicznego.
Ludzie wrzucali nam pieniądze. Zrezygnowaliśmy z występu na festiwalu. Uniosłem się
honorem. Później okazało się, że cała ta impreza to była jedna wielka maniana.
Organizator, który zapraszał po koncercie na bal, pobierał następnie opłaty za kiełbasę,
herbatę i tak dalej. Wszyscy byli tym festiwalem załamani. Później próbowaliśmy z
Grubym coś nawet razem profesjonalnie robić, ale im bardziej ja chciałem profesjonalnie,
tym bardziej on ciągnął w drugą stronę. Pierdoliłem mu o Colemanie [Ornette – przyp.
red.], a Gruby miał to gdzieś, chciał grać bluesa. Odpadł. Grałem sam, co najlepiej mi
wychodziło. Najbardziej byłem w tym autentyczny. Urzędowałem wtedy w Warszawie, ale
co jakiś czas wracałem do Krakowa, gdzie też od razu lądowałem na streecie. Któregoś
dnia zorientowałem się, że marihuana powoduje, że zaczynam napierdalać w innym języku
(śmiech)!
Mietek mieszkał wówczas na Żabczyńskiej. Tak naprawdę była to ulica Kościuszki,
ale za Mietkiem znów zaczęła łazić milicja, bo znów produkował heroinę, więc
wykombinował taki zabieg: jak szło się do Mietka, to nie mówiło się, że idziemy na
Kościuszki, tylko właśnie na Żabczyńską. To typowe dla Mietka (śmiech). Była to nora
wynajęta w rzędzie baraków. Niby centrum miasta, niedaleko Filharmonii Krakowskiej,
ale był to zapuszczony klimat. Mietek zamieszkał tam z zapoznaną wówczas Jagą, która
była bardzo śmieszną laską o pretensjonalnych ambicjach. W tamtym czasie było dużo
palenia na mieście. Koledzy przyprowadzali laski, paliliśmy razem blanty. Być może nie
była to mocna ganja, ale było jej dużo. Do wyboru, do koloru. Wszyscy wyhodowali,
wszystkim wyrosło, milicja za to nie goniła. Były nasiona i było dużo palenia.
Przychodziłem na Żabczyńską głównie palić. Mietek był na etapie picia z Jagą, bo był to
jeszcze romans w początkowej fazie. Stopniowo wciągał ją też w heroinę. Jaga była trochę
starsza od Mietka, była bardziej po przejściach. Stanowili śmieszną parę. Jaga mówiła do
Mietka „Grubinku”, co przy rozmiarze Mietka, który jest chudy jak szczapa, było
wyjątkowo zabawne. Pamiętam, że była to jedna z niewielu sytuacji, kiedy widziałem
gruchającego Mietka (śmiech). Podszczypywał ją i w ogóle wiesz… Mietek w romansie,
no nie (śmiech)? Było to dla mnie novum, ale muszę przyznać, że bardzo sprawnie sobie
radził. Całkowicie otumanił dziewczynę. Jaga dostawała od ojca pieniądze, które
przekazywała Mietkowi, i tego typu różne historie. Wszystko dla niego robiła. Na
Żabińskiej Mietek cały czas produkował tę jebaną heroinę. Ja przychodziłem tam zajarać,
ale często efekt był taki, że wychodziłem stamtąd kompletnie naćpany. Wielokrotnie tak
było, co Mietka bawiło. Przez jakiś czas tak sobie ta Żabińska trwała. W momencie, kiedy
tam wchodziłem, jeszcze wszystko było normalne, kiedy wychodziłem – byłem już ujarany.
Ganja dawała mi inne spojrzenie na świat. Lubiłem sobie wtedy podśpiewywać,
nucić. Byłem takim pogwizdującym chłopczykiem. Różne melodie przychodziły mi do
głowy. Zaczynałem śpiewać w innym języku, co maksymalnie mi się podobało (śmiech)!
Ubzdurałem sobie, że jak nie nauczę się angielskiego, to nie zrobię światowej kariery, a jak
nie zrobię światowej kariery, to w ogóle na chuj mi to wszystko. Byłem absolutnie
przekonany, że muszę zrobić światową karierę. Wykombinowałem, że wymyślę własny
język i że to będzie cholernie oryginalne.
Mocny ten towar.
Jak widać tak (śmiech)! Momentalnie zacząłem wyśpiewywać różne dziwne rzeczy w
moim wymyślonym języku. Doszło do sytuacji, w której marihuana spowodowała
całkowitą przemianę w moim muzycznym myśleniu. Wcześniej grałem sobie spokojnie
bluesa na normalnym, włoskim stroju, jak Pan Bóg przykazał. Na to jest jeden patent.
Bluesa gra się od E i ten patent miałem już opanowany. Prawda jest też taka, że to wszystko
szło na jedno kopyto. Jak chciałem grać w G, to zakładałem kapodaster. Było to dla mnie
nudne, a dodatkowo rozumiałem, że owszem – dopóki będę chciał grać bluesa, to wszystko
jest OK, ale jeśli postanowię zagrać coś więcej, to nie będę umiał tego zrobić. Palenie
marihuany spowodowało u mnie taką zmianę myślenia, że zacząłem śpiewać w innym
języku i przestroiłem gitarę na open tune. Zawsze słyszałem, że prawdziwego bluesa gra
się na otwartym stroju, kiedy gitara po prostu brzmi w akordzie, uderzona w puste struny
brzmi w E. Zacząłem z dnia na dzień tak grać. Tylko niektóre utwory dało się przełożyć w
ten sposób. Na oczach ludzi przestawiałem gitarę bez tunera, co było zwierstwem.
Dochodziło do problemów. Uporczywie śpiewałem bardzo długie solówki. Ubarwiałem
swoje występy wokalizami w wymyślonym języku. Nie pamiętam, który dokładnie był to
rok, ale nagle zmienił się mój styl. Niektóre utwory od razu wyleciały do lamusa. Dzięki
marihuanie opanowałem styl gitarowy, który przyniósł mi umiejętności, dzięki którym
nagrałem sześć płyt Homo Twist. Otwierając strój gitary, mogłem swobodnie się po niej
poruszać, mogłem improwizować. Marihuana bardzo mi w tym pomagała. Paliłem sobie
blanta, siedziałem w domu i na otwartej gitarze, na otwartym stroju grałem ciągnące się,
niekończące improwizacje. Uczyłem się, bo miałem ambicje, żeby zagrać solo na gitarze,
żeby zagrać melodycznie, a nie tylko w kółko klepać akordy. Była to już mniej więcej
połowa lat 80. Oprócz tego, że cały czas grałem na ulicy, to jednak siedziałem w domu i
bardzo długo i uporczywie rzeźbiłem, rzępoliłem na tej gitarze. Uczyłem się tego sam,
ponieważ nigdzie nie można było znaleźć żadnego podręcznika, samouczka, żadnej
tabulatury. Musiałem każdy funt znaleźć sam. Nie wiedziałem, jak w ogóle zagrać mol,
więc kombinowałem. Stwierdziłem, że można po prostu przestroić gitarę w mol, no to pyk
– przestrajałem jedną strunę. Wtedy okazywało się, że struny się łamią, więc znowu źle.
Miałem z tym dużo przygód.
Jestem pewien, że to właśnie marihuana spowodowała, że udało mi się wydostać z
bluesa i stworzyć chociażby Homo Twist. Do dziś, kiedy występuję i gram koncerty
solowe, to gram głównie na przestrojonej gitarze. Mimo że w pewnym momencie miałem
już opanowany patent, z którym dobrze mi szło, to jednak byłem gotowy zrujnować to, bo
taka jest marihuana. Otworzyła we mnie pramózg. Zacząłem sięgać do swojego drzewa
genealogicznego, ale nie przez grzebanie w papierach, tylko przez zastanawianie się, jak
gram. Zauważyłem wschodnie zagryweczki. W mojej grze czuć Wschód. Zwłaszcza w grze
gitarowej. Gdybym trzymał się bluesowych funkcji, nie poszedłbym w stronę wschodniego
zaśpiewu, nie dowiedziałbym się, kim de facto jestem, skąd przyszedłem, jakie są moje
korzenie. Dzięki temu, że paliłem, delikatnie odczuwałem z tyłu głowy, że muszę szukać
swojego pochodzenia, muszę ustalić, kim jestem, a nie tylko przyczepić się do jednego
stylu i czerpać z niego profity niczym Sławek Wierzcholski i jego Nocna Zmiana Bluesa.

43 Bongos, bongo – inaczej fajka wodna.


Przygody warszawskie i narodziny
faszyzmu w Polsce
Z powodu kuzynów Anki Szarbińskiej, którzy palili ganję i mieszkali na Żoliborzu,
zacząłem tam jeździć. Poznałem całą ich ekipę. W tym samym czasie kombinowałem
muzycznie z harmonijkarzem Grubym, z którym fajnie mi szło. W Warszawie była wtedy
moda na czarną, afrykańską muzykę. Właśnie nie na bluesa, tylko na reggae. Okazało się, że
jest organizowany Festiwal Róbrege, który odbywa się w jakimś koncertowym namiocie.
Poszedłem tam. Udało mi się wjechać na teren. Zobaczyłem morze freaków, morze
zajebistych ludzi! Wreszcie zobaczyłem tę Warszawkę, którą chciałem zobaczyć. Palenie
ganji, jeżeli już ktoś ją miał, było na porządku dziennym. Ochrona się nie czepiała.
Problem kompletnie nie istniał. Było to takie punky reggae party. Zobaczyłem tam zespół
Moskwa, który był w doskonałej formie. Już sama nazwa zrobiła na mnie konkretne
wrażenie. Było to trio punkowców, ale nie byli to punkowcy w skórzanych kurtkach, byli
trochę inni. Łoili nieprawdopodobne, kurwa, tempa! Bardzo spodobała mi się ta Moskwa.
Wtedy pierwszy raz pomyślałem sobie, że fajnie byłoby mieć kapelę, która tak łoi. Chyba
nawet raz brałem udział w Róbrege z zespołem Wawel Underground, z Pytonem i
Brudasem. Obawiam się, że Mietek grał wówczas na kotłach symfonicznych, które skądś
wytrzasnęliśmy. A może one po prostu tam były? Sam nie pamiętam, ale była jakaś taka
akcja. Zagrałem wtedy kompletnie nieudane solo na rozwalającym się klarnecie, ale był
taki jazgot, że nie miało to znaczenia. Natomiast zespół Moskwa zaprezentował absolutnie
świetny timing. To właśnie na Róbrege poznałem tych wszystkich warszawskich freaków.
Spodobało mi się. Kręciłem już z Beatą Kamoji, której wyciągnąłem z szafy jakieś
japońskie spodnie. Były bardzo dziwne i żeby w ogóle jakoś w nich chodzić, trzeba było
owinąć się nimi kilka razy (śmiech).
Coś w stylu szarawarów?
O! Tak, tak! Teraz byłbym w tym ciuchu hipsterem jak trza. Śmigałem wszędzie w tych
jej szarawarach. Muszę powiedzieć, że właściwie to byłem mocno zarobiony, dużo wtedy
grałem. Ganji nie można było kupić, po prostu się ją dostawało. Każdy wieczór kończył się
wyjściem na jakąś imprezę. Tak wyglądało moje życie w Warszawie. Pamiętam też, że
dostałem od kogoś pryzmat. Jest to kawałek szkiełka, które w momencie, gdy przez nie
patrzysz, rozszczepia światło. Normalną białą latarnię widzisz w trzech kolorach. Patrzeć
przez pryzmat to widzieć rozszczepione kolory. Byłem tym zachwycony! Palenie ganji plus
pryzmat to był absolutny szał (śmiech)! Praktycznie nie odstawiałem szkiełka od oka.
Imprezowaliśmy wówczas na Anielewicza, gdzie również mieszkaliśmy. I pamiętam, że
była taka sytuacja, że wracam z miasta na Anielewicza, wchodzę, a tam Anka Szarbińska!
A ty z Beatą…
Wyjątkowo nie. Byłem solo, ale za to ona była z kimś (śmiech)! Z jakimś burakiem
zaangażowanym w handel żywym towarem, który jako jeden z pierwszych przynosił amfę.
Przecież jeszcze przed chwilą Anka próbowała popełnić samobójstwo w
Krakowie.
Z wieszaniem już się skończyło. Próbowała się na mnie odkuć czy coś zaszaleć, i tak
to wyszło. W każdym razie – wpadam tam, kurde balans, a tam siedzi ona z tym gościem, a
ja zamierzam tam nocować! Pamiętam, że nocowałem, ale z rana wypierdoliłem stamtąd
czym prędzej i pojechałem do Pruszkowa, do Beaty. Bardzo ciężko przeżyłem tę noc,
ponieważ w ich pokoju cały czas coś się działo. Jakieś, kurwa, szmery, jakieś chodzenie,
wiesz, o co chodzi… Źle się z tym wszystkim czułem. Nie mogłem spać. Zła, chujowa noc.
Marihuana powoduje u mnie coś takiego, że jak stuff jest mocny, to moje myśli orbitują w
różnych kierunkach i w ogóle nie mogę spać. Nie wszyscy tak mają, bo wiem, że niektórzy
zasypiają po paleniu. Tu muszę nadmienić, że dobre ujaranie właściwie przypomina stan
heroinowy, choć jest to stan zdecydowanie lżejszy.
Osobiście uważam, że palenie w ogóle nie ma negatywnego wpływu na zdrowie.
Marihuana nie powoduje nawet utraty kondycji. Pamiętam, że robiłem w tamtym czasie 200
przysiadów dziennie, bo uparłem się, że mam za chude nogi i muszę je sobie wyćwiczyć.
Blanty w ogóle mi w tym nie przeszkadzały. Nie było to dla mnie szkodliwe.
Co jeszcze pamiętasz z Festiwalu Róbrege?
Odbywał się w normalnym, koncertowym namiocie w okolicach ścisłego centrum
Warszawy. Pamiętam, że nie trzeba było nigdzie daleko jeździć, aby tam dotrzeć. Było tam
wyjątkowo kolorowo. Zobaczyłem tam wielu pięknych ludzi. Pamiętam też, że później była
jakaś impreza, na której znienacka pojawił się Ciko. Często zdarzało mu się, że ni z tego, ni
z owego objawiał się w Warszawie i logował się w Pruszkowie, gdzie ja siedziałem z
bliźniaczkami Kamoji. W każdym razie nagle się pojawił, a zaczęły się w tym czasie w
Warszawie czasy amfetaminy i akurat zostaliśmy z Beatą na jedną z takich imprez
zaproszeni. Ja tego tematu jeszcze w ogóle za bardzo nie kumałem, ale imprezy
warszawskie ciągnęły już amfę. Polegało to na tym, że spotkania takie przeradzały się w
orgie. I zdarzyło się tak, że wylądowałem z Beatą na takim właśnie amfetaminowym sex
party, ale na szczęście miałem ze sobą jeszcze Cika, który był absolutnie nieatrakcyjny.
Mówiąc krótko – był ćpunem i śmierdział. Co prawda, miał wtedy jakąś totalną fazę, że
niby już przestał grzać, a nie grzał może ze dwa dni (śmiech). Pamiętam, że gadał,
wieszczył, miał niesamowity przebłysk umysłowy.
Prawdopodobnie za sprawą dwudniowej abstynencji.
Myślę, że tak właśnie było. Jego mózg otrzymał cios trzeźwości i stąd ten przebłysk.
Wiesz… Napiliśmy się whishy, wypaliliśmy jointa i Ciko zaczął nawijać bez opamiętania.
Jak to możliwe, że było was stać na whisky?
Było, było… Nie myśl sobie (śmiech)! Ja byłem dzień w dzień zarobiony.
Ile kosztowała butelka?
O ile dobrze sobie przypominam, to wciąż funkcjonowały pewexy, a whisky w
pewexie kosztowała wtedy 4 dolce. Tak było. Biała wódka kosztowała dolca, czyli 100
złotych. Tyle kosztowała flaszka czystej. Ja zarabiałem wtedy 3000 złotych dziennie.
Miałem za co pić i w ogóle szaleć. Dla porównania pociąg Kraków–Warszawa kosztował
300 zł.
Próbowałeś oszczędzać zarobione pieniądze czy wydawałeś na bieżąco?
Jak mieszkałem z Anką Szarbińską, to przez pierwsze dwa lata miałem taką zasadę, że
nie wydaję monet. Składałem je w słupki, które urosły do grubo ponadmetrowej
wysokości. Świeciły niczym miliony monet (śmiech). Były to piątki, dwudziestki,
dziesiątki i dwójki –stare pieniądze, które później błyskawicznie zaczęły się dewaluować.
Odkładając pieniądze z sezonu letniego, mogłem na nich pociągnąć do listopada lub
jeszcze trochę dłużej. Kombinowałem w ten sposób. W 1985 czy 1986 roku, kiedy byłem
w Warszawie, przypadł właśnie ten moment, gdy zarabiałem po parę tysięcy dziennie. Kasa
była na wszystko, plus zawsze miałem w walizce odłożoną grubszą gotówkę, którą
uciułałem sobie na streecie. Jak już wszystkim postawiłem, nakarmiłem wszystkich, u
których mieszkałem, to odkładałem sobie to, co zostało, i miałem w walizeczce pęgę[44], o
której nikt nie wiedział. Byłem w tym naiwny – przyszedł gorszy czas i pęga szybko się
rozeszła (śmiech)…
Nie dokończyłeś historii amfetaminowego sex party, na które trafiłeś ze swoją
dziewczyną Beatą Kamoji i kumplem Cikiem.
Ach, no tak! Zapomniałbym (śmiech)… Zorientowałem się, że to sex party, bo po
lokalu zaczęły latać coraz bardziej roznegliżowane laski. Popiskiwały i wpadały w kolejne
drzwi. Moją laskę, Beatę, jakiś kretyn zaczął gdzieś ciągnąć na siłę, a ja zagadałem się z
Cikiem, ale zorientowałem się, że muszę stamtąd spierdalać. Ciko protestował:
– Maciek, nie idź nigdzie! Zostańmy! Tu jest fajnie! No chodź, zostaniemy!
Ale ja nie miałem na to najmniejszej ochoty:
– Chcesz, to zostań. Ja wychodzę.
Zabrałem Beatę i poszliśmy sobie. Zostawiłem go, olałem. Nie było aż tak, że
zupełnie nie mógł poradzić sobie sam. Nie było tak, że nie miał kasy, bo był to już okres,
kiedy zaczął dilować towar. Po takich akcjach często wracałem na Anielewicza.
Przychodzili tam różni ludzie, którzy przynosili niezłe stuffy, ale faktem jest, że wypalenie
dużej ilości marihuany powoduje, że w końcu oklapniesz. Jak czułem, że nadszedł już ten
moment, szedłem na wódkę i dopiero wtedy robiło się z tego coś fajnego. Jak miałem
wyjść zagrać z gitarą do przejścia podziemnego, a byłem ujarany, to kompletnie mi
odbijało. Improwizowałem głosem i tak dalej. Cały czas tłumaczyłem Grubemu, że gramy
bluesa tylko na chwilę, bo tak naprawdę to ja chcę grać free jazz. W takich momentach
Gruby wpadał w przerażenie, bo był to prosty chłopak. Mówił:
– Maciek, proszę cię, nic nie zmieniaj! Wszystko jest dobrze. Grajmy, jak gramy.
A ja:
– Nie! Free jazz!
I wiesz… Jechałem solo językiem wymyślonym u Kanara, na Żabińskiej. Marihuana
cały czas powodowała u mnie umysłową nadczynność. Popadałem w różne dywagacje.
Śmigałem wszędzie z tym pryzmatem, który był przecież tylko trójkątnym kawałkiem szkła
(śmiech). Był to fajny czas. Dopóki grałem trzeźwy, to byłem spokojny, ale granie w
przejściu podziemnym w Warszawie wiązało się z różnymi nerwowymi sytuacjami. Był
tam straszny ruch i w ogóle jazgot. Trudno było mi zacząć. Było to nieprzyjazne miejsce.
Do dziś nic się w tej kwestii nie zmieniło.
To jest taka lokalizacja, że trudno tam raczej o spokój i zdaje się, że to jest constans.
Było trudno, więc strzelałem banię i wtedy zaczynało mi lepiej iść, ale też robiłem się
agresywny. Z drugiej strony było sporo niebezpiecznych sytuacji, w których musiałem się
bronić. Była raz taka historia, że grałem z zamkniętymi oczami i nagle usłyszałem, że już
nie gram… Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że złodziej trzyma mi łapę na strunach. Był to
duży koleś, bydlę takie. Krew strasznie uderzyła mi do głowy. W sytuacjach, kiedy tracę
panowanie nad sobą, czuję z tyłu głowy pulsowanie. Zaczyna mi dudnić, szumieć z tyłu
głowy. Jak to poczułem, to od razu wiedziałem, co mam robić. Spokojnym tonem
odezwałem się do złodzieja:
– Poczekaj chwileczkę, kolego.
Miałem bardzo cenną gitarę. Był to dobrej klasy Ibanez, który pozwał mi zarabiać,
jakoś w ogóle żyć. Zapakowałem go do case’u, zamknąłem wszystkie zameczki i
postawiłem case tak, żeby się nie przewrócił. Następnie odwróciłem się do złodzieja i z
całej siły wypakowałem mu z piąchy w mordę. Rozwaliłem sobie rękę, a gość wylądował
w okolicach gleby. Był duży, więc nie padł całkowicie, nie został znokautowany, ale
konkretnie nim rzuciło. Publika, która stała dookoła, zdrętwiała! Spakowałem się,
odwróciłem i strzał! Wziąłem gitarę i pomyślałem sobie, że natychmiast należy się stamtąd
ewakuować. Ruszyłem. Miałem zwyczaj noszenia gitary w lewej ręce. Nie chciałem
obciążać cały czas kręgosłupa i udało mi się odzwyczaić od noszenia case’u w prawej
dłoni, co chwilę później mnie uratowało. Jak usłyszałem za sobą: „Uważaj!”, zrobiłem
obrót z gitarą i strzeliłem go jeszcze raz prawą, wolną ręką. Złodziej był w biegu, więc w
momencie, gdy otrzymał cios, był akurat ponad ziemią. Straszliwie zglebił, a ja prawie nic
nie poczułem na ręce. Niesamowite było uderzenie tego jego ciała o podłogę, o to lastryko
w przejściu podziemnym. Tak chlasnął, że poszło echo. Pierdolnął potylicą, barkami,
plecami, w ogóle wszystkim. Wykurwił niesamowicie (śmiech). Pomyślałem sobie wtedy:
„O! To siła balansu!”. Na zasadzie takiej, że gitarę miałem w lewej dłoni, zrobiłem obrót i
przypierdoliłem mu z prawej, zachowując równowagę. Pomyślałem, że muszę natychmiast
spierdolić, bo chuj wie, co zaraz będzie! Jeszcze mi ten złodziej zawoła jakichś swoich
kolegów i zaliczę wpierdol. Wyszedłem, ale zaraz ochłonąłem i uświadomiłem sobie, że
muszę przecież wrócić, bo stamtąd jechało się do Pruszkowa kolejką WKD. Odsapnąłem
chwilę i znów zszedłem na dół. W drodze na peron spotkałem jakichś dwóch innych
złodziei. Powiedzieli do mnie:
– Nic się nie martw. Wszystko już w porządku. Przypilnujemy, żeby więcej go tu nie
było.
W sumie ci pozostali złodzieje byli OK, przybijali piątki. Bawiło ich to, co robiłem.
Być może było tak, że podczas kiedy ja normalnie, spokojnie sobie grając, powodowałem
zgromadzenia, oni niejednemu słuchającemu wyprowadzali portfel. Była to nasza
bezwiedna symbioza, przypuszczam, że tak właśnie się działo. W każdym razie
warszawscy złodzieje z tamtego terenu nie czepiali się mnie, oprócz tego jednego buraka,
który położył mi łapę na strunach, czym wyprowadził mnie z równowagi. Wielokrotnie
wracałem do tego przejścia. Po całej akcji dostałem sygnał, że wszystko gra, że tamtego już
nie ma i jestem bezpieczny, więc zszedłem na peron i pojechałem w końcu do Beaty, do
Pruszkowa, gdzie rodziła się wówczas słynna gangsterka. Była to połowa lat 80. W
Pruszkowie bandytyzm był na każdym rogu. Tolerowali nas, bo Beata była tam znana.
Umówmy się… Japońska rodzina w Pruszkowie rzuca się w oczy, ale rodzina Kamoji była
tam szanowana. Brat Beaty – Ichan był sympatyczny, miał dużo kumpli, więc był
akceptowany. Nigdy nie dostałem w Pruszkowie wpierdolu, nigdy nikt się do mnie nie
przypierdolił, a bujałem się tam sporo. Wyglądałem dziwnie – chodziłem w płaszczu do
kostek, w żydowskiej jarmułce, z gitarą w ręce, więc nic, tylko takiego zaczepić i dać mu
wciul, ale nic się nigdy nie wydarzyło. Oni byli stamtąd, więc byli swoi, ale już wystarczy
tej historii. Chciałbym ci opowiedzieć o rodzącym się w Polsce faszyzmie. Trochę
przeskakuję tu w czasie, ale to ważne, więc opowiem.
Narodziny faszyzmu w Polsce oczyma Macieja Maleńczuka. Proszę...
W pewnym momencie pojawił się kolega Kamil Targosz. Był całkowicie czarnym
Murzynem z Krakowa, kumplem Beaty Kamoji. Okazało się, że świetnie gra na harmonijce,
a akurat Gruby już mi się znudził, bo był kwadratowy. Poza tym nie bujałem się już z ekipą
z Żoliborza, tylko z ekipą z Pruszkowa i pamiętam, że zostaliśmy zaproszeni na Famę do
Świnoujścia. Był to wtedy niezwykle popularny festiwal, gdzie zjeżdżali się poważni
wykonawcy i freaki z całej Polski. Była to impreza studencka, obejmująca wszystkie
możliwe gatunki muzyczne – jazz, poezję śpiewaną, rock i tak dalej. Festiwal Fama
odbywał się przez wiele lat w komunizmie. Zawsze był ostoją wolności. Były to takie
jakby wielkie juwenalia. Trwało to miesiąc, odbywało się w wakacje, w Świnoujściu.
Przyjeżdżały kapele z całej Polski. Poznałem tam mnóstwo ludzi. Po raz pierwszy
pojechałem tam na jakieś zaproszenie. Miałem coś zagrać, a grałem już wtedy na streecie.
Pojechałem właśnie z Kamilem i Beatą. Ja ogoliłem się na łyso, zupełnie czarny Kamil też
był łysy, ale zostawił sobie na środku głowy pasek włosów, i jakby tego było mało –
mieliśmy ze sobą moją Japonkę. W takim zestawie pojechaliśmy na Famę. Przyjechaliśmy
na miejsce i rozbiliśmy się na polu namiotowym, gdzie okazało się, że stacjonuje chyba z
pięćdziesięciu skinheadów. Wszędzie na ciuchach mieli swasty i nie był to starohinduski
symbol szczęścia (śmiech). W latach 80. to była zupełnie nowa rzecz. Nagle z punkowców
zrobiły się skinopunki. Pozdrawiali się specyficznym gestem, takim krótkim „Heil Hitler”.
Mieli łyse pały, a w ich namiotach nie było nic oprócz pasty do butów. W ogóle nie
zdejmowali ciuchów. A tymczasem ja wjeżdżam na ich pole namiotowe z czarnym, kurwa,
gościem, grającym na harmonijce i ze skośną laską (śmiech)! Uwierz mi, że uratowała nas
moja gitara. Momentalnie rozpaliliśmy ognisko i zrobiliśmy imprezę. Skinheadzi gdzieś się
rozeszli. Całkowicie się rozpłynęli. Później widziałem, jak gonili punkowców, z którymi
miałem w międzyczasie bójkę. Widziałem też scenę, w której grupa skinheadów podeszła
do grupy punków z tekstem:
– W dziesięć minut macie być na dworcu, bo inaczej was zajebiemy!
I akcja jest taka, że w tym momencie grupa punkowców bierze nogi za pas i
błyskawicznie spierdala na dworzec. Uwierz mi, że widziałem taką scenę w Świnoujściu
(śmiech)! Obyło się bez jednej piąchy, bez jednego byka. Kazali punkom wypierdalać, ci
wypierdolili i na tym się skończyło. Wyobrażasz to sobie (śmiech)? Następnie okazało się,
że to właśnie z tymi skinheadami dzielimy pole namiotowe. Zrobił się wieczór, więc my –
ognisko, gitara, harmonijka. Siedzą ludzie, siedzą laski, robimy show. Na to wszystko
przyszli ci, kurwa, skinheadzi! Wyobraź sobie, że zaczęli od tańca. Odpierdolili regularne
pogo. Uderzyliśmy z nimi nawet w bajerę, bo byli śmieszni. Następnego dnia okazało się,
że chcieliby mieć tatuaże, a tak się złożyło, że my akurat umieliśmy je robić. To były byłe
punki, którym odechciało się punkować, więc zostali skinami. Przyjechali wielką grupą ze
Szczecina. Mieli przezwiska typu „Führer”, „Himmler” i tak dalej, no nie (śmiech)?
Pamiętam, że jeden z nich miał ksywkę „Goebbels”, ale w ogóle wszyscy mieli niezłe
przezwiska. Byli w tym bardzo śmieszni. Uwierz mi, że mimo to uderzaliśmy z nimi w
bajerę. Słuchali muzyki i reprezentowali subkulturę. Nie byli wtedy jeszcze tak
dopakowani, jak są teraz. Byli szczupli, chudzi. W bezpośredniej bójce jeden na jeden dało
się takiego spokojnie załatwić. Nie były to karki, tylko raczej nazipunki. Traktowali tę całą
ideologię raczej do śmiechu. No i wymyślili sobie, że chcą się tatuować. Zrobiliśmy
kolkę[45] ze strun od gitary i powiedzieliśmy im, że Kamil będzie ich tatuował, bo jest
absolwentem szkoły plastycznej i świetnie rysuje. Zaczęliśmy ze sobą dyskutować. Kamil
rysował im pajęczyny i jakieś tego typu klimaty. Ja w tym czasie przygotowywałem kolkę.
Jak tatuuje się w warunkach polowych?
Mogę opowiedzieć. Bierzemy cienką strunę od gitary 0,1 milimetra. Ucinamy nieduży,
około czterocentymetrowy kawałeczek. Na pudełku od zapałek, na drasce, ostrzymy ją w
trójkąt. Potrzebujemy trzech tak naostrzonych strun. Jak już je mamy, to za pomocą nici
przywiązujemy do nich zapałkę. Obwijamy, aż się zawiąże. Końcóweczkę nici
umieszczamy pomiędzy trzema szpicami, jakie powstały ze strun, i mamy kolkę. Skąd wziąć
tusz? Bierzemy świeczkę i zakrętkę od słoika po na przykład dżemie. Świeca, paląc się,
zostawia na pudełku osad. Osad ten zdrapujemy za pomocą ostrego narzędzia. Powtarzamy
tę akcję kilkakrotnie. Ta część zadania należała do skinów. Ze zdrapywanki powstaje
czarny puder, który zalewamy wodą i mamy atrament do dziabania.
Wykonany taką metodą tatuaż jest trwały?
Na sto procent! Jeżeli ta książka powstanie i któryś z tamtych skinów będzie ją czytał,
to będzie to robił z dziarą zrobioną przez nas. Przygotowaliśmy wszystko jak trza, łącznie z
drapanką, czyli procesem tworzenia tuszu, o którym przed chwilą ci opowiedziałem. A
czym niby myślisz, że dziabią się więźniowie?
Nie wiem, nie siedziałam w więzieniu.
Wyciągnąłem ten patent właśnie z więzienia. Myślisz, że więźniowie mają dostęp do
chińskich olejków? O chińskich olejkach to tylko mity krążą. Atrament robi się z osadu, z
tak zwanego kopcia. Czerwoną farbę można zrobić z własnej krwi, ale nigdy tego nie
robiłem.
Chyba trochę podkoloryzowałeś... Nie wydaje mi się, aby barwnik wytworzony z
krwi mógł być trwały.
Tobie się zdaje, a ja ci mówię, że to ja siedziałem i widziałem czerwone dziary
robione krwią!
Co Kamil wytatuował świeżo zapoznanym przez was skinom?
Wszystkim wydziabał na klacie pająka na pajęczynie. Było ich ze trzydziestu, ale
uwierz mi, że wszyscy byli zadowoleni (śmiech)! Dzięki tej akcji czułem się do pewnego
stopnia chroniony przez nich. Z drugiej strony byli nieobliczalni. Jak się spili, to
przewracali namioty i tak dalej. Pamiętam, że w końcu doszło na tym polu do jakiegoś
pożaru. Umówmy się – nie byli to mili chłopcy, ale można było się z nimi na pewnej
płaszczyźnie dogadać. O ile dobrze sobie przypominam, wystąpiłem tam nawet na jam
session. Grała przede mną popularna rzeszowska kapela One Million Bulgarians. Na ich
występ nalazło się sporo skinów, a po nich wystąpiłem ja. Jako że tych skinów znałem, to
wpuścili mnie i zagrałem utwór starych Püdelsów Hoża Moyra. Wyszło bardzo
agresywnie, więc skinheadzi już całkiem zwariowali na naszym punkcie. Po tym występie
miałem pełne uszanowanko. Chwalili nas: „Wreszcie zobaczyliśmy na scenie prawdziwą
agresję!”. Spodobało im się. Prawda jest taka, że będąc hipisami, swoją kulturą osobistą i
sztuką potrafiliśmy spacyfikować grupę rodzących się wówczas skinheadów. Muszę
powiedzieć, że później nie wyglądało to już tak kolorowo i fajnie. Tamci skinheadzi byli
całkowicie „umundurowani” – wszyscy mieli skórzane kurtki, obcisłe podkoszulki,
czerwone szelki i zawsze wypastowane buty typu glany. Ganiali punków, jak chcieli, a
punki dla odmiany któregoś dnia przypierdoliły się do mnie. Zaczęli wymachiwać
wojskowymi pasami od spodni, z ciężkimi klamrami i nawet raz dostałem w nadgarstek.
Nie miałem wobec nich żadnych sentymentów. Jak później widziałem, jak spierdalali przed
skinheadami, to było to dla mnie bardzo śmieszne. Wszystko to działo się na studenckiej
imprezie Fama w Świnoujściu. Tak to wszystko wyglądało z mojej perspektywy.

44 Pęga – pieniądze.
45 Kolka – prymitywne narzędzie służące do tatuowania.
Maleńczuk w Berlinie
Rok 1989 był bardzo ciekawym momentem w Polsce. Wszyscy moi znajomi byli już
za granicą, tylko ja jeszcze nigdzie nie byłem. Wszyscy już w tym Berlinie przede mną byli.
Różni ludzie namawiali mnie, żebym wreszcie wyjechał na Zachód i spróbował tam
swoich sił, skoro tak dobrze idzie mi na ulicy. Postanowiłem, że zrobię to i wybiorę się do
Berlina. To był taki czas, że przez Polskę ludzie uciekali z NRD. Można było to jakoś tak
zrobić, że jechali najpierw do Polski, a w Polsce wsiadali do jakiegoś zachodniego
pociągu, który jechał do Berlina Zachodniego. Było tak, że ja jakimś cudem mogłem tam
pojechać. Zdaje się, że po prostu wyrobiłem sobie paszport. Mogłem to zrobić, więc
postanowiłem wyjechać do Berlina i grać tam na ulicy. Wymyśliłem, że wezmę ze sobą z
Polski marihuanę, wsadzę do kieszeni, przewiozę ją i tam, na miejscu ją sprzedam, dzięki
czemu będę miał jakiekolwiek pieniądze, bo ze sobą miałem tylko pięć dolarów.
Podsumowując – miałem ze sobą gitarę, torbę, płaszczyk, pięć dolarów i paczkę trawy.
Tak wsiadłem do pociągu do Berlina. Pociąg był wypełniony gastarbeiterami, jakimiś
ludźmi, którzy mieli paszporty całe zabite pieczątkami. Czegoś takiego jak tam nie
widziałem nigdy wcześniej. Banda złodziei, cwaniaków, handlarzy, geszefciarzy
wszelkiego autoramentu. Było tam też pełno kobiet obładowanych gigantycznymi tobołami.
Pociąg wyglądał jak jeden wielki cygański tabor. Wszystko to byli Polacy, którzy wieźli ze
sobą różne rzeczy na handel do Berlina. O ile sobie przypominam, oprócz tej marychy,
miałem ze sobą jakieś durne zabawki na sprzedaż. Były to kwiaty lotosu wykonane z drutu.
Były dziwne, ale wszystkim się podobały. Akurat był taki moment, że dużo ludzi siedziało i
wyginało z drutu te kwiaty lotosu. Nawet Mietek tym handlował. Zabrałem z Polski około
dwudziestu takich zabawek. Miałem tę paczkę trawy, pięć dolarów i w takiej to formule
zastał mnie niemiecki celnik. Kazał mi pokazać, ile mam pieniędzy. Mówił do mnie:
– Money, money, money!
Pokazałem mu te moje pięć dolarów, a on na to:
– Alles?
Odpowiedziałem:
– Alles.
I pokazałem mu gitarę. Powiedziałem, że jadę grać:
– Ich bin spielen machen.
A on na to:
– Uuu gitarre! Ja! Gitarre! Jawohl! Natürlich!
Uwierz mi, że gdy jakikolwiek Niemiec widział, że jesteś muzykiem, od razu miał do
ciebie bardzo duży szacunek. Pod tym względem złego słowa nie można o nich powiedzieć.
Parę razy zatrzymywali mnie różni celnicy. Czy to jak jechałem sam, czy z zespołem. Ile
razy otwierali klapę i widzieli instrumenty, orientowali się, że jadą muzycy, to od razu
puszczali, kazali zamykać bagaż i: „Alle raus!” (śmiech). Ten celnik, który mnie sprawdzał
w pociągu, też od razu mnie puścił. Pozostali ludzie w przedziale byli kompletnie
zestresowani. Niemiec przetrzepał ich bez litości. W ogóle niemieccy celnicy wprowadzili
naprawdę konkretną, ciężką atmosferę w całym pociągu.
Ale OK – przyjechałem na miejsce. Miałem adres, pod którym miałem się stawić.
Oranienstraße[46]. Pomyślałem: „Where the fuck is this?”. Wylądowałem na Bahnhof Zoo.
Dworzec Zoo w centrum Berlina. Nie znałem miasta, nie znałem w nim nikogo, nie miałem
do kogo zadzwonić, a poza tym komórki wówczas nie istniały. Wiedziałem tylko, że mam
adres Oranienstraße 60, czwarte piętro. Nie pamiętam dokładnie, jak dostałem się na
Kreuzberg, bo umówmy się, że to jest jednak kawałeczek od centrum Berlina. Pojechałem
U-Bahnem. Jest U-Bahn i S-Bahn[47]. Wsiadłem do tej kolejki i jakimś cudem dojechałem
na pierdolone Oranienstraße.
Jak zobaczyłem dzielnicę Kreuzberg, to regularnie spadła mi kopara! Takich jaj to ja
jeszcze w życiu nie widziałem! Była to dzielnica freaków. Całe kamienice były nimi
pozajmowane. Nie widziałem wcześniej takich rzeczy. Wszędzie zajebiste graffiti. Całe
kamienice były pomalowane tak, że spadała szczena. Architektura gdzieś pomiędzy ruiną a
czymś genialnym. A jakie wypasione huśtawki! Ponieważ na Kreuzbergu od lat mieszkało
wielu freaków, to część z nich miała już dzieci i dla tych dzieci odpierdolili huśtawki,
jakich, uwierz mi, nigdy w życiu nie widziałaś! Jaki plac zabaw odpierdolili okoliczni
ludzie dla swoich dzieci, to się w głowie nie mieści (śmiech)! Mieszkała tam mieszanina
ludzka. Oczywiście Niemcy, ale też Brazylijczycy, Arabowie, a też mnóstwo całkowicie
czarnych ludzi. Odnalazłem wreszcie kamienicę, w której miałem się stawić. Wszystko w
niej stało na głowie, wszystko było na odwrót (śmiech). Cała klatka schodowa i tak dalej.
Z jednej strony było widać, że jest syf, ale z drugiej – że ludzie, którzy tam mieszkają,
biorą dragi i to dobre dragi, i mają ich dużo (śmiech)… Nikt im się w to nie wpierdalał. W
tamtym czasie Kreuzberg był całkowicie sfreakowaną dzielnicą. Później wiem, że został
spacyfikowany. Po latach dowiedziałem się, że Kreuzberg już nie jest tym Kreuzbergiem,
którym był. Ale wtedy, kiedy tam przyjechałem, to naprawdę wyglądało to wyjątkowo
freakolsko.
Przez pomyłkę zapukałem nie do tych drzwi, co trzeba. Otworzył mi Niemiec i od razu
zapytał, czy jestem Polakiem, a ja mówię mu, że szukam takiego, a takiego miejsca. A ten
do mnie z awanturą! W połowie po niemiecku, w połowie po angielsku zaczął mi
tłumaczyć, że pożyczył jakąś mechaniczną piłę właścicielowi lokalu, do którego się
wybieram, a ten mu nie oddał. A ja wiesz… Przecież dopiero, kurwa, przyjechałem
(śmiech)! Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Rzeczą, na którą zwróciłem uwagę w
mieszkaniu tego gościa, było kompletnie krzywe okno. Zupełnie nieprostokątne. Jego kształt
był raczej nie do opisania. Rozumiesz mnie, no nie (śmiech)? Cały ten kwartał, fyrtel, który
nazywał się Kreuzberg, był niesamowitą dzielnicą, a Oranienstraße to już w ogóle
apogeum… Szczyt wszystkiego! W końcu trafiłem na ten mój, kurwa, squat. Wkroczyłem do
środka. Rozglądałem się bezskutecznie za właścicielem. Wszyscy spali. Po kątach leżało
kilka lub kilkanaście osób. Wśród nich ileś tam lasek. Jedna bardziej chujowa od drugiej.
Przyjechałem z samego rana. Była siódma lub może nawet szósta rano. O takiej porze
przylatywał pociąg z Polski. Na squacie był niewiarygodny syf. Takiego brudu dawno,
kurwa, nie widziałem. Wszystko się ruszało. Jak poszedłem się odlać i zobaczyłem, jak
wygląda kibel, to zrozumiałem, że pierwszą rzeczą, jaką muszę zrobić, to trochę
posprzątać, bo inaczej nie dam rady w ogóle tam funkcjonować. Jakkolwiek zdarzało mi
się spać na klatkach schodowych, siedziałem w więzieniu i różne rzeczy widziałem,
takiego syfu i brudu jak tam to nigdy, przenigdy jeszcze nie spotkałem. Mimo że też nie
byłem w tamtym czasie jakimś wybitnym czyściochem, ale jak to zobaczyłem, to normalnie
odpadłem! W kontekście kilku kolejnych dni, które tam spędziłem, błyskawicznie
zorientowałem się, że Polacy mocno odstają od całej reszty pod względem higieny. Co tu
dużo mówić… Squat był skandaliczny. Wyciągnąłem faję i zacząłem nabijać. Przysiadły się
jakieś kretynki, które właśnie wstały, i zaczęły palić ze mną. Zagadałem je:
– Cześć, jestem Maleńczuk. Przyjechałem na wasz squat. Na razie mam tylko pięć 5
dolarów, ale zamierzam grać na streecie. Doradźcie coś, pomóżcie, wytłumaczcie, co i jak.
Miałem tam na miejscu dwóch kumpli. Z rogu podniósł się niejaki Cipas z zespołu
Street Blues. Był to gościu, który jakiś czas wcześniej przedmuchał mi laskę. Cipas był z
Łodzi, gdzie mieszkał w zapijaczonym domku na Bałutach[48] czy gdzieś. W wieku lat
osiemnastu wyglądał, jakby miał 60 (śmiech). W Łodzi miałem też drugiego kumpla,
perkusistę o ksywie Cartney. Otarł się o Blue Café. Potrafił świetnie grać na gitarze, na
bębnach i śpiewać. Taki ogólnie uzdolniony typ. Cyganowaty, indianowaty brunet. Garbaty
nos, ciemna karnacja. Też przeleciał mi laskę – Baśkę – tę, z którą mam swoje pierwsze
dziecko, Zuzię. Baśkę dostałem od Radwana po wyjściu z więzienia, a później Baśka
zakochała się w Cartneyu, który był hipisem, więc mu ją oddałem. „Proszę bardzo, kolego,
nie ma problemu, jest twoja” – tak to się wtedy robiło. Basia później poszła gdzieś w
odstawkę, a my z Cartneyem się zaprzyjaźniliśmy. Kumplowałem się z nim, bo był
muzykiem. To właśnie on poznał mnie z Cipasem. Tak więc w Łodzi miałem paru kumpli.
Ich zespół Street Blues osiągał na imprezach szczyty ohydy. Pamiętam, że była akcja, o
której słyszałem, ale której świadkiem nie byłem, która polegała na tym, że chłopcy nasrali
na stół.
Nie było ci wstyd za kolegów?
No wiesz (śmiech)… Nie było mnie przy tym. Nie identyfikowałem się z nimi, a sam
takich pomysłów nigdy nie miałem.
Nieźle dostawałeś wtedy w poroże.
Cartney przeleciał mi Basię, a Cipas w późniejszym terminie Beatę Kamoji. Poroże
nie-poroże, nie będziemy o tym mówić, bo to nie ma nic wspólnego z dragami.
Tyle lat minęło, a wciąż boli... W takim razie wracamy do Berlina. Jak poszło ci z
graniem, zarabianiem?
Przyjechałem na squat na Oranienstraße i od razu nabiłem faję z marychy. Jedna z
głów, która podniosła się ze stosu szmat, była głową Cipasa. O nim zupełnie serio można
było powiedzieć „dzidzia-piernik”. W wieku osiemnastu lat miał już siwe włosy.
Alkoholikiem był prawdopodobnie od dziesięciu lub więcej lat. Był skończonym pijakiem.
Grał bluesa i robił to dobrze. Mogłem się od niego uczyć gry na gitarze. Wiedziałem, że
spotkam go na squacie, na który się wybrałem, bo to właśnie na niego dostałem namiary od
Ichana z Pruszkowa, brata Beaty Kamoji. Zagadał mnie:
– Chcesz grać na ulicy?
– Tak, chcę grać na streecie.
– Tu nie gra się na streecie. Pod tym względem jest chujowo. Nikt cię nie skuma z
tymi twoimi piosenkami, z tymi twoimi bluesami. Jak zarobisz pięć marek dziennie, to
będzie wszystko. Dużo lepiej jest rąbać ogródki.
Nie wiedziałem, o co chodzi, więc zapytałem:
– Jakie ogródki? Co to znaczy „rąbać ogródki”? Co mam robić?
Cipas wszystko mi wyjaśnił:
– Bierzesz gitarę, zawieszasz ją sobie na pasku, podchodzisz do barmana i mówisz
tak: „I’m a singer. Can I play here?”. Jak się barman zgodzi, to wyłącza muzykę. Grasz trzy
numery, obchodzisz ludzi, mówisz do każdego: „Give the mark”, zawijasz kasę i
wypierdalasz z lokalu. Trzepniesz kilka takich miejsc, strzelisz parę takich ogródków i
swoje zarobisz. 20 marek lub więcej. I to już będzie dobrze.
Pomyślałem sobie: „No, kurwa, dobra. Jak już jestem, to jestem. Będę rąbał ogródki”.
Wrócimy jeszcze do tematu grania, ale chciałabym, abyś opowiedział mi coś
więcej o squacie, na którym zamieszkałeś. Czy miały tam miejsce jakieś epizody
narkotykowe?
Zdecydowanie jest coś, co muszę opowiedzieć. Jak już mówiłem – kiedy
przyjechałem, było wcześnie rano. Zrobiła się dziesiąta, maksymalnie jedenasta. Poranek. I
nagle ktoś otworzył drzwi z kopa. Do środka wszedł niezidentyfikowany osobnik. Rzucił na
sam środek skłębionych szmat kawał brązowej kości haszu. Z pięć gram. Rzucił, trzasnął
drzwiami i poszedł w pizdu (śmiech)! Zaskoczyło mnie to. Usiłowałem dowiedzieć się, o
co w ogóle chodzi. Zapytałem domowników:
– Co jest? Co to za klient?
A Cipas na to:
– A wiesz, Maciek, bo tu naprzeciwko mieszka taki Niemiec – freak i diler, który
codziennie bez pytania rzuca nam kość haszu.
– Fajna, zajebista sprawa! Niezły freak…
A może dawał wam towar, żeby zapewnić sobie spokój, żebyście na niego nie
donieśli?
Ty jesteś jednak strasznym pragmatykiem (śmiech). A może po prostu był fajny?
Przecież i tak tyle tego miał, że to dla niego bez znaczenia. Swoje i tak na pewno zarabiał.
Mimo iż Polacy higienicznie odstawali od reszty, na squacie był okropny brud, to jednak
ten Niemiec codziennie wrzucał nam kość haszu. Pamiętam, że jak tylko się tam pojawiłem
i zapukałem przez pomyłkę do Niemca, to ten od razu kazał mi przekazać koledze ze squatu,
że jest „arsch schwul”[49], bo coś pożyczył i nie oddał (śmiech). Całkowicie sfreakowane,
fajne towarzystwo. Zajaraliśmy tego haszu. Wreszcie zajebiste, porządne palenie! Prawda
jest taka, że w Polsce otumanialiśmy się marihuaną, z mocą której bywało bardzo różnie, z
naciskiem na słabo, a hasz, który rzucił Niemiec, był zajebisty.
Wypaliliście blanta, zadomowiłeś się. Co z graniem? Poszedłeś rąbać ogródki, jak
radzili koledzy?
Zaplanowaliśmy to na popołudnie. Dobrze mi poszło. Koledzy ze squatu pokazali mi,
jak to się robi, zaprowadzili w odpowiednie miejsce. Wszystko krzyczało we mnie:
„Maciek! Nie rób tego!” (śmiech). Naprawdę nie chciałem tego robić, ale byłem w
desperze[50] i po prostu musiałem to zadanie wykonać. Podszedłem do barmana i mówię:
– I’m a singer. Can I play here?
Patrzył się na mnie i patrzył, aż w końcu odpowiedział:
– Are you sure?
– Yes, I’m sure.
– OK. You’ve got 10 minutes.
Barman wyłączył muzę i wtedy zacząłem grać. Zagrałem St. James Infirmary i jakieś
dwa inne bluesy. Spotkałem się z zainteresowaniem. Wykonałem trzy piosenki, po czym
zabrałem się do zbierania pieniędzy. Odwróciłem gitarę do góry dnem. Podchodziłem z nią
do stolików i podstawiałem gościom pod nos. Obszedłem całą knajpę. Zaczęli kłaść kasę.
Zrobiło się fajnie. Chociaż wiesz… Te niemieckie knajpy wyglądają tak, że z jednej strony
siedzi wykręcone towarzystwo, które pije i pali haszysz, a z drugiej strony masz niemiecką
rodzinę, która wpierdala wielkiego wursta[51], normalnie żre obiad. Tak więc napotkałem
na takiego właśnie typowego Niemca, który jak do niego podszedłem, żeby mi coś wrzucił,
to jebany nie chciał mi nic dać i jeszcze głupio się tłumaczył: „I spend last mark”, a na
stole miał wielkiego wursta. Odpowiedziałem mu: „A chuj ci w dupę” i poszedłem sobie.
Jak wyszedłem z tej knajpy, to miałem dobre 15 marasów. Z pięcioma dolarami
przyjechałem do Berlina, a tu mam już 15 marek! Gdzie tu iść? Miasto wielkie jak, kurwa,
diabli. Nie jestem w stanie opisać, gdzie dokładnie poszedłem, którędy i tak dalej, ale
jakoś mi się udało. Szedłem całkowicie na azymut. Starałem się iść tam, gdzie było
najwięcej ludzi. Wpierdoliłem się na przykład do całkowicie tureckiej knajpy, gdzie nie
było ani jednego białego, kurwa, człowieka. Zawyłem już na samym wejściu (śmiech).
Miałem wtedy taki specyficzny, trochę właśnie turecki zaśpiew. Zobaczyłem, że siedzą
sami Turcy. Zaśpiewałem po polsku jakiś utwór typu Alicja i jebnąłem wokalizę.
Wtedy od marihuany wykręcało mi się we łbie i zasuwałem takie niekończące się
wokalizy, które miały ewidentnie wschodni zaśpiew, więc ci wszyscy Turcy spoglądali na
mnie ze zdziwieniem znad herbaty, którą popijali. Trochę się śmiali, trochę mnie
nawoływali. Mieli ze mnie ubaw, ale czułem, że jednak coś jest nie tak (śmiech)… Jeden
jedyny raz wszedłem do takiej knajpy. Czułem, że chcą mi dać do zrozumienia, że nie do
końca dobrze trafiłem, ale jednak się śmiali, więc nie było źle. Jednocześnie widzieli moją
bezczelność, którą epatowałem, bo nie pozostało mi nic innego. Pamiętam, że w jednej
części lokalu było dużo stolików. Jeden Turek siedział sam przy jednym takim stoliku i pił
herbatę. A w drugim, mniejszym pokoiku siedziało kilku grubych Turków w fezach z taką
sznurówką, końcówką na czubku głowy. Wiesz, jak wygląda fez, no nie? Grali w domino.
Pomyślałem sobie: „Idę do nich, kurwa! Może mi coś kopsną” (śmiech). Byłem durny i
bezczelny. Wiadomo było, że jestem tam na raz, więcej nie wrócę. I ryję się do tego
stolika, przy którym oni grali. Wyrósł przede mną wielki Turek o bokserskiej mordzie. W
ręku trzymał pięciomarkową monetę. Uderzył mnie nią, pchnął w pierś. Strzelił mnie tą
monetą. Tak się na mnie popatrzył, że zrozumiałem, że muszę natychmiast wypierdalać z
tego lokalu. Gdzie ja w ogóle, kurwa, wszedłem (śmiech)!
Spierdoliłem stamtąd czym prędzej, ale jednak udało mi się zarobić dziesięć marek.
Poszedłem w następne miejsce. Wkroczyłem na jakąś inną ulicę, gdzie trafiłem na
całkowity freak out. Jak to zobaczyłem, to pomyślałem sobie, że nie będę tu, kurwa,
śpiewał St. James Infirmary, tylko zaimprowizuję coś od początku do końca. Wykonam
pieśń we własnym języku. Byłem ujarany, miałem w kieszeni kość haszyszu, czyli wszystko
się zgadzało. Później już cały czas miałem ten hasz ze sobą. Sam chodziłem do
niemieckiego dilera, który mieszkał naprzeciwko nas, i kupowałem sobie. Obcinał
obcęgami takie w pytę wielkie kawałki. W ogóle tego nie ważył. Zawsze miał płachtę
haszyszu wielkości metr na metr. Płachta ta była zawinięta w folię. Jak przychodził klient,
to odwijał kawałek folii, brał obcęgi i obcinał. Pełen hurt (śmiech). Żadnego szczypania
się, zawijania w nie wiadomo co, niedoważania czy coś. W ogóle nie ważył, tylko obcinał
na oko.
Wszedłeś do kolejnego lokalu i zaimprowizowałeś utwór w wymyślonym języku.
Jak cię odebrano?
No tak, już bym zapomniał (śmiech)! No więc wszedłem do tej knajpy pełnej
niemieckich freaków, ale to już takich ewidentnych. Zapierdoliłem song z czapy. Wszyscy
się zamknęli. Publika zareagowała wielkim: „Wow!”. Obszedłem ich, zebrałem kasę,
poszedłem dalej. Zrobiłem w ten sposób jeszcze z pięć knajp. W którejś kolejnej trafiłem
pijanego Niemca, któremu tak się spodobałem, że położył mi 20 marek. Ja patrzę, a ja mam
już 80 (śmiech)! Taka, kurwa, kasa, jakiej w życiu na oczy nie widziałem! I to pierwszego
dnia! Mam 80 marek – absolutnie idę do domu. Tylko gdzie to, kurwa, jest (śmiech)? Ale
widząc, ile mam pieniędzy, wziąłem taxi na Oranienstraße. Wracam na tę chatę, a tam stara
bida – brudno, smród i w ogóle syf. Wszyscy liczą drobne, nie? Z grających bluesa był
Cipas. Był tam też jeszcze jeden kretyn, który przebierał się za Indianina i grał bluesa, tyle
że na harmonijce. Dla wzmocnienia nosił ze sobą piecyk na baterię. Biegał wzdłuż deptaka
w tym swoim indiańskim pióropuszu. Świr. Byłem ja i były też jakieś idiotki. Paskudne
laski, które sprzedawały te zasrane, druciane zabawki.
Mówiłeś, że też zabrałeś z sobą z Polski trochę drucianych gadżetów na
sprzedaż. Oddałeś dziewczynom czy oprócz rąbania ogródków zająłeś się również
handlem ulicznym?
Oddałem do spylenia tym laskom. Dochód do podziału. Nie chciało mi się tego robić.
Miałem już lepsze zajęcie. Pierwszego dnia zarobiłem 80 marek. Później nie schodziłem
poniżej pięćdziesięciu.
W ciągu dnia zarobiłeś 80 marek. Wróciłeś taxi na squat. Co robiłeś wieczorem?
Od razu poszedłem do Niemca i kazałem odkroić sobie haszu. Wszedłem na chatę i
pytam:
– Który tu jest w ogóle, kurwa, właściciel? Który tu rządzi? Bo mnie tu już
opierdalają za niego! Za ten wasz syf!
Nie ma gościa, nikt nie wie, który to. Jeden coś wyskoczył:
– Taki jakiś blondyn, ale dawno go nie widzieliśmy. Nie pamiętam w tej chwili nawet
jego ksywy.
Załamka. Zaapelowałem:
– Błagam was, posprzątajmy tu.
I od razu wziąłem się do roboty. Zacząłem ścierać stół i tak dalej. Udało się –
namówiłem freaków do pracy. Poszedłem do sklepu na dół. Nakupowałem jedzenia, bo na
squacie nie było nic, tylko jakieś ogryzki. Kupiłem też chyba wódkę. Przyniosłem to
wszystko i poustawiałem na stole. Ujaraliśmy się i zaczęło się wielkie sprzątanie.
Zagoniłem laski i całą resztę, żeby pozbierali śpiwory z podłogi. Wzięliśmy się za
porządne sprzątanie, zamiatanie i w ogóle zrobiło się fajnie. Wyszła z tego superimpreza.
My tu zapierdalamy, a ja nagle widzę, że na piętrowej pryczy leży fiut i nic nie robi, nie
pomaga nam. Jak się zaraz dowiedziałem – on w ogóle z tej pryczy nie schodził, więc
podczas naszego sprzątania cały czas trwało natrząsanie z jego osoby. Któryś z kolegów
przestrzegł mnie:
– Maciek, nie gadaj z tamtym typem z pryczy, bo on gra country. Chodzi na jakąś
wyspę, gdzie przyjeżdżają mercedesami zesnobowani Niemcy, którzy słuchają country. A
my tu wszyscy gramy bluesa, no nie?
I ci, co grali bluesa – pili wódkę i palili blanty, i w ogóle byli jako tako do życia, a
ten co grał, kurwa, country – nie dzielił się i nie chciał jeść tego, czym go częstowaliśmy.
Mówił, że ma swoje, że nie chce, i koniec. Miał ze sobą słoiki wypakowane żarciem, grał
country i szczypał się na drobne. Chujowy był. Beznadziejny. Tolerowali go, bo też miał
długie włosy, ale cały czas się z niego naśmiewali. Siedział na tej górnej pryczy i chuj mu
w dupę. Cały czas z dołu trwały docinki w jego kierunku.
Czy odnalazł się w końcu gospodarz squatu?
Tak, pojawił się. Był to całkowicie zdezelowany gość bez iglatury. Wydaje mi się, że
nawet troszeczkę opierdoliłem go za bałagan i powiedziałem mu, że jest „arsch schwul”,
bo tak mi powiedział jego sąsiad, który z trudem wytłumaczył mi, że to dlatego, że tamten
nie oddał mu piły mechanicznej. Zanim zrozumiałem Niemca, że w ogóle mówi o pile, to
uwierz mi, że też trochę to potrwało (śmiech). No i taki to był właśnie ten właściciel, ale
chuj z nim. Później znów gdzieś się rozpłynął. Siedziałem na tej chacie jeszcze dobry
tydzień. Szukałem kokainy. Łaziłem po knajpach. Chciałem się bić z Niemcami. Składałem
się z nimi na rękę. Byłem bezczelny. Cały czas podrywałem jakieś laski, ale absolutnie nie
miałem ochoty na żadne romanse z Polkami. Koniecznie chciałem wyrwać jakąś Niemkę,
Greczynkę albo jeszcze coś innego. Pełno tam tego było. Tabuny! Cały czas szukałem
koksu, ale nikt nie chciał mi nic podpowiedzieć. Strasznie modny był wtedy hasz. Ale w
końcu spotkałem fajną barmankę, która jeszcze do tego miała siostrę i zrobiło się miło
(śmiech)… Bujałem się tam sam, bez Polaków. Na chwilę udało mi się oderwać od tego
polskiego, kurwa, klimatu. No i próbowałem wyrwać tę barmankę i całkiem dobrze mi
szło. W międzyczasie fiknął mi jakiś Niemiec, to złożyłem go na rękę. Mówię do poznanej
laski:
– Załatw mi koks! Gdzie tu jest jakaś kokaina?
A ona do mnie:
– Nie bierz tego, nie szukaj tego! Po co ci to? Brałeś to kiedyś?
– Nie, nigdy. Ale chciałbym spróbować…
To ona znowu:
– Nie bierz tego. Haszysz lepszy.
Śmiesznie spędziłem wieczór z tą laską, mimo iż do niczego nie doszło. Koksu też mi
nie załatwiła. A jak następnego dnia tam przyszedłem, to okazało się, że trwa totalna
obława policyjna na ten lokal. Więc prawdopodobnie ten koks tam był, tylko nie chcieli mi
powiedzieć, bo już wiedzieli, że coś się święci. Jak pojawiłem się tam następnego dnia, to
lokal był z każdej strony otoczony przez policję. I tak bujałem się po mieście ładnych parę
dni. Później nagle Cipas mówi:
– Słuchaj! Jest taka sytuacja, że zmieniamy lokalizację. Jakiś Niemiec postanowił
oddać nam swój pokój w akademiku.
I właśnie tam zobaczyłem, jak wygląda taka normalna, polska emigracja. Bójki o
łóżko i tego typu bzdury. Trzech Polaczków tam mieszkało. Był to krótki epizod, który
szybko się skończył. Klimat był nie do wyrobienia. Syf.
Jest 1989 rok. Może załapałeś się na upadek muru berlińskiego?
Trafiłaś! To jak tak, to wracamy z opowieścią na squat na Oranienstraße. Któregoś
dnia nagle wpada gość i krzyczy:
– Nie uwierzycie, co się stało! Mur berliński został otwarty i ludzie ze Wschodniego
Berlina wchodzą masowo do Zachodniego!
Wszyscy popatrzyli po sobie. Pomyślałem: „Ale jajca!”, i powiedziałem:
– To nie jest moment na granie.
Poleciałem do sąsiada dilera, wziąłem dychę haszu, zbiegłem na dół do tureckiego
sklepu i stanąłem w kolejce po flaszkę. Kupiłem jakąś ohydną turecką mocną wódkę i
poszedłem tam, gdzie trzeba, i uwierz mi, że byłem świadkiem słynnego wydarzenia w
postaci otwarcia muru berlińskiego!
Jak to wyglądało? Jakie zrobiło na tobie wrażenie?
Bramki otwarto jednostronnie. Do Berlina Zachodniego w płynny, masowy sposób
zaczęli napływać Niemcy z Berlina Wschodniego. Niemcy w dekatyzach, wyglądający
dziesięć razy gorzej od Polaków. Wyglądający tragicznie! Starsi mieli łzy w oczach. Było
to jedno z moich piękniejszych przeżyć. Berlin Zachodni to miasto artystów. Stałem tam i
patrzyłem, jak ci inteligentni, szczupli, wyrafinowani Niemcy z Berlina Zachodniego stoją i
witają swoich pobratymców zza muru. Pobratymców, którzy są opuchnięci, czerwoni od
piwa, mają plerezy jak hokeiści w dawnych czasach – z przodu krótkie, z tyłu długie włosy,
dekatyzowane jeansy, są zdezorientowani i po prostu masowo wchodzą do Berlina
Zachodniego. Widziałem, jak gość podjechał vanem i wyjmował z niego zgrzewki piwa,
banany, owoce. Wręczał zestaw każdemu wchodzącemu. Bardzo mi się to podobało. W
ogóle muszę powiedzieć, że Niemcy z Berlina Zachodniego niezwykle miło przyjęli tych
ludzi. Podczas całego zamieszania nalazło się tam Turków, komunistów, socjalistów.
Wiesz… Berlin Zachodni to jest miasto takich właściwie lewaków, punkowców i tak dalej.
Nalazło się tam tego wszystkiego. Byli na przykład tacy z czerwoną flagą, którzy chcieli
przejść na wschodnią stronę, argumentując:
– My jesteśmy komunistami! Chcemy tam wejść!
Śmiechu było co niemiara. Faktycznie część ludzi zaczęła dłutować, niszczyć ten mur.
Momentalnie, jak tylko Niemcy zorientowali się, że już można, że już im wolno, tak nagle
zaczęli zasuwać. Ja sobie siedziałem i jarałem blanta za blantem. Piłem turecką wódkę i
patrzyłem, jak Niemcy się bawią. Prawda była taka, że Niemcy z Berlina Wschodniego
dosłownie zarzygali im miasto. Takich tłumów już nigdy później tam nie widziałem. Miasto
całkowicie zdziczało. Wszyscy moi znajomi ze squatu polecieli grać, sądząc, że na pewno
bardzo dużo zarobią. Doszło do sytuacji, w której urząd miasta wymieniał 100 marek
wschodnich na 100 marek zachodnich. Była to ultraprzebitka. Musiałeś się tylko
wylegitymować, że jesteś Niemcem z Berlina Wschodniego. No i cóż… Strasznie ładnie
ich przyjęli. Wszyscy ci, którzy poszli wtedy grać, sądząc, że świetnie zarobią, to owszem
– zarobili, tyle że całą masę blaszanych, nic niewartych NRD-owskich pieniędzy. Śmiałem
się z nich. Poczułem wtedy, że pora już wracać do kraju. Wziąłem do kieszeni haszu, ile
wlezie, tyle, na ile było mnie stać. Zostawiłem sobie może z 20 marek. Nie chciałem
przyjechać do Polski goły. Postanowiłem pojechać na dworzec, wsiąść do pociągu i
wrócić do domu. Nie wiem dokładnie, ile czasu siedziałem w tym Berlinie, ale myślę, że
może z 10 dni.
Za dużo to nie zaoszczędziłeś.
Tylko te 20 marek. Wydawałem pieniądze na bieżąco. Jak kończyłem rąbać ogródki, to
chodziłem do knajp. Bawiłem się, upijałem. Wydawałem pieniądze głównie na alkohol.
Jak wyglądał twój powrót do Krakowa?
Daj spokój… Rankiem zobaczyłem pociąg, który miał odjeżdżać do Polski, który był
tak zapchany, że całkiem zwątpiłem. Ale ponieważ nie było wyboru, to trzeba było się do
niego wpierdolić. Pamiętam, że byłem w bardzo bojowym nastroju. Dobrze się czułem.
Była na przykład taka sytuacja, że jakichś kobiet nie chcieli wpuścić do środka, bo nie było
już miejsca. I jedna z tych kobiet mówi:
– No czemu nie chcecie nas wpuścić? Przecież każdy chce jechać.
Pomyślałem sobie: „Dobre hasło – każdy chce jechać”. Krzyknąłem:
– Wpuszczać te baby!
I wpuścili je.
Nieźle się rządziłeś.
A tak, tak (śmiech)! Najbardziej rządziłem się w lokalach na mieście. Pamiętam, jak
ktoś mi powiedział, żebym pojechał na Savignyplatz. Jest to wysnobowana dzielnica
burdeli i drogich knajp, gdzie można dobrze szarpnąć. Wszedłem w jedno miejsce i
zagrałem. Knajpa była długa niczym kiszka. Podszedłem do kolejnego stolika, żądając
pieniędzy, a baba mówi do mnie:
– We couldn’t here you.
A ja do niej:
– Maybe you talk too much.
I tak dalej, nie (śmiech)? Byłem bezczelny, bo było to jedyne, co mogłem zrobić. Albo
taki jesteś, albo przegrasz. Pamiętam, że jak strzeliłem do baby tym tekstem, to zupełnie ją
zamurowało. Zamiast mnie opierdolić, dała mi jeszcze dwie marki (śmiech). Fikałem, ale
w rezultacie okazywało się, że ludzie się mnie bali i zawsze wychodziło na moje.
Udało się wrócić do Polski za pierwszym podejściem?
O dziwo, tak. Muszę ci opowiedzieć jedną historię z mojego powrotu. Widziałem
bardzo dziwną scenę. Był tłum ludzi, a w nim dwóch rosyjskich żołnierzy w radzieckich
mundurach. Wysokich chłopaków, takich jak ja. I przychodzi niemiecki, kurwa, celnik.
Tłumok jak chuj. Przeciska się i w ogóle. I nagle zobaczył tych dwóch ruskich. Zaczęła się
między nimi ostra rozmowa i ja się patrzę, a tu nagle ten niemiecki celnik zaczyna prać po
pysku jednego z tych radzieckich żołnierzy. I to z zamachem. Przy tych wszystkich ludziach.
Lał go po mordzie, aż spadła mu czapka. Stary, pięćdziesięcioparoletni niemiecki zgred
leje młodego, ruskiego, wysokiego żołnierza, chłopaka jak szóstkę. Mówię:
– Zostaw go, kurwa twoja mać! Jezus Maria!
Byłem przyzwyczajony do tych wszystkich awantur, które miały miejsce w Polsce. U
nas nikt by się tak nie panoszył. Podniosłem krzyk i ludzie za mną też:
– Co jest? Co tu się, kurwa, dzieje?! To już nie te czasy! Co wy sobie w ogóle
myślicie? Co się tak panoszysz jebany, niemiecki chamie?!
Tłum mnie popierał:
– Ma pan rację! Tak jest! Niech sobie nie myśli!
No i taka to była historia. Takie doświadczenia zaliczyłem. Wróciłem do Polski.
Przywiozłem 20 marek.
Przyjeżdżałeś jeszcze później grać do Berlina?
Pojechałem tam jeszcze dwa razy. Ciąłem ogródki. Wiedziałem już, jak chodzić, jak
się to wszystko robi. Byłem też na paru różnych zespołowych próbach. Gdybym się
wkręcił, gdybym został, można byłoby coś muzycznie pokombinować, ale nie stało się tak.
Brali mnie za bluesmana, a ja chciałem czegoś innego. Koksu też w Berlinie nie znalazłem.
Nie udało się. I jeszcze długo go nie znalazłem (śmiech). Pierwszy raz wciągałem kokainę
w 1995 lub 1996 roku. Okazało się, że już nie trzeba po ten koks nigdzie jeździć, bo koks
sam przyjechał do Krakowa za pośrednictwem towarzystwa z restauracji Ritmo Latino, ale
to już następna historia…

46 Oranienstraße – popularna ulica w berlińskiej dzielnicy Kreuzberg zamieszkiwanej przez freaków.


47 U-Bahn, S-Bahn – szybka kolej miejska w Berlinie, w której skład wchodzi również metro.
48 Bałuty – do 31 grudnia 1992 r. dzielnica Łodzi; druga co do wielkości, o największym stężeniu mieszkańca na metr
kwadratowy.
49 Arsch schwul (j. niemiecki) – odpowiednik angielskiego „asshole”.
50 Despera – desperacja.
51 Wurst (j. niemiecki) – kiełbasa.
Szlug, czaj, bajera, oko się szkli
Jak wszystkim wiadomo, w wieku lat dziewiętnastu otrzymałem dwuletni wyrok
więzienia za odmowę służby wojskowej. Zostałem powołany tak jak wszyscy ci, którzy nie
studiują, są zdrowi i zdolni do służby. Wcześniej stawiałem się na komisjach, ale potem
zacząłem hipisować, więc całkiem odechciało mi się wojować. W ogóle nie chciałem iść
do wojska, nie chciałem, żeby zabrali mi dwa lata życia. Nagle jakoś strasznie się na to
zaciąłem. Kombinowałem, co by tu zrobić, żeby nie iść do tego jebanego wojska, bo
właśnie zaczęło się robić fajnie. Była już Solidarność, w kraju powiało wolnością. Takie
kolorowe ptaszki, jakimi byliśmy, były bardzo dobrze widziane w społeczeństwie. Otaczał
nas kordonik sprzyjających ludzi, którzy chętnie dawali nam pieniądze. Sępienie było
najprostszą rzeczą na świecie. Polegało to na tym, że siadaliśmy z Radwanem na ławce i
mówiliśmy do Baśki, dziewczyny Radwana:
– Idź coś wysęp.
Jak tylko wysępiła, to od razu szliśmy coś zjeść albo się napić. Ludzie chętnie dawali
kasę. Dużo chętniej niż teraz. Częstowali papierosami i było to całkowicie naturalne. Jak
ktoś miał ostatniego, to proponował, że obstawi pojarkę[52].
Zaprzyjaźniłem się z hipisami, wśród których kręcił się pewien ideolog, niejaki
Drwal. Jak poszedł później do KPN-u, to wyzywaliśmy go od faszystów. No bo jak można
iść do KPN-u?! Prawica, kurwa, wiesz… My byliśmy ideologicznie socjalistami, a nie
żadnymi komunistami. Przecież jako hipisi nie mogliśmy być prawicowi! Nie ma czegoś
takiego jak prawicowy hipis. Część hipisów była jednocześnie opozycjonistami i miała
taką misję, że trudną młodzież trzeba sprowadzić na odpowiednią drogę. No i jednym z
nich był właśnie Drwal. Z jednej strony hip, a z drugiej działacz KPN-u. W związku z tym
ciekawym połączeniem uporczywie się z niego nabijaliśmy. Pamiętam taką sytuację, że
powiedziałem do niego:
– Dostałem bilet. Za miesiąc mam iść do wojska, ale jakoś mi się nie chce. Fajnie mi
tutaj z wami. Co by tu wykombinować, żeby jakoś tego uniknąć? Może się pochlastam?
Pójdę na komisję, potnę się na jej oczach i wyląduję w szpitalu. Co myślisz, Drwal?
– Nie, nie, nie. Według mojej teorii upuszczanie krwi jest złe ideologicznie. Nie
możesz upuszczać sobie krwi. Nie będziesz tego robił.
– No to co mam zrobić?
A on mówi:
– Możesz zaprotestować w formie głodówki.
Wtedy głodówki były modne. Pamiętam, że działacze IRA za czasów Margaret
Thatcher podjęli chyba w piętnastu gremialną głodówkę, po czym kilku z nich zmarło. Nie
jedli ponad 70 dni. Chcieli uzyskać status więźniów politycznych w więzieniach
angielskich, ale Margaret ni chuja się nie ugięła i oni tam po kolei umierali. W socjalizmie
byli otoczeni sympatią i pamiętam, że uważałem ich za bohaterów. Uważałem, że jest to
bohaterska postawa. Dziś mówi się o tym „terroryzm”, ale wtedy ja tego tak nie
odbierałem. IRA była świętą organizacją. Walczyli z uciskiem tak jak my, więc do
pewnego stopnia lubiliśmy tę IRĘ. Więc jak Drwal zaproponował mi głodówkę, to
zapaliłem się na ten pomysł.
Też chciałem dokonać jakiegoś bohaterskiego czynu. Takie były czasy. Solidarność i
tak dalej. Powiedziałem do niego:
– Dobra! Spróbuję iść w tę mańkę.
A on:
– No to musisz zacząć głodować tydzień przed terminem. Prasa to zauważy, a jak
nawet nie, to już my tak zrobimy, że wszyscy będą wiedzieli, że protestujesz. Nie
zostaniesz sam.
Dotrzymał słowa. Podjąłem głodówkę na tydzień przed wyjazdem. Dostałem bilet
bezpłatnego przejazdu pociągiem do Gdyni i w tym samym momencie zaprzestałem
jedzenia. Bujałem się po mieście, paliłem papierosy, piłem wino i nic nie jadłem.
Pamiętam, że nawet próbowałem ćwiczyć jakąś laskę, ale słabo mi to wychodziło po
trzech dniach niejedzenia (śmiech)… Powiem ci, że całkiem spokojnie sobie żyłem na tym
winku, herbatce i szlugach. Minął tydzień, który dość dobrze wytrzymałem. Czas jechać.
Wsiadłem do pociągu razem z Mietkiem i Tośkiem Radwanem. Tych dwóch było ze mną na
100 procent, a mam wrażenie, że pojechał jeszcze ktoś… Nie wiem, czy przypadkiem nie
Dycha. Chwast[53] numer dziesięć, na którego do dziś mówi się Dycha. Moi trzej koledzy
postanowili solidarnie, gremialnie odprowadzić mnie do jednostki, tak więc pojechaliśmy
na to Wybrzeże razem. Został jeden wolny dzień, toteż poplątaliśmy się trochę po
Trójmieście. Oni szukali oczywiście heroiny, bo w Gdańsku istniał bajzel. Ja już nie
szukałem, było mi wszystko jedno.
Następnego dnia stawiłem się do jednostki, a w tej jednostce dom, kurwa, wariatów!
Wszędzie pełno cywili, co to właśnie przyjechali tak jak ja, dookoła latają żołnierze i
naśmiewają się z nas, ciągną za ubrania i w ogóle cyrk… Ja wychudzony po tym tygodniu,
włosy długie i tak stoję w tym szpalerze nowo przybyłych pojebów. Pamiętam, że miałem
jakąś fajną kurtkę. No i, kurwa, do strzyżenia. Coś tam próbowałem się bronić, ale nic z
tego. Ostrzygli mnie. Następnie oczekiwała mnie komisja lekarska. Wszedłem i mówię:
– Sorry, panowie, ale ja od tygodnia trzymam głodówkę, ponieważ protestuję
przeciwko obowiązkowej służbie wojskowej.
– O, kurwa! Mamy protestującego! Dawać go tu i od razu w mundur!
Zaczęli na siłę pakować mnie w to moro i dawaj na kompanię, nie?
Mówię:
– Przepraszam, ale ja od tygodnia nie jem i jestem osłabiony.
I położyłem się na łóżku. Przyleciał jakiś kapral i zaczął się drzeć:
– Co ty mi tu, kurwa, leżysz?! To nie jest pora nocna! Wstawaj, kurwa, gnoju!
A ja na to:
– Jaki gnoju?! Weź się ode mnie odpierdol...
W tym moro wyglądam jak łachman. Poszedłem z powrotem do komisji i mówię:
– Czy panowie słyszą, co mówię? Od tygodnia nie przyjmuję pokarmów. Proszę mnie
zbadać.
I oni mnie na wagę, a ja ważę 64 kilogramy. Dla porównania – w tej chwili moja
waga wynosi 92, czasem 93 kilo, a nadal pozostaję szczupłym człowiekiem. Wtedy
ważyłem 64, więc nawet sam leciutko zwątpiłem, co dobrze zadziałało na komisję. Nagle
słyszę pytanie:
– Co to za waga?
Lekarz zerwał się z krzesła i syknął do mnie:
– Ściągaj ten mundur.
I do komisji:
– W piżamę go i na izbę chorych. Mamy tu, kurwa, głodówkę. Jeszcze tego nam
brakowało!
Wkurwili się. Cała ta scena odgrywała się w Gdańsku, przy ulicy Łąkowej. No i
dobra – posłali mnie w piżamie na izbę, a tam wiesz… Banda cwaniaków symulujących
przeróżne dolegliwości. Coś tam pierdolą, udają, że są chorzy, a tak naprawdę przyszli
obżerać się bułkami i kiełbasami, a ja głodny jak sukinsyn. Między jednym a drugim kęsem
śpiewali jakieś chujowe, parszywe piosenki. W końcu zagadałem do nich:
– Dajcie gitarę, to coś wam zagram.
I zagrałem Drogi Panie Janku Jana Wołka. Jeden z żołnierzy usiłował popisać się
wiedzą i mówi:
– Nie wiem, czy to nie jest przypadkiem z kabaretu Czarny Kot…
Mówię do niego:
– Jaki, kurwa, Czarny Kot?! Przecież to Wołek!
Szybko zrozumiałem, że z tym towarzystwem to ja się raczej nie dogadam. Jeden
zapytał mnie:
– Za co?
A ja mówię, że głodówka.
– Ooo… To pójdziesz siedzieć.
– Nie, bo ja tylko protestuję, wiesz?
Ja cały czas myślałem, że nic mi nie zrobią, że jakoś się wywinę. Planowałem, że
trochę pogłoduję, po czym dadzą mi odpracować karę w piekarni, hucie czy kopalni.
Gdziekolwiek, tylko bardzo proszę – nie w ZOMO. Trzymałem się takich głupich nadziei.
No, ale dobra – już jestem, to jestem. Nagle wszyscy łubu-du, kurwa, z łóżek. Wstali na
baczność, a ja leżę. Słyszę tylko:
– Wstawaj, kurwa, kapitan! Kapitan idzie! Wstawaj!
Wstałem. Wchodzi jakiś kolo i mówi tak:
– Który to jest ten, co nie je?
Mówię:
– No ja…
Wziął mnie do jakiegoś gabinetu, ściągnął czapkę i spokojnym głosem zaczyna
opowiadać:
– Ja też zawiodłem się na wojsku. Jak już dostanę tę wcześniejszą emeryturę po
piętnastu latach, pójdę do brata robić pustaki. Brat ma firmę, to pójdę do niego.
Kontynuowałem tradycje rodzinne – dziadek był w wojsku, ojciec był w wojsku, to i ja
poszedłem. Ale to już nie to wojsko co dawniej…
Widzę, że gościu mi się zwierza, nie? Już myślałem, że jakoś mnie obroni, ale po
chwili wydał na mnie wyrok:
– Pójdziesz do więzienia.
A ja:
– Może jakoś to odpracuję czy coś?
– Nie. Jedyne, co możesz zrobić, to natychmiast przyjąć posiłek i iść na kompanię.
Przebierzesz się teraz w mundur i powiesz, że chcesz służyć i być najlepszym żołnierzem.
Tylko tak możesz się wywinąć.
– Panie kapitanie, obawiam się, że niestety jest to niemożliwe.
– Nie?! W takim razie pójdziesz siedzieć.
Ja już zacząłem stawać na baczność w tej piżamie, a on wiesz…
– Dobra, dobra… Siedź.
Odmeldował się i poszedł w chuj. Za chwilę znowu rumor – wpada cała banda z
grubym pułkownikiem na czele. Był tak wkurwiony, że aż czerwony. Mówi:
– Który mi tu, kurwa, nie je? Dawać mi go tutaj i dawać mi gar zupy.
Klął jak szewc. Był tak wściekły, że z mordy normalnie leciała mu piana. Dookoła
niego plątały się jego przydupasy. Jacyś chorąży nie-chorąży, cała wielka grupa.
Pomyślałem sobie: „Ja pierdolę… No to teraz będzie…”. Posadzili mnie przy blacie,
postawili przede mną miskę i chlast mi tej ohydnej zupy. Wziąłem łyżkę i jeb w tę zupę, a
ta zupa spod tej łyżki wprost na mundur pułkownika. Niemiłosiernie się rozdarł:
– Kurwaaa! Będziesz siedział! Myślisz, że czym ty jesteś w wojsku?
A ja mówię:
– No chyba człowiekiem.
– Ty gównem jesteś, a nie człowiekiem!
Ja pierdolę, dom wariatów (śmiech)! Pan pułkownik maksymalnie się wściekł.
Przebywający w moim otoczeniu żołnierze straszyli mnie:
– Zbluzgałeś majorowi mundur, masz przesrane.
Trwało to tydzień. Z wielkim hukiem wpadali i wypadali. Chcieli mnie złamać. Po
dwóch tygodniach miałem już serdecznie dość. Zmuszali mnie na przykład do przebywania
na stołówce podczas posiłków. Śniły mi się wagony z szynką. Przyśnił mi się pociąg, z
którego po otwarciu wyleciały bułki z szynką. Również suto zastawione stoły. Można
powiedzieć, że budziłem się najedzony. Krótko utrzymywał mi się ten stan, ale faktycznie –
sny miałem niesamowite. Przez dwa tygodnie nic nie jadłem. Zęby zrobiły mi się białe jak
perełki. No i oczywiście wychudłem na maksa. Tak między nami: bohaterstwo
bohaterstwem, ale trzeba jakoś przetrwać, więc oczywiście podjadałem. Nie była to taka
stuprocentowa głodówka. Wcześniej przez tydzień głodowałem na wolności, ale potem to
po prostu podjadałem na stołówkach. Drutowałem głównie chleb, ale już naprawdę miałem
tego dosyć. Sytuacja przeciągała się w nieskończoność. Co chwila miały miejsce wizyty na
różnych szczeblach, przychodzili mnie oglądać. To jacyś koledzy kolegów, to znowu
rodzina do kogoś przyjechała – i tak na okrągło. Co chwila ktoś zaglądał do mojej izolatki.
Zaczęło się robić naprawdę chujowo. Znałem już dobrze śledczego, bo parę razy
przychodził i mówił:
– Wszczęto sprawę przeciwko panu.
Był to żołnierz wyższej rangi. Teraz mówi się na to Military Police, czyli policja
wojskowa, a wtedy było to WSW. Wojskowa Służba Wewnętrzna. W tej chwili na jej
miejsce weszła Żandarmeria Wojskowa. Oni byli od tego, żeby łapać uciekinierów, i od
innych podobnych akcji. No więc już parę razy zawitał do mnie żołnierz WSW z pytaniem:
– Co robimy? Musi pan podjąć jakąś decyzję. Jestem jeszcze w stanie zatrzymać pana
sprawę. Oczywiście pod warunkiem, że w tej chwili przyodzieje pan mundur.
Mówię:
– Wie pan co? Przestańmy się oszukiwać. Ja tego munduru nie przyodzieję. Dawaj pan
kartkę papieru.
Dał. Napisałem następujący tekst: „Ja, Maciej Maleńczuk, urodzony 14 sierpnia 1961
roku, syn Edwarda i Barbary, odmawiam służby wojskowej”. I podałem mu tę kartkę.
– Wie pan, że to jest z artykułu…
Przerwałem mu:
– Wiem, ale nie mam już, kurwa, siły. Już mi się nie chce. Bierze pan to pismo, a ja
teraz idę coś zjeść.
Nareszcie mogłem coś zjeść! Ta świadomość spowodowała, że się wyluzowałem.
Zjadłem jakiś chujowy obiad, bo oczywiście w jednostce było tylko chujowe jedzenie. W
sumie to nawet lepiej, bo jak głodowałem, to nawet nie za bardzo mnie kusiło. Zjadłem
obiad i nie doczekałem nawet kolacji, bo już po mnie przyjechali. Zawieźli mnie na
Komendę Główną Marynarki Wojennej w Gdyni i tam przywitał mnie prokurator w
niebieskim mundurze. Przeprowadził ze mną przesłuchanie w formie rozmowy. Brzmiało to
mniej więcej tak:
– Grozi panu do pięciu lat więzienia. Najczęściej sądy dają wyroki zbliżone do
długości służby, czyli dwa lata. Najprawdopodobniej dostanie pan właśnie taki wyrok.
Widziałem, że gościu mi sprzyja, jest po mojej stronie, mimo że jest prokuratorem.
Następnie wypowiedział słynne słowa, które usłyszałem w swoim życiu jeszcze wiele
razy:
– Jest pan aresztowany.
No i zamknęli mnie do jakiegoś innego więzienia, bo tam, gdzie byłem, to była tylko
jakaś jednostka. Zamknęli mnie do przejściowego więzienia. To był pierwszy raz, kiedy
znalazłem się w kryminale, i było to dla mnie trochę straszne. Pytali mnie:
– Chcesz siedzieć sam? Bo mamy tutaj takich dwóch miglanców, to może wolisz
siedzieć z nimi?
A ja głupi mówię:
– To ja chcę sam.
I, kurwa, wchodzę do pomieszczenia poniżej gruntu, w którym łóżko jest
przymocowane do ściany na łańcuchu i taboret przyczepiony czterema śrubami do podłogi.
Jest też zakratowane, zasiatkowane i zablindowane[54] okienko wielkości 50 na 30
centymetrów, przez które wpada jakieś mdłe światło. Wielkie, ciężkie, żelazne drzwi
zamknęły się za mną. Parapet był tak skośny, że nie było mowy, żeby cokolwiek na nim
położyć. Pierwsze, co zobaczyłem po wejściu do mojej celi, to napis: „Tu siedziałem
dziewięć dni”. Pomyślałem: „To ktoś wytrzymał tutaj dziewięć dni? Ja już nie mogę
wytrzymać, a jestem tu 30 sekund…”. Zacząłem chodzić. Chodzę po tej celi i chodzę.
Wytrzymałem pół godziny. Usłyszałem, że za ścianą leci bajera, siedzi jakichś dwóch gości
i bajerzą między sobą. Więc tudududu – walę w klapę, ale jebany profos to tak zaraz nie
przychodził. Profos to ten, który obsługuje areszt. Ten akurat był żołnierzem służby
zasadniczej. Chuj, jakich mało. Tam nawet kibla nie było i jak chciało ci się lać, to czasami
jebany przez pół godziny potrafił nie przychodzić. Rozmowy z cyklu:
– Siedź tam, kurwa.
– Ale panie profosie, chce mi się lać.
– To lej w gacie.
Takim był skurwielem. No więc walę w te drzwi i walę. W końcu łaskawie przyszedł.
Pyta mnie:
– Czego, kurwa?
– Niech mnie pan da do tej drugiej celi, bo nie mogę tu wyrobić.
– Dobra, jak chcesz.
Wchodzę do drugiej celi. Faktycznie – jest dwóch miglanców. Od razu zrobiło się
weselej. Krótka charakterystyka dwóch buców… Po pierwsze – byli śmieszni. Jeden
przedłużył sobie urlop o 63 dni. Polegało to na tym, że po prostu zaszył się u jakiejś laski,
wyjadał jej z lodówki, przychodził pijany i prał ją po pysku przez te 63 dni. Bał się, bo
WSW już go szukało, więc siedział coraz bardziej u niej zaszyty, nie wychodził z domu, nie
pracował, nie miał kasy. Ona miała go już dość, bo raz, że go utrzymywała, a dwa – prał ją,
więc go sprzedała, no i go zamknęli. A ja taki fafarafa mówię do niego:
– No to jak wyjdziesz, to pewnie dasz jej wpierdol, co?
A ten:
– A wiesz… Chyba się z nią ożenię.
Myślę sobie: „O żesz, kurwa! Jaki frajer!”. Rozbawiło mnie to. Zacząłem się śmiać i
w ogóle trochę mi się poprawiło. No wyobraź sobie, co za buc (śmiech)! O jednym już co
nieco się dowiedziałem, to dawaj – wypytywać drugiego.
– A ty za co siedzisz?
Ten miał strasznie silny gdański akcent.
– Za lysy.
Miał dokładnie to, co Wałęsa. Nie zrozumiałem, więc pytam jeszcze raz:
– Za co, kurwa?
A ten znowu:
– No… Za lysy.
– Jakie, kurwa, zalysy?
No to opowiedział mi całą historię, a brzmiała ona mniej więcej tak:
– Wracałem do jednostki, nie? Byłem już po jednym wyroku. W wojsku miałem być
dwa lata, ale po roku zamkly mie do więzienia. Jak wyszedłem z więzienia, to z powrotem
wziely mie do wojska, bo miałem niedokończoną służbę…
Tak to wtedy było. On po tym więzieniu, w którym siedział dwa lata, poszedł z
powrotem do wojska, więc leciał mu już czwarty rok, czwarty rok nie wracał do domu
(śmiech)! Był z tego powodu całkowicie zdegenerowany psychicznie, zdesperowany i spił
się gdzieś na jakiejś przepustce. Spił się i stwierdził, że nie ma już na wódkę, chciałby się
jeszcze napić, a akurat przechodził przez fermę lisów. I wpierdolił się na tę fermę, bo
postanowił, że wyciągnie kilka lisów i te lisy gdzieś sprzeda. Wymyślił, że jakoś zamieni
je na wódkę. Cały był podrapany po rękach i po klacie. Jak mi pokazał, jak jest podrapany,
to w ogóle zwątpiłem! Opowiadał mi:
– Byłem tak pijany, że wpierdolyłem się do tej, kurwa, klatki. Do jednej ręki wziąłem
dwa lysy, do drugiej ręki wziąłem następne dwa lysy i, kurwa, idę! A te lysy jak mie
zaczęły drapać, to myślałem, że oszaleję!
Opowiadał, że był w tym zacięty, zawzięty, że postanowił jednak donieść te lisy z
punktu A do punktu B. Mówił tak:
– Tak mnie, kurwa, drapały po rękach, że jeb tymy lysamy o asfalt. Jednego zajebałem,
ale reszty nie dałem rady. No nie dałem, kurwa, rady!
No i złapali go w takiej konfiguracji. Nie wiem, czy jeszcze miał te lisy, czy już ich
nie miał, ale wiem na pewno, że był w straszliwym stanie, bo to było świeże wydarzenie.
Jak pokazał mi klatę i ręce, to oszalałem! To były źle gojące się rany. Zapytałem go:
– Ciebie szczepili?
Mówi:
– Tak, szczepily. Dwanaście zastrzyków dostałem.
– No to dobrze, bo jeszcze byś dostał wścieklizny jak stąd do Krakowa. Ja pierdolę,
stary… No sam powiedz – co to w ogóle za pomysł?
On mówi:
– Jak teraz dostanę z rok albo półtora, to potem pewnie będę musiał wrócić do
jednostki, a to jest już razem ponad pięć lat – jak za cara.
Takich dwóch frajerów trafiłem wtedy na celi. Wesoło było z nimi. Te historie mnie
rozbawiły i pomyślałem, że nie jest ze mną jeszcze tak źle. Jestem cały, zdrowy i tak dalej.
No i tyle.
Żeby opowiedzieć wszystko o więzieniu, to musiałaby być jeszcze bardzo długa
opowieść, więc po prostu postaram się opisać najważniejsze wydarzenia. Doszło do
sytuacji, w której w końcu odbyła się moja rozprawa. Na tej rozprawie mój głupi obrońca
z urzędu mówił, że zostałem zindoktrynowany, że jakieś wrogie siły, zaplute karły reakcji
wmówiły mi fałszywą ideologię i że padłem tego ofiarą. Mówię:
– Panie, niech pan już przestanie… Jaką ofiarą?! Ja świadomie odmawiam służby
wojskowej! Nie rób pan ze mnie idioty.
I do Wysokiego Sądu:
– Przepraszam bardzo, ale muszę przerwać tę mowę, bo ja zrobiłem to świadomie.
A sędzia na to:
– Wystarczy na pana spojrzeć, żeby wiedzieć, że nie jest pan świadomym
człowiekiem. Co pan czytał, co pan wie?
I tak dalej. Mówię:
– Przepraszam bardzo, swoje przeczytałem… Chcę, żeby było jasne, że jest to moja
decyzja i nikt mnie nie indoktrynował.
Za wszelką cenę chcieli mi udowodnić, że jestem idiotą. A to było dla mnie ważne,
żeby było jasne, że ja świadomie odmawiam służby. Przypomniałem sobie, że przecież w
tych dowodach, w tych dokumentach powinna być kartka, którą napisałem, tak? Wyciągnęli
dokumenty – jest kartka. Sędzia ją odczytał i mówi:
– Właściwie mogę zamykać ten przewód, bo tutaj jest wszystko jasne. Pan się pod tym
podpisał. Przyznaje się pan do winy?
– Tak, przyznaję się do winy.
– Odmawia pan służby wojskowej?
– Tak, odmawiam.
– OK. Jest to artykuł taki a taki, za to pana sądzimy i proszę teraz o mowy.
Najpierw mówił chyba prokurator, potem mówił obrońca albo na odwrót, bo miałem
wrażenie, że obrońca pierdolił coś o tym, że zostałem zindoktrynowany i że to jest moja
nieświadoma decyzja, a prokurator wygłosił coś w rodzaju mowy obrończej. Całkowicie
mnie z tego usprawiedliwiał, rozgrzeszał, że mam do tego prawo. Oprócz tego podał
przykład świadków Jehowy, którzy masowo odmawiają służby wojskowej i idą na dwa
lata do więzienia. Byli to frajerzy, którzy często donosili i chujowo z nimi się siedziało.
Taka dygresja. I ten prokurator przedstawił mnie jako człowieka, który świadomie wybrał
taką drogę, ma do tego prawo, choć co prawda, prawo mu tego zabrania (śmiech). W
związku z tym, on żąda dwóch lat więzienia. Generalnie wcześniej tłumaczyli mi, że jak
prorok będzie krzyczał trzy, to sąd da mi dwa, nie? Sąd zawsze zbija o roczek z tego, co
mówi prorok. A prorok powiedział dwa lata, więc myślę sobie na szybko: „To co? Dadzą
mi rok?”. Ale zaraz ocknąłem się, że chyba aż tak fajnie to jednak nie będzie. I nie było, bo
dostałem dwójkę i powiem ci, że podskoczyłem z radości, bo mogłem dostać piątkę.
Posiedzę dwa lata i będę bohaterem. Będę teraz sławny w swoim środowisku i tak dalej.
Dostałem dokładnie tyle, ile spędziłbym w zasranym wojsku.
No a tak, to mam sprawę wojska załatwioną. Może z tego więzienia uda się wyjść
jakoś wcześniej, może będzie jakaś amnestia albo jakaś taka rewolta w kraju, że otworzą
więzienia. Wyszedłem z tej sali w skowronkach. Mówię sobie: „Nareszcie dadzą mi jakiś
normalny zakład, nie będę siedział na tej pieprzonej komendzie”. Pamiętam pewną scenę,
którą ci opowiem. Wyprowadzali nas na spacer pod lufami karabinów. Dwóch takich,
kurwa, szwejków, nie? I tak trzymają te pepesze czy kałasze i podchodzi jakiś wyższy
rangą i mówi:
– Magazynki pokazać!
Tamci pokazują, a ten jak nie zaryczał:
– Co to, kurwa, jest?! Pusty magazynek?!
Jak zaczął ich jebać, to sobie nie wyobrażasz (śmiech)!
– Co ty mi tu z pustym magazynkiem więźniów pilnujesz?!
Myślę sobie: „Pusty magazynek, a tu taki niski murek… Trzeba było lecieć”.
Wiele razy się zastanawiałem, czy zdążę przeskoczyć ten murek, zanim zgarnie mnie z
kałacha, a teraz się dowiaduję, że gość ma pusty magazynek (śmiech)… To taka krótka
historia z planem ucieczki w tle. Było już po rozprawie, miałem wyrok i przewieźli mnie
na ulicę Kurkową w Gdańsku. Jest to ten słynny kryminał, który został zbudowany w
kształcie swasty, bo budowano go za czasów Hitlera. Z lotu ptaka więzienie to ma kształt
swastyki. Za czasów komunistycznych dobudowano blok żeński i format zniknął, ale odkąd
tam przyjechałem, wszyscy o tym mówili. No więc wjeżdżam do tego więzienia, a tam
cyrk, że ja pierdolę! Pięć oddziałów, kraty, siaty, blindy, poziomy. Wszędzie łażą
więźniowie. Wrzaski, krzyki, kocioł i w ogóle… Jezu! Przyjechałem z kolejną partią
pięćdziesięciu chłopa. Co chwila powtarzam: „Syn Edwarda i Barbary”, bo pytali. I nagle
słyszę gdzieś za mną, któryś mówi: „Syn NN”. Myślę sobie: „Co to jest, kurwa, NN?”.
Rodzice nieznani. Wsadzili nas do tak zwanej przejściówki, czyli tam, gdzie pobierają
odciski palców i zbierają wszystkie dane. Ciuchów ci nie dają, bo ciuchy masz swoje. Mi
wręcz ciuchy oddano. Ucieszyłem się, że znowu jestem w cywilkach. Trwał akurat spacer,
a ja siedzę w przejściówce i było takie okienko, przez które było widać spacerowiczów,
jak tam chodzą. Jakie ryje! Co za gęby!
Ja mam taką skłonność antropologiczną, nie? Lubię twarze. Potrafię dużo wyczytać z
twarzy. W Polsce jest dużo szczepów i można bardzo fajnie rozpoznać, kto jest bardziej ze
wschodu, kto mniej, kto z południa, a kto z północy. Są na przykład bardzo jasnowłosi
Bałtowie, są tak zwane Greczynki i tak dalej. W Polsce jest niezła mieszanka. Zawsze
miałem skłonność do twarzologii. Jak trafiłem już na tę Kurkową, to miałem doła, bo
wiedziałem, że będę musiał odsiedzieć swój wyrok, ale zdołałem jakoś tak ustawić sobie
psychikę, żeby w tej przykrej, jakby nie było, sytuacji znaleźć jakiekolwiek jasne elementy,
tak? I pomyślałem sobie, że przy tej mojej fejsologii, to ja będę miał tutaj mnóstwo
egzemplarzy do obserwacji (śmiech). Bo co jeden, to lepszy. Jaki ryj! Co za fejs! Jakie
tatuaże! Jakie sznyty, nie? Co to w ogóle za towarzystwo! To mi się spodobało.
Wylądowałem na normalnym oddziale i od razu przydzielono mnie do kalifaktorki, czyli
roznoszenia jedzenia. Idealnie, bo byłem przecież po głodówce. Być może to jakiś lekarz
dał sygnał z cyklu: „Mamy tu wygłodniałego gościa. Niech idzie na kalifaktorkę, to się
więcej naje”. Mogło być coś takiego. W takim miejscu zawsze zostanie coś więcej, niż
przysługuje normalnemu więźniowi, tak? Więc dali mnie na tę kalifaktorkę i faktycznie było
fajnie. Głównym kalifaktorem był cwel Bielawa, który w chuj donosił. Funkcja kalifaktora
polega na tym, że sprzątasz korytarze, trzy razy dziennie roznosisz jedzenie, przyjmujesz
pocztę, roznosisz pocztę, biegasz po korytarzu i dzięki temu nie siedzisz zamknięty w celi.
Było fajnie, podobało mi się. Od razu zaczęli nawijać do mnie kryminaliści, bo też są
fejsologami. Słyszałem od nich takie teksty: „Dobrze ci patrzy z oczu, chłopcze. Weź mi
podaj liścik do tamtej celi”. Od razu się w to wkręcałem i byłem strasznie dumny, że mnie
akceptowali. Po mojej gębie było widać, że nie jestem kryminalistą. Przypadkowy gość,
nie? 95 procent ludzi, których tam spotkałem, było twardymi bandytami. A ja wiesz…
Pacyfista (śmiech). No i faktycznie było jedzenie. Powoli się odkuwałem. Potrafiłem
zawinąć z zupy jakąś tam kość, schować sobie do szafki i potem miałem wielką kość
mięcha na mój wygłodzony żołądek. Było OK. Wcześniej wyglądałem jak kościotrup, a
dzięki temu zacząłem odzyskiwać twarz, nabrałem mordy.
Eldorado to trwało jakiś czas, może ze dwa miesiące, po czym wyjebali mnie stamtąd.
Zaczęło się od tego, że recydywa rozpoczęła bunt w więzieniu. Takie to były pojebane
czasy. Ledwo się trochę zasiedziałem, już tę kalifaktorkę opanowałem, a tu nagle awantura.
Zrobiło się lato, zrobiło się gorąco i całe więzienie mówiło o amnestii. Wszyscy chętnie
słuchali radia, co tam ta Solidarność wyprawia, nie? A Solidarność wtedy robiła ostre
dymy. Komuna chwiała się w posadach. Chłopcy z recydywy siedzieli na piątym oddziale,
czyli pod samym dachem, a w więzieniu gorąco, duszno i śmierdzi, nie? Syf. Ściany grube,
bo to wszystko poniemieckie. Zrobiło się gorąco w chuj. Ja byłem na trzecim oddziale, a
recydywa na piątce. Usłyszałem, jak nawijają do siebie coś takiego:
– Kurwa mać! Już nie mogę wysiedzieć w tej pierdolonej celi, w tej, kurwa,
duchocie! Światła nie widzę, powietrza nie mam, zaduszę się tutaj.
A drugi:
– Powiem ci, koleżko sympatyczny, dzieciaczku…
Przerwał mu jeszcze jakiś trzeci:
– Jaki tam z niego dzieciak, przecież to zgred!
To pierwszy znowu:
– Jestem zgred, ale serce mam małolata. No więc powiem ci, że chętnie wyjebałbym
blindę…
I tak sobie nawijali, nawijali, aż w pewnym momencie któryś mówi:
– Jak ktoś wybiłby blindę, to byłby takim małym bohaterem, nie? Przynajmniej jakoś
byśmy się przyczynili do rozjebania tej jebanej w dupę komuny, nie?
I nagle słyszymy szy-szy-szy – ktoś wali w tę, kurwa, blindę. Blinda to jest szkło
zbrojone.
Żeby w ogóle dostać się do tego szkła zbrojonego, musisz najpierw rozwiązać siatkę.
Bo jest krata, na tej kracie jest siatka i dopiero za siatką jest blinda. Żeby w ogóle dostać
się do blindy, trzeba rozsznurować siatkę, a to jest taka siatka, że trzeba trochę siły, żeby ją
rozsupłać. Jest metalowa, taka jakby trochę ogrodzeniowa, tylko gęstsza. I słyszymy, że leci
blinda, więc wszyscy: „Ooo! Brawooo! Gol!”. Hałas, krzyki i w ogóle maksymalny rumor.
Za chwilę druga blinda. Druga blinda leci, nie? To wszyscy znowu: „Brawooo!”. I tak lecą
trzecia, czwarta, piąta… W międzyczasie zrobił się wieczór, a cała ta recydywa dostała
szału. Oni mają coś takiego, że jak już się, kurwa, zacznie, no to już idzie. I nagle ryk. Cała
recydywa drze mordy: „Mamy dość siedzenia w tej dusznej celi! Chcemy powietrza!”. I
łubu-du – poleciały wszystkie blindy z piątego oddziału. Słyszałem ich komentarze: „O,
jaki oddech, ja pierdolę… Ja widzę gwiazdy!” albo „Cześć, koleżko sympatyczny, co tam u
ciebie słychać? W ogóle nie wiedziałem, że tu siedzisz!”. Zrobił się niezły cyrk. Cały
kryminał rechocze, ale lipa, bo już wiadomo, że będzie z tego awantura.
I nagle słyszę, że mój trzeci oddział zaczyna bajerzyć do piątego coś w stylu:
„Chłopaki, wyjebaliście te blindy, a my dalej siedzimy jak idioci i nic nie widzimy, a też
chcemy zobaczyć, nie? Zaczynamy!”. I jazda! Trzeci oddział, czyli ten, na którym byłem, to
była tak zwana „P-tka”, czyli pierwszy raz karani, nie? Oczywiście to nie jest do końca tak,
bo mogą być wielokrotnie karani, ale nie mają przybitej recydywy, czyli wielokrotnie
powtarzanego tego samego przestępstwa. Tak więc P-tka to też wielokrotnie łapani, ale za
różne rzeczy. Raz zajebał samochód, drugi raz pierdolnął komuś w mordę, a trzeci raz coś
tam jeszcze innego. No więc P-tka zaczęła tłuc te szyby i nagle pada hasło: „Kto nie
wyjebie szyby, temu chuj w dupę!”. I wtedy już wszyscy mieli jasność, co należy zrobić.
Nikt nie chciał mieć chuja w dupie (śmiech). Ja siedziałem wtedy na frajerskiej celi, bo na
kalifaktorce nikt nie grypsował. Jeszcze nie grypsowałem, bo byłem frajerem, jak cała
kalifaktorka. Mówię:
– Chłopaki, wywalamy tę blindę, bo nie chcę mieć chuja w dupie!
A oni:
– Co ty robisz, Maciek! Nie wywalaj tej blindy!
Nie posłuchałem i wyjebałem. Rozsznurowałem kratę, wziąłem miotłę, którą
mieliśmy na celi, i wypierdoliłem tę, kurwa, blindę. Trzeba było przypierdolić ładnych
parę razy, żeby ją w ogóle rozbić. Udało się. Ze wszystkich stron słyszałem teksty: „Co za
oddech”, „Widzę niebo”, „Jak przyjemnie”. Nie trzeba było długo czekać, żeby więźniowie
zaczęli rzucać chabety[55] i przesyłać różne rzeczy. Wtedy pierwszy raz zauważyłem język
migowy, którego używają więźniowie. Później sam się go nauczyłem. Momentalnie zaczęli
do siebie nawijać tym migowym językiem. To jest zupełnie inny migowy niż ten dla
głuchoniemych. Jest dużo łatwiejszy, bo po prostu literowy, czyli układasz z palców daną
literę, a z liter słowa. No i zrobiła się fantastyczna atmosfera, tyle tylko, że na spacernik
wyszła atanda, czyli specjalna jednostka straży więziennej, grupa pięćdziesięciu
strażników w hełmach, uzbrojonych w wielkie pały i ogromne tarcze. Zaczęli napierdalać
w te tarcze, a wszyscy więźniowie:
– Ahahahaha… Kogo chcecie przestraszyć? Chuj wam w dupę!
Cały kryminał zaczął śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy…”.
Myślę sobie: „No pięknie… Z wami to naprawdę ten kraj nie zginie”. Potem jakiś kretyn
wyskoczył z Międzynarodówką: „Wyklęty powstań ludu ziemi”, to skutecznie go zgłuszyli:
– Co ty, kurwa! Przecież to komuna! – i w mordę go.
Generalnie zrobiło się cholernie wesoło. Atanda nie wkroczyła, no bo po co? Mieli
wejść do jakiejś pojedynczej celi, jak cały kryminał wybił blindy? Może parę okien
zostało. Wejście do pojedynczej celi nic nie da, a tylko zaogni sytuację, bo towarzystwo się
rozjuszy. Faktem jest, że recydywę troszkę przetrzepali, ale recydywa dziarsko, dzielnie
wszystko zniosła. Otrzepali się i zostali okrzyknięci bohaterami. Dla żadnego z nich nie był
to pierwszy raz, kiedy przywiązali go pasami i dostał wpierdol od klawiszy. Następnego
dnia przyszedł wychowawca, wyciągnął nas z celi i mówi tak:
– To mi się zdarza pierwszy raz w karierze, żeby korytarzowy wybił blindę. Który
wybił blindę w celi Maleńczuka?
Nikt nic nie powiedział, więc zaczął wypytywać wszystkich po kolei. Ja mówię:
– Nie wiem, spałem, głowa mnie bolała.
W celi obok siedział taki dziobaty Kazik, z którym się kumplowałem, bo robiliśmy
razem na kalifaktorce. No i on też wybił. Na końcu na rozmowę wszedł cwel z mojej celi,
niejaki Bielawa. Skończyli gadać, po czym momentalnie wyskoczył wychowawca i ryczy:
– Maleńczuk i Kazik do mnie!
Chuj Bielawa nas sprzedał. Dostałem raport[56] – odebranie wypiski[57]. Jeżeli
masz pieniądze, możesz dwa razy w miesiącu podejść do kantyny i zamówić sobie różne
rzeczy. Za wyjebanie blindy dostałem zakaz pojedynczej wypiski i wyjebkę z kalifaktorki.
Kryminał[58] ogłosił głodówkę, a pamiętam, że akurat tego dnia jak na złość zrobili pyszne
kotlety mielone i rosół, a normalnie na co dzień to były jakieś pokrojone buraki… Nie
zastosowałem się do tej głodówki. Można powiedzieć, że się złamałem, ale z drugiej
strony – pamiętam, że organizatorzy inicjatywy wyraźnie powiedzieli, że kalifaktorzy mogą
szamać. Mówili coś takiego:
– W końcu i tak nie grypsujecie, wybiliście blindę, w porządku, możecie szamać.
– Nie, nie będziemy szamać.
Niby pozwolili jeść mnie i Kaziowi, ale zarzekaliśmy się, że nie będziemy, więc z
jednej strony złamałem zakaz, ale z drugiej jednak dostałem przyzwolenie. Pamiętam, że
cała ta akcja z głodówką jakoś trochę mnie ubodła, bo wiesz… Roznosimy to pyszne
jedzenie, a wszyscy mówią, że biorą tylko kawę. Co poniektóra cela wzięła jedzenie, ale
większość – 95 procent nie brało. Efekt był taki, że wylądowaliśmy w swojej kanciapie z
garem pełnym pysznych kotletów. Mamy z Kaziem pełno wykurwistego, pysznego jedzenia,
którego nie było na co dzień. I tu niestety muszę się przyznać, że się nie opanowałem i
zjadłem dziesięć kotletów. Zjadłem i zrobiło mi się strasznie głupio. Było mi tak głupio, że
nawet się ucieszyłem, że wyjebali mnie z tej kalifaktorki. No więc z tym wielkim,
najedzonym kotletami brzuchem przenieśli mnie na małolatkę[59], gdzie głodówka trwała
jeszcze dwa dni, ale ja byłem tak nawpierdalany, że w ogóle tego nie odczułem. Wchodzę
na tę małolatkę, a tam goście obdziargani od stóp do głów! W ogóle jaki szum! Dzwonki,
Wronki, sznyty, chuj przebity. Wszystko. Tatuaże na szyi, tatuaże na członkach, tatuaże na
powiekach. Wchodzę do celi, a tam siedzi ogolony na łyso skurwysyn. Siedzi na krześle, w
rozkraczonej pozycji, rozebrany do połowy, cały pokryty zakładowymi wzorkami, czyli
takimi prymitywnymi, małymi tatuażami. Mimo tego, że miał najwyżej 18 lat, to widać
było, że kryminalistą jest od piątego roku życia (śmiech). Wyglądał strasznie. Siedziało z
nim jeszcze dwóch innych, też ostrych cwaniaczków i złodziei. Na dzień dobry zapytali
mnie:
– Grypsujesz?
Mówię:
– Nie grypsuję.
– O żesz, kurwa! Frajera nam dali! To ty weź się odsuń, bo my tu musimy coś
ustalić…
Tak mi powiedzieli. I w ogóle, kurwa, narada nad moją osobą! Myślałem, że zaraz
trafi mnie szlag. Poczułem się tak, jakby ktoś napluł mi w gębę. Ja pierdolę! Odwrócili się
do mnie dupą i coś tam szu-szu-szu – szepczą. Pomyślałem: „Mam przesrane. Albo dostanę
wpierdol, albo będą się do mnie dobierać, gwałcić czy chuj wie co jeszcze”.
Przestraszyłem się. W końcu się odwrócili i mówią tak:
– Nie masz prawa dotykać naszego stołu. Możesz jeść tylko na taborecie, bo my
jesteśmy grypsujący, więc nie możesz siedzieć z nami przy stole. Tu jest twoja szafka, którą
musisz se umyć.
Poczułem się jak jakiś alien. Ułożyłem swoje rzeczy w szafce. Upływa czas. Chujowo
się czuję w tej atmosferze, tak? Jest na maksa chujowo. Nie wytrzymałem i mówię:
– Kurde, panowie… Ja chcę grypsować.
Jeden odpowiedział:
– A ile siedzisz?
– No dwa miesiące.
– To ty przez dwa miesiące byłeś frajerem. Przez dwa miesiące nie grypsowałeś, to ja
nie wiem, czy gremium się na to zgodzi.
Jest noc. Oni położyli się do łóżek, a mi dali materace, bo nie było dla mnie
czwartego łóżka. W celi były trzy łóżka, czwartego nie dostawili. Normalnie rozłożyli mi
na podłodze materac i powiedzieli:
– Masz tu bardzo wygodne miejsce na podłodze, a ponieważ z kibla wychodzą
szczury, mamy tutaj dyżury. Ty dyżurujesz pierwszy od 22 do 24, potem budzisz Waldka, a
na koniec Waldek budzi mnie. I dyżurujemy przy kiblu, żeby z kibla nie wyszedł szczur, bo
wychodzą półmetrowe skurwysyny.
Pomyślałem: „O żesz, kurwa… No po prostu świetnie zapowiada się ta noc”. Leżę
obok tego kibla i cały czas nasłuchuję, czy ten szczur już wychodzi. Ci w ogóle śpią. Coś
tam pochichotali i śpią. Wytrzymałem do 23 i myślę sobie tak: „Postawię kubeł na śmieci
na tym kiblu, to szczur tak łatwo nie wyjdzie. A nawet jak wyjdzie albo będzie próbował,
to zrzuci kubeł i mnie obudzi, a ja sobie trochę przysnę”. No i tak zrobiłem. O północy się
ocknąłem, budzę Waldka i mówię:
– Waldek, twoja kolej. Trzeba pilnować kibla.
A on:
– Spierdalaj frajerze, zrobiliśmy cię w chuja.
Mówię:
– No świetnie, kurwa.
Jestem frajerem, nie pozwalają mi grypsować, no i w ogóle jest jedno wielkie gówno.
Następnego dnia rano wszyscy wyszliśmy na spacernik. Chodzę po tym spacerniku jak
popierdolony, a oni we trzech zgromadzili się z resztą grypsujących. Zgromadzili się na
boku spacernika i widzę, że deliberują i co chwila patrzą w moim kierunku. W końcu
podeszli do mnie i mówią:
– Dobra. Pozwolili spróbować ci grypsować. Idziemy do celi, będziesz przechodził
próbę.
Pomyślałem: „O ja pierdolę… Ale z drugiej strony – chyba dobrze jest, nie?”.
Powiedzieli do mnie tak:
– Zanim zaczniemy wykładać ci zasady, musisz ponieść karę za zwłokę w
grypsowaniu.
– Koledzy, wiem, ale nigdy nie byłem kryminalistą i nie wiedziałem, że to się zaczyna
tak od razu…
– Właściwie to na samym początku powinieneś zgłosić, że chcesz grypsować.
Powinieneś to zrobić jak tylko wszedłeś do więzienia. Trzeba było zaczepić pierwszego
grypsującego, jakiego spotkasz, i powiedzieć, że jesteś świeży, nigdy nie siedziałeś i
chcesz grypsować. Nie zrobiłeś tego, więc efekt jest taki, że przez 63 dni byłeś frajerem.
Gremium wydało wyrok – otrzymujesz 63 klepki, czyli po jednej klepce za każdy dzień
zwłoki.
Mówię:
– OK.
– To na początek sprzedamy ci dziesięć klepek.
Jeszcze wtedy nie wiedziałem, co to w ogóle jest. Zaraz okazało się, że klepka to
deska odkręcona od taboretu. Jest to mniej więcej półmetrowej długości klepeczka z
solidnego drewna. No i jak mi sprzedali tych pierwszych dziesięć, to przez następne pół
godziny zastanawiałem się, jak mam znieść kolejne 53 uderzenia, bo tak mi wykurwili te
dziesięć pierwszych, że miałem łzy w oczach. Przerwa. No i generalnie, o ile dobrze sobie
przypominam, za pomocą buzały[60] nawarzyli czaju[61]. Tam, gdzie ja siedziałem, żeby
przyjęto cię do grupy grypsujących, musisz wypić czaj. Jak siedziałem parę dni na
kalifaktorce, to wymyśliliśmy sobie z kolegą, że zagotujemy wodę, bo chcieliśmy zrobić
rosołek. Zrobiłem wszystko tak, jak to wcześniej widziałem, jak robią buzałę z żyletek,
tylko niestety wsadziłem ją do aluminiowego kubka. Jak tylko podłączyłem fazę, to
momentalnie wypierdoliłem światło na całym oddziale. No i przyleciał klawisz i krzyczy:
– Jak nie umiecie gówniarze, to, kurwa, nie róbcie, dobra? Bo ja już nie mam
gwoździa, żeby wsadzić w bezpiecznik. Będzie z tego pożar, zobaczycie!
I taki ludzki był, bo tak naprawdę, to powinien dać nam raport. Więc już przynajmniej
wiedziałem, że nie można wsadzać buzały do metalowego kubka, bo robi się zwarcie.
Musisz wkładać do szkła. Tam, gdzie siedziałem, w więzieniu śledczym na Kurkowej, było
to zrobione ze złamanej na pół żyletki. Składamy dwie blaszki, zachowując między nimi
odległość około milimetra przy pomocy zapałek. Powstaje taki jakby podwójny placek. I to
podłączamy lewy–prawy do żarówki. Wykręcamy żarówkę i tam do tych styków trzeba
dotknąć. Przynajmniej oni tak to warzyli. Jeden stał na lipie[62] i słuchał, czy idzie
klawisz, drugi stał na łóżku i trzymał kabel, żeby w ogóle szła faza, a trzeci siedział przy
słoiku i czekał, aż się zagotuje. Skomplikowane. Drugi kabel szedł do kraty, która była
zerem. Tak to było. No i zawarzyli tego czaju. Wypiliśmy. Przyłożyli mi drugie dziesięć
klepek i znowu przerwa. Przez całą noc, aż do samego rana mnie klepali. Otrzymałem 63
strzały. W przerwach piliśmy czaj. Miałem sklepaną dupę, ale atmosfera była naprawdę
przemiła.
Przyjęli mnie do swego grona. Ładnie wytłumaczyli mi zasady. Ten obdziargany,
którego spotkałem jako pierwszego w celi, wcale nie okazał się najbardziej wredny. Miał
ksywę Sztumiak i był sympatycznym chłopakiem, który od dziesiątego roku życia bujał się
po bidulcach, a następnie trafiał do kolejnych zakładów poprawczych. Znał całe mnóstwo
zajebistych piosenek i często brało go na wspominki. Potrafił się zasmucić, zasępić, uronić
łzę. W takich chwilach śpiewał. Sztumiak był fajny i znał najwięcej zasad. Dwóch
pozostałych z mojej nowej celi to złodzieje i cwaniaczki. Jeden mądrzejszy od drugiego, a
ten Sztumiak, mimo młodego wieku, miał już swoją historię, był ciekawy. I tak zacząłem
grypsować. Na małolatce posiedziałem jeszcze dwa miesiące. Było bardzo sympatycznie.
Pamiętam na przykład, jak strasznie się uparli, że upolują wróbla. Wymyślili, że zrobią z
niego zupę za pomocą buzały. Jeden przygotował pętelkę ze sznurówki i czekał z nią na
parapecie, aż przyleci wróbel, postawi nogę, a ten zaciśnie pętelkę i będzie obiad
(śmiech). Akcja się nie powiodła, ale śmiechu było co niemiara. Rzucaliśmy też jakąś
obrzydliwą kaszankę szczurom, której nikt nie chciał jeść. Wyrzucaliśmy ją przez okno na
spacernik i wtedy ruiny dosłownie zaczynały się ruszać. Ze wszystkich dziur wybiegały
szczury. Pamiętam też inne bardzo śmieszne widowisko ze szczurami, jak chłopcy
kryminaliści przyjechali traktorem robić porządki. Traktor ten miał pionową rurę
wydechową, więc oni łapali te półmetrowe szczury, wpierdalali je do tej rury wydechowej
i dodawali gazu. Szczury strzelały w powietrze na piętnaście metrów. Wszyscy rżeliśmy ze
śmiechu.
Pamiętam też wielki problem zapałkowy. Były papierosy, ale nie było czym ich
odpalić. Klawisz nie da ci ognia. W kraju był taki kryzys, że nie można było kupić zapałek.
Ale kryminaliści wymyślili, jak zrobić ogień za pomocą kabla od buzały. Śliniło się szluga
na końcówce i przez delikatne przyłożenie go do kraty, przy jednoczesnym przyłożeniu
kabla, powstawał łuk elektryczny. Powstawała taka maluteńka spawareczka i w ten sposób,
pykając, ciągnąc, można było tego papierosa odpalić. Oczywiście co jakiś czas ten łuk
eksplodował. Pamiętam też, że jak nie mieliśmy kabla, to odpalaliśmy w ten sposób, że
trzeba było stanąć na taborecie i trzymając w ustach papierosa poślinionego od góry,
przyłożyć go do styków żarówkowych, jakby połączyć je za pomocą mokrej końcówki.
Papieros stawał się półprzewodnikiem i powstawała iskra, taka malutka tesla. Tylko trzeba
to było robić z czuciem, tak? Żeby nie zrobić zwarcia. Kolega Waldek dokonał w ten
sposób zwarcia, co było bardzo śmieszne, i pamiętam, że bardzo długo rechotaliśmy.
Papieros rozczapierzył mu się w ustach na czworo, a sam Waldek spadł z taboretu, bo prąd
pierdolnął go w twarz. Jebnęło go jak cholera (śmiech). Nikt nie zdążył go złapać. W
ustach miał tego rozszczepionego na cztery strony szluga i cały był osmolony. Całą facjatę
miał czarną, a my zamiast mu pomóc, jakoś się nim przejąć, to dostaliśmy ataku śmiechu.
Doszło do sytuacji, że troszeczkę zacząłem zarażać się tym czajem. Zęby stopniowo robiły
mi się brązowe i zacząłem się uzależniać, a tu kryzys papierosowy jak cholera i wszyscy
stukają, czy nie mamy jakichś papierosów, a tak się jakoś złożyło, że dostałem akurat
paczkę. Otwieram tę paczkę, a w środku trzy kilo papierosów długości półtora metra
każdy. Dostałem od mamy papierosy przed pocięciem, które ona załatwiła gdzieś po
znajomości. W Krakowie była fabryka tytoniowa i mama przysłała mi paczkę
półtorametrowych szlugów. Fantastyczna przesyłka, bo już padaliśmy na ryj. Nie było co
jarać, a w kryminale jak nie zajarasz, to w ogóle nie ma bajery. Więc w ogóle eksplozja
radości! Mamy co palić! Sukces. I nagle ktoś puka do nas z celi z góry i mówi:
– Podeślijcie chociaż jakiegoś peta, bo już padamy tu na twarz. Jarać nam się chce, a
nie mamy co. Wypaliliśmy już kurz z podłogi, skrobaliśmy stół i paliliśmy też siano z
materaca. To nie to… I nie próbujcie palić herbaty. Jest obrzydliwa.
Mówię do nich:
– Damy wam, ale mamy mało, więc dostaniecie tylko jednego. Puszczajcie chabetę.
Puścili. Podaliśmy im półtorametrowego szluga. Zwinęliśmy tego szluga w rulon i
podaliśmy na górę. Odgłosy, jakie z siebie wydali, jak zobaczyli, co dostali, to się nie da
opisać (śmiech)! Jakieś tupanie, hałasy, krzyki, łomotanie. Ucieszyli się jak cholera. A za
chwilę:
– Eee… Tylko jednego macie?
Bardzo miło wspominam tę małolatkę, bo małolaci są weseli. Mają taki jakby
niepisany obowiązek. To tłumaczą zawsze starsi więźniowie, że jak jesteś małolatem, to
świruj, bo to cieszy oko starego garusa, nie? Tam bez przerwy były jakieś szalone akcje.
Któregoś dnia jeden mówi:
– Panowie! Dzisiaj będzie konkurs wodny. Kładziesz się na podłodze z talerzem wody
na klacie i musisz ten talerz przenieść za głowę, postawić go za sobą na podłodze, po czym
znów go wziąć i z powrotem postawić na klacie. Nie wolno uronić ani kropli. Jak ulejesz
chociaż kroplę, to dolewamy.
Uwierz mi, że to jest niewykonalne (śmiech)… Wszyscy chcieli się sprawdzić, ale
każdy, kto próbował, był od razu od stóp do głów mokry (śmiech). Pod koniec zabawy w
naszej celi było wody po kostki. Małolaci mają dużo tak zwanych zbytków[63], żeby nie
nudziło się na celi. Tak że bardzo miło wspominam małolatkę. Pamiętam, jak jeden z
kolegów powiedział do mnie:
– Ty, wiesz co… Muszę iść na szpital, bo chcę se odroczyć sprawę. Zjem łyżeczkę.
Mówię:
– No co ty! Będziesz jadł łyżeczkę? Będziesz robił połyk?
– Muszę, chłopaki… Niestety…
Wziął łyżeczkę i ją zeżarł. Wepchnął ją sobie do gardła i przełknął, przepchał ją
normalnie przez przełyk. W więzieniu ludzie łykają całe mnóstwo rzeczy. Często są to takie
przedmioty, że trzeba ich rozcinać. Bardzo dużo więźniów chodzi z takimi bliznami, że
widać, że robił tak zwany połyk. Jest coś takiego, na co mówi się „choinka”. Są to rzeczy,
które możesz połknąć, ale nie możesz ich wyjąć. I chodzi taki jeden czy drugi z wystającym
z ust sznurkiem i cały czas mówi: „Zrobiłem połyk. Jak spróbujecie wziąć mnie na
rozprawę, to pociągnę i będziecie tu mieli syf”. No i biorą takiego na szpital. W szpitalu
robią mu operację, tną go, bo inaczej się nie da. Szarpnięcie do góry powoduje rozwalenie
trzewi. Różne rzeczy chłopcy łykali. Między innymi rozgięte pałąki od wiadra. Rozgięty
pałąk wpycha się do gardła tak, że jego fragment sterczy z ust. Pociągnięcie za ten pałąk
powoduje wywleczenie flaków z człowieka. Takie przypadki z automatu idą na szpital.
Więźniowie są często zdeterminowani. Z takich manewrów najgorsze są zasypki na oczy.
Celowo wcierają sobie w oczy sól, żeby dostać maksymalnego zapalenia spojówek.
Możesz od tego oślepnąć na jakiś czas, ale to powoduje odroczenie sprawy. Najgorsza
rzecz, o jakiej słyszałem, to zasypki ze szkła. Są ponoć nieodwracalne, tracisz wzrok na
zawsze. Sól w końcu rozejdzie się po organizmie, ale szkło to tak nie za bardzo, nie?
Widziałem chlastanie, widziałem dziabanie, czego ja tam nie widziałem (śmiech)… Sam
się nawet trochę pochlastałem, bo już wypadało.
Piłem czaj, ale nie bardzo dużo, bo widziałem, że ma to fatalny wpływ na moje
uzębienie. Natomiast mogę powiedzieć, że czaj nie działa, dopóki się od niego nie
uzależnisz. Ale jak się który uzależni, to jak nie dostanie herbaty, to jest dym. To nie było
nigdy jasno powiedziane, ale klawisze doskonale wiedzieli, że więźniowie odurzają się
czajem. Jak się uzależnisz, to czaj działa jak taka malutka heroinka. Pamiętam, jak były
święta i postanowiliśmy zagrzać wiadro wody, bo mieliśmy dużo herbaty. Zrobiliśmy
buzałę z dwóch, kurwa, pił do metalu (śmiech). Jak ją podpięliśmy, to światło siadło o
połowę i rozległ się taki buczący, dudniący dźwięk, jakby został włączony jakiś agregat.
Mówię ci, potężna była ta buzała (śmiech). Jak dwunastu chłopa wypije wiadro czaju, to
jednemu czy drugiemu potrafi wysiąść serce, więc chłopcy co chwila mówili coś takiego:
„Muszę zrobić pompki, bo zaraz, kurwa, umrę”. Paradoksalnie od bardzo mocnej herbaty w
dużych ilościach spada ciśnienie. Ja też robiłem przysiady, żeby jakoś dojść do siebie.
Mówiłem do kolegów:
– Tylko niech mi się tu żaden przypadkiem nie kładzie po tym czaju, bo wykorkuje!
Czaj to taki zwyczajowy, więzienny narkotyk. Klawisze wiedzą, że więźniowie muszą
to mieć.
Jak wreszcie dostałem warunkowe[64], to pamiętam, że dużo ludzi wtedy wychodziło,
nie wychodziłem sam. Po wyjściu sprzed oblicza Sądu Penitencjarnego[65] objawiłem się
po raz ostatni w tak zwanym Pomecie. Przedsiębiorstwo Obróbki Metalu. Pracowałem tam
przy prasach hydraulicznych podczas odbywania kary. Jak przyszedłem ostatni raz, stały
tam wielkie, ogromne kręgi ludzi. Po pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu chłopa, sami
grypsujący. Warzyli gigantyczne ilości czaju. Każdy strzelał rytualne siorbnięcie i podawał
słoik następnemu. Poczułem się dumny, że jestem wśród grypsujących, że nie wychodzę z
więzienia jako frajer. Nie dosiedziałem całego wyroku, mimo że właściwie miałem
frajerski artykuł, bo niczego nie ukradłem i nikomu nie dałem wpierdolu, ale
przesiedziałem to więzienie jak człowiek i wyszedłem z niego jako grypsujący. Na koniec
powiem tylko, że nie jest prawdą to, że grypsuje się tylko w więzieniu. To zostaje na całe
życie.

52 Obstawić pojarkę – podzielić się z kimś swoim szlugiem.


53 Chwast – założony przeze mnie odłam dzieci kwiatów; bojowy oddział pacyfistyczny charakteryzujący się silnie
zhierarchizowaną strukturą (ja miałem numer 1).
54 Blinda – więzienna, zbrojona szyba.
55 Chabeta – obciążony kawałek sznurka lub kabla, służący do podawania drobnych rzeczy z okna do okna; w slangu
więziennym „chabeta” występuje zamiennie z określeniem „koń”.
56 Raport – wniosek o ukaranie, który sporządza klawisz.
57 Wypiska – możliwość skorzystania z kantyny (niewielkiego sklepu) na terenie więzienia; w tamtym czasie w kantynie
można było kupić papierosy, paprykarz szczeciński, skarpetki, paluszki słone, długopis; jedną z ulubionych przez klawiszy kar
jest czasowe odebranie prawa do wypiski. (W czasie mojego pobytu na Kurkowej w Gdańsku doszło do rabunku w
kantynie wypiskowej, co było szczytem szczytów, ponieważ dokonali go więźniowie).
58 Kryminał – grypsująca grupa więźniów; w tym wypadku było to około 40 procent osadzonych.
59 Małolatka – oddział dla więźniów do 21. roku życia.
60 Buzała – prymitywna grzałka złożona z dwóch płaskich kawałków metalu typu brzeszczot lub żyletka, w nielegalny
sposób podłączana do sieci; używana do gotowania wody.
61 Czaj – bardzo mocna herbata stosowana jako więzienny narkotyk; silnie uzależnia.
62 Lipo – wizjer.
63 Zbytek – żart; w gwarze więziennej słowo „żart” jest zakazane i oznacza puszczenie bąka.
64 Warunkowe – przedterminowe zawieszenie kary, warunkowane odpowiednim zachowaniem na wolności, m.in.
podjęciem pracy i zaniechaniem działalności przestępczej.
65 Sąd Penitencjarny – ciało decydujące, czy można wypuścić danego więźnia przedterminowo.
Pobyt w wariatkowie
Mieliśmy porozmawiać o twoim pobycie w zakładzie psychiatrycznym. Opowiedz
o tym.
Minął rok od mojego wyjścia z więzienia. Miałem już konflikty z prawem, już nie
pracowałem, już mnie skądś milicja wyprowadziła. Dostałem trzy miesiące nakazu pracy
w Bonarce[66]. Jak już ci mówiłem, sam zgłosiłem się na Wojskową Komisję Uzupełnień i
tam okazało się, że jestem zdolny do służby wojskowej i właściwie to chcą mnie znowu
powołać i robią to całkiem serio. Nie wiem, na ile byli w prawie, ale chyba nie byli.
Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, więc to, co mi zapowiedziano, wystarczyło,
żebym się przestraszył. Koledzy narkomani zaprowadzili mnie do Mellibrudy [dr Leszek
Mellibruda – przyp. red.], który jest obecnie psychologiem biznesu, znaną postacią.
Wówczas prowadził klinikę uzależnień na Kopernika w Krakowie. Była to bardzo
szanowana klinika, a on sam był bardzo porządnym freakiem. Klinika ta miała mocno
rozbudowaną gałąź w zakresie toksykologii i uzależnień. Wszyscy moi koledzy tam
uczęszczali. Mówili mi: – Chodź do Mellibrudy. Może on coś pomoże.
Podłączyli mnie do jakichś aparatów, do jakichś wariografów, ale niestety nic z tego.
Mellibruda stwierdził: – Przepraszam cię, Maciek, ale jesteś całkowicie normalny. Nie
wykazujesz żadnych odchyleń od normy. Jesteś całkowicie zdrowy.
Pomyślałem sobie: „No to gratuluję sam sobie. Za chwilę będę siedział za recydywę”.
Nie sądziłem nawet, że z tego artykułu może w ogóle być recydywa. W związku z
zaistniałą sytuacją zacząłem kombinować inaczej. Wiedziałem, że muszę zacząć
symulować. Sytuacja naprawdę się zaogniła. Po wyjściu z więzienia stanąłem na sześciu
komisjach. Któraś kolejna z nich stwierdziła, że jestem, kurwa, zdrowy i chuj, i właściwie
za chwilę dostanę bilet[67].
Jak wcześniej unikałeś takiej diagnozy?
Najczęściej byłem po prostu naćpany lub ogólnie wyczerpany. Dzięki temu
dostawałem odroczenie na pół roku i co pół roku znowu się stawiałem.
Jak wygląda taka kontrola?
Przychodzisz do zatłoczonej przychodni lekarskiej, gdzie czekanie ciągnie się w
nieskończoność. Wchodzisz, stajesz przed komisją i odpowiadasz na zadawane pytania.
Jak brzmią takie pytania?
O ojca, matkę, gdzie się urodziłeś. Mierzą cię, ważą i tak dalej. Nie były to żadne
psychologiczne rozmowy. Zadają zupełnie zwykłe, czysto informacyjne pytania. Chodzi o
to, że musisz zachowywać się jak wariat. Musisz być naćpany albo coś i wtedy odraczają
twoją sprawę na sześć miesięcy. Udało mi się pięć razy. Miałem spokój na pół roku.
Niemożliwe – skoro odraczali na sześć miesięcy, a odroczyli ci pięć razy, to jest
już dwa i pół roku. Przed chwilą powiedziałeś, że byłeś rok po wyjściu z więzienia.
Więc jak to w końcu było?
Czekaj… Faktycznie coś chyba pierdolę. Coś za długo to wyszło. Chyba były to
jednak krótsze okresy odroczenia, być może trzymiesięczne. Wiem, że wielokrotnie się
stawiałem. Tak czy inaczej – za kolejnym razem już mi się nie udało i nie odroczyli mi
wyroku. Okazało się, że muszę zacząć już naprawdę poważnie kombinować, w czym
pomogła mi moja mama. Znalazła panią doktor, która jakimś sposobem zdołała umieścić
mnie na oddziale 3A w zakładzie psychiatrycznym w Kobierzynie. Był to słynny krakowski
psychiatryk, gdzie każdy szanujący się schizofrenik regularnie bywał. Kobierzyn to miejsce
owiane absolutnie złą sławą. Było tam pełno czarnych ptaków – kruków – które krakały
niemiłosiernie od samego rana. Zakład w starym stylu, w ogóle nienowoczesny.
Freudowski klimat. Wylądowałem na oddziale pełnym całkowitych świrów. Na dzień
dobry zaprzyjaźniłem się ze schizofrenikiem, który zaczął mi się żalić, że jest tam już długo
i dręczą go sanitariusze. Mówił: – Kurwa! Nie zniosę tego dłużej. Muszę coś zrobić!
A ja go w tym wspierałem:
– Tak! Masz rację! Nie dawaj się tak traktować!
Byłem w tym głupi, ale to pierwszy dzień, nie? Zacząłem go pompować do jakiegoś
takiego dziwnego buntu. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co robię. Zająłem się
obserwacją otoczenia, które było dla mnie zupełnie nowe. Dookoła sami wariaci, część w
kaftanach, wiesz… I ja patrzę, a tamten schizofrenik rzuca się na sanitariuszy. Zaczął
krzyczeć i szarpać się z nimi. Więc oni do niego: – Dobra, idziesz w kaftan!
No to on znowu, tyle że już w kaftanie, podbiega do mnie i żali się: – No, patrz!
Znowu wzięli mnie w kaftan! Chuje jebane!
A ja, nie wiem czemu, ale dalej pompowałem go do buntu. Potem zaczęło się dziać
coś innego. Tam co chwila coś nowego się przydarza, cały czas jest ruch.
Zdekoncentrowałem się, a tu nagle przylatuje pielęgniarka z innego oddziału i krzyczy: –
Halo! Co się tu u was dzieje? Chory uciekł wam w kaftanie!
Okazało się, że to ten schizofrenik, z którym gadałem. Postanowił dać dyla w piżamie.
Pojechali za nim samochodem i zgarnęli go z drogi.
No to pięknie zmotywowałeś kolegę (śmiech).
No, cholera jasna! Źle go nastawiłem. Właśnie tak rozpoczęło się moje bytowanie
tam. Dostałem łóżko.
Jedynka?
Jaka jedynka? O czym ty mówisz (śmiech)?! Spałem na ogromnej sali.
Teraz są jedynki. Niedostępne wprawdzie dla osób po próbach samobójczych, ale
są.
Wtedy nie było takiego luksusu. Oddział był właściwie otwarty. Podzielony na trzy
sale – dla mocno, słabiej i najsłabiej pierdolniętych. Ja byłem na tej ostatniej, dla w miarę
normalnych. Ekipa z niedużymi odchyłami. Czy to alkoholik, czy narkoman na odtruciu.
Byli też kryminaliści, cwaniacy tacy. W pewnym momencie miałem z jednym z nich scysję.
W głębszych salach stacjonowali mocniej pierdolnięci. Był na przykład taki jeden, który
cały czas się onanizował. Wszyscy wariaci go za to ganiali. Wrzeszczeli: – Znowu! Znowu
to robi!
Ja się patrzę, a gościu leży na łóżku i wali konia. I to tak zawzięcie (śmiech)! A
wariaci do niego: – Przestań! Przestań! Wiesz, że nie wolno ci tego robić!
W takich momentach spierdalał przed resztą, chował się. Bez przerwy wybuchały tego
typu krótkie, dziwaczne spięcia. Dosłownie non stop. Trzeba było się do tego
przyzwyczaić. W krótkim czasie bardzo dobrze wytwarza się w takim miejscu hierarchia.
Mądrzejszy zawsze będzie sterował głupszym. Tak naprawdę najgorsi są psychopaci, bo
nigdy nie wiadomo, co takiemu, kurwa, odbije.
A tacy nie byli jakoś specjalnie izolowani od reszty?
Generalnie psychopaci powinni być na innym oddziale. Tam, gdzie ja byłem, nie było
psychopatów. Takich jakichś kilerów. Chociaż wśród głęboko upośledzonych było co
najmniej kilku zabójców, którzy byli całkiem otumanieni lekami. Był taki Jacek, o którym
właściwie mogę opowiedzieć, bo przez chwilę się z nim kumplowałem. Chyba miałem tam
ze sobą flet, na którym przygrywałem, i ten Jacek zaczął za mną chodzić. Był to wielki,
zwalisty gość. Mojego wzrostu, ale ważył ze 140 kg. Miał wielkie, czerwone ręce,
gorylowatą mordę i wyglądał jak potwór. Szczęka wysunięta, ogromna twarz. Łaził za mną,
więc zacząłem do niego zagadywać: – Zabiłeś?
– Zabiłem.
– Ale jak to było?
– Tata zbił mamę, ja byłem na podwórku i miałem w ręku siekierę, a ona miała
czerwoną sukienkę…
Taką mi opowiedział historię. Nie pytałem, jak tam dalej było (śmiech)… Ale
generalnie zaczęło się od tego, że tata znowu wpierdolił mamie.
Kogo zabił Jacek?
Zabił przypadkową kobietę, która przechodziła przez jego podwórko. I to właśnie ona
była w czerwonej sukience. Przechodziła kobieta, a on był zdenerwowany i wiesz… No,
kurwa, wariat! Niedorozwinięty, wielki, silny gnom.
Jak to trzeba jednak uważać, gdzie się spaceruje i w jakim stroju (śmiech)…
Mówił, że jak zobaczył tę kobietę w czerwonej sukience, to po prostu strzelił ją
siekierą i po sprawie. Zamknęli go do wariatkowa i tak już tam został na wiele lat. Ale
mam jeszcze jedną fajną historię! Opowiem ci. Był tam jeden arystokrata. Wysuszony,
chudy, stary piernik, ale potrafił pięknie się podpisać. Wszyscy przychodzili do niego po
autograf. Nazywał się Dobrowolski czy jakoś tak. Pięknie się podpisywał, ale nic poza tym
nie pamiętał. Był na bardzo ciężkim etapie demencji. Nie wiem właściwie, jakiego
rodzaju, czy poalkoholowej, czy jakiej. Chodził wiecznie zamulony. Nie wiem, co miał na
sumieniu. Świry mówiły na niego „hrabia”. Ja byłem przytomny, więc dali mnie do talerzy,
do roznoszenia jedzenia. Była wśród nich jedna metalowa miska. Rozdałem wszystkie
normalne talerze, ale nie wiedziałem na chuj ta miska, więc ją odłożyłem, nie dałem jej
nikomu. Wszyscy usiedli. Zaczęli nalewać zupę, a ja słyszę, że ktoś coraz mocniej stuka
talerzem o blat. Wali, wali, wali i w końcu – jeb! – rozpierdolił ten talerz. Okazało się, że
to właśnie ten arystokrata. Rozjebał talerz, więc starszy sanitariusz od razu wyskoczył z
awanturą: – Kto mu, kurwa, dał porcelanowy talerz? Zaraz wszystkie wytłucze!
Wtedy zrozumiałem, dla kogo była metalowa miska. Pytam świra: – Dlaczego to
zrobiłeś?
– Niedobry był.
Tyle się dowiedziałem (śmiech). Później już pamiętałem, że muszę mu podawać jego
specjalną miskę.
W następnych dniach kumałem się z tym schizofrenikiem, który spierdolił w kaftanie
pierwszego dnia mojego pobytu. Nudziło mi się tam. Najbardziej idiotyczne były te
wszystkie, kurwa, obchody. Leżysz rano, przychodzi doktor i pyta: – Jak się pan czuje?
Więc ja symuluję:
– Mam depresję, źle się czuję.
Nie miałem żadnej depresji, świetnie się czułem (śmiech)! Jebali mi witaminy w
dupę, od czego stał mi kutas. Zaczęła mnie dręczyć ta sytuacja. Pomyślałem: „Zaraz zacznę
się zachowywać jak ten jebnięty z trzeciej sali” (śmiech). Zrobił się to dla mnie problem.
Ale teraz inna sprawa – w krótkim czasie zorientowałem się, że sanitariusze
faktycznie dręczą wariatów. Generalnie jest tak, że świry muszą wykonywać różne rozkazy.
Sami sprzątają, ścielą łóżka i tak dalej. Wybierani są dyżurni, którzy bardzo grzecznie
wykonują wszystkie polecenia. Ale oprócz tego zauważyłem całkowicie sadystyczne
dręczenie przez salowych. Były to chamy ze wsi, gdzieś ze Skawiny[68] czy skądś.
Przyjeżdżali do roboty, do której nie mieli za grosz serca. No i zobaczyłem, że świrowi –
mordercy Jackowi – wykręcają cycki. Chwytają go za sutki i kręcą, a on się wkurwia.
Widziałem, jak jeden salowy przechodził koło Jacka i chlast go za cycek, po czym idzie
dalej, zaczyna z kimś rozmawiać i udaje, że nic się nie stało.
Jak na to zareagowałeś?
Oburzyło mnie to, ale nie trzeba było długo czekać, żeby inny świr w ramach zemsty
zaatakował sanitariusza. Był to ten schizofrenik, którego poznałem na samym początku, ten,
który uciekł z zakładu w kaftanie. Ostro mu wykurwił! Kopnął go w żołądek tak mocno, że
największy chuj i sadysta aż się zwinął. Przyleciało pięciu do pomocy, to tak ich oprawił,
że sobie nie wyobrażasz! Nie mogli sobie w ogóle z nim poradzić. Wiesz, jak jest ze
schizofrenikiem… Jak wpadnie w szał, to jest, kurwa, szał bojowy. Niezwykle trudno
ujarzmić takiego sukinsyna. Oni wykorzystują wtedy większość posiadanej siły. Normalny
człowiek wykorzystuje na co dzień coś koło sześćdziesięciu procent energii, a schizole
używają jej znacznie więcej. Są naprawdę niebezpieczni. Pamiętam, że był wtedy niezły
czad. Zanim zawinęli biedaka w kaftan, każdy z sanitariuszy oberwał od niego chociaż raz.
Porozdawał ciosy na wszystkie strony. Polała się jucha. Wszyscy wariaci mieli straszną
uciechę. Awantura jak chuj (śmiech)! Koniec końców zawinęli kolegę i dali mu taką,
kurwa, dawkę leków, że przez kilka dni spał na poduszce schizofrenicznej.
Czyli?
Nigdy wcześniej ani później nie widziałem czegoś takiego. Polegało to na tym, że
gość śpiąc, cały czas trzymał głowę nad poduszką.
Trzymał głowę w powietrzu nad prawdziwą poduszką?
Tak. Był to dla niego duży wysiłek. Wszystkie mięśnie miał napięte, na szyi wyszły mu
żyły. Jego ułożenie ciała było takie, jakby leżał w kołysce. Przez cały ten czas coś kazało
mu być w tym zgięciu. Koszmarnie to wyglądało. Zrobili mu tam, kurwa, lot nad kukułczym
gniazdem. Nie pamiętam, jak miał na imię, ale miał naprawdę zaawansowaną schizofrenię.
Zupełnie nie mógł się wybudzić. Dopiero po dobrych trzech dniach leżenia na poduszce
schizofrenicznej trochę mu puściło, bo chyba zmniejszyli mu dawkę. Wtedy dla odmiany
popadł w katatonię. Stał w jednym miejscu i gapił się w okno. Z ultraagresywnego gościa,
który spierdolił w kaftanie, przerodził się w niemal warzywo. Długo to wszystko trwało.
W końcu zaczął sikać pod siebie i zabrali go stamtąd. Tak skończyła się moja przygoda z
tym schizofrenikiem. Ale dopiero później zaczęło być naprawdę wesoło…
Schizofrenii jakoś nie potrafią wyleczyć. Przywożą pacjentów w stanach nasilenia,
ponieważ jest to choroba, która się nasila. Nawet pogodowo. Przez jakiś czas taki klient
może normalnie funkcjonować, ale potem znowu dostaje świra i idzie do szpitala.
Przytrzymują ich wtedy na mocniejszych dawkach, i tak w kółko. Widziałem kiedyś scenę,
jak na oddział wszedł nowy pacjent, a jakiś stary krzyczy do niego: „O! To ty Stefan!
Cześć, stary wariacie!”. Tak się witali. Niektórzy wracali tam cyklicznie. I była taka
sytuacja, że już leżeliśmy. Był wieczór. Wreszcie wszyscy się uspokoili. Zrobiła się cisza.
W ogóle z wieczora robiło się o wiele spokojniej. I nagle jeden wariat mówi coś takiego:
„Z Paryża mówił Andrzej Bilik”. Było to hasło z Dziennika Telewizyjnego z tamtego czasu.
Usłyszałem syreny, alarm, łubu-dubu, a tak już było, kurwa, cicho! Wwożą kogoś na
oddział. Hałas, huk, awantura. No i wjechało dwóch wykręconych gości w kaftanach,
toczących pianę z ust. Delirium tremens w takiej fazie, że daj Boże zdrowie (śmiech)! I
dawaj ich na nasz oddział, bo tylko u nas było miejsce. Dwóch górali w pełnej delirze.
Przywiązali ich do łóżek. Nie dość, że byli w kaftanach, to jeszcze unieruchomili ich
pasami. Jak oni, kurwa, nadawali, to sobie nie wyobrażasz! Wszyscy mieli ich dosyć.
Jeden powtarzał ciągle: – Podaj mi ten nóż! Podaj mi ten nóż!
Inni wariaci mu odpowiadali:
– Jaki nóż? Tu nie ma żadnego noża.
To tamten znowu:
– Jak to nie ma! Tam leży – koło krzyża!
Coś jak w filmie Korkociąg Marka Piwowskiego?
Ci goście u nas byli w dużo większym szale. Wiesz… Krzyki, wrzaski. Cały czas
wykrzykiwali jakieś bzdury. Coś w stylu: – O Boże! O Boże! On idzie do mnie! Zostaw tę
siekierę! Podaj mi ten nóż! Pestki. Wypluję je. Pluję! Pestki! Mam śliwki!
Takie tam były jazdy (śmiech). Bredzili tak przez 48 godzin. Dobre dwa dni. W ciągu
dnia się uspokajali, trochę im przechodziło, a w nocy znowu jazda. Wieczorem wszystko
im wracało. Nie wiem, jak trzeba pić, żeby osiągnąć taki efekt. Z tego, co się później
interesowałem i co opowiadali mi koledzy w więzieniu, to dowiedziałem się, że zdarzają
się alkoholicy, którzy tak piją, że dostają pełnych halucynacji. Taki gość otwiera oczy i
mówi: „O! Jakie wspaniałe wesele! Ile tu kwiatów…”, a jest w pustym pokoju. W ogóle
wiesz… Pełna psychodela. Podobno jest coś takiego. Mówi się przecież, że ludzie widzą
białe myszki czy różowe słonie. Są takie opowieści, nie? Sam zresztą czasem widuję
świecące muszki (śmiech). One rosną później do myszek, a następnie robią się z nich kotki.
Śniły ci się kiedyś koty, które gryzą cię po rękach?
Będziesz rozczarowany – nie.
W każdym razie tych dwóch zalkoholizowanych wariatów dawało nam czadu przez
dwie doby. Potem zaczęli stopniowo dochodzić do siebie. Zaczęliśmy uderzać z nimi w
bajerę: – Nieźle was wymęczyło. Pamiętacie coś?
Jeden zaczął opowiadać:
– Widziałem diabły, pająki i inne stwory. Już nigdy nie będę pił. Nigdy nie dotknę
wódki. To, co przeżyłem, to było coś okropnego.
W sumie jeden i drugi mówili to samo – że już nigdy nie napiją się wódki. To działało
oczywiście na zasadzie efektu nuworysza. Później takie rzeczy mijają. Kac się kończy i
razem z nim kończy się wstręt do wódki. Każdy wraca na swoją wieś i wraca do starych
zwyczajów. Ale dowiedziałem się, że jest taka akcja, że górale mają jakiś kościół, w
którym można złożyć śluby antyalkoholowe. Jak to zrobisz, to koledzy nie mogą namawiać
cię do picia wódki. Jak cię namawiają, to mówisz, że złożyłeś te śluby, i wtedy oni
odpuszczają. Jeden z tych, którzy do nas trafili, poddał się czemuś takiemu. Jak doszedł do
siebie, to okazał się być całkiem niegłupim, sympatycznym gościem. Przytrzymali go
jeszcze jakiś czas na oddziale, więc uderzyłem z nim w głębszą bajerę. Budowlaniec,
góral. Za komuny było tak, że piło się i piło. Jak mieli robotę, to mieli wódkę. Pędzili też
bimber. Jak wielu innych ludzi zapędzili się w alkoholowy kozi róg. Komuna była szarym
systemem, więc jak była wóda, to chlało się ją non stop. Tak było, ale jednak, żeby dostać
takiej deliry jak oni, trzeba pić od rana przez nie wiadomo jak długo. Prawdopodobnie
kilka tygodni.
Nadeszły cywilizowane czasy – jak czujesz, że zbliża się delirium, możesz
zadzwonić po lekarza, który za kilkaset złotych przeprowadzi detoksykację.
To są mity.
To, że ty nie korzystasz z takich usług, nie znaczy, że te nie istnieją.
Niech ci będzie. Nie będę się kłócił.
Jeśli dobrze pamiętam, trafiłeś do wariatkowa na początku jesieni. Kiedy
wyszedłeś?
Wyszedłem późną jesienią. Przegibałem tam całą piękną jesień, podczas której
mógłbym grać na streecie. Pamiętam, że było bardzo ładnie, a ja zamknięty w tym jebanym
wariatkowie! Okropnie mi się dłużyło. Przychodziła do mnie Anka Szarbińska. Przynosiła
mi jedzenie i inne niezbędne rzeczy. Dbała o mnie. Faktycznie bardzo się wtedy starała.
Pomagała mi. A pamiętam jeszcze taki jeden przypadek, jak siostra pościeliła wariatowi
łóżko, a wariat mówi: – Siostro! Ja nie wiem, jak się siostrze odwdzięczę!
A drugi na to:
– Jak to jak? Daj jej fotel prezydencki! Daj jej Warszawę!
Pamiętam, że powiedziałem do tej pielęgniarki:
– No i widzi pani… Jak panią hojnie obdarował (śmiech).
Uśmiała się. Właściwie wszyscy fajniejsi pracownicy też zachowywali się jak
wariaci, a z wariatami łatwo jest uderzać w bajerę. Niektórzy są całkiem przytomni i
mocno wyszczekani. Są inteligentni.
Chyba mówisz teraz o łagodniejszych świrach. Nie wyobrażam sobie swobodnej
rozmowy z człowiekiem, który poćwiartował kogoś siekierą.
Tacy siedzieli w trzeciej, najbardziej odizolowanej sali. Mówię o ekipie z mojego
oddziału. A ci byli zdecydowanie przytomniejsi.
Normalni, inteligentni, mili ludzie – jak to bywa najczęściej w zamkniętych
zakładach dla psychicznie chorych (śmiech)...
Uwierz mi, że duża część z nich była gdzieś w okolicach wieszcza. Taki gość potrafił
ni z tego, ni z owego powiedzieć do ciebie na przykład coś takiego: – Jest nas pięć tysięcy,
a było więcej. Tu wszędzie są kamery. Cały czas nas obserwują, rozumiesz?
A ja w szoku:
– Co? Co? Co?
To inny wariat krzyczy do mnie:
– Dobra, dobra, nie słuchaj go! On każdemu to mówi. Nie słuchaj go!
Takie rzeczy są tam na porządku dziennym. Ktoś chwyta cię za ramię i zaczyna
nawijać do ucha jakąś swoją bajkę. W sumie było to wszystko całkiem śmieszne.
Została ci trauma po pobycie tam?
To znaczy wiesz… Pewnie tak. Byli tam tacy, których się bałem. Byli też tacy, których
nienawidziłem. Bardzo mi się dłużyło. Doktor wiedział, że w moim przypadku to wszystko
jest pic na wodę, że tylko tracę tam czas, bo muszę to odbębnić, żeby dostać odpowiedni
papier.
Czy w związku z faktem, że personel szpitala wiedział, że jesteś tam tylko
dlatego, by – udając chorego – uniknąć wojska lub więzienia, byłeś traktowany w inny
sposób niż pozostali pacjenci?
Co jakiś czas dawano mi do zrozumienia, żebym za bardzo nie fikał, nie robił jakichś
awantur. Kilka razy coś zadymiłem, to zaczęli mnie upominać. Pamiętam, że była taka
sytuacja, że zesłali do nas jakiegoś kryminalistę i ten kryminalista przypierdolił się do
któregoś wariata. Dręczył go, więc klepnąłem oprawcę. Była niezła szarpanka.
Wylądowałem na dywaniku i dostałem opierdol. Ukarano mnie zakazem wychodzenia na
zewnątrz. Przed zajściem mogłem sobie chociaż pospacerować po tym zasranym, kurwa,
parku, a był to wielki teren. Było gdzie chodzić, pod warunkiem że miałeś zgodę.
Trudnym przypadkom też wolno spacerować?
Zdarza się. Był jeden ciężki świr, który w pewnym momencie zaczął napierdalać
wszystkich na spacerniku, na takim ogródku. No to zawinęli go w kaftan, ale niewiele to
pomogło. Biegał i wszystkich kopał. Spierdalaliśmy przed nim. Co chwila słychać było
krzyki: „Uwaga, uwaga! Leci! Uciekać!” (śmiech). Maksymalnie wkurwiony, zawinięty w
kaftan gościu lata i próbuje kogoś kopnąć. W końcu przywiązali go do drzewa za pomocą
rękawów od kaftana i pasów. Okropnie się szarpał. Wszyscy mieli z niego uciechę.
Nie czułeś się pokrzywdzony całą tą sytuacją, tym w pewnym sensie
przymusowym pobytem w zakładzie? W końcu odsiedziałeś już swoje w więzieniu za
odmowę służby wojskowej.
To znaczy wiesz… Uważałem, że po kryminale jest to taka jakby „wiśniówka na
torcie” (śmiech). W wojsku siedzi się dwa lata, czyli 24 miesiące, a ja w więzieniu
przesiedziałem tylko 16, więc wyszło na to, że zrobiłem państwo w chuja. Odsiedziałem
trochę, zyskując sławę objectora, a jednocześnie tak naprawdę nie straciłem dwudziestu
czterech miesięcy swojego życia, tak jak byłoby to w wojsku. Tak de facto to udało mi się
oszukać komunę. I dlatego wydawało mi się, że muszę jeszcze pogibać w psychiatryku, że
do pewnego stopnia jest mi to karmicznie dane. No i dostałem te dwa miechy, które w
miarę grzecznie odbębniłem. Mimo to czułem, że tracę piękną jesień.
Czy po tej przygodzie wzrosła twoja tolerancja na odstające od normy
zachowania ludzkie?
Słuchaj, wariaci to całkowicie normalni ludzie (śmiech). Zawsze byłem odporny na
takie rzeczy. Nie zauważyłem większego zagrożenia z ich strony. A kiedy je dostrzegałem,
to wychodziłem mu naprzeciw.
Z sytuacjami, jakie można zaobserwować w psychiatryku, zdarza nam stykać się
na wolności. Pytam, czy pobyt tam wpłynął na twoje przyszłe reakcje w podobnych
sytuacjach?
Oczywiście, że takie rzeczy dzieją się na co dzień wokół nas. Wariat to wariat
(śmiech)… Powiem ci tak: jeśli chodzi o normalnych ludzi, takich, którzy mnie otaczają, to
z pewnością można do nich przyłożyć pewną sztancę. Że będą działać w dany sposób. Jak
chłopak zobaczy ładną dziewczynę, to się w niej zakocha, potem ją zdradzi albo ona się
puści. Można założyć pewne schematy wydarzeń i pewne oczywiste reakcje ludzi. Ona
będzie płakać, on będzie pił. U schizofrenika niczego nie możesz założyć. Nigdy nie
wiadomo, jak taki się zachowa. Schizofrenicy są nieprzewidywalni.
W naszym otoczeniu żyje pełno schizofreników. Zapytam jeszcze raz: czy
wiedza, którą mimowolnie przyswoiłeś, przebywając w zamkniętym zakładzie dla
chorych psychicznie, przydała ci się w twoim przyszłym życiu? Czy jesteś w stanie
zdiagnozować chorego? Wiesz, jak się z nim obchodzić?
Na pewno potrafię rozpoznać schizofrenika. I uwierz mi, że wśród znanych ludzi jest
ich sporo. Nie chcę przytaczać nazwisk, ale na pewno jest wśród nich pewien redaktor
radiowy (śmiech)… Uważam, że schizole to pewien wyselekcjonowany typ. Tak naprawdę
jest to ciężka choroba poetów, pisarzy, malarzy. Cierpiał na nią chociażby Vincent van
Gogh. Po wyjściu z wariatkowa rzuciłem się na książki psychologiczne. Pamiętam też, że
bardzo dobrze podciągnąłem się z angielskiego. Miałem wrażenie, że język ten ściąga mnie
na ziemię. Było nudno, nie miałem nic lepszego do roboty, więc wziąłem się za naukę.
Notorycznie obcowałem z dziwacznym zachowaniem wariatów. Była na przykład taka
sytuacja, że siedzimy i oglądamy telewizję. I była antena, którą trzeba było ustawić.
Wszystko jest dobrze, obraz w porządku, siedzimy i oglądamy jakiś mecz. Siedzimy z
wariatami i normalnie sobie oglądamy. Wszystko jest OK, a tu nagle jeden z wariatów
wstaje, przestawia antenę tak, że obraz się chrzani, siada i mówi: – Teraz jest dobrze!
Wrócił na miejsce, usiadł i gapił się w ekran. Na sali podniósł się hałas: – Kurwa! Co
on robi?!
I znowu wrzaski, krzyki, awantura. Lot nad kukułczym gniazdem. Tam cały czas
odbywa się coś takiego. Pamiętam, że pan doktor, który przeprowadzał na mnie badania,
wyglądał jak kompletny świr. Miałem wrażenie, że pogrywa sobie ze mną. Byłem dla niego
ciekawym przypadkiem. Doskonale wiedział, że jestem zwykłym cwaniakiem, który przez
pobyt tam próbuje uniknąć wojska. Był to jeden z wariatów, tyle że z tytułem doktora.
Miałem wrażenie, że go to wszystko bawi. Specjalnie przy mnie zachowywał się jak świr,
no nie? Specjalnie gadał jak szalony, po czym bacznie mi się przyglądał, obserwował, jak
reaguję na jego zachowanie. Kazał mi rysować. Pokazywał też obrazki z plamami i
nietoperzami i kazał je interpretować. Układałem też klocki. O ile dobrze sobie
przypominam, to w pewnym momencie powiedziałem do niego: – Panie doktorze, pan wie,
że tracimy tu czas?
A ten swoje:
– Nie! Nie! Nie! Proszę dalej układać.
– Kurwa! Nie mogę już wytrzymać. Nie mógłby mnie pan jakoś szybciej stąd zwolnić?
Nie daję już rady, naprawdę mam dość.
– Proszę kontynuować.
Pamiętam, że jak nie mogłem w nocy spać, to obserwowałem zachowanie myszy.
Panie Maleńczuk, widział pan małe, białe myszki (śmiech)?
Uwierz mi, że oddział był zaszczurzony! Co tam się w ogóle działo! Właśnie wtedy
jedyny raz w życiu widziałem prawdziwe tak zwane mysie harce. Wiesz, jak to wygląda?
To jest szczyt!
Czy ktoś oprócz ciebie to widział?
Byłem na sali sam (śmiech). Próbuję opowiedzieć, co pamiętam, tak? No więc
siedziałem na jadalnej sali, bo nie mogłem zasnąć. Miałem wszystko w dupie. Ani blantów,
ani, kurwa, nic. Co za maniana! Trzy sale świrów – co sala, to gorsze pojeby. Na końcu, w
ostatniej sali, to już kompletne downy. Między innymi ten, który potrafił się tylko podpisać,
ten, który zabił siekierą kobietę w czerwonej sukience, no i ten, który bez przerwy się
onanizował. Był tam jeszcze taki jeden, który udawał funkcyjnego. Chodził w czarnym
kombinezonie. Tego chuja się bałem. Był kilka razy agresywny wobec mnie. Mały, żylasty,
wrzeszczący typ. Dręczył innych wariatów. Był leczonym alkoholikiem, jakimś takim
chuliganem z okolicy. I cały czas do mnie, kurwa, fikał. Nie lubiliśmy się. Pamiętam scenę,
w której wszedłem do łaźni i patrzę się, a on leży w gorącej wodzie. Były tam takie
wielkie, ogromne wanny po trzy metry służące do uspokajania wariatów. Robiło się im
specjalne, ciepłe kąpiele. Zajebiste były te wanny! Nie każdy wariat miał tam wejście.
Funkcyjni trzymali to w łapach. I ja wchodzę, patrzę się, a ten agresywny ćwok leży w,
kurwa, wannie, w kompletnie gorącej, parującej wodzie. Stanąłem nad nim i wtedy się
odezwał: – Nie zabijesz mnie, prawda? Nie zrobisz mi nic?
Zobaczyłem, że nie jest w stanie ruszyć ręką ani nogą. Przebywając poza wanną, był
takim jak gdyby żylastym pająkiem. Bardzo szybko się poruszającym, chujowym,
niebezpiecznym gościem, którego się bałem, którego nie lubiłem i z którym miałem scysje.
I nagle zobaczyłem go całkowicie rozebranego przez ciepłą wodę. Widać było, że nie może
się ruszyć. Leżał bezbronny i błagał o litość: – Proszę, nie rób mi nic złego. Proszę cię!
Proszę…
Pomyślałem wtedy: „Ja pierdolę, chcę stąd, kurwa, wyjść!” (śmiech). Odpowiadając
na twoje wcześniejsze pytanie – całkiem być może, że to wszystko pozostawiło jednak
niemały ślad na moim umyśle. W więzieniu spotykasz się ze złodziejami i tak dalej, ale są
to jednak normalni ludzie.
Szczególnie w czasie, kiedy siedziałeś – do więzień zamykano wówczas
opozycjonistów.
No tak, ale umówmy się… Oprócz walczącej opozycji było tam pełno złodziei. Byli
to socjopaci, ale jednak myślący logicznie. A wariaci są ludźmi myślącymi nielogicznie.
Trudno przewidzieć zachowanie świra.
Miałeś opowiedzieć o mysich harcach, które – jak twierdzisz – widziałeś.
Siedzę sobie, patrzę – wychodzi z dziury jedna mysz, a zaraz za nią wylatuje pięć
następnych. Zaczynają zasuwać w kółko po parkiecie. Parkiet był wyślizgany, bo wariaci
wieczorem polerowali go do błysku. I te myszy urządzały sobie tam taką jakby karuzelę.
Biegały w kółko jak szalone, tworząc okrąg o średnicy około metra. Jak tylko jakiś wariat
tupnął nogą, to spierdalały z powrotem do dziury. Jedna po drugiej. I potem znowu to samo.
Obserwowałem coś takiego po raz pierwszy w życiu. Chyba właśnie na to mówi się, że
myszy harcują, nie? Jest wrażenie, że te zwierzęta się bawią, że znalazły sobie upodobanie
w bieganiu w kółko po wyślizganej posadzce. Były w tym strasznie śmieszne, cały czas się
przewracały. Nie był to pewny bieg, tylko raczej turlanie się na pełnym poślizgu. Tylko raz
coś takiego widziałem.
Czy te myszy były białe?
Nie, nie, nie (śmiech). Normalne były – szare. Nie była to żadna halucynacja. Faktem
jest, że byłem nafaszerowany witaminami, ponieważ otrzymałem diagnozę „depresja”, bo
co innego mogłem dostać? Schizofrenii nie da się udawać. Lekarz zaznajomiony ze
schizofrenikami nie da się nabrać. Nie ma takiej możliwości. Schizofrenik ma zestaw cech
somatycznych, takich jak szczególne ciśnienie i różne inne rzeczy. Ma też odpowiedni body
language i lekarz o tym wie. Nie wyobrażam sobie skutecznej symulacji schizofrenii.
Skutecznie to można symulować melancholię. Depresji nie uznawano dawniej za chorobę.
Mówiło się na to właśnie „melancholia”.
Wspomniałeś, że po wyjściu czytałeś książki o tematyce psychologicznej. Jakie?
Rzuciłem się na Antoniego Kępińskiego. Też Freud, ale jednak głównie Kępiński. W
tamtym czasie panowały pewne mody czytelnicze. I był też słynny wśród hipisów profesor
Kępiński. Słynny z tego powodu, że przez 19 dni z rzędu, pod okiem swoich kolegów
doktorów, w klinice na Kopernika w Krakowie, zażywał coraz większe dawki LSD,
poddając się eksperymentowi medycznemu pod nazwą „rebirthing”, co oznacza „powtórne
narodziny”. Twierdzono wówczas, że za pomocą LSD można cofnąć się do początkowego
punktu swojego życia i przyjrzeć mu się z perspektywy czasu. Generalnie Kępiński był w
tamtym czasie modnym autorem. Napisał kilka książek. Pamiętam, że jedna z nich nosiła
tytuł Schizofrenia. Okrasił ją przepięknymi obrazami autorstwa ewidentnych
schizofreników – Edmunda Monsiela i Nikifora. Schizofrenicy malują bardzo dobre
obrazy. Przy tej okazji pozdrawiam świetnego malarza, Jurka Kowala. Każdemu polecam
zobaczyć jego prace. Jak ktoś kiedyś widział jego dzieła, to wie, o czym mówię. Jurek to
stały pacjent Kobierzyna. Uwierz mi, że jak on wraca na oddział, to od razu dostaje swój
pokój, a jak po tym oddziale idzie, to widać, że wariaci mają do niego maksymalny
szacunek. Jeden przez drugiego próbują go zagadywać. Coś w stylu: – Panie Jurku, co
mógłbym dla pana zrobić?
Lekarze od razu przynoszą dla niego płótno, siostry lecą z farbami. Wszyscy zachęcają
go do pracy: – Panie Jurku, niech pan maluje!
Dają mu leki, a jak się uspokoi, to dają mu farby i napierdala te swoje obrazy. Zawsze
na czarnym płótnie. Ale na Kowala trzeba uważać. Jakby cię malował, mógłby cię nawet
zabić (śmiech)! Nigdy nie wiadomo. Kiedyś zobaczyłem go na ulicy w pełnym rynsztunku
wojskowym. Był ubrany jak żołnierz, który wrócił z operacji Pustynna Burza. Cały był w
cętki, w moro. Na głowie miał kapelusz. Z każdego elementu garderoby dyndały mu metki.
W lewej ręce trzymał wzmacniacz Fendera, w prawej – gitarę bez case’u, i tak szedł przez
miasto. Mówię: – Ja pierdolę! Jurek Kowal! Cześć, chłopie. Co u ciebie?
A on od razu:
– A co? Robimy jakąś próbę? Bo popatrz – mam akurat gitarę! Patrz, jaki fajny
Fenderek…
– A skąd ty to wszystko, kurwa, masz?
– A wiesz… Wyrwałem rentę z Australii.
Funkiel nówka ciuchy. Buty, spodnie, kurtka, czapka – wszystko wojskowe i z metką.
Do tego wzmacniacz i gitara elektryczna i tak jebany szedł przez Kraków (śmiech).
Zawsze, jak spotykaliśmy go z Mietkiem, to zagadywaliśmy do niego: – Jurek, dawaj
szkicownik! Na pewno masz go przy sobie.
I zawsze miał. A w nim zajebiste szkice. Jurek Kowal – jeden ze świrów.

66 Zakłady Chemiczne „Bonarka” – krakowska fabryka produkująca fosforany (superfosfat wapniowy, fosforan
amonowy) działająca w latach 1946–2002; zakłady w znacznym stopniu przyczyniły się do zanieczyszczenia Krakowa; do
pracy w nich kierowano tak zwane niebieskie ptaki, czyli ludzi uporczywie uchylających się od pracy lub skazanych za
drobne przestępstwa.
67 Dostać bilet – potoczne określenie karty powołania (do wojska).
68 Skawina – małe zapyziałe miasteczko w okolicach Krakowa uchodzące za symbol buractwa.
Ritmo Latino
Był początek lat 90. Przeprowadzałem już próby z Homo Twist i o ile sobie
przypominam, odbywały się też próby reaktywowanych Püdelsów, którzy pozjeżdżali się z
Ameryki i innych krajów. Był to typ ludzi, którzy wyjeżdżali za granicę, żeby łatać dziury
budżetowe. Znali angielski i byli światowi jak na tamte czasy.
Współpracowałeś z nimi wcześniej?
Raz, w 1985 roku miałem z nimi coś wspólnego. Później była wielka przerwa.
Niemalże beze mnie powstała płyta Kora Püdelsi. Powstała de facto dlatego, że przestałem
z nimi współpracować. Współpracy zaniechałem, ponieważ nie chciało mi się dalej
wysłuchiwać ich niekończących się kłótni.
Płyta powstała dlatego, że zakończyłeś z nimi współpracę? Co to znaczy?
Tak, bo po moim odejściu na gwałt szukali wokalisty, żeby jednak nagrać tę płytę.
Było ciśnienie, bo dostali wjazd do studia Teatru Stu [Kraków – przyp. red.], a było to w
tamtym czasie najlepsze studio w Polsce. Mieli tam wjazd, więc koniecznie chcieli
nagrywać. Repertuar odziedziczyli po zmarłym Piotrze Marku. Mówimy o okresie kolejnej
reaktywacji Püdelsów, kiedy ja przeprowadzałem próby z Homo Twist. Być może miałem
już jedną płytę na koncie, ale nie dało mi to żadnej stabilizacji finansowej. Pierwszy skład
złożony z alkoholika i narkomana definitywnie się rozpadł.
Kto wchodził w ten skład?
Miarka, który był narkomanem i któremu musiałem załatwiać heroinę, żeby w ogóle
przychodził do studia, i Grzesiek Schneider, który był skończonym alkoholikiem. To jest ta
sama ekipa, którą opisywałem ci wcześniej w szerszym kontekście. Byliśmy po pierwszej
płycie, która ledwo ujrzała światło dzienne, a zespół już całkowicie się rozleciał. Miarka
poszedł na leczenie, a Schneider po prostu zrezygnował i zniknął. Tak zastały mnie lata 90.
Sytuacja przedstawiała się następująco – bandu nie było, granie na ulicy się skończyło.
Prawda jest taka, że i tak nie chciałem już grać na streecie. Byłem opatrzony, wszyscy mieli
mnie dość. Püdelsi coś tam chcieli, ale ja nie byłem zdecydowany. Homo się rozpadło,
więc zacząłem handlować haszyszem z Bolcem. Bolo przywoził stugramowe kawały
haszyszu w kształcie czekolady. Był to dobry stuff. Przychodził do mnie i odbywało się
wielkie ważenie, dzielenie na porcje. Pamiętam, że miałem wtedy jazdę na Albrechta
Dürera, więc w naszym wydaniu był to „Albrecht Diler” (śmiech). Bolec był śmieszny,
inteligentny. Fajnie sobie bajerzyliśmy. Dużo przywoził tego towaru. Całkiem na poważnie
zająłem się wtedy handlem. Wychodziłem na miasto z kieszenią pełną haszu, podzielonego
na gramy i zawiniętego w sreberka. Znalazłem gdzieś na chacie folię aluminiową w
różnych kolorach. Wpadłem na pomysł, że będę zawijał w nią hasz. Szybko zyskałem sporą
grupę zainteresowanych. Było śmiesznie, bo dzięki tej różnokolorowej folii narkomani
obstawiali, czy dostaną danego dnia „cukierka” czerwonego, żółtego, różowego, srebrnego,
czarnego, czy jakiegoś tam innego. Wiesz, jak to palacze (śmiech)… Właściwie rzecz
nieistotna, ale to jest tak jak z dziećmi – kolor ma znaczenie.
Pamiętam, że fajnie się wtedy z Bolcem bawiliśmy. Zaczęliśmy robić próby Homo
Twist, wziąłem go na perkusję. Nie było grania, więc dużo przebywałem na mieście,
właściwie cały czas. Nie siedziałem na chacie, bo nie było tam co robić. Nie miałem
jeszcze dzieci. Chyba nawet telewizora nie miałem. Mieszkałem już u mojej żony Ewy, w
centrum Krakowa. W tamtym czasie jej mieszkanie to był taki właściwie squat. W ogóle
nie mieliśmy mebli. Dobrze, że w ogóle był prąd, ale wolałbym nie mówić, w jaki sposób
go pozyskiwaliśmy… Mogę powiedzieć tyle, że urągało to wszelkim zasadom
bezpieczeństwa przeciwpożarowego i każdego innego. No, ale umówmy się, w tamtym
czasie bardzo dużo ludzi żyło na jakąś taką dziwną kocią łapę. Układy komunistyczne już
padły, a nowe układy to prawdziwy burdel na kółkach. Moim układem na tamten czas było
handlowanie haszyszem z Bolcem.
Policja była wciąż nieaktywna pod tym względem?
Wyobraź sobie, że dalej nic. Ewentualnie jak już kogoś gonili, to amfiarzy. Na
początku lat 90. policja sama nie wiedziała, czy jest policją, czy milicją. Niektóre
samochody jeździły wciąż z napisem „milicja”, a inne już z napisem „policja”, co
wzbudzało sensację na postojach taksówkowych. W ogóle miałem wrażenie, że miastem
rządzili taryfiarze. Nie ukrywam, że dostałem kiedyś ciężki wpierdol od
dwudziestoosobowej grupy taksówkarzy pod krakowskim dworcem, o czym opowiem ci w
międzyczasie. Tak czy inaczej, był to strasznie mafijny okres. Wszyscy kombinowali jak
koń pod górę, między innymi ja z haszyszem. Dużo chodziłem wtedy po mieście, a w
Krakowie zaczęła się właśnie rozwijać pierwsza w Polsce kultura klubowa. Zaczęło już
wchodzić techno. I to twarde.
Techno przyjęło się lepiej niż disco?
Disco, które panowało w latach 70., nie miało dobrego odbioru, a w Krakowie to już
w ogóle. Zwłaszcza to określenie. Disco to Boney M., Abba i tak dalej. Na świecie były to
lata 70., w Polsce przełom 70. i 80. Dużo cekinów, buty na bardzo wysokich obcasach,
wciąż rozszerzane spodnie, wciąż długie włosy, choć już przycięte na hokeistę. W muzyce
straszna tandeta. A Kraków nigdy tandety muzycznej nie lubił.
Jakby techno nie było tandetą…
Było tandetą, ale znalazło bardzo wielu popleczników.
Może po prostu wciągaliście za dużo amfetaminy?
Niewykluczone. W Krzysztoforach normalnie leciał jazz, a tu nagle okazuje się, że
teraz leci techno. Wiesz… Stare wnętrza, gdzie wystawiał się Tadeusz Kantor, a tu techno
(śmiech)! Dziwna sytuacja. Nabijałem się z tego, widząc jednocześnie, że publika coraz
bardziej w to idzie. Sam też parę razy znalazłem się na różnych imprezach tego typu,
zażywając amfetaminę i w ogóle nie mogąc załapać się na tamte klimaty. Rozwinął się w
tamtym czasie również klub o wdzięcznej nazwie Ritmo Latino, któremu poświęcimy w
naszej opowieści szczególną uwagę (śmiech)… W związku z tym muszę nadmienić, że w
Krakowie urzędowało wówczas sporo studentów z Ameryki Południowej, Peru, Kolumbii,
Salwadoru i Ekwadoru.
Studiowali na Uniwersytecie Jagiellońskim?
Tak. Oni wszyscy mieli w chuj marihuany i chętnie przychodzili do towarzystwa, które
paliło. Czyli szukaliśmy siebie nawzajem. Wszyscy chcieliśmy sobie zajarać. Przychodziło
też sporo Arabów, którzy mieli ze sobą tak zwany khat.
Co to takiego?
Jest to bardzo tajemniczy narkotyk, który kilka razy zażywałem z Arabami. Pakowałeś
to pod policzki, przez co wyglądałeś jak królik. Dużo trzeba było tego upchać, a potem
zgryźć i żuć, żuć, i jeszcze raz żuć. Była to taka jakby trawa.
Czyli to jest jakaś roślina, tak?
Jest to roślina znana Arabom. Uwierz mi, że w Krakowie tamtych czasów było pełno
Arabów, i to zwłaszcza na medycynie. I ci Arabowie strzelali normalnie w kanał, tak jak
mój kolega Tarek, który był Syryjczykiem tak dobrze mówiącym po polsku, że myślałem, że
ma na imię Darek (śmiech). Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że jest Arabem
czystej krwi, który po prostu tak świetnie nauczył się mówić w naszym języku. Był piękny,
wyrywał wszystkie laski, jak chciał. Robił bardzo dobrą heroinę, od której był totalnie
uzależniony. Niestety w końcu powiesił się na którymś z kaców. Nie przeżył nam Tarek. Do
dziś bardzo miło wspominamy go z Mietkiem, a póki żył Tosiek Radwan, to
wspominaliśmy go także z Tośkiem. To właśnie Tarek nauczył nas, jak robi się porządną
heroinę, jak zrobić porządną odparówkę, żeby nie wypijać pół litra zupy, tylko mały
kieliszeczek. Jeśli nie ma się odpowiednich odczynników, żeby zmontować towar nadający
się do ukłucia, to trzeba zmontować towar, który można wypić, tak? Nie posiadając tej
wiedzy, piliśmy po pół litra zupy, porzygując po kątach, żeby w ogóle to przyjąć, a on miał
na to taki patent, że robił ekstrakcik, który szybciutko wypijał, po czym wciskał sobie do
ust całą cytrynę. Następnie przez pięć minut stał w kącie i próbował przyjąć to do
organizmu. Umówmy się… Rzucało nim jak Żydem po pustym sklepie. Wcale nie było
łatwo przyswoić ten płyn. Chyba trochę odpłynąłem, bo ta historia to dawne czasy (śmiech)

Wracamy do egzotycznych dragów. Jak działał narkotyk khat?
Był to speed, który utrzymywał się w organizmie około trzech dni.
Żuło się to, wypluwało i wtedy zaczynało działać?
Dokładnie tak. Z Tarkiem i jego kolegami Arabami przeżyłem kilka khatowych imprez.
Koledzy Tarka nie byli heroinistami tak jak on sam, tylko właśnie khatowcami i studentami
medycyny. Byli to w chuj inteligentni ludzie, mówiący niezwykle śmiesznie po polsku. Nie
da się też ukryć, że byli w dużej mierze pedałami lub chociaż biseksami. Jak robiło się
trochę goręcej, to potrafił się taki jeden czy drugi zacząć ocierać czy coś (śmiech)…
Zdarzały się takie rzeczy w tym towarzystwie. Wiesz, jacy oni są… Ciepli ludzie (śmiech).
Tarek parę razy zaprowadził mnie do nich. Dobrze się zakumaliśmy, dobrze mi się z nimi
gadało na temat muzyki, sztuki, różnych fajnych, śmiesznych rzeczy. Również na temat
wojny. Gadaliśmy o tym, jak to jest na wojnie, bo oni wszyscy mieli z tym do czynienia.
Bardzo podobało mi się ich pacyfistyczne podejście. Normalni Arabowie, to mówią:
„Allāhu Akbar!” i giną za wiarę. Jak mu jedna ręka odpadnie, to będzie zabijał drugą.
Przynajmniej takie jest w tej chwili pojęcie o walczącym Arabie. A Tarek opowiadał mi: –
Sam pomyśl, jaki był ze mnie żołnierz… Jak tylko słyszałem: „Do ataku!”, to od razu
miałem majtki pełne kupy, a w takim stanie nie miałem najmniejszej ochoty wychodzić z
dziury. Żaden ze mnie żołnierz. W końcu rodzice wysłali mnie na studia do Polski i dobrze
zrobili.
Bardzo mi się to u niego spodobało. To, że potrafił tak odważnie przyznać się do
swojego tchórzostwa.
Jaki ładny oksymoron, Panie Maleńczuk.
Co?
Odważne tchórzostwo. Nieistotne, nie wybijaj się z rytmu – jak to było z lokalem
Ritmo Latino? Do kogo należał? Co się tam działo?
Skoro pytasz o Ritmo Latino, to muszę nadmienić, że oprócz Tarka i jego kolegów
Arabów, była w Krakowie cała wielka grupa Peruwiańczyków, Kolumbijczyków, ludzi z
Salwadoru, Ekwadoru, Chile, Argentyny i Brazylii. Całe to towarzystwo szukało kontaktu z
ludźmi takimi jak my – takimi jak ja i moi polscy znajomi. Przychodzili na koncerty, chcieli
z nami palić i w ogóle się bawić. Nagle okazało się, że kilku Kolumbijczyków założyło
knajpę w idealnym miejscu, bo na placu Szczepańskim, tuż koło Rynku. W knajpie tej
zamiast modnego wówczas techno puszczali latynoskie rytmy. Samba, rumba, cha-cha,
merengue’a, beguine’a. Świetnie! Jak zapaliłeś blanta i miałeś ochotę potańczyć lub
zobaczyć, jak tańczą kolorowi, to wpadało się do Ritmo Latino. Wcześniej, z tego, co
zauważyłem, był to normalny biało-czarny burdel. Polegało to na tym, że przychodziły tam
jakieś białe, tlenione, krakowskie kurewki – piętnastki, szesnastki, siedemnastki, które
puszczały się za forsę z tymi Arabami, Murzynami i Peruwiańczykami, którzy tam
przychodzili. Największą część ich klienteli stanowili całkowicie czarni Afrykanie, bo
jednak Peruwiańczycy i południowi Amerykanie mieli jako takie pojęcie o tym, czym jest
ładna dziewczyna. A czarny Murzyn, jak przyjechał gdzieś z Sudanu i widział byle
utlenioną, paskudną blondynę, to już mu się wydawało, że to jest ładne. Kolumbijczykowi
czegoś takiego nie wmówisz, bo chicas colombianas są piękne i taki z byle czym nie
pójdzie. Tak więc, w górnej części lokalu Ritmo Latino urządzono miniburdelik. Były tam
specjalne pokoiki dla gości. Ja w takim pokoiku nigdy nie byłem, ale ile razy wchodziłem
do samego Ritmo, które było w piwniczce, tyle razy mijałem rządek trzech par drzwi, pod
którymi stały spocone, trzymające się za rączkę pary. Najczęściej były to zestawienia typu
tleniona blondyna i całkowicie czarny gościu, któremu było widać tylko białka oczu,
ponieważ było tam zupełnie ciemno. Czekali grzecznie na swoją kolejkę. Właściciele
czerpali profity z tego procederu i nikomu to nie przeszkadzało. Był to taki śmieszny
burdelik. Nikt nie zwracał na to uwagi. W latach 90. było pełno takich rzeczy i nikt nie miał
z tym problemu. W tej chwili katolicy zdominowali polską moralność. Wtedy było inaczej.
Panowała pełna dyskrecja, pełen luz, wolna amerykanka.
Jak pierwszy raz tam wszedłem, to okazało się, że jestem jedynym białym gościem.
Ktoś powiedział mi, że jest taka knajpa, więc się wybrałem. Schodzę na dół, a tam
kolorowo na maksa! Oczywiście było też sporo białych dziewczyn – Polek, idiotek.
Niektóre były całkiem niezłe. Przychodziły potańczyć do fajnych, latynoskich rytmów.
Lokal zrobił się modny wśród krakowskich freaków. Jeśli chodzi o moich znajomych, to
był to czas, kiedy Pyton handlował metamfetaminą i szlajał się wszędzie z tą swoją kurwą,
dziwką z piekła rodem, którą przywlókł ze Stanów Zjednoczonych. Do tego jeszcze ona
akurat zaszła mu w ciążę, więc była z nich taka para, że daj Boże zdrowie. Ona ledwo
łaziła, bo była koło czterdziestki i ta ciąża strasznie jej przywaliła. Widać było, że jej to
szkodzi, że nie jest to ciąża dwudziestopięciolatki, która do dziewiątego miesiąca będzie
śmigać na balangi. Wyglądali razem karykaturalnie, bo Pyton napierdolony tą
metamfetaminą bez przerwy chciał gdzieś szybko iść, a ona z tym wielkim brzuchem już w
ogóle szybko iść nie mogła. Więc Pyton ciągnął ją za rękę i wyglądało to tak, że on był
przechylony do przodu, a ona do tyłu, i tak szli. Wyglądali komicznie. Pyton wypytywał
wszystkich, czy chcą kupić od niego amfę. Towar był tak mocny, że jak raz zażyłeś, to trzy
dni cię trzymało. Ani spać, ani jeść. Do tego pełen trismus – szczękościsk, co działało
fatalnie na uzębienie krakowskich heroinistów. Zęby pościerane, bo bez przerwy zgrzytasz.
W tym wszystkim był jeszcze Aborygen, który nauczył się uzyskiwać heroinę za pomocą
własnego patentu. Polegało to na tym, że z postprodukcji zwykłego kompotu uzyskiwał
heroinę, którą rozkładał na sreberkach gotową do zapalenia. Tak jak teraz pali się turka, tak
on przygotowywał wtedy glazurę na folii aluminiowej i coś takiego dilował. Amfiarz Pyton
w krótkim czasie zorientował się, że heroina produkcji Aborygena dobrze go uspokaja.
Zaczęli rzeźbić wspólne deale, kombinować, robić speed balla, mieszać jedno z drugim.
Jak Pyton za bardzo nawciągał się amfy, to brał od Aborygena heroinę i wtedy się
uspokajał. Ciągle były to kombinacje polskich narkotyków.
Przez dłuższy czas goście z Ritmo Latino byli zdystansowani do otoczenia, nie z
każdym się kumali. Miałem wrażenie, że jak zaczęły się tam schodzić coraz większe ekipy
białych ludzi, to oni nie byli do końca zadowoleni. Były to ładne, fajne chłopaki. Trzymali
dystans. Trzeba pamiętać, że było też coś takiego jak bariera językowa, która wprawdzie
szybko zaczęła znikać, ale był pewien moment początkowy, kiedy było to kłopotliwe.
Opiszę ci jedną imprezę, która zapadła mi w pamięć. Pewnego dnia Pyton miał urodziny.
W związku z tym wynajęto całe Ritmo, wyjebano wszystkich czarnuchów i innych
kolorowych. Akcja „wszyscy out” – dzisiaj lokal jest tylko dla nas.
Białe Ritmo Latino.
Żebyś wiedziała (śmiech)! Był Aborygen ze swoją heroiną, był Pyton ze swoją amfą i
laską w zaawansowanej ciąży, byłem ja ze swoim haszyszem. Wszystkich razem było nas
kilkanaście osób, nie więcej niż 20. Poszliśmy na górę, na antresolę, gdzie stał stół cały
zajebany narkotykami wszelkiej maści. Wszystko, co przynieśliśmy, leżało na tym stole.
Każdy mógł dowolnie miksować wszystkie dragi. Żeby było jeszcze ciekawiej, Bolo
przyniósł kwasy. Przyszedł i rzucił na stół kartkę pełną kwasu. Wiesz, jak to wygląda, no
nie? Każdy mógł wycinać sobie nożyczkami fragmenty. W pewnym momencie okazało się,
że na dole, na parkiecie w ogóle nie ma żadnej imprezy, bo wszyscy siedzą na górze w
okolicach stołu. Przez dobre dwie godziny konsumowaliśmy wszystkie narkotyki na
przemian, przepalając je cały czas moim haszyszem. Jak w końcu zeszliśmy na dół, to
uwierz mi, że atmosfera zrobiła się niesamowita. Pamiętam, że Pyton rozebrał się do
połowy i zaczął tańczyć. Wyglądał jak nie z tej ziemi (śmiech). Uwierz mi, że mieszanina
narkotyków, którą zażyliśmy, zrobiła z tej ekipy takich jakby nadludzi. Wszyscy dziwacznie
się poruszali, patrzyli na siebie, śmiali się do siebie nawzajem. Powstał bardzo nietypowy
klimat. Byliśmy zbieraniną ciężkich narkomanów, którym trzeba było siedzieć dwie
godziny na górze, żeby porządnie się naćpać, i dopiero wtedy mogliśmy zacząć się bawić.
Pamiętam, że pod koniec imprezy przyszli właściciele Ritmo i jakby jeszcze było nam
mało, to sypnęli koksu. Puścili muzykę głośniej i zrobiła się totalna balanga. Ludzie
oszaleli. Wtedy Latynosi zaczęli się z nami kumać. Wydaje mi się, że był wówczas między
nami kolega, którego nazwę Szpada. Jest to wciąż żyjący człowiek, już po wyroku, ale nie
chcę go wsypywać, dlatego użyję kryptonimu. Wszystko, o czym opowiadam, działo się
przed 2000 rokiem, bardzo dawno temu. Wszystkie te sprawy już dawno powinny ulec
przedawnieniu. Przyjmijmy, że jego ksywa była podobna, ale nie dokładnie taka. Szpada
był chłopakiem, którego naćpaliśmy z Mietkiem w wieku szesnastu lat. Daliśmy mu
heroiny, czym zrobiliśmy mu straszną krzywdę. Porzygał się, źle mu było. Zawsze mówił,
że już nigdy tego nie tknie. Był zapalonym hodowcą marihuany, a jednocześnie
maminsynkiem. Nie był takim chuliganem, jak ja i moi pozostali koledzy. Był to chłopak z
dobrego domu, kochający swoją mamę. Taka ciepła klucha, w życiu się nie bił i tak dalej.
Jak weszła moda na reggae i rasta, to on był z tej działki. Hodował coraz lepszą trawkę,
przynosił coraz lepsze czuby[69]. Był bardzo ideowy. W świetle tej wiedzy nigdy bym nie
przypuszczał, że kolega Szpada skuma się z kolegami z Ritmo Latino, a dokładnie tak się
stało. Generalnie zaczęła się robić moda na koks. Pamiętam taką sytuację, jak po jakiejś
sesji Püdelsów, podczas której spiliśmy się jak bele, wyszliśmy na miasto i źle nam się
zrobiło od tej wódy. I wtedy wspaniałomyślnie kolega FDH mówi: – Panowie, mam
numer! Jest w Krakowie kokaina.
Na co ja:
– Co ty pierdolisz? Nie ma koksu w Krakowie.
FDH:
– Mówię ci, jest. Zobaczysz…
No i dobra. Zadzwonił. Po chwili przyjechał gość, którego nazwiemy Niko. Chociaż
on chyba faktycznie właśnie tak się nazywał. Sam już nie pamiętam. Nieważne. Był to
Jugol. Tak się wtedy mówiło, bo nie rozróżnialiśmy, czy to Serb, czy Chorwat. Przyjechał
superelegancki pan w czarnym płaszczu. Ciemny, cyganowaty gość w krawatce, z
prostokątną teczką. Wyglądał jak pan biznesmen. Niko sprzedawał koks. Był drogi, ale był
świetny!
Jak bardzo drogi?
200 złotych. Na stare 2 000 000.
Jesteśmy po denominacji.
Tak, ale ciągle jeszcze w niektórych kręgach mówiło się w starych pieniądzach.
Jak dużo było to dla was wówczas 200 złotych?
Było to dla mnie drogo w chuj. 200 złotych wtedy to tak jak 500 złotych teraz.
Przyjechał Niko z aktówką, wyciągnął, co było nam potrzebne, i zniknął, zdematerializował
się. Trzepnęliśmy do nosa i wróciliśmy do rzeczywistości. Już wszyscy myśleli, że nici z
imprezy, a tu proszę – całkowity powrót na ziemię. Wciągnąłem tego koksu i pomyślałem
sobie: „No! To jest to!”. Minął mi stan opilstwa, zacząłem znowu normalnie rozmawiać,
rozglądać się za dziewuchami i w ogóle zrobiło się fajnie. Okazało się, że kolega Szpada
skumał się z kolegami z Ritmo Latino, którzy do dziś nie wiem, czy byli z Salwadoru,
Ekwadoru, czy czasem nie z Kolumbii. Dogadał się z nimi, że będą przyjeżdżać na jego
adres gliniane, azteckie figurki. I przyjeżdżały. Kilkunastokilogramowe paczki…
Pełne azteckich figurek pełnych kokainy.
W rzeczy samej (śmiech)! Pamiętam taką historię: gram koncert Homo Twist, jest
kompletna bida – w ogóle nie ma widowni. Nagle spotykam Szpadę, który mówi do mnie:
– Chcesz coś?
A ja:
– A co ty niby możesz mieć?
Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że on kuma się z chłopcami z Ritmo.
Niedoinformowany byłem. Słyszę od Szpady: – No koksu chcę ci dać…
– No dobra, to dawaj!
Ja się patrzę, a wiesz, co on robi? Wyciąga z kieszeni pełną torebkę towaru wielkości
dziesięć na dziesięć centymetrów. W ogóle ja pierdolę! On miał tam chyba z 30 gramów!
Miał ze sobą też plastikową łyżeczkę, taką do herbaty jak z McDonalda. Wpakował towar
do połowy łyżeczki, po czym wciągnął to do nosa. Najpierw do jednej dziurki i zaraz druga
porcja – do drugiej dziurki. Nie robił kresek, tylko jechał prosto z łyżki. Pomyślałem
sobie: „Biedny Szpada”. Wyszło na to, że chłopak, któremu wcześniej strasznie wszystko
szkodziło, jest całkowicie wjebany. Jak ja bym pierdolnął taką ilość koksu, to bym chyba w
tym kiblu kojfnął. Patrzyłem tylko, jak poszerzają mu się źrenice, twarz mu czerwienieje i
pyta mnie: – Nie mam gdzieś białego?
– Wszędzie jesteś biały! Całą twarz masz w kokainie (śmiech)! Szpada, co się z tobą
dzieje?! Zobacz, jak ty wyglądasz!
A ten swoje:
– Dobry towarek! Bardzo dobry.
– No to dawaj tę łyżkę!
Trzepnąłem z nim. Nie taką ilość, ale dmuchnąłem. Byłem zachwycony tym koksem.
Wtedy jeszcze nie przedawkowywałem. Później dopiero zacząłem nabierać takich
tendencji, ponieważ sprzedawali coraz słabszy towar. Nie ukrywajmy –
przedawkowywanie było dla mnie szkodliwe. Ale wtedy ze Szpadą trzepnąłem sobie raz i
byłem zadowolony przez cały wieczór. Zagrałem zajebisty koncert, czułem się świetnie
przez kilka godzin, nie miałem żadnych spadków nastroju, w ogóle nie chciało mi się pić
alkoholu. Faktycznie miałem przyspieszoną bajerę i chciało mi się gadać, ale generalnie
czułem się bardzo dobrze. Pomyślałem sobie wtedy, że to jest coś, co mogłoby mnie
wyciągnąć z heroinowego bajzlu, w którym de facto siedziałem. Oprócz tego, że
handlowałem razem z Bolcem haszyszem, to co chwila lądowałem u Aborygena albo u
Pytona. Więc było to tak, że raz wciągałem mocną jak, kurwa, diabli metamfetaminę w
kryształkach, a potem znowu szedłem do Aborygena, gdzie trzepałem heroinę ze złotka.
Szkodziło mi to wszystko. Przeprowadzałem próby Homo Twist, Püdelsi też zaczęli znowu
się odzywać. Potrzebowałem być na chodzie, a prawda jest taka, że w ogóle nie byłem.
Okres handlowania haszyszem był o tyle fajny, że przynajmniej jakieś tam, nieduże, ale
jednak pieniądze przechodziły przez moją kieszeń, dzięki czemu psychicznie lepiej się
czułem.
Wracając do tematu – w związku z zaistniałą sytuacją zaczęło się wielkie
imprezowanie ze Szpadą, ponieważ miał on właściwie nieograniczony dostęp do azteckich
figurek (śmiech)… Oprócz tego, co sami wciągaliśmy, Szpada całą resztę oddawał
oczywiście kolegom z Ritmo Latino. Przez ten proceder lokal robił się coraz bardziej
chujowy. Odkąd zaczęły się figurki, odtąd przychodziło się tam tylko w wiadomym celu.
Dochodziło do sytuacji, kiedy przy otwartym lokalu nie było nikogo na parkiecie, nie było
nikogo za barem, w ogóle nie było nikogo. Muzyka gra, a w lokalu pusto. Wchodzisz na
zaplecze, a tam dalej nic. Kuchnia pusta, nie ma żywej duszy. Dziwne sytuacje.
Chodziliśmy wtedy również do knajpy zwanej Jemioła. Przychodzili tam normalni, biali
ludzie pić alkohol i palić marihuanę, bo wciąż było można. No i jako iż Szpada miał
dostęp, nagle do Jemioły zawitała kokaina, i to bardzo dobrej jakości, bo nikt jeszcze nic w
niej nie majstrował. Było fajnie. Szpada częstował, rozdawał ten koks na prawo i lewo.
Ciągle miał przy sobie tę ogromną torbę i plastikową łyżkę, za pomocą której podawał
sobie towar prosto do nosa.
Strasznie wychudłem w tamtym czasie. Źle wyglądałem. Zdecydowanie gorzej niż w
okresie, kiedy grałem na streecie. Źle ze mną było. Przez to, że nie miałem regularnego
grania, popadłem w rodzaj społecznego ostracyzmu. Dawniej byłem przyzwyczajony do
życia na ulicy, do codziennego wychodzenia z domu, stresu, gonitwy z policją i do grania,
zarabiania sporej ilości mało wartościowych, komunistycznych, ale jednak pieniędzy.
Nagle to wszystko strzelił chuj. Zauważyłem, że nawet nie tyle że brakuje mi pieniędzy,
tylko tego codziennego wychodzenia na street. Brakowało mi grania, muzy! Grając na ulicy,
potrafiłem mieć 25 lub 30 koncertów miesięcznie, a tu nagle mam jeden koncert gdzieś w
Grudziądzu i jeszcze muszę dojechać tam PKS-em. Niefajna sytuacja. Powodowało to we
mnie zły nastrój, złe nastawienie. Z tego powodu przy każdej nadarzającej się okazji znowu
waliłem spore ilości heroiny i amfetaminy. Zaś kokaina była dla mnie powiewem
świeżości. Był to bardzo dobry narkotyk. Koks potrafił mieć wtedy różowawy odcień, co
w tej chwili jest niespotykane. Teraz każda kokaina, jaką kupujesz, jest żółta, bo dosypują
do niej proszek dentystyczny czy chuj wie co. Nie polecam nikomu ciągnąć współczesnego
koksu w Polsce. Jest jaki jest, ponieważ od miejsca wyrobu dzieli nas zbyt duża odległość.
To już nie to samo, co wtedy. Pamiętam, że były takie akcje, że Szpada potrafił rzucić koks
na stół, którym napierdalało się 20 osób. Towarzystwo tańczyło na stołkach i tak dalej.
Albo na przykład przekupywaliśmy ciecia na basenie, wciągaliśmy koks na brzegu, po
czym wszyscy – laski i chłopaki – wskakiwaliśmy do wody i bawiliśmy się w najlepsze.
Cieć dostawał flaszkę i siedział cicho. Urządzaliśmy sobie takie różne, śmieszne imprezy.
Ile miałeś wtedy lat?
A ze 32. Coś takiego. Ja na szczęście oprócz ćpania miałem swoje zajęcia.
Pokłóciłem się z Bolcem. Kazałem mu sprzedać perkusję, zająć się rapem i wypierdalać z
mojego zespołu, bo jest w nim miejsce dla tylko jednej gwiazdy… Nie może być tak, że w
kapeli jest dwóch kierowników, a Bolo miał tendencje do zarządzania. Znał się, nie był
taki durny, ale generalnie pokłóciliśmy się po raz kolejny o jakiś utwór. On twierdził, że
utwór jest na cztery, ja twierdziłem, że nie jest. Nie dogadaliśmy się i tak zakończyła się
nasza współpraca. Pyskował, pyskował i jeszcze raz pyskował, to w końcu się wkurwiłem
i go wyrzuciłem. Bolec miał dobre bębny, więc powiedziałem mu tak: – Sprzedaj tę
yamahę, kup sobie sprzęt nagrywający i zostań raperem, bo szczekasz i szczekasz, a z tego
grania na perkusji to nic nie będzie.
Jak mu powiedziałem, tak zrobił. Sprzedał bębny, kupił sprzęt nagrywający i w
krótkim czasie został znanym raperem Bolcem, który nagrał płytę Żeby było miło dla EMI
Music Poland. Bolo robił karierę, a ja dalej klepałem, kurwa, bidę. Handlu haszyszem też
już nie było. Co prawda Homo Twist i Püdelsi zaczęli już powoli coś grać, ale byłem
niestety w dalszym ciągu wkręcony w alkoholizm i heroinizm z powodu zespołu, w
amfetaminizm, bo pełno było tego na rynku, i w okazjonalny kokainizm, kiedy tylko
pojawiał się Szpada. Niestety doszło w końcu do strasznej łapanki i Ritmo Latino trafił
szlag. Zrobiło się to zbyt jawne. Szpada częstował nieodpowiedzialnych ludzi. Ktoś go
sypnął. Wiesz… Jak ktoś sypnie w knajpie koks na stół i zaprasza wszystkich do
ciągnięcia, to można się spodziewać, że i jego w końcu ktoś sypnie. Szpada dla odmiany
sypnął Ritmo Latino i tak skończył się ten epizod (śmiech). Zaatakowali go w mieszkaniu.
W maskach przyjechali, towar mu zabrali i ze dwa czy trzy latka go potrzymali. Już nigdy
później nie widziałem ludzi z Ritmo Latino, ale był to fajny okres.
Pamiętam też amfetaminową wizytę u Pytona. W jego mieszkaniu zwisały z sufitu haki
i łańcuchy w dużych ilościach. Był to oczywiście pomysł jego pierdolniętej laski, która
podwieszała go na tych hakach. Ona w ciąży, ten na amfie plus te haki… Mówię: – Jezus…
Co wy tu robicie?
A ona:
– To ty nie wiesz? To ja ci pokażę zdjęcia!
I wyciągnęła zdjęcia ze swoich amerykańskich imprez. Ona była pod tym względem
całkowicie bezwstydna. W żaden sposób nie była zażenowana faktem, że była prostytutką.
Uważała to za taki po prostu styl życia. I faktycznie miała sporo tych zdjęć. Jak ja bym
zobaczył swoją dziewczynę na takich fotach, to musiałbym chyba zrewidować swoje
poglądy, a Pyton jakoś to łykał. Do dziś są razem, mieszkają w Ameryce. Pyton daje
czasem sygnały stamtąd. Jest tam jakimś komputerowym cwaniaczkiem. Z mojego
rozeznania cały czas wali hermana. Jest daleko, więc z powodu tego, co mówię, krzywda
mu się nie stanie. Jedno jest pewne – ponieważ przebywa w Chicago, heroiny mu nie
zabraknie. Szpadę dupnęli i zamknęli na kilka lat w Katowicach. Nie wiem, czy nie był
przypadkiem świadkiem koronnym. Chłopcy z Ritmo Latino poznikali niczym kamfora. Nie
wiem, czy kiedykolwiek ich złapali, ale coś dziwnie mi się wydaje, że za wszystkich
beknął Szpada. A krakowska policja, wiesz… Wielkie artykuły z cyklu „Rozbita siatka
przemytnicza”, „Doskonale zorganizowany proceder”… Policja wyglądała na całkowicie
zaskoczoną. Zdawało im się, że rozbili świetnie działający gang, doskonale zorganizowaną
strukturę. A struktura polegała na tym, że Szpada wszystkim rozdawał, a w Ritmo nie szło
kogokolwiek spotkać. Nie był to żaden zorganizowany gang (śmiech). Gówno prawda!
Może gdyby byli lepiej zorganizowani, to działaliby dłużej, a może nawet do dziś. Nie
byłoby źle, bo mieli świetny towar z dobrej ręki. Uwierz mi, że oprócz wizyt
amerykańskich już nigdy później nie wciągałem tak dobrego koksu, który działał długo, nie
powodował kleszczenia, impotencji i nie musiałeś co chwila biegać do kibla, żeby
dociągnąć kolejną kreskę. Pamiętam też, że po tym koksie nie było ciśnienia na alkohol.
Dwa niuchy od Szpady wystarczały, żeby przetańczyć cały wieczór. Już nigdy później nie
wciągałem tak zajebistej kokainy i też nigdy później nie przypominam sobie tak luźnej,
swobodnej, narkomańskiej atmosfery, kiedy nikt się nas nie czepiał. Można było palić
marihuanę w lokalach, można było brać prąd od ludzi, podłączać elektryczne sprzęty i grać
na streecie. Robiliśmy takie rzeczy. Ludzie bez dyskusji pomagali. Słyszałem tylko: –
Dawaj kabel! Już gramy! Niech w tym kraju wreszcie będzie wesoło!
Był to taki świeży oddech po komunie, kiedy bardzo dużo było wolno. Nikt się nie
czepiał, nikt nikogo nie sprzedawał. W momencie, gdy zgarnęli Szpadę, a policja
przypisała sobie kolejną wielką zasługę, zrozumiałem, że skończył się pewien etap. Był to
etap freelancingu, swobodnej działalności, samowolki, a teraz już będziemy mieć nową,
kurwa, śrubę. Na koniec wygrało SLD i wtedy już całkiem zgłupiałem…
Żyliście przez chwilę w pewnym zawieszeniu – komuna już upadła, a nowy
system dopiero powstawał.
Uwierz mi, że brak struktur mógłby trwać do dziś! Ten przejściowy moment był
naprawdę fajny. Ty załapałaś się dopiero na zhierarchizowane, katolickie struktury, drogi i
chujowy koks, marihuanę, którą trzeba kupować, a którą dawniej sobie rozdawaliśmy, i tak
dalej. Pamiętam czasy, kiedy jeden gram ważył jeden gram, a nie 0,9. I u mnie też tak było,
kiedy handlowałem haszem z Bolcem. Byłem uczciwym dilerem. Bolo czasem mnie za to
opierdalał: – Co ty, Maciek, dajesz takie duże porcje?! Później ludzie narzekają na moje!
– Jakie duże porcje? Grama daję. To ile ty dajesz?
– Nie daje się grama! Mniej się daje! 0,8 się daje!
– Kurwa, Bolo… Już nie bądź taki oszczędny!
– Nie o to chodzi! Później ludzie przychodzą i mają pretensje, że ja sprzedaję za małe
porcje.
– To weź doważ, chłopie.
W takich momentach przypominałem mu niemieckiego dilera, którego poznałem w
Berlinie, który nic nie ważył, tylko po prostu obcinał obcążkami z wielkiej płachty,
żadnego ważenia tam w ogóle nie było. A u niego, to wiesz… Waga i akcja „Albrecht
Diler” (śmiech). W Bolcu walczyły dwie cechy. Z jednej strony był cwaniakiem i drobnym
przestępcą, a z drugiej – był jednak artystą. Jak ja mówiłem na przykład, że każda praca
hańbi, to on się oburzał: – Jak to?! Przecież czasami chłopaki potrzebują iść do pracy, coś
zarobić!
A ja dalej:
– Bolo, praca hańbi.
On tego nie rozumiał. W pewnych chwilach odzywał się w nim osiedlowy robotnik.
Coś w stylu – jak trzeba, to trzeba – bierzemy łopatę i kopiemy, robimy (śmiech). No a
potem, jak sobie znowu zajarał albo wziął kwasu, to potrafił wymyślać z czapki długie,
zajebiste teksty. Improwizował poetycko i trzeba przyznać, że naprawdę potrafił to robić.
Wtedy okazywało się, że jest wśród nas talent, jest wśród nas artysta. To było ewidentne.
Dużo osób mu to mówiło, więc oczywiście łapał swojego syfona. Był pewniakiem. Chciał
być gangsta i być może właśnie to go zgubiło. Zmarł na atak trzustki.
Bardzo wielu moich młodszych kumpli, typu Bolo czy Rafał Kwaśniewski, patrzyli na
ten mój etos, na to moje ćpanie i chcieli być tacy jak ja. Tyle że ja zawsze spadałem na
cztery łapy, a oni lądowali w bagnie. Wrócimy jeszcze do tych historii, ponieważ jest to
temat rzeka. Rafał wylądował na cztery lata w więzieniu, a Bolo, kurwa, zmarł. Chcąc być
tym samym co ja, pobłądzili i de facto tym samym w ogóle nie byli. Oczywiście Bolec miał
częsty kontakt z koksem, ale – umówmy się – od koksu tak szybko się nie umiera, więc to
nie było tylko to, musiało być coś jeszcze. Ja też brałem heroinę czy wielokrotnie
zmasakrowałem się amfetaminą, ale jednak zawsze udawało mi się jakoś z tego wyjść. Po
kilku dramatycznych stanach, przez które przeszedłem po amfie, obiecałem sobie, że nigdy
więcej świadomie nie wezmę tego gówna. Chociaż oczywiście zawsze może się zdarzyć,
że ktoś podsunie ci kokainę, która będzie wymieszana z amfą. Mając tę wiedzę, staram się
unikać sytuacji tego typu.

69 Czuby – kwiatostan żeńskiej odmiany marihuany; część rośliny zawierająca najwięcej THC.
Wpierdol od taksówkarzy
Akcja ma miejsce w tym samym czasie, kiedy przygody z Pytonem. Mieszkałem już z
Ewą. Jak już wspominałem, nasze mieszkanie przypominało nieco squat. Odbywały się tam
próby zespołów, więc było dużo hałasu, co dzielnie znosili sąsiedzi. Były lata 90. i ludzie
mieli dużo większą tolerancję niż teraz. Zdarzało nam się oczywiście wracać z miasta po
pijanemu, zwyczajnie nawaleni. Dużo się wtedy piło. Jak już było za co, to człowiek
chętnie się upił, żeby nie myśleć za bardzo o kolacji. Generalnie była bida. No i była taka
sytuacja, że mieliśmy też psa. Któregoś dnia postanowiłem normalnie wziąć psa z azylu.
Uparłem się, że koniecznie muszę go mieć. Jakoś było mi to potrzebne. Długo nie pożył,
może kilka lat, ale było to fajne zwierzę. Daliśmy mu na imię Zenon. Pamiętam, że nawet
pojechałem z nim do Jarocina. Pies ten panicznie bał się wystrzałów, huku, tłumu, nie lubił
ludzi, więc wiesz… Tak sobie z nim było na festiwalu. Pamiętam też, jak kiedyś podczas
spaceru w Krakowie usłyszał okrzyk: „Cra-co-via!” – który ledwo do nas dotarł z
odległości piętnastu kilometrów – od razu schował ogon pod siebie i zrobił akcję
„zrywka”. Nie wiedziałem, co jest grane, nie?
Wziąłeś go ze schroniska, więc nie ma się co dziwić – miał swoje traumy.
Miał swoje dziwne zwyczaje. Był typowym psem z azylu. Bardzo kochałem Zenona,
ale nie umiałem się z nim porozumieć, bo ja chciałem się z psem drażnić na ostro, a on był
jednak po przejściach, więc efekt był taki, że bardziej chodził za Ewą. I była jakaś taka
akcja, że byliśmy na mieście i mieliśmy ze sobą rower. Ewa uparła się, żebym wziął ją na
ramę i tak dotrzemy do domu. Mówiła:
– Bierz mnie na bagażnik. Nie będziemy przecież prowadzić tego roweru. Jedziemy!
Usiłowałem protestować:
– Jesteśmy, kurde, pijani! Zobaczysz, że zaraz będzie z tego jakaś bryndza…
Ale ona dalej ciągnęła swoje:
– Nic nie będzie! Jedź, jakoś damy radę.
No więc ja prowadzę, ona na bagażniku i jeszcze do tego Zenon biegł za nami.
Mijaliśmy po drodze postój taksówkowy pod dworcem w Krakowie. Taksówek było co
najmniej 15. Pech chciał, że wjechałem gościowi w lampę. Kierowca się zapiekł, za nim
wyskoczyło ze trzech innych i zaczęli strasznie agresywnie się zachowywać. Zabrali mi
rower i wsadzili do bagażnika, tłumacząc, że przejmują go na poczet pokrycia kosztów, a
był to jakiś stary składak. Byli chamscy, skakali do mnie z łapami. Jeden z nich porządnie
mnie rozjuszył, a ja zamiast zachować, kurwa, spokój, bo było ich pełno, to wziąłem się za
napierdalanie w nich, bo byłem pijany. Jednego z byka, drugiego z byka, trzeciego z kolana.
Zacząłem rozrzucać ich po kątach.
Miałeś opowiadać o tym, jak dostałeś wpierdol od taksówkarzy, a tymczasem
okazuje się, że jechałeś pijany na rowerze, do tego w dwie osoby, zbiłeś kierowcy
lampę, a następnie rzuciłeś się do ataku.
Nie no, tak to też nie było (śmiech)… Oni mnie szarpali i dopiero wtedy
zaatakowałem. Nie wytrzymałem nerwowo, choć wiedziałem, że powinienem wytrzymać.
Alkohol mi to zrobił. Byłem zaprawiony w ulicznych bójkach. Stoczyłem ich co najmniej
50, jak nie więcej. No i jak już, kurwa, zobaczyłem, że trzech gości jest całkowicie
skasowanych i obcierają krew z twarzy, to z tych wszystkich taksówek, które tam stały, a
było ich z 15, jak nie lepiej, wyskoczyli goście i dawaj do mnie (śmiech)! Nie wiedziałem,
co robić – uciekać, stać czy co? Pomyślałem, że zajmę jakąś taką pozycję, żeby
przynajmniej nie zaszli mnie od tyłu. Przebiegłem kilkanaście kroków, stanąłem pod
drzewem i czekam na nich. Przez chwilę pomyślałem, że może mógłbym dać w długi palnik
i zwiać, ale nie mogłem tego zrobić, bo była tam ze mną moja małżonka i pies. Poza tym
chyba psychologicznie nie dałbym rady. Zawsze miałem z tym problem podczas zadym
politycznych. Nie mogłem zrozumieć, czemu ludzie tak szybko uciekają. No, w każdym
razie stanąłem pod tym drzewem i co tam jeszcze zdążyłem, to jednemu czy drugiemu
przyjebałem. Potem pamiętam, że leżałem na glebie, widząc dookoła siebie latające glany.
Jakoś tak sprawnie, sprytnie się zwijałem, że nie dostałem ani razu w łeb. Jeden z typów
miał czerwone buty z mocną podeszwą. Dostałem z tego jego buta w żebra i od razu
poczułem, że zrobiło mi się gorzej. Nie pamiętam już, jak to dokładnie było, ale chyba
musiałem inaczej, głośniej krzyknąć, bo nagle taksówkarze odstąpili, nagle wszyscy
zniknęli. Patrzę się do góry – Ewa stoi nade mną, a wystraszony Zenon nie wie, co robić.
Przyjechała policja i od razu wzięła się za nas, bo tamci krzyczeli:
– To oni! Bierzcie ich! To oni!
Mnie wzięli do jednej suki, a starą z rowerem i psem do drugiej. W takim składzie
pojechaliśmy na komisariat (śmiech). Miałem złamane ze trzy żebra, czułem się fatalnie.
Co prawda byłem jeszcze pijany i podekscytowany, ale już czułem, że porządnie boli mnie
bok. Na komendzie akcja „dmuchamy”. Ja miałem tylko 0,4, małżonka – 0,6 czy 0,8, pies
nie dmuchał (śmiech). Najśmieszniejsze było to, że Zenona zamknęli do osobnej celi.
Pomyślałem sobie wtedy: „Boże, co ten biedny pies musi przechodzić... Nie dość, że miał
takie ciężkie życie, to jeszcze teraz zamknęli go na komendzie na Mogilskiej”. Był to
gigantyczny moloch, piętnastopiętrowy budynek, który spokojnie mógłby być więzieniem.
Długo nas tam wałkowali, międlili, nie chcieli nas wypuścić. Mówię do nich:
– Puśćcie mnie. Chyba muszę iść na pogotowie, bo coraz bardziej boli mnie bok.
Chcieli kręcić nam sprawę. W sumie nie wiem, czemu nam, a nie tamtym. Zacząłem
się bronić:
– No nie, kurwa! Jak tak gramy, to my kręcimy im sprawę o pobicie.
Zacząłem nawijać z jednym z tych policjantów, że tak naprawdę, to zostałem chamsko
pobity, że mnie zaatakowali, więc się broniłem. Oczywiście okazało się, że jeden z tych
taksówkarzy ma coś złamane i oni zeznali, że to ja ich pobiłem, że to oni się bronili. Mimo
to gliniarz zagadał do mnie tak:
– A wie pan co? Tak między nami mówiąc, to im od dawna się należało.
Ja:
– No to skoro oni chcą mi kręcić sprawę, to jedyne, co możemy zrobić, to założenie
sprawy o pobicie.
Akcja „pozew na pozew”. No bo jak nic nie zrobię, to będę jeszcze musiał łazić na
jakieś rozprawy sądowe. Jestem pokrzywdzony, więc jak nie założę sprawy, to jeszcze sam
za to odpowiem. Tak to nie ma! Złożyłem zeznania i pozwałem ich. Był to dobry ruch. Jakiś
czas jeszcze przyłazili, ale koniec końców nic z tego nie wynikło, sprawie ukręcono łeb.
Później jeszcze parę razy przechodziłem koło tych taksówkarzy na ulicy, wypatrywałem
kutasów. Obserwowałem, jak stopniowo stają się coraz bardziej sfrustrowani, bo nie mają
pieniędzy. Kierowców było więcej niż pasażerów. W latach 90. panowała bida, więc
ludzie nie jeździli taksówkami tak jak teraz. Frajerzy stali na postojach, frustracja rosła. Za
każdym razem, jak koło nich przechodziłem, czyniłem sobie uwagi, naśmiewałem się z tych
panów. Straszne było to towarzystwo. I taką to miałem z nimi przygodę.
Jak leczyłeś połamane żebra?
Żeber się nie składa, więc po prostu leżałem na chacie i przez dobre trzy tygodnie
zażywałem zdobyczne środki przeciwbólowe, które w dużych ilościach dostarczał mi
Mietek (śmiech)… Powodowało to, że momentami nawet nieźle się czułem. To jest tak, jak
w tym angielskim dowcipie[70] – najgorzej było, jak się śmiałem, a oczywiście
odwiedzali mnie znajomi i nie wiadomo dlaczego wszystkim przychodziło na myśl, żeby
mówić śmieszne rzeczy. A właśnie zaśmianie się, kaszlnięcie i kichnięcie to trzy najgorsze
rzeczy, jakie mogą cię spotkać, kiedy masz złamane żebra. Mówię ci – tragedia (śmiech)!
Tak więc dobre trzy tygodnie musiałem przeleżeć w łóżku. Dostałem ciężki wpierdol.
Pamiętam, że naprawdę długo mnie bolało i w żaden sposób nie mógłbym w tamtym czasie
śpiewać czy czegokolwiek wykonywać. Nie dałbym rady. Przeżyłem całe mnóstwo sytuacji
podobnych do tej. Umówmy się: włócząc się po kraju i grając na ulicy, stoczyłem masę
takich bójek. Próbowałem to nawet kiedyś policzyć. Momentami zdawało mi się, że
zaliczyłem około stu takich akcji, ale teraz wiem, że na pewno nie aż tyle. Myślę, że z ręką
na sercu mogę powiedzieć, że miałem przynajmniej 50 starć ulicznych.
Masz sporą bliznę na nosie. Opowiesz, kto ci to zrobił i jakie było tło tego
zajścia?
Jest to historia z gatunku przygód alkoholowych. Dostałem potężny strzał nożem. Był
to czas, kiedy włóczyłem się z Denaturką, a Denaturka była wtedy, kiedy był Tymiński.
„Ach proszę pani”
Ach proszę pani proszę pani
Niech mnie pani więcej już nie rani
Już dosyć nie chcę nie chcę za nic
Niech nie rani mnie pani nie pani
Niech skończy się już to ranienie
Bo ja nie jestem do ranienia
Co kiedyś piękne teraz zwiędłe
Cynizmem przeżarte – schemat
Ulica śpiewa hymn o dolarze
A wolni grażdanie szczerzą szczerby
I Polska Polska űber alles
Faszyści grupami jak psy na ulicach miast
Próbują noży na mej twarzy
Polska Polska ponad wszystko
W kleszczach milczenia pociągiem jadę
Pani bardziej samolotami
Których się pani trochę boi
Tak ciągle się oddalamy zbliżamy
Taki życiowy es-flores
Na pani miejscu już dawno bym go rzucił
Dałbym rozsądkowi głos
I miłą melodię zanucił
Zima – która to już zima
Doprawdy zbyt dobrą mam pamięć
Wina – która to już wina
Dlaczego tak dobrze pamięta się to co złe
A przecież tak dobrze cię przytulić
I miłą melodię zanucić
Ono setine seti maria
Dana elito ne pa er
O no setine seti maria
Irija sino deside
Szante szante dana elito
Irija date maj
Simon simon idarineo
Ride vau ride vau
Majer repijas
Tiarra botisz ri sivanon
Se mori del le par
Iridamon iridamon
Szante szante dana elito
Irija date maj
Simon simo da fe
Ride vau ride vau
Na ulicach Krakowa szerzył się wówczas maksymalny bandytyzm. Pamiętam, że
widziałem scenę, jak naziskinopunk z jakimś drugim ewidentnym, łysym naziolem ganiali
ludzi po mieście. Nazipunk miał w jednej ręce nóż, a w drugiej sprężynę od łóżka. Trwa
gonitwa, a tu nagle podjeżdża suka i policjanci krzyczą do łysego:
– Hej, halo! Chodź no tutaj! Co tu się dzieje?!
I ten nazipunk podchodzi do nich, do tej suki, a drugi naziol czeka z boku. Trzymając
narzędzia za plecami, podszedł do policji, nachylił się do radiowozu i zaczął z nimi gadać.
Frajerska psiarnia bała się, kurwa, wyjść! Scena ta miała miejsce tuż przy wyjeździe z
Floriańskiej, na samym środku Rynku. Stałem i obserwowałem. Pomyślałem sobie wtedy:
„Co to się, kurwa, dzieje w tym wolnym kraju? Takich rzeczy to ja jeszcze nie
widziałem…”. I wyobraź sobie, że w tym momencie pojawia się dwóch koników, czyli
handlarzy złotem i walutą. Doskonale ich znałem. Ja się patrzę, a oni podchodzą z boku
naziola i nazipunka i zaczynają dosyć fachowo ich napierdalać – z nogi, z kolana i tak
dalej, nie? Zneutralizowali ich. Policjanci nawet nie wyszli z suki. Konikowania już niby
nie było, a tu nagle taka akcja! Chyba po prostu współpracowali z policją, bo podejrzanie
profesjonalnie skuli tych nazioli. Policja przez okno podała konikom kajdanki i dopiero
potem po nich wyszli, załadowali do suki i odjechali. I wyobraź sobie, że chyba nawet tego
samego dnia wieczorem, idąc z Denaturką i Cikiem, spotkałem gościa od sprężyny i kosy.
Byłem pijany jak bela i chyba trochę naćpany. Widzę, że naprzeciwko mnie stoi ten sam
kolo i nawija do mnie:
– Co, kurwa, Maleńczuk? Coś ci się nie podoba?
A ja na to:
– A chodź tu, kurwa! Zapraszam…
I idę do niego! Poczułem, że zanim zdążyłem mu przypierdolić, sam otrzymałem cios.
Myślałem, że strzelił mnie z piąchy. Wydawało mi się, że nic mi nie zrobił, bo nawet mnie
nie zachwiało, więc sam sprzedałem mu swojego strzała, po czym typ padł. Gość
załatwiony, więc odwróciłem się na pięcie i spokojnie sobie idę. Przerażona Denaturka
krzyczy za mną:
– Rany boskie, Maciek! Jak ty koszmarnie krwawisz!
– Lekko mnie uderzył, nic mi nie jest.
Podała mi lusterko i mówi:
– Sam zobacz, co masz na twarzy!
Patrzę w to lusterko i co widzę – wzdłuż całego nosa mam około
pięciocentymetrowego sznyta i coś jeszcze koło oka. Wpakowałem się do pierwszej
lepszej apteki i mówię do baby w okienku:
– Niech mi pani da jakiś opatrunek, bo krwawię.
Baba w krzyk:
– O, Jezus Maria! Jak pan wygląda! Niech pan stąd natychmiast wyjdzie!
Byłem pijany, więc nic nie czułem. Myślałem, że nic mi nie jest. Tyle tylko, że krew
kapała mi na koszulę. Cały gors miałem we krwi. Aptekara zaczęła mnie opierdalać:
– Niech pan jedzie na pogotowie! Ma pan wielką ranę na twarzy!
– Po co? Będę miał bliznę, będzie fajnie…
– A co pan w ogóle mówi! To trzeba szyć! Niech pan natychmiast jedzie na ostry
dyżur!
Nie wiem czemu, ale cały czas wydawało mi się, że to jakoś samo mi przejdzie, że
jakoś samo się zagoi. Byłem pijany, więc wiesz… Pojechaliśmy w końcu na to pogotowie,
a tam wszyscy w szoku! Lekarz mówi do mnie:
– O rety, jaka rana! Od czego pan to ma?
– Mam to od noża.
– W takim razie musimy zakładać sprawę. Otrzymał pan cios nożem, a to jest
kryminał. Takie rzeczy musimy zgłaszać na policję. Jakby to była bójka czy wypadek, to co
innego, a to jest intencyjny cios nożem, proszę pana.
Nie pamiętam, jak dokładnie się to skończyło. Doktor powiedział, że musi zgłosić
sprawę, ale nic z tego chyba nie wyszło. Założyli mi kilkanaście szwów. Rana przyzwoicie
się zagoiła. Łażąc później po mieście, widywałem tego nazipunka. Wyglądał coraz gorzej.
Było po nim widać, że jest całkowicie złym człowiekiem. Cały był pochlastany. Wiadomo
było, że prędzej czy później kogoś zabije. Mnie strzelił dla przyjemności.
Wiesz co, to jest tak, że jak ktoś strzela w twarz, to robi to dla przyjemności. Jakby
chciał mnie zabić, to strzeliłby mnie w korpus i wtedy to już naprawdę miałbym kłopoty.
On tak po prostu chodził sobie po Rynku z kosą i ciął ludzi. Miałem wrażenie, że podczas
naszej scysji wyprowadziliśmy cios jednocześnie. Jebany mańkut strzelił mnie sierpowym.
Nie spodziewałem się, że jest leworęczny. Był mniejszy, niższy, więc mnie wyprzedził.
Parę milisekund później sam oberwał. Dziabnął mnie i dało się odczuć, że sprawiło mu to
frajdę.
Na koncertowym albumie Homo Twist Live After Death zapowiadasz piosenkę
Krew na butach stwierdzeniem trafnie podsumowującym opisaną powyżej historię i
jej podobne – mówisz, że z bliżej nieokreślonych przyczyn krakowscy chłopcy nie
lubią dziewczyn, tylko lubią noże…
To im zostało do dziś. Paranoja. Uwierz mi, że po tej akcji zacząłem się zastanawiać,
jak niby będzie dalej wyglądało moje chodzenie na Rynek. Miałem za sobą coraz więcej
bójek, w związku z czym miałem coraz więcej wrogów. Po mieście łaziło coraz więcej
skinheadów, którzy mnie nienawidzili. Wielokrotnie, zwłaszcza podczas sylwestrów,
toczyłem różne, czasem dosyć ciężkie boje. Napierdalałem ich.
„Krew na butach”
Chłopcy w naszym mieście
Mają charaktery ciężkie
Noszą noże kastety
Chętnie biją kobiety
Chcą krwi chcą zadymy
Chętnie biją dziewczyny
Noszą noże kastety
Chętnie biją kobiety
Krew na butach
We znaki im się dały lekcje
Niezdrowe powietrze
Krew na butach na murze
Bazgrze dzieciak w mundurze
Tata w pokoju smutny i zły
Mama w kuchni połyka łzy
Bo chłopakowi przydarzyło się
Dwieście dziesięć za sto cztery osiem
Niewygodnie i prawdopodobnie nieskutecznie walczy się gołymi rękoma z kimś,
kto posługuje się nożem lub innym ostrym narzędziem.
No, zdecydowanie (śmiech)! Dlatego zacząłem kombinować, skąd by tu wytrzasnąć
pas góralski. Zamierzałem chodzić w nim na miasto, żeby jakkolwiek chronić bebechy.
Zastanawiałem się nawet, czy może samemu sobie taki zrobić, czy coś…
Zakładamy zbroję i dopiero tak przygotowani ruszamy w miasto (śmiech)…
No wiesz… Po takim wydarzeniu, jakie mnie spotkało, masz różne myśli, z cyklu „już
nigdy nie wyjdę z domu bez kastetu” i tak dalej. Zacząłem w końcu łazić z kastetem, ale
dalej nic z tego, bo prawda jest taka, że ile razy masz kastet, tyle razy nikt do ciebie nie
fika, nic się nie dzieje. Wiesz, o co chodzi… Dopiero jak wyjdziesz nieuzbrojony,
zapomnisz o tym, że w ogóle może być bójka, to dopiero wtedy ta bójka jest.
Mam paralizator i gaz pieprzowy.
Pewnie ani razu ich nie użyłaś, a jak były potrzebne, to ich nie było. Zgadłem?
Zgadłeś – w celach obronnych nie użyłam ich ani razu.
Miałem to samo. Ile razy wychodziłem uzbrojony na miasto, tyle razy absolutnie nic
się nie działo i moje uzbrojenie nie było do niczego potrzebne. Natomiast jeśli mam
podsumować ten temat, to muszę powiedzieć, że postanowiłem w pewnym momencie
przestać używać w bójkach rąk. Nie dość, że kutas rozwalił mi nos, to jeszcze miałem o
jego mordę rozpieprzone palce.
Zauważyłam, że wielu mężczyzn waszego pokolenia ma blizny po zębach na
knykciach.
Tak jest (śmiech)! Ale to jest głupota! Ja się już później nauczyłem, że nie warto walić
z piąchy. Dłużej mi się goiła rozbita ręka niż chlaśnięty nożem nos. Twarz miałem zaszytą i
szybko ją wyleczyłem, a łapa mi się jadziła, bo chuj miał brudne zęby. Pointa jest taka, że
później stosowałem na ulicy strzał z byka, starałem się nie używać rąk. Jeżeli już – to byk,
łokieć, kolano. Takie rzeczy, żeby nie niszczyć sobie dłoni, bo to się najgorzej goiło.

70 W kolonialnej bójce z dzikusami angielski lord otrzymał cios włócznią, która następnie utkwiła mu w piersi.
Przebiegający obok drugi lord z właściwą Anglikom flegmą zapytał:
– Boli pana?
– Tylko wtedy, gdy się śmieję – uprzejmie odpowiedział leżący.
Impreza amfetaminowa – nigdy nie zejdę
na psy
Tkwimy w latach 90. W połowie lub może trochę wcześniej. Rozwijała się kultura
klubowa, więc chcąc nie chcąc, chodziliśmy na te imprezy. Można było potańczyć, a ja
wciąż czułem się całkiem młodo. W sumie za czasów komunistycznych nie za bardzo
można było potańczyć, chyba że na dancingu, ale to w parach, więc to nie taki taniec, o jaki
mi chodziło. Chociaż na dancingi też chodziłem i było fajnie. Natomiast później wkroczyła
kultura klubowa i zaczęli pojawiać się ludzie, których nazwałbym new hippie. Oprócz nich
pojawiło się też dużo początkujących, łysych raperów z cyklu – ni to raper, ni to złodziej.
W tamtym czasie rap dopiero co wystartował, więc jeszcze nie za bardzo było wiadomo,
kim oni w ogóle są, ale było ich dużo i wyglądali jak zwykli bandyci. Ciągle był
nieograniczony dostęp do narkotyków z dawnych czasów – między innymi heroiny. Amfy
było całe mnóstwo. Pojawiły się też kwasy w dużych ilościach, bo chłopcy zaczęli
przywozić z Holandii. Knajpa Krzysztofory zaczęła wyrabiać się w poważniejszych
balangach i po którejś kolejnej imprezie tam wylądowałem z tamtejszą ekipą w jakiejś
willi. Ktoś powiedział, że przenosimy się do kogoś do domu, i poszliśmy. Było ze 30 osób,
a może nawet więcej. Muzyka grała cały czas. Jakiś taki, powiedzmy, funk. Było pełno
ludzi, których nie znałem, ale było też pełno ludzi, których znałem – trochę z Warszawy i
tak dalej. Do willi przybył też niejaki kolega Piotrek B., który przebywa aktualnie w
Stanach, i powiedział, że ma amfę. Zaraz przyszedł jakiś inny typ i pyta Piotrka:
– Ile masz tej amfy?
A ten wyciąga i pokazuje, że ma pełny, półlitrowy słoik.
Na to ten drugi mówi:
– A ja mam całą płachtę kwasu. Jak ktoś chce, to niech se wycina.
I rzucił na stół te kwasy, a Bondarek sypnął na stół amfę. Wszyscy wciągali. Totalnie
przegięliśmy pałę. Chłopcy pokroili kwasy i nałykali się ich jak wariaci. Ja kwasa nie
zjadłem. Naćpałem się wystarczająco amfą, która całkiem mnie otumaniła. Nie pamiętam
nawet, czy w ogóle był tam alkohol, ale chyba trochę było. Pamiętam natomiast, że w
pewnym momencie całkowicie zdemolowano sprzęt grający. Ludzie porozłazili się po
domu, gadając jedni przez drugich.
Do kogo należała willa?
Nie mam pojęcia (śmiech)! Trudno powiedzieć, kto był właścicielem, gospodarzem
czy ki chuj. Wiem za to, że był tam spory ogród i że wszędzie walały się duże ilości
syntetycznych narkotyków. Pamiętam, że czułem się coraz gorzej, a jednocześnie w żaden
sposób nie mogłem przestać podrygiwać, mówić do kogoś, chodzić, pałętać się. Nie
mogłem tego wytrzymać, męczyłem się. Wyszedłem na zewnątrz, a tu okazuje się, że jest już
jasno. Zobaczyłem, że po podwórku, z drzewa na drzewo skacze malutki kotek.
Podszedłem do niego, spojrzeliśmy sobie w oczy i wtedy zorientowałem się, że ten kot ma
całkiem oszalały wzrok. Zapytałem towarzyszy imprezy:
– Co zrobiliście temu biednemu kotu?
– Ktoś dał mu kwasa…
A to był taki kotek ze dwa kilogramy. Pomyślałem sobie: „Jezus Maria… Czy to
zwierzę to przeżyje?”. Przyglądając się szaleństwom kota, wydawało mi się, że jest
nadsprawny, ponieważ przeskakiwał z drzewa na drzewo jak szalony (śmiech)! Miał obłęd
w oczach.
Z całej tej imprezy najmocniej utkwił mi w pamięci moment, kiedy ludzie zaczęli
wychodzić na światło dzienne, czyli kiedy wszyscy wyszli na podwórko. Uwierz mi, że
wyglądali jak zombie lub górnicy, którzy po nie wiem ilu dniach wychodzą z ciemnej
kopalni. Wszyscy przysłaniali oczy. Na ich twarzach zaczęły się pojawiać zaognione
pryszcze. Patrzę w lutro i widzę, że mam to samo. Wszyscy są w pryszczach. Mówiłem do
siebie w myślach: „Co za syf! Ta impreza to jakieś kompletne gówno!”. Z nikim nie
mogłem się porozumieć. Próbowałem ze wszystkimi podjąć jakąkolwiek rozmowę, a nie
zarejestrowałem z tego nic konkretnego. Nic sensownego się tam nie wydarzyło. Willa
została zdemolowana, kot został naćpany, a ja mam syfy na mordzie i chcę iść do domu,
tak? Czuję się czczy, pusty, mam wrażenie, jakbym nałykał się plastiku. Całkowicie,
totalnie przedawkowałem amfetaminę. Była ze mną moja żona Ewa. Pamiętam, że
poszliśmy stamtąd i dotarliśmy na chatę. Postanowiłem, że kładę się spać. Byłem
wykończony po całej nocy, ale czułem jednocześnie, że nie ma najmniejszej możliwości,
żebym zasnął. Nie mogę leżeć, nie mogę wstać, nie mogę ruszyć ręką ani nogą. Myślę
sobie: „Będę liczył – może to coś pomoże”. I tak: „Jeden, dwa, trzy… Pięćset…”. I znowu
gonitwa myśli. Ilość myśli, jaka przeszła przez moją głowę, była przerażająca. Nie wiem,
jak długo tak leżałem. Może godzinę, a może dwie. W ogóle nie odpocząłem. Wstałem i
stwierdziłem, że w ogóle nie mogę jeść, mam nadmierną energię, a jednocześnie czuję się
zmęczony i nie mogę spać. Pomyślałem, że może spróbuję coś zrobić, pójść gdzieś na
miasto, zacząć grać albo sprzątać mieszkanie, to może mi przejdzie. Trudno mi powiedzieć,
co dokładnie się działo, ale wiem na pewno, że stan ten utrzymywał mi się przez cztery dni.
Miałem tego serdecznie, kurwa, dosyć. Chodziliśmy z Ewą po mieszkaniu, patrzyliśmy na
siebie, a ja zadawałem sobie pytanie: „Kiedy mi to, kurwa, wreszcie przejdzie?”.
Było okropnie. Mimo to jeszcze wielokrotnie później wciągaliśmy amfę, bo trafiały
się takie okazje czy takie po prostu były okoliczności. W pewnym momencie stwierdziłem,
że muszę zacząć zarabiać pieniądze, bo nie mam kasy. Wtedy już nie dilowałem. Była
knajpa, która nazywała się Kuźnica, do której dawniej mieli wstęp tylko partyjni. Któregoś
dnia okazało się, że mamy tam wjazd i jest tam jakiś organizator, z którym można się
dogadać na koncerty. Zaczęliśmy organizować bale maskowe i inne rzeczy. Grało
początkujące Homo Twist i pozapraszane przeze mnie różne krakowskie kapele, które
znałem. Przychodzili znajomi, płacili trochę grosza. Z takiej imprezy można było
cokolwiek wyszarpać, chociaż parę stówek. Można było zarobić. Znajomi, którzy tam
przychodzili, przynosili gigantyczne ilości amfetaminy. Przedawkowywaliśmy ją.
Wydawało mi się, że to pomoże mi w graniu. W krótkim czasie okazało się, że faktycznie –
mogę wypić nawet, kurwa, litr alkoholu i nadal stoję, nie przewracam się, ale jak biorę do
ręki gitarę i zaczynam grać, to ręka zamyka mi się na gryfie i nie mogę, kurde, odgiąć
palców. Nie mogłem grać, bo dostawałem skurczy. Prawdopodobnie miałem jakieś
maksymalne wybicie magnezu z organizmu – tak jak to amfa wszystko wybija. Dostawałem
takich skurczy, że nie mogłem odgiąć palców od gitary. Kiepsko to wychodziło. Pamiętam
sytuację, kiedy nagle przyszedł Miarka i mówi:
– Mam amfę.
Ja:
– No to dawaj.
Wyszliśmy na zewnątrz z Kuźnicy, sypnęliśmy na parapet, oczywiście znowu za dużo,
pociągnęliśmy na szybko do nosa, odwracam się, a tu cały, kurwa, postój taksówek, w tym
znajome twarze z postoju przy dworcu. Przenieśli się na ten akurat wieczór ze swojej stałej
miejscówy, bo w Kuźnicy coś się działo. Ja się patrzę, a tu znajome twarze patrzą na mnie
wytrzeszczonymi gałami. Wykrzykiwałem w ich kierunku teksty z cyklu: „Dobra, dobra!
Jutro doniesiecie, gdzie trzeba, chuje… Donoście gnoje!”. Pamiętam, że później poszedłem
do domu i napisałem na tej amfetaminie kilka piosenek pod rząd. Między innymi utwór
Miasto Kraków, gdzie pojawia się tekst „taryfiarze na etacie”. To było tak, że piosenka już
była, ale zmieniłem tekst. W pewnym momencie zorientowałem się, że całe mnóstwo
taksówkarzy ma drugi etat na policji. Napisałem też tekst Narkomanka, opisujący przygody
trzech dziewczyn, z którego jestem bardzo zadowolony. Dwie z nich żyją – Kaśka
Hordyńska i Agata Dudek. Floribertina Kalala zmarła. Chyba już o tym mówiliśmy, ale
dopiero teraz przypomniałem sobie, w jakich okolicznościach napisałem tę piosenkę.
W ogóle dużo było wtedy dziewczyn, które się stoczyły. Była wśród nich Denaturka,
ale była też taka jedna Magda, która straciła oko. Piękna dziewczyna została nagle
jednooka, bo naćpana gdzieś na melinie bawiła się strzykawką, w której był bezwodnik
kwasu octowego, którym z niewiadomych przyczyn psiknęła sobie w oko, które w ten
sposób straciła. Nie wiem, jak to było, czy ktoś ją potrącił, czy co się tam wydarzyło.
Później chodziła albo w ciemnych okularach, albo z przepaską na tym oku, jak łapała ją
fantazja. Najlepsze jest to, że nadal miała branie (śmiech)! Miała dupę i cyc i była
strasznie puszczalska. W każdym razie mogę powiedzieć tyle, że dużo dziewczyn kończyło
się wtedy na moich oczach. Ale nie tylko dziewczyn, w ogóle ludzi typu Rafał
Kwaśniewski czy Bolo. A dziewczynom maksymalnie to szkodziło.
Zawsze uważałem, że kobietom nie należy dawać narkotyków i utrzymuję tę zasadę do
dziś. Dziewczynom najczęściej tak się to podoba, że w krótkim czasie niestety, ale idą na
dno. Dobrym przykładem czegoś takiego była laska, której imienia nie pamiętam, ale wiem
na pewno, że była właścicielką knajpy Jemioła. Była strasznie wyniosłą hrabianką z
lokalem w centrum miasta na Floriańskiej, gdzie schodziły się freaki. Sprzedawała tam
piwo, wino, wódkę. Przychodziły tam tłumy ludzi. Była wyniosła, z nikim za bardzo nie
chciała się kumplować. I pamiętam, jak przez te dragi, a głównie amfę, stopniowo
przemieniła się w menelicę. Nagle zobaczyłem ją w wydaniu „sweter do kolan, dwa psy na
sznurku”. Nie mogłem uwierzyć, że to ta sama laska! Jemioła poszła w diabły, trzeba było
ją sprzedać. Doszło nawet do jakiejś sytuacji, że laska ta spadła z balkonu. Ta wyniosła
osoba nagle bardzo mocno się stoczyła.
Teraz przypominam sobie, że wiele osób w tamtym czasie źle mi życzyło. Zdaję sobie
sprawę, że byłem upierdliwy, niejednemu dałem w mordę, nie przez wszystkich byłem
lubiany. Bardzo wiele osób źle mi życzyło i dawało mi to do zrozumienia. Między innymi
grupy skinheadów, którzy regularnie na mnie polowali. Mieli ten problem, że oni polowali
na mnie, a ja polowałem na nich. Ja akurat lubiłem się bić (śmiech)… Pamiętam scenę, jak
stanąłem naprzeciwko pięciu czy sześciu takich, zapraszając do startu, i nic się nie
wydarzyło – nie mieli odwagi wystartować. Niedługo później, czyli kiedy napisałem hymn
Cracovii – spotykałem na meczach bardzo wielu z tych, którym dałem w mordę albo z
byka, i musieliśmy przybić sobie piątkę (śmiech). Uwierz mi, że mam tam szacunek…
Zawsze było wiadomo, że jestem gościem, który się nie cofa.
Jak to się stało, że napisałeś hymn Cracovii?
Wynikło to z tego, że mieliśmy z Püdelsami koncert na stadionie Wisły. W związku z
tym pomyślałem sobie, że będąc na stadionie Wisły, najfajniej byłoby krzyczeć:
„Cracovia”! (śmiech) Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Wykrzykiwałem też hasło: „Nigdy nie
zejdę na psy!”, oczekując, że za chwilę na scenę wtargnie rozwścieczona bojówka Sharks i
mnie zabije, ale oczywiście, jak zwykle nic się nie stało (śmiech). Spokojnie zszedłem ze
sceny i poszedłem w swoją stronę. Później miałem wieczór autorski, na którym
recytowałem fragmenty Chamstwa w Państwie. I na ten wieczór autorski przyszła grupa z
Cracovii – chłopcy i dziewczyny. Mówili, że słyszeli, jak wołam: „Cra-co-via!” na
stadionie Wisły i że im się to podobało. Zaprosili mnie na mecz. Parę razy przyszedłem,
spotkałem się z zarządem, spotkałem się z Filipiakiem [Janusz, prezes Cracovii – przyp.
red.], zrobiłem sobie zdjęcie w koszulce i w końcu po prostu napisałem ten hymn. Chyba
grałem jeszcze wtedy z Püdelsami, chociaż tak dokładnie to już teraz nie pamiętam. W
każdym razie wiem, że wziąłem Mietka na miasto, zapaliliśmy blanta, ja wziąłem kartkę i
długopis i ustaliłem, że wracamy do domu z gotowym hymnem dla Cracovii. I mniej więcej
tak się wydarzyło. Chodziłem z Mietkiem, który tak naprawdę to jest Wiślakiem, ale
mniejsza o to. W każdym razie chodziliśmy razem i darliśmy mordę na całe miasto:
„Cracovia i jej barwy dwie, Cracovio, po prostu kocham cię”. Ewidentnie szukałem guza,
a Mietek razem ze mną, bo wiedział, że jak jest ze mną, to może. Guza nie znaleźliśmy, ale
czuliśmy się bardzo dumni. Pojechałem z tą piosenką na jakieś święto Cracovii, gdzie
jebnąłem ją a cappella, bo jeszcze nie było żadnej orkiestracji. Ktoś nagrał ten wykon i
wrzucił na YouTube’a. Zaczęło robić się o tym głośno, ludzie zaczęli dzwonić do mnie w
tej sprawie. W końcu znalazł się jakiś kretyn, który zorganizował studio i jakiegoś muzyka,
który zrobił orkiestrę na samplerze, a ja zaśpiewałem. Mówił, że teraz to my niby zrobimy
singielki po 5 złotych, rozprowadzimy je i podzielimy się fifty-fifty. Zgodziłem się. Kolo
zrobił singielki, sprzedał je, po czym zniknął (śmiech). Ale za to za każdym razem, kiedy
odbywa się mecz, cały stadion śpiewa moją pieśń. Jest tam słynne hasło „nigdy nie zejdę
na psy”. Zarząd Cracovii już wielokrotnie prosił mnie, ażebym usunął lub zmienił te słowa.
Za każdym razem odpowiadam, że nie mogę tego zrobić z dwóch powodów – po pierwsze
jest to główne hasło Cracovii, a po drugie określenie to wcale nie jest obraźliwe wobec
Wisły, gdyż są psami (śmiech). Wisła to klub z policyjną tradycją. GTS – Gwardyjskie
Towarzystwo Sportowe. Tłumaczyłem, że to określenie czy pojęcie ma nieco szersze
znaczenie, na zasadzie: zawsze trzeba być człowiekiem, choć tak łatwo zejść na psy.
Mówiąc krótko, „nigdy nie zejdę na psy” oznacza tyle, co „zawsze będę trzymał fason”.
Hasło to było też zawołaniem do tych wszystkich graczy Cracovii, którzy z powodów
merkantylnych, finansowych przeszli do Wisły, bo bywały też takie akcje. I wtedy mówiło
się o takim osobniku, że zszedł na psy.
Śmierć Johna L.
Byłem w środkowym okresie grania na ulicy. Generalnie próbowałem zaczepić się,
gdzie się da. Opowiem teraz o ciężkim alkoholizmie, czyli de facto czymś, czego bardzo w
Polakach nie lubię. W sobie również. Tego, że wszyscy do pewnego stopnia jesteśmy
zmuszeni do bycia nałogowymi alkoholikami.
Zmuszeni przez kogo lub co?
Jesteśmy zmuszeni kulturowo. Chrzciny, pogrzeby, pobory do wojska. Wszelkiego
rodzaju imprezy odbywają się w Polsce przy wódzie, i to przy ostrej wódzie.
Niemałe zasługi ma tutaj poprzedni system, w jakim funkcjonowaliśmy.
Niech ci będzie. Ale wiem na pewno, że polski chłop pił już wcześniej. Umówmy się
– Polacy piją od dawien dawna. Poczytaj sobie Dyzmę, jak się wtedy pijało, jak wojskowi
pijali, wiesz…
W rozdziale o wariatkowie opowiadałeś o dwóch góralach, których przywieźli na
twój oddział w stanie ciężkiego delirium. Takie sytuacje były za komuny na porządku
dziennym?
W czasach mojej młodości piło się do spodu. Ludzie przemieniali się w szmaty. Było
tego pełno na moim osiedlu. Było tego pełno dookoła mnie. I umówmy się, że do pewnego
stopnia zawsze nienawidziłem alkoholu i pijanych ludzi. Pierwszy raz napiłem się w wieku
siedmiu lat, ale dalej nie lubiłem pijanych ludzi.
A kiedy pierwszy raz się upiłeś?
Mniej więcej wtedy, kiedy zakończyłem przygodę sportową. Chociaż jako sportowiec
też parę razy się upiłem. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Natomiast nie byłem w
ogóle uzależniony. Piłem okazjonalnie – jak przyszli koledzy i coś przynieśli.
W jakim wieku stałeś się uzależniony od alkoholu?
Ooo… To bardzo późno, moja kochana. Dopiero koło czterdziestego roku życia
uświadomiłem sobie, że jestem alkoholikiem.
Wtedy sobie uświadomiłeś, a ja pytam: kiedy się nim stałeś?
Myślę, że gdzieś koło trzydziestki, chociaż nie jestem tego taki pewny. Tak na
poważnie stałem się alkoholikiem, jak zrobiłem większą karierę, zacząłem więcej jeździć
na koncerty, robić więcej prób i spotykać się z zespołami. To wszystko było okraszane
piciem. Każdy koncert odbywał się przy wódzie. Podczas występów Püdelsów potrafiłem
wypić pół litra, będąc na scenie, nie licząc alkoholu wypitego w samochodzie, przed
wejściem na scenę i alkoholu, który wypijaliśmy po zejściu ze sceny. Więc myślę, że mógł
być to nawet litr dziennie. Miałem wtedy dużą odporność, ale to już było później, a ja chcę
ci opisać sytuację, kiedy pierwszy raz spotkałem się z ciężkim, tak zwanym artystycznym
piciem, kiedy było widać, że są to ludzie w głębokich ciągach alkoholowych. Zobaczyłem
to, gdy przyjechali do Krakowa kręcić film pod tytułem Śmierć Johna L. pod
przywództwem największego alkoholika z nich wszystkich, czyli pana reżysera Tomasza
Zygadły. Ja grałem wtedy na streecie. Różnie z tym graniem było. Była jesień czy zima.
Nawet nie za bardzo można było grać, bo było zimno. Coś takiego sobie przypominam. I
nagle przyjechała do Krakowa wielka ekipa. Wynajęli ze dwa czy trzy hotele, wszystkie
taksówki jeździły dla nich. Rozbijali się po mieście, wszędzie było ich widać z tymi ich
kamerami i z całym tym interesem. Okazało się, że kręcą film i w dodatku szukają
muzyków. Poleciałem w te pędy. Wziąłem swoją gitarę i momentalnie dostałem angaż.
Wpadłem w to towarzystwo, dali mi jednego, drugiego drinka, zagrałem St. James
Infirmary Blues i dostałem wielkie brawa. Od razu podniósł się hałas na mój temat. Padło
pytanie:
– Ej, koledzy, czy my nie mamy dla niego przypadkiem jakiejś roli?
Nie wiem, czy tę moją rolę dopisali, czy była ona już wcześniej. Tak czy inaczej –
dostałem ją. Może i była wcześniej. Chuj wie. Generalnie był to beznadziejny film o
polskim środowisku rockowym lat 80. Głównym wokalistą był Zbyszek Gąsior, którego
grał aktor Wojciech Wysocki, i było tam jeszcze paru innych aktorów, którzy udawali, że
potrafią grać na gitarach. Dramatycznie chujowo im szło. Wszystko to odbywało się na
terenie Krakowa, również w Rotundzie[71]. No i tam spotkałem tych ludzi i zorientowałem
się, że piją od samego rana. Zaczynali dzień od strzała i zabierali się do roboty, więc
można sobie wyobrazić, jak ta robota wyglądała. Wynajęli chyba ze 20 czy 30 taksówek,
które jeździły na ich zawołanie. W każdym z tych samochodów była wódka. Każdy z
kierowców miał obowiązek mieć flaszkę, którą wyjmował na życzenie ekipy i można ją
było łoić. Głupi przejazd taryfą z miejsca na miejsce w okolicach planu zdjęciowego
okraszany był alkoholem. Łoiło się tam po prostu cały czas. Sytuacja ta ciągnęła się mniej
więcej trzy tygodnie. Zagrałem swoją rólkę, a gdzie była wódka, tam strzeliłem banię. Oni
dla odmiany dopytywali się, czy mógłbym im załatwić jakąś trawkę. Przynosiłem im jakiś
chujowy stuff, a oni udawali, że palą i że są przez to bardzo psychodeliczni. Każdy dzień
zdjęciowy kończył się bankietem. Oni wszyscy mieli w chuj pieniędzy, a my wszyscy
byliśmy biedni jak myszy kościelne, nie mieliśmy kasy nawet na piwo.
Skąd przyjechała ekipa?
Oczywiście z Warszawy. Jak już wspomniałem – każdy dzień kończył się bankietem.
Na tych imprezach wszyscy – zaczynając od reżysera, poprzez scenarzystę, po głównych
aktorów – wygłaszali niekończące się mowy, wznosząc kolejne toasty. Co tam się, kurwa,
działo (śmiech)!
Gdzie odbywały się te imprezy?
Co chwila gdzie indziej. W Krzysztoforach, w hotelu Pod Różą, w Hotelu Polskim.
Mieli do dyspozycji pół miasta! Co wieczór inne wnętrze. Ja skumałem się z paniami od
wypłat, bo to najbardziej mnie interesowało. Czasem wystarczyło przenieść parę statywów
i już można było zarobić trochę grosza. Pamiętam, że nie tylko zagrałem tę niedużą rólkę,
ale też załapywałem się tam do wszelakich robót technicznych, co polegało na bajerzeniu z
paniami z biura i piciu flaszki w samochodzie. Generalnie miałem takie wrażenie, że
troszeczkę skradłem Zygadle i głównemu aktorowi Wysockiemu show (śmiech).
Wparowałem z tą swoją gitarą, z całą swoją historią, zaśpiewałem kilka bluesów i
wszystkie panie się we mnie zakochały. Wznoszono toasty na moją cześć. Pamiętam, że
właśnie tam spotkałem pierwszy raz Jana Kantego Pawluśkiewicza, który był wówczas
wielką gwiazdą. Nie wiem nawet, czy przypadkiem nie skomponował jakiejś piosenki do
tego filmu. Zbigniew Preisner też napisał kompletnie beznadziejną piosenkę Tym chlebem
prawdy, którą znam, nakarmię wszystkich was i biedny Wysocki musiał te brednie
wyśpiewywać. Film był kompletnie niedoświetlony, źle zmontowany. Gdzieś tam jakieś
poboczne, tylne role grali Püdelsi, z którymi chyba jeszcze wtedy nie miałem nic
wspólnego.
Kiedy to wszystko się działo?
A chuj wie. W końcu lat 80. Wiem, że była to taka sytuacja, że ja jeszcze nie grałem w
Püdelsach. W Püdelsach śpiewał wtedy niejaki Fuck-face.
W jakich okolicznościach zyskał ten pseudonim?
Püdel mu go dał. Fajny, nie (śmiech)? I oni na tym filmie udawali zespół. Byli
zatrudnieni jako zespół, wyglądali jak zespół i byli zespołem, którego liderem był ten głupi
aktor Wysocki. To wszystko działo się gdzieś pomiędzy śmiercią Piotra Marka, który już na
pewno nie żył, a moim przystąpieniem do Püdelsów.
Google podaje 1987 rok jako datę premiery filmu. Püdelsów poznałeś na planie
czy już wcześniej miałeś z nimi kontakt?
Już ich znałem. Byłem na kilku koncertach i uważałem, że są beznadziejni (śmiech).
Co za beznadziejny band! Jeszcze z tym Fuck-face’em, który wyśpiewywał po angielsku
niekończące się wstępy. A daj spokój… Ile może trwać wstęp?! Weź już śpiewaj, chłopie!
Kim był Fuck-face poza tym, że frontmanem Püdelsów?
To był jakiś Angol czy Amerykaniec. To wszystko były koncepcje Püdla, który w
ogóle non stop miał różne szalone pomysły, z którymi absolutnie nie można się było
zgodzić. I pamiętam taką scenę, że jesteśmy w hotelu, palimy blanty z członkami ekipy i
dochodzą do nas wiadomości z innego pokoju hotelowego, gdzie miała być kręcona scena
seksu. Okazało się, że aktor od pół godziny wali konia i nie chce mu stanąć, a reżyser
Tomek uparł się, że chce prawdziwy seks (śmiech)… Wszyscy pijani, wszystko
niedoświetlone, lampy się przewracają. W pewnym momencie przyszedł asystent i mówi
do nas:
– Z Tomka jakoś uszło powietrze.
Więc od razu ktoś krzyknął:
– Dawać taksówkę!
Asystent zaczął protestować:
– Nie! Oni już nie mogą…
I, kurwa, zapadła na planie dramatyczna decyzja, którą podjął chyba reżyser, że
wszyscy mają przestać pić. Zrobił przerwę w zdjęciach i wszyscy wyjechali gdzieś na
tydzień czy coś takiego. W każdym razie – zniknęli, nie było ich. Wrócili po tygodniu. Idę
przez miasto i spotykam zaprzyjaźnionego asystenta. Widzę, że gość ma wszystkie
paznokcie obgryzione do krwi. Zagadałem do niego:
– Oglądałeś TV, gryząc palce do krwi?
Właśnie wtedy pierwszy raz użyłem tego określenia (śmiech).
A on na to:
– Wiesz… W ogóle nie mogę sobie poradzić z tą abstynencją…
I złapał za w chuj zdarty paznokieć i na moich oczach – harat – krew bryznęła z palca,
dramat. Był to poważny pan scenarzysta, czy ktoś taki. Już dokładnie nie pamiętam. Mógł
być też kierownik planu. Wszyscy popuchli. Póki pili, to mieli jasny wzrok, dziarski chód.
Byli inteligentni, dowcipni i tak dalej. A jak przyjechali po tygodniu absty, to wyglądali,
jakby ktoś spuścił im wpierdol. Wszyscy mieli opuchnięte twarze, co poniektórzy
poobgryzane paznokcie, wyciągali jakieś, kurwa, leki i zaczęli wypytywać o heroinę. O ile
sobie przypominam, to zacząłem ją jednemu z nich załatwiać. Powiedział mi, że kiedyś
próbował i może to by go uspokoiło, więc pomogłem koledze (śmiech)… W ogóle cała
ekipa całkowicie się rozpadła, a film utknął w martwym punkcie, bo nie byli w stanie
kręcić. Na trzeźwo zrobili się niesympatyczni, nie chcieli płacić, jakieś klimaty z cyklu
„zamknięte drzwi”. Generalnie zrobiło się nietęgo. Minął kolejny tydzień, spotykam
jednego z nich i widzę, że jest podejrzanie zadowolony. Mówi:
– Tomek znowu zaczął pić! Kręcimy! W międzyczasie napisał ci rolę.
No i właśnie wtedy nakręciliśmy tę moją scenę. Miałem 26 lat, a tak mnie
ucharakteryzowano, że wyglądałem jak własny stary. Przyczepiono mi sztuczny zarost,
który jeszcze przez tydzień plątał mi się pod koszulą. W żaden sposób nie mogłem się go
pozbyć, odkleić. W każdym razie po robocie pojechaliśmy do jakiejś kolejnej knajpy na
Salwatorze[72]. Wnętrze, w którym się znaleźliśmy, wyglądało niczym z delirycznej wizji
alkoholika. Kazali umaić całą tę knajpeczkę pod drzewkami kolorowymi żaróweczkami.
Takie jakby święta tam zrobili. Widać było, że po tych dwóch czy trzech tygodniach
abstynencji oni znowu piją i są znowu w sztosie. Znowu kręcą, światełka się świecą.
Wrócili do starych nawyków i nakręcili film do końca. Film, który okazał się kompletnym
knotem (śmiech). W swojej roli mówiłem jakiś idiotyczny tekst, że jestem ostatnim
śpiewakiem z delty Missisipi. Co za bzdury! Biały gościu z Missisipi (śmiech)! Pamiętam
też scenę, jak przyszedł Kanty Pawluśkiewicz i zapytał mnie:
– A ty tu co? Kim ty jesteś?
Mówię:
– Śpiewam bluesa.
– Jak śpiewasz bluesa, to nie zrobisz kariery. Słyszałem już bluesa po chińsku,
portugalsku i hiszpańsku. To nie ma sensu. Bluesa mogą grać tylko czarni.
– Tak, oczywiście, zgadzam się, ale mimo że się z panem zgadzam, to ja jednak gram
bluesa.
– W takim razie nie wróżę panu kariery.
Tak więc dzisiaj pozdrawiam Kantego Pawluśkiewicza (śmiech)… I powiem tak:
stary, co powiesz teraz?
Zacząłeś od bluesa, ale w twojej zawodowej przygodzie znalazła się przestrzeń
dla wielu innych gatunków muzycznych.
Powiem tak – wyszedłem z bluesa harmonicznie, ale nigdy nie wyszedłem z bluesa
emocjonalnie. W tym, co robię, nadal jest blues. Jest w tym umiłowanie smutku, pewnej
ponurości, pewnych ciemnych stron życia, a też rytmy, groove’y funkowe, czyli te, które
lubię, wyszły właśnie z bluesa. Nadal uważam, że Kanty Pawluśkiewicz miał rację – że
blues przynależy się czarnym jak psu buda. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości.
Udało mi się zrobić karierę, ale faktycznie kto wie, czy właśnie wtedy nie wziąłem sobie
tego do serca. Już parę lat grałem tego bluesa na streecie. Kto wie, czy jak Kanty mi to
powiedział, nie zacząłem się dzięki temu zastanawiać, czy może nie spróbować czegoś
innego. W końcu wtedy zdecydowałem się na wokalizowanie w Püdelsach i tak dalej, a
Püdelsi byli daleko od bluesa, nigdy go nie grali.
W moim przekonaniu Püdelsi, odkąd istnieją, grają reggae.
Tak. Taka kocia muzyka. Chociaż w tamtym czasie grali również sporo awangardy
rockowej, polegającej na tym, że nie byli w stanie skończyć utworu, przez co powstawała
suita (śmiech). Tak więc być może całkiem poważnie potraktowałem słowa Kantego.
Wtedy, z tą ekipą filmową, też wiele razy porządnie się spiłem. Oczywiście balowałem z
nimi na bankietach, łoiłem i przeżywałem niekontrolowane sytuacje seksualne, czego
później żałowałem i – mówiąc krótko – musiałem pójść do doktora. Przestrzegam
wszystkich – nigdy nie ruchajcie aktorek, bo to dziwki (śmiech)!

71 Rotunda – słynna w tamtym czasie krakowska sala koncertowa.


72 Salwator – willowa dzielnica Krakowa.
Słynna wyprawa pociągiem do Jarocina
Był to czas, kiedy Homo Twist miało już pierwszą płytę na rynku, wydaną w
wytwórni Music Corner Records. Z zespołu wyleciał basista Miarka, który poszedł się
leczyć. Został Grzesiek Schneider, a na miejsce Miarki przyszedł Waldek Raźny – mistrz
próby. Był to bassman, który świetnie się zapowiadał, który bardzo dużo ćwiczył, był
mistrzem klangu[73] słynnym z tego, że grał po dziesięć godzin dziennie. Instrumentalnie
szybki i szalony. Jako basista pełen wariat. Miał funkowe uderzenie, więc zaczęli razem z
Grześkiem ostro funkować. Podobało mi się to. Dawaliśmy na próbach czadu. Pasowało
mi z Waldkiem, nie było źle, chociaż potem okazał się człowiekiem całkiem
nieodpowiedzialnym i wyjebałem go z bandu. Tak czy owak – Raźny w przeciwieństwie do
Schneidera przynajmniej nie był alkoholikiem. Kiedy odbywały się próby Homo Twist,
Grzesiek pił w tajemnicy przed nami. Przyprowadzał ze sobą idiotkę Ludmiłę, którą
przywiózł z trasy po Rosji. Grał wcześniej z jakimś jazzowym zespołem i w pijanym
widzie przywiózł se babę z Moskwy. Paskudną Rosjankę o tatarskich korzeniach, z twarzą
jakby jej ktoś przed chwilą wystrzelił ze śrutówki. Była dziobata, głupia jak but, ledwo
mówiła po polsku, a Grzesiek był w niej zakochany i przyprowadzał ją na próby do mnie
do domu. Próby te odbywały się w mieszkaniu mojej żony Ewy, więc Ewa była zmuszona
gadać z tą idiotką, która co chwila pokazywała jej jakieś rysunki, na których były pozycje
seksualne, i coś tam cały czas chichotała. Ludmiła była durna jak chuj, a Grzesiek
Schneider przynosił ze sobą flaszki, o których nic nikomu nie mówił. A były to takie czasy,
że jakby wyciągnął flaszkę, to każdy chętnie by się napił, nie? U Ewy w mieszkaniu było
wtedy jakoś tak, że jeden kibel był w miarę normalny, a drugi kibel był taki jakby służbowy
i w tym służbowym nawalone pełno różnych dziwacznych rzeczy – szwarc, mydło i
powidło.
I teraz trochę przeskoczę w czasie, żeby opowiedzieć ci pewną anegdotę związaną z
tym właśnie kiblem. Mianowicie Grzegorz nie grał już w zespole, a ja robiłem wielki
remont w domu, toteż zacząłem wywalać wszystkie klamoty i uwierz mi, że spomiędzy nich
wyleciało dobre dziesięć pustych butelek, które Grzegorz zakamuflował tam podczas prób.
W końcu doszło do absolutnie paranoicznej sytuacji, w której Schneider tak się upierdolił
na jednej z prób, że upchał flaszkę pod wycieraczkę (śmiech). Wychodzę na klatkę i widzę,
że wycieraczka jakoś tak, kurwa, dziwnie odstaje. Pomyślałem sobie: „Co to w ogóle
jest?”. Ja się patrzę, a tu leży pusta flaszka! I to pół litra! Grzesiek wyłoił pół litra sam, a
my tego nawet nie zarejestrowaliśmy. Jak to jest w ogóle możliwe?! Po pewnym czasie
okazało się, że trochę robił nas w chuja. Oszukiwał, kombinował i pił te flaszki w ukryciu.
Wychodził do kibla, mówiąc, że chce mu się lać, i w tym kiblu strzelał banię. Potem
wracał, siadał za bębnami i tak napierdalał, że – uwierz mi – dookoła jego perkusji było
jak w tartaku (śmiech)! Z jego perkusyjnych pałek powstawała półokrągła krecha wiórów.
Jednak muszę powiedzieć, że zarówno Schneider, jak i Waldek Raźny byli mistrzami
próby. Graliśmy strasznie głośno, wyżywaliśmy się, wykańczając jednocześnie sąsiadów.
Nikt nie czynił nam uwag, bo początek lat 90. był bardzo liberalnym czasem w Polsce.
Wszyscy się cieszyli, że w ogóle wreszcie coś się dzieje. Nikt nie wzywał policji bez
powodu. Robiliśmy te próby ze dwa lata. W końcu doszło do sytuacji, w której dostałem
pierwszy angaż do Jarocina. Załatwił to wszystko monsieur Piotr Praschil, który był
właścicielem wytwórni Music Corner Records. Gwiazdą tej firmy był wtedy zespół PRL
Rafała Kwaśniewskiego, który nagrał płytę Zła wiadomość. I Rafał swoim warszawskim
zwyczajem sprytnie doił Praschila, żeby go zawiózł, przywiózł, kupił prowiant i tak dalej.
Kombinował takie różne rzeczy, przez co cała para wytwórni Music Corner, która była dla
mnie w tamtym czasie jedynym źródłem utrzymania, szła w gwizdek PRL, ponieważ
Praschil wierzył w PRL, a nie w Homo Twist. Bo Homo Twist, kurwa, ledwo nagrało
płytę, a już zmienił się skład. W ogóle urządzaliśmy wtedy niezły burdel. Bez przerwy
chodziliśmy do Piotra po zaliczki, a on miał nas serdecznie dosyć. Grzesiek Schneider
wsławił się tym, że poleciał do Praschila, wziął od niego akonto, o czym nas oczywiście
nie poinformował. Następnie ja wysupłałem jakieś ostatnie pieniądze, żeby kupić ćwiartkę.
Grzesiek wypił z nami tę ćwiartkę, a tu nagle okazuje się, że jest całkiem najebany! Gdzie
Grzegorz, stukilogramowy sukinsyn, jest najebany po ćwiartce na dwóch czy trzech? Coś
nie tak, nie? Parę dni później dowiedziałem się, że w tym czasie, kiedy ja supłałem ostatnie
grosze, żeby jakoś razem się napić, to on chwileczkę wcześniej zniknął, trafił do Praschila,
wziął zaliczkę i obalił flaszkę w bramie, a potem przyszedł wypić kolejną, ale już za moje.
Nieładnie. W tym momencie po raz pierwszy zorientowałem się, że robi mnie w chuja.
Pamiętam, że się wtedy zniechęciłem i też nastraszyłem. Myślałem sobie: „W co ja się
pakuję? Czy ja w ogóle jestem w stanie utrzymać taki band?”. A tu okazuje się, że zaprosili
nas do Jarocina (śmiech)! Oczywiście nie ma transportu samochodowego, więc jedziemy
pociągiem. Schneider był z tego powodu całkowicie niezadowolony i nadęty. Raźny
przyprowadził jakiegoś kumpla, którego pierwszy raz widziałem na oczy, a ja zabrałem ze
sobą Ewę. Wsiedliśmy do pociągu. Na szczęście udało mi się tak wszystko zorganizować,
że mieliśmy dla siebie cały jeden przedział, chociaż był tłok i było ciasno. Byłem z tego
bardzo dumny, ale Grześkowi nic nie pasowało, stroił fochy.
Wieźliście z sobą instrumenty i resztę niezbędnego sprzętu scenicznego?
Tak dokładnie to już nie pamiętam, ale chyba coś niosłem. Może nie mieliśmy
perkusji, ale w Jarocinie nie potrzebujesz perkusji. W Jarocinie stoi bęben. Potrzebujesz
tylko gitar i te gitary chyba mieliśmy ze sobą. Schneider miał psi obowiązek wziąć ze sobą
tylko pałki, ale i tak nie pasowało mu, że podróżujemy koleją. Wreszcie przedarliśmy się
przez ten jebany tłum i zasiedliśmy w naszym przedziale. Grzesiek spocony i wkurwiony.
Widzę, że już zawiązują przeciwko mnie syndykat z Raźnym i jego koleżką, na co ja
wyciągam flaszkę. Pół litra. Schneider spojrzał się z pogardą i mówi:
– Pół litra? To ja nawet nie zaczynam.
Ja:
– No to, kurwa, nie zaczynaj. Ale jak już wyciągnąłem tę flaszkę, to jebnijmy sobie.
Otwieram butelkę i walę małego łyczka, no bo ile można wypić z gwinta? Podaję
flaszkę Raźnemu, a Raźny zrobił taką, kurwa, dziwną rzecz, że ja po prostu zdębiałem.
Wypierdolił na moich oczach pół butelki! 200 gram. Gul, gul, gul, gul, gul, gul… Mówię do
niego:
– Co ty, kurwa, robisz?
A on nic i dalej, kurwa, ciągnie.
Gdzie twoja asertywność? Trzeba mu było zabrać!
Jakoś nie dałem rady… Byłem zdumiony całą tą sytuacją. W końcu odstawił, bo kto
przy zdrowych zmysłach przyjmie 200 gram na raz?
Domyślam się, że była to jakaś podła wódka.
Zwykła biała, tania, polska wódka. Jakby jebnął tyle łyskacza, to chyba wyskoczyłby
przez okno… W każdym razie wypił te 200 gram albo i więcej, odstawił flaszkę i
wytrzeszczył na mnie gały. Patrzył na mnie wzrokiem, który miał mówić: „A co, kurwa! A
co sobie, kurwa, myślałeś? Że nie wypiję?”.
Jaka miła atmosfera przed występem…
Pociąg jeszcze nie ruszył ze stacji, a kolega już zaserwował mi coś takiego! Ale dobra
– jedziemy. Sam już dokładnie nie pamiętam, ale Schneider chyba w końcu się jednak
napił. Nie minęło pół godziny, jesteśmy w Słomnikach, 25 kilometrów od Krakowa, a już
nie mamy co pić. Kwas. Kiedy pociąg dojechał do Częstochowy, powiedziałem, że mam
ochotę dalej się napić, bo jestem już zaszczepiony, a przed nami długa podróż. Więc mówię
do koleżki Raźnego:
– Ty jedziesz na doczepkę, więc wypierdalasz teraz z tego pociągu, my tu bajerzymy
konduktora, a ty szukasz sklepu i wracasz z flaszką!
Byłem wkurwiony. Dałem mu szmal i gościu pobiegł. I akcja jest taka, że konduktor
gwiżdże, a kolegi nie ma (śmiech)! Więc my biegiem do konduktora i prosimy go:
– Panie konduktorze, jest taka sytuacja, że kolega wyszedł na chwilę, ale już za
sekundę będzie…
A konduktor na to:
– Skurwysyny! Przecież ja nie mogę trzymać pociągu!
Nie wiem, jak się to nam udało, ale z pięć minut go zbajerzyliśmy i jakoś przytrzymał
ten nasz nieszczęsny pociąg. Wars wita (śmiech)! W tej chwili nikt by nie przytrzymał.
Wtedy funkcjonował tak zwany czynnik ludzki… A teraz nie ma już takich sytuacji. Możesz
mieć nawet poród na peronie i nikogo to nie zainteresuje. A w tamtych czasach
przytrzymanie pociągu było jeszcze możliwe. Udało się – przybiegł zziajany jak mops
kolega Raźnego, przyleciał z drugą flaszką. No i jako tako się udało – podróż szła dalej.
No wiesz… Kraków–Jarocin to jest, kurwa, daleko! Z 400 albo 450 kilometrów. W
komunistycznych, pociągowych czasach to był kawał drogi.
Ile wódki dostarczył wasz posłaniec?
Przyleciał od razu z litrem, więc Schneider się rozpromienił, ale wcale tak dużo nie
łoił. Natomiast Raźny był świrem i pamiętam, że napierdalał tę wódę bez litości. Waldek to
wariat. U niego spokojnie można było zdiagnozować schizofrenię. Ciekawe było to, że pił
przez cały czas, a w ogóle się nie najebał. Jakbym ja tyle wypił, to musieliby mnie wynieść
z tego pociągu. Muszę powiedzieć, że przeraził mnie poziomem swojej desperacji. Jak
wypił pół tej pierwszej flaszki, to dobrą chwilę patrzył na mnie całkowicie rozpaczliwym
wzrokiem, który mówił: „Maciek, widzisz, co zrobiłem? Popatrz, w jakim jestem w
stanie…”.
Dotarliście w końcu do Jarocina?
Jakimś cudem dojechaliśmy. Grzesiek był już tak pijany, że nie mógł iść. A też prawda
jest taka, że w rezultacie naszych przepychanek wyjebaliśmy półtora litra wódki, więc
nasza kondycja była – powiedzmy – taka sobie… Schneider miał niemałą wagę, więc
kiedy okazało się, że trzeba iść, to wymyślał mi już od królowych matek (śmiech). Nie było
łatwo, ale doszliśmy wreszcie do tego jebanego, pierdolonego festiwalu. Dopiero
przyjechaliśmy, a ja już miałem tego, kurwa, dość… Na miejscu cudownie objawił się
Praschil, który zaoferował, że podwiezie nas do hotelu. Mówię do niego:
– No, już naprawdę zbytek, kurwa, łaski… Musiałem tu przyjechać pociągiem!
Ale okazało się, że hotel jest oddalony o 13 kilometrów, tak więc dobrze, że się
zjawił. Oczywiście od razu okazało się, że w samochodzie jest o jedno miejsce za mało. W
związku z tym podjąłem decyzję, że nie wchodzi kolega Waldka Raźnego, bo zabrał się na
doczepkę. Powiedziałem do niego:
– Bardzo cię przepraszam, mój drogi kolego, ale uprzejmie cię informuję, że
wypierdalasz z auta! Jedziemy my, a nie, kurwa, ty!
Uwierz mi, też byłem już pijany i w stanie podkurwienia. Dodatkowo oczywiście
obraził się również Raźny. Mówię do nich:
– No to co, panowie? Mam wysadzić swoją starą czy sam mam iść na piechotę, bo ty
przyjechałeś z kolegą? Przepraszam, kochany kolego, ale zapierdalasz do hotelu w
Żerkowie na piechotę, a my jedziemy samochodem.
Możesz mi wierzyć, że był tam szybciusieńko, dał sobie radę. Były to tak swobodne,
fajne czasy, że złapanie stopa nie było żadnym problemem. Wiesz… Jarocin to była
naprawdę pojebana impreza. Ludzie sobie wtedy pomagali. Stopowiczów brało się na
maksa. Wiadomo było, że gość jest z festiwalu, bo miał odpowiednią nalepkę. Daliśmy mu
identyfikator, to go wzięli. Nie zmieniło to faktu, że Raźny się nadął. Wiesz… Gigantyczna
scena, 20 tysięcy ludzi i tak dalej. Więc sytuacja jest taka, że przyjeżdżamy do tego hotelu,
moi nadęci chłopcy do baru, a tu prohibicja (śmiech)! Widzę, że Schneider już ma
ciamkacza[74], bo dotarł na miejsce pijany, więc chętnie walnąłby kolejną banię. Wiesz,
jak to jest na trasie – sytuacja „przyjechałem do hotelu, muszę się napić”. A tu, kurwa,
prohibicja (śmiech)! Wprowadzono coś takiego, że w Jarocinie i okolicy nie można było
sprzedawać alkoholu. Mówię do moich kolegów muzyków:
– No i dobrze, chłopaki, że prohibicja! Nie łójcie mi więcej. Musimy być na próbie o
dziesiątej rano, a później mamy ważny występ.
Budzę się rano, idę na śniadanie, a ich nie ma! Była może dziewiąta rano, o dziesiątej
mieliśmy mieć jebaną próbę. Czekał na nas samochód, czas już jechać, a ich nie ma!
Sprawdziłem w całym hotelu – klamoty są, kolegów brak. Wpadłem w panikę. Muszę
jechać na próbę, kapela jest nieobecna, a kierowca się denerwuje. Powiedziałem do niego:
– Przepraszam bardzo, ale chwilowo nie wiem, ile to potrwa… Idę na miasto szukać
moich muzyków.
Jeśli oczywiście można w ogóle miejscowość Żerków nazwać miastem (śmiech). Ale
był tam rynek, a ja miałem nosa. Pociągnąłem prosto na ten ryneczek w takie miejsce, gdzie
lubią przesiadywać menele. Mniej więcej jestem sobie w stanie wyobrazić, jakie to są
miejsca, bo w końcu sam jestem menelem (śmiech)… Przyszedłem i co widzę? Są koledzy!
Problem jest tylko taki, że obydwaj trzymają w rękach tanie wino – żura, tak zwanego
kwacha. Jest godzina 9.30 rano, lato, słońce świeci, a panowie już zaprawieni. Ja też
średnio się czułem po tym śniadaniu, po tej jajecznicy. Nie ukrywajmy – też byłem
skacowany. Schneider w jednej ręce trzymał flaszkę podłego wina, a w drugiej
czterdziestocentymetrowy kawał ohydnej kiełbasy. Powiedział do mnie:
– Ja mam takie śniadanie. Coś ci nie pasuje?
Mówię:
– O żesz, kurwa! Przecież my mamy próbę! Jak wy będziecie wyglądać o tej
osiemnastej na koncercie?!
Grzesiek:
– A chuj cię to obchodzi! Gówno wiesz…
Obydwaj byli bezczelni. I pamiętam, że Schneider wziął wielkiego grzdyla wina, po
czym ugryzł tę kiełbasę, ale mu nie podeszła, więc w całkowicie obrzydliwy sposób
wypluł ją przed siebie, nie? Pomyślałem sobie wtedy: „Ja pierdolę! Ale, kurwa, gnój. Co
to jest za atmosfera w zespole…”. Nie mogłem zrozumieć, skąd w ogóle wytrzasnęli to
wino w miejscu, gdzie obowiązuje prohibicja. Gdzieś poszli i załatwili. Ja naprawdę nie
wiem, jak alkoholicy to robią…
Pewnie kupili na melinie.
To jest jedyna możliwość. Polskie społeczeństwo momentalnie zorientowało się, jaka
jest sytuacja, i okazało się, że bez żadnego problemu można zaopatrzyć się w taniego żura.
Pojechaliśmy na próbę. Schneider i Raźny byli już po jednym winie, a ja byłem w
desperze. Zrozumiałem, że nic z tego nie będzie. Odbyliśmy jakoś tę próbę, nawet nie było
tak źle. Potem był występ. Zaczęło się od tego, że gdy wchodziliśmy na scenę, poleciały
kamienie. Nie wiadomo, czy rzucali w nas, czy w kogoś innego. Potem nastąpiło wielkie:
„Przepra-sza-my”. Grzegorz mówi:
– Kurwa mać! Ja już mam dość tej imprezy. Rzucają w nas kamieniami…
Ja też nigdy nie lubiłem tego Jarocina. Impreza gówniana jak chuj. Nie cierpię
Jarocina. Tamtejsza publika najpierw rzuca kamieniami, a potem przeprasza. Idiotyczna
publiczność. Cała ta kretyńska widownia tarza się w błocie, a następnie kąpie się w
wodzie z węża. Ja grałem tam wtedy jakieś kawałki z pierwszej płyty – Pieniądze,
Krzysio, Góralska muzyka, Miasto Kraków. Były to fajne kawałki, ale uwierz mi, że w
ówczesnym Jarocinie królował metalowy ryk.
To nie były przypadkiem czasy punk rocka?
Tamten klimat już się skończył. Wtedy latały jakieś zespoły w trampkach, z gitarami, z
długimi włosami, typu Kr’shna Brothers czy Lessdress. Takie pociotki Acid Drinkers.
Wszyscy latali w trampkach i w spodniach w panterkę. Mieli długie włosy i robili
moshing. Mieli ogromne piece, a my wyskoczyliśmy z jakimiś moimi dziwnymi kawałkami.
Pamiętam, że na tle całej reszty brzmieliśmy bardzo specyficznie. Publika była
zdezorientowana. Grzesiek wypierdolił się ze trzy razy, ale i tak przy jego pierdolnięciu to
nie było nawet tak źle.
Wystąpiliście, więc rozumiem, że koledzy mimo upojenia tanim winem dotrwali
do kulminacyjnego momentu imprezy.
Tak. Przetrwali, ale pamiętam, że Raźny wyszedł na scenę rozebrany do połowy,
mimo że nie reprezentował żadnej sylwetki. Na szyi wyszły mu od tego wina gigantyczne
plamy i w ogóle całą klatę miał czerwoną. Mimo tej paranoi byłem szczęśliwy, że w ogóle
udało się jako tako zagrać, wystąpić. Myślałem, że będzie kompletna katastrofa. I uwierz
mi, że jak już wreszcie zeszliśmy z tej sceny, to koledzy powiedzieli do mnie coś takiego:
– Nam się tu nie podoba, źle się tu czujemy.
Schneider dodał jeszcze, że ma wesele, na które musi zdążyć. Grzesiek lubił taką
chałturę, bo mógł tam grać jakieś gówniane rzeczy i spać sobie spokojnie za bębnami.
Po raz kolejny rozsypał ci się zespół.
Tak się stało. Po zejściu ze sceny podjąłem decyzję, że zaraz znajdę jakieś LSD,
pierdolnę podwójną dawkę, bo byłem zestresowany i zamierzałem się napierdolić, a oni
po prostu wyjechali. Wiedziałem, że jest na miejscu taki jeden kolega, który ma kwas.
Planowałem się wyluzować. Myślałem, że koledzy zostaną ze mną i jakoś się znowu
zintegrujemy, nie? A oni w te pędy. Raźny zawinął bas, Schneider zabrał swoje pałki i
polecieli biegusiem na dworzec, szukać transportu do Krakowa. Pociągi wyglądały wtedy
jak puszka śledzi. Dopiero po jakimś czasie przyznali, że wpakowali się w taki tłok, w taki
syf, że ledwo dojechali i byli tym przejazdem wykończeni do cna. Skacowani po tych
winach, po tym wszystkim, bez jedzenia, ledwo przeżyli tę podróż do Krakowa.
Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że są już zwolnieni. Obydwaj. Podjąłem taką decyzję,
ponieważ ja po tym jako tako mimo wszystko udanym występie chciałem świętować, a oni
w tym momencie zerwali się z Jarocina. Żądałem celebry, a oni mi tej celebry nie dali,
tylko, kurwa, uciekli. Schneider popędził na wesele, a Raźny poleciał razem z nim,
siedzieć w swoich czterech ścianach na Pachońskiego [Kraków – przyp. red.] i klepać na
basie niepodłączonym do prądu. Okazało się, że kompletnie nie nadają się na dużą scenę.
Całe to paranoiczne poszukiwanie przez nich alkoholu od samego rana miało głębsze
znaczenie. Sytuacja ich przerosła. Przecież po występie mogliby najebać się do woli!
Gdyby tylko zostali, napierdolilibyśmy się jak trza. Oni po prostu bali się tej wielkiej
widowni, dlatego musiałem podjąć męską decyzję, że ich zwalniam. Zostałem w Jarocinie
z Ewą. Przyszedł niejaki kolega Jimi i dał nam kwas. I ja, kurwa, po tych wszystkich
jazdach zakwasiłem się na wieczór. A wiesz, co to znaczy? To jest nieprzespana noc,
łażenie po lasach, nigdy nie wiadomo, gdzie cię poniesie i jak to w ogóle będzie.
Zjedliśmy jednego kwasa, który już zaczął nas jebać, i w tym momencie zaprosił nas do
swojego towarzystwa Zygmunt Staszczyk, który był w Jarocinie jurorem. Mówił coś
takiego:
– Jak ktoś jeszcze raz powie do mnie „Muniek”, to wstanę i mu jebnę! Proszę zwracać
się do mnie per „Szanowne Jury”.
Był w tym wszystkim zajebiście śmieszny. Pamiętam, że on i jego ekipa mieli ze sobą
kilka skrzynek szampana i co chwila ktoś wychodził do drugiego pokoju.
Raczej nie po szampana.
A gdzie tam (śmiech)! Słuchaj, ponieważ jest to znana osoba, to powiem tak – my z
Muńkiem piliśmy szampana, ale co chwila ktoś wychodził do drugiego pokoju. Po co
wychodził – tego nie wiem. Mnie to nie było do szczęścia potrzebne, bo ja byłem
kompletnie zakwaszony, kwas jebał mnie coraz bardziej, a Muniek był w chuj śmieszny.
Miałem akurat fazę kwasowego śmiechu i odczuwałem to wszystko na zasadzie – kocham
tego człowieka, uwielbiam go, jest cudowny, fantastycznie poprawił mi nastrój. Był
niezwykle dowcipny. Cały czas rechotałem. Drzwi od drugiego pokoju co chwila trzaskały,
ale Muniek nie ruszał się z miejsca. Siedział cały czas i rządził. Rządził i dzielił. Ja
siedziałem koło niego. Co chwila kazał otwierać kolejną skrzynkę szampana. T.Love nieźle
wtedy stał. A Zygmunt był takim fajnym królem. Pamiętam, że złapałem fazę, że jestem
błaznem króla, że on jest królem, ja jestem błaznem, a moja stara jest królową Boną, i
absolutnie musimy zwiedzić ten przybytek (śmiech)! Cała ta nasza posiadówa odbywała się
w jakimś wykurwistym dworku. Znaleźliśmy między innymi gabinet rektora, do którego
wpakowaliśmy się razem z Ewą, bo ja w pewnym momencie nie mogłem już wytrzymać
tych trzaskających, kurwa, drzwi, też Muńka i kolejnych strzelających korków od
szampana. Po kwasie człowiek potrzebuje czasem alienacji, wyjść na chwilę, wiesz…
Złapać takiego psychicznego oddechu. Trudno wytrzymać w takim jazgocie. Przynajmniej
ja nie mogę. Nie jestem w stanie zjeść kwasa i przebywać na imprezie techno. Muszę
wyjść chociaż do parku. I pamiętam, że wyciągnąłem Ewę i mówię do niej:
– Idziemy stąd. Chcę ci coś pokazać.
Miałem przez długi czas taką paranoję, że jak widziałem klamkę, fajne drzwi, to
naciskałem, sprawdzałem, czy otwarte. Otwarte. Więc wchodzimy, a tam gabinet pana
rektora. Ciężkie meble, skóra, wiesz, o co chodzi. Szafy z książkami i tak dalej. I tak
patrzymy się, a Ewa mówi:
– Piękne… Naprawdę wspaniałe. Pewnie dlatego, że poniemieckie.
Na ścianie był drzeworyt nie-drzeworyt, taka wyklejanka drzewna, nie wiem, jak to
nazwać. Drewniane ściany były pokryte mozaiką. I była to katedra. Wiesz, o co chodzi? Tak
jakoś w głąb to szło i wykonywał to jakiś, kurwa, miniaturowy Wit Stwosz. Jakiś genialny
niemiecki stolarz. Obydwoje się zachwycaliśmy, ale jednocześnie czułem, że coś mi się
tutaj nie zgadza. Piękna ta katedra, ale jakaś taka trafiona, coś tu jest nie tak. Nagle
zobaczyłem, że to chyba było zniszczone, wiesz? I jakiś skończony kretyn dokonał lub kazał
dokonać na tym dziele renowacji jakiemuś debilowi. Jestem na kwasie i widzę, że pewna
część tego całego fresku maksymalnie mi się nie zgadza, co wyprowadza mnie z
równowagi. Podeszliśmy bliżej i ja nagle widzę, że po pierwsze to jest łatanina, że jakiś
stolarz wszystko spieprzył, po drugie pan rektor dorysowuje własne wyobrażenie, kurwa,
pisakiem czy jakimś innym rysikiem. Wyraźnie widać obcą rękę i najprawdopodobniej jest
to ręka pana rektora. Tak wtedy stwierdziliśmy. Jak się nudzi w swoim gabinecie, to ma
jakiś rysik czy coś i próbuje poprawiać ten drzeworyt na swój gówniany sposób.
Chciałbym zobaczyć ten gabinet teraz. Ciekawe, czy nadal istnieje w takiej formie, w jakiej
istniał. Jak tam weszliśmy, to miałem wrażenie, że jestem u Eschera [Maurits Cornelis
Escher – przyp. red.]. No normalnie katedra! Pamiętam, że jak podeszliśmy bliżej, żeby
zbadać tę skazę, to na końcu okazało się, że to jest normalnie, zwyczajnie pomazane
gdzieniegdzie długopisem. Pomyślałem sobie wtedy: „Co za pauper! Jak on w ogóle mógł
zrobić coś takiego?!”.
Powiedziałeś, że publiczność nie była zachwycona występem Homo Twist w
Jarocinie. Natchnęło cię to do jakichś refleksji?
Powiem krótko – wtedy zrozumiałem, że idę w złym kierunku. Na polskiej scenie
muzycznej pojawiły się wówczas takie zespoły jak Sweet Noise, Flapjack, wielkie triumfy
święciło Acid Drinkers, jakieś takie rzeczy w klimacie new metal. Pomyślałem, że muszę
kupić lepsze wzmacniacze i pójdę teraz w moc. Z tą mocą, z którą wyskoczyliśmy na
festiwalu, to nie było jeszcze to, o co mi chodziło. Zacząłem bardzo poważnie zastanawiać
się nad składem Homo. Podjąłem też pewne nieodwracalne decyzje. Grzesiek Schneider
sam się wyjebał, ale zaraz przyszedł na jego miejsce Bolec, który się okazał
superdrummerem. Waldek Raźny jeszcze przez chwilę został, ale kompletnie nie wytrzymał
wyjazdu do Szczecina. Jeśli pozwolisz, pociągnę ten wątek. Bolo był zajebistym gościem,
później raperem. Całkiem nieźle grał na bębnach, handlując w międzyczasie haszyszem
oraz marihuaną. No więc mam już nowego perkusistę i okazuje się, że Homo Twist dostaje
angaż do Szczecina. Pojechaliśmy pociągiem. Impreza miała odbyć się w klubie Słowianin.
Całkiem spore miejsce, w którym wcześniej grywałem solo i słuchały mnie wielkie
widownie. Nie byłem tam nieznany. I przyjechaliśmy tam z Bolem, który od razu zaczął
kręcić jakiś haszysz, ściągać jakichś dilerów, robić interesy. Przypominam sobie też, że
Bolec, nie wiedzieć czemu, zaczął mnie nakręcać na jakiś taki dziwny bunt przeciwko
mediom. Polegało to na tym, że przychodzili na wywiady kolejni dziennikarze, a my
jebaliśmy ich wszystkich z całej siły. Leciały do nich teksty w stylu: „Dziewczyna cię
zdradza”, „Masz rogi, fiucie”, „Co ty w ogóle wiesz?!” i tak dalej. Jeden nawet zaczął się
bronić:
– Jak pan może tak mówić?! Mi wczoraj zmarła matka!
A my dalej:
– I co, kurwa, z tego? Wywierasz na mnie szantaż moralny?! Spierdalaj stąd!
Czym zasłużyli sobie na takie traktowanie dziennikarze?
W sumie niczym konkretnym. Bolo mnie podjudzał, piłował do zadymy i jakoś tak
wyszło. Pamiętam, że Waldek Raźny kompletnie tego nie wytrzymał, znowu wykonał tę
samą akcję co w Jarocinie, czyli zawinął się tuż po koncercie. Wtedy ostatecznie go
wyjebałem. My z Bolcem zostaliśmy w Szczecinie. Miałem tam przyjaciół, znajomych, z
którymi jakiś czas wcześniej bardzo ostro piłem. Przyjeżdżałem wcześniej do Szczecina
grać solo na Baltic Days czy Baltic Blues do klubu Pinokio, w którym szefował niejaki
Baca. I Baca ten był kompletnym alkoholikiem i miał duży zespół saksofonowy Operating
Conditions. Składał się z co najmniej dziesięciu kompletnych alkoholików, którzy grali na
saksofonach jakiś taki jazz-rock. Kilka razy mnie tam zapraszano jako bluesmana, więc
chcąc nie chcąc, zaprzyjaźniłem się z kolegami. Jeden miał ksywę Siny z wiadomych
względów (śmiech)… Pamiętam jeszcze jakąś Żanetę czy Bernadettę i był też jakiś kolo, na
którego mówili Tomanek. I ta ekipa kilka razy zaprosiła mnie na trzy-, czterodniowe picie.
Siedzieliśmy na jakiejś chacie i łoiliśmy. Oni na wszystko mieli takie fajne neologizmy,
eufemizmy, na przykład na zapalniczkę mówili miotacz, na skrzynkę wódki – telewizor, na
książkę – cegła, a na tramwaj – suwak lub przecinak. Miałem wrażenie, że Szczecin w
tamtym czasie był kopalnią neologizmów. I z tymi ludźmi kilkakrotnie wybitnie piłem.
Najdłuższe picie trwało z tydzień, jak jeszcze Gruby grał ze mną na harmonijce. W
Krakowie aż tak nigdy nie piłem. Pamiętam, że osiągnęliśmy już taki stan, że
dyskutowaliśmy o Witkacym. Była na przykład taka historia, że któregoś dnia, po kolejnej
nocy picia, ja już sobie wstałem, siedzę i spokojnie piję kolejną wódkę z pieprzem, a
Tomanek dopiero co się obudził i mówi do reszty:
– Kurwa, chłopaki, niedobrze jest.
A my:
– A co jest?
– Boję się.
– A czego się boisz?
Tomanek:
– Tego, kurwa, kaloryfera się boję. Czy wy, kurwa, rozumiecie, że ja się boję?!
I w ogóle akcja „paranoja” – do kąta, szloch, ręce na głowę, zwinięty w kłębek i cały
czas tylko: „Ja się boję! Ja się boję!”. W końcu zareagował Siny:
– Spokojnie, Tomanek… Wszystko jest w porządku. Mamy tu na parapecie szklankę
piwa przygotowaną specjalnie dla ciebie.
Więc Tomanek:
– Ooo… Naprawdę?
Siny z pełną celebrą podał mu pełną szklankę i mówi:
– Wypij, to cię uspokoi.
I Tomanek tymi trzęsącymi się rękami bierze tę szklankę, wypija i w ogóle uśmiech!
Tu nie zadziałało piwo, tylko psycholog Siny, który był mądrym człowiekiem, a też ciężkim
alkoholikiem. Siny w tej chwili od lat w ogóle nie pije, jest super, spotykam go od czasu
do czasu i palimy razem blanty. Mieliśmy też wódkę, ale on wódki nie chciał, on chciał
piwo. Dostał je i momentalnie się uspokoił.
No i próbowałem, będąc z Bolcem, odszukać tych ludzi. Mamy lata 90. Niestety nie
udało mi się ich znaleźć, natomiast Bolo odnalazł jakichś swoich, kurwa, dilerów. Zaczęli
tam sprzedawać, kupować i w ogóle handlować. Wtedy pomyślałem sobie, że może zacznę
dilować razem z Bolcem, bo sytuacja była taka, że z Homo Twist nie było na tamtą chwilę
żadnych pieniędzy. Miałem na koncie jedną płytę i ze cztery zmiany składu. A Bolo
wprowadzał taki fajny, luźny klimat. Lubiłem go. No, ale dobra… Posiedzieliśmy w
Szczecinie, czas wracać. Dotarliśmy na dworzec, wsiadamy do pociągu, siedzimy i
czekamy na odjazd. I nagle Bolec mówi:
– Kurwa, Maciek! Zostawiłem blachy[75]! Nie mam blach!
Mówię:
– Leć biegiem!
To była odległość, powiedzmy jakieś 1000 metrów w jedną stronę, trochę po
schodach i tak dalej. Miał je spakowane, ale nie wziął, zapomniał. One były w case’ie.
Bolo pobiegł, a ja uderzam do konduktora. Byłem kompletnie zdeterminowany. Chłopak
naprawdę się starał i daliśmy radę, a że się zagapił – zdarza się. Podjąłem decyzję, że jeśli
konduktor nie wstrzyma na chwilę startu, to zostaję i pojedziemy z Bolem jakimś
następnym. Wiedziałem na pewno, że on by mnie nie zostawił. I udało się! Ale pamiętam,
że już prowadzili mnie do kierownika zmiany (śmiech)…
Tym razem posłużyłeś się argumentem nieco bardziej racjonalnym niż wypad po
flaszkę wódki.
No, zdecydowanie (śmiech)! Na początku lat 90. zestaw blach Paiste’a to była
naprawdę cenna rzecz. To był majątek. Bolo przybiegł, siadł w tym pociągu i mówi:
– Kurwa, chyba pękły mi płuca. Na pewno coś mi się stało.
– Stary, przebiegłeś dwa tysiące metrów, w tym tysiąc z blachami pod pachą.
Powiem ci, że biedak naprawdę był wykończony.
Tym bardziej że zapewne mieliście potężnego kaca…
Nie, o dziwo nie (śmiech)! Z Bolem nie było picia, bo Bolo był w tamtym czasie
wrogiem alkoholu. Był ideowym haszyszowcem. Tak czy owak, był to taki moment, kiedy
bliżej się zaprzyjaźniliśmy, ta historia nas złączyła. No i wtedy też zacząłem razem z nim
handlować. Ale powiem ci, że nie mogę sobie przypomnieć, kto później przyszedł do
Homo grać na basie. Chyba już nikt, chyba później się pokłóciliśmy. Ja skomponowałem
utwór Techno i porno. O! Już wiem! Była taka sytuacja, że siedzieliśmy w tym Szczecinie,
paliliśmy blanty, a Raźny poleciał już na dworzec. Karierę robiły wówczas kapele typu
Pantera. Grali ciężkiego rocka, jednocześnie deklarując, że nie walą koksu, nie walą
heroiny i nie piją wódy, że palą tylko blanty i nie jedzą nawet mięsa. Pantera była
zajebistym bandem. I Bolec w tym wtedy siedział, puszczał mi te bębny i spodobało mi się.
Pamiętam, że leciał jakiś taki kawałek, gdzie padały pojedyncze słowa z cyklu: „ciemno”,
„źle”, „głodny” i tak dalej. Fajny utwór. I właśnie wtedy skomponowałem Techno i porno.
„Techno i porno”
Dookoła mnie umierają ludzie
Przed śmiercią żebrzą o trochę forsy
Umykam w sen lecz nie ma dokąd uciec
Pedały w TV pieją o miłości
Brud smród nędza i głód
Komuna wróciła bo pragnie jej lud
Spójrz co zostało z miast
Tak cennych rzeczy mało wśród nas
Jak doszło jak doszło
Że pieśń aż tak gorzką nuci czas
Co zaszło co zaszło
Że pieśń gorzką aż tak nuci czas
Hans tłucze psa tłucze Małgosię
Warto by w ryj frajera
Nie ma nadziei a ona w ciąży
Szczęśliwe dzieci lecz wszystko umiera
Co to za wolność to zwykłe porno
Byle się tylko najebać
Co to za piękno to zwykłe techno
Byle na chama byle sprzedać
Techno i porno!
Taki zrobiłem numer. Wydawał mi się on „na pięć”. A tu przychodzi Bolo i mówi:
– To jest na cztery!
Tak się o to pokłóciliśmy, że powiedziałem do niego:
– Wiesz co? Jest nas dwóch, bo nie mamy już basisty, i mam wrażenie, że nie ma tu
ani jednego podwładnego, sami, kurwa, szefowie… Sorry, stary, ale wydaje mi się, że
powinieneś sprzedać te bębny, kupić sobie automat perkusyjny i zacząć rapować te
wszystkie swoje teksty, które bez przerwy piszesz po marihuanie.
Wzburzył się, spakował swoje wielkie bębny Yamahy i poszedł w pizdu. Po tygodniu
spotkałem go na mieście. Mówi do mnie:
– Sprzedałem bębny, kupiłem maszynę nagrywającą, będę robił rap.
– I to mi się, kurwa, w tobie podoba!
Urzekło mnie to, że mimo że wybuchł między nami konflikt, że się rozstaliśmy, że była
awantura, to on po prostu uszanował to, co do niego powiedziałem, uznał, że była w tym
jakaś moja mądrość. Bolo był zbyt wielkim indywidualistą, żeby być drummerem. Przyjął
radę starszego kolegi i dokonał w ten sposób wielkiej wolty w swoim życiu, bo z
perkusisty przemienił się nagle w wokalistę. Wcześniej nie miał w ogóle takich planów, a
tu nagle ściął włosy, założył szerokie spodnie, zaczął rapować i dobrze mu poszło. Nagrał
dwie płyty. Co prawda prekursorem rapu w Polsce był Liroy i nikt mu tego nie odbierze,
też Wzgórze Ya-Pa 3, ale Bolo był zaraz po nich.
Polska kinematografia również korzystała z jego talentu.
Bo Bolec był także aktorem. Świetnie sprawdził się w tej roli. Przecież on zagrał w
Poniedziałku i Wtorku! Zrobił kilka całkiem niezłych ról. W filmie U Pana Boga za
miedzą użyto jego utworu Żeby było miło, ale to już pośmiertnie. Wydaje mi się, że
właśnie niedobrze się stało, że trafił do tego środowiska. Mam takie przeświadczenie, że
on na tych planach filmowych zaczął naprawdę źle się prowadzić. Śmierć Bolca była
przedwczesna. Zmarł na bardzo silne zapalenie trzustki. Mówi się na to „atak trzustki”.
Wódka?
Nie tylko.
Wódka i kokaina?
Chyba tak… Dopóki koks był przyzwoitej jakości, to on to lubił i nic mu się od tego
nie działo. Ja mam taką teorię, że tam musiało dojść do jakichś mieszanin medykamentów.
Atak trzustki. Ból był taki, że nie doszedł do telefonu. Skręciło go i zmarł. Miał 38 lat. Na
jego pogrzebie była absolutnie niesamowita atmosfera. Osobiście naprawdę rzadko biorę
udział w tego typu uroczystościach. Bolec miał sporo wrogów, bo był ultrabezczelny,
szczekliwy i wszystkim fikał. Lubiłem go za to, ale wielu ludzi go nie lubiło. Natomiast,
kurczę, jego śmierć wszystkim strasznie dała popalić. Na pogrzeb przyszły takie bandziory,
że paparazzi trzymali się w odległości pięciuset metrów od muru cmentarza. Wrzuciłem mu
do grobu trzy giety dobrej marihuany. Taki mam zwyczaj. Cikowi też wrzuciliśmy. Trzem
osobom rzuciłem marihuanę na trumnę.

73 Klang – technika gry na basie polegająca na uderzaniu w struny kciukiem.


74 Ciamkacz – pomlaskiwanie charakterystyczne dla alkoholików; świadczy o chęci dalszego spożywania napojów
wysokoprocentowych.
75 Blachy – komplet talerzy do perkusji.
Plota
Wydaje mi się, że to jest około 2000 roku. Spędzałem sylwestra w Krakowie w
knajpie o nazwie Miasto Kraków.
Grałeś czy świętowałeś?
Nie, nie! Absolutnie nie grałem. Sytuacja była taka, że było dużo alkoholu i była amfa.
I wszyscy tę amfę wciągali. I ja chyba też, nie wiem, z jakiej przyczyny, miałem ze sobą
amfetaminę. Pamiętam, że była też jakaś Czeszka, która była tłustawa, ale była śmieszna i
w ogóle podobna do Ewy Farny. Miała na sobie tylko koronkową halkę i szpilki. Była
sexy, była tłustawa i też miała amfę. Wszyscy bez przerwy wciągali i pili. I była taka
sytuacja, że przyjaźniłem się wtedy z pewnym kolegą, chociaż ja naprawdę bardzo trudno
się zaprzyjaźniam i jest to u mnie proces właściwie niemożliwy. Ciężko przyjmuję nowe
przyjaźnie, ale pojawił się wtedy kolo, któremu błyskawicznie dałem imię Hektor, chociaż
miał na imię jakoś inaczej. Miał angielskie nazwisko, był rudy i bardzo drobny.
Polak?
Tak. Mieszkał w klasycznym krakowskim mieszkaniu na ulicy Smoleńsk, naprzeciwko
Floribertiny Kalali. W bardzo wielkim, przepięknym, wysokim, ogromnym, cudownym
mieszkaniu. W ogóle ze 150 metrów miało to mieszkanie. Mieszkał z mamą, która była
stosunkowo młodą osobą, ponieważ jakoś tak to wyszło, że bardzo wcześnie go urodziła.
Ojcem Hektora był Angol, więc dostał angielskie nazwisko i był gentlemanem w każdym
calu. Był to człowiek, który odziedziczył po ojcu nienaganne maniery. Poruszał się zawsze
z parasolką. Ta parasolka miała oczywiście bambusową rączkę. Na palcu miał pierścień, a
jego włosy były zawsze idealnie przycięte. No po prostu Rain Man (śmiech)! Był
całkowicie rudy, miał pociągłą twarz i był absolutnie niesamowitym pianistą. Jak
zobaczyłem go pierwszy raz, to od razu wiedziałem, że jest fajnym gościem. Uderzyliśmy
w bajerę. On używał takich różnych, dziwnych, śmiesznych określeń. Pytam się go:
– Grasz coś?
Mówi:
– Ja tylko emuluję.
– Co robisz?
– No emuluję.
– Ale jak ty to niby emulujesz?
– No, wiesz co… Zdejmuję z pianina wszystkie klapy, czyli jakby otwieram całą jego
przestrzeń dźwiękową, całkowicie poszerzam jego barwę, paletę, siadam do klawiatury i
emuluję.
Mówię:
– No to w takim razie ja chcę do ciebie przyjść i będziemy emulować razem (śmiech)!
Wpadłem do niego i zobaczyłem, że faktycznie ma wykurwiste pianino. Urzędował w
mieszkaniu typu Kraków – wielka góra betów, na samym szczycie siedzi czarny kot i na
wszystko szczy. Chata zagracona do ostatniej kropli krwi, ale wszystko w marmurach, na
ścianach obrazy. Kraków pełną gębą. Tak krakowskie mieszkanie jak u niego widziałem
jeszcze tylko u piosenkarza Mieczysława Święcickiego. U Hektora było to dodatkowo
połączone z pewną angielską klasą. Burdel na kółkach. Pięknie (śmiech)! Wyjście na
podwórko, ze cztery koty na obiekcie. I w tym całym bajzlu Hektor pokazuje mi swoje
pianino. Moim zdaniem miało z 200 lat i był to przedmiot wart kilkaset tysięcy złotych.
Mówię do niego:
– Jaki wykurwisty sprzęt!
A on:
– To jest pianino Steinberga. Bardzo dobre, fantastyczne pianino.
I widzę, że ściąga z niego te wszystkie klapy. Hektor był drobny, więc mu pomagałem.
Był szczupłym, bardzo delikatnym człowiekiem, ale jak przysunął z łokcia w ten, kurwa,
fortepian, to naprawdę zwątpiłem! Od razu zaczął od klastera[76]. Gościu był maksymalnie
otrzaskany w muzyce współczesnej – Arnold Schönberg, Penderecki, Philip Glass. Miał
opanowanych wiele rzeczy, też całkiem przyzwoitą technikę pianistyczną, plus oczywiście
kompletną szajbę na punkcie emulacji, czyli uderzania łokciem lub całym przedramieniem
tak zwanych klasterów, czyli złożonych dźwięków. Bardzo mi się to wszystko spodobało.
Wiesz… Zawsze miałem tendencje do awangardy. Lubiłem w Krakowie to, że miał w
sobie zawsze pewną awangardowość. Owszem – na tym wszystkim siedział kot i szczał,
ale była to awangarda. I to, co zaprezentował mi Hektor, to była taka oddolna inicjatywa.
Od razu było widać, że słucha ambitnych rzeczy, które są ponadto dość dynamiczne w jego
wykonaniu. Tak normalnie, w rozmowie przy stoliku, Hektor wydawał się być stonowanym
chłopakiem, panem z parasolem, a jak wyjebał z łokcia w fortepian, to całkowicie zniknął
z niego ten pan, a wyszedł taki, kurczę, brilliant Angol. Wiesz, o co chodzi… Kumający
czaczę świr, mówiąc krótko. I zaczęliśmy się razem bujać. Spotykaliśmy się, dużo
gadaliśmy, przepijaliśmy wszystkie pieniądze, jakie akurat mieliśmy. Taki był to czas. I
tego sylwestra w lokalu Miasto Kraków ja miałem ze sobą Hektora i amfę. Trzeba było
gdzieś ją wciągnąć, więc powiedziałem do niego:
– Chodź do kibla.
A ponieważ nie lubię wciągać w męskim kiblu, bo są najczęściej mniej higieniczne,
więc poszliśmy do damskiego. Generalnie zawsze stosowałem patent, że jak już chciałem
wziąć jakiegoś draga w kiblu, czego de facto staram się unikać, to jednak w damskim, który
wydawał mi się czystszy i bezpieczniejszy. Więc wziąłem Hektora, zamknęliśmy się w tym
jebanym kiblu i próbuję jakoś spreparować ten towar, żeby można go było jakoś sobie
zapodać, do kurwy nędzy, czyli robię kreski i tak dalej. To wszystko nie jest takie proste,
nie? Potrzebujemy, kurwa, jakiejś powierzchni, żeby to jakoś wyglądało. Więc jesteśmy
bardzo mocno zajęci, a ktoś dobija się nam do drzwi! Uchyliłem i mówię:
– Wypierdalać stąd, bo my tu z Hektorem jesteśmy bardzo, kurwa, zajęci!
I zamykam te drzwi z powrotem. Z tego miejsca informuję wszystkich, którzy w ogóle
słyszeli tę plotę, że to, co działo się w tej toalecie, wyglądało dokładnie tak, jak to
opisałem, a nie jak gadali na mieście. Byliśmy z Hektorem „bardzo mocno zajęci”, bo
próbowaliśmy wciągnąć, kurwa, amfę, którą miałem w jakimś foliowym gównie. Ja w
ogóle strasznie nie lubię tych sytuacji, a tu ktoś szarpie mi drzwi, wiesz…
Wiemy już, jaka jest prawda, a co głosi plotka?
Za chwilę opowiem, ale najpierw muszę powiedzieć, co wydarzyło się dalej. W
końcu wciągnęliśmy i wyszliśmy stamtąd. Wiem na pewno, że rozrabialiśmy w tym lokalu.
Wiem na pewno, że mogliśmy tam niejednemu zajść za skórę, że robiliśmy dym, tak?
Byliśmy napierdoleni, naćpani i, kurwa, pijani… Była ta Czeszka, moja małżonka Ewa i
jeszcze jacyś inni ludzie. Bardzo prawdopodobne, że byliśmy nachalni, wkurwialiśmy
obsługę i tak dalej. W każdym razie pamiętam taką sytuację, że jak stamtąd wychodziliśmy,
to było już całkowicie jasno. Zaproponowałem Czeszce i jeszcze jakiejś tam grupie,
żebyśmy poszli do nas do domu pociągnąć imprezę, i faktycznie tak zrobiliśmy – jakiś tam
czas pobalowaliśmy jeszcze u nas na chacie. Wszyscy rozeszli się koło południa. Ale ja
pamiętam, że jak wyszliśmy z Miasta Kraków, to zobaczyłem przy ulicy Łobzowskiej jakąś
osobę w czerwonej kurtce, przewieszoną przez łańcuch między drogowymi słupkami.
Podszedłem i zapytałem:
– Wszystko w porządku?
Zobaczyłem, że to Agnieszka Zaucha, córka słynnego piosenkarza – pana Zauchy, która
następnie rozniosła na mój temat tę ohydną, całkowicie nieprawdziwą plotę, o czym
jeszcze wówczas nie wiedziałem. Mówię do niej:
– Wszystko z tobą OK?
A ona z tego takiego przewieszenia odpowiada mi:
– A wiesz, Maleńczuk… Spierdalaj!
Jakoś tak mnie, kurwa, pogoniła. Byłem w takiej fazie, że poszedłem sobie, nie
zastanawiając się, o co może jej chodzić. Mija dzień – dzwoni telefon… Dzwoni Hektor i
mówi:
– Maciek, czy ty wiesz, co o nas mówią na mieście?
Ja:
– No bardzo ciekawe, co niby takiego mogą o nas mówić na mieście?
– Że my w kiblu w Mieście Kraków uprawialiśmy seks. I że nas ktoś na tym nakrył.
Uważasz, że to właśnie Agnieszka Zaucha pukała do drzwi?
Tak! Pukała w dupę jebana Zaucha. I wyobraź sobie, że ja z początku się z tego
śmiałem, ale nie trzeba było długo czekać, żeby przestało być zabawnie. Hektor naświetlił
mi, że na mieście jest straszna afera i że wszyscy gadają. Ja w ogóle nie wziąłem tego na
serio, ale jak zadzwonił kolejny telefon z pytaniem: „Maciek, czy ty słyszałeś, co o tobie
mówią na mieście?”, to pomyślałem sobie: „Kurwa! Co się z wami dzieje!”. Zrozumiałem,
że dulszczyzna wzięła się do roboty. I mówię sobie tak: „Jak teraz znowu ktoś zadzwoni, to
powiem tak: Hektor, kochanie, czy to ty?”. Zrobię sobie takie jajo. Zadzwonił telefon,
podniosłem słuchawkę i powiedziałem pedalskim głosem:
– Hektor, kochanie, to ty?
Okazuje się, że po drugiej stronie jest Püdel, który mówi do mnie:
– A więc jednak to prawda…
Graliśmy już wtedy razem i muszę powiedzieć, że był to moment, kiedy jednak
troszeczkę leciutko się zestresowałem (śmiech)! Mówię:
– O żesz, kurwa! Jest grubo. Idę na miasto.
Wychodzę na miasto, ale gdzie nie wejdę, wszyscy chwytają się za głowę i pytają
mnie:
– Maciek, czy ty słyszałeś, co się o tobie mówi?
Postanowiłem, że muszę natychmiast wyjaśnić tę sprawę. Byłem wtedy
skonfliktowany z takimi chujowym kumplami Bolca, którzy dostarczali mu równie chujowy
koks. I tam miały miejsce jakieś takie dziwne sytuacje. Jak wpadałem do Bola i widziałem
tych gości, to zawsze wywiązywały się między nami lekkie spiny. Nie rozumiałem
zażyłości między Bolem a tymi kolesiami. Pytałem go:
– Co ty, Bolo, kurwa, gadasz z nimi? Daj sobie spokój i trzymaj się od nich z daleka.
A do nich leciałem na zasadzie:
– Co wy tu, kurwa, robicie? Zostawcie tego chłopaka w spokoju! To jest artysta, a nie
żaden, kurwa, gangster jak wy.
A tamci, wiesz… Wiesz, jacy to są ludzie… Nienawidzili mnie jak chuj. Tylko czekali
na okazję, żeby mi dojebać. I to właśnie oni stali na bramce w Mieście Kraków, a ja akurat
przyszedłem tam wyjaśniać wiadomy temat. Był niejaki Szklane Oko, który mnie nie trawił
i wiem, że szczekał na mnie, i jeszcze jeden z bramkarzy, który również szczerze mnie
nienawidził. Gościu patrzył się na mnie tak, jakby mnie nie było, jakbym był ze szkła. To
jest taki specyficzny wzrok, który informuje cię o tym, że jak tylko zdarzy się okazja, to cię,
kurwa, zajebie.
Wszedłeś do klubu, przed którym spotkałeś, mówiąc delikatnie, nieżyczliwych ci
bramkarzy. Co dalej?
Wszedłem do lokalu, gdzie akurat wszyscy siedzieli przy barze, taka bandycka ekipa.
Mówię:
– Każdy, kto roznosi na mój temat tę obrzydliwą plotę, jest cwelem i chujem, a jego
matkę pierdoli cała komenda wojewódzka przy ulicy Mogilskiej 15.
Zapadła cisza. Widzę, jak wszystkim po kolei ciśnienie wzrasta do dwustu, ale nikt
nic nie mówi. Popatrzyłem prosto w twarz kolegi Szklane Oko, bo wiedziałem, że jeżeli
grozi mi jakiekolwiek niebezpieczeństwo, to właśnie z jego strony, ale chyba zobaczył we
mnie determinację, wyczuł, że się nie cofnę. Uwierz mi, że już wcześniej miałem żal do
pana Szklane Oko o Bolca, bo wiem, że za jakieś długi przetrącili mu z kolegami nogę
kijem bejsbolowym, więc nie lubiłem chuja i sam szukałem pretekstu do dymu. Szklane
Oko chodził na siłownię, ale ja też nie byłem cienkim gościem i lubiłem się bić. Goryle
dobrze wiedzieli, z kim mają do czynienia, że niejednemu skinheadowi w tym mieście
pierdolnąłem z byka. Wyszedłem stamtąd i zacząłem obserwować, co dalej się wydarzy.
Faktycznie zrobił się syf. Telefony zaczęły napierdalać nawet z Warszawy. Różne osoby
dzwoniły w tej sprawie. Nawet Wagiel [Wojciech Waglewski – przyp. red.]. Pomyślałem
sobie, że jednak ta zniewaga krwi wymaga. Nadąłem się, napiąłem się i zorientowałem, że
sytuacja zrobiła się nietypowa. Nie sądziłem, że powstanie z tego aż taki gnój.
Przedsięwziąłeś dalsze działania wyjaśniające?
Mówiąc krótko – chodziłem po wszystkich krakowskich lokalach i prostowałem
sprawę. Wiedziałem już, że szczeka Zaucha i jeszcze taki jeden niewydarzony wokalista…
Nazwisko?
Nie pamiętam. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Słuchaj… Nie on jeden
szczekał. Całe miasto się tym pałowało. Umówmy się, że wszyscy mieli mnie już
serdecznie dość. Nie byłem łatwy, miałem bardzo wielu wrogów, którym nie podobał się
między innymi mój sukces. Sporej grupie osób było w smak, że wreszcie można mi było z
którejś strony przypierdolić. A też inna sprawa, że w pewnym sensie zasłużyłem sobie na
to, ponieważ nie byłem ani miły, ani sympatyczny.
Mówisz, jakbyś wierzył w karmę. Maleńczuk uważa, że zło wraca?
Bardzo prawdopodobne. Miałem wrażenie, że wszyscy strasznie uczepili się tego
tematu, że jakoś strasznie wszystkim zaczęło zależeć na ciągnięciu tej sprawy w
nieskończoność. A prawda jest taka, że cała ta insynuacja była obrzydliwa zwłaszcza
wobec Hektora, który był w tym wszystkim Bogu ducha winny. No naprawdę już, kurwa,
wieszajcie sobie psy na mnie, ale co chcecie od tego superdelikatnego, przemiłego
człowieka? Hektor popadł później w alkoholizm, o czym muszę nadmienić, bo w
konsekwencji dostał wylewu. Była wtedy taka knajpa, która się nazywała Klub Kulturalny
czy jakoś tak, która następnie przerodziła się w Pięknego Psa. Właścicielem był Kiwi[77].
I tak rozmyślałem sobie, komu by tu przypierdolić, żeby wszystkich zastraszyć, no nie? Bo
jak będę ganiać jakichś pojedynczych, kurwa, żołnierzy, to nic nie da. I się okazało, że w
knajpie Klub Kulturalny jest bramkarz, który jest na pół etatu w policji. Niejaki Gruby.
Stuczterdziestokilowy, dwa metry i pięć centymetrów wzrostu typ, który szczeka na mój
temat, że martwi się o Ewę, bo przecież ja jestem teraz kochankiem Hektora, a Hektor jest
moim kochankiem. Martwi się i opowiada tę historię każdemu, kto przychodzi do lokalu.
Jak się o tym dowiedziałem, to postanowiłem, że jebnę właśnie jemu. Zadzwoniłem do
Hektora i mówię:
– Hektor! Idziemy pomścić naszą hańbę! Poleje się krew i chuj mnie obchodzi!
Założyłem rękawiczki bez palców, które chroniły mi kostki na rękach. Tłumaczyłem
Hektorowi naszą strategię:
– Idziemy teraz do Klubu Kulturalnego i ty obstawisz mi wyjście, żebym po akcji
mógł spokojnie wyskoczyć. Plan jest taki, że schodzę na dół i zamierzam wykurwić
Grubemu w ryj, a potem zobaczymy, co się stanie, ale najprawdopodobniej będę musiał
wypierdalać, tak? Więc czekaj na mnie w okolicach wejścia.
Przed wejściem walnąłem ze 300 gram. Na trzeźwiaka bym nie poszedł. Zszedłem na
dół, ale mimo naszych ustaleń Hektor poszedł za mną, bo też był zirytowany. Ja w ogóle
wymyśliłem sobie, że jak pierdolnę właśnie Grubemu, to znaczy, że pierdolnę każdemu, i ta
informacja powinna szybko się rozejść. Schodzę na dół – jest Gruby. Widzę, jak się do
mnie uśmiecha i zadowolony z siebie idzie do mnie z ręką, chce się witać (śmiech)! A ja
mu, kurwa, strzał! A ten w ogóle, wiesz... Miałem wrażenie, że nic nie poczuł! 140
kilogramów, a ja maksymalnie 80. Gościu był znacznie większy ode mnie. Strzeliłem go w
ryj i odniosłem wrażenie, że kompletnie nic mu się nie stało! Pomyślałem sobie: „Co ja,
kurwa, straciłem siłę?”. Z jego strony kompletny brak reakcji, więc spierdalam, no nie?
Niestety konstrukcja lokalu była taka, że było jakieś tajne przejście, o którym nie
wiedziałem, i ten chuj przeszedł tym innym przejściem i przywitał mnie en face. Tak, że
musieliśmy ponownie się spotkać i wtedy wykurwiłem mu drugi raz, a on niestety sprzedał
mi lewe kolano w prawe żebro. A uwierz mi, że kolano od gościa, który waży 140
kilogramów, to jest takie wrażenie, jakbyś zderzył się z ciężarówką. Dwa razy wykurwiłem
mu w ryj, a on mi raz z kolana. Połamał mi żebra. Trzy tygodnie później leżałem. W każdym
razie jakoś udało mi się wyrwać z jego objęć. Nie wiem, co by to było, gdybym tam został.
Wyskoczyłem na górę, a on za mną. Hektor zobaczył, że ten wylatuje, że jest zadyma, więc
też prysnął, a ja bluzgałem Grubemu jeszcze na zewnątrz. Krzyczałem do niego:
– Ty, chuju, kurwa, gnoju! Poczekaj, aż dojdę do siebie, to jeszcze raz do ciebie
przyjdę, kutasie! Spróbuj mi tylko rozsiewać ploty na mój temat!
I... I tyle. Wróciłem do domu, obudziłem się rano i zrozumiałem, że nie mogę wstać,
że to kopnięcie zrobiło mi poważną krzywdę. Trzy tygodnie przeleżałem spokojnie w
łóżeczku. Chyba musiałem mieć skądś pieniądze, bo pamiętam, że jakoś się o to nie
martwiłem. Być może piknął ZAiKS czy coś takiego. Ale muszę ci powiedzieć, że jak
wróciłem na miasto po tych trzech tygodniach, to panowała całkowita cisza, ani słowa na
temat wiadomej ploty, a bramkarz Gruby miesiąc czy dwa miesiące później zginął w
wypadku samochodowym w Hiszpanii. Po wszystkich tych wydarzeniach powstała pieśń
zemsty pod tytułem Twarze przy barze.
„Twarze przy barze”
Nad barem blado połyskuje brudne szkło
Za barem barman poleruje armaturę
Na bramce żołnierz śpi ruchanie mu się śni
Kretyn przy barze adoruje głupią rurę
Barman ma minę jakby łykał żurawinę
Z tego powodu że mu płacą za godzinę
On chciałby gwiazdą być nie tak za barem tkwić
Swoje marzenia ma inaczej pragnie żyć
Siedzą przy barze smutne i te same twarze
Żeby coś przeżyć trzeba zażyć by ekstazę
Papieros pyk pyk pyk mętnego piwa łyk
Nikt jej nie prosi chociaż ma do tanga dryg
Tak płynie czas w oczekiwaniu na ofiarę
Kogoś kto szluga da postawi piwa dwa
Gdy się pojawia leszcz spada nań niczym kleszcz
W tym samym miejscu czeka następnego dnia
Tu prawie każdy mniej lub bardziej jest artysta
Z tego powodu chleje wódę aż do dna
Gdy się zaleje w bryzg żołnierz go wali w pysk
I tak tu wróci no bo dokąd uciec ma
Prawie każdemu tutaj w życiu coś nie wyszło
Bo gdyby wyszło czy by ciągle tkwili tu
Wypiją wódki dwie i pocieszają się
Że jeszcze gorzej żyje ten i ów
Czasami z nudów obgadują się nawzajem
Gdy ktoś wychodzi tyłek mu obrobić czas
Niewiele trzeba im krakowski mają spleen
I każdy z każdym leciał się choć jeden raz
Gdy ktoś umiera jest okazja do wypicia
Jeszcze żyjemy chociaż marne życie to
Gdy pogrzeb kończy się zajmują miejsca swe
Twarze przy barze w kolejce na dno

76 Klaster – termin muzyczny określający czynność polegającą na uderzaniu w jak największą liczbę klawiszy naraz;
najczęściej wykonywany przedramieniem.
77 Kiwi – krakowski szynkarz; właściciel kilku kolejnych mordowni – obecnie Pięknego Psa.
Romano
Jesteśmy po przewrocie. Wciąż grałem na ulicy. Podszedł do mnie kolo, który
wyglądał następująco: skórzana kurtka, obcisłe jeansy, na nogach buty z węża, niewysoki, z
przodu łysy, z tyłu długie włosy spięte w kucyk, fingle[78] na palcach, od razu widać, że
ma pieniądze. Był to u mnie okres biedy. Próbowałem grać, ale już był syf. Podszedł do
mnie na ulicy gość, wrzucił parę dolców i mówi: – Cześć! Jesteś dobry. Dam ci kasę, nie
graj już, zwijaj sprzęt, idziemy się napić. Mam do ciebie sprawę.
– OK. Właśnie na to czekałem, bo na tej ulicy to już nic nie zdziałam.
Prawda jest taka, że Kraków miał mnie już dosyć. Ile można znosić Maleńczuka…
Ile lat grałeś na ulicy?
Od 1982 do 1992 roku i mówię to z ręką na sercu. Zawsze powtarzałem, że
skończyłem razem z komuną, ale to nie jest prawda, bo ciągnąłem jeszcze dobre trzy lata.
Po prostu wciąż nie było skąd wziąć szmalu, sytuacja wcale nie była łatwa. Za komuny
byłem rodzajem obdżektora, kogoś zabronionego, kogo zobaczyć to już było coś. A teraz
nagle Wolna Polska, z każdego sklepu napierdala inna muzyczka i każdy żyje swoim
życiem. Były to czasy szczęk. Mówi ci coś słowo „szczęka”?
Kość szczękowa, element czaszki.
Nie (śmiech)! Szczęki były drobnym biznesem ulicznym. Były to stragany zamykane w
nocy na klamrę. Własna inicjatywa, która miała miejsce w całym kraju. W chwili, gdy
ludzie otwierali szczęki, ulica zaczynała tętnić życiem, ale było to życie absolutnie chore.
Za komuny ulica była martwa i ja ją budziłem, a w Wolnej Polsce ona tętniła bardzo silnie,
ale w absolutnie dziki sposób. Jeden sprzedawał disco, drugi jakieś, kurwa, używane
paski, w głowie się nie mieści, co się działo na streecie! Był to czas lombardów, w których
można było zastawić dosłownie wszystko – biżuterię, zegarki i tak dalej.
Czym handlowano w szczękach?
Skarpetki, majtki, staniki, słodycze, mięso, przetwory, dużo spożywczych rzeczy, ale
także książki, ciuchy, second hand. Do Polski napływały wówczas używane ciuchy.
Stroiłem się we wszelkie lekko wysłużone paski, spodnie i koszule, które przyjeżdżały do
nas z Zachodu. Były to zajebiste rzeczy. Faktycznie było to szmatławe, ale na krótką metę
dawało koloryt. Taki był to czas. W szczękach można było kupić dosłownie wszystko –
narzędzia, produkty optyczne, okulary, obcążki, co popadło. Trwał swobodny czas młodej
Wolnej Polski. Moim kumplem był wtedy Bejbi, czyli Paweł Mąciwoda-Jastrzębski.
Obecnie jest basistą zespołu Scorpions. Wtedy był już znanym basistą, grywał w różnych
zespołach. Któregoś dnia przyszedł do mnie, a z nim Alan Sors, i mówią: – Chcielibyśmy
zagrać na ulicy tak jak ty!
Odpowiedziałem:
– Dobra! Zorganizuję prąd.
Było świeżo po przewrocie i można było robić dosłownie wszystko. I nagle jest taka
akcja, że przychodzi do mnie Alan Sors – zajebisty, wykurwisty perkusista, który grał w
tamtym czasie w wielu kapelach, i Bejbi, który był najlepszym basistą w Polsce, który grał
na basie Bacha. Bejbi był wtedy przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych. Wszyscy
przepowiadali mu, że będzie grał z Milesem Davisem. A Alan Sors był drummerem, który
w danym okresie miał zajebisty sprzęt, matkę w Anglii i dolary na koncie. W Polsce robił
za gwiazdę, bo miał zajebiste bębny i maksymalnie na nich wypierdalał. Grał w Maanamie
i innych kapelach. Z Bejbim stanowili wykurwistą sekcję, nic więcej nie potrzeba.
Umówiliśmy się i przyszło do mnie tych dwóch gości. Zrobiliśmy małą próbę, po czym
zagraliśmy trzygodzinny koncert uliczny. Zgromadziliśmy tłum ludzi i zarobiliśmy kupę
forsy. Następnie wysłaliśmy po wódkę Aborygena, który przyplątał się w międzyczasie. W
ten sposób gwałtownie stopniała część kasy, a Aborygen oczywiście się
zdematerializował, flaszki nie zobaczyliśmy na oczy. Po tej spontanicznej akcji wróciłem
do starych nawyków, czyli grania solo na streecie. Miałem wtedy okres klarnetowy.
Paliłem blanty i ćpałem heroinę. Chodziłem do jednej z baszt w okolicach Bramy
Floriańskiej i grałem na klarnecie Uebela. Kupiłem go w jakimś lombardzie, których było
wtedy pełno i można było w nich nabyć całą masę zdezelowanego sprzętu wszelkiego
rodzaju. Między innymi saksofony Amati, które nigdy nie grały wszystkich dźwięków, czy
klarnet taki jak mój. Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że jest pęknięty, więc
zalałem go klejem i dalej na nim grałem. Niestety mimo naprawy nadal nie grał tych
dźwięków, które powinien.
Przechodziłem wtedy okres transformacji życiowej. Któregoś dnia podczas występu
ulicznego zaczepił mnie ten kolo, o którym wspomniałem wcześniej. Włosy spięte w kucyk,
fingle na palcach, od razu widzę, że ma szmal. Wrzucił mi do kufra 10 dolarów. Było jasne,
że gościu przyjechał z Zachodu, jest freakiem i na 100 procent pali ganję. Nie za wysoki,
chudy, żylasty typ. Skórzana kurtka, obcisłe jeansy, buty z węża na wysokim obcasie. STAR
(śmiech)! Czterdziestoletni, zasuszony cyrkowiec. Maksymalnie metr osiemdziesiąt, ale nie
chciałbym wpaść w jego łapska. Wyglądał na sprawnego i – jak się później okazało – robił
salto w miejscu. Powiedział do mnie tak: – Masz talent. Przyjechałem z Danii, gdzie byłem
managerem zespołu Laid Back.
– Nic mi to nie mówi.
– Sunshine Reggae znasz?
– Znam.
– To ja byłem managerem tego zespołu.
Romano był naszym rodakiem, jednocześnie bywalcem zachodniego świata.
Rozmawialiśmy po polsku. Typas położył mi 10 dolców do case’u, więc zamknąłem case i
podziękowałem nieobecnej widowni. Zachowując 10 pierdolonych dolarów, z
przyjemnością podziękowałem ulicy, która nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi
(śmiech)! Hurra! Gol! Mogę iść!
Romano zaprosił mnie do siebie. Miał gigantyczne, stuczterdziestometrowe
mieszkanie w kamienicy w centrum Krakowa. Wysokie na siedem metrów, no w ogóle
komnaty… Na tych komnatach stara matka i Romano, który przyjechał z Danii i był w
Polsce rodzajem rezydenta, bo z obywatelstwa był Duńczykiem. Nie znam dokładnie całej
jego historii, ale wiem, że miał za sobą dość poważny epizod cyrkowy. Jak już znaleźliśmy
się u niego na chacie, to wyciągnął z puszki zajebistą kość haszu. Piękna czekolada[79],
jakiej dawno nie widziałem! Olalala! Ostatni raz spotkałem się z czymś podobnym u Piotra
Marka[80], jak przyjechali do niego koledzy ze Szwecji. Gościu nabił do fai wykurwistego
haszyszu! Mówi do mnie tak: – Byłem przez kilka lat managerem dyskotekowego zespołu
Laid Back.
Wyciągnął taśmę wideo, na której były udokumentowane trasy tego zespołu po całym
świecie. I faktycznie on na tych filmach był. Mówił, że ci goście, którzy występowali, byli
całkowitymi, skończonymi kokainistami. Lecieli tylko i wyłącznie z playbacku, modląc się
o to, żeby koncert wreszcie się skończył, aby móc wreszcie udać się do hotelu na dalsze
orgie. Zespół był całkowicie niemuzyczny, złożony z dwóch pedałów z Danii, którzy
wylansowali utwór Sunshine Reggae. A managerem tego wszystkiego był Polak o ksywie
Romano. Ale dobra – zagadał do mnie, było fajnie. Powiedział, że załatwi mi karierę, też
oczywiście w Danii, więc muszę nauczyć się angielskiego. I tak sobie trochę u niego
posiedzieliśmy, popierdoliliśmy, pojaraliśmy tego haszu. Był to naprawdę sympatyczny,
miły człowiek. Odpalił mi kawał czekolady – spoko gość. Nie wiem dokładnie, kim był z
zawodu, ale rzeczy, które cały czas o sobie opowiadał, wiązały się bezpośrednio z
zespołem Laid Back. Wokaliści to dwóch blondynów, pederastów z Oslo. No i była taka
akcja, że on mówił, że oprócz tego, że zajmuje się tym zespołem, to jest osobowością
sceniczno-telewizyjną w niewielkim kraju, jakim jest Dania. Mówił o sobie, że jest byłym
sportowcem, potrafi zrobić w miejscu salto w przód i w tył, że jest byłym cyrkowcem. I
faktycznie okazał się pająkiem, żylastym skurwielem. Było to widać po każdym
centymetrze kwadratowym jego ciała, po jego mięśniach szczękowych, po jego dłoniach
czy łokciach. Był wyżylony jak diabeł. Nie było najmniejszej wątpliwości co do tego, że
był to człowiek niezwykle sprawny. Puszczał mi różne swoje błazeńskie wyczyny z
duńskiej telewizji, spośród których zaintrygował mnie jeden refren: „On Jamaica very nice,
everybody smokes cigars”. Była jakaś przygrywka, Romano biegał ze sztucznym cygarem i
puszczał wielkie oko do duńskiej widowni, pokazując, jak to się pali na Jamajce.
Refren twojej piosenki Jamaica brzmi dokładnie tak samo. Jak skomentujesz tę
koincydencję?
No dobra, przyznam się – zajebałem mu to (śmiech)… Ale wtedy jeszcze nie
wiedziałem, że nie można tak zajebywać (śmiech)! Poza tym Romano co chwila gdzieś
wyjeżdżał, to znów przyjeżdżał, pojawiał się i znikał. Niestety zapierdoliłem mu dwie
linijki, gdyż w pewnym momencie, pisząc dany tekst o jakimś moim bujaniu się po mieście
i paleniu blantów, przypomniał mi się ten wers i pomyślałem sobie, że śmiesznie mi to
pasuje. Romano nie było w Polsce od roku lub półtora. Przez ten czas nie widziałem go na
oczy. Refren ten ułożył mi się w pewną paralelę, łącznik. I tu mała dygresja… Grałem
jeszcze wtedy z Miarką i Schneiderem – moją najfajniejszą sekcją. Graliśmy jakiś tam
utwór i była przerwa – break. Raz, dwa, trzy, cztery, STOP. Po czym Miarka zrobił takie
długie piiiiiing. Gramy dalej, aż w pewnym momencie Schneider się zatrzymuje i mówi: –
Przepraszam bardzo, Leszek, co to było?
A Leszek mówi:
– To był łącznik.
(Śmiech). Wracając do tematu – Romano wyjeżdżał, przyjeżdżał, zaprzyjaźniał się z
różnymi ludźmi. Był nietuzinkowym człowiekiem, opowiadającym śmieszne rzeczy,
dowcipnym, fajnym gościem, mającym forsę, co było nie bez znaczenia, bo wtedy wszyscy
byli strasznymi golasami, a jego było stać, żeby postawić całemu stolikowi drinki, żeby
tylko go słuchali. Zjeżdżając po raz kolejny do Krakowa, zorientował się, że ma tu coraz
większe branie, coraz większe audytorium, bo faktycznie miał bardzo wiele ciekawych
historii do opowiedzenia. Miał też zawsze zajebisty afgański haszysz. Ze mną było raz
lepiej, raz gorzej. W końcu nagrałem pierwszą płytę Homo Twist, na której umieściłem
utwór Jamaica ze słynnym już refrenem „On Jamaica very nice, everybody smokes cigars”.
I później pamiętam, że była taka sytuacja, że były jakieś koncerty i utwór stał się małym
przebojem, ludzie domagali się go podczas występów. Romano w tamtym czasie zniknął.
Wyjechał na dwa lata gdzieś do Azji z zespołem Laid Back. W chuj czasu nie było go w
Polsce, aż w końcu się objawił. Mocno rozentuzjazmowany spotkałem go w knajpie Klub
Kulturalny. Mówię: – O! Cześć, Romano! Dawno cię nie widziałem. Co u ciebie?
A on nic. Widzę, że zestresowany i smutny. A ja głupi – nie odczytałem tego we
właściwy sposób. Mówię do niego dalej: – A pamiętasz ten refren „On Jamaica very nice,
everybody smokes cigars”?
Romano:
– Faktycznie było coś takiego. Chyba to śpiewałem.
Ja:
– Pokazywałeś na swoich duńskich wyczynach telewizyjnych z dawnych czasów.
– No i co z tego?
– A wiesz… Bo ja zrobiłem z tego tekstu taki refren, taką przygrywkę do swojej
piosenki i wyszedł z tego nawet niezły przebój.
I w tym momencie gościu wstał i zacząć się drzeć: – Ręce i nogi ci połamię!
Zobaczysz, kurwa! Jeśli użyłeś mojego zwrotu do swojego przeboju, to idziemy do sądu,
będziesz miał sprawę i mówię ci, że puszczę cię, chuju, w skarpetkach!
Zwątpiłem. Mówię:
– Romano, co się z tobą dzieje?
A on dalej:
– Stary, zajebałeś mi utwór! I to główną linię!
– A chuj ci w dupę, pierdolony frajerze! Sram na ciebie i w ogóle wychodzę! Fuck
you!
Wyszedłem z lokalu i zapomniałem o sprawie. Przynajmniej na kilka dni. Był to okres,
w którym bez przerwy dostawałem do skrzynki pocztowej wszelkie ponaglenia,
upomnienia, kredyty, różne niespłacone rzeczy. W pizdu tego miałem, borykałem się z dużą
ilością problemów tego typu. I nagle otrzymuję pismo z kancelarii adwokackiej z żądaniem
pięciuset milionów złotych za bezprawne użycie refrenu „On Jamaica very nice, everybody
smokes cigars”. 500 milionów to było coś w rodzaju pięćdziesięciu tysięcy teraz. Była to
dla mnie kwota całkowicie niewyobrażalna, przekraczająca pewną granicę abstrakcji.
Umówmy się – liczyłem drobne. W tamtym czasie notorycznie spadały na mnie tego typu
upomnienia, toteż pismo, które otrzymałem na polecenie Romano, było dla mnie
prawdziwym gwoździem do trumny. Wydaje mi się, że urodziło mi się już wtedy dziecko.
Miałem rodzinę, chyba byłem już pożeniony i czułem się odpowiedzialnym ojcem. To
znaczy wiesz… Zawsze próbowałem się tak czuć, a otrzymując ten list, uświadomiłem
sobie, że moja rodzina jest zagrożona, że jest to dla mnie prawdziwa ruina. Zadawałem
sobie pytanie: „Co ja takiego de facto zrobiłem?”.
Czy pismo, które otrzymałeś, miało moc prawną?
Pismo to nie miało żadnego znaczenia, ale wtedy tego nie wiedziałem. Romano nie
miał nawet copyrightu na ten utwór. W tamtym czasie nie było najmniejszym problemem
zdobyć pieczątkę kancelarii adwokackiej. Był to fałszywy alarm, ale ja tego tak nie
odebrałem. Potraktowałem to serio. Na początku strasznie się przestraszyłem, a potem
zrozumiałem, że chuj próbował wywrzeć na mnie presję. Wszystko to zaczęło rozciągać się
w czasie, a ja coraz więcej rozumiałem. Romano był cały czas zamieszany w przemyt haszu
lub coś podobnego. Miałem wrażenie, że w ogóle w tamtym okresie działała w Krakowie
dosyć silna grupa przestępcza. Gangsterka dosyć mocno się rozwinęła. Ja nigdy nie miałem
z tym nic wspólnego, ale Romano poprzez swoje kontakty i swoje upodobanie do haszyszu,
obawiam się, że zaczął wchodzić w jakieś podejrzane konszachty z bandytami. Lubiliśmy
się, więc zdziwiło mnie, że sprawa jakiegoś głupiego refrenu aż tak go podniosła. Uczepił
się tego jak tonący brzytwy. W normalnych warunkach dogadalibyśmy się. Podpisałbym
coś, podzielilibyśmy się i OK. A on od razu akcja: „Nie ma mowy! Ręce i nogi ci
połamię!”.
Dopiero teraz widzę to z innej perspektywy, że może powinienem wziąć na niego
większy handicap, zrozumieć, że jest uwikłany. Niestety w tamtym czasie tego nie
wiedziałem, byłem na niego najeżony i wkurwiony. W końcu zorientowałem się, że
Romano nie ma na mnie żadnego najmniejszego haka, ponieważ ja jak idiota nie
zarejestrowałem płyty Homo Twist w ZAiKS-ie, a to znaczy, że nie mam copyrightu na
materiał. Co prawda użyłem, ale nie podpisałem się pod tym, a to znaczy, że nie
popełniłem żadnego przestępstwa. Chcąc wyjaśnić sprawę, należało po prostu wpisać pod
refrenem „autorstwo Romano” i dokonać podziału. Nie zrobiłem tego, bo nie zdawałem
sobie sprawy, że takie rzeczy w ogóle należy robić. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że
będąc autorem piosenek, mogę je zgłosić do firmy chroniącej prawa autorskie, typu
ZAiKS. Zanim doszło do awantury, ja jeszcze nie miałem tej świadomości lub też miałem,
ale zgłaszałem inne rzeczy, a o tamtej akurat zapomniałem. Jakoś szczęśliwie po
sprawdzeniu okazało się, że Jamaica jest w ogóle niezgłoszona.
Byłem wtedy rozpędzony w piciu i grałem w Homo Twist, z którym coraz lepiej nam
szło. Chodziłem w kolorowych koszulach, byłem trochę lepiej odżywiony, troszkę
ćwiczyłem i już w ogóle nie ćpałem, ale za to popijałem sobie wódeczkę i lubiłem to.
Robiłem dużo prób z Homo, grałem już chyba nawet z Deriglasoffem [Olaf – przyp. red.].
Trwały lepsze czasy, miałem mocny wzmacniacz, zaczęliśmy odnosić sukcesy.
Sprawdziłem sprawę i byłem pewny, że nie mam tego copyrightu, i tak mnie wzięło, że
powiedziałem sobie: „Dzisiaj go znajdę! Wychodzę na miasto…”. Założyłem kolorową,
ultrawzorzystą koszulę, którą włożyłem sobie w spodnie, i w ogóle cały wyszpaniłem się
w stylu Cubana.
Pierwsze swoje kroki skierowałem do sklepu, gdzie zakupiłem 0,3 stocka, ponieważ
akurat taki miałem wtedy styl. Miałem wtedy niezły spust, byłem w dobrej formie do picia,
więc mówiąc krótko – zanim doszedłem na Floriańską, w 10 minut opróżniłem tego stocka.
Powiedziałem sobie: „Teraz go, kurwa, znajdę!” i udałem się do lokalu Jemioła, gdzie
Romano często przebywał. Wchodzę do środka i widzę, że jest. Wóda buzowała we mnie
w chuj. Byłem maksymalnie wkurwiony. Gość był zawsze moim kumplem, a teraz chce
mnie zniszczyć i jakby tego było mało – wszystko to dzieje się w momencie, kiedy właśnie
urodziło mi się dziecko! Obraził mnie, groził mi, więc się wkurwiłem, po czym
sprawdziłem, że nie mam copyrightu. Wypiłem pierdolone 0,3, wszedłem do Jemioły i od
razu go znalazłem! Było lato. Romano siedział na podwórku przy długim stole, przy którym
siedziało z nim około dwudziestu osób, którym stawiał drinki. Zgodnie ze starym
zwyczajem wszyscy wybuchali śmiechem na jego żarty. Wkroczyłem tam i mówię do niego:
– Wesoło ci, kurwa? Zadowolony jesteś z siebie?
Wyskoczyłem z ryjem także do pozostałych obecnych na patio: – Co? Słuchacie tego
cwela? Słuchacie tego w dupę jebanego ćwoka, który podaje mnie do sądu?
I znowu do niego:
– Informuję cię, pierdolony gnojku, że nie mam na ten utwór copyrightu, więc pismo,
które mi wysłałeś, żądając pięciuset milionów, możesz wsadzić sobie w odbyt i chuj ci w
dupę!
Towarzystwo zgromadzone przy stole zareagowało na to salwami śmiechu. Miałem
wrażenie, że wszystkim wydawało się, że robię sobie żarty, ponieważ byliśmy znani jako
kumple. A ja dalej do Romano: – Jak chcesz, kurwa, więcej, to wstawaj, bo nie
wytrzymam!
Był ode mnie niższy i lżejszy, nie chodził w mojej wadze, więc już wcześniej
zaplanowałem sobie, że uderzę go otwartą dłonią frontalnie w pierś. Oczywiście, jeśli
wstanie. Wstał. Ewidentnie szedł mi przypierdolić, więc uderzyłem go tak, jak
planowałem, a on nic! W ogóle to na niego nie zadziałało, nie poczuł tego uderzenia i szedł
dalej w moim kierunku. Zrozumiałem, że skurwysyn jest silny jak cholera. Odruchowo
strzeliłem go z piąchy. Padł, ale błyskawicznie wstał, a ja poczułem potrzebę
natychmiastowego wyjścia z lokalu. Odwróciłem się i szybkim krokiem udałem się w
kierunku wyjścia. Nagle usłyszałem „Maciek, uważaj!”. Ja się odwracam i widzę
skurwysyna cyrkowca Romano z ogromnym krzesłem Żywiec w rękach. Były to masywne
krzesła ważące po dziesięć kilogramów. Zrobił wielki zamach, ale na szczęście był ze mną
kolega Pastówa[81], który akurat przyjechał z Włoch. Był to silny, atletyczny typ, który
prawdopodobnie uchronił mnie przed kalectwem. Romano po pierwszym frontalnym
uderzeniu w pierś w ogóle nie zareagował, po wyprowadzonym przeze mnie strzale z
piąchy w twarz padł, ale od razu się podniósł. Odwróciłem się plecami i ruszyłem do
wyjścia, zlekceważyłem przeciwnika, a tu akcja wańka-wstańka, cyrkowiec. Gdyby nie
Pastówa, to Romano przetrąciłby mi kark krzesłem Żywiec. Były to ciężkie jak diabli
metalowe krzesła z drewnianymi poprzeczkami. Cała akcja miała miejsce na patio, więc
potem wpadłem do środka lokalu. Pastówa wszedł za mną i zapytał mnie: – Maciek, czy
ten człowiek ma jakieś powiązania mafijne?
Mówię:
– No, ten człowiek to na 100 procent ma powiązania mafijne.
Pastówa:
– Maciek, masz problemy. Musisz wypierdalać z kraju…
– Co ty do mnie, kurwa, mówisz, Pastówa?! Fuck off!
– Przepraszam cię, Maciek, ale ja już od pięciu lat mieszkam we Włoszech i po tym,
co przed chwilą zobaczyłem, to ja cię tutaj nie widzę. Zobacz, ilu i jakich ten człowiek ma
znajomych…
Prawda była taka, że lokal Jemioła, do którego wkroczyłem, był miejscem, gdzie
urzędowali kumple Romano. Ja też byłem kumplem, dopóki nie dostałem od niego listu…
Sprowokowałeś awanturę przy negatywnie nastawionych wobec ciebie
świadkach. Nie bałeś się rewanżu ze strony kumpli Romano?
Romano został pobity, Pastówa uchronił mnie przed ciosem krzesłem i poradził mi,
żebym wyjechał z kraju. Wypytywał mnie, kim jest ten człowiek. Jak zacząłem mu mówić,
to stwierdził, że jestem w tarapatach. Dla odmiany ja w tym momencie pomyślałem sobie:
„Nie mam żadnych kłopotów. Jestem w Krakowie. Nienawidzą mnie tutaj, ale to jest moje
miasto, ja tu rządzę i nikt – ani Romano, ani jego kumple, ani Pastówa, ani ci, którzy płacą
Romano, ani ci, których opłaca Romano – nie będzie mi mówić, co mam robić w swoim
mieście, w którym przez dziesięć lat gram na streecie! Nie wyobrażam sobie sytuacji, w
której ktoś mnie tu, kurwa, przesuwa! To jest mój teren, obszczałem tu wszystkie bramy i,
ni chuja, nigdzie nie pójdę! Nikt mnie nie ruszy z tego terenu!”. Odpowiadając na twoje
pytanie – może i trochę się bałem, ale miałem swój honor i to było dla mnie na pierwszym
miejscu.
Jaki był finał bijatyki w Jemiole?
Po całej tej zadymie obsługa lokalu delikatnie poprosiła mnie, abym wypierdalał.
Więc wypierdoliłem, bo jednak miałem świadomość, że jest dym na 100, kurwa, fajerek.
Poszedłem na chatę, gdzie błyskawicznie zasnąłem, bo byłem pijany. Obudziłem się rano i
pomyślałem sobie tak: „Mam 500 milionów długu. Nie dość, że zajebałem gościowi utwór,
to jeszcze go, kurwa, pobiłem. Pobiłem gościa, który ma układy z gangsterami”. W tym
czasie w Krakowie gangsterka rozwijała się bardzo silnie i umówmy się, że ja miałem z
tymi ludźmi niekończące się konflikty, ponieważ mimowolnie stykaliśmy się na różnych
płaszczyznach. To jest akcja z cyklu „Na bramce żołnierz śpi, ruchanie mu się śni”[82].
Żołnierz nie wojskowy, tylko żołnierz gangu, czyli tak zwany trampkarz – tak na nich
mówiłem. Trochę poćwiczył na siłowni, zżarł jakieś, kurwa, sterydy i generalnie lubi
znęcać się nad ludźmi, to wzięli go na bramkę do klubu. Patrzyłem na takich ludzi spode
łba i niejednemu takiemu wykurwiłem z byka. Umówmy się, że na początku lat 90.
wielokrotnie miałem scysje z takimi ludźmi. Ja też chodziłem na siłownię, a nawet jeśli nie
miałem możliwości, to robiłem pompki i ćwiczyłem indywidualnie. Miałem swoją siłę, a
też po prostu lubiłem się bić.
Po dymie z Romano wylądowałem na chacie, po czym obudziłem się z gigantycznym
kacem moralnym i normalnym alkoholowym. Nie dość, że zajebałem gościowi kawałek,
nie dość, że jakaś kancelaria adwokacka żąda ode mnie pięciuset milionów, to jeszcze w
dodatku poszedłem do Jemioły i dałem gościowi w ryj przy około dwustu osobach, przy
pełnym lokalu nabitym publiką po pachy. Wszyscy to widzieli. Moje wyczyny na mieście
zaczynały już przekraczać wszelkie bariery. Byłem naprawdę znienawidzony. Akcja:
„Znowu Maleńczuk robi dym”. Całe to awanturnicze zamieszanie zaczęło się od ploty z
Hektorem, kiedy zostaliśmy niesłusznie oskarżeni. Od tamtej chwili zrobiłem się, kurwa,
zacięty i powiedziałem sobie, że najebię wszystkich, a potem wymelduję się z tego
gównianego, dulskiego miasteczka. Uwierz mi, że mój kac moralny trwał około tygodnia i
był to chyba najdłuższy kac moralny, jaki przeżyłem. Wszystko to działo się jakoś w
okolicach Wigilii i na koniec pomyślałem sobie: „A może powinienem przeprosić
Romano?”. Tak jakoś sobie ubzdurałem, że chyba go przeproszę. Co mnie zmotywowało?
Czy był aż tak ujmujący? Z perspektywy czasu, jak teraz na to patrzę, to zdecydowanie nie
był. W każdym razie postanowiłem, że przeproszę, bo jednak go zbluzgałem, zajebałem mu
utwór i w ogóle zrobiłem dym. Nie miałem copyrightu, więc formalnie Romano nie mógł
mnie oskarżyć, ale jednak moralnie mógł to zrobić. Pismo nie miało mocy prawnej, ale ja
tego nie wiedziałem. Po przebudzeniu po awanturze byłem święcie przekonany, że przed
domem będzie na mnie oczekiwać suka. W końcu dałem gościowi wpierdol przy
świadkach i zbluzgałem go od ostatnich chujów. Pełen, kurwa, rozbój (śmiech)! Tymczasem
nic się nie wydarzyło, nikt po mnie nie przyszedł. Jeden tydzień, drugi tydzień – nic.
Przyszły święta Bożego Narodzenia. Wzięło mnie sumienie i pomyślałem sobie, że muszę
go znaleźć. W końcu byliśmy kumplami, więc przeproszę go. Wybrałem się do Jemioły, w
której nie byłem od czasu zadymy. Jak tylko wszedłem, to od razu usłyszałem od personelu:
– O żesz, kurwa, Maleńczuk!
Było jasno, był dzień. Nie było jeszcze ludzi, pusto, siedzieli sami barmani. Mówię: –
Przepraszam, nie przyszedłem tu robić dymu. Szukam Romano, bo chciałem go przeprosić.
W odpowiedzi usłyszałem:
– To ty nie wiesz?
– Czego, kurwa, nie wiem?
– Romano powiesił się tydzień temu.
Informacja ta zastała mnie w dzień wigilijny. Zastanawiałem się, czemu to zrobił,
szukałem przyczyny. Romano nie był wieszającym się typem. Chyba już wcześniej musiał
mieć jakieś kłopoty. Znaleźli go powieszonego. Chciałem go przeprosić. Nie zdążyłem.

78 Fingiel – pierścień.
79 Czekolada – najczęściej marokański, fajniejszy afgański, a najlepszy libański haszysz w formie stugramowych
kawałków zapakowanych w folię aluminiową.
80 Piotr Marek – legendarny lider zespołu Düpą, surrealistyczny malarz, autor teksów, gitarzysta i wokalista; artysta,
najwybitniejsza postać tamtego okresu w Krakowie.
81 Pastówa – wielki zwolennik parkopanu (w slangu „pasta”), który zażywał w małych ilościach, twierdząc, że go
speeduje i poprawia mu nastrój; zawodowo – konduktor PKP; pod wpływem pasty sprawdzał bilety pasażerom.
82 „Na bramce żołnierz śpi, ruchanie mu się śni” – wers utworu Twarze przy barze.
Być jak Maleńczuk
W pewnym momencie pojawiło się dookoła mnie kilku młodszych kolegów. Miałem
ze 35 lat, a oni mieli 25 czy coś koło tego. Kręcili się w moim otoczeniu, ale generalnie
była to ekipa, która zbierała się wokół postaci pod nazwiskiem Sambor Wilk, który był
niedużym chłopakiem o ładnej sylwetce.
Co przyciągało twoich kolegów do Sambora? Poza ładną sylwetką – rzecz jasna.
On poszedł do szkoły filmowej i strasznie się odgrażał, że będzie reżyserem. Wyrosła
dookoła niego ekipa młodzieńców, którzy mieli ambicje, aby zostać artystami lub czymś w
tym stylu. Był wśród nich chłopczyna, który miał na imię Maciek. Nazwisko pamiętam, ale
pominę. Maciek wyjątkowo fascynował się również moją osobą. I przy każdej
nadarzającej się okazji powtarzał mi, że chciałby być taki jak ja. Mnie to przerażało, bo nie
widziałem w nim wystarczającej odporności, żeby próbował postępować moją drogą. Od
samego początku strasznie go przestrzegałem, żeby wybił to sobie z głowy.
Opisz, proszę, Maćka i powiedz, co go tak w tobie uwiodło.
Maciek był dwudziestoparoletnim ogólnie ładnym chłopczyną. Miał pisarskie ambicje
i chyba po prostu chciał coś przeżyć, żeby mieć o czym pisać. Zafascynował go całokształt
mojej osoby, uwiodła go moja historia, mój etos ewidentnie mu imponował. Faktycznie,
był to taki okres, że zacząłem wyrabiać się w Püdelsach, a jednocześnie byłem konkretnie
rozpity. Chodziłem na miasto w poszukiwaniu kolejnej okazji, żeby się napić i tak
poszedłem również i tym razem i spotkałem Mędrka. Mędrek mówi:
– Musisz pojechać ze mną na Podgórze[83], bo mam tam coś do odebrania.
Ja:
– No bardzo ciekawe, co ty niby masz tam takiego do odebrania…
Pojechaliśmy na to Podgórze i widzę, że prowadzi mnie prosto do Pytona. Mówię:
– Ty przyjechałeś po, kurwa, amfę!
A on:
– A co? To źle? Pyton mówi, że ma bardzo dobrą. Będzie fajnie, chodź.
I wyciągnął od tego Pytona w chuj tej amfy, którą oczywiście od razu zaczęliśmy
wciągać. Na mnie amfetamina bardzo mocno działa. Jedno pierdolnięcie, jedna kreska i już
jestem załatwiony na dwa dni. Więc byłem trochę przerażony, co to będzie, bo Mędrek co
chwila dosypywał kolejne kreski. Przemieszczamy się wzdłuż miasta, nie doszliśmy
jeszcze do rynku, a już ze trzy razy dociągaliśmy w różnych bramach. Mi od razu zachciało
się pić. Mówię do Mędrka:
– Nie, kurwa! Ja muszę napić się alkoholu, bo inaczej ta amfa mnie wykończy. Chodź
się napić.
Bez alkoholu po amfetaminie można oszaleć, bo, jak ci mówiłem, całkowicie wysycha
ci w ustach i pojawia się ten przeklęty trismus, czyli szczękościsk, którego nie znoszę.
Mam wrażenie, że wódka trochę jakby załagadza tę nerwówkę i to zakleszczenie, ten
zacisk, który pojawia się po amfetaminie. No, ale już stało się, wciągnęliśmy, i to ze trzy
razy, więc teraz idziemy do sklepu i kupujemy flaszkę. Udało się. Kupiliśmy. Pamiętam, że
piliśmy z jakichś plastikowych kubków. Nie zdążyłem się zorientować, a Mędrek już mi,
kurwa, buch – znowu szczyptę do tego plastikowego kubka… I pijemy tę wódkę, i sypiemy
do niej amfę. Pamiętam, że powiedziałem wtedy:
– Mędrek, to się źle skończy. Zobaczysz…
Ale dobra, idziemy na miasto, bajera się klei – wiadomo. Mędrek nawijał mi makaron
na uszy i bez przerwy próbował mnie namawiać, żebym dalej z nim ciągnął. W pewnym
momencie nie wytrzymałem i rozdarłem się na niego:
– Mędrek! Ja już to pierdolę! Nie dociągam więcej i koniec tematu!
OK. Jesteśmy na mieście, gdzie spotkaliśmy moją małżonkę, która chyba jeszcze
wtedy nie była moją małżonką, a także Sambora z zafascynowanym moją osobą kolegą
Maćkiem. Udaliśmy się razem do pewnego lokalu owianego złą sławą. Niestety nie
pamiętam w tej chwili jego nazwy. Wiem, że było to na Brackiej. W Polsce rodził się
wtedy hip-hop i ta knajpa była właśnie w takim klimacie. Maciek znowu zaczął coś
pierdolić, że chciałby być taki jak ja, że Maleńczuk to jest coś. Mówię mu:
– Uspokój się, bo to się może dla ciebie tylko źle skończyć.
Weźmy pod uwagę, że siedzieliśmy w knajpie, gdzie urzędowali krakowscy bandyci. I
pamiętam taką sytuację, że jak byłem tam jakoś poprzednim razem, to w pewnym momencie
wszystkich ewakuowano, bo znaleziono pod stolikiem minę przeciwczołgową, którą
przynieśli ze sobą jacyś jebnięci hip-hoperzy. Nie wiem, skąd ją wytrzasnęli, ale efekt był
taki, że jakimś cudem znalazła się wśród nas (śmiech). Była bez detonatora, ale już sam jej
widok skutecznie wszystkich stamtąd wypędził. Ewakuowali kamienicę i w ogóle zrobiła
się awantura. Tak więc lokal ten zbierał nie najlepsze opinie na mieście. I oczywiście
zawitaliśmy z naszą ekipą właśnie tam. Przyszliśmy tam w składzie: ja naćpany amfą
Mędrka, sam Mędrek, Ewa, Maciek i Sambor. Pamiętam, że wpadł jeszcze Bolec i mówił
coś takiego:
– O, kurwa, Maciek! Widzę, że szybko dzisiaj u ciebie…
– Jezus, mówię ci, Bolo, jak szybko. A jeszcze ten pojeb cały czas mi dosypuje!
Siedzieliśmy przy stoliku i zamawialiśmy kolejne drinki. W pewnym momencie zaczął
się do nas przypierdalać jakiś gościu, który niby na początku chciał ode mnie autograf, ale
potem zaczął się przysuwać, przysiadać na bezczelniaka, więc doszło do dymu. Doszło do
takiej awanturki, że nasz stolik się przewrócił czy on go przewrócił, sam już nie pamiętam.
Ale jak już zaczęliśmy, to oczywiście musimy skończyć, więc mówię do mojej ekipy:
– Siedźcie tu grzecznie. Nie wychodzić mi na zewnątrz, ja z nim wyjdę! Sam to
załatwię.
Byłem w średniej formie, bo amfetamina wcale nie pomaga w bójce. Byłem pijany i
zamfowany, a też pamiętam, że miało to miejsce jakoś niedawno po moim powrocie ze
Śląska, więc byłem w słabej formie. Normalnie takiego pętaka powinienem załatwić
jednym strzałem. Wyszedłem z nim na solo. Poszliśmy pod kościół, gdzie z całej siły
wykurwiłem gościowi w mordę. Nazywał się Marcinek. Tak miał na nazwisko. Podczas
naszej bójki chyba też był na amfie. Wykurwiłem mu, więc przysiadł, ale nie padł.
Pomyślałem: „Coś osłabło mi jebnięcie, bo powinien paść, a nie padł”. Tak tylko
przyklęknął na jedno kolano i rzucił mi się do pasa, nie? Ja jestem wysoki i nie lubię, jak
ktoś mnie chwyta. Bałem się dać zaskoczyć. Znaleźliśmy się na glebie, więc próbowałem
się z tej gleby czym prędzej pozbierać. W tym momencie nadbiegli Sambor Wilk z
Maćkiem i sprzedali Marcinkowi parę kopów. Krzyczałem do nich:
– Nie wpierdalać mi się, kurwa!
Marcinek mnie puścił i odskoczyliśmy od siebie. Wszyscy się pozbierali, wracamy do
lokalu. Przystanęliśmy na chwilę przed wejściem. Stoję ja, stoi Sambor i stoi Maciek. I
Maciek wyskakuje do Marcinka z mordą:
– I co, kurwa, dostałeś wpierdol?
Zaczął do niego fikać, przekomarzać się z nim. Zdekoncentrowałem się na ułamek
sekundy i wystarczyło – Maciek razem z Marcinkiem znaleźli się za rogiem. Zareagowałem
z pewnym opóźnieniem, a też dudniło mi w głowie coś takiego: „Skoro tak bardzo chcesz
być taki jak ja, to teraz dawaj. Proszę bardzo…”. Miałem jakieś takie bardzo głupie
myślenie, bo przypomniało mi się to, co wielokrotnie mi powtarzał, że jestem jego idolem.
Trzeba było od razu lecieć za ten róg i go ratować. I wyobraź sobie, że w pewnym
momencie zobaczyłem, jak ten cały Marcinek biegnie w całkowicie innym kierunku, i
zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie za rogiem leży Maciek i ma kłopoty. Za
Marcinkiem ktoś poleciał i go capnął, a Ewa wykręciła mu rękę. Jakoś tak to zrobiła, że w
ogóle nie mógł się ruszyć. Ja biegnę za ten róg i widzę, że na torach tramwajowych leży
Maciek i jest całkowicie zmasakrowany. Dopadł go. Prawdopodobnie było tak, że Maciek
przewrócił się podczas tych przebieżek, a Marcinek zadał mu na leżąco, nie wiem ile
ciosów na twarz. Powiem ci szczerze, że nigdy później ani wcześniej nie widziałem czegoś
takiego. Naprawdę przeraziliśmy się na jego widok. Maciek był kompletnie nieprzytomny,
trzeba go było wziąć za ręce i nogi, żeby w ogóle ściągnąć go z tych torów tramwajowych.
Przenieśliśmy go na chodnik. Nie dawał żadnych znaków życia. Jego twarz była trzy razy
większa niż normalnie. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak szybko puchł. Normalnie takie
opuchnięcia robią się dopiero później, tak? Marcinek musiał mu sprzedać serię. Nikt tego
nie widział, bo walka trwała za rogiem.
Pamiętam, że przez jakiś czas udało nam się utrzymać tego jebanego Marcinka. Moja
stara wykręciła mu tę rękę, ale w pewnym momencie poprosiła, żebym go przejął, bo ona
nie miała już siły, a ja miałem wtedy na sobie rękawiczki i jebany mi się wyślizgnął.
Zadzwonimy na policję, bo jednak chuj urządził naszego Maćka na cacy, nie? To jest
przesada. Nie było wiadomo, czy on w ogóle żyje. Wyglądało to tragicznie. Ćwok
wyślizgnął mi się z rąk, zwiał do taksówki i spierdolił. Odjechał, ale go rozpoznali. Już jak
przyjechała policja, to znalazł się ktoś, kto powiedział: „Ja wiem, jak on się nazywa”. Tak
więc Marcinek został znaleziony, natomiast Maciek został ciężko pobity i był trzy tygodnie
na ostrym dyżurze czy na jakimś, kurwa, OIOM-ie, a następnie jeszcze z miesiąc przeleżał
na sali w szpitalu. Całą głowę miał opakowaną w bandaże. Zadzwoniła do mnie jego
matka i powiem ci, że tak roztrzęsionej kobity to nie słyszałem jeszcze nigdy w życiu.
Pytała mnie:
– Panie Maćku, co to było? Czy będzie pan zeznawał w sądzie? No bo jest sąd…
Maciek w końcu wyszedł ze szpitala, ale był już całkowicie przetrącony. Inaczej się
poruszał, utył, stracił sylwetkę. Twarz ponura i przede wszystkim całkiem zdemolowana,
bo część nerwów przestała działać. Strasznie to wyglądało. Po jego wyjściu ze szpitala
rozpoczęła się batalia sądowa. Sprawa ta maksymalnie wyprowadzała mnie z równowagi,
ponieważ ciągle dzwonił do mnie albo Maciek, albo jego matka i notorycznie namawiali
mnie, żebym kłamał w zeznaniach, bo mają jakiegoś adwokata, który każe im fałszować
sytuację.
Co chcieli, żebyś mówił na rozprawach?
Przede wszystkim chcieli, żebym nie mówił tego, jak było. Żebym nie mówił na
przykład o sytuacji, w której Maciek z Samborem sprzedali Marcinkowi parę kopnięć, jak
na mnie leżał, albo żebym nie mówił, że ktoś go w ogóle uderzył, ale problem polegał na
tym, że to właśnie ja go biłem, no tak? Później i tak okazałoby się, że ślady, które ma
Marcinek, to ja mu urządziłem. Maciek z matką i ich adwokatem chcieli, żebym zupełnie
nieprawdziwie zeznawał. De facto ja nie jestem oskarżony, tylko ktoś inny jest oskarżony i
chcemy dojść do prawdy i wiemy na pewno, że Marcinek zachował się bestialsko i że za
coś takiego należą się przynajmniej zawiasy albo chociaż z roczek, bo to było jednak
ciężkie uszkodzenie ciała. Ja nie widziałem się bezpośrednio z tym adwokatem, ale
stanowczo i zdecydowanie odmówiłem kręcenia w zeznaniach, ponieważ ja kłamać nie
umiem i wiem doskonale, że zaraz się poplączę i jeszcze sam wkopię się w kłopoty.
Wydawało mi się, że wyznanie całkowitej prawdy powinno gościa udupić, a tu okazuje się,
że go nie udupi – lub przynajmniej tak twierdził ten głupi adwokat. W końcu doszło do
rozprawy. Marcinek siedział w garniturku i udawał grzecznego. Na dzień dobry wybiegł
jego adwokat i wyciągnął zdjęcie, na którym jego klient ma limo na pół twarzy. To limo to
ja mu zrobiłem, więc jednak też chyba musiał być na amfie, bo dostał porządnego strzała, a
nie padł, tylko przykucnął na jedno kolano i rzucił się do mnie. Adwokat zadał pytanie:
– Skąd takie obrażenia u mojego oskarżonego podopiecznego?
Mówię:
– Te obrażenia, proszę Wysokiego Sądu, ja sam osobiście mu uczyniłem, ponieważ mu
się należało, bo był chamski. Wyszliśmy przed klub i doszło między nami do bójki.
Adwokat Maćka złapał się za głowę, a ten od Marcinka mówi:
– A więc było pobicie, czyli mój klient działał w obronie własnej.
Na co ja:
– Panie, jaka obrona własna?! To są dwie osobne sytuacje. Nie było żadnej obrony
własnej, bo oprócz mnie nikt mu krzywdy nie zrobił, a już na pewno nie Maciek, który w
ogóle go nie dotknął, tylko przed nim uciekał, bo wcześniej faktycznie sprowokował go
słownie.
Pamiętam, że prokurator nawet trochę się uśmiał. Marcinek dostał zawiasy. Maćka
później spotykałem i chodził jak przetrącony. Nie komentowałem tej sprawy, bo niby jak?
Miałem mu powiedzieć: „Stary, ostrzegałem cię… Mówiłem – nie kombinuj tak jak ja, bo
nie masz do tego predyspozycji” czy niby co? Teraz to mówię, bo wtedy było mi głupio.
Kontakty między nami osłabły w naturalny sposób. Maciek zniknął z terenu. Pomyślałem
sobie wtedy, że nie chcę mieć kogoś na sumieniu, nie? Tak skończyła się dla Maćka historia
„Być jak Maleńczuk”.
Mówiłeś, że zbierało się wokół ciebie wielu fascynatów etosu Maleńczuka.
Jednego już poznaliśmy. Kto jeszcze należał do grona naśladowców?
Był jeszcze Rafał Kwaśniewski, który też chciał liznąć takiego życia jak ja i
wylądował na siedem lat w więzieniu. Wyszedł po czterech. Był Bolo, który zmarł, i
myślę, że było jeszcze co najmniej kilka osób, które poważnie się uszkodziły, bo wydawało
im się, że heroina to jest coś, co można sobie okazjonalnie strzelać. Max Cegielski, Piątek,
Cezary Ciszewski i jego asystent. Ci wszyscy ludzie, którzy próbowali tego liznąć,
momentalnie pakowali się w bardzo poważne kłopoty. Z Ciszewskim to było tak, że wręcz
przez moment nie mogłem uwierzyć, że widzę ewidentnie zheroinizowanego gościa z
telewizji (śmiech)! Nie zgadzało mi się to, a jednak tak właśnie było. W pewnym
momencie heroinka zatoczyła szersze kręgi także wśród środowisk intelektualnych.
Niestety zwykle źle się to kończyło. Dla mojego kolegi Maćka skończyło się bardzo źle.

83 Podgórze – dzielnica Krakowa po prawej stronie Wisły, w której się wychowałem, którą dobrze znam i do której
mam sentyment.
Wizyty na izbach wytrzeźwień
Miałem ponad 40 lat i byłem nieźle rozpity. Miałem już samochód, ale nim nie
jeździłem, bo piłem. Byłem przyzwyczajony poruszać się po kraju pociągami, a na
krótszych odcinkach taksówkami. Jeździłem z gitarą, grałem solowe sztuki. Taki miałem
czas. To było po którymś kolejnym rozpadzie Püdelsów, a w międzyczasie nie miałem
innego bandu, więc jeździłem i grałem solo. Piłem jak mops, piłem dużo, piłem od rana i w
ogóle rozpędziłem się w tym piciu na maksa. Cały byłem wprost rozmoczony od alkoholu.
W dodatku jeszcze co jakiś czas wykosztowywałem się na chujowy koks. W Polsce nie ma
dobrej kokainy, ale pijany człowiek nie myśli racjonalnie. Sprzedawali jakieś gówno, a
nam wydawało się, że to jest koks. Nawet trudno powiedzieć, ile pieniędzy na to
wypierdoliłem. Jestem w ogóle wściekły na polskich dilerów, że sprzedali mi tyle
chujowej kokainy za tyle pieniędzy. Uważam, że można by dużo lepiej spożytkować te
środki. I był jakiś koncert w Poznaniu. Koncert się udał, była wypłata w gotówce, więc
miałem kieszeń wypchaną kasą. Miałem ładnych parę tauzenów, dobre trzy, cztery koła,
więc poczyniłem wiadome zakupy i w swoim stylu spędziłem czas po koncercie…
Wstaję rano, wracam do Krakowa. Wracam po właściwie nieprzespanej nocy i
całkowicie nieudanych próbach bara-bara, ale ponieważ jestem gentlemanem, nie będę o
tym opowiadał. Generalnie rano wsiadłem do pociągu i próbowałem wrócić do domu.
Okazało się, że na tym kacu jakoś tak kupiłem bilet, że mam przesiadkę we Wrocławiu.
Przesiadka we Wrocławiu trwała półtorej godziny, więc poszedłem na piwo. Wypiłem trzy
piwa, jedno po drugim. Pamiętam, że maksymalnie mnie siekło. Byłem ledwo żywy i mało
brakowało, a tak zasiedziałbym się w tym lokalu, że nie zdążyłbym na kolejny zasrany
pociąg. Od razu było widać, że ten dzień idzie lewo. Tak się zagapiłem, że musiałem lecieć
prosto do pociągu. Wsiadłem, nie zdążywszy kupić biletu. Byłem zmęczony, więc
położyłem się na fotelu i zasnąłem. Obudzili mnie jacyś, kurwa, rewizorzy. Jeden z nich
pyta mnie:
– Ma pan bilet?
Mówię:
– Nie mam biletu. Czekam na konduktora, bo chcę kupić.
– No to pokaż pan świstek, żeś pan zgłaszał.
– Nie zgłaszałem.
– No to w takim razie wypisujemy panu karny mandat z okładem.
A ja do nich z ryjem:
– A wy w dupę jebane, pierdolone cwele! Wy, kurwa, gnoje, chuje pierdolone,
pachołki!
I trochę się w tym rozpędziłem. Oni próbowali coś tam protestować, ale bardzo
nieśmiało. Otworzyłem na nich japę i nie mogłem jej zamknąć przez dobre pięć minut:
– Jak tak, to pisz tu, chuju, przez kalkę, bo ci się wkład skończy! Jesteś gnojem,
cwelem i chuj ci w dupę.
Dłuższy czas układałem piękne bukiety w ich kierunku. W końcu wyszli, ale
widziałem, że jednemu z nich roztrzęsły się rączki. Doznałem wtedy przebłysku w swojej
pijanej głowie, że będą z tego kłopoty. Panowie poszli, a ja natychmiast zasnąłem.
Obudziła mnie ciężka łapa, która postawiła mnie niemal do pionu. Patrzę się, a przede mną
stoi dwóch sokistów w mundurach. Służba Ochrony Kolei, nie? I słyszę tylko:
– Dokumenty.
Próbowałem się stawiać, ale jeden z nich tak chlasnął mnie w mordę, że resztkami
świadomości powstrzymałem się, żeby mu nie oddać. Wiedziałem, że jak to zrobię, to
pójdę siedzieć. Powoli trzeźwiałem, więc zaczęło do mnie docierać, co się w ogóle dzieje.
Ci żądają dokumentów, więc sięgam do kieszeni kurtki po portfel i czuję, że mam tę kurtkę
otwartą. Pomyślałem sobie: „O żesz, kurwa!”. Biorę ten portfel, patrzę do środka i widzę,
że nie mam ani grosza. Wszystkie dokumenty są, kasy nie ma. Okradziono mnie.
Wkurwiłem się, więc zacząłem dalej im jechać. Pociąg zatrzymał się na stacji w
Gliwicach, gdzie już czekała na mnie suka, do której wsadzili mnie chwilę później. W tym
momencie bluzgałem już wszystkim dookoła. Darłem mordę:
– Zwolnią was, kurwa, z pracy! Już tu nie pracujecie, chuje!
W międzyczasie wyskoczył na peron jakiś człowiek, który krzyczał, że jest z
Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i mają mnie zostawić. To był element komiczny całej
tej sytuacji.
Oczywiście olali go. Policjant, który spisywał zeznanie, miał z tego niezły ubaw. A mi
znowu przybili „lżenie”. Nie wiadomo, który to już raz, więc zaraz będę miał kolegium
albo, nie daj Boże, sankcję. Zaprowadzili mnie na jebaną izbę wytrzeźwień w Gliwicach.
Miałem 2,8, czyli całkiem niezły wynik (śmiech). Żeby było jeszcze weselej, jeden z
funkcyjnych zrobił mi zdjęcie, które następnego dnia wylądowało w „Super Expressie”.
Przyjechał po mnie Lala[84]. Odebrał mnie moim samochodem. Jeszcze tego samego
dnia jedna z moich córek złamała sobie rękę. Jeden wielki burdel, bryndza i w ogóle syf.
Nie zdawałem sobie jeszcze wtedy sprawy, że już powinienem odstawić alkohol, zwolnić z
piciem. Na kacu dopadły mnie enuncjacje prasowe, moja pijana morda w centralnym
punkcie „Super Expressu”. Był to dla mnie pierwszy sygnał alarmowy, ale oczywiście nie
było tak, że z dnia na dzień przestałem pić. Co to, to nie. Łoiłem dalej, byłem w ciągu. Bo z
piciem to jest trochę tak, że jak porządnie się rozpędzisz, to nie możesz przestać. Poza tym
cały czas jeździłem i grałem koncerty, a na koncertach nie da się być abstynentem. Podczas
solowych sztuk wypijałem na scenie około trzystu gram, nie licząc oczywiście tego, co
wypiłem wcześniej, i nie licząc tego, co wypijałem później. W Püdelsach to było pół litra
lub więcej. Mocno się w tym rozpędziłem. Pamiętam też, że któregoś dnia nie do końca
świadomie rozpętałem kolejną awanturę domową. A też niestety prawda jest taka, że jak
mężczyzna wraca pijany do domu, to jego kobieta robi mu o to awanturę. On jest na bani,
więc dochodzi do wrzasków, kłótni i tak dalej. No i któregoś razu coś podobnego miało
miejsce w moim domu. Wróciłem najebany z trasy, znalazłem na chacie whisky,
doprawiłem się, po czym wziąłem się za atak na telewizor kineskopowy…
Co złego zrobił telewizor?
Był. To wystarczyło. Stwierdziłem po prostu, że nie chcę mieć tego telewizora, bo
chcę mieć spokój, chcę być artystą, więc nie mogę mieć telewizora. Coś takiego sobie
ubzdurałem. Byłem na granicy deliry. Uważałem, że on jest moim wrogiem. Wyjebałem go
i wtedy moja małżonka powiedziała do mnie:
– Proponuję, żebyś wypierdolił jeszcze coś takiego, co dla ciebie jest cenne.
Mówię:
– Proszę bardzo. Mogę wypierdolić wszystkie nagrody, które dostałem. Wszystkie te
zasrane Fryderyki i inne gówna.
Wziąłem ten cały złom, wsadziłem do wora, wyrzuciłem na śmietnik i powiedziałem,
że ni chuja po to nie pójdę, więc niech mnie nawet nikt o to nie prosi. Potem znalazł to
pewnie jakiś złomiarz i zarobił parę groszy. Wyjebałem z osiem nagród. W międzyczasie
dorobiłem się kolejnych, ale tamte wciąż pamiętam.
Telewizor też wyniosłeś na śmietnik czy pozbyłeś się go w bardziej
spektakularny sposób?
Wypierdoliłem go przez okno na podwórko. Na szczęście nic nikomu się nie stało.
Był wybuch?
Nie było wielkiego wybuchu, ale był taki specyficzny syk, lekko go zassało. Był huk,
ale to od samego uderzenia. Za to w domu konkretna paranoja…
O jakiej porze urządzałeś te porządki?
W biały dzień. W pewnym momencie moja małżonka powiedziała coś takiego:
– Wyjebałeś już telewizor i statuetki, to co jeszcze rozpierdolisz? Może jeszcze teraz
mnie pobij i będzie do kompletu, co?!
I dalej krzyki, awantura, a ja nagle czuję, że za chwilę ją pobiję. Poczułem, że zaraz
zrobię coś naprawdę złego. Resztki świadomości mówiły mi, że już sam nie potrafię się
powstrzymać i zaraz narobię jakiegoś, kurwa, bigosu, tak? Mam taki sygnał – jak czuję, że
dudni mi z tyłu głowy, to znaczy, że już nie potrafię być grzeczny. Po tym, co Ewa
powiedziała, czułem, że dudni mi już jak cholera. Pomyślałem sobie: „Ja pierdolę…
Będzie z tego jakiś trup albo coś”. I za telefon. Wykręciłem 997, podałem swój adres i
nazwisko. Powiedziałem, że jestem pijany, zagrażam otoczeniu i proszę o interwencję. Sam
złożyłem na siebie doniesienie. Poprosiłem grzecznie, aby zabrali mnie na izbę
wytrzeźwień. Uwierz mi, że przyjechali w dwie minuty! Ani się obejrzałem, nie zdążyłem
nawet założyć butów, a oni już byli. Zadzwonili do drzwi, więc wziąłem co trzeba i na
oczach oniemiałej małżonki udałem się z panami na izbę wytrzeźwień przy ulicy Rozrywka
1. Okazało się, że mam w ogóle tylko 1,4, czyli niedużo. Siedziałem z jakimiś dwoma
Angolami. Jeden z nich był całkiem przerażony i ciągle pytał mnie:
– Am I in jail? Where am I?
U nich nie ma czegoś takiego jak izba wytrzeźwień. Obok nas leżał pijany Szkot i
niemiłosiernie chrapał. Nie dawał nam spać, więc uderzyliśmy z drugim Angolem w
bajerę. Uspokoiłem go, że nie jest w żadnym więzieniu, tylko normalnie na wytrzeźwiałce.
Stwierdziłem, że nazwę to sober house.
Jak wygląda taka wizyta na izbie wytrzeźwień?
To jest coś pomiędzy szpitalem a więzieniem. Wchodzisz, zdajesz pasek, dokumenty i
tak dalej. Robią ci ewidencję pieniędzy i jeżeli masz przy sobie gotówkę, to od razu
zabierają ci 200 złotych. Jeśli nie masz – dostajesz kwit, który musisz zapłacić.
Czy to prawda, że pracownicy polewają pacjentów zimną wodą?
Leją, jak ktoś jest agresywny. Jak jest szczególny przypadek, to wiążą pasami lub
wkładają w kaftan. Siedzisz z innymi ludźmi, którzy najczęściej śpią. Dają do picia taki
specjalny płyn. Co chwila słychać krzyki: „Wody! Wody! Dajcie wody!”. Pracownicy tej
instytucji bardzo lubią bić ludzi i są do tego przyzwyczajeni. Walą z otwartej łapy, a są to
najczęściej goryle po 100 kilo. Ja nigdy nie dostałem, bo w sytuacjach tego typu robię się
spokojny.
Jak długo tam zabawiłeś?
Wyszedłem następnego dnia. Żeby wyjść, musisz mieć 0 promili. Biorą cię na badanie
i sprawdzają, czy już. Przed wyjściem jest coś takiego, że lekarz przeprowadza z tobą
rozmowę. Do mnie powiedział wtedy coś takiego:
– Mamy dziwną sytuację. Pan zgłosił się do nas sam, a ja tu mam informację, że
stosunkowo niedawno był pan w Gliwicach i tam to już otarło się o sprawę sądową,
proszę pana. To jest matka pana dzieci. Czy pan to rozumie?
A ja na to:
– A ja jestem ich ojcem i co z tego?
Zatkało go. Powtórzyłem:
– Tak samo jak ona jest matką, tak ja jestem ojcem. Co to za argument, proszę pana?
– Niech pan się opamięta. Dobrze panu radzę…
No i poszedłem stamtąd i wróciłem na chatę, gdzie panowała grobowa atmosfera.
Tyle.
Później raz jeszcze miała miejsce taka sytuacja, że robiliśmy dym z Mietkiem. Nie
będę zanadto wgryzał się w szczegóły – gdzie był ten dym i tak dalej, ale w każdym razie
zadzwoniono na 997 i zabrano nas. Ja byłem wtedy na bardzo dużej ilości tramalu i
wypiłem do tego pół litra wiśniówki. Znowu zabrali nas na izbę na Rozrywka 1. Wchodzę i
widzę, że jest ten sam lekarz. Jak mnie zobaczył, to sprzedał mi długie spojrzenie, a ja
właściwie to byłem przytomny, nie? Przywieźć mnie – przywieźli, ale byłem przytomny,
tyle tylko, że było widać, że jestem naćpany po same uszy. Oko jak szkło. Gościu
zorientował się, że coś jest nie halo. W końcu się odezwał:
– Coś dziwnie mi pan wygląda jak na pańskie 1,6…
Następnego dnia tak mnie opierdolił, że aż sam byłem w szoku. Wykrzykiwał coś
takiego:
– Jak jeszcze raz się pan tu pojawi, to skieruję pana na dwutygodniowe, przymusowe
leczenie do Kobierzyna.
Mówię:
– Jakie dwutygodniowe?! Panie! Przecież ja mam, kurwa, koncerty!
– Proszę pana, to jest automatyczna procedura. Jak jeszcze raz ktoś tu pana zobaczy w
ciągu dwunastu miesięcy, to ja mam obowiązek skierować pana na przymusowe leczenie.
Konkretnie suszył mi głowę. Mówię do niego:
– Niech mnie pan w końcu zbada, bo ja już chcę wyjść.
Było około godziny dwunastej. Usłyszałem:
– Proszę bardzo, niech pan dmucha.
Ja dmucham, a tu wychodzi 1,0. To ten tramal tak trzymał mi alkohol w organizmie.
Była 12. Powinienem już dawno wytrzeźwieć, powinienem dawno mieć 0,0, a tymczasem
mam 1,0. Zadowolony doktorek powiedział do mnie:
– Przykro mi, ale niestety nie mogę pana wypuścić.
Czas ciągnął mi się jak makaron. Już zaczęli przywozić nowych świrów. Towarzystwo
międzynarodowe – Hiszpan, Szkot, Angol, Polak, Rusek. Wyszedłem dopiero koło 17,
mając 0,3. Ubłagałem doktora, żeby już puścił mnie do domu, bo to jest naprawdę bez
sensu. Poszedłem na chatę i były to takie chwile, kiedy postanowiłem, że przestanę pić.
Znowu dostałem jakiś wpierdol na własnej ulicy i uświadomiłem sobie, że robię się coraz
słabszy, goście przestają padać od mojego strzała, zaczynają mnie ganiać jakieś pachołki, a
lekarz straszy mnie odwykiem. Od tylu narkotyków potrafiłem się wybronić, od heroiny i
innych rzeczy, a ta wóda mnie zabija, niszczy mi życie i jestem przez nią coraz słabszy.
Miałem wtedy czterdzieści parę lat.
Przepraszam, że to powiem, ale na wielu zdjęciach z tamtego okresu widać, że
jesteś zaniedbany, masz opuchniętą twarz, no i oczywiście, że jesteś pijany.
Właśnie zabawne było to, że ta twarz puchła mi akurat wtedy, gdy robiłem sobie
przerwy w piciu. Małe, bo małe, ale robiłem. Źle wspominam ten czas. Zrobiłem się
nalany. Powiem ci, że patrzyłem w lustro i sam nie mogłem siebie znieść. Widziałem też, że
robię w ten sposób krzywdę swojej rodzinie. Po takich numerach otoczenie przestaje cię
szanować. Postanowiłem, że coś z tym zrobię. W pierwszej kolejności wybrałem się na
siłownię. Pakowałem przez dwa lata, kilka razy w tygodniu. W ogóle nie robiłem sobie
przerw, ćwiczyłem nawet w hotelach. Dalej piłem, ale już nie tak… Zacząłem świadomie
zmniejszać dawkę. Im więcej ćwiczyłem, tym mniej smakował mi alkohol. No i złapałem
wtedy ładnych parę kilo w mięśniu. Nabrzmiałem. Zrobiłem sobie łapska. Wyszły mi żyły.
Ze dwa czy trzy razy pogoniłem jakichś frajerów, co mnie wcześniej ganiali, i znowu
poczułem się lepiej. Doszło do sytuacji, w której zacząłem ćwiczyć na saksofonie i
faktycznie złapałem całkowicie nowy styl. Zacząłem zakładać garnitury i bielutkie koszule,
które dzięki tobie zawsze były wykrochmalone.
Mógłbyś w tej chwili powiedzieć z ręką na sercu, że zapanowałeś nad nałogiem
alkoholowym?
To są chyba zbyt mocne słowa, ale na pewno mam już dokładnie rozpracowane
wszystkie fazy alkoholizmu. Obserwowałem to przez wiele lat na swoim przykładzie i u
innych ludzi. Zauważyłem coś takiego, że w rodzinie najczęściej pije mąż, a żona i dzieci
cierpią z tego powodu. Więc ten mąż któregoś dnia postanawia, że przestaje pić. Okropnie
się męczy i nie pije, ale żona najczęściej dalej kręci awantury i wcale mu w tym nie
pomaga. Miałem takiego kolegę, który na przykład liczył, ile dni już nie pije. Miał ich tam
ze czterdzieści ileś. Zapytałem go:
– Co się stało, że tak nagle przestałeś chlać?
Odpowiedział:
– Musiałem, bo po pijanemu ciężko pobiłem swoją dziewczynę.
Tak że faktycznie takie rzeczy dzieją się po alkoholu. Normalnie nigdy by czegoś
takiego nie zrobił. Klaps w tyłek – OK, a nie, że ktoś ciężko kogoś pobił, złamał nos czy
coś takiego. Takie rzeczy widziałem wśród swoich znajomych. Wiesz… Po prostu nie
można do czegoś takiego dopuścić, bo można gdzieś stracić nad tym kontrolę. Zacząłem
jeździć samochodami. Udało mi się. Mimo że dość mocno piłem i robiłem sobie kłopoty w
życiu, to cały czas robiłem karierę. Zarabiałem coraz lepiej, coraz lepiej i coraz lepiej. Aż
w końcu doszło do sytuacji, w której kupiłem sobie wykurwisty samochód. Był nowy i był
to samochód sportowy. Stał się dla mnie rodzajem terapii. Rozumiem oczywiście, że nie
każdego stać na taką terapię antyalkoholową i też antynarkotykową, ale mogę powiedzieć,
że to działa. Przynajmniej na mnie zadziałało. Mogę przysiąc, i ty dobrze o tym wiesz, że
nigdy nie jeżdżę po marihuanie, mimo iż wiadomo, że ją palę, ale nigdy w życiu nie siadam
za kierownicą po paleniu, bo stwierdziłem, że zdecydowanie demoluje ona zdolności
prowadzenia samochodu i nigdy tego nie robię. Przypominam sobie z dawnych lat, jak moi
niektórzy koledzy alkoholicy, którzy byli jednocześnie kierowcami i musieli jeździć,
zdecydowanie lepiej jeździli, jak strzelili setę w przydrożnym barze. Po tej secie wsiadali
za kierownicę i uwierz mi, że jechali lepiej. Czułem się bezpieczniej z kierowcą po klinie
niż z kierowcą na ostrym kacu. W ogóle uważam, że brać polskich kierowców składa się z
ciężkich alkoholików. Jak dla mnie, co drugi z nich jest poważnie uzależniony. Wydaje mi
się, że w Polsce dopuszczalna zawartość alkoholu we krwi powinna wynosić 0,5, żeby
można było strzelić se to piwko rano na kacu. Teraz jest 0,2, więc efekt jest taki, że
wsiadasz, kurwa, rano i cały się trzęsiesz, bo przestałeś pić – powiedzmy – o godzinie 12
w nocy, a sen po wódzie jest chujowy. Jesteś niewyspany, nic porządnego nie zjadłeś, bo
organizm nie chce nic przyjąć, i w dodatku musisz siąść za kierownicą i jechać. Uważam,
że człowiek powinien móc wypić piwo na kacu.
To zdanie kwalifikuje się na hasło wyborcze. Znalazłoby się na pewno wielu
entuzjastów tej idei. Polska Partia Przyjaciół Piwa powraca z Maleńczukiem na czele
(śmiech)?
Politykę zostawiam Pawłowi Kukizowi. Poza tym jestem generalnie wrogiem
alkoholu. Nigdy go nie lubiłem. Szukałem narkotyków dlatego, że nie chciałem być
pijakiem jak wszyscy dookoła mnie. Od dziecka pamiętam ludzi leżących na ulicach i
awanturujących się tatusiów. Jako gówniarz wielokrotnie obrywałem od różnych
nastoletnich pijaczków. Jak miałem dziesięć lat, to oni mieli po piętnaście, więc jak
dorwali takiego małolata, a byli pijani, to od każdego można było dostać albo kopa w
dupę, albo strzała w pysk. Takie były wtedy zabawy. I tych pijaków leżało wszędzie
dookoła mnie pełno. Szukałem narkotyków, bo chciałem być inny i zawsze uważałem, że
wódka jest narkotykiem dla klasy niższej. Powoduje zawsze taki sam stan. W wielu
ludziach wywołuje po prostu morderczą furię.
Nie generalizujmy. To, jak dana osoba zachowuje się danego dnia pod wpływem
alkoholu, zależy od wielu czynników.
No niech ci będzie, ale umówmy się – baba pijana, dupa sprzedana. Ile jest
niechcianych ciąż, ile dramatów, awantur domowych i całego tego syfu, jaki wywołuje
wódka, to aż trudno sobie wyobrazić. Oczywiście do pewnego stopnia poprawia nastrój i
tak naprawdę jest to narkotyk, który przyjmuję najczęściej, mimo iż uważam się w tej
chwili za osobę niepijącą.
Popierasz tezę, która głosi, że pijani ludzie są szczerzy?
Absolutnie nie. Uważam, że wódka zmienia osobowość. Ja po alkoholu jestem
agresywny, zaczepny, wdaję się w bójki i mówię ludziom nieprzyjemne rzeczy. Jak jestem
trzeźwy lub ujarany, to jestem sympatyczny. Robię sobie pompki i słucham muzyczki albo
ćwiczę na saksofonie. Więc jest to zupełnie inny stan i jestem najzwyczajniej w świecie
innym człowiekiem, a alkohol robi ze mnie bandziora, czego wcale sobie nie życzę i wcale
taki nie jestem. Część mnie taka jest, ale to nie znaczy, że ja chcę tę sferę swojej
osobowości jeszcze bardziej podburzać. Mordercze skłonności raczej należy w sobie
tłumić, tak? Alkohol w tym nie pomaga.
Zastanawiałeś się kiedyś, ile pieniędzy wydałeś do tej pory na alkohol?
No myślę, że bardzo dużo. Nigdy tego nie liczyłem, chociaż alkohol jest relatywnie
tani w stosunku do innych narkotyków.
Zgadza się, tyle że występują pewne dodatkowe koszty związane z piciem. Na
przykład pogubione rzeczy – klucze czy dokumenty. Także leczenie obrażeń
odniesionych w alkoholowym boju. W przypadku mężczyzn również wizyty w klubach
nocnych, korzystanie z usług pań do towarzystwa i tak można by wyliczać bez
końca… Pieniądze – rzecz nabyta, ale zszarganą reputację nierzadko trudno
odzyskać.
No tak… Oczywiście zgadzam się. Pogubione telefony, pobicia, upadki, złamania,
skręcenia, potrącenia przez samochody czy tramwaje. Całe mnóstwo moich znajomych
alkoholików wcześniej czy później wpadało pod krakowski tramwaj i wielu z nich miało
w następstwie poobcinane kończyny.
Wydatkami związanymi z leczeniem okaleczonych poalkoholowo obciążony jest
polski podatnik, chociaż jest to zapewne kropla w morzu. Alkohol często wywołuje
rozmaite patologie, a walka z nimi sporo kosztuje. Programy resocjalizacyjne,
zapomogi, profilaktyka…
No właśnie te wszystkie efekty uboczne powodują gigantyczne koszty społeczne, które
ponosi państwo. Między innymi dlatego jestem wrogiem alkoholu.
Mógłbyś powiedzieć sobie któregoś dnia, że już nigdy więcej się nie napijesz?
Nie. Absolutnie nie. Nie wyobrażam sobie życia bez wódki w tym kraju. No po prostu
czasem trzeba się napić i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Uważam, że to jest w
ogóle błędna terapia – suszenie ludzi na chama i całkowite zabranianie im spożywania. Są
przecież takie chwile jak imieniny, chrzciny, pogrzeby, spotkania, rozstania. Kiedyś po
prostu trzeba się napić i jest to tak silnie wgryzione w nasz zwyczaj, w nasz społeczny
genotyp, kulturę, obyczaj, we wszystko, że odcinanie się od tego na siłę nie ma według
mnie sensu.
Jest podobno nawet coś takiego jak kultura picia… Słyszałeś o tym (śmiech)?
Hmm… Nie znam (śmiech)… „Choć się po wódzie tak zachowa niektóry, że czyste
zwierzę – ani śladu kultury”[85].

84 Lala – muzyk; grał w większości krakowskich kapel, m.in. w Püdelsach i Homo Twist.
85 „Choć się po wódzie tak zachowa niektóry, że czyste zwierzę – ani śladu kultury” – fragment utworu Totalny dym.
Mały
Moje życiowe zakręty, moja skłonność do obserwacji, moja skłonność do analizy w
pewnym momencie skupiła się na alkoholu. Ponieważ zauważyłem, że mam ten problem, że
w życiu artysty, człowieka występującego alkohol jest nieunikniony. Wydaje mi się, że na
trzeźwo byłoby to naprawdę trudne. Mam też głębokie przekonanie, że trzeźwy Maleńczuk
jest nieprawdziwy. Że trzeba jednak strzelić banię, bo to jest rock and roll. I tę banię się
strzela i będzie się strzelało, ale w pewnym momencie zauważyłem, że nigdy nie wiadomo,
kiedy się przesadzi, że czasami strzeli się jedną banię za dużo, narobi jakiegoś bigosu lub
też najzwyczajniej w świecie następnego dnia znowu masz poważnego kaca. Sporo się w
tej kwestii poprawiło, kiedy zacząłem jeździć na trasy własnym samochodem.
Zmniejszyłem ilość alkoholu wieczorem.
Generalnie według mnie alkoholizm jest syndromem. To nie jest pojedyncza choroba
pojedynczego człowieka. To nie jest tak, że ktoś jest taki cholernie oryginalny, bo uzależnił
się od wódki. Stawiam tezę, że wszyscy dorośli ludzie w Polsce są w różnym stopniu
uzależnieni od alkoholu. Kontynuujemy dzieło naszych ojców. Można nawet powiedzieć, że
to nie nasza wina. Mamy to w genach. Jeśli matka brała heroinę w ciąży, to jej dziecko
rodzi się już lekko uzależnione. Oczywiście póki będzie dzieckiem, to wszystko będzie
OK, ale w momencie, kiedy stanie się dorosłym człowiekiem i będzie miało kontakt z
heroiną, to błyskawicznie się uzależni. Od razu mu się spodoba. Coś mu się przypomni,
nie? Kwiknie w nim ten skrzywiony gen. Więc my oczywiście dziedziczymy alkoholizm po
naszych ojcach. Wydaje mi się, że nawet dawniej, kiedy alkohole były słabsze, to i tak piło
się na umór. Wiadomo, że Polska za Sasa to był rozpity naród i gorzałka to było to. To tak
słowem wstępu, ale całkiem serio mogę powiedzieć, że uważnie przyglądam się temu
nałogowi, temu narkotykowi, który wszyscy zażywamy i który jest tak mocno zakorzeniony
w naszej kulturze.
Świetnym tego przykładem jest wieśniak Mały, z którym, muszę powiedzieć, że do
pewnego stopnia się zaprzyjaźniłem. Pomaga mi, tłumaczy sprawy wsi, na której czasem
przebywam. I oczywiście jest alkoholikiem. Jest to 56-latek. Nazywa się Bawiec. Pozwolił
mi użyć nazwiska, więc podaję. Jan Bawiec. Śmiesznie, bo faktycznie jest to zabawowy
człowiek. Jest to tak zwany chudy chłop. Często chłopy są wielkie, mają ręce jak bochny,
ale on taki nie jest, jest chudy. Przez to przypomina mi Mietka. Ujął mnie tym, że jest
człowiekiem bezpośrednim, bardzo wesołym, dowcipnym i pomocnym. Jest moim
sąsiadem. Spotykamy się. Mówiąc krótko – w końcu z kimś trzeba pić, a do tego Mały
nadaje się świetnie. Co mi się u niego spodobało, to pewien dystans. Pamiętam, jak
powiedział coś takiego:
– Ja jestem gupi cham ze wsi, ja nic o świecie nie wiem. Jestem durny, ale na dany
temat mam do powiedzenia to i to.
To mi u niego zaimponowało, bo powiedzenie każdemu człowiekowi, jakiego do tej
pory spotkałem, że jest głupi, powodowało straszną obrazę, a u Małego taka reakcja nie
występuje. Sam o sobie mówi, że jest gupi. Nie „głupi”, tylko właśnie „gupi” – bez „ł”.
Wyobraź sobie, że idziesz po ulicy w Warszawie i mówisz jakiemuś głupiemu, że jest
głupi… Zrobi się awantura i nie wiadomo co tam jeszcze. Zaraz powie, że robisz mu
mobbing czy co tam innego. W związku z tym pomyślałem sobie, że Mały wcale nie jest
taki głupi, jak się przedstawia.
Sokrates?
Tak jakby. I on ma ten alkohol w siebie normalnie, regularnie wbudowany. Zresztą tak
samo jak wszyscy dookoła. W Jodle są mądre chłopy, które zarabiają niezłe pieniądze,
jeżdżą dobrymi samochodami i wcale aż tak nie łoją, ale Mały jest taki, że lubi się
codziennie napić. Ma swój styl picia, zupełnie różny od stylu miejskiego, mianowicie lubi
pierdolnąć sobie z rana. Jak przychodzi do mnie, to go na ten alkohol badam. Pytam się:
– Ssie cię?
On:
– No ssie… Nie pojechałbyś do miasta?
Ja:
– No dobra. Pojadę, kupię ci 200 gram.
No to jak jadę kupić mu 200, to sam kupuję sobie 100 albo piwo, nie? Siadam z nim i
uderzamy w bajerę. Mały dopóki jest trzeźwy, to za cholerę się nie otworzy. Nie tak dawno
doszło do sytuacji, kiedy musiał być trzeźwy, bo chorował. Nie pił miesiąc. Zrobił się z
niego smutny, załamany, zmartwiony człowiek. Ponury i milczący. Widać było, że jest
zatroskany. Było mi go żal, ale jednocześnie byłem z niego dumny, że potrafił tak długo nie
pić. Mówię:
– Mały, to chyba twoja najdłuższa przerwa, co?
Bo tak to było dzień w dzień. Byłem dumny jak cholera, że wytrzymał. Potem doszedł
do siebie, więc znowu się napił. Nie uwierzyłabyś, jak poweselał (śmiech)! Od razu
powiedział coś takiego:
– Jestem gupi chłop, cham, ale jak się napiję, to i księdza przegadam. A jak nie
wypiję, to już taki jestem gupi, że mówię ci, Maciek…
Zawsze mnie tym rozbiera. Jest śmieszny i niezwykle kocha zwierzęta. Przemiły
człowiek, bez cienia jakiejkolwiek podstępności. Jak każdy chłop ma swoje cwaniactwa,
ale nie jest podstępny, dobrze patrzy mu z oczu. Mały to człowiek szczery, bardzo silnie
zniszczony przez alkohol. Ma 56 lat i osiem zębów. Jak go poznałem, to oczywiście
mówiłem do niego per „pan”. Żachnął się, mimo że jest ode mnie starszy.
Mówię:
– Przepraszam, ale pan jest ode mnie starszy.
Ja mam wbudowaną taką gruzińską zasadę, że jak ktoś jest ode mnie starszy, to mówię
mu per „pan”. Nie ma dyskusji. Na przykład nigdy do końca nie mogłem przejść na ty z
Kurtyczem.
On do mnie:
– Maciek, Maciek…
A ja do niego:
– Panie Zbyszku…
Wściekał się i mówił:
– Kurwa, jeszcze raz mi powiesz „panie Zbyszku” i się pogniewamy. Jestem Zbyszek!
Uwierz mi, kurwa, że jakoś nie mogłem… A Mały się żachnął:
– Ja żaden pan, ja jestem Mały i proszę tak do mnie mówić.
To mnie zaskoczyło. W ogóle ci chłopi tam mają coś takiego. A jakie mają ksywy, to
byś oszalała! Śrubokręt, Smerf, Niusiek, Tata (śmiech). Tata ma 120 centymetrów wzrostu i
garba. Jest cwaniakiem, zarabia, śmiga dobrym samochodem, ma piękną twarz i w ogóle
jest przystojniakiem. Żona, dzieci, wszystko normalnie. Trochę go przykręciło, ale jest
jednym z mądrzejszych gości na tej wsi. On tak nie łoi, piwko wypije – wiadomo, ale to
nie jest to, co Mały. No i niestety zauważyłem, że jak Mały jest smutny, to automatycznie
nudny, a jak się trochę napije, to od razu weselszy i zupełnie inaczej się z nim rozmawia.
Mówię mu czasem:
– Dam ci na flaszkę, ale weź 200 gram, a nie 500, dobra?
Tak próbuję go leczyć. Czasem się słucha. Dużo mu opowiadam, jak leczy się
alkoholików. Na przykład w Norwegii jest coś takiego, że jak stwierdzą, że jesteś
alkoholikiem, to dają ci takie specjalne kartki na wódkę. Jak wypijesz swoje przydzielone
300 gram dziennie, to jak znowu przyjdziesz po te kartki, to wysłuchujesz wykładu o swoim
nałogu, o szkodliwości alkoholu. Tak tam jest. I ja zrobiłem Małemu to samo. W pewnym
momencie miał naprawdę poważne kłopoty zdrowotne. Mówiłem mu:
– Dobra, dam ci na to 200, ale musisz wysłuchać reprymendy.
I robiłem mu taką reprymendę, którą właściwie to sam powinienem sobie zrobić. Jak
to mówią – lekarzu lecz się sam (śmiech). Bo te całe pouczenia kończyły się tym, że
jechaliśmy do sklepu, a później po prostu z nim piłem. I to nie o jakiejś zwykłej 20 czy 21,
tylko o 10 rano. To moje leczenie kończyło się tym, że w końcu sam robiłem się chory.
Tak naprawdę w Małym siedzi taki mały diabeł. Zmuszam go, żeby pił mniej, żeby
zwolnił. Często gadamy o tym, że tak naprawdę to nie da się wyleczyć alkoholika, że jak
ktoś chciałby wymyślić metodę na wyleczenie alkoholika, to na starcie może założyć, że
tego nie da się zrobić. Jak to powiedziałem, to Mały aż podskoczył. No lecz sobie mnie,
kurwa! To jest niemożliwe, bo to jest całkowicie w niego wbudowane, połączone z tym
lepszym nastrojem, dzięki któremu ludzie bardziej go lubią i tak dalej. Wóda rujnuje
Małemu zdrowie, a moja przyjaźń z nim spowodowała wręcz nawrót dziennego
alkoholizmu. Polega to na tym, że potrafię o 12 w południe rąbnąć ze trzy pięćdziesiątki,
nie? Potem już go wyganiałem.
– Spierdalaj, Mały, bo przecież zaraz tu będę pijany.
Wyganiam go, ale i tak zostaję na tych stu pięćdziesięciu gramach w środku dnia. Od
razu gorzej się pracuje, trudniej się skupić i w ogóle bryndza. Gram teraz na saksofonach, a
przy tym alkohol wcale nie robi dobrze. Można występować po pijanemu, ale jak siedzisz
w studiu i nad czymś pracujesz, a nagle ktoś wrzuca ci w organizm półtorej sety wódki, to
jest tak sobie…
Nikt ci do gardła na siłę nie wlewa.
No właśnie, kurwa, ja chcę być lekarzem, a tak naprawdę staję się pacjentem. Widzę,
jak stopniowo wpadam w szpony nałogu. Umówmy się, że jestem aktualnie dużo bardziej
suchy, a Mały jest dla mnie ciekawym przypadkiem uwodzącego człowieka, świetnym
reprezentantem wiejskiego dziennego alkoholizmu. On chodzi spać o ósmej, wstaje o
świtaniu, potem idzie na jakieś tam swoje gospodarskie prace i tak mija mu każdy kolejny
dzień. Podczas wykonywania tych wszystkich czynności Mały jest cały czas na lekkiej bani.
Niestety nie je, jest strasznie chudy. Jak tak sobie myślę o tych wszystkich próbach leczenia
alkoholików w mieście, to słabo mi się robi. Słyszałem na przykład, że ktoś pije tylko po
22, i tak się zastanawiam, czy to jest dobra strategia. No bo jak uwalisz się o 22, to znaczy,
że o 24 jesteś już porządnie pijany. A co ze spaniem? Budzisz się niewyspany. Wcale nie
wiem, czy to jest lepiej.
Istnieją przeróżne metody walki z nałogiem. Każdy orze, jak może. Pozwolisz
ludziom samodzielnie wybrać drogę?
Nie rób ze mnie dyktatora. Oczywiście. Niech każdy kombinuje, jak potrafi, byle do
celu. Alkoholizm to nałóg najtrudniejszy do pokonania. Jest oczywiście również nałóg
tytoniowy, ale tytoń aż tak nie szkodzi. Ja na przykład nie palę dużo tytoniu. Dużo ludzi
rzuca i nic im się nie dzieje. O wiele trudniej jest całkowicie odstawić alkohol, a ja
osobiście stawiam tezę, że jest to wręcz niemożliwe. To musiałby być ktoś bardzo ciężko
chory lub zaszyty.
Znasz jakiegoś abstynenta?
Znam. Jest to moja mama. Dzięki temu, że nigdy nie piła, nie dostałem od niej w
genach alkoholizmu. Jestem taki, że wiadomo, że piję, ale cały czas próbuję z tym walczyć,
nie popadam w to lub przynajmniej robię wszystko, żeby nie popaść. Piję piwko, potrafię o
11 walnąć setę z Małym, ale nadal uważam, że jest to złe. Uważam, że jest to drag, który
mnie otumania i robię się przez niego filuterny, głupio zabawny. Gdybym widział to z
zewnątrz, to nie podobałbym się sobie.
Tak jest chyba z wszystkimi narkotykami. Kiedy ty sam jesteś pod wpływem, to
wydajesz się sobie atrakcyjny, ale trzeźwe otoczenie widzi to zgoła inaczej…
Jak na przykład widzisz kogoś naćpanego koksem czy amfą, to jest najczęściej
żałosny. Moje przemyślenia na temat alkoholizmu są takie, że jego wyleczenie jest
niemożliwe. Przykładem jest Mały, który – jako leczony przeze mnie pacjent – powoduje,
że lekarz zaczyna chorować. I to jest tyle, co chciałem na ten temat powiedzieć.
Pozdrawiam Cię, Mały.
Jak przetrwałem
Z tego, co wiem, książka ma w tej chwili tytuł Ćpałem, chlałem i przetrwałem. Więc
już było o ćpaniu, było o chlaniu, chyba czas na słowo o przetrwaniu. W skrócie mogę
powiedzieć, że ćpanie było dla mnie o wiele ciekawsze i miało dużo szerszy zasięg
umysłowy niż chlanie, które nie wywołuje jakichś szczególnych wzlotów intelektualnych,
no – chyba że czasem trafi się jakiś twórczy kac. Więc już chlałem, więc już ćpałem,
jednakże jak przetrwałem?
Przede wszystkim mam takie, być może niesłuszne, przeświadczenie, że mimo
wszystko moi koledzy – i bardzo wielu innych ludzi w kraju i na świecie – chleją i ćpają
dużo więcej niż ja. Sytuacja, która została zgromadzona na kartach tej księgi, przedstawia
mnie w taki sposób, jakbym robił to bez przerwy. I chyba przede wszystkim od tego trzeba
zacząć, że oprócz jednego trzymiesięcznego heroinowego ciągu, zażywałem dragi z dużymi
przerwami. Moją główną idée fixe po wyjściu z więzienia było podjęcie decyzji, że stanę
się gwiazdą rocka chwilowo grającą na ulicy, ponieważ w latach 80. nie miałem
najmniejszych możliwości, żeby gdziekolwiek się załapać. Istniało wtedy całe mnóstwo
kapel, był wielki bum, pojawiła się muzyka nowej generacji. Zespoły wyrastały jak grzyby
po deszczu. Grali koncerty i wypełniali wielkie hale. Chodziło się na Maanam, na Dżem,
no – ja jeszcze chodziłem na zespół, który nazywał się Exodus, z którego wyszedł Marek
Biliński. Generalnie polski rock średnio mnie interesował, ale jednak to było w tym
momencie wydarzenie. Był na przykład Klaus Mitffoch, który nagrał zajebistą płytę Klaus
Mitffoch. Prawda była taka, że jak usłyszałem Klausa, to kompletnie spadła mi szczena i
zastanawiałem się, gdzie ja jestem z tą swoją gitarą, w tym swoim swetrze i tak dalej.
Mimo to ciągle miałem przekonanie, że jednak będę bluesmanem i kochałem się w
bluesie. Stałem się wielkim znawcą tego gatunku, opanowałem to do takiego stopnia, że
obecnie uważam, że jako biały człowiek nie mam absolutnie prawa grać bluesa, bo
wygląda to tak samo karykaturalnie jak wykonywane przez Polaków reggae, przynależne
czarnym ludziom, którzy kiedyś byli niewolnikami i mają swój osobliwy gniew. Polacy też
oczywiście byli niewolnikami, też mają swój gniew, ale – mówiąc krótko – nie mają tego
poczucia rytmu. Byłem osłuchany w dobrym, rytmicznym graniu, jeżeli chodzi o bluesa,
jego rytm i wszystko, co się z tym wiąże. Zawsze najbardziej interesował mnie w tym
wszystkim właśnie drive. Dobry, sprężysty, ciągnący, bujający drive, a za każdym razem,
kiedy słyszę biały zespół grający bluesa, to jest ewidentne, że oni tego drive’u nie mają.
Chociaż z czarnymi bandami też różnie to bywa. Występują też mieszanki – wokalistą jest
czarny, a muzycy są biali. Czarnym liderem był na przykład Bo Diddley. To jest jednak
małpa i to słychać. Jak się słucha tych wszystkich sekcji od Gato Barbieriego, Airto
Moreiry i tak dalej, to tym razem są to śniadzi ludzie. Choćby muzyka kubańska i wszystko,
co się z nią wiąże, jest oparte na tak niesamowitej rytmice, że umówmy się, że Polakom
jest bardzo, bardzo, bardzo daleko do tego, żeby osiągnąć takie poczucie rytmiki i tego
drive’u. Teraz mówi się na to flow. Obecnie możesz włączyć automat perkusyjny i będziesz
miał swój sztuczny flow. Wystarczy włączyć pierdolony metronom i będzie drive, ale
wtedy jeszcze nie używałem metronomu, grałem sam i uczyłem się Bo Diddleya. Bardzo
trudno połączyć rytm Diddleya ze śpiewaniem. Nie jest to prosta sprawa. Musiałem się
tego uczyć ze dwa lata. W związku z tą edukacją stoczyłem kilka bójek z sąsiadem z dołu,
który był klawiszem i serdecznie mnie nienawidził, bo pracował na nocnej zmianie, więc
jak rano usiłował odespać, to ja akurat ćwiczyłem na gitarze i tupałem nogą centralnie nad
jego głową. Co chwila tłukł mi w rury jakimiś metalowymi narzędziami. Stoczyłem z nim
dwie bójki. Syf.
Mimo to miałem w tym ćwiczeniu wielki upór. Wiedziałem, że jeżeli na przykład za
mocno upalę się marychą albo – nie daj Boże – będę naćpany heroiną, to rytmizowanie
będzie mi chujowo szło. Jakiś tam drin, nieduża ilość alkoholu podczas występu, to może
dać ci coś pozytywnego, ale jak będziesz naćpany heroiną, to będziesz zwalniał. Po
hermanie grasz coraz wolniej, wolniej i wolniej. Tak było z Michałem Giercuszkiewiczem
u Riedla. Rysiek co chwila do niego podbiegał i musiał go regularnie budzić. Dla odmiany,
na amfetaminie będziesz przyspieszał i masz kompletne wysuszenie w ustach i
szczękościsk, w związku z czym w ogóle nie da się śpiewać. To już najlepiej dobry koksik,
chociaż po kokainie też jest problem z wyczynami głosowymi. Próbowałem oczywiście
występować również naćpany heroiną, ale mój głos był wtedy prawdziwą ruiną (śmiech).
Marihuana powoduje, że zapominasz tekstu, wyśpiewując jedną linijkę, rozpaczliwie
poszukujesz w głowie następnej. To nie jest żadna przyjemność z gry. A po kwasie, to
uwierz mi, że gryf potrafi zawinąć się w pętelkę na twojej ręce, będzie ci się wydawało, że
to jest wąż. Po kwasie to już absolutnie nie wyobrażam sobie występować. Najlepiej gram
po niedużej ilości alkoholu. Jestem wtedy dobry rytmicznie, a to jest to, na czym zawsze
najbardziej mi zależało. Żeby przeskoczyć tę polską tępotę rytmiczną, to klaskanie na raz.
Próba zmuszenia ludzi w Polsce do jakiegoś bardziej energicznego dance’u zawsze kończy
się niepowodzeniem. Być może nowe pokolenie ludzi wychowanych na dancehallu
odrobinę drgnie, bo mam wrażenie, że wreszcie, oprócz kwadratowego popu, pojawia się
troszeczkę takich nowych odmian dużo szybszego reggae, gdzie chłopcy mieszają rytmy,
używając oczywiście automatów, ale wychodzi im to zdecydowanie bardziej
skomplikowane i wreszcie ma to to ręce i nogi. Ja miałem do dyspozycji tylko gitarę i
własną stopę. W tej chwili moja stopa chodzi jak metronom. W tej chwili siadam i
spokojnie wystukuję nogą rytm, ale uwierz mi, że musiałem się tego nauczyć sam, nikt mi
nie pomagał. Z początku takie rzeczy sprawiają ci największy problem. Złapanie E-dur, A-
dur, H-dur jest bezproblemowe, natomiast płynne zmienianie tych akordów, przy
jednoczesnym śpiewie, to już takie proste nie jest. Potrzebujesz rodzaju wsparcia, dlatego
stukasz, pukasz stopą w podłogę. Jak za mocno będziesz bujać tą nogą, to gitara zacznie ci
podskakiwać i nie trafisz w struny. A jak jeszcze jesteś naćpany, to wszystko razem będzie
dupa, a nie występ.
Próbowałem kiedyś policzyć, ile występów ulicznych zaliczałem w ciągu roku, i
wyszło mi, że 200. Występowałem dzień w dzień, czasami dwa razy dziennie, jeżeli tylko
dopisała pogoda. Jak było dziewięć, dziesięć stopni Celsjusza, to już mogłem grać.
Krakowscy Cyganie wytrzymywali nawet przy minus pięciu, czego nie mogłem zrozumieć.
Później wyczaiłem, że po prostu potrafili znaleźć sobie w ten sposób niszę. Zimno było jak
diabli, ale oni grali. Ja nie dawałem rady, dla mnie to nie była temperatura do występów,
więc nie występowałem. Zimy były dla mnie bardzo trudne, bo nie było skąd wziąć
pieniędzy, więc jak tylko robiło się cieplej, to wygłodniały czym prędzej wyskakiwałem na
ten street i tłukłem tę kasę, żeby mieć z czego żyć, żeby chociaż troszeczkę podnieść sobie
nastrój. Patrząc wstecz, widzę, że ładowałem się w te moje ćpuńskie ciągi, zwłaszcza
heroinowe, głównie w okresach zimowych. Marihuana na przykład powoduje, że jest ci
jeszcze zimniej niż w rzeczywistości. Był to taki czas, że nie przesiadywało się na chacie,
raczej chętnie się wychodziło, bo w domu było nudno, była zrzędząca stara albo pijany
ojciec. Jakieś takie dziwne patologie. Wszyscy moi koledzy mieli chujowo w domu, więc
nikt w tym domu nie siedział, tak? Odwiedzaliśmy się tylko, jak ktoś miał wolną chatę.
Jedynym miejscem, gdzie mogliśmy się spotykać, były nasze ulice i ten cholerny Rynek
[Rynek Główny w Krakowie – red.]. Jak na Rynku było zimno, to jego płyta przypominała
lodowisko, a my w tych swoich płaszczykach, tych hipisowskich ciuchach, dziurawych,
przemoczonych butach i tak dalej. Byliśmy wiecznie przemarznięci, głodni i bez pieniędzy,
więc jak tylko przychodził ktoś, kto mówił, że ma towar, to było wielkie: „Hurra!”. Mamy
sprawę załatwioną, już będzie nam ciepło, już nie będziemy głodni. Jednak nawet żeby się
napić, to trzeba było mieć jakiekolwiek pieniądze, a my nie mieliśmy ani grosza. Mimo
wszystko w socjalizmie, w komunie flaszka była relatywnie droższa niż teraz. Teraz
wszyscy mają wyższe zarobki, a też mam wrażenie, że więcej się pije. Wtedy wódka była
od 13 albo za horrendalne pieniądze na melinie. O 13 do delikatesów ustawiała się
gigantyczna kolejka, która miała z 200 metrów i ciągnęła przez cały Rynek. Wszyscy
spokojnie stali i czekali najpierw, aż otworzą sklep, a następnie na swoją kolej.
Zgadzam się w kwestii dostępności alkoholu – teraz jest większa, ale nie
zapominajmy, że w PRL-u piło się na przykład w pracy, co jest w tej chwili nie do
pomyślenia. W instytucjach użytku publicznego, w komunikacji miejskiej czy
zwyczajnie na ulicy.
W tej chwili, jak już ktoś zaczyna imprezę, to łoi do spodu, a wtedy się strzelało banię
i wracało do swoich obowiązków. Faktycznie piło się wszędzie i piło się dzień w dzień,
ale jednak wydaje mi się, że mniej. Jak przychodziło się na przykład do pana dyrektora,
który chciał ci dać awans, to pan dyrektor o godzinie 11 wyciągał z szafki koniak i
strzelałeś z nim banię, po czym każdy szedł dalej do swoich zajęć. W tej chwili, jak już
zasiadasz do picia, to musi być poważna balanga, a wtedy po prostu rąbnęliśmy setę,
wychodziliśmy na miasto i dalej się funkcjonowało. Nawet nie za bardzo było skąd wziąć
kolejną setę, więc problem rozwiązywał się sam. W tej chwili, jak wypijesz 100 gram, to
idziesz i szukasz następnych stu gram. Wyciągasz pieniądze z kieszeni i strzelasz drugą setę.
A wtedy było tak, że ktoś częstował cię kieliszkiem, ale na następny nie było kasy i nie
było skąd jej wziąć. Nawet jak udało się coś kupić, to mieliśmy jedną flaszkę, a było nas
na przykład pięciu, nie? Każdy strzelał po grzdylu i było fajnie. Nikt już dalej niczego nie
szukał, bo ciężko było znaleźć. No, chyba że zagrałem i zarobiłem. A jak byłem zarobiony,
to kupowaliśmy z kolegami armeński koniak. Jak tylko miałem pieniądze, to starałem się
kupować dobry koniak, który znowu wypijaliśmy w czterech lub pięciu. Jak było granie, to
w ogóle było inaczej, było weselej. W zimie było chujowo i była bida. Jak ktoś mówił, że
ma towar albo że jest wolna chata, gdzie można coś zorganizować, to chętnie się szło, bo
naprawdę nigdzie nie było nic lepszego do roboty. Nie można było tak jak teraz strzelać
sobie kanałami w telewizji, bo w telewizji był wówczas tylko Jaruzelski i Dziennik
Telewizyjny. Rzeczywistość nie oferowała niczego ciekawszego niż szlajanie się po
mieście. Na dobrą gitarę można było popatrzeć przez szybkę. Wszędzie było pełno
komisów, do których ludzie oddawali różne rzeczy. Teraz można nazwać to lombardem.
Polegało to na tym, że brali od ciebie dany sprzęt, wstawiali do tego komisu i czekałeś, aż
się sprzeda. Jak się sprzedało, to właściciel dzielił się z tobą kasą. To było wtedy strasznie
rozpowszechnione, więc do komisów chodziło się popatrzeć na dobre gitary. Można było
nawet poprosić sprzedawcę, żeby dał ci zagrać, żeby chociaż przez chwilę poczuć, jak
Fender czy Gibson siedzą w ręku.
Twierdzisz, że po 25 latach wolności Polacy piją więcej alkoholu niż za komuny.
Co wykazuje twoja sonda w sprawie narkotyków? Zainteresowanie wzrosło czy
wręcz przeciwnie?
Młodzi ludzie biorą całe mnóstwo tak zwanych dopalaczy, mefedronu i jakichś
pochodnych. Heroina została w Polsce niemal całkowicie wytrzebiona. Prawie w ogóle jej
nie ma. Nie znam aktualnie ludzi, którzy grzaliby hermana. Pamiętam, jak Tomek Piątek
opisał w swojej książce Heroina okres szarej skały, od której duża część publiki się
pouzależniała, ale od tamtego czasu nie spotkałem się z przypadkami aktywnych
heroinistów. To pokolenie już minęło i pozostał po nim Piątek. Jeszcze Max Cegielski
przyznał się, że strzelał ze złotka, i oczywiście Cezary Ciszewski. Nie mogłem w to
uwierzyć, ponieważ byli to panowie znani z telewizji. Patrzę któregoś dnia w telewizor i
widzę – koledzy są regularnie zheroinowani. To był szok. A ja czyściutki, na jakimś joincie
albo w ogóle absolutely clear. Pamiętam, że miałem zagrać jakiś koncert w TV, oni mnie
zaprosili, wykonałem po raz pierwszy Nigdy więcej nie patrz na mnie takim wzrokiem w
programie Muzyka łączy pokolenia i ja się patrzę, a prowadzący są regularnie naćpani. W
żaden sposób nie mogłem skleić tych faktów. Zacząłem sobie nawet wmawiać, że może to
kwestia urody, może po prostu zawsze tak wyglądają. Dopiero potem wyszło szydło z
wora.
Uważasz, że narkotyki w jakiś sposób pomogły ci zrobić karierę?
Mogę powiedzieć, że na pewno nie jest tak, że to narkotyki kazały mi grać. Od piątego
roku życia czułem, że podoba mi się muzyczka. Muzycy po prostu tacy są. Nie znam
muzyka, który chociaż nie pije. No, chyba że jest zaszyty.
Czy podejmując decyzję „zawód – gwiazda rocka”, możliwość picia i ćpania
podczas pracy była dla ciebie spiritus movens?
Oczywiście tak. Mój kolega Przemek Sokół twierdzi, że nauczył się grać na trąbce,
żeby pić w dobrym towarzystwie. Absolutnie i w całej rozciągłości zgadzam się z tą tezą.
Granie, alkohol i dragi to w pewnym sensie naczynia połączone. Uporczywe ćwiczenie na
instrumentach jest wykańczające, więc trzeba się napić albo jakoś inaczej się ogłuszyć, ale
też uwznioślić. Ja na przykład bardzo późno zacząłem ćwiczyć na gitarze. Bez względu na
to, z jakim instrumentem mamy do czynienia, naukę należy rozpocząć w wieku pięciu lub
maksymalnie dziesięciu lat, a ja zacząłem grać, jak miałem 22 lata. Wcześniej słyszałem
tylko o dwóch, może trzech chwytach. Oprócz fletu prostego, jako małolat nigdy nie miałem
dostępu do żadnego sensownego instrumentu. Bardzo szybko nauczyłem się na nim grać.
Pamiętam, że bardzo gładko mi poszło, ale nie był to poważny instrument. Mam 193
centymetry wzrostu, więc uwierz mi, że trudno byłoby zarobić na streecie z fletem prostym.
Wyglądałem z nim karykaturalnie, więc wziąłem się za gitarę, chociaż zawsze uważałem
się za melodyka, to jednak najwięcej czasu spędziłem w swoim życiu właśnie z gitarą.
Pamiętam, że przez pierwsze trzy lub cztery lata grania na ulicy występowałem całkowicie
trzeźwy. Było jakieś popijanie albo jointy, jak ktoś przyniósł, ale generalnie alkohol
przeszkadzał mi w występach. Poza tym sytuacja była najczęściej taka, że jak wychodziłem
na street, to byłem całkowicie goły. Nie mogłem przed graniem pójść do Zwisu i rąbnąć
sobie setę dla kurażu, bo nie było mnie na to stać, więc nauczyłem się wychodzić trzeźwy.
Marihuana mi przeszkadzała, bo zapominałem tekstu, po heroinie zaklejały mi się usta i
traciłem głos, a po koksie lub amfie dostawałem skurczy, ręka zaciskała mi się na gryfie.
Wszystko do dupy, więc nie stosowałem tego. Przez pierwsze cztery lata grałem 200
występów rocznie na trzeźwo. Dopiero później, kiedy zaczęło mi źle iść, nabrałem nawyku
strzelania bani przed sztuką.
Na początku to ja byłem świeżynką. Jak wyskoczyłem w tym 1982 czy 1983 roku, to
wszyscy byli mną maksymalnie zachwyceni. Nawet policjanci się zatrzymywali i słuchali,
a potem wszyscy zaczęli mieć mnie dość. Pierwszy sezon, drugi sezon, trzeci, czwarty,
piąty sezon, a ten gość ciągle wyje. Duża część widowni odwróciła się ode mnie.
Teoretycznie powinienem się do tego przyzwyczaić, z czasem powinno mi być coraz
łatwiej, a tymczasem było mi coraz trudniej. I faktycznie zacząłem wtedy pić. Trochę
pomagało. W okresach zimowych między 1982 a 1989 zdarzało się, że brałem heroinę. Ale
w lecie nie, w lecie była impreza i podrywanie panienek. Ja chciałem być ładny, a jak
patrzyłem na tryby moich kolegów, jak czułem, jak śmierdzą, widziałem, jak się nie czeszą,
jak się nie myją, jak są chujowo ubrani, to absolutnie nie chciałem być jednym z nich, bo
oni w ogóle nie mieli brania. Tutaj pomijając oczywiście Mietka, który nigdy taki nie był.
Ciko był ciężkim ćpunem, w związku z czym nigdy nie miał kontaktu z dziewczynami. Raz
udało mu się wyrwać jakąś kretynkę, to od razu zrobił jej dziecko. Ma gdzieś córeczkę, ale
ta heroina strasznie utrudniała mu tematy damsko-męskie. Był nieświeży. A ja chciałem być
świeży. Z tego powodu miałem bardzo długie okresy, kiedy nic nie brałem. Moje wyjazdy
do Warszawy powodowały, że paliłem słabą marihuanę, która w niczym mi nie
przeszkadzała. Uprawiałem wówczas jogging, robiłem po 200 przysiadów dziennie,
robiłem pompki, byłem wysportowany. W każdej chwili mogłem się obronić na
warszawskiej ulicy. Od czasu do czasu atakowano mnie, więc musiałem być przygotowany.
Muszę ci powiedzieć, że byłem wtedy supersprawny fizycznie. Co jakiś czas
dyskontowałem tę sprawność bójkami ulicznymi.
Mówimy teraz o okresie, kiedy możliwie zdrowo się prowadziłeś. Wróćmy na
chwilę do cięższych czasów i dłuższych ciągów heroinowych. Czy miewałeś stany, w
których obawiałeś się o swoje życie?
Najgorsze są kace. Ciężko jest przetrwać kaca. Koszmarnie przeżyłem
przedawkowany bieluń dziędzierzawę i też kilka kaców alkoholowych, kiedy dopadała
mnie ostra depresja. Próba wyjścia na sucho z trzymiesięcznego ciągu heroinowego też
była dla mnie bardzo trudna. To był prawdziwy Trainspotting. Jako największy koszmar
wspominam ten, kurwa, bieluń. Nie chciało mnie puścić przez dobre kilka dni. Cudem
przeżyłem. Miałem bardzo opuchnięte gardło i oddychałem z dużym trudem. Siedziałem w
ciemnościach na Śląsku, halucynowałem i byłem tym wszystkim naprawdę przerażony. Też
bardzo źle wspominam właściwie wszystkie swoje przygody z kwasem i grzybami. Są to
narkotyki, których nie lubię. Właściwie nikomu ich nie polecam. Wiadomo, że kilka razy
zażyłem, no bo koledzy zażywali, i gdzieś tam wpadło mi to LSD w ręce, ale fatalnie to na
mnie działało. Psychodela – owszem, pojawiała się, ale miałem wrażenie, że to
koszmarnie niszczy mi wątrobę i żołądek. Jak byłem młody, to wydawało mi się, że kwas
jest królem narkotyków i że koniecznie powinienem go skosztować, bo naczytałem się
Antoniego Kępińskiego.
Ponoć LSD otwiera umysł. Co to znaczy?
Jestem w stanie to opisać. Generalnie pamiętasz stan, kiedy jesteś naćpany. Na
początku masz różne fazy – śmiechy, halucynacje i tak dalej. Nie w tym rzecz. Kluczowy
jest moment, kiedy minie już jakiś czas, idziesz po ulicy i masz ten słynny flashback.
Patrzysz się na jakieś drzewko i widzisz, że jest jakieś nienaturalnie ładne, coś za bardzo ci
się podoba, ono jest po prostu piękne. Myślisz sobie: „Jakie ono jest piękne! A jakie
mądre. Jak ja je rozumiem…”. Wiesz, o co chodzi, nie? „Ja rozumiem to drzewo”.
Przynajmniej u mnie zawsze opierało się to na drzewach. Nie wiem, jak u innych, ale u
mnie pełna dendrologia. „O! Jakie wspaniałe, mocne korzenie… One wiją się jak węże. To
drzewo tak się wgryza w tę ziemię. Na dole jest szatan, diabelska siła, a tam na górze –
kwiaty, ptaszki, tam jest Bóg”. Taki odczuwałem dual. Dół – szatański, góra – boska. Na
kwasie wszystko odczuwa się bardzo intensywnie.
No dobrze, ale tak jest w momencie działania LSD, a ja pytam, jaki to ma trwały
wpływ na psychikę?
Ile razy mijam to drzewo, ten stan do mnie powraca. Też bardzo dobrze odczułem to
po khacie, może nawet jeszcze bardziej niż po kwasie. Generalnie jest to takie jakby
nadmierne zrozumienie. Nagle ci się wydaje, że rozumiesz świat. Przez to drzewo miałem
kiedyś taką wizję, że jestem podróżnikiem międzyplanetarnym, pilotem Pirxem, który już
tak rozbija się po tych wszystkich planetach, że na jednej śpi, a budzi się na drugiej, więc
już czasami nie wie, na jakiej planecie jest. Miałem taką podróżniczą wizję. Otwieram
oczy i widzę drzewo. Ziemia. Fajnie, nie? Na tej zasadzie. Bo na innej planecie mogłoby
być jakieś inne cholerstwo, chuj wie co, a drzewa są de facto reprezentantami Ziemi, więc
miałem pewność, że jestem tutaj. Natomiast po khacie było to wszystko zdecydowanie
ciekawsze i odczuwalne fizycznie, bo jest to jednak lekki speed. Pamiętam, że po którymś
khatowym razie jedliśmy kurczaka z Arabami, którzy mnie tym poczęstowali. Wyszedłem i
dopadło mnie przy Teatrze Stu. Nagle poczułem, że moje myśli biegną jakby szerszym
torem. Szybciej, gładko, poczułem, jakby powiększył mi się mózg.
Na zawsze ci się powiększył (śmiech)? Zupełnie mnie nie przekonałeś. Pozostaję
przy swoim sceptycznym podejściu do tematu LSD i innych halucynogennych
specyfików.
No na zawsze to nie, ale może na jakiś czas (śmiech)… To nie dla ciebie, pragmatyku
(śmiech). Ja na kacach pisałem teksty. Nigdy nie pisałem naćpany ani pijany, ale na kacu, w
depresji, to co innego. Dlatego moje teksty opisują ludzką podłość, bo zawsze piszę je w
złym nastroju.
Czy zdarza ci się występować w mediach, będąc pod wpływem narkotyków?
Najczęściej staram się unikać takich sytuacji, ale raz czy dwa mogłem być podpity.
Pamiętam na przykład spotkanie z Jackiem Kurskim, który był razem ze mną gościem
programu Jazda figurowa Michała Figurskiego. Byłem pijany, więc mu nabluzgałem.
A Idol? Nie prezentowałeś się tam specjalnie trzeźwo.
Tam to mógł być kac. Sporo wtedy paliłem i upijałem się wieczorami. Jak to się mówi
– „litra dziennie chlałem i nie tylko to”[86]. To był ten okres. Więc rano byłem skacowany.
Nie wchodziłem przed kamery napierdolony, ale na pewno po piwku. Najczęściej byłem
po jakichś dwóch piwach i blancie. Jeżeli balowałem całą poprzednią noc, to rano
wyglądałem fatalnie. Takie programy kręcą o 10, więc dawali mi ciemne okulary. Poza tym
był to okres naporu Püdelsów, płyty Wolność słowa i umówmy się, że nie był to zespół
złożony z abstynentów. Tam nawet jak któryś miał postanowienie, że przestaje pić, to zaraz
to postanowienie brało w łeb, bo koledzy wybijali mu je z głowy. Zespół Püdelsi otwierał
flaszkę o 10, wsiadając do samochodu, a Lala próbując otworzyć szyberdach, potrafił go
wyrwać. Zanim jeszcze wyruszyliśmy z Krakowa, to flaszka była już otwarta, a szyberdach
był zdemontowany. Püdelsi się nie oszczędzali. Cały czas było picie i palenie jointów.
Wchodziłem na scenę pijany. Na scenie wypijałem z pół litra, kiwając cały czas
technicznemu, który biegał do mnie z kolejnymi drinkami. Po zejściu ze sceny to już nikt
tego nie liczył. Co tam się wtedy wyprawiało (śmiech)! Püdelsi to był jeden wielki kac.
Nauczyłem się z nimi pić piwo na kaca i tak naprawdę właśnie wtedy wpadłem w szpony
alkoholizmu, którego nienawidzę, nie lubię, ale jednocześnie czuję, że jest to cecha
wspólna dla całego narodu polskiego. Wszyscy jesteśmy opanowani przez ten nałóg. Ja
osobiście nazywam się wilgotnym alkoholikiem. W przeciwieństwie do alkoholika
mokrego lub całkiem suchego.
Maleńczuk jest non stop nasączony?
Wolałbym, żeby było inaczej, ale musiałbym skłamać, a nie chcę. Zawsze na przykład
miałem takie tendencje, żeby wyciągać z nałogu swoich kolegów, którzy za mocno się
powypierdalali. Jak głębiej z nimi przyćpałem, to opowiadałem im, że źle zażywają
narkotyki, że za dużo, że się niszczą i będę ich leczył. Akcje z cyklu „No sam zobacz…
Kiedyś grałeś, pisałeś, a teraz już nie grasz, nie piszesz, tylko biegasz za towarem” i tak
dalej. Próbowałem prawić im morały, bo martwiłem się o nich, a też martwiłem się o
siebie, że chcąc przebywać z moimi kumplami, sam się stoczę. Rozumiałem, że chcąc być
blisko tych ludzi, których lubiłem, muszę uodpornić się na to, że będą mi proponować
dragi. W momentach krytycznych uciekałem od nich i szukałem panienek. Jak byłem z
dziewczynami, to było zawsze tylko jakieś wino, bez ciężkiego dragowania. Uciekałem w
ten sposób od kolegów, ale potem te romanse się kończyły, więc znowu zjeżdżałem do
Krakowa i szukałem swoich kumpli. I tak to w kółko trwało. Oprócz trzymiesięcznego
ciągu heroinowego, który ci opisałem, nigdy więcej w takim ciągu nie byłem. W chwili
obecnej jestem wilgotnym alkoholikiem, ale umówmy się – niech każdy stanie przed
lustrem, uderzy się w pierś i sam sobie powie, czy jest pijakiem, czy nie jest. Czy pijesz
alkohol, czy nie pijesz alkoholu? Ile razy w tygodniu jesteś pijany lub podpity? Stawiam
tezę, że cały polski naród jest uzależniony od alkoholu.
W moich ćpunach denerwował mnie też niski poziom intelektualny. Oczywiście
pojedynczy wybrani koledzy to byli mądrzy chłopcy, ale reszta – dramat. Koledzy, którzy
porządnie grzali, byli najczęściej prymitywami. Nie byli to oczytani ludzie. Często bandyci
z Nowej Huty, którzy się pouzależniali. Z innej strony – nie można jasno stwierdzić, kto
dokładnie ćpa hermana, czy mądrzy, czy głupi. Przy narkotykach i alkoholu spotykają się
różne szczeble społeczne. Czy to menel spod mostu, czy pan minister – obydwaj są
alkoholikami i to ich łączy. Zauważyłem, że jeżeli przesadzam z jakimś dragiem, to od razu
dopada mnie spadek formy fizycznej, mimo że zawsze miałem silny organizm. Lubiłem być
zawsze w dobrej formie, coś z tego sportowca we mnie zostało. Chciałem ćwiczyć i
robiłem to, chociaż byłem chudy, niepozorny i mogło się wydawać, że można mnie
załatwić. Dzięki swojej sprawności potrafiłem lepiej przetrwać kaca. Wydawało mi się, że
to jest tak jak z tym drzewem, że jak było bosko, to teraz musi być diabelsko. Nie może być
ciągle bosko, bo to też byłoby chujowe. Jeżeli było mi fajnie po jakimś dragu, to teraz
trzeba przyjąć na klatę, że ten drag z ciebie schodzi, tak? Uważałem, że nadużywanie
danego narkotyku jest do pewnego stopnia zwierstwem i chamstwem wobec niego.
Przychodzi taka chwila, że trzeba na przykład coś zjeść, jakiś obiad i tak dalej, a ja nie
wyobrażam sobie konsumować pod wpływem dragów. Co prawda moi koledzy typu Ciko
mieli wręcz odwrotnie – mogli jeść, dopiero jak se przyćpali, ale jak ja przyćpałem, to nie
jadłem przez 24 godziny. Ćpanie i jedzenie to zawsze były dla mnie dwie osobne rzeczy. Ja
musiałem najpierw zejść, wymęczyć się, wypocić, co najczęściej kończyło się jakimś
niezłym tekstem typu Człowiek z wiekiem do trumny. Mijały 24 godziny i wracałem do
żywych. Czy to jest alkohol, czy niezbyt duża ilość amfetaminy, czy heroina, to raczej po
dobie powinno ci przejść. A jak już mi wszystko przeszło, to znów brałem gitarę i przez
kilka miesięcy ćwiczyłem.
Ja oprócz tego, że występowałem, to miałem w sobie coś takiego jak etos pracy, co
nie jest wiodącą cechą krakowian, że tak to ujmę (śmiech). To mnie zawsze u nich
wkurwiało. Że są takimi pierdolonymi leniuchami, że śpią do 17. Sam przez jakiś czas taki
byłem, bo uległem ogólnej presji, temu zwyczajowi, który do dziś panuje w Krakowie.
Nuda, zawalanie spraw, nieprzychodzenie na umówione spotkania, spóźnianie się i cała ta
okołokrakowska maniana. Ja tego wszystkiego nie lubiłem. Chciałem być profesjonalistą,
człowiekiem punktualnym i słownym.
„Artyście wolno więcej”, jak twierdzisz. A co z ludźmi na wysokich, nierzadko
państwowych stanowiskach, którzy podejmują wiążące decyzje pod wpływem
narkotyków? Na przykład kokainy. Co o tym myślisz?
Jest pewna piosenka Franka Zappy poruszająca ten temat, Cocaine Decisions.
Kokaina działa w taki sposób, że bardzo poważnie zmienia osobowość. Generalnie to, co
było w tobie głęboko ukryte, wychodzi na wierzch. U mnie objawiało się to tak, że
zdarzało mi się wyrywać gościom panienki od stolika (śmiech). Gość wychodził do toalety,
wracał, a panienki już nie było, bo ja ją skoksowany wyjmowałem. Normalnie bym tego
nie zrobił, zastanowiłbym się chociaż przez chwilę. Narobiłem sobie tym wrogów. Nie
wyobrażam sobie podejmować ważnych państwowych decyzji na kokainie. Odkąd
pamiętam, traktowałem narkotyki zabawowo, do imprezy, a nie do podejmowania
życiowych decyzji. Będąc naćpanym, w jakimś uniesieniu można oczywiście coś
zaplanować, ale za realizację to już bierzemy się na trzeźwo. Zawsze wychodziłem z
takiego założenia.
Przypominam sobie, że jak zaczynałem śpiewać, to wszyscy wrzasnęli jednym
głosem: „Maciek, masz najpotężniejszy głos, jaki słyszeliśmy. Słychać cię na drugim końcu
Rynku”. I ja na początku faktycznie podnosiłem tonację i miałem taki power jak trza. Na
ulicy gra się głośno, więc darłem tę japę, a wszyscy dookoła byli w szoku, że można tak
głośno śpiewać. A potem jak parę razy przypierdoliłem sobie w kanał albo najarałem się
za dużo szlugów, to okazało się, że nie mogę już tak zaśpiewać, że nagle coś się stało z
moim głosem. Pamiętam dwa lata, podczas których w ogóle nie paliłem szlugów, grając na
streecie, bo zauważyłem, że ma to bardzo poważny wpływ na tembr mojego głosu i na jego
siłę. Z pewnością teraz ta siła jest zdecydowanie mniejsza po tych wszystkich szlugach,
które wypaliłem, ale dzisiaj mamy do dyspozycji mikrofony, a ja obniżyłem tonację, żeby
było mi łatwiej. Na ulicy miałem wszystko w Fis albo G, żeby było głośno, a w tej chwili
spokojnie śpiewam sobie w C lub jeszcze niżej. Nie dałoby się zaśpiewać na ulicy w C,
chociaż może teraz już bym umiał, ale wtedy nie miałem opanowanych dołów. Więc nawet
kiedyś przez dwa lata nie paliłem papierosów.
Czy pamiętasz jakikolwiek całkowicie czysty okres w swoim życiu? Jakiś taki
etap, w którym nie piłeś, nie paliłeś, nie wciągałeś, nie grzałeś.
Niestety, nie przypominam sobie.
Chciałbyś kiedyś wytrzeźwieć i zobaczyć świat taki, jakim jest w
rzeczywistości?
Świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia i nie mam co do tego najmniejszych
wątpliwości. Zaraz pójdę do sklepu i kupię sobie piwo, które choć trochę poprawi mi
nastrój. Nie będę musiał znosić tej wiertarki, która bez przerwy napierdala za oknem, tych
brzęczących alarmów i całego tego gówna. Na co dzień towarzyszy nam presja, więc
wszyscy normalni ludzie piją, a ludzie niepijący, niepalący, niezażywający dragów są
ludźmi podejrzanymi lub też – jak mówi Piotr Dziugiełł[87] – są ludźmi nieciekawymi.
Mój sukces polega na tym, że ja nigdy nie przedawkowywałem.
Tutaj mała dygresja… Nie opowiedziałem jeszcze, jak któregoś razu wybierałem się z
gitarą na street około 13, będąc całkowicie trzeźwy, bez jakiegokolwiek kaca, tylko
normalnie na chodzie, wyćwiczony i w ogóle. Była pogoda, grałem codziennie, a palce
miałem twarde jak młotki, z czego zawsze byłem bardzo dumny. Miałem taką siłę, że
grałem na coraz grubszych strunach i niezwykle mi to we mnie imponowało. I nagle wpada
Aborygen z jakąś ekipą, której ja nie znam. Ze dwóch czy trzech gości, nie pamiętam
dokładnie. W każdym razie zaroiło się na tej mojej chacie – dawno temu, jeszcze u mamy,
w latach 80. Wpadł Aborygen z kolegami i mówią tak:
– Mamy taką amfetaminę, jaką biorą zomowcy podczas akcji.
I wyciągnęli worek, w którym było pół kilograma kryształków. To nie był proszek,
tylko właśnie kryształki wielkości łebka od zapałki. Mówię:
– Ja pierdolę… Naprawdę chcecie to wciągać?! Jak chcecie to w ogóle podać?
A oni:
– Jebniemy sobie w kanał.
Byłem przerażony. Pomyślałem sobie: „No moje, kurwa, gratulacje... Dzięki,
Aborygen, że sprowadziłeś mi kolegów na chatę”. No więc koledzy zajęli się
rozpuszczaniem tego towaru. Nawciągali tego do pompki, Aborygen pierwszy sobie jebnął
i nawija tak:
– O, ja pierdolę! O, kurwa mać! Jak mnie jebie…
Mówię:
– Jezu… Zaraz tu będę miał, kurwa, trupa.
Oczy wyszły mu na wierzch. Zrobił sobie za duże stężenie. Zaraz wszyscy grzecznie
rąbnęli razem z nim. Powiedziałem:
– Przepraszam bardzo, ale ja w życiu nie jebnę w kanał jakiejś zomowskiej amfy.
Pierdolę to, dziękuję bardzo.
I o ile sobie przypominam, rozkruszyłem kilka tych cholernych kryształków i
wciągnąłem to do nosa. Tak mnie klepnęło, że grałem trzy godziny non stop, ale to dopiero
za chwilę… Wszyscy już są klepnięci i jeden gość mówi do mnie tak:
– Masz gwoździe i młotek?
Mówię:
– Gdzieś mam. Jakie te gwoździe potrzebujesz?
– A no takie po półtora, dwa centymetry.
Przyniosłem mu te gwoździe i ten jebany młotek. Ja się patrzę, a on wystawia przed
siebie lewą nogę i pakuje sobie ten gwóźdź w but. Oniemiałem… Po czym bierze drugi
gwóźdź i przypierdala z drugiej strony. Normalnie przybija sobie gwoździe do nogi. Z
boku, z przodu, z drugiego boku i jeszcze z tyłu. Ja mówię:
– Kurwa, chyba dostanę tutaj zawału. Co za świr! Co za pojeb!
A Aborygen:
– Jurek, teraz to już przesadziłeś, kurwa!
I w ogóle się śmieje. Jurek odpowiedział:
– Panowie, spokojnie… To proteza.
Wszyscy ryknęli śmiechem. Jurek wytłumaczył nam, że po prostu but mu się nie trzyma
na jebanej protezie, więc po amfie postanowił, że go sobie przybije, kurwa, gwoździami.
Ja wtedy osłabłem. Wielokrotnie przeżywałem takie stany, po których organizowałem sobie
długie przerwy. I to była właśnie jedna z takich sytuacji, kiedy powiedziałem sobie: „Nie,
kurwa, Maciek! Nie zadawaj się z tym towarzystwem. Wyjedź do Warszawy albo do
Gdańska, poderwij jakąś laskę i będzie spokój”. Podrywanie panienek zawsze było moim
hobby i zawsze jako tako mi szło. Może nie byłem jakiś superprzystojny, ale miałem tę
swoją gitarę, umiałem zaśpiewać piosenkę i w ogóle zrobić atmosferę. Po więzieniu
miałem bezbłędnie opanowaną bajerę, więc jak jakaś laska mi się spodobała, to uderzałem
i byłem w tym skuteczny. Najczęściej szukałem takich dziewczyn, które miały pieniądze,
żebym mógł jakoś u nich przezimować, znaleźć coś w lodówce. To brzmi podle, ale patrząc
z perspektywy, widzę, że tak robiłem. Przy okazji były to superdupy. Nigdy nie miałem
brzydkich dziewczyn. Często była w tych romansach miłość, ale miłość ta była najczęściej
naprawdę przeszkadzająca. To miłość najbardziej przeszkadza w relacjach damsko-
męskich, więc jak robiło się nadmiernie uczuciowo, to się zrywałem, uciekałem.
Wrócę jeszcze na chwilę do poprzedniego wątku… Pamiętam, że poszliśmy na street
całą tą naćpaną zomowską amfą ekipą. Grałem trzy godziny bez przerwy i zrobiłem wtedy
rekord w zarabianiu pieniędzy na ulicy. Forsa nie mieściła mi się w futerale. Stał dziki
tłum ludzi, ja grałem jak oszalały. Ludzie się wymieniali i wrzucali wysokie nominały.
Była niesamowita atmosfera. Dałem czadu. Pamiętam, że poszedłem później w miasto i
część tej forsy po prostu rozdałem moim kumplom. Miałem tego pełno, upchałem po
kieszeniach i gdzie się dało, ale udało się nam rozpieprzyć całą tę kasę (śmiech).
Zaprosiłem wszystkich do lokalu na regularny dancing. Miałem wówczas obsesję dancingu,
który właśnie umierał. Poszliśmy do Dniepru i była akcja „Przyklejam Chopina do czoła
bassmana”. Chopin to było pięć tysięcy złotych, najwyższy nominał. W latach 80. bywałem
w pewnych momentach bogaty. Tyle, ile tego dnia zarobiłem, to niby było dużo pieniędzy,
ale w pięć osób na dancingu można je było rozpierdolić. Właśnie „Chopin na bassmana” i
akcja „Zagraj mi Niedzielę”. Miałem na myśli Niedziela będzie dla nas, a gościu myślał,
że ma być Ostatnia niedziela. Pomyślałem sobie: „O, kurwa, stary… Jak ty już długo
musisz na tym dancingu grać” (śmiech). Pamiętam, że jak grałem na streecie, to były
jeszcze takie czasy, że bez przerwy podchodzili do mnie ludzie, prosząc, żebym zagrał
Czerwone maki na Monte Cassino. To już później chciałem sobie zrobić nalepkę na klacie
z napisem: „Nie gram piosenki Czerwone maki na Monte Cassino”. Wyobraź sobie, że
wciąż trwał jeszcze etos drugiej wojny światowej.
Jak ćpać i chlać, żeby przetrwać?
Moja rada jest taka, żeby dopuszczać do kaca i próbować z niego wyjść. Jeżeli
strzeliłeś jakiegoś mocnego draga i czujesz, że już zaczyna ci schodzić, to nie bój się tego
zejścia – ono będzie oczywiście straszne, ale musisz to wytrzymać. Spróbuj przespać,
spróbuj zjeść, potem wziąć witaminy, spróbuj ten organizm jakoś odbudować. Jestem
absolutnym fanem różnego rodzaju witamin. Co prawda, jak za dużo ich zjesz, to dostaniesz
sraczki. Zresztą generalnie walenie witamin zaraz na kacu, następnego dnia, nie jest
dobrym pomysłem. Najpierw trzeba spróbować zjeść coś ciepłego, jako tako ten żołądek
otworzyć. Żadnych witamin na początek nie rąbać, bo to tylko spowoduje rozstrój kiszek.
Czy jest według ciebie jakiś typ ludzi, którzy w ogóle nie powinni sięgać po
narkotyki?
Uważam, że na przykład marycha jest tylko dla pewnych ludzi. Generalnie chyba w
ogóle dla facetów. Dla ludzi o wysokim ciśnieniu, dla ludzi nerwowych, wybuchowych,
dla ludzi, którzy mają grube żyły. Ganja będzie ich uspokajać. Mamy przecież kolejny stan
Alaska, który ogłosił legalność marihuany. Na pewno jest to używka dużo mniej szkodliwa
niż alkohol. Uspokaja ludzi silnych i wysportowanych, natomiast osobom słabym fizycznie,
o cienkich żyłkach, nerwicowcom czy introwertykom – może zrobić krzywdę. Niektórzy
potrafią nawet zemdleć lub popaść w paranoję. Coś sobie ubzdura, popłacze się i w ogóle
beznadzieja.
Heroinę polecam tylko orłom. Normalnym ludziom – absolutnie nie. W pewnym
okresie polskie dworce były pełne ludzi, którzy nigdy nie powinni po to sięgnąć. Ludzi o
płytkich horyzontach, bandytów z patologii, różnych rozbitków życiowych, którzy
błyskawicznie się pouzależniali. Pełno takich znałem w Krakowie i Warszawie. Dworce
były usiane uzależnionymi od heroiny, którzy kompletnie nie rozumieli, o co w tym chodzi.
Umówmy się – Miles Davis w okresie, kiedy był heroinistą, stworzył styl zwany cool. A
dlaczego był cool? Bo był naćpany. Potrafił oddać ten stan poprzez granie na trąbie,
tworząc spokojne, zimne utwory o długich dźwiękach, które były pełnym zaprzeczeniem
bebopu, który był szybki, pokręcony. Nagle przyszedł Miles i zrobił cool, nie? Dźwięki się
wyprostowały, zrobiła się przestrzeń. Jak potem zaczął walić koks, to zrobił jazz-rock,
albumy A Tribute to Jack Johnson i Bitches Brew. Potrafił przekładać swoje narkotyczne
stany na muzykę i tworzył całe gatunki, ale umówmy się – Miles Davis to orzeł wśród
orłów. Lao-tsy zapalał fajkę opium i doradzał cesarzowi tak: „Pamiętaj, wielkim
cesarstwem rządzisz tak, jakbyś smażył małe rybki”. Cesarz, żeby to zrozumieć, pewnie też
musiał sobie pyknąć. Tacy ludzie mogą, ale generalnie heroiny nie polecam nikomu
(śmiech).
Ja od lat prowadzę samochód i wsiadając za kierownicę, jestem zawsze całkowicie
trzeźwy i można to w każdej chwili sprawdzić. Mogę dmuchnąć, mogę oddać krew i tak
dalej. Może mi się zachować we włosach jakaś marycha z poprzedniego dnia, ale
bezpośrednio przed wejściem do samochodu nigdy nie zażywam żadnych dragów. Od lat
jeżdżę bez wypadku i niech tak pozostanie. Praktycznie nie zażywam w tej chwili żadnych
dragów. Czasem palę trawkę.
Dla odmiany o amfie mogę powiedzieć tyle, że nadaje się dla tępych ludzi. Narkotyk
typu amfetamina jest dobry dla człowieka z widłami, który ma do przerzucenia kupę gnoju.
Z pewnością jak mu dasz trochę amfiaka, to szybciej tę kupę gnoju przerzuci. Pamiętam, że
zażywali to kolarze podczas dawnych Tour de France. Masowo umierali, serca im nie
wytrzymywały. Niezwykle łatwo jest przedawkować amfetaminę. Nigdy nie wiesz, jakie to
jest mocne, no bo – umówmy się – to jest produkowane w warunkach pod tytułem stodoła,
gdzie gotują się jakieś okopcone gary i nikt nie trzyma nad tym kontroli. To nie są warunki,
w których można stworzyć właściwy lek, tak? Kilka razy przedawkowałem amfę.
Nienawidzę tego, dostaję po tym skurczów, nie mogę spać, jeść, nie mogę ćwiczyć
panienek i jedyne, co dobrze robi się na speedzie, to faktycznie genialnie prowadzi się
samochód.
Przed chwilą zarzekałeś się, że zawsze wsiadasz za kierownicę stuprocentowo
trzeźwy.
Raz mi się przytrafiło. Raz coś takiego zrobiłem. Dmuchnąłem gdzieś amfy, bo
robiłem wszystko, żeby nie pić. Poszedłem na imprezę, gdzie wszyscy pili, a ja właśnie
próbowałem walczyć z moim alkoholowym nałogiem. Co śmieszniejsze, nawet nie miałem
wtedy prawa jazdy. Ale miałem już samochód i już trochę umiałem jeździć. I pamiętam, że
nie wypiłem wtedy ani grama. Byłem wkurzony na tę imprezę, że wszyscy cały czas szukają
wódki, więc wciągnąłem kreskę i wypierdoliłem stamtąd. Wsiadłem do samochodu i
zacząłem jeździć po wolnych od samochodów drogach, nie było żadnego ruchu. Dukty
leśne i parkingi. Przynajmniej niech to tak wygląda w tym zeznaniu (śmiech)… Jeździło mi
się fantastycznie, mimo że byłem w tamtym czasie bardzo początkującym kierowcą.
Pamiętam, że za sprawą tej amfy nagle zaczęło mi się świetnie jeździć, nagle zacząłem to
wyczuwać. Następnego dnia, jak już ze mnie zeszło, spróbowałem jeszcze raz wsiąść za
kierownicę i szło mi fatalnie. To tłumaczy branie speeda przez rajdowców. Też tirowcy –
żeby nie zasnąć.
A kokaina? Nie zażywasz?
Moim zdaniem kokaina jest dla muzyków. Jeżeli jest dobrze ukręcona i nie ma w niej
domieszek, to jest OK. W Polsce najczęściej dorzucają do koksu amfetaminę, co jest
totalnie bez sensu. Miałem kilkakrotnie styczność z czystą kokainą i mogę powiedzieć, że
jest to niezły drag. Powoduje, że jesteś uśmiechnięty, masz dobry nastrój, dosyć szybko
mówisz i szybko myślisz. Może trochę za dużo się gada. Zawsze lubiłem być w tym stanie,
ale nie lubiłem patrzeć na ludzi, którzy są w tym stanie, kiedy ja byłem trzeźwy. Wcale nie
lubiłem z nimi obcować. Gdy przyglądałem się, jak robią się coraz bardziej fafarafa, to
serio, ja pierdolę… Cały czas szybszy od ciebie, cały czas cię wyprzedza, pointa za pointą.
Nadaktywny ruchowo i zatańczy, i poniańczy. Po koksie wszyscy są strasznymi
pewniakami, co z normalnej perspektywy wygląda po prostu śmiesznie. Często widzę tych
niektórych cwaniaczków na koksie, to są naprawdę żenujący. Powiem tak – koks to jest taki
drag, że najlepiej nie wychodzić po nim z domu. Znaleźć sobie jakieś zajęcie na miejscu i
nie łazić, nie pokazywać się ludziom, a co tam każdy robi w swoim zakresie, to jest jego
prywatna sprawa. Tak bym to ujął. No to o marihuanie już powiedziałem, o heroinie i
kokainie też. O amfetaminie dopowiem jeszcze tyle, że na pewno może pomóc żołnierzowi
na froncie, żeby nie zasnął, i pilotowi w samolocie, żeby nie spadł. Amfa może mieć
zastosowanie w sytuacjach ekstremalnych. Wiem, że Adolf Hitler z upodobaniem
aplikował sobie tego draga dzień w dzień. Ja nie lubię i nikomu nie polecam. Ganji w
ogóle nie uważam za narkotyk, a heroina jest tylko dla orłów. A dla poety kac (śmiech)…

Kac tę sztukę rodzi i kwiat jej wyrasta


Na zatrutej glebie, nawet bez uprawy.
Choć piękny rząd kolców łodygę porasta,
Dziczeje szlachcic, gdy los ma dziurawy[88].

Najwięcej dobrych tekstów zarówno pisze się, jak i czyta na kacu. Książka potrafi
uratować. Kaca trzeba po prostu przetrwać. Uważam, że świat na trzeźwo jest nie do
przyjęcia, ale nie wolno za często ćpać.
Masz w tej chwili 53 lata. Czujesz się usatysfakcjonowany swoim życiowym
dorobkiem?
Gdybym mógł zmienić coś, co wydarzyło się w przeszłości, to na pewno nie zjadłbym
bielunia dziędzierzawy (śmiech), od Aborygena wtedy, kiedy padłem, wziąłbym 0,5
hermana, tak jak mi proponował, albo nawet 0,3, ale byłem głupi i wziąłem za dużo.
Należy docenić drobną, niedużą ilość. Często niestety przedawkowywałem narkotyki i
zamiast przyjemności z normalnego stanu, kończyło się downem i zwałą albo trzydniowym
trismusem i bezsennością, ale to po amfie. Radziłbym wszystkim uważać z ilościami. Żeby
się tak nie katować, bo potem jest trudniejszy kac. Polecą ci zęby, polecą ci organy
wewnętrzne. Należy czuć swój organizm. Należy się wypacać, należy chodzić na siłownię,
a jak ktoś potrafi, to niech biega. Trzeba robić pompki, trzeba utrzymywać formę fizyczną,
a tego nie da się robić, będąc notorycznie naćpanym.
Któregoś dnia dostałem ciężki wpierdol. Byłem wtedy koło czterdziestki i
zorientowałem się, że przez alkohol zaczynam się sypać. Rozpędziłem się z wódą, po
prostu było bardzo dużo grania. Już znowu było tak, że grałem po sto i więcej koncertów
rocznie, tylko że na te koncerty trzeba było dojechać. No to jak już dojechałem, to piwko.
Jak koncert, zwłaszcza solowy, to whisky w trakcie koncertu i po koncercie. W rezultacie
jak takich koncertów było 120 w roku, to ja 120 razy byłem porządnie pijany. No więc
miałem 120 kaców. A kiedy ćwiczyć? Będąc bez formy, wystartowałem do jakiejś bójki.
Byłem przekonany, że świetnie sobie poradzę, i dostałem poważny wpierdol. Otrzymałem
cios cegłą w tył głowy. Upadając, uderzyłem skronią w krawężnik. Kiepsko się po tym
czułem, zostałem dosyć konkretnie pobity i postanowiłem, że pójdę na siłownię, że
podniosę się z tego. Był to dla mnie bardzo silny impuls. Pakowałem przez dwa lata, w
związku z czym przestawiła mi się sylwetka, poszerzyły mi się barki, musiałem wymienić
garnitury. Mimo to nadal piłem, bo grałem koncerty. Więc z koncertów wracałem na kacu, a
łączenie picia z ćwiczeniami jest ryzykowne i kończyło się to kontuzjami. A amfa to już nie
daj Boże, bo jeszcze coś sobie urwiesz. Jak pójdziesz na amfie na siłownię, to możesz
dźwignąć większy ciężar, ale możesz też doznać jakiegoś poważnego uszkodzenia.
Po tym wszystkim, co od ciebie usłyszałam, mam wrażenie, że narkotykiem,
który najbardziej ci doskwiera i którego najbardziej nie lubisz, jest alkohol.
Dokładnie tak. I prawdopodobnie jest to jedyny drag, od jakiego jestem aktualnie
uzależniony. Cały czas pamiętam, jak patrzyłem na pijanych ludzi, gdy byłem dzieckiem.
Mieszkałem na tym Kozłówku i przy sobocie ojcowie rodzin brali wypłaty i leżeli najebani
po kałużach. Leżeli po rynsztokach, no po prostu leżeli, kurwa, wszędzie. Najbardziej
poniżające było, jak obserwowałem, jak taki ojciec bije te swoje dzieci, jak je opierdala,
że mają dwóję w szkole, a potem leży w sobotę w rynsztoku. No, kurwa! Jak widziałem
jakiegoś menela na krawężniku, myślałem sobie: „O! Kto to? A, to tata mojego kolegi…
No tak… Dobrze, że nie mój”. Zawsze uważałem, że przedawkowany alkohol robi z ludzi
szmaty. I umówmy się, że nadal tak uważam.

86 „Litra dziennie chlałem i nie tylko to” – wers piosenki Sprzedaj mnie „Faktowi”.
87 Piotr Dziugiełł – człowiek instytucja; honorowy mieszkaniec Saskiej Kępy; z niewiadomych przyczyn okoliczna
trudna młodzież zwraca się do niego per „Tato”.
88 „Kac tę sztukę rodzi i kwiat jej wyrasta (…)” – fragment poematu Chamstwo w Państwie.
Snob scriptum
Wiesz… Była jeszcze jedna istotna cecha mojego charakteru, która odstawiała mnie
od dragów i kazała szukać innego towarzystwa i innych rzeczy. To był mój wrodzony
snobizm. Nauczyłem się snobizmu, kiedy zacząłem słuchać jazzu. Z początku jazz w ogóle
mi się nie podobał, te dźwięki do mnie nie docierały. Ale wydawało mi się, że przez
wzgląd na mój poziom intelektualny powinienem konsumować trudną sztukę. Ja nie
oglądałem filmów Barei. Ja oglądałem Felliniego. Ja nie słuchałem Jefferson Airplane. Ja
słuchałem Alberta Aylera. Chociaż na początku w ogóle tego nie rozumiałem, to jednak ze
snobistycznych pobudek podjąłem wysiłek mierzenia się z trudną sztuką. Na początku
ciężko było mi się w nią wgryźć. Na pewno prościej byłoby w The Doors. Ale jak
stopniowo się wkręcałem, to widziałem, że to jest naprawdę fajne. Ja jestem takim typem,
który był na Yo-Yo Ma w Krakowie i na Sun Ra w Kaliszu. Specjalnie zmusiłem Mietka,
wsiedliśmy w pociąg i uczestniczyliśmy w fantastycznym koncercie Sun Ra w Kaliszu.
Byłem też na Art Ensemble of Chicago w Filharmonii Krakowskiej. Sztuka ta została
następnie powtórzona na Jazz Jamboree w Warszawie, ale wyszło chujowo, bo publika w
ogóle nie skumała, o co chodzi. A w Krakowie było genialnie.
Zawsze starałem się narzucać sobie pewne obowiązki intelektualne. Żeby jednak tego
Dostojewskiego przejść. A nie da się przejść Dostojewskiego, będąc cały czas
napierdolonym. Bułhakowa czytałem ze 100 razy. Miałem okresy, kiedy mogłem cytować
całe fragmenty na pamięć, bo po prostu miałem dobrą głowę. I tego wszystkiego bym nie
osiągnął, nie przeczytałbym całej tej literatury i nie wysłuchałbym tej całej trudnej muzyki,
gdybym był nieustannie nawalony. To ja wiem, kto to jest Iannis Xenakis, i całkiem być
może, że to właśnie od niego zaczął się mój satanizm. To ja widziałem okrągłe partytury i
ja doceniam sztukę, którą tworzy mój kolega Czesław Minkus, obecnie przedstawiający się
jako Czet, który wpuścił na pięciolinię dalmatyńczyki i kazał to grać kwartetowi
smyczkowemu. Popieram taką sztukę. Nie lubię tylko ściem, machania ręką i włączania
funkcji enter, bo tacy macherzy też już się pojawili. Czegoś takiego nie lubię. „Kształcony
artycha proponuje taśmę, publika zdycha, lecz klaszcze”[89]. W pewnym momencie w
Krakowie było pełno performance’ów muzycznych. Ja byłem tak wyćwiczony, że od razu
wyczuwałem, kto ściemnia, a kto mówi prawdę. Pełno było i wciąż jest różnego rodzaju
artystycznych oszustów. Ja zawsze chciałem uchodzić za intelektualistę, co w dużym
stopniu chyba mi się udało. Zależało mi też na tym, żeby dobrze wyglądać, dobrze się
ubierać. Choć patrząc teraz na to wszystko, muszę szczerze przyznać, że tak naprawdę, to
znam tylko wycinek literatury, nie jestem na bieżąco z całą literaturą. W pewnym momencie
okazało się, że odczuwam przemożną ochotę ponownego przeczytania Przygód Hucka
Finna i Przygód Tomka Sawyera, że znowu chcę wrócić do Londona, żeby jeszcze raz
zobaczyć, jak to jest napisane, ponieważ sam zacząłem się tym parać. Napisałem poemat
Chamstwo w Państwie, piszę opowiadania do szuflady i tak dalej. Literatura dogłębnie
mnie interesuje, a umówmy się – Jack London to wybitny pisarz, do którego bardzo dobrze
wraca się po latach. W tej chwili trudno mnie zmusić do przeczytania jakiejś nowej
książki. Ostatnio udało się to tobie i był to Huxley, którego jakimś cudem przegapiłem.
Nowy wspaniały świat, którego nie powinienem był przegapić, bo Orwella oczywiście się
czytało. Więc ze mną to jest teraz tak, że czytam w kółko te same książki. Dzisiaj na
przykład mam ze sobą opowiadania Edgara Allana Poe, który w przepiękny sposób opisuje
najpodlejsze właściwości ludzkiego charakteru, co mi się oczywiście bardzo podoba.
Lubię też Lautréamonta.
Jestem snobem. Jestem kimś, kto pójdzie na Warszawską Jesień i będzie przynajmniej
udawał, że mu się podoba. A być może już się na tym znam. Jeśli tak, to z ręką na sercu
mogę powiedzieć, że jest to osiągnięcie intelektualne, jakiego nie można byłoby dokonać,
będąc cały czas napierdolonym. Wszystko, co opisałem w tej książce, to zaledwie kropla
w morzu moich przygód. Narkotykowych i nie tylko. Mimo to, jeśli jeszcze kiedykolwiek
zdecyduję się komuś zwierzać, to już pewnie w innej tematyce. Jeśli powstanie kolejna
książka, to będzie to już całkiem inna, nowa historia.

89 „Kształcony artycha proponuje taśmę, publika zdycha, lecz klaszcze” – fragment utworu Syf.
„Postacie”
Ścieżką wzdłuż blachy falistej
Przez druty kolczaste i papę
Dwie zgięte postacie jak widma
Zmierzają nocą w głąb działek
Lśni szaro folia w sinym nieba świetle
Kaleczą dłonie rdzawe druty
Stłoczone w klatkach stroszą swe kołnierze
Domowe gołębie jak symbol pokuty
Cóż – symbol i w klatce – my wolni
I serca nam w ciszy łomocą
Dwie zgięte postacie jak widma
Pracują na działce nocą
Jest cicho a w ciszy drży folia
Na stole z budowlanych dech
Śpią dacze z dykty i malwa spokojna
Wygiętej siatki otula rdzę
Śpi szpacza budka i liście wilgotne
I świt poprzez chmury już blisko
Stłoczone w klatkach stroszą swe kołnierze
Domowe gołębie jak symbol, jak symbol
Zenon.
Jeden z kuzynów Anki. Warszawiak. Studiował astronomię, co widać.
Moje ulubione zdjęcie. Po lewej na dole pół Polak, pół Angol – Emil, który
przetłumaczył mi teksty Franka Zappy. Po prawej przyplątał się znajomy z
Krakowa. Obok mnie pies Beaty i sama Beata (jak zwykle lekko wkurwiona).
Powyżej jej adorator z Pruszkowa, który wszędzie się za nami plątał. Był to
człowiek odpowiedzialny za podanie mi sporej dawki grzybów, twierdząc, że to tylko
trochę mocniejsze od trawki. W prawym górnym rogu dwójka niezidentyfikowanych
dzieciaków – najfajniejszych na całym zdjęciu.
Zdjęcie z około 1985 roku. Koncert w jakimś gównianym miejscu. Na pierwszym
planie doskonale widoczne „autostrady”.
Występ uliczny na Floriańskiej dzień po bójce wrocławskiej. Nos złamany w trzech
miejscach, podbite oboje oczu. Końcówka lat 80.
Okolice Sądu Rejonowego w Krakowie. Z lewej strony Radwan w pełnej krasie, z
prawej – wiadomo.

Pochód pierwszomajowy w latach 60. Z lewej strony ktoś niesie czerwoną flagę…
Kroczy dumnie. Obawiam się, że jestem to ja.
Beata.
Pierwsza Komunia Święta – dzień, w którym zostałem satanistą.
Talent.
„Czy Jezus przyjąłby kartę powołania?”. Fragment demonstracji zorganizowanej
przez Wolność i Pokój w mojej intencji.
Andziak – kolega z Warszawy. Punkowiec i fan historii swojego miasta. Socjalista i
świr. Jeden z ekipy warszawskiej. Razem głosowaliśmy na Partię Pracy.
Pierwszy zwycięski konkurs w piciu. Głębokie lata 60.
Mój występ w przedszkolu. Śpiewałem „W Kwaśniewicach stanął w ogniu dom” z
repertuaru No To Co.

Ta sama demonstracja. Człowiek stojący tyłem w białej koszulce to ideolog Drwal.


Przemawia do zgromadzonego tłumu. Po jego lewej ręce z opaską na ramieniu
siedzi Bogdan Łyszkiewicz (dla przyjaciół Łyzia).

Anka.
Greczynkopodobna z psem.
New York doll.
Homo Twist. Autorem zdjęcia jest jeden z Arabów, kumpel Tarka.
Koncert Homo Twist. Warszawa, Proxima. W rękach wiadoma gitara, kupiona za 20
centów heroiny.
Próba Homo Twist u nas w mieszkaniu. W tle perkusista Hajdasz. Jak zwykle nabija
rachunek, dzwoniąc do Stanów.
Studio Betlejem. 1993 rok. Nagrywam płytę „Cały ten seks”.
Miarka i jego słynna rączka.
40. urodziny. Pod moim prawym ramieniem – Beethoven, który przez wiele lat
dostarczał mi struny. Pod moim lewym ramieniem – serdeczny przyjaciel Antoni
Radwan.

Zakopane, klub Ampstrong. Bass – Deriglasoff, perkusja – Hajdasz.


Kaman.
Koncert Püdelsów w jakiejś norze. W tle Püdel.
C H NO .
21 23 5
Festiwal Fama w Świnoujściu. Występ uliczny pod budką z goframi.
Prawdopodobnie 1984 rok.
Studio Betlejem. Schneider, Miarka, Edek Sosulski. Odsłuchujemy płytę „Cały ten
seks”. Dzień później zespół się rozpadł.
Nora nor – CBGB’s.
Studio Betlejem. Na zdjęciu zespół Homo Twist w ówczesnym składzie. Pośrodku
Schneider, z jego prawej strony Miarka.
Stoją pod krzyżem. Ja z boku.
Klasyczny „miś” Schneidera.

You might also like