You are on page 1of 399

Lumley Brian

Obrońcy
Tłumaczenie: Robert Palusiński

Tytuł oryginału: Necroscope: Avengers Copyright © by Brian Lumley, 2001

NAJEŹDŹCY i PIĘTNO
Streszczenie
Trzy lata temu triumwirat Wielkich Wampirów - dwóch wampyrzych lordów oraz
jednej lady - pochodzących z obcej planety, przedostał się na Ziemię przez transwymiarowy
tunel, którego końcowe ujście stanowi Brama w Karpatach. Niedługo po inwazji trójka
rozdzieliła się i kaŜde z Wampyrów ruszyło swoją drogą. Lord Nephram Marinari zniewolił
australijskiego miliardera i osiedlił się w kasynie znajdującym się na terenie luksusowego
ośrodka wypoczynkowego Xanadu w australijskich górach Macphersona. Lord Szwart,
Wampyr potrafiący zjednoczyć się z mrokiem, udał się do Londynu, gdzie osiedlił się na
terenie zapomnianej „świątyni”, pamiętającej czasy Cesarstwa Rzymskiego. Świątynia
mieściła siew najgłębszych, niedostępnych podziemiach miasta. Z kolei Vavara - „piękna”
mistrzyni masowej hipnozy - zbezcześciła zakon mniszek, przenikając do ich
ufortyfikowanego klasztoru na greckiej wyspie Krassos.
Wampyry planowały podbić planetę i uczynić z niej wampirzy raj. Plan był prosty:
załoŜyły uprawy śmiercionośnych grzybów. Grzyby hodowane na Ŝywych płynach
ustrojowych (zmutowanego DNA) byłych niewolników i poruczników po osiągnięciu
dojrzałości miały uwolnić do atmosfery miriady zarodników, które dostałyby się do płuc nie
przeczuwających niczego ludzi! Wskutek takiej śmiercionośnej inhalacji ludzie staliby się
Ŝądni krwi i zaczęliby ukrywać się przed słońcem. Naród zacząłby walczyć z narodem, a
świat pogrąŜyłby się w chaosie. Nikt, a juŜ w najmniejszym stopniu same uzaleŜnione od
krwi ofiary, nie wiedziałby, w jaki sposób walczyć z nieuleczalną chorobą przemieniającą
ludzi... Po pewnym czasie Wielkie Wampiry ujawniłyby swą obecność i objęłyby naleŜną im
władzę.
I tak jak za dawnych czasów w wampirzej Krainie Gwiazd, niewolnicy i porucznicy
wyruszyliby w świat, podbijając i podporządkowując sobie terytoria całego globu zgodnie z
prawami stanowionymi przez Wampyrów. Malinariemu miała przypaść Australia wraz z
przyległymi wyspami oraz (w dalszym etapie) Azja. Dla Vavary przeznaczona była Europa i
Afryka. JeŜeli chodzi o przeraŜające metamorficzne monstrum, jakim był Szwart, to pozornie
znajdował się w gorszym połoŜeniu, gdyŜ miał objąć w posiadanie Wyspy Brytyjskie,
Francję, Hiszpanię oraz pozostałe zachodnie i północne obszary Europy. Dopiero później miał
przerzucić siły do Ameryki, rozsiewając równieŜ i tam zarodniki grzybów, co miało
zakończyć się ustanowieniem głównej siedziby w Nowym Jorku. Podziemia metropolii
pozwalały na dostęp do wszystkich części miasta zarówno w dzień, jak i nocą. NajwyŜsze
budowle z zamalowanymi i osłoniętymi przed słońcem oknami miały zostać przekształcone w
zamczysko Szwarta.
Plany Wampyrów były ambitne i wydawały się łatwe do zrealizowania. Takie były ich
marzenia, które dla niczego nie domyślających się ludzi miały stać się koszmarem. Ale
pomimo legendarnej wampirzej przebiegłości i wytrwałości troje Wielkich Wampirów nie
wzięło pod uwagę siły Wydziału E.
Wydział E, ściśle tajna jednostka wywiadu brytyjskiego, to grupa ludzi o
szczególnych uzdolnieniach. Wielu z agentów pracujących w Wydziale miało juŜ do
czynienia z wampirami nie tylko na tym świecie, ale równieŜ w Krainie Gwiazd i w Krainie
Słońca. Jedynie Ben Trask, członkowie jego organizacji oraz nieliczni wtajemniczeni z
najwyŜszych szczebli władzy wiedzieli o planetarnej inwazji. Obawiając się ogólnoświatowej
paniki, wszelkie wiadomości o ataku Wampyrów utrzymywano w ścisłej tajemnicy.
Po wyśledzeniu obecności Malinariego w Australii Trask wraz z ludźmi z Wydziału
polecieli z misją wyeliminowania przeciwnika. Zniszczyli plantację grzybów w Xanadu (z
pomocą Jake’a Cuttera, młodego męŜczyzny dysponującego nadzwyczajnymi, choć nie w
pełni rozpoznanymi i rozwiniętymi zdolnościami), ale Malinariemu udało się uciec.
Co się tyczy Jake’a Cuttera (patrząc z punktu widzenia dmuchającego na zimne Bena
Traska). Jest to człowiek o raczej wątpliwej przeszłości. Zadarł z międzynarodowym gangiem
przemytników i handlarzy narkotyków, ucierpiał powaŜnie z ich powodu i miał z nimi stare
porachunki do wyrównania, w chwili gdy wszedł w kontakt z Wydziałem E. W
rzeczywistości dokonywał systematycznej zemsty, eliminując członków tej organizacji i
ścigając ich szefa. Ci ludzie zgwałcili i zamordowali dziewczynę Jake’a, z którą łączył go
krótki, ale gorący romans. Jake był twórcą wyjątkowo niemiłych okoliczności, w których
część oprawców poniosła śmierć z jego rąk.
Jednak przywódca gangu, sycylijski wampir Luigi Castellano, zastawił na Jake’a
pułapkę: Jake został zatrzymany przez włoską policję. Wkrótce po osadzeniu w turyńskim
więzieniu Jake odkrył, Ŝe Castellano posiada wpływy równieŜ i w tym środowisku. Śmierć
zbliŜała się wielkimi krokami.
Podczas ucieczki (zaaranŜowanej przez Castellana), kiedy było niemal pewne, Ŝe Jake
musi zginąć od kul straŜników, zdarzyło się coś dziwnego i cudownego zarazem była to
pierwsza oznaka przyszłych moŜliwości oraz początek zachodzącej w nim zmiany.
Coś - co uznał za rykoszetującą kulę, błysk złotego ognia - trafiło go w czoło. Ale
zamiast paść trupem Jake wpadł w Kontinuum Mòbiusa i wylądował w pokoju Harry’ego w
Wydziale E w Londynie.
Zmarły (?) dawno temu Nekroskop Harry Keogh był kiedyś najwaŜniejszym z
członków Wydziału E. Kiedy przebywał w londyńskiej Centrali miał (podobnie jak wielu
utalentowanych pracowników Wydziału) pokój do własnej dyspozycji. Jednak pokój
Harry’ego zawsze róŜnił się (i nadal tak jest) od innych pomieszczeń. Być moŜe ze względu
na szacunek, jakim go darzono, lub dlatego, Ŝe pokój wciąŜ zawierał w sobie coś z
osobowości Nekroskopa, nic w nim nie zmieniono i pozostawał niezamieszkany od czasów
pobytu Harry’ego.
Dla Bena Traska i pozostałych członków Wydziału obecność intruza w centrum ściśle
strzeŜonej Centrali Wydziału E była ogromnym zaskoczeniem! I było to coś znacznie
przekraczającego zwyczajny zbieg okoliczności...
Pojawienie się Jake’a zbiegło się w czasie z odkryciem obecności Nephrama
Malinariego na terenie Xanadu. Trask zabrał Jake’a do Australii i przydzielił mu jako
partnerkę Liz Merrick, młodą, atrakcyjną telepatkę, której talent, podobnie jak w wypadku
Jake’a, wciąŜ się rozwijał.
Podczas działań na terenie Australii dowiedział się o sobie tego, o co podejrzewali go
Trask i jego ludzie, odziedziczył pewien zakres mocy Harry’ego Keogha. Kiedy pierwszy
Nekroskop umarł w Krainie Gwiazd, jego metafizyczna osobowość, inteligencja posiadana
przez Harry’ego, rozpadła się na wiele złotych cząstek lub strzałek, a których jedna wniknęła
w Jake’a! Dzięki temu Jake mógł rozmawiać w mowie umarłych z Harrym. Jednak jego nowa
sytuacja domagała się wielu wyjaśnień i stawiała wiele pytań, na które odpowiedzi znał tylko
Trask.
O ile Ben Trask chętnie mówił o pewnych mocach, którymi dysponuje Nekroskop, jak
zdolność do teleportacji czy moŜliwość rozmowy ze zmarłymi, o tyle jednak nie był pewien,
czy moŜe mówić o innych moŜliwościach. Będąc przez wiele lat na stanowisku szefa
Wydziału E, Trask rozwinął w sobie sceptycyzm. Wiedział, jak bardzo zwodnicza moŜe być
czyjaś powierzchowność, Ŝe nawet najbardziej niewinny z ludzi (jak na przykład pierwszy
Nekroskop) moŜe zostać zwiedziony przez siłę zła. Ponadto Trask nie bardzo wierzył w
przypadki czy synchroniczności. Wiedział, Ŝe jeśli coś się wydarza, to kryje się za tym istotny
powód i równie waŜna moŜe być chwila, w której się to wydarza...
Niewątpliwie Jake pojawił się we właściwym czasie - ale właściwym dla kogo? Czy
nie było to nazbyt przypadkowe, Ŝe z chwilą przybycia trójcy Wielkich Wampirów z Krainy
Gwiazd pojawia się takŜe nowy Nekroskop? Czy zatem Jake przybył z własnej (albo
Harry’ego Keogha) woli, „przypadkowo”, czy teŜ został przysłany, aby wniknąć w struktury
Wydziału E? Ile w nim było z pierwszego Nekroskopa, ile w nim było z Harry’ego, jaki
element zagościł w Jake’u? Czy było to coś z tej jaśniejszej strony, z wczesnych etapów
Ŝycia, czy teŜ coś znacznie groźniejszego, z czasów późniejszych, z ciemniejszego okresu?
Jedną z wielu rzeczy, o których Jake jeszcze nie wiedział, był fakt, Ŝe pod koniec
swego pobytu na ziemi Nekroskop stał się Wampyrem! Być moŜe największym z nich! I to
nie tylko Harry. Jego dwaj synowie takŜe zostali wampirami w Krainie Gwiazd, tym
dziwacznym, równoległym świecie...
Zatem wątpliwości Traska, a właściwie jego naturalna ostroŜność w powiązaniu z
niemoŜnością odczytania intencji młodego Nekroskopa (poniewaŜ Trask potrafił zawsze
odróŜnić kłamstwo od prawdy), powstrzymywały go od większej poufałości z Jakiem. Bo
jeśli Jake nie był prawdziwym Nekroskopem, który odziedziczył zdolność skutecznego
zwalczania Wampyrów, w co wierzyła większość agentów Wydziału, i zamiast tego posiadał
potencjał zostania czymś krańcowo innym... to wówczas Trask musiałby go zabić!
Stąd wynikał jego wielki dylemat. Jeśli jednakŜe Jake był prawdziwy, to zatajenie
przed nim pełni moŜliwości, pełnej wiedzy, mogłoby oznaczać stratę jego potencjału i
rezygnację ze współpracy z Wydziałem E. Trzeba być kimś wyjątkowym, Ŝeby wziąć
odpowiedzialność za rolę Nekroskopa, kogoś, kto troszczy się o zmarłych. Jednak trzeba być
kimś szczególnie wyjątkowym, by zaakceptować, Ŝe Ogromna Większość zrobiłaby nieomal
wszystko z miłości do niego... włącznie z przeraŜającą perspektywą wskrzeszenia, powstania
z grobów, aby bronić Nekroskopa!
*
Po wydarzeniach w Australii Jake oddzielił się od Wydziału E i kontynuował
realizację własnego planu, czyli zemsty na Castellarne. Jake nie uwaŜał, Ŝe podąŜanie własną
drogą moŜe być uznane za zdradę. Było wiele powodów skłaniających go do opuszczenia
Wydziału E.
Po pierwsze, kontakt z Harrym Keoghiem został zastąpiony czymś, co sprawiało
znaczny kłopot. Jake był zagroŜony stałą obecnością nieŜyjącego wampirzego porucznika
Koratha (byłego niewolnika Malinariego i jego prawą rękę). Po okrutnej śmierci poniesionej z
rąk swego pana w rumuńskich podziemiach Korath za pomocą mowy umarłych opowiedział
Jake’owi wszystko, co wiedział o trojgu wampyrzych najeźdźców. Jednak przy okazji
zagnieździł się w głowie Jake’a. Gdy Jake osłabiał moc swych umysłowych zasłon,
natychmiast przedostawał się do jego umysłu, obserwował sny i rozmawiał z Jakiem, starając
się wpłynąć na niego, „kierować” i doradzać oraz uczestniczyć w Ŝyciu Jake’a. Jake mógł go
odsyłać na miejsce wiecznego spoczynku, ale nigdy nie miał pewności, czy i kiedy Korath
powracał.
Jedyną korzyścią z obecności Koratha była jego znakomita pamięć, dzięki której
zapamiętał matematyczną formułę Mòbiusa przekazaną Jake’owi przez Harry’ego. Jake z
nieznanych powodów nie umiał jej zapamiętać i dlatego gościł w swoim umyśle wampira
potrafiącego przywołać równanie będące kluczem do drzwi Kontinuum Móbiusa - środka do
trans - lub teleportacji.
Jake doszedł z Korathem do porozumienia. Jedynym pragnieniem Koratha - jak
zapewnił Jake’a - była zemsta na swoim byłym panu i pozostałych Wielkich Wampirach.
PoniewaŜ jednak Korath nie posiadał ciała i potrafił nawiązywać kontakt z Ŝywymi wyłącznie
za pomocą mowy umarłych, to jedynie Nekroskop mógł stać się narzędziem zemsty. Jake nie
potrafił przemieszczać się za pomocą Kontinuum Móbiusa bez Koratha, Korath zaś w ogóle
by nie istniał bez Jake’a.
Z Korathem wiązał się jeszcze jeden problem. Gdyby Ben Trask dowiedział się o jego
współegzystencji (w umyśle Jake’a), to mógłby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - a
właściwie jednego człowieka z pasoŜytem w środku i to niekoniecznie za pomocą ognia.
Ale nawet w tych okolicznościach zachowanie skóry w całości nie było
wystarczającym powodem do opuszczenia Wydziału E. Coś wewnętrznie kazało mu ruszyć
własną drogą i realizować swój (a moŜe czyjś?) plan. Ponadto dłuŜsze przebywanie w
Wydziale E groziło coraz silniejszym związaniem się z Liz Merrick, z którą połączyła go nie
tylko romantyczna, ale równieŜ na wpół telepatyczna więź. Dla Jake’a bliskość osoby, która
mogła odkryć obecność wampirzego podglądacza, była ostatnią rzeczą, której pragnął!
*
Pod nieobecność Jake’a, który korzystał z Kontinuum Móbiusa, ścigając i nękając
śródziemnomorskiego handlarza narkotyków Luigiego Castellana, Wydział E namierzył na
greckiej wysepce Krassos Malinariego i Vavarę. Tym razem, w odróŜnieniu od operacji
australijskiej, Trask dysponował niewielkimi siłami, natomiast pojawiające się problemy
polityczne i ekonomiczne okazały się ogromne. Jednak z pomocą dawnego przyjaciela -
oficera ateńskiej policji Manolisa Papastamosa - Wydział E zlokalizował i spalił zamczysko
Vavary, a jej śmiercionośna uprawa grzybni została zdewastowana i wypalona w serii
zabójczych eksplozji.
Jednak w tym samym czasie zdarzyły się dwa nieszczęścia. Nowa, zaledwie
kilkudniowa miłość Traska, telepatka Millicent Cleary, została uprowadzona przez Szwarta i
ukryta w czeluściach rzymskiej świątyni poświęconej bogom ciemności w zapomnianej
jaskini głęboko pod londyńskimi ulicami. Natomiast na Krassos uciekająca z płonącego
klasztoru Vavara porwała Liz Merrick. Wyglądało na to, Ŝe nadszedł czas dla tych dwóch
dzielnych kobiet.
Jednak na Sycylii, gdzie Jake w końcu pozbył się Castellana i jego organizacji,
odkrywając przy okazji, dlaczego tak bardzo pragnął zemsty (była to część rozpoczętego i
niedokończonego zadania pierwszego Nekroskopa), nowy Nekroskop „usłyszał” desperackie
wołanie o pomoc. Pomimo dzielącej ich odległości Jake słyszał. Między nimi istniała więź,
która pozwalała rozwijać się talentowi Liz.
Kiedy jednak Jake rozkazał Korathowi pokazać sobie równania Móbiusa, aby dotrzeć
do Liz... Korath zatrzasnął pułapkę!
Korath juŜ wcześniej odkrył, Ŝe nie moŜe dopuścić do okoliczności, które zagraŜałyby
Ŝyciu Jake’a. Bez Jake’a nie byłoby Koratha, więc wampir robił wszystko, co w jego mocy,
aby utrzymać swego gospodarza przy Ŝyciu. Jednak Jake był uparty, w końcu chodziło o
Ŝycie jego ukochanej. Jake poznał wreszcie prawdziwy cel Koratha: pragnienie dotarcia do
wnętrza umysłu swego gospodarza, do stopienia się z Jakiem, i to na zawsze!
Jake nie był w stanie mu odmówić...
Bez pomocy Koratha straciłby Liz...
śeby zobaczyć równania, otworzyć drzwi Móbiusa i teleportować się przez
Kontinuum dla ratowania Liz, musiał wpierw zaakceptować warunki zmarłego, a przy tym
niewiarygodnie niebezpiecznego bytu. I to pomimo ostrzeŜeń Harry’ego Keogha, który
podkreślał, Ŝe nigdy nie wolno wpuścić wampira do wnętrza umysłu...
Ale nie było innego wyjścia...
Zgodził się na warunki i pozwolił Korathowi dotrzeć do najgłębszych zakamarków
własnego umysłu. Zaprosił go tam „z własnej i nieprzymuszonej woli”... i dopiero wówczas
odkrył, jak bardzo został oszukany, Ŝe przez cały czas mógł samodzielnie obliczyć równanie,
gdyby tylko Korath nie blokował kaŜdej podejmowanej próby!
Było jednak za późno, Ŝeby coś z tym zrobić, poniewaŜ Liz wpadła w kłopoty na
greckiej wysepce, odległej o setki mil...
Jake przedostał się na wyspę, gdzie dołączył do Liz i kolegów z Wydziału E.
Dowiedział się takŜe o tarapatach, w jakich znalazła się Millie Cleary, telepatka z Londynu.
Korzystając z Kontinuum Móbiusa, Jake wrócił z całą ekipą do Centrali w Londynie, gdzie
pracownicy Wydziału połączyli swe niezwykłe uzdolnienia, aby odszukać Millie. PoniewaŜ
wciąŜ Ŝyła, Liz była w stanie zlokalizować miejsce pobytu Millie i przekazać dokładne dane
Jake’owi. Teraz wszystko zaleŜało od nowego Nekroskopa.
Odczytując wprost z umysłu Liz namiar lokalizujący Millie, Jake przeskoczył do
staroŜytnej świątyni. Znalazł tam nie tylko Millie, ale takŜe śmiercionośny ogród lorda
Szwarta. Po koszmarnej konfrontacji z Panem Ciemności udało mu się zniszczyć plantację
grzybów, doprowadzając do wybuchu podziemnych złóŜ gazu.
ChociaŜ udało się zapobiec niszczycielskim planom Wampyrów, pozostawało
zasadnicze pytanie: ilu najeźdźców przetrwało konfrontację z Wydziałem E? Czy Vavara
przeŜyła zatonięcie w morzu? Czy Malinari został uwięziony w płonącym ogrodzie Vavary?
Czy metamorficzny Szwart zginął prawdziwą śmiercią w rzymskiej świątyni, której
gwałtowne zniszczenie odnotowały nawet sejsmografy w Greenwich?
Jake stwierdził, Ŝe nadszedł juŜ czas podzielenia się swoją tajemnicą. Poinformowania
ludzi z Wydziału E o tym, Ŝe w jego umyśle zadomowiła się wampirza inteligencja. Chciał
poprosić o pomoc, a jednocześnie dowiedzieć się wszystkiego, co przed nim ukrywał Trask.
Na czym polegał problem z poprzednim Nekroskopem? O czym bał się opowiedzieć szef
Wydziału?
Czy chodziło o zdolność wskrzeszania umarłych? Jake i tak się juŜ o tym dowiedział.
Jednocześnie miał świadomość, Ŝe to nie wszystko. MoŜe pewnego dnia milczący zmarli -
Ogromna większość ludzkich dusz, które odeszły - uwierzy Jake’owi i Jake będzie mógł
poprosić zmarłych o pomoc. Teraz jednak postanowił zapytać Bena Traska.
Na spotkaniu w gabinecie Traska, gdzie miał nadzieję usłyszeć odpowiedzi na swoje
pytania, uwagę wszystkich przykuła pilna wiadomość z ministerstwa. Zdarzyło się coś, co
zdaniem ministra mogło zainteresować Wydział E. Wiadomość została sformułowana w
typowo brytyjskim, urzędowym stylu, ale minister dobrze wiedział, Ŝe nikt prócz ludzi z
Wydziału nie da rady się zająć tą sprawą.
A chodzi o...

I
Słońce, morze i dryfująca zguba
Wieczorna Gwiazda ze swoimi 35 000 ton i ponad 700 stopami długości była
śródziemnomorskim liniowcem nie posiadającym konkurencji. Osiem obsługiwanych przez
windy pokładów, kasyno, sala gimnastyczna, baseny, bary, sklepy, pokład sportowy
stanowiły o wartości statku, który był chlubą swej linii Ŝeglugowej. 1400 pasaŜerów mogło
wieczorem wybierać: pokładowy Moulin Rouge, bar Ali That Jazz, przetańczyć całą noc w
sali balowej Sierra lub po prostu podziwiać zachód słońca z pokładu widokowego.
Była to ostatnia podróŜ Gwiazdy w tym sezonie i dlatego poprzednia noc była tak
wyjątkowa. Dla pasaŜerów urządzono wspaniały pokaz ogni sztucznych, które rozjaśniły
Morze Egejskie, uświetniając wycieczkę. Z pokazu ogni cieszyli się teŜ mieszkańcy
miasteczka Mytiele na wyspie Lesbos, którzy równieŜ mogli go obserwować. Jeśli dodamy do
tego wyśmienite dania serwowane przez kuchnię, to bez problemu zrozumiemy, dlaczego
zabawa trwała przez całą noc i dlaczego bez końca czerpano do obfitych zapasów szampana...
Ale wszystko ma swój koniec.
Wczesnym rankiem październikowego poniedziałku przygotowywano śniadanie dla
tych, którzy mieli jeszcze trochę miejsca w Ŝołądku. Ci, co nadweręŜyli Ŝołądki, raczej nie
mieli zamiaru wstawać na śniadanie. Kilku młodszych pasaŜerów spacerowało po pokładzie i
podziwiało delfiny, które z nieprawdopodobną energią przeskakiwały przez fale. ChociaŜ
słońce wstało nie dawniej jak pół godziny temu, to deski pokładu zdąŜyły się juŜ rozgrzać od
jego promieni.
Doskonale!
Takie rozwaŜania snuł kwatermistrz Bill Galliard, który wstał wcześnie rano,
przygotowując się do planowanej wycieczki na malowniczej wyspie Limnos. Na razie
wszystko odbywało się zgodnie z planem i Galliard chciał być pewny, Ŝe wszystko będzie
dalej się toczyło według zaplanowanego „rozkładu jazdy” statku. Zakończył pracę nad
dokumentami związanymi z cumowaniem na Limnos i wyszedł na pokład, mając godzinę
wolnego czasu, a moŜe więcej - przynajmniej do chwili, gdy większość pasaŜerów nie
wstanie i nie trzeba będzie się zająć tymi, którzy zechcą zejść na stały ląd.
Galliard stał na dziobie statku czterdzieści stóp nad poziomem morza, wychylił się do
przodu, patrzył na bezmiar oceanu. Nie było widać Ŝadnego lądu, ale mając za sobą wiele lat
doświadczenia, Galliard wiedział, jak szybko moŜe się pojawić ziemia na horyzoncie,
zwłaszcza na Morzu Egejskim, gdzie zachmurzone pasma gór wyrastają przed statkiem
niespodziewanie i bez Ŝadnego ostrzeŜenia. Czując chłodną bryzę wywołaną ruchem statku i
słysząc syczenie wody rozdzielanej dziobem statku, myślał o dotychczasowym przebiegu
wycieczki.
Większość pasaŜerów stanowili dobrze sytuowani, zrelaksowani Brytyjczycy w
średnim wieku oraz załoga składająca się z brytyjskiego kapitana, oficerów, starszych
stewardów wspomaganych przez grecko-cypryjskich majtków, inŜynierów, kucharzy oraz
międzynarodowy „zaciąg”. PasaŜerowie przylecieli samolotami na Cypr i zaokrętowali się w
Limassolu. Po tygodniowym rejsie mieli powrócić na Cypr i odlecieć do domów.
Wieczorna Gwiazda wypłynęła z Limassolu w czwartek wieczorem i przez cały dzień
płynęła po morzu, pozwalając pasaŜerom zapoznać się ze statkiem oraz towarzyszami
podróŜy. W sobotę przypłynęli do Volos w Grecji, gdzie pasaŜerowie mogli zejść na ląd, a
kwatermistrz Bill skorzystać z okazji, Ŝeby odwiedzić przyjaciół mieszkających w willi u
podnóŜa Moun Pelion i zaopatrzyć się na bazarze w Volos w prezenty dla swoich przyjaciół.
W niedzielę zawinęli na Lesbos i Mytilene, gdzie turyści mieli okazję zwiedzić wyspę.
Ostatniej nocy odbyła się huczna impreza uświetniona pokazem ogni sztucznych.
Następnym portem ma być Limnos, dokąd powinni dotrzeć za mniej więcej cztery
godziny, jutro zaś mają w planie popłynąć przez Dardanele do Stambułu. Ale to była zbyt
odległa perspektywa, poniewaŜ na tak duŜych statkach powinno się myśleć przede wszystkim
o dniu bieŜącym.
Snując w myślach powyŜsze rozwaŜania, Galliard rozglądał się po morzu,
przepatrując przestrzeń przed sobą. Przed chwilką coś zwróciło jego uwagę, dokładnie na
wprost przed statkiem. Nie zrobiło to na nim większego wraŜenia, na wodach Morza
Śródziemnego spotyka się wiele statków, ale to co zobaczył, to jakby biały rozbłysk, na
lśniącej tafli morza... moŜe to delfin wyskoczył w górę i rozbryzg wody przyciągnął uwagę
Billa?
Jednak kwatermistrz Galliard podszedł do jednego z teleskopów przymocowanych do
relingu i skierował go na to, co przyciągnęło jego wzrok. Przez chwilę nic nie dostrzegał, ale
później... co to jest? Grecka łódź? Tyle mil od najbliŜszego lądu? W samej łodzi nie było
niczego szczególnego; na wyspach było równie duŜo jak gondol w Wenecji, tylko Ŝe
zazwyczaj trzymają się one blisko wybrzeŜa. Tej łodzi nie powinno być w tym miejscu.
Zakryta łódź znajdowała się moŜe trzy czwarte mili przed statkiem i bez wątpienia
tkwiła w miejscu.
Galliard wyciągnął radiotelefon i nacisnął cyfrę 1, łącząc się z mostkiem kapitańskim
trzy pokłady powyŜej. Jego wezwanie zostało przyjęte i odezwał się głos:
- Tu mostek. Kwatermistrzu Galliard, co moŜemy dla pana zrobić? - Był to głos
kapitana Geoffa Andersona, który jak zwykle nie stosował słuŜbowych formułek.
- MoŜecie odbić na lewą burtę i zatrzymać silniki - bez zwłoki odparł Galliard. - Za
jakieś półtorej minuty staranujemy kogoś!
- Zaczekaj - padła odpowiedź, a po dziesięciu sekundach: - Dobra robota, Galliard.
Pewnie zobaczylibyśmy tę łódkę, ale jeśli okazałoby się, Ŝe ktoś tam potrzebuje pomocy, to
musielibyśmy zawracać. Zaoszczędziłeś nam czasu i być moŜe kłopotów. Weź ze sobą tubę i
zejdź na pokład B.
- Tak jest, kapitanie - odpowiedział Galliard z uśmiechem i ruszył na dolny pokład.
JuŜ po kilku krokach poczuł lekkie drgnięcie statku i lekko zauwaŜalną zmianę kursu
Gwiazdy...
Na wysokości pokładu B część kadłuba wysunęła się na zewnątrz, tworząc schody
sięgające poziomu morza. Kwatermistrz Bill Galliard, stojąc na ostatnim schodku, rzucił linę
do ukrywającego się w cieniu męŜczyzny w postrzępionym ubraniu. W towarzystwie trzech
stewardów i jednego marynarza Galliard patrzyła, jak męŜczyzna na łodzi przywiązuje linę i
zaczyna przyciągać łódź do burty statku.
- W porządku - zawołał Galliard. - Ja to zrobię. Proszę się tylko trzymać.
- Wody - odpowiedział schowany w cieniu skurczony męŜczyzna. - Strasznie się
spiekliśmy, razem z lady.
Lady? To pewnie ta druga postać leŜąca na wznak w poprzek łodzi. Kiedy Galliard
przyciągał łódź, zobaczył, jak jej zielone oczy rozbłysły niczym klejnoty i zetknęły się z jego
spojrzeniem. Chwilę wcześniej promieniejąca poświata otoczyła jej twarz, nie pozwalając
dostrzec szczegółów.
BoŜe, jakaŜ ona piękna! - pomyślał... zanim zdąŜył się zastanowić, skąd pojawiła się w
nim taka myśl. W końcu ledwie było ją widać w cieniu osłoniętej łodzi. Ciemność wyraźnie
kontrastowała z oślepiającym słońcem.
- Cień - rzekła wycieńczona, obszarpana postać męŜczyzny, który stał przygarbiony
pod płótnem. - Słońce. Bardzo... cierpieliśmy!
- Mamy sok - powiedział Galliard, podając mu dzbanek. - Proszę się napić. To
przepłucze gardło i wzmocni was. Jak długo dryfujecie?
- Zbyt długo - odparł męŜczyzna, wypijając łyki i podając dzbanek kobiecie.
Następnie wyciągnął ręką do Galliarda. - PomóŜ mi wyjść stąd.
Kwatermistrz podał mu rękę i poczuł, Ŝe jest chłodna. To dziwne, dotknąć tak zimnej
dłoni w taki upalny dzień. Jeszcze dziwniejsze, Ŝe wydawało się, jakby ręka dymiła! Ale
Galliard był zbyt zajęty, Ŝeby zastanawiać się nad tą oczywistą sprzecznością. Kobieta była
cała owinięta od stóp do głowy. Kiedy próbowała stanąć na nogi, wyglądała jak mumia.
Bardzo niepewnie stawiała kroki, kiedy w końcu wyszła z cienia. Galliard wychylił się ku
niej, jedną ręką trzymając się barierki, a drugą obejmując ją w talii. Ruszyła do przodu, a
właściwie została podniesiona do góry, z łodzi na schody. Jej przyjaciel był tuŜ za nią i widać
było, Ŝe bardzo chce się schronić ponownie do cienia.
- Co się stało? - dopytywał się Galliard, kiedy wraz ze stewardami weszli do wnętrza
statku i skierowali się ku windzie. Marynarz pozostał na miejscu, Ŝeby zająć się swoimi
obowiązkami. - Skąd wzięliście się na środku morza?
- Zabrakło nam paliwa koło Krassos - wyjaśnił męŜczyzna, zrzucając z siebie
marynarkę, którą osłaniał głowę. -
Niezwykle silny odpływ porwał nas na morze i zuŜyliśmy całe paliwo, próbując
dopłynąć z powrotem do wyspy. Krótka przejaŜdŜka zamieniła się w koszmar.
Jego opowieść brzmiała niezbyt wiarygodnie: nawet podczas tegorocznych zmian
klimatycznych wywołanych prądem El Nino trudno byłoby przebywać niezauwaŜonym na
Morzu Egejskim, w okolicy, gdzie pływa bardzo duŜo statków na tyle długo, Ŝeby
doprowadzić się do takiego odwodnienia i spalenia słońcem. Z drugiej strony wyglądało to na
prawdę, poniewaŜ stan Ŝeglarzy dopuszczał takie wyjaśnienie.
Galliard spojrzał na wysokiego, niegdyś przystojnego męŜczyznę. „Niegdyś
przystojny” dlatego, Ŝe obecnie skóra schodziła mu płatami z poczerniałej twarzy, a jego
zapadnięte policzki były podziurawione tak, jakby spadł na nie deszcz maleńkich meteorytów.
Stan kobiety był... trudniejszy do opisu. Podobny, a jednak inny. RównieŜ była spalona,
poczerniała w niektórych miejscach, tak jakby zetknęła się z prawdziwym ogniem, a nie
silnym słońcem, jednak dziwna poświata zakrywała większość zniszczeń na jej twarzy.
Zrzuciła z siebie część okrywających ją szmat i widać było, Ŝe oddychała ze znacznie większą
łatwością w oświetlonych elektrycznym światłem wnętrznościach statku. Jednak pomimo
tego, Ŝe znajdowała się całkiem blisko Galliarda, to i tak nie moŜna było zobaczyć wyraźnie
jej twarzy.
Kwatermistrz Bill zmarszczył brwi i pokręcił głową, kiedy jechali windą na piąty
pokład, gdzie znajdował się mostek. Nadal podtrzymywał kobietę (zastanawiając się,
dlaczego, podobnie jak jej towarzysz, była tak zimna), ale teraz dostrzegł coś jeszcze
dziwniejszego. Choć w jakiś sposób „wiedział”, Ŝe jest piękna, to jednak wyczuwał w niej coś
radykalnie niemiłego. Jej talia, w miejscu gdzie ją obejmował, była twarda, kanciasta i
koścista!
Galliard cofnął się trochę, oddalając się nieco od tych niecodziennych gości, a jego
myśli przerwało Ŝądanie męŜczyzny:
- Zaprowadź nas do kapitana, kwatermistrzu Galliard - zawarczał głos rozkazującym
tonem. - I nie interesuj się szczegółami. Wszystko się wyjaśni - wkrótce.
- Wiesz... wiesz, jak się nazywam?
- Oczywiście, Ŝe wiem, przecieŜ mi powiedziałeś - padła odpowiedź (ale Galliard był
pewien, Ŝe nic takiego nie mówił). Tajemniczy przybysz mimo licznych poparzeń przesłał mu
chytry uśmiech.
Wyszli z windy i ruszyli na mostek, gdzie dziwne wraŜenie odrealnienia - wraŜenia, Ŝe
to wszystko dalekie jest od rzeczywistości - nieco się zmniejszyło. Puścił kobietę, odsunął się
od przybyszów i zwrócił się do stewardów:
- Chłopaki, coś tu nie gra. Właściwie to zupełnie się coś tu pochrzaniło.
I to o wiele bardziej, niŜ Galliard zdolny byłby przypuszczać. Stewardzi, wszyscy
trzej, wyglądali na pogrąŜonych w wewnętrznych przeŜyciach. Patrzyli na kobietę i nie
potrafili oderwać od niej oczu. I w ogóle nie słuchali Galliarda!
Kwatermistrz Galliard zatrzymał się tuŜ przed napisem „Wstęp tylko dla oficerów i
członków załogi”. Odwrócił się do uratowanego człowieka.
- Co... - zaczął zdanie i przerwał. Obcy tak szybko ruszył do przodu, chwytając głowę
Bilia w swe poparzone ręce, Ŝe kwatermistrz nie miał najmniejszej szansy na uniknięcie tego
szczególnego rodzaju kontaktu.
- Wszystko, co wiesz o statku - słowa przepłynęły niczym rzeka lodu poprzez drŜący
umysł Galliarda i zmroziły go na kość. - O kapitanie i pozostałych oficerach. O wszystkim, co
moŜe stanowić niebezpieczeństwo dla mnie i mojej... towarzyszki. Muszę poznać wasz system
komunikacji ze światem i z innymi statkami - achhhh! kajuta radiowa, taaaak! - gdzie
chowacie broń. Nie próbuj mnie oszukać, kwatermistrzu Galliard, poniewaŜ bólu, który ci
sprawię, nie da się oszukać! Pozwól mi się dowiedzieć wszystkiego, czego pragnę, a wtedy
przestaniesz cierpieć lub cierp dalej i bardziej, a ja i tak się dowiem wszystkiego!
Galliard walczył, chciał się poruszyć, krzyknąć, uwolnić się, ale jego wysiłki były
nieskuteczne. Lodowa moc tego stwora, obcy koszmar wysysających dłoni karmiących się
wiedzą kwatermistrza zastopował go w miejscu. Jednocześnie czuł, co się z nim dzieje,
wyczuwał przepływ myśli, a właściwie zasobów pamięci, które wychodziły na zewnątrz, i
zdawał sobie sprawę z tego, Ŝe pozostanie po nich jedynie umysłowa pustka, próŜnia podobna
do międzygwiezdnych przestrzeni.
- Masz rację - odezwało się coś (z pewnością nie człowiek). - Mój umysł to wielki
zbiornik wspomnień, z których tylko drobna część naleŜy do mnie. Ale wiedza to władza, Billu
Galliard, bez niej jestem zdany na nieznane otoczenie. Nie powstrzymuj się zatem i pozwól mi
wydostać z ciebie wszystko. W miarę jak ja będę „pamiętać „, tak ty zapomnisz nawet własny
ból. Albowiem Nephram Malinari z ksiąŜki wyrywa kaŜdą przeczytaną kartkę!
- Hej, wy - wydobył z siebie Galliard, starając się dostrzec wytrzeszczonymi oczami
trzech stewardów i jednocześnie wysunąć się jakoś z rąk oprawcy. - Wy tam... zróbcie coś!
Musicie walczyć! Atakujcie ich!
Jeden ze stewardów usłyszał wezwanie. Odsunął się od kobiety i skupił wzrok na
kwatermistrzu trzymanym przez demonicznego nieznajomego.
- Kwatermistrzu Bill? - wy dukał, mrugając raptownie powiekami. - O co... o co, do
diabła, tu chodzi?
Kobieta natychmiast ruszyła do niego, jej szczupłe dłonie wysunęły się niczym długie,
poŜądliwe szpony. Wówczas po raz pierwszy Galliard zobaczył jej prawdziwą twarz...
szczęka opadła mu ze zdumienia. Piękna? ToŜ to była najkoszmarniejsza z jędz! Oczy zielone
jak klejnoty, ale w ich środku paliły się karmazynowe ogniki, jak rozpalone wewnętrzne
płomienie. A jej szczęki... jej zęby!
Jej paszcza zacisnęła się w miejscu, gdzie łączyło się ramię stewarda z jego szyją.
Galliard usłyszał jej poŜądliwe warknięcie, w chwili gdy wgryzała się w mięso. Wówczas
dowiedział się, kim oni są: potworami z mitów i legend, tyle Ŝe całkiem rzeczywistymi - i
zaczął mocniej się opierać. Zrobił błąd, gdyŜ nie pozostawił męŜczyźnie-potworowi Ŝadnego
wyboru.
- Powiadacie - odezwał się oprawca w umyśle Galliarda - Ŝe oczy są zwierciadłem
duszy. To całkiem moŜliwe. PoniewaŜ nie posiadam duszy, nie potrafię się na ten temat
wypowiedzieć, wiem jednak, Ŝe oczy to brama do mózgu! Podobnie jak uszy - drogi
pozwalające dotrzeć do samego wnętrza umysłu. Uszy, które słyszą - (jego palce wskazujące
zaczęły się wydłuŜać i wciskać do wnętrza uszu kwatermistrza, paznokcie twarde i ostre jak
ostrze noŜy przebijały sobie drogę przez mięśnie i chrząstki) - i oczy, które widzą. - (Teraz
jego kciuki przybrały purpurową barwę, zaczęły wibrować i wydłuŜać się, wypchnęły gałki
oczne Galliarda z oczodołów i penetrowały miękką tkankę wyścielającą oczodoły, zagłębiając
się coraz dalej do wnętrza mózgu kwatermistrza). - Chcę poznać wszystko, co usłyszałeś i co
zobaczyłeś. Na pewno cię boli, ale czyŜ nie ostrzegałem, Ŝebyś się nie sprzeciwiał?
Krzyki Galliarda brzmiały cieniutko i przybrały bardo wysoki ton. Było to raczej
kwilenie niemowlęcia niŜ agonalne jęki torturowanego męŜczyzny. Jego umysł uległ
wyssaniu i Bill „zapomniał” o wszystkim, co dotyczyło Wieczornej Gwiazdy. Ze szkaradnie
zniekształconą twarzą osunął się na podłogę w chwili, gdy lord Malinari wyciągnął z jego
czaszki palce pokryte resztkami mózgu.
W tym czasie Vavara, partnerka (przynajmniej na jakiś czas) Malinariego,
wykończyła drugiego stewarda. Jednak trzeciemu udało się otrząsnąć z hipnotycznego
zaklęcia. MruŜąc oczy i trzęsąc głową, patrzył z szeroko otwartymi ustami na swoich
kolegów, którzy spoczywali na podłodze w fontannach krwi wytryskujących z rozdartych
arterii szyjnych. Rzucił takŜe okiem na spastycznie wykręconego kwatermistrza, którego
oczy, kołysząc się na nerwach wzrokowych, wisiały na wysokości zakrwawionych policzków.
Jego krzyki zamieniły się w milknące pojękiwanie, w miarę jak zniszczony mózg powoli
wycofywał się z kontrolowania kolejnych układów podtrzymujących Ŝycie organizmu.
Zza wzmocnionych drzwi prowadzących na mostek dobiegały stłumione pytania. Ktoś
musiał usłyszeć zduszony, niewyraźny bełkot kwatermistrza. Malinari zauwaŜył za matowym
szkłem drzwi co najmniej dwie, poruszające się sylwetki. Nie tracąc cennego czasu na
ceregiele z trzecim stewardem, chwycił go i podniósł do góry, opierając o reling. Usztywnił
palce i zagłębił dłoń w klatce piersiowej ofiary, wyrywając serce z wnętrza ciała. Później
wystarczyło lekkie popchnięcie, Ŝeby steward poleciał na dół, na pokład spacerowy
dwanaście stóp niŜej.
Kilka osób na dolnym pokładzie cieszyło się poranną bryzą. Niespodziewane odgłosy
na górze przyciągnęły ich spojrzenia. Kiedy Malinari warknął z nienawiścią w kierunku
świecącego słońca i szybko wycofywał się do cienia, zdąŜył jeszcze dojrzeć zaskoczone i
przeraŜone twarze patrzące na niego. Ha! Nie mają jeszcze najmniejszego pojęcia, co to
znaczy prawdziwy horror. Ale wkrótce się dowiedzą. O tak, dowiedzą się.
W międzyczasie Vavara próbowała uporać się z drzwiami prowadzącymi na mostek.
Dzięki szarym komórkom kwatermistrza Malinari wiedział, Ŝe są to wzmacniane drzwi, z
zamkiem uruchamianym głosem. Syk frustracji Vavary na pewno nie był hasłem, które
otwierałoby zamek. Jednak Vavara nie miała zbyt wiele cierpliwości i zanim Malinari zdąŜył
ją ostrzec, walnęła wściekle pięścią w taflę hartowanego, matowego szkła.
Wzmocnione szkło, które wytrzymałoby zwyczajne uderzenie, wgięło się, po czym
rozprysło, jakby uderzyła w nie siekiera. Ręka Vavary zagłębiła się do wnętrza pomieszczenia
i chwyciła za gardło niewyraźną postać znajdującą się za drzwiami, a później przeciągnęła
sylwetkę przez ostrą niczym brzytwa futrynę pełną wystających kawałków szkła. MęŜczyzna
z głębokimi ranami twarzy i ramion upadł na podłogę, krzycząc z bólu i przeraŜenia.
Ślizgając się na własnej krwi, wylądował na podłodze, zatrzymując się u stóp Malinariego.
Malinari postawił go na nogi, popatrzył na zakrwawioną twarz oraz poplamiony
mundur i powiedział:
- Nie, to nie jest kapitan Geoff Anderson. To tylko podwładny. Ale zaprowadzisz nas
do niego, prawda? - i popchnął go w kierunku drzwi i stojącej obok Vavary.
Vavara nie ukryła swego prawdziwego wyglądu. Jej rozdwojony diabelski język wił
się między zębami, które wyglądały jak dwa rzędy noŜy, jej oczy połyskiwały czerwienią,
szponiaste dłonie nie napotkały oporu, kiedy zanurzyły się wraz z palcami głęboko w
policzek oficera, unosząc go w powietrze.
- Otwórz drzwi - syknęła - albo wywaŜysz je własnymi zwłokami. Nie mam zamiaru
poniŜać się i przełazić przez nie tą samą drogą, którą się tutaj dostałeś!
- One reagują na głos - zauwaŜył Malinari. - Niech mówi.
- Mów zatem - powiedziała Vavara. - Mów albo stracisz resztę twarzy!
- D-d-drzwi! - z trudem wydobył z siebie męŜczyzna niezbędne słowo. Coś
zabrzęczało, po czym dało się słyszeć kilka kliknięć. Kiedy odgłosy umilkły, Vavara pchnęła
barkiem drzwi, a kiedy gwałtownie otwarły się, rzuciła oficera na mostek.
Kapitan Anderson stał przy tradycyjnym, raczej ceremonialnym kole sterowym i
rozmawiał przez telefon. Rzucił okiem na Vavarę oraz Malinariego, którzy stali we framudze
drzwi, rzucił słuchawkę i natychmiast skoczył w stronę kabiny radiooperatora, która była
oddzielona od mostka dźwiękoszczelną szklaną ścianą. Malinari spokojnie ruszył za nim i
dopadł go w chwili, gdy kapitan wypowiadał komendę otwierającą drzwi. Złapał Andersona
za kark i cisnął nim do wnętrza.
Radiooperator siedział przy konsoli ze słuchawkami na uszach. Zdumiony rozejrzał
się dookoła i zobaczył, jak kapitan wpada na niego, odrzucając go na konsolę. Przewrócił się
razem z krzesłem i kiedy zaczął wstawać, zobaczył stojącego nad nim Malinariego.
Malinari złapał radiooperatora za włosy i postawił na nogach.
- Czy wysyłałeś jakieś wiadomości? O łodzi albo o akcji ratowniczej na morzu? -
spytał spokojnym tonem.
- N-n-nie! - odparł radiooperator. - Czekałem na... na rozkazy kapitana.
- Co? - rzekł Malinari, unosząc brew. - Co to ma znaczyć? Chodzi ci o tego tutaj?
Chwytając Andersona za gardło, skorzystał z potęŜnej siły lorda Wampyrów i wyrwał
kapitanowi tchawicę. Anderson umarł w karmazynowej łaźni krwawej posoki i zmiaŜdŜonych
chrząstek. Malinari wtarł resztki krwawej miazgi w spocone łyse czoło radiooperatora, który
skurczył się i osunął na nogach. Wielki Wampir złapał ciało kapitana za ramię i biodro, bez
trudu uniósł je nad głowę, przytrzymał je w górze przez chwilę, po czym grzmotnął nim z
całej siły o konsolę radiową. Pod wpływem uderzenia z urządzenia wyleciały na wszystkie
strony przyciski i lampki. Następnie pojawił się deszcz elektrycznych iskier, po czym z
rozbitego urządzenia zaczął się wydostawać śmierdzący dym.
- Od teraz masz nowego kapitana. MoŜesz do mnie mówić kapitanie Malinari. Albo
lordzie Malinari - co brzmi znacznie lepiej.
- Ale r... radio! - odparł oficer zachrypniętym głosem. - Zniszczył je pan! I to nie tylko
radio, ale system nawigacji. Nawigacja satelitarna była prowadzona za pomocą tej konsoli!
- Wiem! - skinął głową Malinari. - Jesteśmy zatem nie tylko głusi, ale takŜe ślepi,
chyba Ŝe przejdziemy na ręczne sterowanie. Czy przypadkiem nie umiesz kierować tym
statkiem?
- Nie mam takich kwa-kwa-kwalifikacji - odparł męŜczyzna, ścierając krew z twarzy.
Ręka spazmatycznie mu drŜała. - Ale myślę, Ŝe, Ŝe, Ŝe tak.
- Doskonale - stwierdził Malinari. - Kwatermistrz teŜ był tego zdania. - Jeśli
powiedziałbyś coś innego... hm, źle by się to skończyło - dla ciebie. MoŜe zatem zajrzysz w
mapy i znajdziesz jakąś skałę, na której moglibyśmy osiąść.
- Skałę? - męŜczyzna patrzył z niedowierzaniem. - Osiąść?
- Rozbić statek - przytaknął Malinari. - Osadź nas na mieliźnie.
- Chyba nie jest do końca przekonany - stwierdziła Vavara, wchodząc do kabiny.
Widząc ją tak blisko, radiooperator skulił się jeszcze bardziej.
- Słyszałeś rozkazy - zwrócił się do niego Malinari. - Nie zawiedź mnie, bo wyrzucę
cię za burtę, gdzie dostaniesz się pomiędzy śruby. Próba najmniejszego nieposłuszeństwa
okaŜe się jeszcze bardziej... nieszczęśliwa.
Vavara chwyciła go za podbródek, podniosła do góry, otworzyła paszczę, pokazując
wnętrze szczęki i rozpościerając odór wydobywający się z ust.
- Bardzo dobrze - wpatrywała się w niego przenikliwie. - Czy wszystko jasne?
Oficer nie był w stanie wypowiedzieć słowa, więc tylko pokiwał głową.
Vavara puściła go i zwróciła się do Malinariego:
- Wydaje mi się, Ŝe słyszę kroki. Myślisz, Ŝe doszli juŜ do siebie?
Malinari wzruszył ramionami i odparł:
- Bardzo moŜliwe. Kiedy tu weszliśmy, kapitan gadał z kimś przez telefon. Poza tym
zabiłem stewarda i wyrzuciłem go na niŜszy pokład. To na pewno wzbudziło poruszenie.
- No to moŜe nadszedł czas, Ŝebyśmy się przedstawili - powiedziała. - Reszcie załogi i
pasaŜerom.
- Tak jest - zgodził się z nią Malinari. - Wszystkim. JeŜeli chodzi o mnie, to chętnie
bym coś przekąsił. Słyszałem, Ŝe na tego typu statkach jest znakomita kuchnia.
- Kuchnia? - roześmiała się gardłowo. - Będziesz musiał coś sobie wybrać. Wolisz
blondynki czy brunetki?
- Myślę, Ŝe tym razem rude. - Łypnął poŜądliwym okiem Malinari. - Parę takich
powinno się znaleźć wśród tysiąca czterystu pasaŜerów. Ale najpierw powinniśmy się zająć
szafą z bronią, która jest schowana w kabinie kwatermistrza. Nasze pijawki i tak mają
mnóstwo pracy z poparzeniami, więc nie trzeba ich przemęczać zatykaniem dziur po kulach!
- Zgadzam się z tobą - odpowiedziała. - Jeśli chodzi o resztę, pasaŜerów i załogę, to
niedługo się zorientują, Ŝe jedyne bezpieczne miejsce jest na odkrytej przestrzeni, gdzie
świeci słońce.
- Przez pewien czas - Malinari pokiwał głową z namysłem. - Przynajmniej do
wieczora. Do tego czasu, jeŜeli pospieszymy się z robotą, będziemy mieć pod ręką sporo
niewolników i przyszłych wampirów.
Kiedy wychodzili z pomieszczenia radiooperatora, kierując się do roztrzaskanych
drzwi na mostek, oficer niepewnie stał chwiejąc się na nogach. Malinari spojrzał na niego,
przypominając:
- Nie zawiedź nas. Jeśli za pięć minut ten statek nie zmieni kursu, będę wiedzieć,
gdzie szukać odpowiedzi. A jeśli chodzi o wspomnianą skałę, to Morze Egejskie jest ich
pełne i jestem pewien, Ŝe o tym wiesz. Więc znajdź na mapie najbliŜszą z nich i zawieź nas
tam.
Z wiszącej słuchawki telefonicznej dobiegały jakieś dźwięki podobne do gdakania
kurczaka.
- Zajmij się tym - Malinari wskazał na telefon. - Zrób coś, odpowiedz, nakłam i Ŝyj
dalej. Tylko pamiętaj, Ŝe jeśli chcesz przeŜyć, to nie rób niczego zbyt szybko.
Z monstrualnym uśmiechem na ustach opuścił mostek, kierując się do piekła. Piekła
dla pasaŜerów oraz załogi Wieczornej Gwiazdy, dla wampirów zaś sposobu na Ŝycie, czy
raczej nieśmierci. Wszak wystarczająco długo musieli tłumić ten krwioŜerczy, a zarazem
naturalny dla nich rodzaj istnienia...

II
Ocalony
Trzy dni później...
Komandor John Argyle był niebieskookim blondynem, miał trzydzieści osiem lat,
prawie 190 cm wzrostu i był ubrany w letni mundur marynarki. Wyglądał na
zaniepokojonego. Dla człowieka, który rozpoczął słuŜbę w marynarce w wieku osiemnastu
lat, przeszedł wiele szczebli wojskowej kariery głównie dzięki ścisłemu przestrzeganiu
regulaminu, cywile na pokładzie lub, jak ich nazywano w marynarce, „szczury lądowe”
sprawiali delikatnie mówiąc niemiłe wraŜenie.
Co więcej, ci ludzie otrzymali status VIP-ów, a on sam miał eskortować to
wielojęzyczne towarzystwo niepływających i najwyraźniej zaburzonych ludzi. Argyle miał
juŜ, co prawda nieliczne, ale wystarczająco negatywne, doświadczenia z takimi typami. Skrót
VIP albo BWO (od Bardzo WaŜne Osoby) oznaczał zazwyczaj Bełkoczących Wrednych
Osłów!
Jeśli zaś chodzi o tę czwórkę...
Troje było mocno opalonych, a jeden blady jak trup; trzech stosunkowo posuniętych w
latach oraz młoda kobieta, która dopiero co przestała być dziewczątkiem. Trzech
Europejczyków z wyglądu i jeden Chińczyk, ale sądząc z akcentu, wszyscy zdradzali
pochodzenie ze wschodniego Londynu. Na dodatek wszyscy chcieli z nim lub z jego załogą
rozmawiać jakąś odmianą podwójnego, metaforycznego języka, równie obcego jak język
Marsjan dla mocno stąpającemu po ziemi Johna Argyle’a.
Komandor złapał się na tym, Ŝe skrzywił się chwilę po tym, jak dowódca tej
zbieraniny, barczysty męŜczyzna z lekką nadwagą, niejaki Trask, zwrócił się do niego:
- Czy nie moŜemy podejść bliŜej? Chciałbym sprawdzić, czy nie uda się nam zrównać
z wysokością pokładu i zajrzeć przez okna na mostek kapitański.
W środkowej części śmigłowca przeznaczonego do zwalczania okrętów podwodnych
stało pięć osób przypiętych linkami do zabezpieczających ich szelek z jednej strony i do
relingu z drugiej. Drzwi śmigłowca były otwarte. Przed i pod nimi widać było w całej
okazałości kadłub statku. Dla osób cierpiących na lęk wysokości byłby to raczej przeraŜający
widok. Jednak Trask i jego koledzy bywali juŜ w o wiele niebezpieczniejszych miejscach i
wysokość oraz przyprawiające o mdłości gwałtowne ruchy manewrującego helikoptera
zupełnie im nie przeszkadzały.
- Oczywiście, Ŝe moŜemy podejść bliŜej i zrównać się z pokładem - odpowiedział
Argyle. - W normalnych okolicznościach moglibyśmy nawet tam wylądować - statek jest
wystarczająco duŜy! Ale, o ile pan pamięta, juŜ tego próbowaliśmy.
I jeśli jest to rzeczywiście nowa mutacja zarazy... - przerwał na chwilę i wzruszył
ramionami. - Chodzi mi o to, Ŝe nie jest to najlepszy pomysł. Wirusy mogą się przenosić
drogą powietrzną, a ten śmigłowiec robi całkiem niezły wiatr. Chyba nie chciałby się pan
nawdychać tych zarazków?
Tym razem Trask przyjrzał się Argyle’owi uwaŜniej, a właściwie utkwił w nim wzrok.
W spojrzeniu zielonych oczu starszego męŜczyzny było coś, co sprawiało, Ŝe oficer
postanowił być mniej wyzywający. Choć zatem nie mógł powiedzieć niczego prowokującego,
to przynajmniej sobie pomyślał:
Podejdź bliŜej, do mojej dupy! Co to za popierdolony zakaŜony statek? Walnięty
idiota! Bełkoczący Wredny Osioł!
Argyle uśmiechnął się do własnych myśli, ale juŜ po chwili znowu spotkał się z
ostrzegawczym spojrzeniem Traska.
- A więc uwaŜa się pan za eksperta w tej kwestii? - Trask przechylił nieznacznie
głowę na bok. - I wszystko wie pan o tej zarazie?
- Wiem tyle, Ŝeby trzymać się z daleka od nagłej śmierci - odpowiedział Argyle,
trochę zaskoczony oschłym, a zarazem śmiertelnie oziębłym tonem Traska. - Wiem, Ŝe to coś
zabiło wszystkich pasaŜerów oraz całą załogę po kilku zaledwie dniach od wypłynięcia z
Cypru i to tak szybko, Ŝe nawet nie zdąŜyli poinformować o tym, co się dzieje. I jeśli dodam
do tego załogę helikoptera oraz mojego lekarza pokładowego...
- Nic pan nie wiesz! - przerwał mu Trask - To tylko domysły, na dodatek z rozmysłem
pan nam przeszkadza. Niezbyt pana obchodzi nasz los i sądzi pan, Ŝe marnuje czas z nami.
Pana zdaniem szukamy tylko sensacji, a pan wolałby być teraz z innymi oficerami w swojej
mesie. A jeśli chodzi o nas, to najchętniej odesłałby pan nas do domu i czekał na rozkazy z
dowództwa marynarki. Mam rację?
Przez chwilę Argyle otworzył usta ze zdziwienia. Ten nagły wybuch, choć zasadniczo
słuszny, zdawał się potwierdzać jego domysły. Ale skoro znalazł się tutaj z zadaniem
eskortowania tych ludzi i spełniania ich Ŝyczeń, to tylko zacisnął zęby i odpowiedział:
- Pragnę zapewnić pana, Ŝe ja tylko...
- Nie zaczynaj nas zapewniać! - tym razem odezwała się dziewczyna stojąca obok
Traska. Patrzyła na Argyle’a zwęŜonymi oczami i dodała: - Pan Trask ma rację. Przez cały
czas krąŜą ci po głowie podobne świńskie myśli. UwaŜasz nas za wysoko postawionych
biurokratów czy kogoś podobnego. Za łowców sensacji krąŜących po Morzu Śródziemnym,
których zadaniem jest przekazywać raporty rządzącym politykom. Sądzisz, Ŝe nic więcej nie
mamy do roboty, ale to ja mogę cię zapewnić, Ŝe pod koniec dnia sam nie będziesz mieć nic
do roboty.
Argyle zmarszczył czoło, potarł podbródek, a w końcu całkiem szczerze się
uśmiechnął. Trask oraz dziewczyna przysunęli się do niego.
- Właściwie - zaczął - to myślałem, Ŝe moŜecie być likwidatorami szkód od Lloyda
czy kimś w tym rodzaju. Patrząc na pana Traska, domyślałem się, Ŝe oblicza straty w
ludziach!
Trask nieco się uspokoił i pokręcił głową.
- Być moŜe chodzi bardziej o przyszłe straty... i to nie tylko moje czy Lloyda, ale
całego świata. Powiem prosto, panie komandorze. Nie jesteśmy biurokratami i skończonymi
dupkami, jak mógłby pan sądzić. Jeśli chodzi o ten przypadek, to jesteśmy ekspertami. To
prawda, Ŝe wybuchła tam i zapewne nadal panuje zaraza, ale nie pochodzi ona z Chin, jak
pana poinformowano. Podczas pełnego dnia, w świetle słońca, nic nam nie grozi. Jedyną
pomyłką, jaką popełniła marynarka, było wysłanie na statek śmigłowca po zmroku.
- Czy mógłby pan to lepiej wyjaśnić? - Argyle zaczynał wyczuwać, Ŝe Trask
naprawdę wie, o czym mówi. Patrząc na tego człowieka, zdawał sobie sprawę, Ŝe w niczym
nie przesadza ani nie kłamie. O co zatem w tym wszystkim chodziło? - Widzi pan, jeśli
naprawdę mam ryzykować Ŝycie moich ludzi i swoim, to powinienem wiedzieć... Ale Trask
znowu mu przerwał w pół słowa: - Nie, nie powinien pan. Nawet jeśli bym panu powiedział,
to wątpię, Ŝeby mi pan uwierzył. I wcale bym nie miał panu tego za złe. Ale cieszę się, Ŝe
zaczyna pan rozsądnie myśleć i Ŝe jest pan mniej opryskliwy.
Komandor pokręcił głową ze zdziwienia. Faktycznie chciał się zachowywać
opryskliwie i właściwie dopiero teraz zaczynał się zastanawiać. A to oznaczało, Ŝe Trask i
dziewczyna zbyt łatwo go przejrzeli. Właściwie to przejrzeli go na wylot!
- Kim do diabła jesteście? - Argyle wbił wzrok w Traska i w dziewczynę, a potem
spojrzał na bladego i Ŝółtego męŜczyznę. Poczuł się trochę głupio, kiedy jednocześnie
próbował przybrać powaŜny wyraz twarzy i uśmiechnąć się. Czwórka gości patrzyła na niego
z dość sympatycznym wyrazem twarzy, ale to tylko jeszcze bardziej zmniejszyło poczucie
pewności siebie komandora. - Chodzi mi o to, Ŝe poinformowano mnie, Ŝe jesteście ludźmi z
Wydziału E. Co to oznacza? Czytacie w myślach? Zajmujecie się parapsychologią? Czy coś
takiego?
Oczywiście, Ŝe „coś takiego”.
Dziewczyna jedynie uśmiechnęła się i spojrzała w bok, podobnie jak jej koledzy.
- MoŜe poprosi pan pilota, Ŝeby podleciał bliŜej? - powiedział Trask, nie odnosząc się
do pytania. - Jesteśmy bezpieczni, komandorze. Przynajmniej dopóty, dopóki nie spróbujemy
wylądować na tej Gwieździe, a nawet jeślibyśmy wylądowali, to w ciągu dnia nic nam nie
grozi.
Mówiąc o Gwieździe, Traskowi chodziło o statek wycieczkowy, który zakotwiczył na
bezimiennej wysepce, a właściwie na skale odbijającej promienie słońca, znajdującej się
pomiędzy wyspą Ayios Evstratios, która sama była tylko czymś niewiele większym od
wystającej z morza skały, a znaną grecką wyspą Limnos, jakieś dziesięć mil na północ, znanej
z licznych ośrodków wypoczynkowych. Ludzie z Wydziału E gotowi byli się załoŜyć, Ŝe
zderzenie ze skałą nie było zwykłym wypadkiem, ale celowym działaniem, natomiast
rozbitkowie najprawdopodobniej wciąŜ przebywali na statku. JeŜeli zaś chodzi o zmutowaną,
azjatycką odmianę dymienicy morowej, to była to tylko historia mająca oficjalnie tłumaczyć
zagadkowy i tragiczny wypadek. Trask zdawał sobie sprawę z tego, Ŝe był to zupełnie inny
rodzaj zarazy, i wraz z Wydziałem E mieli nikłą nadzieję, Ŝe uda im się odnaleźć równieŜ
źródło tej zarazy... i zniszczyć je na zawsze.
- Co o tym myślisz, Davidzie? - Trask zwrócił się do najniŜszego ze swych kolegów,
po tym jak Argyle rozkazał pilotowi obniŜyć pułap lotu. - Jak to wygląda twoim zdaniem?
- Smog umysłowy - natychmiast odpowiedział zapytany. - Pełno tego na statku, od
dziobu do rufy. Na pewno tutaj się schronili. Ale wątpię, Ŝeby nadal tu byli. Smog nie jest
dostatecznie gęsty. Nie ma silnych obiektów, które mógłbym zlokalizować. DuŜo, cholernie
duŜo pojedynczych źródeł. Ale nie takie, które sprawiłyby wiele kłopotu. Tak samo było na
Krassos, dopóki nie dostrzegliśmy naszych błędów. Nasz „stary przyjaciel” potrafi się
doskonale maskować, natomiast ona... Nie muszę ci przypominać, co ona potrafi!
Wyczuwam, Ŝe się wynieśli. Na pewno specjalnie zostawili tutaj te cele. Nie sądzę, Ŝebyśmy
się musieli nimi przejmować.
Trask z grymasem na twarzy pokiwał głową.
- Uciekają i dobrze się przy tym maskują. Dorwaliśmy ich w Australii, na Krassos, w
Londynie i pokrzyŜowaliśmy im plany. Teraz specjalnie zapewnili nam robotę, zostawiając
ślad po sobie. I wiedzą przy tym, Ŝe kiedy będziemy się zajmować takimi problemami...
- ...nie będziemy się mogli skupić na pościgu za nimi - dokończył za niego zdanie
Chińczyk David Chung. - To brzmi całkiem sensownie.
- Liz? - Trask spojrzał na dziewczynę. Argyle, kompletnie zdezorientowany ich
dziwną rozmową, równieŜ popatrzył na dziewczynę. Miała jakieś 170 cm wzrostu i wyglądała
na bardzo pewną siebie. Nazywała się Liz Merrick; dwadzieścia kilka lat, długie nogi, krągłe
kształty, wąska talia, a jej uśmiech (choć króciutki, tylko w chwili powitania) był jak promień
jasnego światła. Miała zielone oczy o innym odcieniu niŜ oczy Traska. Była to głęboka zieleń,
jak szkło butelki od piwa lub morska głębia. Do tego czarne włosy krótko ścięte, lśniące
naturalnym zdrowiem. Argyle podejrzewał, Ŝe gdyby miał jej zdjęcie w kostiumie
kąpielowym, to mógłby nieźle zarobić, sprzedając je załodze HMS Invincible.
Kiedy o tym myślał, śmigłowiec podskoczył na niewielkim prądzie wznoszącym i na
chwilę statek oraz skała zniknęły z pola widzenia. W tej samej chwili Liz spojrzała na
Argyle’a i powiedziała:
- Teraz juŜ lepiej. Ale zupełnie dobrze byłoby dopiero wtedy, gdybyś zechciał troszkę
zwolnić gonitwę myśli, bo jeden z Bełkoczących Wrednych Osłów stara się skoncentrować.
Argyle’owi szczęka opadła ze zdumienia. Oniemiały wybałuszał oczy, nie mogąc
wymówić słowa. W międzyczasie, jakieś sto stóp pod nimi i sto yardów obok, pojawił się
wrak statku i Liz skupiła uwagę na tym obiekcie. Jej czoło się zmarszczyło, a końce palców
dotykały prawej skroni.
Po chwili westchnęła i cofnęła się gwałtownie, jakby ktoś ją odepchnął. Jej ruch był
na tyle obszerny, Ŝe linka bezpieczeństwa napięła się na całej długości.
Natychmiast została podtrzymana przez Traska i Chunga. Choć zabezpieczenie nie
pozwoliłoby jej upaść, to widać było, Ŝe przynajmniej przez chwilę była całkowicie
zdezorientowana.
- Liz? - odezwał się ponownie Trask. Nie był to głos przełoŜonego, ale raczej
zatroskanego ojca. - Dobrze się czujesz?
Wzięła głęboki oddech, starając się przywołać uśmiech. Jednak mimo makijaŜu widać
było, Ŝe pobladła, tak jakby krew odpłynęła z jej twarzy. Argyle, sądząc, Ŝe wie z czego to
wynika, zauwaŜył:
- To tylko choroba lokomocyjna, bardzo podobna do choroby morskiej. Często się z
tym spotykam. Po prostu nie jest przyzwyczajona do latania na śmigłowcach.
Trask prawie nie zwrócił na niego uwagi i jeszcze raz zapytał Liz:
- Co to było? Czego się dowiedziałaś?
- Ludzie - odparła. - Setki ludzi, męŜczyźni, kobiety, dzieci. Wszyscy w szoku. Nie
wiedzą, co się z nimi dzieje, ale mają świadomość, Ŝe nie wolno im pokazać się na słońcu. To
instynkt, wiedza, którą mają we krwi. I straszliwe pragnienie, głód. To potworne, Ben... aŜ
skóra się marszczy! Wciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin wszyscy się nawzajem
pozaraŜali. Teraz są głodni. Wkrótce podzielą się na frakcje, a potem... potem...
- Wiem - rzekł Trask. - Wiem. Miniwojny krwi!
- Głodni? - Argyle dodał swoje trzy grosze. - Na takim statku? To niemoŜliwe. To
wielki statek wycieczkowy. Musi mieć magazyny pełne wyśmienitego jedzenia. Minęło
zaledwie kilka dni i jeśli ktoś tam jeszcze Ŝyje, to...
- Większość z nich wciąŜ „Ŝyje” - zwrócił się do niego Trask. - Ale nie jest to Ŝycie,
tak jak my to pojmujemy. Na pewno mogą przeŜyć, korzystając z zapasów na statku... tylko
Ŝe oni poszukują czegoś, innego do skosztowania.
- Nie tak jak pojmujemy Ŝycie? - Argyle pokręcił głową z niedowierzaniem. - Nic z
tego nie rozumiem. Powiedzieliście, Ŝe oni są nieuleczalnie chorzy.
- Coś w tym rodzaju - odpowiedział po chwili Trask, wzdychając ze zrezygnowaniem.
- Chciałbym podlecieć jeszcze bliŜej. Chcę zobaczyć, co jest w środku. - Palcem plunął w
lornetkę wiszącą na jego szyi. - Te wielkie panoramiczne okna na mostku będą doskonałym
miejscem do obserwacji.
Stojąc w szeregu, przypięci do relingu, pięcioro pasaŜerów helikoptera, Argyle, Trask,
Liz, Chung i oczywiście wysoki, blady męŜczyzna Ian Goodly wychylali się, obserwując
uwaŜnie statek.
- Będziemy musieli go zatopić - odezwał się Goodly. - Według map ta skała jest tylko
czubkiem podmorskiej góry. Jeśli poślemy statek na dno w tym miejscu, to głębokość
wykończy wszystkich na statku. Co do tego nie ma Ŝadnego „ale” ani, jeśli”. Z trudem
przechodzi mi to przez usta, ale tak właśnie będzie. To jedyny sposób, Ŝeby upewnić się, Ŝe
nic się nie wynurzy.
- Widziałeś to? - rzucił ostro Trask.
- O tak - odparł Goodly. - Rakiety klasy morze-morze, wybuchy, dziób statku unosi
się do góry, Gwiazda osuwa się tyłem i szybko idzie pod wodę.
- Zatopić Gwiazdę!? - nie wytrzymał Argyle. Miał juŜ dość tej gry półsłówek. -
Mówicie o tym, Ŝe Invincible miałby ją zatopić? Chyba wam resztka rozumu z mózgów
wyparowała! To nowoczesny statek wycieczkowy, same łodzie ratunkowe warte są miliony!
Rzućcie okiem, moŜna ją bez problemu odholować i naprawić w stoczni, oczywiście po
upewnieniu się, Ŝe została zdezynfekowana. Nawet jeśli nie byłoby to moŜliwe, to samo
złomowanie będzie warte...
- ...Nic nie będzie warte - powiedział Trask. - Z tego statku juŜ nic nie będzie.
- Zupełnie wam odpierdoliło! - Argyle juŜ nie panował nad sobą. - Mam tego dosyć,
ja...
- Komandorze? - w słuchawkach zabrzmiał głos pilota.
- Tak!... Do cholery! Co tam znowu? - odezwał się Argyle do mikrofonu, zaczynając
powoli panować nad swoją wściekłością.
- Helikopter ratunkowy znalazł coś na pokładzie wraku - odpowiedział pilot.
- Coś?
- Kogoś - poprawił się pilot. Kogoś Ŝywego i poruszającego się na pokładzie. Mam
pana przełączyć?
- Tak - powiedział Argyle. - Oczywiście połącz nas z nimi, będziemy słyszeć, co się
tam dzieje. Kto wie? MoŜe w końcu dowiem się czegoś konkretnego.
- Tak jest - odparł pilot. - Podlecę od sterburty, Ŝebyście mogli takŜe zobaczyć, co się
tam dzieje.
Śmigłowiec ratunkowy towarzyszył im od startu z lotniskowca HMS Invincible, który
stał na kotwicy i wyglądał jak wysepka na horyzoncie, znajdująca się jakieś sześć mil dalej.
Teraz wielki śmigłowiec ratowniczy zawisł nad statkiem jak olbrzymi jastrząb. Oprócz załogi
śmigłowca na pokładzie znajdowało się dwóch członków Wydziału E: stary, ogorzały Cygan
Lardis Lidesci, pochodzący prawdopodobnie z Rumunii lub z Węgier, tak przynajmniej
oceniał to Argyle, oraz młody Anglik Jake Cutter, który patrząc z zewnątrz, odstawał nieco od
reszty grupy. Argyle zamienił z nim kilka słów, ale zdawało mu się, Ŝe nie był on w pełni
obecny. Nie chodzi o to, Ŝe był niedorozwinięty, chory psychicznie czy coś podobnego, tylko
widać było, Ŝe jest czymś zajęty i stara się to ukryć. Przypadkowo komandor, nic o tym nie
wiedząc, trafił w samo sedno.
Bez wątpienia Jake był bardzo zajęty w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jego
umysł, myśli, uwagę starało się zdominować i w pełni zająć coś, co kiedyś było Ŝywe albo
nieumarłe, a teraz być moŜe nawet martwe, ale zupełnie inaczej niŜ zwykły człowiek moŜe
sobie wyobrazić. Jednak teraz Jake Cutter koncentrował się na tym, co widział przez lornetkę.
Była to maleńka ludzka postać przebywająca na osłonie kominów. Osłona była podobna do
kołnierza lub niewielkiego pokładu i ochraniała górny pokład statku przed spalinami
wydostającymi się z silników statku.
Teraz jednak silniki nie pracowały i z kominów nie wydobywał się dym, a niewielka
postać człowieka wychylała się lub być moŜe wydostawała przez właz przy pierwszym
kominie. Jake zauwaŜył, Ŝe był to męŜczyzna. Jego ubranie było poszarpane i pobrudzone.
Patrzył z otwartymi ustami na dwa helikoptery, a na jego twarzy malowało się
niedowierzanie. A moŜe był po prostu w szoku?
- Panie Cutter? - (głos pilota szczęknął w słuchawkach Jake’a). - Pan Trask chciałby z
panem porozmawiać. Przełączam go na bezpośrednią rozmowę.
- Dobra - odrzekł Jake i wychylił się, przez otwarty właz patrząc na śmigłowiec do
zwalczania łodzi podwodnych, który znajdował się przy prawej burcie wraku.
- Jake? - zabrzmiał mu w uszach głos Bena Traska. - Gdzie on jest. Gdzie jest ten, co...
ocalał?
- Na kominie po naszej stronie - odpowiedział Jake. - Przed chwilą wyłaził na samą
górę i powinieneś go za moment zobaczyć. Wygląda na wykończonego.
- Tak, widzę go - zauwaŜył Trask. - Tylko co go tak wykończyło? CięŜkie przeŜycia
czy promienie słońca?
- Nie wygląda mi to na efekt słońca - odpowiedział Jake. - Skurczył się, bo ledwo
Ŝyje. MoŜe Liz powinna rzucić na niego okiem.
- Zaczekaj - rzekł Trask. Po kilku sekundach: - Liz mówi, Ŝe gość jest w szoku. Jest
prawie jak czysta kartka, umysł w kawałkach. Chyba rzeczywiście ocalał!
MoŜe spuszczę się na dół ze sprzętem ratowniczym i wyciągnę go stamtąd? -
zaproponował Jake. - Albo przerzucę go na swój sposób. Będzie prędzej.
- Nie! - Trask odparł natychmiast. - Korzystaj z Kontinuum tylko w ostateczności.
Spuść mu sprzęt ratunkowy, ale jeśli ma się stamtąd wydostać, to niech to zrobi samodzielnie.
Widzisz tamten helikopter stojący na pokładzie spacerowym?
- Dobra, dobra - rzekł Jake. - To się stało, kiedy ktoś tu ostatnio lądował. I został
uziemiony.
- Właśnie - stwierdził ponuro Trask. - Więc nie powtórzymy tej pomyłki. Jeśli ten ktoś
chce się stamtąd wydostać, to musi to zrobić sam. W międzyczasie zorientujecie się z
Lardisem, czy wszystko z nim w porządku. Jeśli tak, to mamy szczęście podobnie jak ten
rozbitek i zrobimy sobie przerwę. A jeśli nie, to Lardis sobie z nim poradzi. Do pokładu lub
do skał na dole jest cholernie daleko. Tu czy tam, nie zrobi to większej róŜnicy.
- Ben - zauwaŜył Jake - to jest helikopter ratowniczy, mam nadzieję, Ŝe wiesz o tym,
Ŝe wszyscy cię słyszą? Załoga słyszała, o czym mówiłeś. Gdybyś był kapitanem statku, to
mógłbyś mieć do czynienia z buntem!
- Tak, wiem, jaki to śmigłowiec! - odpowiedział Trask. - Podobnie jak ty wiem takŜe z
czym mamy do czynienia. Więc spuść mu na dół uprząŜ i sprawy się wyjaśnią. W
międzyczasie zajrzymy z komandorem Argyle’em na mostek kapitański, tam jest duŜe
panoramiczne okno.
- Zrozumiałem, wyłączam się - rzekł szorstko Jake.
- Ten twój szef - zwrócił się do Jake’a jeden z członków załogi. - Kim on jest?
Potworem jakimś czy co?
- Ludzie, którzy nie znają Traska i nie wiedzą, czym się zajmuje - odpowiedział Jake -
mogą tak sądzić. Ale on nie jest potworem, za to bardzo duŜo wie na temat potworów. Nie
proś mnie, Ŝebym ci coś więcej wyjaśniał, poniewaŜ nie mogę.
- A ty nie proś, Ŝebyśmy opuścili uprząŜ ratunkową - odpowiedział marynarz. To fakt,
Ŝe nasza robota polega na wyciąganiu ludzi z takich sytuacji jak ta. Bóg jeden wie, jak bardzo
chcielibyśmy pomóc temu człowiekowi na dole, ale jeśli jest nosicielem... - Jego wzruszenie
ramionami wskazywało na całkowitą bezradność. - Tylko komandor Argyle moŜe nam dać
taki rozkaz.
Jake spojrzał na niego. Marynarz był świeŜo upieczonym oficerem, miał dwadzieścia
dwa lata, włosy jasnoblond i piegi. Znał się takŜe na swojej robocie i na obowiązujących go
zasadach. Jednak tym razem miotały nim sprzeczności: z jednej strony chciał coś zrobić, a z
drugiej zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mogła nieść ze sobą akcja ratunkowa.
Był wyszkolony do niesienia pomocy i takie miał teŜ przekonania, jednak wiedział, Ŝe
uratowanie człowieka moŜe nieść zagładę i śmierć dla innych. Jake nazbyt dobrze rozumiał
jego dylemat.
- Nie przejmuj się - powiedział. - Będziemy tu siedzieć i czekać na rozkazy twojego
dowódcy. Rozumiem cię, ale mogę ci przyrzec, Ŝe rozkaz nadejdzie. Tak więc jeśli nawet
teraz nie moŜemy opuścić sprzętu, to bądźmy na to przygotowani.
- JuŜ jesteśmy gotowi! - odparł marynarz. - W naszym fachu zawsze jesteśmy gotowi.
- No, no! - zaczął Jake głosem pełnym podziwu. - Skąd mógłbym wiedzieć? Jestem
tylko cywilem.
DruŜyna ratunkowa składała się z trzech młodych oficerów, uznających Jake’a Cuttera
oraz Lardisa Lidesciego za zwykłych cywilów, tak zwanych „ekspertów”, którzy zwialiby
przy pierwszej stosownej okazji. Co do ich szefa, to niewątpliwie komandor Argyle powinien
po prostu go odizolować!
Trójka marynarzy spojrzała po sobie, a potem popatrzyła na Cuttera i jego
cygańskiego towarzysza. I chociaŜ Jake nie był telepatą w pełnym znaczeniu tego słowa, to
nie miał trudności z odgadnięciem ich myśli.
Jeśli tak mają wyglądać eksperci od chorób tropikalnych... hm, to warto by ich wysłać
do piekła!
Jake był ubrany w koszulę, kamizelkę, jeansy i buty kowbojskie; w oczach załogi
śmigłowca wyglądał na kowboja. Długonogi, wąski w talii i biodrach, resztę miał całkiem
rozbudowaną. Miał ponad 180 cm wzrostu, moŜe 185, jeśli doliczyć obcasy butów, i miał
długie, pasujące do nóg ręce. Oczy w kolorze orzechowo-brązowym, podobnie jak zaczesane
i związane z tyłu długie włosy. Jednak włosy nie miały jednego koloru, na skroniach widać
było ostro kontrastujące białe pasma. Widać było, Ŝe posiwiał całkiem niedawno i dość
gwałtownie. Miał szczupłą twarz z zapadniętymi policzkami, był szczupły i wyglądał na
szybkiego gościa. Wąskie usta (moŜna by powiedzieć, Ŝe nawet okrutne) sprawiały, Ŝe jego
uśmiech nie zdradzał poczucia humoru. Pomimo szczupłości był barczysty i miał szeroką
klatkę piersiową, widać było, Ŝe dysponował sporą siłą, zarówno w sensie fizycznym, jak i
psychicznym.
Towarzysz Jake’a, stary Lidesci, był niski, beczkowaty, z czym kontrastowały długie
ręce. Niegdyś kruczoczarne włosy posiwiały i w niektórych miejscach były wręcz białe. Na
ogorzałej twarzy widniał spłaszczony, podejrzliwy nos, zawieszony bardzo nisko nad ustami,
w których brakowało zbyt wielu zębów. Te, które mu zostały, były Ŝółte jak stara kość
słoniowa. Spod krzaczastych i wyrazistych brwi połyskiwały ciemnobrązowe, czujne oczy
zdradzające bystrość umysłu oraz sprawność ciała.
Lardis ubrany był tak, jak europejscy Cyganie zwykli się ubierać wiele lat temu, do
ubrania miał przyczepione srebrne dzwoneczki, które brzęczały przy kaŜdym ruchu i kroku.
Wyglądał jak człowiek z głębokiej prowincji, a właściwie jak wojownik z lasu przemierzający
bezbrzeŜne knieje. Co więcej, w specjalnej pochwie pod lewym ramieniem Lardis nosił ostrą
jak brzytwa maczetę o drewnianej rękojeści, na której wyryto kilka rzędów kresek...
Kiedy załoga myślała o Jake’u i Lardisie, komandor Argyle z pozostałymi członkami
Wydziału E obniŜyli pułap drugiego śmigłowca na wysokość trzydziestu stóp przy prawej
burcie statku. Oglądali mostek kapitański, patrząc przez lornetki. Przez pół minuty Jake
obserwował zawieszony w jednym miejscu śmigłowiec, po czym maszyna gwałtownie
poderwała się do góry, oddalając się od wraku. W słuchawkach znowu rozbrzmiał głos
Traska:
- Gdzie ten sprzęt ratunkowy? Natychmiast wyciągnijcie na górę tego człowieka!
- Oczywiście - odpowiedział Jake - tylko załoga potrzebuje potwierdzenia komandora.
Po dziesięciu sekundach wszyscy usłyszeli, jak najwyraźniej zszokowanym i drŜącym
głosem Argyle mówi:
- Wyciągnijcie go stamtąd. Zabierzcie tego człowieka z tego piekielnego statku, i to
natychmiast! Ale pamiętajcie, bez względu na to, jak długo miałoby to potrwać, nikomu nie
wolno schodzić na dół! Musi sam sobie poradzić.
- Jake - tym razem odezwał się Trask. - Zasady są te same. Lardis ma się nim zająć,
jeśli nie będzie tym, kim być powinien. Czy to jasne?
- Jasne jak słońce - odpowiedział Jake.

III
Kłopot z Harrym
Na wysokości poziomej osłony kominów na wprost ocalonego kołysał się kosz
ratowniczy spuszczony ze śmigłowca. MęŜczyzna na kominie zdawał się go nie zauwaŜać. W
końcu kosz zderzył się z nim, prawie go przewracając, i wówczas męŜczyzna zauwaŜył, co się
dzieje. Spojrzał na znajdującą się sześćdziesiąt stóp wyŜej maszynę, wyciągnął rękę, błysnął
oczami i wyglądał, jakby coś chciał powiedzieć.
Człowiek sterujący wyciągarką przekazywał polecenia pilotowi:
- Zejdź niŜej kilka stóp. Dobrze. Utrzymuj tę pozycję, w tym miejscu!
Kosz opadł na osłonę kominów i podskakiwał tuŜ przed męŜczyzną. Drugi podoficer,
korzystając z głośnika, wołał do niego:
- Nie chwytaj za kosz, bo moŜe cię przewrócić. Usiądź w środku, całym cięŜarem
ciała, i zapnij uprząŜ. Potem oprzyj się i trzymaj się liny. Tak będzie bezpieczniej. I nie
przejmuj się, na pewno cię nie upuścimy.
„Kosz” był raczej podobny do krzesełek spotykanych na karuzelach. Zrobiony był z
pasów, miał oparcie na plecy i zabezpieczenia po bokach, ale nie było nic, na czym moŜna by
oprzeć nogi. UprząŜ z taśmy była przymocowana do wnętrza kosza, a pas bezpieczeństwa
wisiał luźno. Był to rodzaj krzesełka zawieszonego w powietrzu i nawet dziecko wiedziałoby,
jak z niego skorzystać... a przynajmniej powinno wiedzieć. Ale męŜczyzna na kominie był w
szoku.
Kosz ratunkowy tańczył i huśtał się przed nim, uderzając czasem o komin i
podskakując do góry i na dół. MęŜczyzna zrobił niepewny krok na przód i spróbował go
złapać. Miał sporo szczęścia, bo gdyby wykonał jeszcze jeden niepewny krok, to doszedłby
do krawędzi osłony komina i znajdującej się dwadzieścia stóp powyŜej najwyŜszego pokładu.
Ocalił go łut szczęścia: krzesełko owinęło się dookoła niego, uderzyło z tyłu pod kolanami i
męŜczyzna wpadł do kosza. Ręce i nogi zwisały mu poza koszem, podobnie jak pasy nie
zapiętej uprzęŜy. Jednak trzymał się jakoś i wciągarka zaczęła go wciągać do góry, tam gdzie
w normalnych okolicznościach powinno być bezpiecznie. Ale nie były to normalne
okoliczności i kiedy szybko zbliŜał się do pokładu śmigłowca, patrząc oszołomionym
spojrzeniem na ratowników, w słuchawkach ponownie rozległ się głos Traska:
- Od teraz róbcie dokładnie to, co powiedzą wam Jake Cutter i Lardis Lidesci. Oni
stosują się do moich rozkazów i mają pełne zezwolenie na działanie od komandora Argyle’a.
Nie wiadomo, czy męŜczyzna, którego zabraliście z pokładu, jest zaraŜony tą... straszną
chorobą. Ale ten starszy męŜczyzna, Lardis, jest najlepszym na świecie ekspertem od tej
choroby i sprawdzi to. Cokolwiek zrobi, ma pełne przyzwolenie na swoje działania. Jeśli ktoś
mu przeszkodzi, to nie tylko złamie dyscyplinę, ale narazi całą załogę na śmiertelne
niebezpieczeństwo!
Członkowie załogi spojrzeli po sobie bez słowa, a w tym czasie kosz ratowniczy
znalazł się na wyciągnięcie ręki. Wówczas Lardis zawołał do męŜczyzny w krzesełku:
- Hej, ty! Podam ci rękę, złap moją dłoń! - Lardis wychylił się, naciągając linkę
bezpieczeństwa, i wysunął swoją Ŝylastą dłoń w kierunku ocalonego. Palce lewej ręki były
ozdobione pierścieniami z czystego srebra.
MęŜczyzna w koszu spojrzał na Lardisa, a potem na jego dłoń. Przez jego twarz
przeleciał błysk zrozumienia, a na jego ustach pojawiło się słowo:
- Cygan!
Jednak jego ręce nadal zwisały bezwładnie, a wzrok stał się ponownie nieobecny.
Lardis spojrzał na trzech podoficerów i powiedział:
- Przesuńcie go trochę, ale ostroŜnie. - Po czym zwrócił się do Jake’a: - Gdyby zrobił
jakiś niespodziewany ruch - próbował wskoczyć na pokład - to wiesz, co robić.
Kiwając głową ze zrozumieniem, Jake wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki
specjalnie zmodyfikowanego browninga. Widząc to, jasnowłosy podoficer otworzył usta i
rzekł:
- Co to, do cholery...!?
- Rób, co rozkazał Lardis - powiedział mu Jake i wycelował pistolet prosto między
oczy męŜczyzny w koszu. Bez dalszych sprzeciwów (na razie), zaczynając rozumieć powagę
sytuacji, męŜczyzna kierujący wyciągarką zaczął przyciągać ramię dźwigu w kierunku
wejścia do helikoptera.
W tej samej chwili ocalony poruszył się! Chwycił dłoń Lidesciego (na tyle
niespodziewanie, Ŝe Jake o mało nie strzelił do niego) i wydał z siebie dziki, nieartykułowany
okrzyk, bełkocząc coś, co dla Jake’a brzmiało niezbyt inteligentnie.
- Co powiedział? - spytał przestraszony Jake. - Co on mówi?
- Nazwał mnie „ojcem” - mruknął Lardis. - Powiedział, Ŝe wołał do mnie i cieszy się,
Ŝe usłyszałem jego krzyk. Bardzo miłe z jego strony. Raczej nie boi się srebra. Ale jeszcze nie
skończyliśmy.
Lardis, korzystając z wolnej ręki, wyjął niewielki rozpryskiwacz i podał go Jake’owi,
po czym chwycił za swoją maczetę. Pokazując ją, stwierdził:
- Trzyma mnie za rękę, ale jeśli ściśnie za mocno - być moŜe z siłą diabła - to mam na
to odpowiedź!
Jake wysunął się poza obręb kabiny, pokazał rozpryskiwacz męŜczyźnie w koszu i
powiedział:
- To nie zrobi panu krzywdy. Proszę zamknąć oczy i nie oddychać przez chwilę.
MęŜczyzna, trzymając rękę Lardisa, spojrzał na niego, jakby oczekując potwierdzenia.
- Rób, co ci powiedział - odezwał się Lardis. Wiszący w koszu człowiek zamknął
oczy.
Jake prysnął, przez dwie sekundy kierując strumień rozpylonej cieczy na twarz
ocalonego. Ale nic szczególnego się nie wydarzyło. Załoga śmigłowca pokręciła nosami i
znowu ze zdumieniem spojrzała po sobie. Co to? Czosnek? Coś, co śmierdzi bardzo
podobnie.
MęŜczyzna w koszu otworzył oczy, wziął głęboki oddech i wyglądał tak samo jak
chwilę wcześniej.
- Teraz próba kwasu. Tylko Ŝe to nie będzie kwas, ale krew! - Nie czekając dalej,
naciął ostrą jak brzytwa maczetą wierzch nadgarstka. Pokazując męŜczyźnie świeŜą ranę i
krople krwi spadające w przestrzeń pod nimi, powiedział:
- Nie jestem twoim ojcem. Ale doskonale rozumiem, Ŝe go przywoływałeś. MoŜemy
zatem zostać braćmi. MoŜe juŜ nimi jesteśmy? Nazwałeś mnie Cyganem. Masz rację. Co ty
na to? Czy moŜemy być braćmi krwi?
MęŜczyzna nic nie odpowiedział, tylko patrzył, jak Jake spryskuje ostrze maczety
Lardisa... tuŜ przed przyłoŜeniem jej do nadgarstka ocalonego i pozostawieniu na nim cienkiej
czerwonej linii!
Piegowaty podoficer znowu nie wytrzymał i krzyknął:
- Co wy tu kurwa za voodoo uprawiacie! - i chciał powstrzymać Lardisa. Ale
zatrzymała go lufa pistoletu naciskająca na Ŝebra.
- Zostaw go! - ostrzegł Jake przez zaciśnięte zęby. - Nie słyszałeś, co mówił Trask?
Masz się stosować do rozkazów!
- Ale... ale to jest po prostu wystraszony człowiek! - protestował podoficer,
jednocześnie wycofując się na swoje miejsce.
- Tak, tylko człowiek - zgodził się z nim Lardis. - Tylko człowiek i to taki, który ma
wielkie szczęście! - Schował maczetę i dodał: - MoŜecie go wciągnąć.
Ocalony nie zrobił Ŝadnego ruchu. Siedział i beznamiętnie patrzył na nadgarstek. Jeśli
moŜna by to nazwać reakcją, to tylko taką moŜna było zaobserwować.
Krzesełko ratunkowe zostało wciągnięte do śmigłowca. Zabezpieczono i przypięto
męŜczyznę oraz delikatnie wyciągnięto go z siodełka. Automatycznie padł w ramiona
Lardisa, a stary człowiek wywrócił się, upadając na stojącą za nim ławeczkę, i usiadł na niej,
obejmując męŜczyznę.
- Mamy go - Jake zwrócił się do Traska przez radio. - Wygląda w porządku.
- Powiedział coś? - głos Traska nie brzmiał juŜ tak ostro.
- Czy coś powiedział? - odpowiedział Jake. - Do cholery, nic, co mógłbym zrozumieć.
Jak na niego patrzę, to nie bardzo wierzę, Ŝe on w ogóle Ŝyje!
- To o nic go nie pytaj - polecił Trask. - Niech nic nie mówi i wy mu nic nie mówcie,
dopóki nie wylądujemy na pokładzie Invincible i nie będziemy mogli porozmawiać na
osobności.
- Zrozumiałem - odpowiedział Jake. Po czym zwrócił się do Lardisa: - Jak z nim?
- W porządku - rzekł starszy męŜczyzna. - Właściwie to od razu zasnął!
- Pewnie po raz pierwszy od trzech dni.
- Tak, pewnie tak - potwierdził Lardis. - A na pewno po raz pierwszy od trzech
długich nocy...
Po powrocie na lotniskowiec grupa Traska udała się do sali odpraw. RównieŜ w tym
samym pomieszczeniu lekarz zbadał jedynego ocalonego z załogi Gwiazdy.
Jednak zaraz po wylądowaniu Trask został wezwany przez kapitana na mostek.
Przyszedł do sali odpraw piętnaście minut po wszystkich. Rozejrzał się po pomieszczeniu,
popatrzył na lekarzy i przywołał do siebie swoich ludzi. Tylko Lardis pozostał przy
uratowanym męŜczyźnie.
Trask miał przykry wyraz twarzy, kiedy oświadczał swoim kolegom:
- Musimy wrócić na Wieczorną Gwiazdę.
- Co musimy? - powtórzyła za nim oburzonym tonem Liz. - Chcesz powiedzieć, Ŝe
jest tam ktoś jeszcze? Sądzę, Ŝe to niemoŜliwe. To prawda, Ŝe nie dostrzegłam tego
męŜczyzny, ale w całym tym zamieszaniu, potworności, mentalnym smogu... On był tylko
malutką wysepką człowieczeństwa. Przysięgam, Ŝe kiedy go wyciągano, przeskanowałam
cały statek od dzioba do rufy i...
- ...Tu nie chodzi o tych, co mogli przeŜyć. - Trask pokręcił głową. - Spokojnie mogę
się załoŜyć, Ŝe nie ma tam juŜ ani jednego człowieka. Ale kapitan dostał polecenie od
ministra, przekazane oczywiście za pośrednictwem admiralicji. Admiralicja zaś, która nie jest
tak dyplomatyczna jak nasz minister, zamieniła to w rozkaz.
- Mamy rozkaz wrócić na statek? - Goodly przemówił typowym dla siebie wysokim
tonem. - Dlaczego? I tak juŜ po tym statku. Widziałem, jak idzie na dno. Trask, Gwiazda
zatonie!
- Wiem - powiedział Trask. - Powinniśmy się zabezpieczyć przed tym, Ŝeby nie być
wówczas na jej pokładzie. Ale nie to jest najgorsze.
- A niby co jest gorsze? - nerwowo spytał Chung. Trask wyprostował się, podrapał po
głowie i powiedział:
- Jakbyśmy nie mieli zbyt wiele zajęć, dodano nam jeszcze coś. Ktoś wysoko
postawiony, wyŜej niŜ nasz minister, prawdopodobnie premier, dowiedział się o naszych
działaniach. To nic strasznego, ale wiadomość dotarła do Porton Down.
- Porton Down? - Liz zmarszczyła brwi, następnie otworzyła szeroko oczy i z trudem
złapała powietrze. Najwyraźniej była w szoku.
Jake rozejrzał się po twarzach i na wszystkich zobaczył podobny wyraz.
- Co to? - powiedział. - Porton Down. Czy to nie ten, nie wiem jak to nazwać, ośrodek
nadawczy, gdzie próbują...? - po czym przerwał, jakby nie mógł sobie przypomnieć, czego
tam próbują.
Trask potwierdzająco pokiwał głową.
- Tak, przypuszczam, Ŝe tak. Próbują zrobić tam coś najgorszego na tej planecie.
Mówimy o Centrum Stosowanych Nauk i Badań Mikrobiologicznych w Porton Down. Te
dupiate głupki na stanowiskach zgodzili się na to, Ŝeby dostarczyć im próbki!
- Próbki? - David Chung cofnął się o krok. - Próbki czego? Tylko mi nie mów, Ŝe...
- ...Właśnie ci mówię - odparł Trask. - Na dodatek oni chcą nie tyle próbki, ile Ŝywy
okaz! Gdyby to zaleŜało ode mnie, to rakieta juŜ by leciała w stronę Gwiazdy i po chwili
wszystko, co się tam znajduje, osunęłoby się na dno! Ale od kiedy wkroczyła w to
admiralicja, to nie zaleŜy to ode mnie. Jeśli my tego nie zrobimy - a ja zastrzegłem sobie
prawo odmowy - to wówczas zajmie się tym marynarka. Chyba nie sądzicie, Ŝe na to
pozwolę?
- Co za kretyństwo - powiedział Jake, dostrzegając całość sytuacji. - Nawet trudno
sobie wyobrazić, jak takie coś wydostaje się na wolność na okręcie wojennym typu
Invincible. Ten okręt dysponuje większą mocą raŜenia niŜ wszystkie armie drugiej wojny
światowej!
- To prawda - rzekł Trask. - I o wiele więcej, niŜ potrzeba do rozpoczęcia trzeciej
wojny! Skoro tylko my wiemy, z czym mamy do czynienia...
- ...to się tym zajmiemy - dokończyła Liz, wzruszając nieznacznie ramionami.
- Ale bez ciebie - zauwaŜył Trask. - Nie tym razem.
- Ale... - zaczęła protestować.
- śadnych „ale” w tej kwestii. - Trask zdecydowanie zaprzeczył ruchem głowy. -
Przez ciebie postarzałem się o dziesięć lat, kiedy Vavara dopadła cię na Krassos. A ja juŜ nie
mam zbyt wiele lat do stracenia.
- Tak czy owak będzie to coś zupełnie nowego. W Australii mieliśmy do czynienie
głównie z Wampyrami i porucznikami. Oni wiedzieli, co mają robić. Podobnie było na
Krassos. Tym razem musimy się zająć świeŜo pozyskanymi niewolnikami... nawet nie do
końca przemienionymi. Zaledwie trzy dni temu byli ludźmi spędzającymi wakacje na Morzu
Śródziemnym. A teraz są nieumarłymi na tym akwenie. Tych, co ich tak urządzili, od dawna
nie ma w okolicy, więc nikt nie będzie nimi dowodzić. Jeśli zatem zaatakują nas wszyscy
naraz...
- ...to będzie rzeź - dokończył Jake. - A my zostaniemy rzeźnikami. Będziemy
uzbrojeni, a oni nie. Będziemy wiedzieć, o co chodzi, a oni wciąŜ będą się domyślać, co się
stało. Krańcowa potworność.
- Oni wiedzą, kim są - rzekła Liz, kręcąc głową. - Mają z tym okropny kłopot i są
wystraszeni, ale... wiedzą. I zaczyna ich dręczyć coraz większy głód. Tam na okręcie, we
wnętrzu statku. Na wszystkich ośmiu pokładach będziemy dla nich tylko świeŜym mięsem.
- Tylko Ŝe my nie jesteśmy rzeźnikami - powiedział Trask - nic takiego się nie stanie.
Nie zejdziemy takŜe pod pokład. A przynajmniej nie za daleko. Mamy pobrać próbkę i gdy
tylko zdobędziemy okaz, natychmiast znikamy. Zastąpią nas rakiety lana. I wtedy dopiero
będzie rzeź.
- Wolałbym, Ŝebyś nie nazywał tych rakiet moim imieniem - rzekł Goodly. - Nic nie
poradzę na to, co zobaczyłem. Nie mogę powstrzymać zdarzeń w przyszłości.
- Mój BoŜe... tylu ludzi! - Chung pokręcił głową. Pobladł i wyglądał, jakby miał
zemdleć.
- CzyŜby coś mi umknęło? - zauwaŜył Jake. - Myślałem, Ŝe uzgodniliśmy, Ŝe tego nie
zrobimy, Ŝe po prostu nie uda się czegoś takiego stamtąd zabrać.
- Nic Ŝywego - powiedział Trask. - Kiedy znajdziemy się w powietrzu, powiemy, Ŝe
mamy próbkę i Ŝe mogą zatopić statek. Kiedy się zorientują, Ŝe próbka nie Ŝyje, będzie za
późno, Ŝeby coś zmienić.
- Martwą próbkę? - spytała Liz.
- Tak, nieumarłą. - Trask spojrzał na nią uwaŜnie. - Chcą mieć zakaŜoną krew, mięso,
tkankę mózgu. To dlatego prosili o cały - o Jezu! - „okaz”. Osobę, na litość boską! Ale jej nie
dostaną. To znaczy otrzymają próbkę, ale nie będzie ona chodzić na własnych nogach i na
pewno nie będzie myśleć, kombinować i czekać na pierwszą lepszą okazję.
- Mięso, krew, mózg? - Jake skrzywił się i sprawiał wraŜenie zmieszanego.
Ale Trask obdarzył go tylko przelotnym spojrzeniem, mówiąc:
- Nie przejmuj się. To zadanie dla Lardisa. JeŜeli chodzi o sprawy tego typu, to stary
Lidesci jest niezastąpionym i jedynym ekspertem.
Postanowili wyruszyć wieczorem, przed zapadnięciem nocy. MoŜna było to zrobić
wcześniej, ale Trask chciał najpierw zebrać jak najwięcej informacji i przed wylotem
porozmawiać z uratowanym rozbitkiem. Lekarze okrętowi podali rozbitkowi leki nasenne,
mając nadzieję, Ŝe sen będzie bardzo pomocny w przychodzeniu do siebie. Medycy
zajmowali się przede wszystkim obraŜeniami i chorobami ciała, a główny oficer medyczny
pozostał na Wieczornej Gwieździe. Mając do czynienia w wyczerpaniem psychicznym, doszli
do wniosku, Ŝe sen będzie bardzo dobrym lekarstwem. Być moŜe mieli rację, ale w ten
sposób uniemoŜliwili kontakt z pacjentem przez najbliŜsze trzy, cztery godziny.
Po omówieniu szczegółów zbliŜającej się misji, Trask wziął na bok Liz i Jake’a, Ŝeby
porozmawiać z nimi na osobności.
- Sprawy nabierają tempa szybciej, niŜ sądziliśmy - zaczął. - Wygląda na to, Ŝe
Malinari i Vavara nam zwiali. Co do lorda Szwarta, to nic nie wiemy o jego losie. Nie wiemy,
czy zginął w świątyni pod Londynem, czy udało mu się uciec. Wiadomo, Ŝe te kreatury są
wyjątkowo uparte. Tamta dwójka... najwyraźniej nie zginęła i całkiem niedawno przebywała
na tym statku.
- Oboje? - spytał Jake. - MoŜe nie jestem tak szybki w kojarzeniu faktów jak wy, ale
skąd mamy pewność, Ŝe to nie było jedno z nich?
- Stąd, Ŝe kiedy wróciłem do Anglii - odpowiedział Trask - nasz stary przyjaciel
Manolis Papastamos został na Krassos ze swoimi ludźmi, Ŝeby wszystko sprawdzić. Po
drugiej stronie przylądka Palataki, w zatoczce pod klifami, znaleźli dowody wskazujące na to,
Ŝe trzymano tam łódź. Ponadto do tego miejsca dochodził tunel mający początek w labiryncie
pod pałacem. Tam właśnie zmierzała Vavara, kiedy zepchnęliśmy jej samochód z drogi do
morza. MoŜliwe, Ŝe przepłynęła resztę drogi albo wspięła się na skały. - Wzruszył ramionami
i dodał: - Niełatwe zadanie, nawet dla silnego męŜczyzny. Ale w końcu Vavara jest
Wampyrem.
- A Malinari? - zapytał Jake.
- Ian Goodly spotkał go u podnóŜa Palataki - rzekł Trask - a więc na pewno tam był.
To było tuŜ przed fajerwerkami. Chodzi o to, Ŝe jeśli łanowi wystarczyło czasu, Ŝeby się
stamtąd wydostać przed detonacją dynamitu, to...
- ...to takŜe Malinariemu udało się uciec - dokończył za niego Jake.
- Pewnie dostał się do jaskini i odpłynął łodzią.
- Razem z Vavarą - stwierdził Trask. - ZauwaŜcie, Ŝe nawet Wampyrowi byłoby
bardzo trudno w pojedynkę opanować taki duŜy statek jak Wieczorna Gwiazda. Ale we
dwójkę... Nephram Malinari z jego zdolnościami telepatycznymi oraz Vavara - mistrzyni
zbiorowego hipnotyzmu? We dwójkę im się udało. A kiedy zetknęli się z próbą oporu, z
sytuacją, nad którą nie panowali...
- ...to dopuścili się skrajnych aktów przemocy - powiedziała Liz. - Nie ma nic bardziej
bestialskiego od Wielkich Wampirów.
- O tym świadczy obraz tego, co widzieliśmy na mostku kapitańskim - rzekł ponurym
tonem Trask. - Szkoda mi komandora Argyle’a. Był trochę zbyt pewny siebie... dopóki nie
zobaczył mostku. Stało się tak, jak mówiłem: zobaczyć znaczy uwierzyć. Teraz jest po naszej
stronie. Słyszałem, jak doradzał kapitanowi, Ŝeby dał nam wolną rękę, ale było to jeszcze
przed interwencją admiralicji, a właściwie przed wtrąceniem się Porton Down.
- Jak to moŜliwe, Ŝe jakieś Porton Down ma tak duŜe wpływy? - spytał Jake.
- To tam wynaleziono lekarstwo na AIDS - powiedział Trask. - RównieŜ tam
wyhodowano antidotum na tę zarazę z Chin, azjatycką mutację dymienicy morowej. Oni są
całkiem dobrzy w swym fachu! Więc moŜe przesadzam. MoŜe powinniśmy wcześniej
poprosić o pomoc z zewnątrz. MoŜe nasz minister lub ktoś wyŜej zrobił słuszne posunięcie,
powiadamiając ich o tym? Nie mam pojęcia.
- Mnie się podoba ta idea! - odezwała się Liz. - Myślisz, Ŝe jesteśmy twardzielami,
aleja nigdy taka nie będę. Szczerze mówiąc, znacznie bardziej wolę rozpylać aerozol niŜ
strzelać srebrnymi kulami!
- Ja równieŜ - zgodził się z nią Jake. - Zdecydowanie powinno się raczej leczyć niŜ
zabijać.
- Naprawdę tak uwaŜasz? - Trask nie do końca mu wierzył. - MoŜe powinieneś o tym
wspomnieć Wampyrom? To by dopiero było! - Po tym komentarzu Trask zmienił temat: - Ale
nie o tym chciałem z wami rozmawiać. Jest jeszcze coś, co nie moŜe czekać. I tak zbyt długo
zwlekałem. MoŜe Porton Down jest waŜne, ale powinniśmy skupić się na tym, co jest tu i
teraz.
- Co cię niepokoi? - spytał Jake.
- Właściwie to chodzi o ciebie! - odpowiedział Trask. Po chwili udało mu się
uśmiechnąć, choć był to raczej grymas. - No, nie chodzi mi o to, co kiedyś - choć w pewnym
sensie tak. No dobra, juŜ ci wyjaśniam. Byłeś pod ziemią w Londynie razem z Milliei
Szwartemi...
- ...i od tego czasu nikt nas nie sprawdzał - przerwał mu Jake. - O to ci chodzi? Boisz
się, Ŝe zostaliśmy zaraŜeni? Nagle jego głos przybrał groźną barwę, podobnie jak wyr
zmruŜonych oczu. Trask nie mógł oprzeć się myśli, Ŝe Jak bardzo przypomina Harry’ego
Keogha. Ale juŜ po chwil wszystko minęło i Jake znowu był sobą. Tylko to „sobą” znaczyło
bardzo wiele. Jake był równieŜ Nekroskopem i to jedynym Nekroskopem na tym świecie.
Trask pokręcił głową.
- Obawiam się, Ŝe nie moŜemy dłuŜej zwlekać. Zawdzięczam ci więcej niŜ ktokolwiek
na świecie i nigdy ci się nie odwdzięczę. Ale musisz mnie zrozumieć. Taki mam obowiązek, a
to przekracza wszelkie osobiste zobowiązania, sympatie czy lojalność. Niepokoję się o ciebie.
TakŜe o Liz, twoją partnerkę, ludzi z Wydziału i o wszystkich pozostałych, o całą ludzkość.
MoŜe zbyt długo juŜ w tym siedzę. Ale widziałem juŜ tyle nieprawdopodobnych rzeczy, Ŝe
muszę sprawdzać wszystko po kilka razy. Jak dotąd nie dopuściłem do rozprzestrzenienia się
zarazy i tylko o to mi chodzi.
- Chwileczkę - odrzekł Jake. - Wydaje mi się, Ŝe o kimś zapomniałeś. Chodzi mi o
Millie. Przebywała pod ziemią razem ze Szwartem o wiele dłuŜej ode mnie. Jeśli zatem
obawiasz się, Ŝe jestem kimś więcej niŜ tylko Jakiem, to proponuję, Ŝebyś przestał się mną
przejmować, a zaczął martwić przede wszystkim o Millie!
Być moŜe było to okrutne ze strony Jake’a, ale Jake, wiedząc, co mówi, przez cały
czas patrzył prosto w oczy Traska. Ben zaś, będąc naturalnym wykrywaczem kłamstw,
wiedział, Ŝe Jake mówi prawdę, i to płynącą z głębi serca. Jeśli cokolwiek się przyczepiło do
Jake’a w głębinach zapomnianej rzymskiej świątyni, to na pewno nie był tego świadomy.
Jednak patrząc z drugiej strony, minęły dopiero cztery dni, a po Jake’u wszystkiego moŜna się
było spodziewać.
- JeŜeli chodzi o Millie - zaczął Trask - to właśnie jest sprawdzana. Dlatego nie ma jej
tutaj. Dzięki temu udało mi się ją utrzymać z dala od tej akcji. Potrzebowała pełnego
odkaŜenia oraz odpoczynku. Millie była w bardzo kiepskim stanie, kiedy sprowadziłeś ją z
powrotem. Jednak ty wyglądasz na kogoś w całkiem dobrej formie. Przynajmniej tak
uwaŜasz. Poza tym jesteś tutaj potrzebny.
- No to czego chcesz ode mnie? - spytał Jake. - O co ci naprawdę chodzi?
- Nie wymagam czegoś szczególnego - Trask wzruszył ramionami. - Kiedy
skończymy tę akcję, wrócisz z nami do Londynu i poddasz się tej samej procedurze co Millie:
przejdziesz pełny program odkaŜania, całą procedurę medyczną i... i... - tutaj zawiesił głos.
- I? - odezwał się Jake, myśląc zarazem, Ŝe w końcu Trask dotarł do sedna.
- I pozwolisz sobie w pełni pomóc z... tym twoim problemem, o którym mówiłeś mi,
kiedy tutaj lecieliśmy.
- Och, cha cha cha! O mnie mowa! - w głowie Jake’a zabrzmiał obmierzły głos. - Ten
idiota myśli, Ŝe moŜe mnie wymazać, usunąć albo w inny sposób pozbyć się, tak jak bym był
jakąś chorobą psychiczną. Ale nią nie jestem, a jemu się to nie uda! Popełniłeś największy z
błędów, kiedy mu o mnie Powiedziałeś. Ci, tak zwani psychiatrzy, o których wspominałeś
wyrządzą ci krzywdą. Tak jest. Dobrze wiesz, Jake ‘u Cutter, Ŝe nie jestem twoim
wyobraŜeniem ani alter ego w rodzaju Mra Hyde ‘a bawiącego się z tobą - doktorem
Jekyllem. Jestem równie realny jak ty. Jedyna róŜnica pomiędzy tobą a mną polega na tym, Ŝe
ty Ŝyjesz, a ja nie!
- Ale Ŝyjesz we mnie - powiedział Jake. - Ja zaś ani cię nie chcę, ani nie potrzebuję.
Przy okazji zauwaŜyłem, Ŝe sporo się nauczyłeś: wyobraŜenie, alter ego, Jekkyll i Hyde i tak
dalej.
- To wszystko z twojej pamięci. Dopóki się nie odezwę, to nawet nie podejrzewasz, Ŝe
przebywam wewnątrz ciebie. Nie wiesz, czy śpię, czy nie. Nic na to nie poradzisz; siedzę w
twojej głowie, czy tego chcesz, czy nie. Ani pan Trask, ani wszyscy psychiatrzy świata razem
wzięci nigdy tego nie zmienią. Cha cha cha!
- Drań! - Jake mruknął pod nosem tuŜ po zniknięciu Koratha.
- Znowu on? - spytała cicho Liz.
- On! - warknął Jake. - Korath, były niewolnik Malinariego. Wierzcie mi, chcę się go
pozbyć tak samo jak wy... nawet za pomocą lobotomii!
Trask pokręcił głową.
- To nie zadziała. Nawet o tym nie myśl. Nic takiego ci nie zrobimy. Jeśli jednak
znajdziemy sposób na usunięcie tego... tego twojego demona.
- On mówi, Ŝe się nie da - powiedział Jake. - Powiedział waŜną rzecz. On nie jest
czymś, co mi się przyśniło. Nie jest moim wyobraŜeniem. To był wampyrzy porucznik, jeden
z ludzi Malinariego, i juŜ niedługo miał awansować. Być moŜe dlatego Malinari postanowił
się go pozbyć i wcisnął go głową na dół do rury w podziemiach rumuńskiego Schronienia.
Chryste, co za śmierć! Później rozmawialiśmy z nim razem z Harrym Keoghiem i sporo się
dowiedzieliśmy o Wampyrach... a ściślej o Malinarim i Vavarze.
- Ale to był błąd - zauwaŜył Trask. - Bo dla takich osób jak ty nawet martwe
Wampyry są niebezpieczne.
- To prawda - powiedział Jake. - Z Ŝywymi, lub ściślej mówiąc nieumarłymi,
niebezpieczny jest zwykły kontakt fizyczny. Promieniują śmiercią jak radioaktywny pluton.
Sam” ich obecność jest trująca. A kiedy juŜ umrą, to nie powinieneś zamieniać z nimi ani
słowa.
- I tak bym nie mógł - rzekł Trask, zastanawiając się nad tym dziwnym rodzajem
konwersacji i wciąŜ nie mogąc do końca zaakceptować moŜliwości Nekroskopa.
- Nie powinienem z nim rozmawiać - rzekł Jake. - Ale to nie był mój pomysł. To
Harry mnie w to wrobił.
- Czy zrobił to specjalnie? - chciała się dowiedzieć Liz. - Gdyby tak było, to moŜna by
załoŜyć, Ŝe zgodnie z podejrzeniami Bena do tej sytuacji doprowadziła cię ciemna strona
Harry’ego.
Jake pokręcił głową.
- Nie, chyba źle to ująłem. Harry wysunął taką sugestię, bo chciał się dowiedzieć
czegoś więcej o najeźdźcach. Chodziło o moje bezpieczeństwo, ale okazało się pomyłką. W
rzeczywistości to Harry powiedział, Ŝebym pod Ŝadnym pozorem nie wpuszczał wampira do
wnętrza umysłu. Ale kiedy Harry’ego juŜ nie było, Korath przekonał mnie, Ŝeby jednak to
zrobić. W wypadku takiego kogoś, słowo „przebiegłość” nabiera nowego sensu!
- A więc Nekroskop działał z dobrymi intencjami? - powiedział Trask. - Dla ciebie i
dla świata?
- Dla mnie? - Jake uniósł brwi. - Nie mogę powiedzieć, Ŝebym się w pełni z tobą
zgadzał! Ale z drugiej strony bez tego juŜ od dłuŜszego czasu, a konkretnie od wydarzeń w
Australii, bylibyśmy martwi. Ty, Liz i ja.
- To prawda - stwierdził Trask.
- I prawdą jest równieŜ to, Ŝe nienawidzę Koratha i chcę się pozbyć tego drania! On
wciąŜ ma wpływ na to, co robię.
Trask pokiwał głową i powiedział:
- Tak, ale działa dla własnych celów. Bądźmy szczerzy: wampiry nigdy nic nie robią
za darmo... moŜe poza zabijaniem. Nie potrzebują do tego powodu, tak się dzieje, jeśli
przyjdzie im na to ochota. Chodzi mi o to, Ŝe nic mu nie jesteśmy winni.
- Wiem - odezwał się Jake. - śeby mnie uratować, musiał ratować nas wszystkich, ale
tylko ja go interesuję. On tylko mnie potrzebuje. Beze mnie byłby tylko kupką
wypolerowanych kości dryfujących w wodzie ciemnego bagna, gdzieś w podziemiach
spalonej i zapomnianej przez Boga rumuńskiej ruiny!
- Tak - zgodził się z nim Trask. - Ale cokolwiek będziesz robić, nie Ŝałuj go. To
niestety prowadzi nas do punktu wyjścia. Powiedziałeś, Ŝe chcesz się go pozbyć, podobnie jak
my.
Czy zgadzasz się, Ŝeby zajęli się tobą nasi najlepsi specjaliści? Nie mówię o
amatorach, ale ludziach takich jak Grahame McGilchrist, którego spotkałeś w Australii. W
Londynie mamy najlepszych ludzi do takich zadań.
- Zgadzam się na wszystko - rzekł Jake. - Dopóki nie zaczniecie mi grzebać w środku
mózgu. Zrobię, co w mojej mocy, Ŝeby wam pomóc. Wiem jednak, Ŝe czego byśmy nie
spróbowali, to Korath będzie z tym walczyć. Bo dla niego jest to walka o „Ŝycie”.
Trask skinął głową.
- Wszystko juŜ wiemy na ten temat. MoŜemy dołączyć do reszty i zobaczyć, jak się
czuje nasz rozbitek.
- Nie tak szybko - odezwał się Jake, chwytając Traska za łokieć, zanim tamten zdąŜył
się odwrócić. - Jeszcze nie skończyliśmy.
Traska zamurowało. Stał przez chwilę nieruchomo i tylko patrzył na rękę Jake’a
trzymającą go za ramię. Następnie westchnął, rozluźnił się i powiedział:
- No dobra, obiecałem ci coś po tym, jak uratowałeś Millie, a obietnica to obietnica.
Czego chciałeś się dowiedzieć?
Nagle Liz głęboko westchnęła, mówiąc:
- Wielkie dzięki! W końcu sprawa się wyjaśni. Jake spojrzał na nią z nieukrywanym
zdumieniem.
- Ty teŜ wiesz, prawda? Wszyscy wiedzieli, jeszcze zanim zadałem pytanie! A więc o
czym nie śmiałeś mi powiedzieć? O co chodzi z Harrym?
- Jakby ci to powiedzieć - zaczął Trask. - Byłem jedną z ostatnich osób, która widziała
go na tym świecie. Widziałem, jak opuszcza ten świat drogą, której ty jeszcze nie odkryłeś, i
chociaŜ miałem prawo go zatrzymać, a właściwie to miałem taki obowiązek, to nawet nie
próbowałem.
- Puściłeś go? - Jake zmarszczył brwi i pokręcił głową, patrząc to na Traska, to na Liz.
- O co chodzi z tym „puszczeniem”? PrzecieŜ to był największy bohater Wydziału E
przynajmniej tego się o nim dowiedziałem. Ale ty mówisz o nim w taki sposób, jakby był
jakimś przestępcą albo jakimś... jakimś... - Jake’owi zabrakło tchu, Ŝeby dokończyć zdanie, a
twarz przybrała wyraz zdumienia.
- Jakimś wampirem? - dokończył Trask, formułując pytanie. - Odpowiedź brzmi „tak”
i to nie chodzi o jakiegoś wampira, ale o najpotęŜniejszego z nich! Harry Keogh, Nekroskop,
był takŜe... Wampyrem! Wampyrem, Jake.
- To prawda - przytaknęła Liz. - Teraz rozumiesz, dlaczego Ben nie mówił ci o tym.
Bo przedstawiasz sobą zbyt wielką wartość, a on nie chciał cię wystraszyć, nie chciał cię
stracić. To prawda, Ŝe Harry Keogh był bohaterem i praktycznie sam wygrał pierwszą bitwę,
którą Wydział E stoczył z wampirami. Wówczas nie pracowałam jeszcze w Wydziale, ale
czytałam o tym. Kiedy wrócimy do Londynu, będziesz mógł o tym poczytać.
Jake wciąŜ nie mógł się oswoić z tą wiadomością.
- Ale... Harry? Wampyrem?
- Pod sam koniec - rzekł Trask. - Zbyt blisko się do nich zbliŜył i zbyt blisko pozwolił
im do siebie podejść. Był Wampyrem, ale obiecał mi coś i dotrzymał tej obietnicy. Później
walczył w Krainie Słońca. MoŜesz o to zapytać Lardisa Lidesciego.
- Chcesz powiedzieć - (Jake czuł, jak podskakuje mu jabłko Adama) - Ŝe człowiek,
coś czy duch, który przekazał mi takie moce, jak mowę umarłych i Kontinuum Móbiusa, był
po prostu wampirem?
- Mam nadzieję, Ŝe teraz rozumiesz moje obawy - rzekł Trask. - Musisz wiedzieć, Ŝe
Ŝycie Harry’ego było pełne tragedii zwłaszcza pod koniec. Na dodatek nie lepszy los spotkał
jego syna, Nathana Kiklu lub dokładniej mówiąc, Nathana Keogha, który urodził się w
Krainie Słońca i Gwiazd i w końcu zbawił go na swój sposób.
- Tak, jego synowie! - zauwaŜył Jake, strzelając z palców. - Teraz sobie
przypominam; tego brakowałem w pierwszym z tomów, które przygotowałeś dla mnie.
Brakowało materiału o synach Harry’ego.
- A to z tego powodu, o którym wspomniała Liz - odpowiedział Trask. - Nie chciałem
cię stracić. Mogłeś się dowiedzieć o Nathanie, ale o innych zdecydowanie wolałem ci nie
mówić.
- Innych? - Jake znowu się skrzywił. - Chodzi ci o innych synów Harry’ego?
Trask skinął głową.
- Widzisz, Jake, nawet po śmierci Harry’ego w Krainie Słońca klątwa nadal wisiała
nad jego rodem. Zarówno Harry Junior, jak i Nestor Kiklu, bliźniaczy brat Nathana, byli...
- ...byli wampirami? - Jake wiedział juŜ o tym, a jego szczupła twarz całkowicie
pobladła.
- Stali się Wampyrami - rzekł Trask. - MoŜe był to tylko pech, przekleństwo lub zły
los. Ale... - Nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć, wzruszył tylko ramionami i zamilkł.
Po krótkiej chwili, próbując podjąć wątek w miejscu, gdzie Trask przerwał, Jake
stwierdził:
- A teraz mamy Jake’a Cuttera: Nekroskopa szczególnego rodzaju, spadkobiercę
Harry’ego, który dźwiga na sobie brzemię dziedzictwa, nie wspominając o koszmarnej istocie
zwanej Korathem. Na dodatek Jake równieŜ zajął się zabijaniem wampirów. Brzmi to jakby
dosyć znajomo, prawda? A więc co chcesz mi naprawdę powiedzieć? śe historia lubi się
powtarzać czy coś takiego?
- Nie tym razem, Jake - odezwała się Liz, podchodząc bliŜej do Jake’a. - Nie ma
mowy, przynajmniej dopóty, dopóki mamy w tej sprawie coś do powiedzenia. To dlatego
musisz zaakceptować pomoc Bena i zgodzić się na badania w Londynie.
- Tak jest - włączył się Trask. - Koniec opowieści. Teraz wiesz prawie wszystko. A
jeśli czegoś nie wiesz, to pytaj, a ja ci odpowiem, i to natychmiast, jeśli tylko zechcesz. A
moŜe potrzebujesz trochę czasu, Ŝeby dojść do siebie po tych informacjach?
Jake zastanawiał się przez chwilę, po czym wziął bardzo głęboki wdech i
odpowiedział:
- Tak, mam pytanie. Kiedy będziemy z powrotem w Londynie?...

IV
Historia rozbitka
Po sprawdzeniu, Ŝe jedyny ocalały rozbitek smacznie śpi - przynajmniej patrząc z
zewnątrz - Trask wraz ze swoją ekipą skorzystał z chwili czasu, aby teŜ się zdrzemnąć.
ChociaŜ podróŜ z Londynu na HMS Invincible nie zajęła duŜo czasu, to jednak była
męcząca. Wyglądało to, jak pośpieszne przesiadanie się z jednego środka lokomocji na inny.
Najpierw polecieli helikopterem z dachu hotelu, w którym mieściła się Centrala
Wydziału E, na lotnisko Gatwick. Następnie dzięki uprzejmości ministerstwa Obrony
dolecieli prywatnym odrzutowcem do Kavali - wojskowego lotniska w Grecji, znajdującego
się kilka mil na północ od wybrzeŜa Morza Egejskiego. W końcu dostali się na pokład HMS
Invincible śmigłowcem przysłanym z okrętu.
Nie mieli czasu odpocząć od ciągłego hałasu silników (trzeba dodać do tego krótką
wyprawę na statek wycieczkowy). Całość tych doznań skutkowała ogólnym wyczerpaniem, a
głuchy odgłos dudnienia silników okrętu był słodką kołysanką w porównaniu do wszystkiego,
czego doświadczyli wcześniej...
O 16:30 obudzono Traska i wręczono mu wiadomość z ministerstwa przekazaną za
pośrednictwem admiralicji i zaszyfrowaną przez ich komputery, a następnie odszyfrowaną w
kabinie radiooperatora lotniskowca. Wiadomość brzmiała następująco:
Tylko do pańskiej wiadomości:
(Oho! - pomyślał Trask, zanim zaczął dalej czytać).
Mr Trask.
Na wodach przybrzeŜnych morza Marmara, w pobliŜu Rodostao odnaleziono łódź
ratunkową o numerze MS 021000000.
Wydaje się, Ŝe łódź po opuszczeniu wód terytorialnych Grecji przepłynęła nocą przy
wygaszonych światłach przez Dardanele, została zatrzymana przez łódź patrolową, która
została podpalona, zatonęła, nie pozostawiając nikogo z załogi przy Ŝyciu. Następnie płynęła,
ukrywając się przed licznymi tureckimi łodziami straŜy przybrzeŜnej, i zgubiono jej ślad na
wysokości Gallipoli.
Tureckie władze są rzecz jasna zaniepokojone tym wydarzeniem, szczególnie w świetle
napiętej ostatnio sytuacji politycznej pomiędzy Grecją a Turcją, niech zatem nie oczekuje pan
od nich pomocy. Tak więc śledztwo dotyczące łodzi oraz osób nią dowodzących musi być
prowadzone bardzo dyskretnie.
Proponujemy: jak najszybciej pobrać próbki, powrócić do bazy, a następnie udać się
do Stambułu, korzystając z rutynowej drogi, czyli w roli turystów. W Turcji obywatele
brytyjscy mogą poruszać się bez ograniczeń. Zarezerwuję wam bilety na samolot. Następnie...
domyślam, się, Ŝe następnym portem będzie Rodostao.
Proszę mnie uprzedzić o ewentualnym zapotrzebowaniu, przygotuję przed waszym
wylotem. Będę czekać na was w waszym DO...
Min.

Trask przeczytał wiadomość ponownie i dopisał pod spodem: „Powiedzieć moim


ludziom. Niech Bernie Fletcher i jeszcze kilku ruszy tam jeszcze TEJ nocy, jako nasz zwiad.
Upewnić się, Ŝe mają dostateczne środki pienięŜne”. Następnie ruszył, aby spotkać się z tym
samym oficerem, który dostarczył mu tę wiadomość.
*
Rozbitek obudził się oszołomiony i wciąŜ wystraszony. Sanitariusze umyli go, odziali
w czyste ubranie i właśnie nalewali mu kawy, kiedy do sali wchodził Trask wraz z resztą
swojej E-kipy.
- Kawa? - Trask zwrócił się do jednego z sanitariuszy.
- Sam o nią poprosił - odparł jeden z sanitariuszy.
- Prosił jeszcze o coś albo coś powiedział?
- Jeszcze nic.
- Zostawcie nas samych - polecił Trask i zamknął za nimi drzwi.
Lardis przez cały czas przebywał z rozbitkiem, ale w ogóle nie wyglądał na
zmęczonego.
- MoŜe się zdrzemniesz? - zaproponował Trask, biorąc go na stronę.
- Nie potrzebuję - burknął stary Lidesci. - W Krainie Gwiazd dni są o wiele dłuŜsze,
więc jestem przyzwyczajony. Ale kiedy śpię, to śpię naprawdę długo, bo i noce u nas są
długie! Tak czy owak chciałem z nim zostać, bo czuję z nim pokrewieństwo.
- Jak to?
- Ano tak - pokiwał głową Lardis. - O ile się nie mylę, facet pochodzi z waszego
starego rodu rumuńskich Cyganów. Poza tym wydaje mi się, Ŝe mnie lubi. Jeśli ktoś ma z nim
rozmawiać, to pewnie mi będzie najłatwiej. Kiedy zobaczyłem, jak bardzo jest przeraŜony,
postanowiłem z nim zostać, Ŝeby go wesprzeć, gdy się obudzi. W Krainie Gwiazd widywałem
ludzi w podobnej sytuacji, po najazdach Wampyrów. Po czymś takim potrzebowali zazwyczaj
przez pewien czas opieki.
- MoŜemy z nim porozmawiać?
- Sprawdźmy - powiedział Lardis.
Podeszli do rozbitka, który siedział owinięty w koce.
- Pamiętasz mnie? - spytał Lardis. - Byłem przy tym, gdy wyciągano cię z tego
pływającego miasta.
Rozbitek skinął głową.
- Nazwałem cię ojcem - powiedział. - Ale nie chodziło mi o mojego ojca. Kiedy byłem
chłopcem, zawsze wołaliśmy do szefa klanu „ojcze”.
Trask przyglądał mu się uwaŜnie. Z tego co było widać spod koców, to był szczupły, a
nawet kościsty. Miał wysokie czoło, a jego ciemne oczy zdradzały wysoki stopień
inteligencji. Miał kruczoczarne włosy i ciemnobrązową skórę, co zdradzało jego pochodzenie.
- Pochodzisz z Rumunii, prawda? - powiedział Lardis, było to jednak bardziej
stwierdzenie niŜ pytanie. - MoŜe Cygan?
- Byłem Cyganem - odpowiedział. - Ale kiedy byłem mały, moja mama wyszła za
Greka z wyspy Rodos. Tak więc dorastałem na Rodos w wiosce Lindos. W końcu
przeprowadziliśmy się na Cypr i zacząłem pracować na statkach pasaŜerskich.
W tym momencie wtrącił się Trask.
- Mogę coś powiedzieć?
Rozbitek nie wyglądał na zadowolonego, ale wzruszył ramionami i stwierdził:
- Proszę bardzo.
- Dobrze mówisz po angielsku - zauwaŜył Trask. - Nauczyłem się w szkole, od
turystów i... i na statkach.
- Wzruszył ramionami. - Mówię takŜe po grecku i rumuńsku. Pamiętam nawet coś z
naszego tajnego języka Cyganów.
- Nazywam się Trask - przedstawił się Ben. - A mój przyjaciel to Lardis. Lardis zna
się na mitach ze starego kraju, choć niektóre z nich wcale nie są mitami. Przypuszczam, Ŝe teŜ
je znasz. Sądzimy, Ŝe właśnie dzięki temu przeŜyłeś.
Rozbitek na wspomnienie owych „mitów” zaczął się wyraźnie trząść pod kocami.
Widząc to, Lidesci spróbował zmienić temat:
- Nie mówmy teraz o tym. Powiedz mi, jak się nazywasz. Jak widzisz, jesteś teraz z
przyjaciółmi i jesteś juŜ w bezpiecznym miejscu.
- Nikt nie jest bezpieczny! - powiedział rozbitek drŜącym głosem. - Nie widzieliście,
nie słyszeliście ani nie wąchaliście i tego co ja! Cały statek przesiąkł tym smrodem. I ja
wiedziałem o tym, kiedy tylko weszli na statek. Wiedziałem, lecz nic nie powiedziałem. Ja... -
zaczął szybko i w niekontrolowany sposób mrugać oczami. Lardis objął go ramieniem i
rozbitek nieco się uspokoił, co pozwoliło mu mówić dalej. - Nazywam się Nicolae Rusu. To
nazwisko mojego ojca. Jego krew okazała się moim błogosławieństwem.
- Z pewnością! - zapewnił go Lardis. - Gdyby było inaczej, to nic byś nie wiedział o
zagroŜeniu i na pewno byś z nami nie rozmawiał! Rozumiem, dlaczego nikomu o tym nie
powiedziałeś. Nie uwierzyliby, równieŜ i ty nie do końca w to wierzyłeś. Teraz posłuchaj
mnie uwaŜnie, Nicolae Rusu. Ludzie, którzy są tutaj ze mną, to eksperci od wampirów. Znają
się na tym. Ten statek, Wieczorna Gwiazda, to statek śmierci! Tyj wiesz, co się tam
wydarzyło, a my przybyliśmy po to, aby się zemścić. Ale musisz jak najwięcej nam o
wszystkim opowiedzieć, Ŝebyśmy wiedzieli, z czym mamy do czynienia. Jesteś jedynym
świadkiem.
- Ale ja nie chcę tego pamiętać! - rozbitkiem ponownie wstrząsnął dreszcz. - Chciałem
o tym zapomnieć w chwili, kiedy mnie uratowaliście.
- Wiem - rzekł Lardis. - Rozumiem cię. Ale powiedz mi, czy chcesz, Ŝeby to się
znowu wydarzyło? W innym miejscu? MoŜesz być pewny, Nicolae, Ŝe innych ludzi spotka to
samo, jeśli tego nie powstrzymamy.
- Mów do mnie Nick - odparł rozbitek. Po czym niespodziewanie wybuchł: - Nie
moŜecie tego powstrzymać! Nie dacie rady ich zatrzymać! Widziałem ich i nikt nie moŜe się
im przeciwstawić!
- Spokojnie, spokojnie! - powiedział Lardis. I dodał po chwili: - Czy wiesz, jak się
nazywają? Czy wiesz, jak my ich zwiemy?
Rozbitek wodził wzrokiem po ścianach i ludziach.
- Naprawdę mi wierzycie? - spytał. - Czy raczej uwaŜacie, Ŝe zwariowałem?
- Byłeś sparaliŜowany strachem - odrzekł Lardis. - Przynajmniej przez jakiś czas.
Jednak teraz jesteś bezpieczny i przy zdrowych zmysłach. Tak, wierzymy ci. Co więcej,
faktycznie zajmujemy się tym, o czym mówiłem. Ścigamy te kreatury i zabijamy.
- Wampir! - powiedział Nick, ale tak cicho, Ŝe ledwie usłyszeli. - Terror nocy! Coś, co
wypija krew! Wampiry... ale o takich wampirach nikt nawet nie śnił!
- Wampyry! - stwierdził Lardis. - Wiemy. To jak będzie, opowiesz nam swoją historię,
Nick? Jak przeŜyłeś i co... co się stało z innymi?
- Tak - zgodził się Nocolae Rusu. - Choćby po to, Ŝeby to z siebie wyrzucić. A potem
chcę się stąd wydostać i nigdy nie wracać na statki. Pojadę na Cypr lub na Rodos, albo
jeszcze dalej. Daleko stąd...
Zajmowałem się sprzątaniem na pokładzie, kiedy kwatermistrz Galliard wezwał mnie
na pokład B. Spotkałem się z nim trochę wcześniej, w windzie, którą zjechaliśmy na dół. Było
z nim trzech stewardów, a w ręce trzymał tubę. Wyglądał na bardzo podekscytowanego.
Zeszliśmy na pokład B, do wnętrza statku. To nie jest na samym dole, ale na linii zanurzenia.
Tam otworzyliśmy duŜy, szeroki, wodoszczelny właz słuŜący do załadunku przedmiotów
dostarczanych z morza. Kiedy ten właz otwiera się, na dół opadają schodki i moŜna wchodzić
do statku, kiedy stoi on w doku lub na morzu w sytuacjach awaryjnych.
Łódź, którą zobaczyliśmy (choć nie powinno jej być na środku oceanu), miała
czternaście stóp długości i zakryta była czarnym baldachimem. Na pokładzie było dwoje
ludzi. Gdy zobaczyłem męŜczyznę, juŜ na pierwszy rzut oka - kiedy jeszcze wchodził na
schodki - poczułem strach. Był wysoki i ciemny, mógłby być jednym z nas, Cyganów. Ale
coś mi mówiło, Ŝe był kimś innym. To było tak, jakby... jakby krew we mnie oziębła, i od
razu wiedziałem, Ŝe będą kłopoty. Ale co miałem powiedzieć? śe nie moŜemy wpuścić tego
człowieka na pokład? Śmiechu warte! Na pewno by stwierdzili, Ŝe oszalałem! Ja sam
myślałem, Ŝe coś ze mną nie jest w porządku. Poczułem się chory i bardzo wystraszony. I to
jeszcze przed tym, jak zobaczyłem, Ŝe w świetle słońca z jego ręki wydobywa się dym!
I po tym po prostu czułem zło! To tak, jakby kaŜdy atom w moim ciele wiedział, Ŝe to
jest złe, Ŝe on jest zły... a później zobaczyłem ją - monstrum!
Nie jestem w stanie dokładnie przypomnieć sobie jej wyglądu. W głowie mi się kręci.
Ale jej straszliwy towarzysz pomógł jej wyjść, a kwatermistrz Galliard podniósł ją i postawił
na pokładzie. Cała była owinięta, jak mumia. Wszystko miała osłonięte przed słońcem, mimo
to widziałem, Ŝe jest piękna... a zarazem wiedziałem, Ŝe to nieprawda. Ten rodzaj wiedzy na
pewno miałem we krwi, było to coś jak wspomnienie zamierzchłych czasów, o których nic
nie wiedziałem. To tak, jakbym potrafił przejrzeć poprzez te warstwy materiału, aŜ do czegoś
skrywanego we wnętrzu. Było bardzo stare, obrzydliwe i przeraŜające!
Być moŜe wyglądałem nie najlepiej. Nie pamiętam. Kiedy juŜ wszyscy byli na
pokładzie, kwatermistrz Galliard powiedział mi, Ŝebym udał się do swoich obowiązków. Ale
prawdę mówiąc, pobiegłem do toalety i zwymiotowałem! To wszystko było tak dziwne,
niewytłumaczalne. Nadal myślę, Ŝe się czymś strułem, Ŝe zjadłem coś niedobrego. Byłem
przepełniony strachem! Ale przed czym?
Kiedy juŜ trochę doszedłem do siebie, stwierdziłem, Ŝe muszę komuś o tym
wszystkim powiedzieć. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, ale próbowałbym coś wyjaśnić.
Myślałem, Ŝe moŜe porozmawiam z kapitanem Geoffem Andersonem, był to bardzo
wyrozumiały człowiek. Wiedziałem, Ŝe nie mogę mówić o tym z innymi marynarzami, bo by
mnie tylko wyśmiali, ale kapitan... potrafił zrozumieć człowieka i był cierpliwy. Wiedział, co
robić, co powiedzieć i jak dodać otuchy. I jeśli działoby się ze mną coś złego, to wiedziałby,
co zrobić.
Poszedłem na mostek... o BoŜe, chciałem iść na mostek... prawie tam doszedłem.
Ale... to juŜ się zaczęło.
Nie, nie. Poczekajcie chwileczkę, to zaraz minie. Zaraz mi przejdzie...
Tam...
No więc dotarłem na pokład, gdzie znajdował się mostek kapitański. Było bardzo
spokojnie, ale była za nami długa noc wypełniona zabawą i ludzie jeszcze w łóŜkach. To był
wczesny ranek i... i... BoŜe, BoŜe... nie daję rady, nie dam rady powiedzieć.
No dobra. Poradzę sobie.
Na obszarze przeznaczonym tylko dla załogi, w przejściu prowadzącym na mostek, w
kałuŜach krwi leŜeli kwatermistrz Galliard i dwóch stewardów. Twarz kwatermistrza
przedstawiała koszmarny widok. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Miał wydłubane oczy,
które zwisały mu na nerwach i Ŝyłach, dotykając policzków. Z czarnych oczodołów ciekła
krew. Podobnie było z jego uszami: wypływała z nich krew i razem z płynem mózgowym
ściekała na ramiona. Jego ciało jeszcze podrygiwało.
JeŜeli chodzi o stewardów, to mimo Ŝe byli martwi - chodzi mi o to, Ŝe nikt, kto tak
źle wygląda, jest trupioblady i wyssany z Ŝycia, nie będzie Ŝywy - to wciąŜ poruszali się,
podskakiwali i jęczeli. Ruszali rękami i nogami, jakby spali i śnili jakiś koszmar.
Koszmar - oczywiście, dla mnie był to kompletny koszmar! Aleja nie spałem, chociaŜ
modliłem się, Ŝeby to był sen. Drzwi na mostek były roztrzaskane... resztki szyby były
zbryzgane krwią, krew była wszędzie... i... słyszałem odgłosy, krzyki, dźwięki przemocy i
zagłady dochodzące z mostku.
I wiedziałem, Ŝe juŜ nigdy nie porozmawiam z kapitanem Andersonem ani z nikim na
mostku.
Uciekłem stamtąd. Biegłem i muszę przyznać, Ŝe biegłem bez Ŝadnego celu, prosto
przed siebie, byle na pokład. Na dole ludzie teŜ biegali i krzyczeli o jakimś wypadku. Ale ja
zobaczyłem krew na balustradzie i wiedziałem, Ŝe to nie był Ŝaden wypadek. W pewnej
chwili wpadłem na dwóch stewardów i próbowałem im powiedzieć, co się stało... krzyki na
mostku... kwatermistrz Galliard nie Ŝyje... a takŜe dwóch lub trzech stewardów... potwory
dostały się na statek i sieją zagładę. Ale oni usłyszeli tylko połowę z tego, co zdąŜyłem
powiedzieć, i pobiegli zobaczyć, co się dzieje. Zawołałem, Ŝeby wzięli ze sobą broń, ale nie
chcieli mnie słuchać. Zamiast tego powiedzieli, Ŝebym poszedł z nimi!
Udałem, Ŝe ruszam za nimi, ale gdy tylko zniknęli mi z oczu, skręciłem w inną stronę.
Później wpadłem do mojej kajuty, zamknąłem się i siedziałem na koi. Ale wiecie, te
drzwi są takie kruche! Nie mogłem tam zostać... i co chwilę wydawało mi się, Ŝe słyszę
krzyki...
Powiedziałem stewardom, Ŝeby zabrali broń, teraz pomyślałem o sobie. Wiedziałem,
Ŝe w kabinie kwatermistrza na głównym pokładzie jest mała zbrojownia. Nie miałem klucza,
on pewnie go miał. Biedny kwatermistrz Bill, jak zwykliśmy go nazywać. Nie mogłem tam
wrócić. Nie było czasu na to, Ŝeby martwić się o klucze. Powinna wystarczyć siekiera
poŜarowa.
Moja kabina znajdowała się na pokładzie B, we wnętrzu statku. Było to dwa piętra
poniŜej głównego pokładu, gdzie była kabina kwatermistrza. Myślałem, Ŝe
najbezpieczniejszą, najszybszą i najłatwiejszą drogą będzie winda. Gwiazda to wielki statek,
mało prawdopodobne, Ŝebym po drodze spotkał się z czymś... z czymś nieprzyjemnym. W
końcu na tym wielkim statku, pośród ponad tysiąca ludzi, było ich tylko dwoje.
Kiedy wyszedłem ze swojej kajuty, ludzie na pokładzie B nie zdradzali oznak
niepokoju. Wsiadłem do windy z czteroosobową rodziną udającą się na śniadanie do
restauracji „Glory of Knossos”, równieŜ znajdującej się na głównym pokładzie. Byli bardzo
podekscytowani, pełni radości i szczęśliwi z udziału w wycieczce. Szykowali się na kolejne
dzisiejsze atrakcje, a ja z trudem się powstrzymywałem, Ŝeby nie krzyknąć, Ŝe Ŝadnych
atrakcji juŜ nie będzie, i to nie tylko dla nich, ale najprawdopodobniej dla nikogo.
Wyszliśmy z windy. Kabina kwatermistrza znajdowała się pomiędzy biurem szefa
hotelu a sklepami z pamiątkami. Słychać było krzyki i te dzieci, chłopiec i dziewczynka,
chciały sprawdzić, co to za hałasy. Wołałem, Ŝeby wróciły do taty i mamy, ale nie chciały
mnie słuchać. To były tylko... tylko małe dzieci! Więc powiedziałem rodzicom: „Zabierzcie
je stąd i idźcie na górny pokład, na słońce. Tam będziecie bezpieczni!”. Popatrzyli na mnie
jak na wariata i zdałem sobie sprawę z tego, jak muszę wyglądać. Cały się trząsłem i
naprawdę wyglądałem... dziwnie. Poszli za dziećmi, ale zbyt wolno. Wówczas krzyki
umilkły.
Wkoło panował duŜy ruch, niektórzy ludzie biegli, wyglądali na zszokowanych, jakby
nie mogli uwierzyć w to, co się dzieje. I wówczas z kabiny kwatermistrza dobiegł krzyk. O
BoŜe... krzyk!
Minąłem znajomego stewarda. Siedział na podłodze z rozpostartymi nogami i opierał
się o ściankę. Wyglądał tak, jakby mnie nie widział. Podszedłem do niego i zaproponowałem
mu pomoc, ale nie chciał. Patrzył przed siebie i odsunął mi rękę. Wówczas zauwaŜyłem, Ŝe
jest strasznie blady, po policzku ściekają mu dwie struŜki krwi i Ŝe ma dwa punkciki jak
kratery w miejscu, gdzie został ugryziony.
Rodzice dzieci teŜ go zobaczyli i dopiero teraz zaczęli głośniej wołać dzieciaki i
pobiegli za nimi.
Na pokładzie byli teŜ inni ludzie, wielu nieprzytomnych, jakby dopiero co ktoś ich
przewrócił. Zobaczyłem co najmniej tuzin takich osób i wówczas krzyki ucichły. Jednak ci
mili ludzie goniący swoje dzieci dobiegli do kabiny kwatermistrza, która była bardziej
magazynkiem niŜ kabiną. Dobiegłem tam równieŜ, ale nie wszedłem do środka. W środku
działo się coś dziwnego i przeraŜającego.
Stałem w sporym oddaleniu, ale czułem się przyciągany, jak za pomocą mocnego
magnesu. To była ta kobieta. O nie, nie mogę nazwać tego czegoś kobietą. Krąg moŜe
dwunastu męŜczyzn, kobiet i dzieci otaczał stwora rodzaju Ŝeńskiego. Ale nie atakowali jej.
Wprost przeciwnie, nie ruszali się, a ona chodziła pomiędzy nimi. I znowu pięknie
wyglądała... i znowu skądś wiedziałem, Ŝe wcale nie była piękna, tylko Ŝe była potworem!
Okrywała ją promienna mgiełka, która obrysowana była świecącą aurą. Wiedziałem,
Ŝe to było przebranie, maskarada. Głaskała męŜczyzn po twarzach, a potem ich gryzła.
Widziałem te straszne szczęki podobne do potrzasków - tak, to były potrzaski. Za kaŜdym
razem, gdy kogoś ugryzła, tryskała krew i obryzgiwała jej twarz i szyję, barwiąc ją na
karmazynowo. I... o BoŜe! Jak ona to piła, wysysała tę krew jak gąbka! A później ci ludzie,
jak w transie, odchodzili, potykali się, nogi uginały się im w kolanach i w końcu upadali na
pokład. Byli zupełnie zafascynowani i oczarowani jej urokiem. I za kaŜdym razem, gdy ktoś
upadał, na jego miejsce podchodził kolejny męŜczyzna.
Kobiety takŜe. Nie potrafiły się jej oprzeć. Sięgały rękami, dotykały jej obmierzłego
ciała, padały na kolana, a to potworne coś wpijało się w szyję i wtryskiwało krew ze swoich
ust w ich wnętrza! Była tam śliczna dziewczyna, jej mąŜ - tak przypuszczam - nie poddał się
całkowicie hipnozie. Protestował i próbował odepchnąć potwora. To coś wyjęło z wnętrza
sukni ostry nóŜ w kształcie sierpa. I cięło jednym pociągnięciem, które było tak szybkie, Ŝe
nawet go nie zauwaŜyłem, bo tylko błysnęło. Zaraz po tym pozornie nic się nie zmieniło. Ale
kiedy młody męŜczyzna zaczął znowu protestować, w chwili gdy otworzył usta, trysnęła
wielka struga krwi. Padł na pokład, a jego gardło było poderŜnięte od ucha do ucha!
Ale najstraszniejsze było to, Ŝe jego Ŝona nawet nie zauwaŜyła, co się stało! I kiedy
przez szmaty okrywające potwora dotknęła jego obwisłej piersi, została głęboko ugryziona.
A dzieci! Dzieci.
Wszystkie miały twarze pełne zachwytu i podziwu, kiedy patrzyły na „piękną”
kreaturę, nawet wówczas, gdy mordowała lub przemieniała na zawsze ich rodziców. Tak
samo się stało z rodziną, którą spotkałem w windzie. To samo ich spotkało.
Kiedy samica kończyła z zahipnotyzowanymi ludźmi, bo tylko hipnoza wchodziła
tutaj w grę, z kabiny kwatermistrza wyszedł samiec. Niósł przed sobą szafkę z bronią. CięŜką,
stalową szafę, która w jego rękach sprawiała wraŜenie lekkiej walizki. Wtedy właśnie
pojawili się stewardzi, z którymi rozmawiałem wcześniej. Najwyraźniej widzieli to, o czym
próbowałem im powiedzieć, i szli po śladach zbrodniarzy. Byli uzbrojeni w siekiery
poŜarowe i kiedy zobaczyli, co się dzieje, tę krwawą jatkę... z okrzykiem gniewu i przeraŜenia
wpadli wprost na wampiry.
Potwory zobaczyły ich dopiero w ostatniej chwili. Kiedy samiec sięgnął do relingu,
podnosząc szafkę i chcąc ją wyrzucić za burtę, jeden ze stewardów zamachnął się na niego
siekierą. Potwór zobaczył go, przerzucił skrzynię przez reling i usunął się. Sposób, w jaki się
poruszał, jego ruchy były jak Ŝywe srebro! Ale pomimo jego szybkości i płynności siekiera
dosięga celu, przebijając się przez spodnie i zatapiając się na całą głębokość ostrza w lewy
pośladek tuŜ ponad końcem uda.
Potworny ból i rana zadane siekierą na pewno unieruchomiłyby kaŜdego człowieka.
Ale ten tylko sięgnął za siebie i wierzchem dłoni znokautował stewarda. Powiedział tylko:
„Ach! Achh! Achhh!” i wyciągnął siekierę z rany. Widziałem wówczas jego twarz. Jego
szczęki wydłuŜyły się, podobnie jak zęby! Twarz przybrała ziemisto-ołowiany odcień, a oczy
zapłonęły, w chwili gdy rzucił siekierą, trafiając stewarda prosto w czoło! Siekiera utkwiła
mu głęboko w głowie, w kościach czaszki. Kreatura podeszła do niego i podniosła go, a
steward rozpostarł ręce oraz nogi, podrygując i kopiąc nimi, gdy potwór wyrzucał go wraz z
siekierą w głowie za burtę!
Co do drugiego stewarda, to wpadł on na samicę i dostał się do wnętrza jej
hipnotyzującej strefy. Trzymał siekierę nad głową, ale to ona miała go w garści! Zamarł i stał
z opadniętą szczęką jak słup. A potem opadł mu takŜe i brzuch, kiedy ona ze śmiechem na
ustach rozcięła mu koszulę i mięśnie brzucha, tnąc swoim noŜem od prawej do lewej na
wysokości pępka. On nawet nie krzyknął, nic nie powiedział i nic nie zrobił. Po prostu upuścił
siekierę, która stuknęła o zalany czerwoną posoką pokład. W następnej chwili jednym ruchem
ręki potwór rozciął męŜczyznę od krocza do pępka, dzięki czemu jego brzuch otworzył się, a
dwa trójkątne kawały skóry i mięsa wywinęły się na zewnątrz. Na podłogę upadły, rozwijając
po drodze swe zwoje, niepodtrzymywane przez nic jelita i reszta wnętrzności!
Uciekałem stamtąd, biegnąc nieprzerwanie, aŜ nie dopadłem magazynu ze stalowymi
drzwiami. Stamtąd pobiegłem jeszcze niŜej, aŜ do maszynowni, gdzie przytuliłem się do
Ŝelaznego kadłuba statku. Siedziałem tam wiele godzin, razem ze szczurami, w smrodzie ropy
naftowej. W końcu zasnąłem lub być moŜe mój umysł odrętwiał i stał się całkowicie
niewraŜliwy na wszystkie bodźce dookoła.
W końcu doszedłem do siebie. MoŜe nie całkowicie, poniewaŜ opuściło mnie męstwo.
Obudził mnie nagły wstrząs, który rzucił mną o burtę. W pewnej chwili wszystko się
zatrzymało. Ustało nawet delikatne kołysanie Morza Egejskiego. A jednak byłem przekonany,
Ŝe silniki pracują, i wiedziałem, Ŝe statek porusza się.
A więc co się stało? Ta cisza? Znieruchomienie? Pomyślałem, a właściwie miałem
nadzieję, Ŝe to juŜ koniec i Ŝe te stwory nie Ŝyją. MoŜe reszta załogi wspólnie zaatakowała
potwory i wykończyła je, a teraz Gwiazda dotarła do jakiegoś portu i zacumowała. Istniała
taka moŜliwość.
Jednak nadal zachowywałem się cicho jak mysz i wyszedłem z mojej mysiej dziurki
na pokład B. Później schodami dla obsługi dotarłem do przebieralni na tyłach baru „Ali That
Jazz”. Przeszedłem na scenę i przez szczeliny w kurtynie spojrzałem do wnętrza baru.
Ale we wnętrzu nie było ani artystów, ani stewardów, ani publiczności. Światła były
przygaszone jak w czasie występu, ale pomieszczenie wydawało się całkiem opuszczone. W
pewnej chwili usłyszałem coś. Jakieś stęknięcie, moŜe zdławiony krzyk? Oraz przestraszone
szlochanie.
MoŜe ktoś znalazł się w podobnej sytuacji. Widział, słyszał wszystko i uciekł, a potem
schował się tutaj - pomyślałem. W lekkiej poświacie zobaczyłem go.
Tak, odnalazłem go. Mistrz ceremonii, Afroamerykanin. Siedział sam przy stole. Po
prostu siedział w cylindrze i fraku. Głowę miał spuszczoną na piersi, a na stole chłodziła się
w wypełnionym lodem kubełku butelka szampana. Wydawało mi się, Ŝe ma na sobie jakiś
naszyjnik, być moŜe rubinów, które, zdobiły jego białą koszulę. Kiedy jednak podszedłem
bliŜej, to okazało się, Ŝe to nie rubiny, ale krople krwi, które kapały z dziurek na jego szyi!
- On daje i zabiera - rzekł płaczliwym tonem, kiedy poczuł, Ŝe stoję i patrzę na niego.
- Co? - odpowiedziałem pytaniem. - Co mówisz?
- To właśnie mi powiedział - ciągnął dalej. - Biorę, Ŝeby być silnym i daję, Ŝebyś ty
był silny. Moja esencja jest potęŜna i wkrótce zadziała. Nie walcz z tym, albowiem od teraz
jesteś mój i naleŜysz do mnie, Malinariego. A więc czekam aŜ wróci, poniewaŜ tylko on moŜe
mi pomóc i powiedzieć, co mam dalej robić. - Po czym zaczął od nowa szlochać.
Widziałem jego oczy i zobaczyłem w nich Ŝółtawą poświatę..
Chciałem odejść, ale złapał mnie za rękę i rzekł:
- Myślę, Ŝe szampan się kończy. Nalej sobie kielicha i powiedz mi, co o tym
wszystkim sądzisz.
Nalał mi kieliszek, a ja sięgnąłem po niego, korzystając z wolnej ręki. I tak nie
wiedziałem, co zrobić. Odpowiedziałem:
- Myślę, Ŝe wszystko jest w porządku. Niestety muszę juŜ lecieć.
- Lecieć? - zdziwił się. - O nie, nie wolno ci. Tam jest tak zimno. Mnie jest zimno, a
ty... jesteś tak dziwnie ciepły.
- Ale ja muszę iść - powiedziałem.
- A ja mówię, Ŝe ci nie wolno - odparł i wtedy znowu zobaczyłem zielono-Ŝółty błysk
w jego oczach. I oczywiście wiedziałem...
Wtedy odskoczyłem od niego, a kiedy on wstał z krzesła, rozwaliłem mu butelkę
szampana na głowie! Od razu usiadł z powrotem i to tak gwałtownie, Ŝe krzesło rozpadło się
pod jego cięŜarem. W efekcie upadł z resztkami krzesła na podłogę. Nie czekałem na to, co
zrobi, kiedy dojdzie do siebie, ale zwiałem z tego miejsca tajnym przejściem, które znała
tylko obsługa statku, kierując się w stronę (o co się w myślach modliłem) słonecznego,
górnego pokładu.
Ale kiedy tam w końcu dotarłem, o BoŜe... zapadał zmierzch i noc zbliŜała się
wielkimi krokami!...
Dajcie mi chwilę przerwy. Zaraz zacznę dalej opowiadać. Wiecie co? Chyba juŜ się z
tym uporałem. To znaczy oswoiłem się z myślą, Ŝe te wspomnienia pozostaną na zawsze.
Dzielenie się tymi okropieństwami z wami... moŜe być dobrym sposobem na pozbycie się
brzemienia. Być moŜe to jest tchórzostwo, ale moŜe nie mam innego wyjścia. W końcu mogę
być tchórzem, ale przynajmniej jestem Ŝywym tchórzem! A raczej... nieumarłym.
Był wieczór, zatem najwyraźniej przespałem lub spędziłem w cięŜkim szoku jakieś
osiem godzin. Ale teraz... na górnym pokładzie dogasały ostatnie promienie słońca i oprócz
tego...
.Wszystko wyglądało tak, jakby nic niezwykłego się nie wydarzyło! Nie było Ŝadnych
oznak wskazujących na problemy, Ŝadnych śladów krwi. Tak zresztą powinno być, poniewaŜ
te pokłady były oświetlane cudownym, śródziemnomorskim słońcem od wczesnego ranka aŜ
do... aŜ do teraz.
A teraz ostatnie promienie zachodu oświetlały pokład, a pod wpływem północnej
bryzy zaczynało się robić chłodno. Jeśli zaś chodzi o zatrzymanie statku, to faktycznie
zacumowaliśmy. Ale nie była to Ŝadna z wysp wartych wspomnienia. To była tylko skała i
Gwiazda mocno się w nią wbiła. Nie było lądu, na który moŜna było zejść ze statku. Nie było
Ŝadnej drogi do cywilizowanego świata ani do... ludzi.
Po chwili usłyszałem rozkazujący ton głosu dobiegający z przodu oraz dźwięki jakichś
mechanizmów. Trzeszczenie napiętych masztów i grzechot łańcuchów. Słyszałem te odgłosy
w trakcie ćwiczeń na statku. Ktoś, jakaś grupa ludzi próbowała opuścić na wodę łódź
ratunkową, a to oznaczało jedno: część załogi przeŜyła i starała się opuścić Gwiazdę przed
zachodem słońca.
W tym momencie mogłem popełnić ogromny błąd, ale coś mnie ostrzegło. Więc
zamiast pobiec w tamtą stronę i przyłączyć się do załogi, zdjąłem buty, odłoŜyłem je na bok i
trzymając się w cieniu, po cichu poszedłem dalej. Znajdowałem się na pokładzie mostku
kapitańskiego, skąd moŜna było się dostać do prawej i do lewej burty. Po bokach
umieszczone były łodzie ratunkowe. Lewa burta była jeszcze oświetlona słońcem. Cała prawa
burta znajdował się w cieniu...
Dwie łodzie z przodu były małymi motorówkami z mocnymi silnikami mogącymi
pociągnąć za sobą cały rząd mniejszych łodzi. Łódź z prawej strony była juŜ częściowo
opuszczona. Miała zapalone światła i widziałem opuszczanych w niej ludzi. Znałem ich. Były
to same kobiety. AŜ się wzdrygnąłem, wspominając ich toŜsamość. Była to grupa taneczna
„Ślicznotki z Brazylii”. W kilku odwaŜniej szych z prezentowanych przez nie numerów
nazywały się równieŜ „Vampy Vaia”! Siedząc w łodzi, miały dokładnie taki sam wyraz
twarzy jak podczas występu: niewidzący wzrok, twarze bez wyrazu, podobne do zombi!
Skały na dole wyglądały jak kły wystające ze spokojnego morza, ale w miejscu, gdzie
spuszczano łódź, znajdował się głęboki, naturalny kanał. Kiedy łódź znalazła się w wodzie,
znowu usłyszałem głos dowódcy. Ale tym razem wiedziałem, Ŝe nie naleŜy on do Ŝadnego z
członków załogi. Nie był to głos, który mógłbyś usłyszeć podczas zwykłego dnia. Był to głos,
którego juŜ nigdy więcej nie chciałbym usłyszeć!
- Dobrze się sprawiliście - powiedział głęboki, oleisty i mruczący glos, który
bynajmniej w niczym nie przypominał mruczenia kota. Było to raczej basowe dudnienie,
które w kaŜdej chwili gotowe było przekształcić się w lunatyczny śmiech albo w niszczący
atak furii. - Dobrze się spisaliście i dlatego otrzymacie godziwe wynagrodzenie - ciągnął
dalej. - To tylko zaleŜy od waszych sukcesów łowieckich. Wiecie juŜ, kim zostaliście. Moje
ugryzienie oraz esencja towarzyszącej mi lady posiadają największą siłę, jeśli chodzi o nasz
gatunek. Jak wiadomo, na kaŜdego z was, czyli naszych nowych rekrutów, przypada wielu
schowanych gdzieś po kątach ludzi, którzy nie zostali jeszcze zaszczyceni naszym
ugryzieniem. Pominąwszy fakt, Ŝe zadanie przemienienia tych osób w tak krótkim czasie
przekracza moŜliwości nawet tak wielkich wampirów jak my, chciałbym, Ŝebyście wiedzieli,
iŜ pozostawiliśmy ich specjalnie dla was.
Usłyszałem zbiorowe westchnienie, a moŜe był to tylko haust niedowierzania bądź
przeraŜenia. Podszedłem bliŜej i widziałem wszystkich zgromadzonych w okolicy dźwigu,
który opuścił łódź. TakŜe postać samca i samicy. Stali tyłem do mnie, za co byłem wdzięczny,
a otaczająca ich grupka składała się z byłych członków załogi. Stewardzi, marynarze, a nawet
jeden lub dwóch oficerów. W zapadającym zmierzchu ich oczy świeciły siarkowo-Ŝółtym
blaskiem.
- A co to ma znaczyć - odezwała się postać rodzaju męskiego. - CzyŜby ktoś się
skarŜył? Czy nie podoba się komuś świeŜy Ŝar i Ŝądza we krwi? Ta moc jest nieodparta. Nie
jesteście jeszcze nieumarłymi, poniewaŜ nigdy nie zmarliście, ale staliście się juŜ
wampirzymi niewolnikami. Uwierzcie mi, Ŝe wasza Ŝądza będzie się wzmagała, wzrastała i
kwitła! MoŜecie z tym walczyć, ale i tak przegracie bój. Osłabniecie, a inni na tym... a
właściwie na was, skorzystają. Najlepiej dla was będzie, kiedy skorzystacie z tego i będziecie
się radować nowymi moŜliwościami. Tak! Cieszcie się tym, co macie, dopóki moŜecie.
Znowu dał się słyszeć jęk zawodu, ale męska postać zignorowała go i kontynuowała:
- Po waszych pomyślnych łowach na tym statku, a są tu przecieŜ setki pochowanych,
pełnokrwistych istot, przybędą ludzie, którzy zapolują na was. Być moŜe juŜ są w drodze.
Wszyscy jesteście zgubieni, zatem wykorzystajcie czas, którego niewiele wam juŜ
pozostało.
Po nim odezwała się samica, skrzecząc obrzydliwym głosem wiedźmy:
- Wykorzystajcie czas? O nie, tylko nie czas. Na tym statku są kobiety, młodziutkie
dziewczęta, dziewice. Jest ich naprawdę sporo. Z nich właśnie skorzystajcie! Jesteście teraz
wampirami i płonie w was Ŝądza i zwierzęce poŜądanie. Korzystanie z tych mocy i
moŜliwości było dotychczas zabronione, lecz nadszedł czas wyzwolenia. Jesteście panami
waszych Ŝądz... bo juŜ nie przeznaczenia!
- Odpływamy juŜ - samiec skinął głową. - Ten statek, to miejsce i jakŜe krótki czas
naleŜą do was. Czyńcie waszą wolę...
Po czym samiec i samica odwrócili się, wskoczyli na barierkę, przez chwilę na niej
stali z poczuciem równowagi, które niedostępne było zwykłym ludziom. Wychylili się,
patrząc wzdłuŜ lin utrzymujących łódź na miejscu. Ubrani na ciemno, obwieszeni biŜuterią
skradzioną z pokładowych sklepów odwrócili się i spojrzeli po raz ostatni na „załogę”. W
zapadającym zmierzchu ich czerwone oczy przypominały lampy sygnalizacyjne.
Następnie ześlizgnęli się na dół i poszybowali jak dwa wielkie nietoperze. Ich
markowe ubrania powiewały na wietrze, kiedy znikali z pola widzenia.
Minutę później, po odczepieniu lin, włączyły się silniki łodzi.
Garstka byłych członków załogi, nic nie mówiąc, spojrzała po sobie. Ich oczy świeciły
tym samym dzikim blaskiem! Po chwili rozeszli się i zniknęli w szybko zapadających
ciemnościach. Kilku ruszyło w kierunku luku, w którym się ukryłem.
Nie czekałem na to, co będą dalej robić, tylko uciekłem w przeciwnym kierunku.
Dotarłem na lewą burtę, gdzie pobłyskiwały jeszcze resztki światła i gdzie moŜna było liczyć;
na resztki normalności...

V
Nieumarli na Morzu Śródziemnym
Nicolae Rusu zamilkł, a jego oczy wpatrywały się beznamiętnie w sceny niedawnej
przeszłości. Sceny, których juŜ nigdy nie zapomni. Tak przynajmniej przypuszczał Trask i
przez jakąś minutę lub dwie pozwolił mu pozostać w tym stanie. Jednak po pewnym czasie
odezwał się:
- Słuchaj, Nick. Wiemy, Ŝe jest ci cięŜko, ale musimy się dowiedzieć o kilku rzeczach.
Za jakąś godzinę wracamy na statek, więc...
- My? - Nick oŜywił się. Usta zaczęły mu drgać i starał się skupić spojrzenie na
Trasku.
- Powiedziałeś, Ŝe my tam wracamy? O nie - pokręcił gwałtownie głową - wy moŜecie
tam wracać, ale ja znajdę sobie miejsce, gdzie będę mógł się dobrze schować! - Złapał Traska
za rękę i próbował wstać, ale Lardis go powstrzymał.
- Spokojnie, synu - zwrócił się do niego stary Lidesci. - Nie chodziło mu o ciebie.
Nigdzie nie pójdziesz, jestem pewny, Ŝe w swoim Ŝyciu juŜ się napatrzyłeś na statki. Ale my
musimy tam wrócić. To nasz obowiązek. Musimy coś jeszcze zrobić, zanim ją zatopimy.
- Zatopicie ją? - Rusu spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Naprawdę? Wieczorną
Gwiazdę?
- Poślemy ją na samo dno - przytaknął Lardis. - I wszystkich nieszczęsnych
krwiopijców wraz z nią.
- No to po co tam wracacie? - Rusu myślał całkiem logicznie. - Dlaczego po prostu od
razu jej nie zatopić? Byłby to akt łaski dla wszystkich na pokładzie.
Lardis spojrzał na Traska.
Ale Trask nie mógł powiedzieć prawdy Nickowi Rusu. Rozbitek miał juŜ
wystarczającą ilość koszmarnych wraŜeń za sobą.
- Musimy się upewnić, czy nie ma tam więcej takich osób jak ty - rzekł w końcu
Trask, ale przyszło mu to z wielkim trudem, poniewaŜ musiał skłamać. - Czy zgodziłbyś się,
gdyby chodziło o ciebie, zostać tam sam bez pomocy?
- O BoŜe, nie! - zadrŜał Nick, po czym złapał ponownie Traska za rękę i dodał: -
Posłuchaj dobrze. Byłem na tym statku i z całą pewnością wiem, Ŝe nikt więcej nie przeŜył.
Wszyscy przepadli, daję ci na to moje słowo.
- Wiesz o tym, prawda? - odparł Trask. - Wiesz, bo wszystko widziałeś.
- Nie wszystko, ale wystarczająco.
- Opowiedz to w skrócie, nawet największym - rzekł Trask. - Ale opowiedz nam.
- To chaos - zaprotestował Rusu. - Wirujący zbiór strasznych obrazów... trzy piekielne
noce...jak niekończący się koszmar krwi i zbrodni!
- A jeśli zadam ci konkretne pytania? - powiedział Trask. - Będziesz w stanie
odpowiedzieć? Naprawdę potrzebujemy twojej pomocy.
Rusu puścił uchwyt, połoŜył się na plecach i rzekł:
- Pytaj. Jeśli będę znać odpowiedzi, to postaram się je przekazać.
- Co z innymi szalupami? - zapytał Trask. - Jak to się stało, Ŝe wkrótce po tym, jak
pierwszej nocy Malinari i Vavara, stwory, które nazywamy „Wielkimi Wampirami”, opuścili
statek, nie próbowaliście skorzystać z innych szalup i łodzi? PrzecieŜ Ŝyło wówczas jeszcze
sporo ludzi. MoŜe nawet członków załogi?
Rusu pokiwał głową.
- Wiem, o co ci chodzi. TeŜ o tym myślałem. Nawet próbowałem, a raczej
spróbowałbym, gdyby to było moŜliwe.
Trask zasępił się.
- A co, nie było moŜliwe? PrzecieŜ na tak nowoczesnym statku opuszczenie szalupy
na wodę nie powinno być zbyt trudne.
Rusu cicho się zaśmiał i powiedział:
- Oni to utrudnili! Ci przeklęci... jak ich nazywacie? Wielkie Wampiry? Załatwili
wszystkie szalupy. I nie pytaj mnie dlaczego, pewnie mieli swoje zboczone powody, moŜe
dlatego, Ŝeby mieć pewność, Ŝe wszystkich spotka ten sam, okropny los.
- Załatwili? - powtórzył za nim Trask. - Chcesz powiedzieć, Ŝe je zniszczyli przed
odpłynięciem? Mógłbyś to wyjaśnić?
- Nie - rzucił Rusu gwałtownie. - Nie mam ochoty niczego wyjaśniać! Jezu Chryste,
dobry BoŜe, czyŜ nie powiedziałem juŜ, Ŝe nawet nie chcę o tym myśleć?! - Znowu usiłował
wstać z łóŜka, ale Lidesci przytrzymał go, mówiąc:
- Lepiej wyrzucić to z siebie, Nick. Płynie w tobie krew starego ludu, mojego ludu.
Rasy o wiele starszej, niŜ mógłbyś to sobie wyobrazić. Jeśli będziesz próbował trzymać te
wspomnienia wewnątrz siebie i nie podzielisz się nimi... - Pokręcił głową. - To tylko
zaszkodzi twojemu zdrowiu.
Rusu kurczowo chwycił Lardisa za rękę i patrząc mu głęboko w oczy, powiedział:
- U... ufam ci, ojcze. I wierzę ci. Więc dobrze, spróbuję. I juŜ po chwili kontynuował:
- Pierwsza noc nie była taka zła. To znaczy była zła, ale nie najgorsza. Oni jeszcze
walczyli, walczyli z tym, co ich spotkało. Nieliczni ruszyli na łowy, ale inni nie chcieli się
poddać działaniu esencji. Nawet próbowali bronić swoich najbliŜszych. Ale później... o BoŜe!
Później przemienili swoich bliskich. Ale na razie do tego nie dochodziło.
JeŜeli chodzi o szalupy, to jak widzieliście, Gwiazda osiadła na skałach będących
częścią maleńkiej wysepki. Myślę, Ŝe specjalnie to zrobili, Ŝeby nie moŜna było odpłynąć
statkiem. Oni sami mieli sporo szczęścia, Ŝe udało im się odpłynąć łodzią.
Reszta szalup, prócz nielicznych znajdujących się na rufie, nie mogła zostać
spuszczona, poniewaŜ trzeba by osadzić je na skałach. MoŜe kilku męŜczyzn mogłoby
przetaszczyć cięŜką łódź na odległość dwudziestu, trzydziestu stóp po piasku plaŜy, ale nie po
tych wystających skałach!
Tak czy owak jakoś przetrwałem pierwszą noc. Przesiedziałem całą noc na osłonie
komina, takim wielkim kołnierzu okalającym kominy. Stamtąd mogłem widzieć... widzieć, co
się dzieje. Ale... jeszcze nie chcę o tym opowiadać, później. Powiem wam tylko, Ŝe były
jeszcze osoby, które przeŜyły, przynajmniej tej nocy. Udało mi się dotrwać do rana i nawet
się troszkę zdrzemnąłem.
Błogosławiony poranek! Usłyszałem zawodzenie, gdy słońce wychyliło się znad
horyzontu. Pokłady oczyściły się z jęczącego, wyjącego i krzyczącego tłumu! Po prostu
zwinęli się i zeszli do wnętrza statku. Niewielka grupka ludzi wyszła za to na zewnątrz.
Dołączyłem do nich.
Wyglądało na to, Ŝe nie tylko ja przeŜyłem. Pod pokładami prawdopodobnie było
jeszcze duŜo innych osób pozamykanych w pokojach. Pewnie bali się wyjść, ale kto by ich za
to winił? Nie wyobraŜałem sobie, Ŝe mogliby przetrwać do następnego ranka, nie z bandą
wampirów rozsianych po dolnych pokładach, barach, lukach... wszędzie.
Niektórzy z tych, dla których było juŜ za późno, byli nawet zabawni, no, moŜe nie tak
bardzo... oni najwyraźniej udawali, Ŝe nic sienie stało! Działało nagłośnienie i słyszeliśmy,
jak w Jazz Barze ktoś wykonuje swoją robotę. Facet śpiewał standardy typu „Minnie the
Moocher”, „The Seat Song” i tak dalej. Ale wolę nie myśleć, kim była jego publiczność, jak
okazywali swoje zadowolenie albo co popijali!
My, czyli dwóch innych marynarzy, inŜynier pokładowy i młodszy steward,
stanowiliśmy resztkę ludzkości na tym statku. Rozbitkowie nie naleŜący do załogi nie
wiedzieli, gdzie się ukrywać, więc zatrzasnęli się w kabinach. Niewątpliwie jednak polowano
na nich, a drzwi do kabin są naprawdę cieniutkie...
InŜynier, nie wiem, jak się nazywał, nie mieliśmy czasu na przedstawianie się,
stwierdził, Ŝe powinniśmy iść na rufę, sprawdzić, czy nie da się spuścić jakiejś szalupy. To
był twardy facet i miał tyle wiary w siebie i powodzenie naszych działań, Ŝe podnosił
wszystkich na duchu. Przynajmniej na jakiś czas.
Te zboczone dranie, te, jak ich nazywacie? Wampyry? Zajęły się szalupami.
Wszystkie dźwigi zostały zepsute, a Ŝeby mieć całkowitą pewność, zniszczono równieŜ
łodzie. KaŜda szalupa, która znajdowała się ponad wodą, a nie nad skałami, została w wielu
miejscach podziurawiona.
I tak to było. Utkwiliśmy pośrodku oceanu na statku pełnym wampirów...
Rusu przerwał opowieść, a jego oczy zaczęły błądzić, nie dostrzegając niczego.
- A co z radiem? - Trask zadał mu pytanie. - Jak to się stało, Ŝe na ląd dotarło tylko
jedno, krótkie wołanie o pomoc i to za pomocą telefonu komórkowego?
Rusu obudził się z chwilowego letargu.
- Co? Aha... komórka? To byłem ja. Jeśli zaś chodzi o radio na statku, to wasze
cholerne Wielkie Wampiry na samym początku poszły na mostek. Do kabiny radiowej
wchodzi się z mostku, a po tym co widziałem, kiedy zbliŜałem się do tego miejsca...
stwierdziłem, Ŝe bestie przede wszystkim zajęły się komunikacją.
No a potem był mój telefon komórkowy. Przypuszczam, Ŝe korzystanie z niego było
całkowicie nielegalne. Ale po raz pierwszy jestem zadowolony ze złamania prawa!
- Nielegalne? - zdziwił się Trask. - Wzywanie pomocy?
- Nie, korzystanie z telefonu. Na poprzednim rejsie, jakiś tydzień temu, Gwiazdę
dopadły kłopoty wynikające ze wzmoŜonej aktywności słońca. Szwankowała nawigacja
satelitarna, komunikacja z lądem i na pokładzie. PasaŜerowie korzystający z telefonów
komórkowych znacznie pogorszyli sytuację. PoniewaŜ prognozy przewidywały kolejne
wybuchy na słońcu, przed tym rejsem zakazano wnoszenia telefonów na statek. PasaŜerom
takŜe zabroniono wnoszenia telefonów. Ale mój był juŜ wcześniej w kabinie.
Trask spojrzał na swoich kolegów i pokiwał głową.
- My teŜ mieliśmy problemy związane z nadmierną aktywnością promieniowania
słonecznego. Ale jeśli chodzi o ciebie, w twojej sytuacji, miałeś pełne prawo korzystać z
telefonu.
Nicolae Rusu uśmiechnął się blado.
- To był Ŝart. Myślisz, Ŝe naprawdę się przejmowałem zakazem kapitana? Kapitan nie
Ŝył, a inni byli nieumarli! Tylko Ŝe mój telefon był pod pokładem w mojej kajucie. Nie
mieliśmy pojęcia, co tam moŜe na nas czekać.
Trask wyglądał na zaskoczonego.
- Zeszliście na dół?
- Musieliśmy. - Rusu wzruszył ramionami. - Powiedziałem inŜynierowi o telefonie, a
on uparł się, Ŝebyśmy zeszli go odzyskać. Mówił, Ŝe to nasza ostatnia szansa. Znalazł dwie
rakietnice i zapas rakiet. Stwierdziliśmy, Ŝe z latarkami i siekierami powinno nam się udać.
Jak się okazało, zejście pod pokład było błędem. Wampiry zorientowały się, Ŝe jest jeszcze
grupka ludzi, którzy nie dali się schwytać. A kiedy zapadnie noc... kiedy znowu zapadnie
zmrok, one będą o tym pamiętać.
Odczekaliśmy do południa. Zrobiło się gorąco i słońce świeciło, a promienie odbijały
się od lustra wody i skał, wpadając do środka przez wszystkie okna i wejścia. Dopiero
wówczas odwaŜyliśmy się zejść na dół...Jak juŜ mówiłem, moja kajuta znajdowała się na
pokładzie B, we wnętrzu statku. Były tam takŜe kabiny pasaŜerskie, ale kajuty załogi nie były
tak luksusowe. Windy przestały juŜ działać i musieliśmy zejść po schodach. Początkowo nie
nastręczało to kłopotów, poniewaŜ z zewnątrz wpadało duŜo światła. Ale kiedy zeszliśmy z
głównego pokładu na pokład A, zrobiło się znacznie ciemniej. Światła awaryjne jeszcze
działały, ale błyskały, dawały niewiele światła i przygasały. Układ kabin został tak
zaprojektowany, Ŝe wszystkie miały iluminatory, przez co w korytarzu nie było dziennego
światła. Jednak w większości kabin drzwi były otwarte, a właściwie zostały wywaŜone z
zawiasów, dzięki czemu równieŜ i w przejściu było trochę słonecznego światła. Tylko Ŝe
światło... było czerwone! Światło, które docierało z zewnątrz przez otwarte lub wywaŜone
drzwi, miało czerwony kolor!
Kiedy zajrzeliśmy do jednej z kabin, zrozumieliśmy dlaczego. Było tam ciało
dziewczyny. Została brutalnie zgwałcona i zamordowana. Zgwałcona to mało... to było coś
znacznie gorszego. Została dosłownie rozerwana, a jej krwią i wnętrznościami zasmarowano
okna, Ŝeby je zaciemnić. Część jej twarzy, usta, język... wyglądały, jakby ktoś je zjadł!
Miała wyrwane serce, chyba ktoś skorzystał z siekiery, sądząc po spustoszeniach i
wielkiej dziurze w klatce piersiowej. Lv.;- mój BoŜe - kiedy wyszliśmy z jej kabiny i
spojrzeliśmy wzdłuŜ korytarza, zobaczyliśmy, Ŝe ze wszystkich kabin, gdzie drzwi były
otwarte, wyrwane lub zrujnowane, dochodziło... takie samo czerwone światło!
Kiedy Nicolae Rusu przerwał, odezwał się David Chung:
- Ben, musimy juŜ ruszać. Do Gwiazdy Wieczoru mamy co prawda tylko jakieś
piętnaście minut lotu, ale zmierzch zacznie zapadać juŜ za około półtorej godziny. Musimy
załatwić nasze sprawy i odlecieć, zanim Invincible nie skończy z tym. Usłyszeliśmy juŜ
wystarczająco...
- Nie! - przerwał mu Lardis. - Niech dokończy. To nam nie zaszkodzi, a na dłuŜszą
metę dobrze mu zrobi. Czuję z nim pokrewieństwo i chciałbym to dla niego zrobić.
Trask popatrzył na Lardisa i skinął głową.
- Jesteśmy mu to winni. Mamy plany Gwiazdy, więc nie będziemy ślepi. Poza tym te
biedne dranie na wraku są... niedoświadczeni. Nie ma wśród nich ani poruczników, ani
prawdziwych niewolników. Są tylko... tylko wampirami i mieliśmy juŜ do czynienia z o wiele
gorszymi typami. MoŜe nawet będzie lepiej, jak któryś z nich do nas podejdzie, niŜ gdybyśmy
mieli zapuszczać się za nimi pod pokład. - Następnie Trask zwrócił się do Rusu: - Mów dalej,
Nick. Jeśli chcesz mówić, to będziemy cię słuchać.
Rusu przestał się trząść. Wyglądał na skupionego i spokojniejszego.
- Musicie być bardzo odwaŜni - odezwał się. - Przez to czuję się jeszcze większym
tchórzem.
- Nie musisz się czuć w ten sposób - stwierdził Trask. - Naprawdę wiemy, przez co
przeszedłeś.
- Ale wiedzieć, co na was czeka na tym statku, i lecieć tam?...
- Taką mamy robotę - powiedział Lardis. - Tym się zajmujemy.
- Sporo ryzykujecie. Ja tylko opowiadam historię, niewiele mam do stracenia.
- Wal śmiało - rzekł Lardis - nie mamy zbyt duŜo czasu. Rusu pokiwał głową i szybko
podjął wątek:
- Z niektórych kabin, gdzie były jeszcze drzwi, słyszeliśmy dobiegające odgłosy. Ale
nie wiedząc, co na nas czeka w środku, nie wiedząc, czy to ludzie-rozbitkowie, czy... czy coś
innego, nie czekaliśmy na wyjaśnienie wątpliwości, tylko zeszliśmy na pokład B. Jak dotąd,
pomimo setek osób znajdujących się na statku, nikogo nie spotkaliśmy. To znaczy nikogo
Ŝywego.
JeŜeli chodzi o nieŜywych, to było ich pełno. Zalegali na schodach, męŜczyźni,
kobiety, dzieci - wszyscy w tak beznadziejnym stanie, Ŝe nie mieli Ŝadnych szans na
reanimację, jeśli wiecie, jaki rodzaj reanimacji mam na myśli. Chodzi mi o to, Ŝe byli martwi.
Naprawdę martwi! Zazwyczaj były to starsze osoby lub bardzo młode i wszyscy wyglądali na
słabych. Oni pierwsi zapłacili Ŝyciem. Jeśli chodzi o Ŝywych, jeśli mielibyśmy ich tak
nazywać, czyli ci, których jeszcze nie widzieliśmy - przynajmniej za dnia - to oni nie tylko
pili krew, ale PoŜerali takŜe kawały mięsa! Niektóre z ciał, o BoŜe... były Po prostu dokładnie
przeŜute! Na schodach, korytarzach, w kajutach, pełno było krwi i wnętrzności. Cały statek
śmierdział krwią, kałem i śmiercią.
Ale najgorsze było wiedzieć, Ŝe na kaŜde z martwych ciał, które tam widzieliśmy,
przypadały co najmniej dwa „Ŝywe”, kryjące się, śpiące lub podsłuchujące nas, czerwonouste,
dzikookie, pełne pierwotnej siły monstra.
Zeszliśmy na pokład B... i wówczas wszystko poszło nie tak. Było ciemno,
widzieliśmy drogę tylko dzięki latarkom. Myśleliśmy, Ŝe nikt nas nie obserwuje, nie słyszy -
ha! Kiedy oni przestają być ludźmi, najwyraźniej poprawiają im się zmysły. Zaakceptowali
swój los i podzielili się na grupy, które ruszyły na łowy. MoŜliwe, Ŝe wiedzieli o nas od
początku, a pokład B, gdzie było najciemniej, stanowił doskonałe miejsce do zastawienia
pułapki.
Dotarliśmy do mojej kabiny. Drzwi były otwarte. Wszystko było poprzewracane i
porozrzucane po podłodze. Znalezienie telefonu zajęło mi trochę czasu. Kiedy
przeszukiwałem ten bałagan, moi towarzysze obserwowali korytarz. I kiedy w końcu
znalazłem telefon pod stertą ubrań, usłyszałem ostrzegawcze syknięcie. Na końcu korytarza
zauwaŜyli jakiś ruch. JuŜ po chwili nasz wielki, niedźwiedziowaty inŜynier zaklął i wystrzelił
z rakietnicy. W przeklinaniu był bardzo dobry - co drugie słowo to „kurwa”, „chuj” lub
„skurwysyn” - ale jeszcze nigdy w moim Ŝyciu nie usłyszałem takiej rzeki obelg, jakie
spłynęły wówczas z jego ust! Powód był dość oczywisty i kiedy wpadł do mojej kajuty,
wyciągając mnie stamtąd na korytarz... zobaczyłem sam.
Na końcu korytarza od strony burty stała masa wampirów. I to nie byle jaka masa!
Flara wystrzelona przez inŜyniera odbiła się od ściany i przeleciała prawie przez całą długość
korytarza. Tam zaskwierczała i zaczęła wirować - jak kropla tłuszczu rzucona na rozgrzaną
patelnię - tworząc oślepiającą kulę światła obleczoną róŜowym dymem. W kłębach dymu
podskakiwało i tańczyło, starając się uniknąć kontaktu z Ŝarem, tuzin ludzi, męŜczyzn i
kobiet, a raczej istot, które kiedyś były ludźmi. Ich ciała były oświetlone Ŝarem flary. Za nimi,
na schodach wyjściowych czyhał stłoczony tłum dzikich, Ŝółtych, świecących oczu!
Miałem ze sobą telefon i kierowaliśmy się do wyjścia. Wszyscy ruszyliśmy biegiem
do drugich schodów. Ale tam czekała na nas kolejna grupa! Co tam grupa! To była
koszmarna horda! Oni po prostu zlewali się ze schodów jak masa spływająca do korytarza.
Milczący tłum gapiących się twarzy ze zdziczałymi oczami. Kohorta zombi, z których kaŜde
chciało nas dosięgnąć wyciągniętymi rękami!
Z przodu szedł wielki inŜynier z rakietnicą w dłoni, pochód zamykał steward z drugą
rakietnicą. Mieliśmy tylko jedno wyjście: przebić się przez tę... okropną, nieumarłą hordę
potworów Ŝądnych krwi.
InŜynier załadował broń i wystrzelił. Rakieta wleciała w środek tłumu wampirów,
odbijając się od ich ciał i podpalając kilkoro z nich. Odbiła się od schodów, a następnie od
sufitu i z powrotem wpadła w tłum. Wtedy wybuchła, rozsiewając wokół siebie płomienie,
dym i oślepiające światło oraz podpalając wszystko, czego dotknęła. Istoty, które były kiedyś
ludźmi, zaczęły piszczeć niczym przeraŜone szczury.
W tym samym czasie steward odpalił rakietę w tłum zbliŜający się korytarzem od
strony rufy. Ci zaczęli dochodzić do siebie po pierwszym strzale i szoku. Powoli zaczęli iść w
naszym kierunku. Byliśmy osaczeni z obu stron i tylko rakietnice, siekiery poŜarowe i nasze
przeraŜenie dawały nam cień szansy. Myślę jednak, Ŝe najlepszą bronią było przeraŜenie.
Masywny inŜynier szedł z przodu, wcisnął sobie rakietnicę za pas i dopadł do
wampirów, machając siekierą. Marynarze szli po jego bokach, dzięki czemu praktycznie
wypełnili całą szerokość korytarza. Ja wraz ze stewardem pilnowałem naszych tyłów... Jezu,
to była rzeź!
Oszołomione Ŝądzą krwi potwory zdawały się nie mieć poczucia kierunku, miały
zaburzoną orientację prawdopodobnie z powodu działania trucizny krąŜącej w ich krwi.
Oczywiście były znacznie silniejsze od zwykłych ludzi, a ich zmysły uległy wyostrzeniu,
jednak nie wiedziały, jak skorzystać z tych atutów.
Jedyne, co je interesowało, to nasza krew. śądza krwi była napędzającym je paliwem.
Zakosztowały narkotyku, który w porównaniu do stosowanych przez nas narkotyków był
znacznie mocniejszy i wywoływał natychmiastowe uzaleŜnienie. I one chciały naszej krwi!
Jednak w ich ślepym poŜądaniu zapomniały o jednym: my chcieliśmy zachować naszą krew!
I nasze siekiery dokonały przeraŜającego dzieła!
Lecz ich siła oraz liczba... posiekane trupy kładły się pokotem warstwami pod nogami,
aŜ musieliśmy się wspinać, Ŝeby przejść dalej! W tym karmazynowym piekle byliśmy
dosłownie zalani ich krwią!
Nie wiem, jak się nam udało dostać na schody, ale tam właśnie straciliśmy pierwszego
członka naszej grupy. Jeden z marynarzy na przedzie... potknął się... przewrócił i został
ściągnięty za nogi w dół. Kopał i krzyczał, ześlizgując się po schodach skąpanych w
wampirzej krwi. W końcu wpadł w bezmiar wyjącej hordy tuŜ za naszymi plecami. Razem ze
stewardem byliśmy odwróceni do tyłu i widzieliśmy... dokładnie wszystko.
Do teraz się trzęsę na samo wspomnienie i zawsze będę słyszeć jego krzyki. Marynarz
został porwany przez dziesiątki skrwawionych rąk. Wyglądało to tak, jakby przejechał po nim
czerwono-szary walec. Natychmiast przerzucili go w kierunku burty, podnieśli ponad głowy,
a następnie zanurzyli w tłumie. Wyglądał, jakby wpadł do kadzi z farbą, początkowo
powierzchnia podtrzymywała go... ale po chwili popękała skóra, a na powierzchni ukazały się
kolory. Pobladły został wchłonięty w tłum w całości, po czym ponownie uniesiony... ale teraz
nie był juŜ cały! Jego kawałki, a właściwie kęsy, znikały w przestrzeni juŜ po dwóch, trzech
sekundach. Później na zawsze zniknął nam z oczu, zanurzając się pomiędzy ciała, gdzie został
poŜarty.
We czterech - dwóch z przodu i dwóch z tyłu - toczyliśmy cięŜki bój na schodach.
Nacisk wampirów słabł, w miarę jak zaczynało się przebijać dzienne światło. Nagle, w co
trudno było nam uwierzyć, znaleźliśmy się na pokładzie gdzie promienie cudownego słońca
dosięgały od góry naszych napastników, oślepiając i przypiekając ich. PoniŜej promienie
znikały i dla nas było to dosłownie jedyne światło w tunelu. I wówczas, gdy wyglądało na to,
Ŝe uda nam się wyjść z tych’ opresji bez dalszych strat - cholera jasna, niech to szlag! - to
wtedy straciliśmy młodego stewarda.
W króciutkiej przerwie między atakami hordy odłoŜył na moment siekierę, chcąc
załadować rakietnicę. Ale jego zakrwawiona ręka była śliska i na dodatek trzęsła się z
wysiłku i emocji. Cenne rakiety wypadły mu z ręki oraz z kieszeni. Na dodatek potknął się,
zanim zdąŜył wystrzelić. Ktoś, a raczej coś, co trzymało się tuŜ przy ziemi, złapało jego
siekierę i uderzyło go w kostkę.
Z podciętymi nogami wydał z siebie dziki wrzask i w końcu zdołał wystrzelić z
rakietnicy w dół schodów. Kula ognia leciała zygzakiem, wydając z siebie głośny syk oraz
dym, i odbijała się kilkakrotnie od ścian, zanim wybuchła ognistym obłokiem. Choć krzyki i
ostrzegawcze syknięcia wycofujących się wampirów, znajdujących się poniŜej mnie,
wskazywały na nasz sukces, to jednak kilka rąk złapało stewarda, ciągnąc go na dół za kostki.
Wówczas widziałem go po raz ostami. Zostało na tylko trzech.
Chwilowo droga pode mną była oczyszczona, więc dołączyłem do ludzi z przodu,
gdzie mieliśmy do czynienia jeszcze z trzema lub czterema wampirami. Biorąc pod uwagę
zdumiewającą siłę tych potwornych kreatur, moŜecie sobie wyobrazić, jakie stało przed nami
zadanie. Ale oni zasadniczo wciąŜ myśleli tak jak ludzie, wciąŜ nie zdawali sobie sprawy z
własnych moŜliwości. Ponadto od góry dochodziło do nas światło - prawdziwe światło
odbitego słońca. Tak więc musieli unikać nie tylko naszych zakrwawionych siekier, ale
równieŜ ultrafioletowych promieni, które choć osłabione odbiciem, trwoŜyło ich i oślepiało.
Z kolei my byliśmy juŜ wyczerpani, nawet nasze przeraŜenie nie dodawało juŜ sił. I
właśnie o kilka kroków od głównego pokładu, z widokiem rychłego wybawienia, siły
opuściły potęŜnego inŜyniera. Jednocześnie potwory znajdujące się wyŜej od nas zdały sobie
sprawę z tego, Ŝe ich jedynym wyjściem jest rzucenie się na nas.
Jeden z nich rzucił się na mnie, inny na drugiego marynarza. Udało nam się podnieść
siekiery i trafić z pomocą ich własnego impetu, po czym stoczyli się w dół po schodach. Dwaj
następni byli stosunkowo niewielkimi męŜczyznami, jeden gruby i łysy. Wielki inŜynier
zaklął i zamachnął się na niego, celując w klatkę piersiową, ale jego siekiera osunęła się po
Ŝebrach wampira. I kiedy to coś na niego opadło razem z czwartym stworem, to ich łączna
masa przewróciła inŜyniera, zabierając go w ciemność na dole. Pod nami całe stado, które
tylko czekało na swoją szansę, wyciągnęło ręce i ściągnęło go na dół. Zobaczyłem tylko jego
zaciśnięte zęby i zakrwawioną twarz. Ostatkiem sił zdołał rzucić w moim kierunku rakietnicą.
Wcześniej dał mi pudełko z amunicją. Wiedząc, Ŝe juŜ jest P° nim, załadowałem
rakietę do pistoletu i wystrzeliłem dokładnie w środek schodów. Jednak juŜ nie patrzyłem na
to, co ukaŜe się w świetle racy, poniewaŜ i tak wiedziałem, co zobaczę.
Następnie z ostatnim z moich przyjaciół wdrapaliśmy się na górny pokład i pędząc, a
właściwie powłócząc nogami, przeszliśmy korytarzem, wychodząc na szeroko oświetloną,
nasłonecznioną przestrzeń. Upadliśmy na deski pokładu, ledwo dysząc, powoli dochodząc do
siebie...
Byłem całkowicie zalany krwią! Nagle zdałem sobie sprawę z tego, Ŝe moje ciało i
ubranie ociekało krwią wampirów! Podobnie wyglądał mój przyjaciel. Wspinaliśmy się dalej
po zewnętrznych schodach - choć gdybyśmy byli w pełni sił, to zapewne byśmy pobiegli - na
górny, otwarty pokład, na samym szczycie statku, gdzie bez chwili zwłoki wskoczyliśmy do
basenu.
W wodzie zdarliśmy z siebie ubrania i obmyliśmy trzęsące się ciała. Woda robiła się
natychmiast czerwona, a my przepływaliśmy w miejsca, gdzie jeszcze nie zdąŜyliśmy jej
zabrudzić. To oczyszczanie zdawało się trwać całą wieczność. Kiedy skończyliśmy,
wystawiliśmy ciała do słońca, Ŝeby wyschły.
Niewiarygodne, Ŝe nie miałem Ŝadnych ran, ugryzień czy choćby zadrapań, ale mój
przyjaciel... on nie miał tyle szczęścia! W trakcie walki został ugryziony w bark i w ramię, a z
lekkiej rany na czole wciąŜ ciekła mu krew.
Bardzo się wystraszył, kiedy zobaczył swoje obraŜenia Nawet bardziej niŜ podczas
walki.
- Czy myślisz, Ŝe ja... mogę?
Ale wówczas nie wiedziałem wszystkiego i nie znałem odpowiedzi.
Telefon nie działał. Baterie się wyczerpały, a kąpiel w basenie raczej nie pomogła mu
lepiej działać. Śmieszne, Ŝe po wszystkich kłopotach, jakie przeszliśmy, cenie, jaką
zapłaciliśmy za ten przeklęty przedmiot, zapomniałem, Ŝe mam go w kieszeni! Niewątpliwie
wynikało to z mojego samopoczucia, z paniki i ze strachu o Ŝycie.
Rozebrałem telefon na części i wysuszyłem. Kiedy składałem go z powrotem,
posłałem przyjaciela, Ŝeby przyniósł baterie. Na szczęście mając w ręce rakietnicę, zostało mi
na tyle zdrowego rozsądku, Ŝe zostawiłem ją razem z amunicją na brzegu basenu.
Przynajmniej to nie uległo uszkodzeniu.
O godzinie drugiej trzydzieści ciągle nie było mojego przyjaciela. Ja zaś zasnąłem z
wyczerpania na jakiś czas. Otoczony światłem słońca poczułem się bezpieczny. Pokład
pomimo nocnej rzezi był zadziwiająco czysty, jakby wampiry były nauczone sprzątać po
sobie! Prócz kilku czerwonawych plam pokład wyglądał na świeŜo umyty. MoŜe wampiry
lubią utrzymywać porządek w swoim domu?
Wcześniej w morzu pływała co najmniej setka ciał. Teraz albo zatonęły, albo gdzieś
podryfowały. W wąskiej zatoczce, gdzie fale uderzały o skały, dostrzegłem jakiś ruch. Kiedy
lepiej się temu przyjrzałem, dostrzegłem kraby oraz rybki migotające w ciągłym, szybkim
ruchu. W morzu nic się nie zmarnuje...
Wieczorna Gwiazda była monstrualnym statkiem. Hm. To chyba niezbyt szczęśliwy
dobór słów... powiedzmy, Ŝe była wielka. Poszukiwania drugiego rozbitka nie miały
większego sensu. Mógł być wszędzie, mógł nawet pójść... albo zaginąć? JeŜeli o mnie chodzi,
to nie miałem najmniejszego zamiaru znowu schodzić pod pokład, a juŜ w Ŝadnej mierze w
miejsca nieoświetlone. Ale nie wiedziałem, czy mój przyjaciel zdaje sobie sprawę z
niebezpieczeństwa. Choć wyglądało na to, Ŝe wie, co się dzieje, to być moŜe nie zrozumiał
wszystkiego.
Nagle znowu odczułem panikę, byłem sam! Zupełnie nagi! Moją jedyną nadzieją był
mój telefon, ale nie miał baterii!
Wziąłem się w garść, przynajmniej na tyle, na ile potrafiłem. Na głównym pokładzie
były sklepy z prezentami i pamiątkami. Ale to było trzy poziomy niŜej. Na szczęście centrum
handlowe statku znajdowało się prawie bezpośrednio pod basenami. Ponadto środek
głównego pokładu znajdował się nad poziomem morza i miał okna, którymi wpadało
błogosławione dzienne światło. Poza tym kiedy byliśmy na tym poziomie, to oprócz pary
Wielkich Wampirów nie zauwaŜyłem Ŝadnego z tych przemienionych stworów. Modliłem
się, Ŝeby więcej juŜ nic takiego nie zobaczyć.
Kiedy w końcu zapanowałem nad nerwami i zszedłem do centralnej części głównego
pokładu, zrozumiałem, dlaczego nie tyło tam wampirów. Okna wpuszczały bardzo duŜo
dziennego światła, a większość wystaw i wnętrz sklepów wypełniona była chromami lub
lustrami, które odbijały promienie słońca. Dla moich oczu nie przedstawiało to większego
problemu niŜ jasno oświetlone centrum handlowe, ale dla nich... przypuszczam, Ŝe musieliby
się czuć jak w piekle!
Podszedłem do znajomego mi sklepu, w którym sprzedawano wszelkie akcesoria do
fotografii. Wpadła mi do głowy myśl, Ŝe... Ŝe ten sklep moŜe być zniszczony, ale wszystko
było na swoim miejscu... oprócz półki, na której znajdowały się baterie. Nic na niej nie było...
Szybko sprawdziłem w innych sklepach, ale na próŜno.
Zanim wróciłem na górny, otwarty pokład, wziąłem sobie ze sklepu skarpetki i buty, a
z pralni koszulę i kombinezon. Później zaatakowałem lodówkę w głównej jadalni Gwiazdy i
napełniłem kieszenie Ŝywnością, wciskając jeszcze butelkę doskonałego wina. Od jakiegoś
czasu nie było juŜ prądu, ale jedzenie było jeszcze świeŜe i chłodne.
No i nadal nie widziałem Ŝadnego śladu mojego przyjaciela. Odkryłem, Ŝe zaczynam
się zastanawiać, czy on rzeczywiście jest moim przyjacielem... lub czy jest czyimkolwiek
przyjacielem.
Pomyślałem, Ŝe mógłbym wystrzelić rakietę w powietrze. Szaleństwo! Co by mi
przyszło ze strzelania w pełnym słońcu? Z kolei skorzystanie z rakietnicy w nocy... byłoby
ostatnim czynem w Ŝyciu! Tak czy owak potrzebowałem rakietnicy. Oprócz siekiery była to
moja jedyna broń.
Po posiłku poczułem się ocięŜały i zmęczony. Stwierdziłem, Ŝe drzemka będzie
niezłym pomysłem, bo nie miałem pojęcia, kiedy znowu będę mógł się przespać. Zmierzch
miał zapaść za jakieś trzy, cztery godziny. Spędziłem jeszcze godzinę na szukaniu baterii,
jednak niczego nie znalazłem. Przypuszczałem, Ŝe mógłbym coś takiego znaleźć na mostku...
ale juŜ po kilku sekundach przebywania na mostku musiałem stamtąd wyjść. Więcej czasu nie
byłem w stanie tam spędzić. Teraz wiem, jak musi wyglądać piekło.
Wdrapałem się na komin i otworzyłem właz konserwacyjny. Kiedyś juŜ tutaj byłem,
sprawdzając droŜność przewodów spalinowych przed wypłynięciem w morze. Piekący smród
tłustej ropy przyprawiał o mdłości, ale dało się wytrzymać, kiedy silniki były wyłączone. Nie
moŜna tam było wchodzić, kiedy statek płynął. W kilka sekund człowiek udusiłby się i
usmaŜył. Jednak silniki Gwiazdy juŜ nigdy nie zadziałają. Przynajmniej dopóty, dopóki statek
nie zostanie ściągnięty ze skały. Miejsca było na tyle, Ŝe mogłem się nawet połoŜyć.
Zdrzemnąłem się w cieniu, na kołnierzu komina, a słońce w tym czasie zaczęło
zachodzić.

VI
„Rozrywka”
- Zostawcie to piechocie morskiej
David Chung, który zawsze wykazywał się największą nerwowością w grupie,
skorzystał z chwili przerwy w opowieści Nicka i zwrócił się do Bena:
- Ben, musimy ruszać. Trask spojrzał na zegarek i odpowiedział:
- Mamy jeszcze kilka minut. Niech mówi. Lardis przytaknął ruchem głowy, dodając:
- Zgadzam się. Niech to z siebie wyrzuci. Ponadto jeśli mamy złapać wampira, to
lepiej zrobić to nocą. Ben ma rację: kiedy świeci słońce, to musisz za nimi złazić na dół. Ale
kiedy słońce zajdzie... to one przyjdą do ciebie! - Mrugnął zachęcająco okiem do rozbitka,
dodając: - Nick?
Rusu z kaŜdą chwilą nabierał sił. W obecności tego rodzaju ludzi czuł się bezpiecznie
po raz pierwszy od trzech długich dni i nocy. Rozglądał się po twarzach zgromadzonych osób
i dokładniej przyglądał się kaŜdemu. Sanitariusze zostawili na stole paczkę papierosów i
zapalniczkę. Nick zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął. Spojrzał na Lardisa, krótko i
zdecydowanie kiwnął głową i wznowił opowieść w miejscu, w którym przerwał:
- A więc spałem na osłonie... aŜ zbudził mnie głos szepczący: Hej! Obudź się!
Otworzyłem oczy i zobaczyłem znajomego marynarza. Wszedł po drabince, ponad
poziom osłony komina wystawała z włazu jego głowa i ramiona. LeŜałem jeszcze, a on
patrzył na) mnie. Zrobiło mi się zimno i zacząłem drŜeć, ale po długości; cienia
zorientowałem się, Ŝe słońce juŜ prawie zaszło. Razem z moim byłym przyjacielem
znajdowaliśmy się w cieniu rzucanym przez komin. Sposób, w jaki patrzył na mnie -
intensywnie i bez zmruŜenia powiek - był irytujący.
- Gdzie byłeś? - zadałem pytanie. - Musiałeś się schować, czy coś podobnego?
Zatrzasnąłeś się?
- Chować się? - spojrzał na mnie ze zdziwieniem. - Zatrzasnąłem? - Wzdrygnął się i
jakby oprzytomniał. - Tak, zatrzasnąłem się! Tam, na dole. Ale oni mnie nie widzieli.
Zasnąłem i czekałem, aŜ sobie pójdą. Później nie mogłem cię znaleźć. Ale przypomniałem
sobie, skąd do nas przyszedłeś rano. No i... mam cię.
Kiedy wszedł na osłonę, usiadłem i cofnąłem się, opierając się o komin.
- A co z bateriami? - spytałem. - Znalazłeś jakieś?
- Baterie? - powtórzył moje słowa. Usiadł przede mną, krzyŜując nogi. - A, tak!
Baterie. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął kilka opakowań baterii róŜnych rozmiarów.
Widniały na nich naklejki z cenami oraz metki z nazwą sklepu z akcesoriami fotograficznymi.
Przyjrzałem się bateriom, a później jemu. Wiedział, o czym pomyślałem.
- Rozumiesz - odezwał się. - To kwestia przetrwania. Po tej walce, po tym jak
zostałem ranny i ugryziony, nie jestem pewien czy wszystko ze mną jest... w porządku?
Przemyślałem wszystko i postanowiłem zaczekać.
Ton jego głosu opadał i zwalniał, stając się coraz bardziej monotonny, i przypominał
mowę osób będących pod wpływem silnych leków. Jednak kiedy mówił, stopniowo, coraz
bardziej się do mnie przybliŜał.
Patrzył na mnie i nic nie mówił. Po chwili zagadnąłem go:
- Wcale nie zatrzasnąłeś się na dole, prawda? Po prostu bałeś się o siebie, mam rację?
- Coś w tym rodzaju - odpowiedział. - Sprawdzasz baterie?
Kiedy wyciągałem telefon i odpakowywałem baterie, przybliŜył się do mnie dosyć
raptownie, natarczywie dopytując się:
- Jak wyglądam? Musisz mi powiedzieć! Muszę wiedzieć, czy wyglądam jak... w
porządku? Nie czuję się najlepiej. Właściwie to źle się czuję...
Kiedy wkładałem baterie do telefonu, czułem, Ŝe moje palce są jak z waty. Na
szczęście malutkie światełko w telefonie zapaliło się. Działało!
- Wyglądasz dobrze - odpowiedziałem. Skłamałem, poniewaŜ wyglądał beznadziejnie,
ale nie odwaŜyłem się tego Powiedzieć. Chciałem, Ŝeby był w porządku, ale nie było teraz
sensu mówić mu, Ŝe jest inaczej.
Przechylił głowę na jedną stronę, uśmiechnął się i powie dział:
- Wyglądam dobrze? Naprawdę? Myślisz, Ŝe ze mną wszystko w porządku? - Ale jego
uśmiech mówił, Ŝe mi nie wierzy.
- Tak, naprawdę tak uwaŜam - skłamałem znowu i zacząłem wybierać numer mojej
rodziny w Limassol na Cyprze. Telefon zadzwonił raz, drugi, trzeci... chciało mi się głośno
krzyczeć z frustracji. Po czwartym sygnale ktoś w końcu podniósł słuchawkę. To była moja
matka.
- Tu Nick - zacharczało mi w gardle, po czym odchrząknąłem i zacząłem od nowa. -
Tu Nick, dzwonię z pokładu Wieczornej Gwiazdy. Mamo, słuchaj uwaŜnie. Mamy kłopoty.
PrzekaŜ do firmy, Ŝe statek wpadł na skałę, ale nie wierni gdzie. Powiedz im, Ŝe zostaliśmy
zaatakowani przez...
I tyle tylko zdołałem powiedzieć, poniewaŜ mój „dobry” przyjaciel zbliŜył się
błyskawicznie i wytrącił mi telefon z ręki.’ Kiedy upadł na osłonę komina, walnął w niego
pięścią tak mocno, Ŝe spod ręki wyleciały tylko maleńkie kawałeczki plastiku!
- Dosyć tego - powiedział przeraŜającym, bezbarwnym tonem. - WciąŜ nie wiem, o co
chodzi. Widzę, Ŝe się mnie boisz i być moŜe masz rację. Nie mam jeszcze pewności.
Aleja byłem juŜ pewien. Słońce prawie całkiem juŜ zaszło i w miarę jak robiło się
coraz ciemniej, tak jego oczy zaczynaj ły emanować Ŝółtawą poświatę!
DrŜałem. Zostawiłem koszulę zwiniętą w kłębek i zacząłem zakładać buty.
- Wybierasz się gdzieś? - zapytał. - Myślałem, Ŝe tu... Ŝe tu zaczekamy jeszcze przez
chwilę.
- Na co zaczekamy? - zadałem pytanie. - Za jakieś piętnaście, dwadzieścia minut one
zaczną wychodzić na pokład.! Musimy gdzieś się ukryć.
Wyglądało na to, Ŝe mnie nie słucha. Jego zdziczałe oczy spojrzały na pusty karton po
mleku i łupinki po pomarańczy, resztek mojego ostatniego posiłku.
- Widzę, Ŝe jadłeś - zauwaŜył.
- Jesteś głodny? - spytałem. - Mam jeszcze trochę jedzenia.
- Znalazłem jedzenie na dole - odparł. - Ale zwymiotowałem. Albo było niestrawne,
albo...
Wstałem, trzymając koszulę w rękach, i rozpiąłem górę kombinezonu.
- Robi się chłodno - powiedziałem, zakładając koszulę.
On teŜ wstał, sposób, w jaki patrzył na mnie z oczami skupionymi na szyi...
Wiedziałem, Ŝe juŜ nic nie moŜna dla niego zrobić. A jeśli coś było moŜliwe, to właśnie ja
będę musiał to zrobić.
Sposób, w jaki pochylił się w moją stronę, poinformował mnie o jego intencjach.
Jednak wiedząc, jak jest szybki, nie próbowałem się poruszać. Jak sam zauwaŜył, była to
kwestia przetrwania. W ręce owiniętej jeszcze koszulą trzymałem rakietnicę z palcem na
spuście. Kiedy juŜ sięgał do mnie rękami, o kilka cali przed swoją twarzą zobaczył lufę
rakietnicy. Szczęka opadła mu ze zdumienia, a usta zrobiły wielkie „O”. Wystrzeliłem, nawet
nie celując.
Nabój trafił go w lewe oko i utkwił w oczodole. Połowa flary wystawała mu z czaszki,
wyrzucając gorący gaz i spychając go na skraj osłony komina. Stał na krawędzi, machając
rękami i próbując utrzymać równowagę. Ale po chwili nastąpił wybuch, który ugotował jego
mózg i od środka spopielił mu głowę.
RozłoŜył szeroko ręce, zesztywniał, po czym zgiął się wpół, przechylił do tyłu i
poleciał na dół, roztrzaskując się na pokładzie z basenami dwadzieścia stóp niŜej...
Przez jakiś czas stałem bez ruchu, moŜe przez minutę, i starałem się dojść do siebie.
Ale cienie gęstniały i wiedziałem, Ŝe muszę ruszyć na dół. Nie mogłem zostawić ciała na
dole, bo kaŜdy na pokładzie zobaczyłby zwłoki i zacząłby szukać mordercy.
Zbiegłem po drabince na dół, przeciągnąłem ciało z głową zmienioną nie do poznania
do relingu i wyrzuciłem za burtę. Nie tracąc chwili, wdrapałem się z powrotem na komin,
otworzyłem właz i rozciągnąłem się płasko na osłonie, znajdując miejsce do nocnej
obserwacji pokładu.
Słońce było juŜ tylko lekko czerwoną smugą na horyzoncie, a cienie na pokładzie
miały juŜ barwy nocy. Sekundy wydłuŜały się.
Wiedziałem, gdzie patrzeć: przednie schody. Schody na rufie były poza zasięgiem
mojego wzroku. Mogłem tylko nasłuchiwać odgłosów dochodzących z tamtej strony.
Nasłuchiwałem tak intensywnie, Ŝe cisza pęczniała mi w uszach, szykując się do wybuchu.
Po godzinie zauwaŜyłem ruch. Coś ruszało się w ciemności. Wiele „czegoś”.
Przyćmione, Ŝółte świeczki, które wcale nie były świecami, ale oczami!
Wychodzili schodami na pokład... dwoma grupami. Jedną widziałem, a drugą mogłem
tylko usłyszeć. Wydawali z siebie odgłosy podobne do dźwięku lecącego nietoperza.
Skojarzenie z nietoperzami wydawało się oczywiste. PoniŜej komina, widziałem te
czarniejsze cienie, które rozchodzą się po pokładzie. Morze wampirów, okrutny horror!
Było ich chyba z tysiąc i Bóg jeden wie, ile zostało pod pokładem. Ci, co zbliŜali się
od strony rufy, zachowywali sic bardzo ostroŜnie. Domyślałem się, Ŝe musieli usłyszeć
wystrzał z rakietnicy. LeŜałem bez ruchu, a one węszyły intensywnie, podnosząc do góry
głowy. WciąŜ śmierdziało spaloną flarą. Kilu zatrzymało się pode mną dokładnie w miejscu,
gdzie upadł mój były przyjaciel. Oczywiście były tam jeszcze krew i odchody. Widziałem,
jak poszli śladem, doszli do relingu i patrzyli za burtę. Jak dotąd jeszcze Ŝaden nie spojrzał do
góry. Obawiając się tego, cofnąłem się, skutkiem czego sam nie widziałem, co się dzieje na
dole! Mogłem jednak patrzeć do przodu w kierunku dziobu i obserwować drugą grupę.
Cisza została przerwana, kiedy wampiry od strony bi zaczęły mówić takim samym
monotonnym głosem jak mój; eksprzyjaciel. Najwyraźniej spodziewały się, Ŝe ktoś,
oczywiście człowiek, znajduje się na otwartym pokładzie. Ale najwyraźniej niezbyt się tym
przejmowały. W końcu kto mógłby zagrozić takiej masie?
Na pokładzie uformowały się trzy grupy, jedna bliŜej dzioba, druga w środku i trzecia
w pobliŜu rufy. KaŜda z grup wybrała lub zaakceptowała lidera, a członkowie grup nie
przechodzili do innych. Liderzy zaczynali wydawać rozkazy. Na całe szczęście, poniewaŜ
jeden z takich rozkazów uratował mi Ŝycie.
Zupełnie mnie zmroziło, kiedy usłyszałem stukanie butów zmierzających po drabince
na komin. Ten dźwięk zupełnie mnie sparaliŜował. Jakiś ciekawski skurwysyn wspinał się dc
góry, Ŝeby się rozejrzeć.
Rakietnicę miałem juŜ załadowaną, odwróciłem się na plecy, podniosłem nieco ręce i
celowałem pomiędzy stopami.;
Byłem gotów wysłać drania do piekła w tej samej chwili, w której jego twarz
ukazałaby się ponad poziomem osłony komina, później pozostałby mi juŜ tylko jeden strzał i
mógłbym tylko blefować. Na komin wiodła tylko jedna droga, a na jej końcu czekałby
człowiek ze śmiercionośną bronią. MoŜe po zabiciu drugiego drania zrezygnowaliby. Ale
gdyby wysłali trzeciego.. hm, to juŜ byłby koniec.
Na szczęście do tego nie doszło, bo kiedy buty stukały coraz wyŜej, odezwał się
donośny głos:
- Hej, ty! Chodź na dół, rozerwiemy się troszkę!
BoŜe! Początkowo pomyślałem, Ŝe zauwaŜył mnie na górze i mówi do mnie!
Słodki Jezu! Czy wiecie, co oni nazywali rozrywką?
Rozrywką była garstka ostatnich ocalałych ludzi pojmanych przez wampiry.
Przetrzymali ich, Ŝeby sobie urządzić „rozrywkę”. I chociaŜ byłem oniemiały z przeraŜenia, a
moŜe dlatego, wiedziałem, co to oznacza. Przekręciłem się z powrotem na brzuch i
wychyliłem się, Ŝeby zobaczyć, co się dzieje na dole. Rozbitkowie, głównie dziewczęta i
dzieci, zostały wyciągnięte na pokład. Wszystkie były nagie, szlochały i przytulały się do
siebie. Nie były zdolne zaakceptować czekającego ich losu. Bo nawet ja, a co dopiero one, nie
mogłem uwierzyć, widząc kończący się morderstwem gwałt oraz Ŝądzę krwi zamieniającą się
w kanibalizm!
Są takie obrazy, które nie powinny być widziane, akty, które powinny oślepić
człowieka, kiedy na nie patrzy. Jednym z takich obrazów jest rozrywane ludzkie mięso i
przekazywane sobie z rąk do ust krwawe strzępy...
Ale ja nie oślepłem, choć chciałem tego. W pozostałych dwóch grupach rozgrywały
się podobne sceny. Oni teŜ pojmali jeńców i dokonywali podobnych zbrodni. Na dodatek te
potwory, potwory, które kiedyś były ludźmi, przedłuŜały agonię ofiar. I trwało to bez końca.
Przez cały czas leŜałem, drŜąc i bojąc się oddychać. W końcu przetoczyłem się do
samego komina i zwinąłem w kłębek.
Obudziły mnie ich jęki. Zaczynało świtać, a oni szybko znikali pod pokładem,
ukrywając się w ciemnościach przed pierwszymi, róŜowymi odblaskami wschodzącego
słońca. Udało mi się przetrwać drugą noc.
Ostatnią noc takŜe udało mi się przeŜyć, ale juŜ nie na osłonie komina. Wszedłem do
wnętrza komina i od zmierzchu do świtu wdychałem smród dieslowskich oparów. Udało mi
się zatrzasnąć luk prowadzący na osłonę. I chociaŜ kaŜdy uznałby miejsce, w którym
przebywałem, za szczurzą dziurę, to tylko tam czułem się bezpiecznie. Tylko raz wychyliłem
głowę z komina, a było to o zmroku ubiegłego wieczoru. Usłyszałem nadlatujący śmigłowiec.
Dla załogi śmigłowca Wieczorna Gwiazda musiała wyglądać na opuszczony wrak. Kiedy
jednak wylądowali i zatrzymał się wirnik, to... O BoŜe! Chciałem wyskoczyć z ukrycia,
machać rękami, krzyczeć i ostrzec ich! Ale nie zrobiłem tego. Wiecie dlaczego. Oni byli na
dziobie, a ja na rufie... Ani by mnie nie usłyszeli, ani nie zrozumieli. Jednocześnie
wiedziałem, Ŝe byli tacy, którzy by mnie usłyszeli.
Chcecie wiedzieć, co się stało z ludźmi z tamtego helikoptera? To było, jakby opadła
na nich ciemność, szybka niczym cień chmury przesłaniającej księŜyc. Biedny pilot.
Wyciągnęli go ze środka na pokład, a potem opadli na niego niczym rój os. Załoga zniknęła
tak szybko, jakby nigdy ich nie było. Byłem tak załamany, Ŝe kiedy wróciłem do mojej
dziupli i zatrzasnąłem właz, opanowały mnie myśli samobójcze. Z trudem powstrzymałem się
przed rzuceniem się w dół komina wprost na stalowe wnętrze silnika. Przyrzekłem sobie, Ŝe
juŜ więcej stąd nie wyjdę. Wolałem zdechnąć w tłustych, śmierdzących ciemnościach niŜ dać
się odessać tym draniom.
Opary spalin oszołomiły mnie. Nie wiedziałem nawet, czy zasnąłem. Wymiotowałem,
gdy tylko coś zjadłem. Nawet jak coś wypiłem, to z trudem udawało mi się nie zwymiotować.
Ale nie wychodziłem na zewnątrz, nawet gdy znowu pojawiło się słońce. Całkiem świadomie
postanowiłem umrzeć we wnętrzu komina.
Kiedy usłyszałem kołujące helikoptery, pomyślałem, Ŝe to jakiś sen, zjawa, i przez
chwilę nic nie robiłem. W głowie mi się kręciło i z trudem utrzymywałem się na nogach.
Godzina na podświetlanym cyferblacie zegarka sugerowała, Ŝe jest dzień, a dźwięki
śmigłowców robiły się coraz głośniejsze.
Nagle obudził się we mnie instynkt przetrwania i musiałem się upewnić. Kiedy
wyszedłem na osłonę komina, świeŜe powietrze omal mnie nie powaliło. Po tym całym
gównie, jakie wdychałem, powietrze było dla mnie niczym dobre wino, nadmiar szampana.
A reszta... cóŜ, resztę znacie. Skoro to, co mówicie, jest prawdą i wybieracie się tam z
powrotem, to mogę wam tylko powiedzieć: Bóg z wami.
Rusu zapalił kolejnego papierosa, zaciągnął się głęboko i wypuścił dym nosem.
PołoŜył się na plecach i zamilkł.
- Dzięki, Nick - odezwał się Trask. - Pomogłeś nam, a na pewno pomogłeś sobie.
Lardis pokiwał głową i dodał:
- To będzie ci się jeszcze długo śniło, ale w końcu znajdziesz sposób, Ŝeby się z tym
uporać. Umysł wie, jak zapominać. PrzeŜyłem tysiące zdarzeń, o których nie pozwalam sobie
nawet śnić.
- Jeszcze jedno - rzekł Trask. - Nie mów o tym nikomu. I tak ci nie uwierzą, a jeśli by
uwierzyli, moŜe nam to przeszkodzić w pracy. Zrozumiałeś?
- Trzymam gębę na kłódkę - odparł Rusu. - Pójdę za radą Lardisa i postaram się o tym
zapomnieć.
Ale zaraz po wyjściu Traska i jego ekipy wzruszył ramionami i dodał:
- Ale wątpię, czy mi się to uda...
*
W korytarzu natknęli się na oczekującego ich oficera.
- Sir - zwrócił się do Traska. - Kapitan chce się z panem jak najszybciej zobaczyć na
pokładzie startowym. Mam tam pana zaprowadzić.
- JuŜ późno i pewnie się niepokoi - przytaknął Trask ze zrozumieniem.
Z pokerowym wyrazem twarzy i prawdopodobnie powstrzymując się od uwag, oficer
odrzekł:
- Nie sądzę. Kapitan HMS Invincible jest człowiekiem, który tak łatwo nie poddaje się
zmartwieniom. Wiem, Ŝe co najmniej dwie godziny temu przekazano mu wiadomości z
admiralicji oraz Sił Powietrznych Marynarki. Przydzielono wam eskortę, która juŜ czeka na
pokładzie.
- Nasza eskorta? - Trask uniósł brwi ze zdziwienia, ale oficer nie miał juŜ nic więcej
do powiedzenia.
Piechota morska w liczbie sześciu Ŝołnierzy ubranych w kosmicznie wyglądające
specjalne kombinezony, odporne na promieniowanie, broń chemiczną i biologiczną, z
czołowymi latarkami na hełmach i maskami przeciwgazowymi, uzbrojona była w natowskie,
standardowe karabiny kalibru 7,62 mm z laserowymi celownikami. Trask nie mógł uwierzyć,
kiedy kapitan McKenzie powiedział, Ŝe ci męŜczyźni stanowią jego eskortę.
- Co? - szef Wydziału E z trudem panował nad sobą. - Komandor Argyle chyba wam
opowiedział, co widzieliśmy na mostku Wieczornej Gwiazdy! Czy pan oczekuje, Ŝe zabiorę
tych ludzi ze sobą, choć oni nie mają najmniejszego pojęcia, z czym przyjdzie im walczyć?
Kapitan McKenzie nie był przywykły do tego, Ŝeby ktoś zwracał się do niego w taki
sposób, ale z drugiej strony wiedział, Ŝe Trask zna się na swojej robocie. Słońce niestety
zachodziło i nie było czasu na uprzejme wyjaśnienia.
- Nie - odparł zdecydowanie. - Niczego od pana nie oczekuję, panie Trask. Ale
admiralicja, dowództwo Sił Powietrznych Marynarki, a nawet pański minister oczekują tego
od pana. Ja tylko wykonuję rozkazy. Jeden z Ŝołnierzy jest równieŜ pilotem śmigłowców. Ma
za zadanie sprowadzić opuszczony; śmigłowiec. Pozostała piątka... ma swoje rozkazy.
- Jakie rozkazy? - spytał Trask z nieukrywaną złością.
- Po pierwsze chronić was - bez mrugnięcia odparł prosty jak strzała brodaty i
barczysty kapitan. - A po drugie unieruchomić i zabezpieczyć co najmniej jeden okaz, czyli
zakaŜoną osobę, i wrócić z nią na Invincible, skąd zostanie odesłana do Londynu oraz
właściwych jednostek.
- Jednostek? Chodzi ci o Porton Down?
- To są eksperci zajmujący się takimi przypadkami - potwierdził kapitan.
Trask pokręcił głową.
- Nie mogę uwierzyć, Ŝeby mój minister w taki sposób mi przeszkadzał.
- Przeszkadzał panu? - Teraz zdenerwował się McKenzie. - Dając panu ochronę
piechoty morskiej? Najlepiej wyszkolonych Ŝołnierzy? Pozwolę sobie pana poinformować, Ŝe
tylko dlatego wraca pan na pokład Wieczornej Gwiazdy, Ŝe pański minister wybłagał to u
moich przełoŜonych! Co więcej, jeśli natychmiast nie wsiądzie pan na pokład maszyny, jako
pański gospodarz oraz kapitan okrętu wojennego, mam prawo zmienić ten rozkaz, Ŝeby nie
tracić więcej cennego czasu. Wówczas ci ludzie polecą bez pana!
- Kapitanie - powiedział zdesperowany Trask - naprawdę nie rozumie pan sytuacji.
Infekcja, z którą mamy do czynienia, nie jest czymś, w co kazano panu wierzyć.
- Wiem, co pan chce powiedzieć - skinął głową McKenzie. - Komandor Argyle nas
juŜ poinformował i wiem, co się stało na mostku. Azjatycka zaraza zmutowała się i wirus
zamienia ludzi w morderców. Dwóch moich Ŝołnierzy jest wyposaŜonych w broń ze środkami
usypiającymi. Trafiony strzałką człowiek usypia w ciągu kilku sekund. Będę mógł śledzić ich
działania za pomocą kamery, którą jeden z nich ma zainstalowaną na hełmie. Kamera jest
połączona z ekranami na Invincible. Będę więc z wami w stałym kontakcie i nie pozwolę
wam przeszkodzić w tej misji. MoŜecie słuŜyć radą, ale zostawcie zadanie do wykonania
piechocie. MoŜe być pan pewien, Ŝe Ŝołnierze nie przeszkodzą panu.
Kiedy skończył mówić, „natychmiast odwrócił się na pięcie i pokręcił ręką nad głową.
Na ten znak zaczęły się obracać łopaty wirnika śmigłowca Mark VI Sea King, a Ŝołnierze w
jednej chwili wskoczyli do wnętrza śmigłowca.
Trask spojrzał na boki, zwilŜył usta i odpowiedział:
- To wszystko? Nie posłucha mnie pan?
- To wszystko! - zdecydowanie stwierdził McKenzie. - Na mój następny znak
śmigłowiec odlatuje - z panem lub bez pana. Na pokładzie są dodatkowe kombinezony dla
was. Zalecam je włoŜyć, nawet jeśli nie postawicie nogi na pokładzie Wieczornej Gwiazdy.
- Co? - oburzył się Trask. - Co pan powiedział? Nawet jak nie postawimy nogi na...?
Do jasnej cholery, tylko my wiemy, co się tam dzieje, a pan...
Jake Cutter wziął go pod rękę.
- Panie Trask? Sir? Kapitan ma rację. Mamy szczęście, Ŝe pozwolono nam oglądać
operację od początku do końca. Jestem pewien, Ŝe to wystarczy naszemu... ministrowi.
Naprawdę powinniśmy juŜ wsiadać, dobrze? - Trzymał Traska za ramię Ŝelaznym uchwytem.
Trask popatrzył na Jake’a, a potem spojrzał na telepatkę Liz Merrick. Ta nachylił się
w jego stronę i wyszeptała:
- Popełniłby pan błąd, sądząc, Ŝe McKenzie blefuje. Przed chwilą się nawet
zastanawiał, czy nie kazać pana zaaresztować! Taka chwilowa myśl. Jeśli mamy lecieć, to
musimy juŜ ruszać.
Trask wspiął się na schodki wielkiego śmigłowca i kiedy inni wchodzili juŜ do środka,
odwrócił się i krzyknął:
- Kapitanie McKenzie! Ci ludzie, pańscy Ŝołnierze... nie biorę za nich
odpowiedzialności!
- Oczywiście, Ŝe nie! - odkrzyknął kapitan.
- Proszę o tym pamiętać - rzekł Trask, wchodząc na pokład śmigłowca.
Jeden z siedzących Ŝołnierzy, wskazując na kombinezony, zwrócił się do Traska:
- Sir, Ŝeby załoŜyć ten kombinezon, potrzeba od dziesięciu do piętnastu minut. Do
celu mamy tylko piętnaście minut lotu.
- Do celu? - odrzekł Trask błądzący myślami zupełnie gdzie indziej.
- Tam, gdzie lecimy - dodał Ŝołnierz. śeby rozmawiać musiał zdjąć hełm i maskę
przeciwgazową. śeby łatwiej oddychać, większość męŜczyzn zrobiła tak samo. Trask wciąŜ
jeszcze był oburzony, ale dość szybko zmienił mu się nastrój. W końcu ci ludzie nie byli
winni tego, Ŝe zostali wysłani w tg misję. Po prostu wykonywali rozkazy - choćby były one
całkowicie głupie. Z tego co się dowiedział od kapitana, nie moŜna takŜe było winić ministra.
Minister nie mógł samodzielnie decydować, od kiedy zaangaŜowano w działania marynarkę
wojenną. Co miał im powiedzieć? śe Wydział E ma całkowity priorytet, poniewaŜ będą
walczyć z wampirami?
Jednak dla szóstki Ŝołnierzy wcale nie była to misja wojskowa. Mieli zrobić swoje w
wyjątkowej sytuacji i pomóc władzom cywilnym. Z drugiej strony Trask stwierdził, Ŝe jednak
powinien winić ministra. W końcu dysponował on rządowymi uprawnieniami, moŜliwością
wpływania na admiralicję; i lotnictwo morskie oraz zmuszenia ich do dotrzymania
tajemnicy... jeŜeli miałby dosyć stanowczości. A moŜe w tyra wypadku i tak zbyt wiele osób
zostało wtajemniczonych. Wówczas coś mogło ulec zmianie i to zmianie radykalnej. A od
czasu gdy zostali wysłani na Morze Egejskie.
Tak czy owak zrobił się niezły burdel! Ta szóstka Ŝołnierzy była przekonana, Ŝe wie, z
czym ma do czynienia, i Ŝe będzie to łatwe zadanie. Mają ogłuszyć szczególnego rodzaju
nieuzbrojone zwierzę w ludzkiej skórze i zabrać je do weterynarza na badania... proste.
Ale to wcale nie było proste...
- Słuchajcie - Trask niespodziewanie zwrócił się do Ŝołnierzy - jesteście w
śmiertelnym niebezpieczeństwie! Nie zapoznano was z wszystkimi faktami. Wasi przełoŜeni
nie znają tych faktów. Jeśli postawicie stopę na tym statku bez wszystkich informacji, to...
- Wiemy, co mamy robić, sir - przerwał mu dowódca. - Mamy proste rozkazy.
O Jezu! - pomyślał Trask. - Proste? Tak jak umysły, które je wydały.
Na głos zaś powiedział:
- Posłuchajcie. Mówię wam, Ŝe niektórzy z was mogą nie wrócić z tego statku!
Dowódca oddziału zmruŜył oczy i odparł:
- A ja ci mówię, Ŝe to co robisz, jest sianiem defetyzmu i osłabianiem siły oddziału.
Gdybyś był moim podwładnym, oddałbym cię pod sąd wojenny. Mam obowiązek
zameldować o tym, co powiedziałeś.
- Ale...
- Dziesięć minut do celu. - Dowódca odwrócił się, po czym znowu zwrócił się twarzą
do Traska. - I jeśli nie ubierzecie się w te ubranka, to osobiście przywiąŜę was do tego
helikoptera!
Trask ledwo powstrzymał się od wybuchu.
- Mamy własne „ubranka” - odpowiedział - które nie są tak skomplikowane jak wasze.
- Po czym zwrócił się do swoich ludzi: - Spryskajcie się, załóŜcie zatyczki do nosa i
sprawdźcie broń. Liz, jak wylądujemy, masz być na straŜy. Trzymamy się razem,
utrzymujemy kontakt wzrokowy i nie oddalamy się od Jake’a.
Dwunastu pasaŜerów, Ŝołnierze i ludzie z Wydziału E wstali przypięci linkami do
zaczepów zamocowanych w suficie helikoptera. Zwykła, zapobiegawcza, standardowa
procedura bezpieczeństwa, poniewaŜ poza niewielkimi wibracjami podroŜ przebiegała jak po
maśle. Ludzie Traska bez problemu mogli się przebrać w kombinezony.
Zamiast tego Ian Goodly i David Chung wyjęli niewielkie Pojemniki z aerozolem i
zaczęli opryskiwać swoich kolegów.
Kiedy zapach gazu rozszedł się po maszynie, Ŝołnierze zaczęli krzywić nosy,
przesuwać się i zakładać maski przeciwgazowe.
- Co za syf! - powiedział jeden z nich z niesmakiem.
- Nie - poinformowała go Liz. - To tylko czosnek. Nie potrzebujesz maski.
Przynajmniej na razie.
Kiedy Goodly i Chung skończyli opryski, Trask powiedział:
- Nigdy niczego innego nie stosujemy. To nasze ubiory.
- Co za szkoda - odezwał się jeden z Ŝołnierzy. - Chciałem pomóc panience przebrać
się. To znaczy ubrać się.
- Albo rozebrać! - zaŜartował siedzący obok Ŝołnierz.
- Zamknąć ryje! - rozkazał dowódca.
- W porządku - Liz obdarzyła ich dość kąśliwym uśmiechem. Następnie zwróciła się
do tego, który chciał jej pomóc się ubrać czy rozebrać: - Z wami, chłopaki, czuję się
całkowicie bezpieczna. Ten na przykład udaje jurnego, ale wcale taki nie jest. Jego sprzęt jest
w porządku. Nieźle się buja - tam w dole, tylko Ŝe niestety nic innego nie robi. Gość jednak
przestraszony, Ŝe jego Ŝonę rucha wielki policjant, który jest sąsiadem w Portsmouth, Ŝe juŜ
zupełnie nie daje rady. Ale lubi udawać, Ŝe jest inaczej. - I uśmiechając się słodko do tego
Ŝołnierza, któremu szczęka opadła ze zdziwienia, dodałam. - No to jak tam sprawy prywatne,
panie Private?
MęŜczyzna pochylił się w jej kierunku i odrzekł:
- Prywatne? Co? Prywatny Ŝołnierz? Chciałabyś. W wojsku działamy jak Ŝołnierze,
kotku! - Ale obserwując kolegów którzy wpatrywali się w niego, szybko zauwaŜył, Ŝe choć
poprawił jej pomyłkę, to nie odpowiedział na obelgę! CzyŜby... miała rację?
- Ty suko - zaczął, blednąc i naciągając linkę, aby zbliŜyć się do niej. Ale Jake Cutter,
który siedział na przeciw niego zagrodził mu drogę.
- Później - wycharczał Jake, pokazując zaciśnięte zęby. - Pogadamy o tym później.
We dwójkę, kiedy wrócimy na Invincible.
- Cała przyjemność po mojej stronie! - odrzekł Ŝołnierz.
- Bardzo w to wątpię - odparł Jake. - Raczej po mojej.
- Zamknijcie się - rzucił dowódca. - Pięć minut do celu.
- Kiedy wrócimy na Invincible? - w głowie Jake’a zabrzmiał dobrze znany, pełen
zdumienia i niesmaku głos Korathaf - i ten gość obraził twoją kobietę. Zaakceptował
wyzwanie wciąŜ jest na nogach? Twoja reakcja powinna być natychmiastowa, instynktowna i
ostateczna! Powinien teraz zwijać się na podłodze i dławić się własną krwią! Czasami bardzo
mnie rozczarowujesz, Jake.
- Nie jestem po to, Ŝeby ci dogadzać - odpowiedział Jake. - poza tym nie jesteśmy w
Krainie Gwiazd. Gdybyś był bardziej uwaŜny, to zauwaŜyłbyś, Ŝe i ludzie będą mieć wiele
szczęścia, jeśli w ogóle uda im się wrócić na Invincible.
- Ach! - rzekł Korath. - To mi się podoba. Pozwoliłeś mu Ŝyć, Ŝeby spotkał go los
gorszy od śmierci, na statku pełnym wampirów!
Na litość boską! - westchnął Jake. I nie chcąc dalej brnąć w słowną utarczkę ze swoim
nieŜywym znajomym, dodał:
- Tak, oczywiście masz rację.
Po czym spojrzał na Liz.
- Przepraszam - przekazała mu telepatycznie Liz. - To z nerwów. Nie chciałam ich
denerwować. Zawsze taka jestem, kiedy... kiedy ruszamy na bitwę z Nimi. - Wzruszyła
ramionami i dodała: - Mimo Ŝe to, o czym mu powiedziałam, było prawdą, to wiem, Ŝe
przesadziłam.
- Nie przejmuj się - odpowiedział Jake. - Ja teŜ jestem zdenerwowany. I chyba teŜ
przesadziłem. Przez chwilę naprawdę ucieszyła mnie myśl, Ŝe ten popierdolony Ŝołnierzyk jest
juŜ w drodze do piekła! Najgorsze, Ŝe chyba faktycznie tak będzie.
- A my nie?
Ponownie spojrzał na nią.
- Prawdopodobnie teŜ. Ale my przynajmniej wiemy, co robić. Wiemy co na nas czeka...

VII
Zbieranie okazów
Poczuli, Ŝe śmigłowiec obniŜa pułap lotu i opada, kierując się na Wieczorną Gwiazdę.
Dowódca słuchał informacji przekazywanych przez pilota, po czym potwierdził odbiór.
Załadował broń i zwrócił się do oddziału:
- Zapamiętajcie, panienki: broń mamy na pokaz. Ludzie na pokładzie mogą wydawać
się groźni, ale na pewno pamiętają,; jak działa broń palna. Jesteście tak ubrani, Ŝe
najprawdopodobniej tak ich wystraszycie samym wyglądem, Ŝe nawet nie; zdąŜą zauwaŜyć
waszej broni! MoŜecie oddawać strzały ostrzegawcze, ale tylko w konieczności.
- I tak będzie! - mruknął pod nosem Trask, po czym głośno odezwał się do swoich
ludzi. - Jeśli nie macie broni załadowanej, to zróbcie to teraz.
- To nie będzie konieczne - powiedział dowódca. - MoŜecie odłoŜyć broń.
Powiedziałem, Ŝebyście się ubrali, i nie zrobiliście tego. Dlatego nigdzie nie pójdziecie.
- Nie moŜe pan nas tu zatrzymać ani nam rozkazywać. Nie słuŜymy w wojsku,
jesteśmy cywilami i nie podlegamy pańskiej władzy. Nie ma pan uprawnień do...
- Williams - dowódca przerwał mu w pół słowa.
- Tak jest - odezwał się Ŝołnierz.
- Zabezpieczcie tyły - rozkazał. - Zostań tutaj i pilnuj tego terenu. Masz zapewnić
bezpieczeństwo tym ludziom i pilotowi.
- Tak jest! - potwierdził rozkaz Williams i przeładował broń.
- Starszy sierŜancie - Trask chwycił dowódcę za ramię, starając się za wszelką cenę do
niego dotrzeć. - Te kombinezony są niepotrzebne w tej sytuacji. Na litość boską! One sal jak
bibułka. Będą was tylko spowalniać. Jeśli zaś chodzi o kobiety i męŜczyzn na tamtym statku...
Helikopter właśnie wylądował i odgłos wirujących łopat zmienił wysokość tonu.
- ...na tym statku - kontynuował Trask - to oni nie są: szaleni. Oni nie mają
wścieklizny czy innej powszechnie znanej choroby. Oni nie zaatakują was tak po prostu. Oni
was kurwa poŜrą!
Dowódca machnął ręką, uwalniając się od chwytu Traska, zgromił go spojrzeniem i
wydał rozkaz opuszczenia śmigłowca.
Kiedy drzwi się otworzyły, wysunęła się pneumatyczna pochylnia i Ŝołnierze
wysiedli. Williams został na straŜy, pilnując drzwi i patrząc na Jake’a, Traska i resztę ludzi z
Wydziału E. Jego zwęŜone oczy i wyraz twarzy mówiły wyraźnie: „Tylko czegoś
spróbujcie”.
Śmigłowiec Sea King wylądował na pokładzie widokowym pomiędzy dwoma
basenami pływackimi. Słońce juŜ zaszło, zmrok szybko zapadał, długie cienie na statku robiły
się coraz czarniejsze.
- Panie Beamish - dowódca musiał krzyczeć, poniewaŜ silniki śmigłowca nie zostały
wyłączone. - Porzucony helikopter to pańska sprawa. Jest na głównym pokładzie. Proszę go
zabrać i do widzenia na pokładzie Invincible.
- O Jezu! - zawołał Trask i spróbował się przecisnąć przez drzwi, omijając Williamsa.
- Niech pan mu nie pozwoli...
Ale Williams wcisnął lufę karabinu w brzuch Traska, przerywając mu w pół słowa.
- Uchh! - Trask zgiął się. Kiedy znowu się odezwał, to zaledwie szeptał, nie mogąc
złapać oddechu. - Niech pan mu nie pozwoli iść samemu! - Ale było juŜ za późno, poniewaŜ
Ŝołnierze rozeszli się po pokładzie. Dowódca z jeszcze jednym Ŝołnierzem poszedł w
kierunku prawej burty, a dwóch innych na lewą burtę. Porucznik Beamish nisko pochylony
biegł wzdłuŜ basenu, kierując się na dziób statku.
Jake odpiął linkę, zaklął i chciał złapać Williamsa. Ale ten przycisnął mu lufę do
brzucha, dotknął spustu i rzekł:
- Nie kuś mnie. Nawet o tym nie myśl! - Oczy wyszły mu prawie z orbit, a na twarzy
pojawił się nerwowy tik, widoczny nawet przez szybkę jego ochronnego hełmu. - Jeśli będę
mieć najmniejszy powód, to natychmiast strzelę, choćby dlatego, Ŝe mi wolno, ty pojebańcu!
Liz zajrzała do wnętrza umysłu Williamsa i zauwaŜyła, Ŝe jest on nie tylko
impotentem, ale przede wszystkim tchórzem. Był przeraŜony tak, Ŝe ledwo trzymały mu się
zwieracze. A oparty na spuście palec drŜał jak liść na wietrze!
Zastępca dowódcy, Bently, włączył miniaturową kamerę umieszczoną dokładnie
pomiędzy soczewkami jego noktowizora. Noktowizor na podczerwień wyglądał jak
zwyczajne” okulary zakładane na maskę przeciwgazową osłaniającą usta i nos. Wystarczyło
włączyć przełącznik, Ŝeby widzieć w podczerwieni. Z powodu nieczynnego oświetlenia na
Wieczornej Gwieździe na dolnych pokładach panowały egipskie ciemności, spotęgowane
pogłębiającym się mrokiem. Po zejściu na pokład statku Bently i jego ludzie włączyli takŜe
indywidualne nadajniki, dzięki czemu mogli się komunikować nie tylko między sobą, ale
takŜe z mostkiem kapitańskim na Invincible. Kapitan McKenzie nie tylko mógł wszystko
słyszeć, ale takŜe dzięki kamerze widział to, na co popatrzył dowódca.
- Zejdźcie na dół - powiedział swoim ludziom Bently. Nie traćcie czasu, strzelajcie
przy pierwszym kontakcie i meldujcie. Następnie zabierajcie jego czy ją na górę, do Sea
Kinga. Tylko po to przylecieliśmy. Jasne?
- Tak jest - padła odpowiedź od kaŜdego Ŝołnierzy zaczynających schodzić na dół po
schodach.
Po chwili słychać było tylko stukot butów.
- Włączyć podczerwień - rozkazał Bently. - Poruczniku Beamish, jak tam u was? - W
normalnej sytuacji Beamish byłby przełoŜonym, ale teraz dowodził Bently, a oficer był
traktowany jak zwyczajny Ŝołnierz. Jego zadaniem jako pilota było odzyskać porzucony
helikopter.
- Tak, sierŜancie? - ze słuchawek dobiegł drŜący głos.
- Jakieś problemy? - rzucił w mikrofon Bently. - Meldujcie!
- Wy... wydawało mi się, Ŝe dostrzegłem jakiś ruch przede mną - odezwał się
Beamish. - Jakiś dziwny, płynny ruch, w miejscu gdzie zewnętrzne schody schodzą pod
pokład widokowy. Jest słabe oświetlenie, a pokład jest jeszcze rozgrzany, co przeszkadza w
odbiorze noktowizora i zamazuje obraz. Chyba lepiej będzie widać bez noktowizora.
Wyłączam podczerwień i zbliŜam się do schodów. I...
Bently odczekał chwilę i powtórzył za Beamishem: - I?
- I tam... nie ma nikogo - padła odpowiedź wraz ze stłumionym westchnieniem ulgi.
- Widzi pan śmigłowiec? - Bently takŜe odetchnął, ale udało mu się to zrobić po cichu.
- Tak, widzę. Stoi juŜ w głębokim cieniu, ale... nie widzę tam nikogo.
- Kiedy będziesz przy helikopterze, to kilka ostrzegawczych strzałów powinno
oczyścić drogę.
- Zrozumiałem - odpowiedział porucznik Beamish. Bently popatrzył na swoich ludzi,
w noktowizorze wyglądali jak czerwono-niebieskie duchy.
- Dobra - odezwał się do mikrofonu. - Na tym pokładzie nie ma kabin pasaŜerskich.
Rozdzielamy się i schodzimy na dół. Przygotujcie strzelby ze środkami usypiającymi. Pod
pokładem powinno być kilka tysięcy ludzi... chyba Ŝe wszyscy wyskoczyli za burtę! Więc
znajdźmy kogoś i spadajmy stąd!
W pomieszczeniu dowodzenia na HMS Invincible kapitan McKenzie wraz z dwoma
innymi oficerami śledzili ruchy Bently’ego na duŜym ekranie ściennym i słuchali
dochodzących rozmów. Kapitan McKenzie nie był zaniepokojony. Wysłani Ŝołnierze byli
doskonale wyszkoleni i miał do nich pełne zaufanie. Posiadał takŜe moŜliwość rozmowy z
Bentlym, ale jak dotąd nie było potrzeby nawiązywania komunikacji z jego strony.
Obraz w podczerwieni, przesyłany przez kamerę Bently’ego, pokazywał drewnianą
boazerię ścian w formie łagodnie pulsującego blasku, który stopniowo rozjaśniał się w miarę
schodzenia po schodach i zmniejszania się ilości światła dochodzącego z pokładu.
Kiedy Bently doszedł do pokładu z pasaŜem handlowym, punkty na ekranie przestały
podskakiwać. W głośnikach rozległ się głos Ŝołnierza znajdującego się bliŜej lewej burty:
- Szefie, na schodach przy lewej burcie znaleźliśmy rumowisko. Przejście jest prawie
zawalone drewnianymi szafkami powyrywanymi z kajut. Widzę teŜ jakieś ciała. Tu jest...
bardzo duŜo zwłok. Nie, momencik! Ktoś Ŝyje. To kobieta. Nie wygląda najlepiej, próbuje
wstać i prosi o pomoc. Nie trzeba jej usypiać i tak ledwo Ŝyje.
- Zostań na miejscu! - (głos Bently’ego). - Zaraz do was dołączymy.
- W porządku - nadeszła odpowiedź. Obraz na ekranie zaczął podskakiwać, a miękko
świecące ściany wyglądały jak szybko płynąca rzeka.
Nagle dał się słyszeć głos porucznika Beamisha, a właściwie był to zdławiony,
przeraŜony krzyk:
- Święty BoŜe! O Jezu! Ajjj! Auuu! Auuuaaa! - Po czym zabrzmiały cztery szybkie
strzały i nowy, wcześniej niesłyszany, triumfalny, gardłowy głos mówiący:
- Och, mamy cię, słodki Ŝołnierzyku!
Potem znowu słychać było coraz głośniejsze dyszenie Beamisha dobiegające z
mikrofonu umieszczonego na jego gardle... później jeszcze słychać było jakby krótki, urwany
wdech, po którym powinien nastąpić krzyk... ale rozdzierajacy odgłos został urwany, jeszcze
zanim zdąŜył zabrzmieć...
I zapadła śmiertelna cisza...
- Co to? - zapytał Bently, nie zwracając się do nikogo konkretnego.
śołnierz znajdujący się na prawej burcie zameldował:
- Myślę, Ŝe mamy kobietę. Ale te zwłoki, nie rozumiem tego, te zwłoki emitują ciepło.
Widać to w noktowizorach.
- Co to znaczy, Ŝe myślisz, Ŝe ją macie? - to był Bently. Nagle sprawy nabrały
przyspieszenia i to zbyt wielkiego.
Bently juŜ nie nadąŜał.
- Ona... ona się nas uczepiła - padła odpowiedź. - BoŜe, ona jest strasznie silna! A ci
zmarli, pod tą stertą mebli... oni nie są martwi! Popierdoleńcy ruszają się!
- Zaraz tam będziemy! - krzyknął Bently, a do jego krzyku dołączył odgłos butów
uderzających o drewnianą podłogę.
- Panie Beamish? - nawoływał. - Beamish? Poruczniku Beamish? Gdzie pan jest?...
Gdzie pan jest, do cholery?
Ale Beamish nie odpowiadał...
*
Na twarzy stojącego przy wejściu na pokład Sea Kinga Williamsa widać było
przeraŜenie. Słyszał ostatnie słowa porucznika Beamisha, a takŜe jego krzyki i strzały, które
usłyszałby nawet bez radia.
Ludzie z Wydziału E równieŜ je usłyszeli. Trask odwróci się do lokalizatora Davida
Chunga i zapytał:
- Co o tym sądzisz?
- Co o tym sądzę? - Chung wyglądał na zaskoczonego ostrym tonem Traska. - Oni są
wszędzie, oto, co o tym sądzę! Są dookoła nas i pod nami. Jedyne miejsce, gdzie ich nie ma
znajduje się nad nami... i my teŜ tam powinniśmy być! Są na dolnych pokładach, być moŜe
równieŜ na tym pokładzie, schowani w cieniu. Jest jeszcze dla nich zbyt jasno, Ŝeby się
pokazać, ale z kaŜdą chwilą robi się coraz ciemniej! Czuję, jak się skradają.
- Liz? - rzekł Trask.
- Są jak jeden wielki umysł - odpowiedziała. - Wielki, milczący, ale aŜ gotujący się
umysł. Ogromny, zbiorowy, niesamowity. I wypełnia go tylko jedna myśl: krew! Ben, widzę
czerwień. To czerwień krwi!
- Ian? - tym razem Trask zwrócił się do prekognity. Ian był blady jak ściana. Huśtając
się na boki i naciągając linkę bezpieczeństwa, powiedział:
- Widzę to, co zobaczyli Liz i David: morze krwi. Ale nie naszej. My... my się stąd
wydostaniemy.
- O czym wy kurwa gadacie? - Williams przerzucał wzrok z twarzy na twarz.
Wychylił się za wielkie drzwi helikoptera i patrzył w stronę dziobu Gwiazdy, próbując
zobaczyć, co się stało z Beamishem. Ale jego broń wciąŜ wycelowana była w Jake’a,
zaledwie kilka cali od jego tułowia, i Jake nie odwaŜył się ruszyć.
- Teraz to juŜ za późno, jak widzisz, miałem racją - odezwał się Korath wewnątrz
umysłu Jake’a. - Gdybyś go od razu załatwił, gdybyś go okaleczył albo zabił, to nie
blokowałby ci teraz drogi.
- A ja byłbym mordercą - odpowiedział Jake. - Poza tym łatwo udawać mądrego, kiedy
jest juŜ po wszystkim.
Aleja byłem mądry przed wszystkim - stwierdził Korath.
- Williams - powiedział Trask - musisz nas wypuścić z helikoptera. Słyszałeś strzały i
krzyki, ale nie masz pojęcia, co one oznaczają. One oznaczają, Ŝe Beamish nie Ŝyje. W kaŜdej
chwili moŜe to spotkać twojego dowódcę i przyjaciół. Nie wiedzą z czym mają do czynienia, i
tylko my moŜemy im pomóc.
Goodly złapał go za łokieć i kręcąc głową, powiedział: - Nie, Ben. Kiedy mówiłem, Ŝe
z tego wyjdziemy, dotyczyło to wyłącznie nas, Wydziału E. Nic nie mówiłem ani nikogo
więcej nie widziałem oprócz pilota. Nikogo więcej, nawet tego faceta. - Spojrzał na
Williamsa i w jego oczach widać było Ŝal.
- Jeśli masz rację - powiedział Jake, patrząc najpierw na Prekognitę, a potem na
Williamsa - to moŜemy mu powiedzieć, co tu się dzieje. - Ledwie się powstrzymał, Ŝeby nie i
dodać: „PrzecieŜ i tak nikomu nie powie, prawda?”.
- Co on tam kurwa marudzi? - Williams pocił się i trząsł ze strachu. - Chcecie mnie
nastraszyć? Ja... ja muszę wykonywać rozkazy.
- Do diabła z twoimi rozkazami! - odparł Jake, nie czekając na Traska, który chciał to
samo powiedzieć. - Chcesz wiedzieć, o czym mówimy? Mówimy o wampirach. Na tym;
polega ta „zaraza”. Cała załoga oraz pasaŜerowie zamienili się w wampiry, a twoi koledzy są
juŜ ich mięsem!
Przez chwilę twarz Williamsa wyraŜała zdumienie, po czym jego usta wygięły się w
geście niedowierzania.
- Ty popieprzony... - zaczął. Ale w tej samej chwili ze schodów na prawej burcie
dobiegł odgłos strzałów. Otwarł szeroko oczy i wychylił się za drzwi, Ŝeby zobaczyć, co się;
dzieje. Na chwilę opuścił lufę karabinu i wówczas Jake doi strzegł szansę.
Chwytając za broń, jednocześnie zamachnął się na Ŝołnierza. Uderzył go z całej siły w
twarz, a cios wypchnął Williamsa na zewnątrz. Stary Lidesci spodziewał się tego, ostrym jak
brzytwa ostrzem maczety odciął zabezpieczającą uprząŜ. Williams zaczął machać szeroko
rozpostartymi rękami, krzyknął i puścił broń. Upadł na rampę załadowczą, odbił się i spad na
pokład.
Trask wraz z innymi stłoczyli się w drzwiach, patrząc na Ŝołnierza. Przez chwilę leŜał
nieruchomo w głębokim cieniu śmigłowca, a jego twarz wyraŜała skrajną wściekłość. Dość
szybko powstał.
W długich i coraz ciemniejszych naturalnych cieniach dały się zauwaŜyć cienie
jeszcze ciemniejsze, poruszające się znacznie szybciej. Ukryte pod brzuchem śmigłowca
blade, poŜądli we dłonie sięgnęły po Williamsa!
Nawet nie widział, co go złapało, ale niewątpliwie poczuł silne dłonie zaciskające się
na jego przegubach i przeraŜająca; konieczność, z jaką te ręce zabrały go z pola widzenia.
Williams krzyknął przenikliwie, starając się otrząsnąć. Ale jego krzyk szybko utonął
w ciszy. Cienie oŜyły na całej powierzchni pokładu Wieczornej Gwiazdy!
Znieruchomiałe twarze w drzwiach Sea Kinga natychmiast oŜyły, z chwilą gdy Trask
krzykiem zaczął wydawać rozkazy.
- Na to czekaliśmy! Jednego musimy złowić! Ian i David, pilnujcie drzwi i uwaŜajcie
na pilota. Liz, Jake, Lardis... za mną…
*
Trzy minuty wcześniej na schodach:
Bently wraz ze swoim zastępcą musiał zwolnić, w miejscu gdzie połamane meble
zagradzały przejście na schodach. Kiedy juŜ uporali się z gruzowiskiem i przeszli blisko
prawej ściany, usłyszeli ogłuszający huk serii z broni palnej dobiegający zza zakrętu.
Przyspieszyli, nie zwracając uwagi na fruwające rykoszety. Nagle dotarły do nich
przeraŜające krzyki Ŝołnierzy, a w noktowizorze pojawił się idący w ich stronę wysoki
męŜczyzna, który z trudem utrzymywał równowagę. Na głowie miał karmazynowa plamę, z
której tryskała krew, przypominając ogon komety. Dowódca i jego podwładny rozsunęli się,
opierając się o przeciwległe ściany, a pomiędzy nimi przeszła nienaturalnie wyprostowana
postać, która z trudem stawiała kroki po stopniach schodów.
NiŜszy rangą Ŝołnierz musiał wiedzieć, czym jest to „coś”. W mroku zamkniętej
przestrzeni wyłączył noktowizor, starając się dostrzec szczegóły w dziennym świetle.
- B... BoŜe! - odezwał się po chwili, choć wciąŜ nie był pewien, co naprawdę widzi.
Jednak to „coś”, co wyglądało tak jak przedtem, z łoskotem spadło ze schodów niczym
przewrócony strach na wróble. Tylko Ŝe nie był to strach, ale męŜczyzna w stroju
wieczorowym, któremu odcięto tylną część czaszki!
Ale Ŝołnierz zobaczył znacznie więcej. Na schodach nad nimi, niedaleko za
osamotnionymi Ŝołnierzami, pojawił się tłum milczących, czarnych jak noc postaci. Szczelnie
wypełniali wąskie przejście i praktycznie zajmowali całe schody, przynajmniej do miejsca, do
którego moŜna było sięgnąć wzrokiem!
Bently równieŜ ich zauwaŜył - w noktowizorze byli zmierzającymi się zarysami ciał o
stosunkowo niskiej i niestałej temperaturze. Ciała zdobiła płomienna czerwień ich dzikich,
trójkątnych oczu!
Bently usłyszał prawie równocześnie kolejne serie z broni automatycznej i okrzyki
dobiegające zza rogu wraz z ochrypłym, przeraŜonym szeptem podwładnego.
- Co to jest do diabła? Kim oni są? Czy mam któregoś’ uśpić?
Bently przełączył broń na ogień ciągły i z na wpół otwartymi ustami odparł:
- Uśpić? Wyrzuć synu tę zabawkę i koś popierdoleńców serią!
Zaledwie trzy sekundy później zalały ich dwie Ŝywe fale ciał, jedna napłynęła od góry,
a druga od dołu...
*
Trask razem z Jakiem zeszli po trapie śmigłowca, osłaniając się nawzajem i strzelając
w najciemniejsze miejsca pod helikopterem. W głębokim mroku pod podwoziem maszyny?
ukrywało się całe gniazdo trójkątnych oczu, moŜe z dziesięć par. Oczy zatrzęsły się i cofnęły.
Zabrzmiały okrzyki przeraŜenia, z chwilą gdy dosięgły ich palące kule wystrzelone przez
dwóch męŜczyzn. Jake strzelał nabojami ze stalową osłoną a Trask miał amunicję ze srebrną
powłoką. Wampiry nie były w stanie przetrzymać takiej nawały ognia. Cienie skurczyły się i
wycofały. Te, które przeŜyły, uciekały, starając się znaleźć schronienie pod pokładem.
W tym samym czasie z helikoptera wyszła Liz razem z Lardisem. Idąc powoli,
rozpryskiwali dookoła roztwór czosnku. Po chwili powietrze było przesiąknięte wonią
czosnku i prochu. Po Williamsie nie pozostał Ŝaden ślad. Znikające „cienie”? musiały zabrać
go z sobą.
- Pomiot Vavary! - odezwał się Korath. - Czuć jej esencją. Zobacz, jak łatwo potrafią
znikać, mieszając się z cieniem i ciemnością!
- PrzecieŜ to tylko niewolnicy - zdziwił się Jake, wypowiadając głośno słowa.
- Zaiste, jednak wielu podlega bezpośrednio jej. Vavara ich zwerbowała osobiście.
Słysząc to, Trask pomyślał, Ŝe Jake mówi do niego, więc odpowiedział:
- Wampiry, porucznicy, niewolnicy, gówno mnie obchodzi, kto to jest. Są nieumarli, a
powinni być juŜ martwi!
Powietrzem wstrząsnęła nowa seria z automatu i stłumione krzyki dobiegające od
strony schodów na prawej burcie.’ Jake spojrzał w tamtym kierunku i powiedział:
- Czy nie powinniśmy czegoś zrobić dla tych biedaków?
- Nie - odezwał się Korath. - O wiele za późno. Było ich tam tylko czterech, otoczonych
przez hordą. Nie mieli szans nawet z waszą znakomitą bronią. A ciemność się pogłębia. Nie
jesteście bezpieczni nawet tutaj, na pokładzie.
Jake rozejrzał się i stwierdził, Ŝe Korath ma rację: „cienie” znowu się skradały, a blask
dzikich ślepi rozjaśniał pogłębiający się mrok.
- Słyszałeś, co mówił prekognita - odpowiedział zachrypniętym głosem Trask, w
chwili gdy chaotyczny ogień ustał, a echo wystrzałów zastąpiły gardłowe krzyki, które
szybko i gwałtownie ucichły. - JuŜ po nich, Jake. Nikomu nie pomoŜemy.
- Popatrz! - zawołała Liz.
- Pomocy! - rozbrzmiało błaganie młodej dziewczyny. Szło w ich kierunku od strony
komina. - Czy ktoś mi pomoŜe? Ukryłam się przed nimi! Uciekłam przed... przed gwałtami i
zbrodniami!
Miała najwyŜej osiemnaście lat, piękną figurę i w normalnych okolicznościach byłaby
śliczna. Ale teraz łzy rozmazały jej makijaŜ, a wieczorowa sukienka zwisała na jednym
ramiączku, odsłaniając prawą pierś. Poszarpane i stargane blond włosy opadały jej na twarz i
ramiona, podskakując przy kaŜdym stąpnięciu. Przy lewej kostce o sprzączkę butów zaczepiły
się majtki, które ciągnęła za sobą.
Jej widok zatrzymał w miejscu Traska i jego ludzi.
- Jezu Chryste! - Liz usłyszała westchnienie Traska. - Dzięki Bogu, Ŝe nie mam córki,
bo pewnie byłaby do niej podobna.
Dla Liz była to całkiem nowa sytuacja. Jeszcze czegoś takiego nie widziała.
Automatycznie zeszła z rampy helikoptera ruszyła do kobiety, która mogła być drugą
uratowaną osobą. Z kolei Jake był dokładnie w takiej samej sytuacji w Australii i ani przez
chwilę nie dał się nabrać. Idąc razem z Liz, zbliŜał się do dziewczyny, która teraz wyciągnęła
do nich ręce.
Ale nawet w tej sytuacji niełatwo było wykonać swoje zadanie: wycelować broń i
pociągnąć za spust. Było to na tyle trudne, Ŝe początkowo nie był w stanie tego zrobić. A
moŜe °na naprawdę przeŜyła?
- Biedactwo! - zwróciła się do niej Liz, przyspieszając kroku.
- Liz! - zawołał Jake ostrzegawczo. Nie było to jednak potrzebne, poniewaŜ Liz
dobrze wiedziała, co robi. Kiedy wyj dawało się, Ŝe dziewczyna juŜ wpadnie w objęcia Liz (a
w tym czasie skradające się cienie zbliŜały się coraz bardziej w gęstniejącym mroku późnego
wieczoru), ta wyciągnęła rękę i zamiast przytulić „biedactwo”, spryskała jej twarz olejem z
czosnku.
Efekt był natychmiastowy i dramatyczny.
Przed oblaniem olejem dziewczyna słaniała się na nogach, ramiona zwisały jej
bezwładnie, a oczy były zasłonięte zmatowiałymi włosami. Ale chwilę później wyglądała,
jakby Jake nacisnął spust broni! Podskoczyła i wyprostowała się jak struna. Podrzuciła głową
i włosy odsłoniły twarz. Jeszcze przed chwilą zapłakane, pomazane tuszem oczy otwarły się
szeroko ze strachu i z zaskoczenia, pokazując prawdziwy kolor: Ŝółty jak gotująca się siarka.
- Musiałam zamknąć swój umysł - powiedziała Liz - bo tak bardzo była otoczona
myślami czerwonymi i pełnymi zła jak dno piekła. Ale i tak aŜ do teraz nie byłam całkiem
pewna.
Jake, prawie nie celując, podniósł broń i nacisnął spust. Strzelając serią, jego broń
wydała wojenny okrzyk, rozrywając na strzępy serce dziewczyny. Siła uderzenia prawie
podniosła ją do góry i pchnęła do tyłu. Zanim zdąŜyła upaść na pokład, Lardis Lidesci ciął
wcześniej uniesioną maczetą.
- Biedactwo! - powiedział w chwili, gdy jego broń zatoczyła łuk, wydając świszczący
odgłos.
Liz oraz Jake - nawet Jake - odwrócili wzrok. To praw da, Ŝe zastrzelił tę dziewczynę,
było to instynktowne, konieczne, a nawet miłosierne. Ale to, co musiał zrobić Lardis, było juŜ
wyrachowaną rzezią.
- To wszystko! Zwijamy się stąd! Wracać do śmigłowca! - Rozkazał Trask i wszyscy
agenci Wydziału E dobrze wiedzieli, dlaczego padł tak zdecydowany rozkaz.
Cienie juŜ się nie ukrywały, ale powstały i otwarcie ruszyły naprzód. Schodziły po
schodach i wynurzały się spod pokładu, nadchodziły po obu burtach, od tyłu i od przodu
statku! ZbliŜały się w jednej masie, przypominając powódź, a ich Ŝółte wampirze oczka
oświetlały zapadnięte twarze i rozjaśniały noc.
Jake przyjął postawę kosiarza i dosłownie ciął po wampirach seriami jak kosą po
kładących się kłosach zbóŜ. Liz, Trask oraz Lardis równieŜ nie próŜnowali i opróŜniali
magazynki z posrebrzanych kul. Wszyscy cofali się do Sea Kinga, którego śmigła obracały
się coraz szybciej.
Kiedy weszli na pokład, David Chung natychmiast zatrzasnął i zablokował drzwi.
Horda zaczęła walić w nie pięściami. Goodly dał znak pilotowi, Ŝe czas ruszać. Pilota nie
trzeba było ponaglać, napatrzył się juŜ wystarczająco. Odczepił rampę, dodał mocy i zaczął
podnosić maszynę. Sea King zakołysał się. Trask przełączył interkom i zapytał:
- Wszystko w porządku?
- Nie - odpowiedział pilot. - Ci szaleńcy przyczepili się do podwozia! A ci przed nami
próbują uszkodzić wirnik!
Jake przeszedł na przód maszyny i otworzył okno obok pilota. Zrozumiał, o co chodzi
pilotowi: wśród wampirów tłoczących się obok basenów pływackich wielu było uzbrojonych
w nogi od krzeseł oraz inne kawałki połamanych mebli. Rzucali nimi w stronę łopat wirnika.
- Opuść przód maszyny - zwrócił się Jake do pilota. - Jeśli chcą dotrzeć do twojego
wiatraka, to pozwól im go dotknąć!
- Ale... ale to są ludzie! - krzyknął pilot.
- Nie - zaprzeczył Jake. - To byli ludzie. Teraz ich los jest gorszy od śmierci. Zrób, jak
ci mówię, bo zginiemy.
Pilot nabrał pełnego przekonania, kiedy drewniane krzesło trafiło w wirnik i rozprysło
się na tysiące kawałków. Wówczas postąpił zgodnie z radą Jake’a. Ruszając wielkim
helikopterem, opuścił dziób maszyny. Wówczas śmigła zaczęły przypominać wielką piłę
tarczową. Jake wyraźnie widział mięsną mielonkę pokrywającą pokład statku.
Kiedy krew i wnętrzności zaczęły wirować wkoło kawałkowane wirnikiem maszyny,
okna kabiny pilota pokryły się czerwienią, Ŝółcią i czarną barwą. Nawet przez hałas silnika
przedzierały się krzyki szatkowanych wampirów. Maszyna zaczęła powoli i niepewnie unosić
się do góry. Wieczorna Gwiazda pozostała w dole i nieco z tyłu.
- Co teraz? - dał się słyszeć zalękniony głos Traska.
- Bóg raczy wiedzieć - odpowiedział pilot - myślę, Ŝe całe stado tego dziadostwa
przyczepiło się nam do podwozia!
- Tak - odparł Trask. - Oni są w tym dobrzy. Ale jest na to rada. Nabierz wysokości,
aŜ nie znajdziesz się w świetle słońca.
Nabierali wysokości, aŜ nie ujrzeli słońca wiszącego nisko nad horyzontem.
Oczyszczające promienie dosięgły kadłuba maszyny. Złote ogniki odbiły się od szyb, jednak
co najwaŜniejsze, promienie słońca dosięgły takŜe przyczepionych do podwozia stworów.
Liz „słyszała” ich myśli. Słyszała krzyki i westchnienia, kiedy jeden po drugim - być
moŜe z wdzięcznością - puszczali uchwyt i spadali w dół. Z tej wysokości uderzenie o wodę
jest porównywalne z uderzeniem o beton. Nikt z nich nie przeŜył.
Tak czy owak nie nasłuchiwał zbyt długo...
Wewnątrz Sea Kinga Lardis Lidesci zawinął głowę dziewczyny w jeden z
kombinezonów przygotowanych dla ludzi z Wydziału E. W tym samym czasie poprosił
pilota, Ŝeby go połączył z Invincible.
Dobiegający ze słuchawek głos kapitana McKenziego był bardzo przygnębiony.
- Widziałem, co się stało na dolnym pokładzie - powiedział. - Winien jestem panu
przeprosiny. A jeŜeli chodzi o tych biedaków, moich Ŝołnierzy, to tylko Bóg wie, co im
jestem; winien. Niech pan powie, panie Trask, co było tą tajemnicą, o której pan nie mówił?
- Próbowałem panu powiedzieć - odpowiedział Trask, - i powiedziałem o tym pańskim
Ŝołnierzom. Ale oni... oni mieli swoje rozkazy.
- Ja teŜ miałem - odrzekł McKenzie. - Dlaczego admiralicja mi o tym nie powiedziała?
Zaraza to zaraza, ale to było czymś zupełnie innym.
- To prawda - powiedział Trask. - Nikt pana nie będzie winił. JeŜeli polecą jakieś
głowy, to raczej na górze. Mamy teŜ; okaz, choć wiem, Ŝe to wcale nie jest pocieszenie.
- To stało się kosztem Ŝycia moich chłopaków - stwierdził cicho kapitan.
- Ale prawdopodobnie uratowało milion innych istnień - zauwaŜył Trask.
- Naprawdę?
- To coś mogło wszystkich nas wykończyć - powiedział Trask. - I to wszędzie. WciąŜ
jest to moŜliwe, dopóki ten statek nie znajdzie się na dnie.
- Niech pilot trzyma maszynę z dala od linii strzału, a dowódca artylerii wszystkim się
zajmie.
- To dobrze - stwierdził Trask. - Niech czeka na nas ekipa ubrana w kombinezony i
maski przeciwgazowe. Trzeba będzie umyć śmigłowiec po wylądowaniu. Potrzebny będzie
teŜ dostęp do komór dekontaminacyjnych dla całej naszej szóstki i pilota. I... duŜa, szczelna
torba plastikowa. śeby schować okaz.
- Zrozumiałem - odpowiedział kapitan.
Chwilę później Trask wraz ze swymi ludźmi stłoczyli się przy oknach Sea Kinga...
Nie zajęło to nawet minuty.
Rakiety typu cruise nadleciały nisko, pomrukując nad morzem o barwie koloru wina.
Szybkie i śmiercionośne w półmroku nadchodzącej nocy niosły w swych wnętrzach śmierć,
która jednak w najmniejszym stopniu nie była tak straszna jak cel, do którego zmierzały.
Na kilka sekund przed uderzeniem w statek na wysokości sześciu stóp ponad linią
zanurzenia Wieczornej Gwiazdy Trask przypomniał sobie, co powiedział Goodly o
„nadlatujących rakietach woda-woda, które wybuchają, unoszącym się do góry dziobie i
szybkim osuwaniu się statku w morskie głębiny”.
Jak zwykle prekognita miał rację. Było dokładnie tak, jak to przewidział. PotęŜne
eksplozje rozerwały kadłub statku, przechyliły go na rufę i uniosły dziób w powietrze. Dwie
ogniste kule wyrzuciły w górę deszcz poskręcanego Ŝelastwa, poŜar natychmiast
rozprzestrzenił się po wszystkich pokładach, w końcu we wstrząsach tony metalu, które
kiedyś były chlubą armatora, osunęły się i wyruszyły w krótką podróŜ na dno morza.
Na wysepce pozostało trochę szczątków i dogasający ogień. Natomiast na powierzchni
morza płonęło rozlane paliwo. Być moŜe pośród ognia pływały ludzkie postacie, które z
pewnością nie przetrwają świtu.

VIII
Pierwsze ostrzeŜenie
Po krótkiej utarczce z greckimi władzami minister wysłał prywatny odrzutowiec,
który wylądował w bazie lotniczej Kavala w Grecji. Kiedy krótko po północy z jednego ze
śmigłowców HMS Invincible wysiadł Trask wraz z resztą agentów, samolot stał na pasie
startowym i rozgrzewał silniki. W samolocie czekało dwóch pracowników brytyjskiej
ambasady oraz dwóch specjalistów z Porton Down. Dyplomaci mieli zapewnić nietykalność
bagaŜu i ludzi, gdyby zaszły jakieś komplikacje ze strony obsługi lotniska, natomiast ludzie z
Porton Down przybyli, aby odebrać „okaz”.
Mr Teale był niskim, łysym mikrobiologiem w średnim wieku, który najwyraźniej
miał kłopoty z utrzymaniem nerwów na wodzy. Mr Kline był młodym, pryszczatym
asystentem. Kiedy na pokładzie odrzutowca stary Lidesci pokazał im głowę dziewczyny
zapakowaną w przeźroczystą torbę i stalowy pojemnik, Teale o mało nie dostał zawału. Kiedy
szli do; samolotu, zasypał Traska i jego ludzi gradem pytań, z których Ŝadne nie doczekało się
odpowiedzi. Ale teraz:
- Na litość boską! - zaprotestował. - Powiadomiono mnie, Ŝe dostarczycie Ŝywy okaz!
- Masz na myśli Ŝywego człowieka? - beznamiętnie odparł Trask. Najwidoczniej w
Porton Down nie wiedzieli jeszcze wszystkiego, a przy najmniej nie powiedziano tego
ludziom, którzy przylecieli samolotem. Teale oraz jego asystent najwyraźniej byli
przeświadczeni, Ŝe mają do czynienia z mutacją chińskiego wirusa.
- Tak, chorą osobę - odpowiedział Teale - uśpioną lub w śpiączce. Zabraliśmy na
pokład respirator oraz kombinezony ochronne, które właściwie zamykają szczelnie całe ciało.
Chcieliśmy natychmiast zbadać ten... ten okaz.
Trask nie miał ochoty na kłótnię.
- Jak pan widzi - powiedział - nie mogła przyjść o własnych siłach. A poniewaŜ
posiadała zarówno zamiar, jak i moŜliwość zainfekowania nie tylko ludzi z mojego oddziału,
ale równieŜ załogę HMS Invincible, a nawet wszystkich ludzi na tej planecie, to
stwierdziliśmy, Ŝe musi wystarczyć sama głowa. - I zanim Teale zdąŜył otworzyć usta, dodał:
- Słuchaj pan. Zarówno ja, jak i moi ludzie jesteśmy trochę zmęczeni. Jestem pewien, Ŝe wie
pan jak to jest, ostatnia doba nie naleŜała do najłatwiejszych. Powiedziano nam, Ŝe mamy
przywieźć zakaŜoną krew, ciało i trochę tkanki pobrane z mózgu, najlepiej Ŝywe. Tutaj jest
zainfekowana krew oraz ciało. JeŜeli chodzi o mózg, to zabraliśmy całą głowę.
- śywą? - Teale zmarszczył groźnie brwi, siadając razem z Kline’em w tylnej części
odrzutowca. Wyciągnął zakrwawioną od środka plastikową torbę z pojemnika. - Okaz miał
być Ŝywy, panie Trask!
Trask juŜ nie był w stanie wytrzymać, ale zanim zdąŜył wybuchnąć, uprzedził go stary
Lidesci.
- śywy? - warknął, biorąc torbę od Teale’a i machając mu nią przed nosem. - UwaŜa
pan, Ŝe jest martwy? Gdybym ciachnął swoją maczetą i rozwalił tę torebkę, i gdyby trochę
krwi dostało się do pana oczu, ust, nosa lub innego z otworów ciała, to po trzech dniach na
pewno zmieniłby pan swoją opinię. A przy okazji: to juŜ naleŜy do pana. Tylko proszę
obchodzić się z tym ostroŜnie, dobrze? - Opuścił torbę do wnętrza pojemnika i usiadł na
siedzeniu twarzą do ekipy z Porton Down.
- Gdybym był na pana miejscu - odezwał się Trask - to upewniłbym się, Ŝe pokrywa
jest szczelnie i mocno zamknięta. I przez całą drogę do Porton Down miałbym to na oku. Mój
przyjaciel juŜ panu wyjaśnił, Ŝe od teraz „okaz” naleŜy do pana. Proszę mi wierzyć, Ŝe bardzo
jesteśmy zadowoleni, Ŝe się go pozbyliśmy.
Nie wypowiadając ani słowa więcej, pociągnął Lidesciego za sobą na przód
odrzutowca, gdzie reszta ludzi w Wydziału E zdąŜyła juŜ zasnąć. Od tej pory nie rozmawiali
więcej z mikrobiologami...
*
Na lotnisku Gatwick Teale, Kline - i okaz - pośpiesznie Przesiedli się do śmigłowca
policyjnego, do Traska zaś podszedł minister i zaprosił go do helikoptera Ministerstwa
Obrony. O 2:45, w mokrą listopadową noc, stanowiło to nie lada przywilej i kiedy juŜ ruszyli
w drogę, Trask nie omieszkał zapytać:
- Komu zawdzięczam tę przyjemność? Minister wyglądał na zdziwionego.
- Co, to? Nie będzie Ŝadnych krzyków? Przekleństw? Awantur? Pytań w rodzaju „co
znowu nawyrabiałem”? Nie chcesz wiedzieć, co tutaj się działo, kiedy byczyliście się nad
Morzem Śródziemnym?
- Byczyliśmy się? - Trask zaczynał być poirytowany.
- śartowałem! - szybko poinformował minister. - Choć sam nie wiem, skąd u mnie
dowcip o tej porze dnia i w tych okolicznościach!
Trask zauwaŜył wyraz cięŜkiego zmęczenia na twarzy ministra, bladość i zapadnięte
oczy.
- A więc nie tylko ja miałem kłopoty - stwierdził. - I tak jestem zbyt zmęczony, Ŝeby
się awanturować. O co chodzi? - rzucił krótko.
Minister miał ponad sześćdziesiąt lat i ciemne, rzadkie włosy zaczesane do tyłu i
przylizane zgodnie z modą, która przeminęła jakieś czterdzieści lat temu. Jak zwykle miał na
nogach skórzane czarne buty, ciemnoniebieski garnitur, jasnoniebieski krawat i staromodną
kamizelkę. Jego okrągła twarz wydłuŜyła się z biegiem lat, na czole pełno było zmarszczek
nadających jej wyraz powaŜnego zmartwienia. Jasnoniebieskie, przenikliwe oczy, które Trask
na zawsze zapamiętał, były przymglone, a kąciki ust, podobnie jak ramiona, opadły mu na
dół.
- Na pewno się zastanawiałeś, co tutaj się dzieje - zaczął.
- O co chodzi z tym Porton Down, ze zmieniającymi siej i sprzecznymi rozkazami.
Być moŜe sądziłeś, Ŝe spisałem cię na straty.
- Tak, brałem to pod uwagę - przyznał Trask. - Ale doszedłem teŜ do pewnego
wniosku.
- Wniosku?
- śe być moŜe ktoś nam powinien pomóc - wyjaśnił Trask.
- śe jeśli w przeszłości jakoś sobie radziliśmy, to prawdopodobnie te czasy juŜ
minęły. śe być moŜe - przepraszam za wyraŜenie - potrzebujemy dopływu świeŜej krwi.
Kogoś lub czegoś, co wpadnie na nowe pomysły, spojrzy na sprawy, z nowej perspektywy.
Zamiast próbować zabijać choróbsko u jego źródła być moŜe lepiej będzie je leczyć. I jeśli
tak właśnie miałoby być, to Porton Down jest dobrym wyborem. Oni zawsze umieli
dochować tajemnicy i na wielu polach osiągnęli zdumiewające rezultaty. Skoro poradzili
sobie z AIDS oraz z mutacją dymienicy morowej, to dlaczego nie mieliby znaleźć lekarstwa
równieŜ i na to?...
- Bardzo rozumnie - zauwaŜył minister. - Powinienem ci powiedzieć, Ŝe zawsze byłem
bardzo zadowolony z twojej pracy, Ben. Być moŜe nie wyglądało na to, ale...
- ...ale mieliśmy osiągnięcia - wszedł mu w słowo Trask, który zauwaŜył, Ŝe minister
mówi do niego po imieniu, co niezmiernie rzadko mu się zdarzało i tylko w wyjątkowych
sytuacjach.
- Tak, to prawda. Osobiście byłbym zadowolony, gdybyś wszystkim się dalej sam
zajmował, ale... ale pojawiło się coś nowego i to coś moŜe mieć zbyt wielkie rozmiary, Ŝebym
się tym samodzielnie zajmował. Będę po prostu jednym z graczy w druŜynie. Pół godziny
temu spotkałem się juŜ z szefami SłuŜby Zdrowia, wywiadu, Obrony Cywilnej, armii,
marynarki, sił powietrznych, policji, wymień, co jeszcze chcesz. PoniewaŜ za jakieś
piętnaście minut znajdziemy się w Centrali Wydziału E, gdzie cię tylko podrzucę i polecę
dalej, przejdźmy od razu do rzeczy.
- Zamieniam się w słuch - powiedział skupiony Trask. Jednocześnie zauwaŜył, Ŝe
ciarki przeszły mu po plecach. Wiedział (lub wiedział to jego talent), Ŝe usłyszy bardzo złe
wiadomości.
- Oczywiście wciąŜ jesteś naszym najwaŜniejszym człowiekiem - ciągnął dalej
minister. - Człowiekiem, który wie wszystko na ten temat i który w tej materii wszystko juŜ
robił. Jesteś kimś, kto ma nieporównywalne z nikim doświadczenie. Chodzi równieŜ o twoich
ludzi. Ale od teraz będzie zaangaŜowanych o wiele więcej ludzi. Oczywiście wszystko
będziemy trzymać w tajemnicy, ale prędzej czy później, prawdopodobnie wcześniej, ludzie
zaczną domagać się odpowiedzi. Jak zwykle będziemy kłamać. Jednak po pewnym czasie i
tak się wszystko wyda. Jeśli mamy do czynienia z tym, co mam na myśli.
Trask zaczynał odczuwać frustrację.
- Świetnie - starał się panować nad głosem - tylko nie mam najmniejszego pojęcia, o
czym będziemy kłamać! O co ci chodzi? MoŜe przejdziesz do rzeczy?
- Chciałem ci naświetlić sytuację - powiedział minister. Pokazać, Ŝe nie siedzieliśmy z
załoŜonymi rękami, kiedy to się stało. Od chwili gdy stwierdzono pierwsze przypadki...
- Przypadki? - O to chodziło, pomyślał Trask i powtórzył: - Przypadki? Coś się
zdarzyło podczas naszej nieobecności? W ciągu dwudziestu czterech godzin? Przypadki
czego?
- Jeszcze przed waszym wylotem - odpowiedział minister. - Kilka jakieś trzy dni temu,
około dwunastu tuŜ przed waszym wylotem i z dziesięć, o których nas powiadomiono” gdy
byliście na Morzu Śródziemnym. Początkowo nie wiązaliśmy tego z... to znaczy ja nie
łączyłem tego z twoją działką, z tym, co mówiłeś mi o tym czymś pod Londynem...
Prawda zawarta w informacjach przekazywanych przez ministra uderzyła Traska jak
młotek w czoło! To „coś” pod Londynem mogło oznaczać wyłącznie Szwarta i zniszczenie
jego ogrodu ze śmiercionośnymi grzybami w podziemnej rzymskiej świątyni zakopanej
głęboko pod miastem. Zanim jednak zdąŜył cokolwiek powiedzieć...
- Oczywiście daliśmy temu odpowiednią nazwę - podjął wątek minister. - Nazwę
wskazały objawy choroby. Zasugerowaliśmy równieŜ przyczynę choroby. Skorzystaliśmy z
przypadku, który miał miejsce w Stanach Zjednoczonych, w Nowym Jorku pod koniec
dwudziestego wieku.
Trask, któremu twarz zdąŜyła juŜ poszarzeć, pokiwał głową
- Chyba pamiętam. Gorące lato i deszcze przyczyniły się do wyklucia populacji tak
zwanych zabójczych komarów, które wylatywały z podziemi miasta. Przenosiły robaka, który
atakował mózg i wielu nowojorczyków zmarło z tego powodu. Ten sam problem pojawił się
równieŜ w Londynie ostatniego lata.
- Tak - przyznał minister. - Zrzuciliśmy winę na komara. Nazwaliśmy to odmianą
śpiączki encephalitis lethargica. Ale to teŜ jest kłamstwo, a przynajmniej tak sądzimy.
Jednocześnie wolelibyśmy, Ŝeby to się okazało prawdą. Chwilowo nie jesteśmy pewni, co to
jest. Myślę jednak, Ŝe moŜemy się temu lepiej przyjrzeć.
Przez głowę Traska przebiegały dziesiątki myśli. Myślał głównie o Millie Cleary oraz
o Jake’u, o jego raporcie złoŜonym po akcji uratowania Millie. Kiedy przypomniał sobie
opowieść Jake’a, a zwłaszcza sam koniec, poczuł, jak jego ciało sztywnieje, a krew mrozi mu
się w Ŝyłach.
- ZdąŜyłem w ostatniej chwili - (mówił Jake). - Szwart otworzył szyb wiodący na
powierzchnię ziemi, coś w rodza- I1 naturalnego komina, którym wywiewa stęchłe, piekielne
powietrze podziemi. Jego koszmarna hodowla grzybów właśnie miała wypuszczać zarodniki.
Czarne kopułki grzybów ulegały spłaszczeniu i otwierały się. Czerwone zarodniki zaczynały
fruwać w powietrzu. Kiedy na to patrzyłem, czerwone zarodniki płynęły w powietrzu w
stronę Szwarta. Jednak nie było ani chwili czasu, Ŝeby się temu lepiej przyjrzeć, po tym jak
pomieszczenie wypełnił metan, a ja wrzuciłem do środka granat...
Minister spojrzał na Traska i spytał:
- O czym myślisz?
- O raporcie Jake’a - cicho, jakby sam do siebie, odpowiedział Trask.
- Ja teŜ czytałem ten raport - minister pokiwał głową. - Kiedy usłyszałem o tych
przypadkach, i to na dodatek we wczorajszych gazetach, i kiedy sprawdziłem miejsca w
których wystąpiły zachorowania, a było to w pobliŜu stacji metra, wówczas dostrzegłem
związek. Musiałem działać, nie mogłem siedzieć i czekać na was. Spoczywa na mnie zbyt
wielka odpowiedzialność. Epidemie się zdarzają, nawet zarazy, ale zaraza wampirów? Nie
miałem innego wyjścia jak słuŜyć radą i szukać porady. Od tej chwili jestem nieustannie w
ruchu.
- Jak wyglądają objawy? - spytał Trask z głową pełną obrazów Millie potykającej siew
ciemnościach podziemi i wdychającej czerwone, wampirze zarodniki. - Jak to oddziałuje na...
na ofiary? - BoŜe, oby to było coś innego!
- Śpią - minister wzruszył ramionami. - Nie mogą wstać z łóŜka lub robią to z wielkim
trudem. Są spowolnieni, zmęczeni, senni. Chorobliwa senność, Ben. Tak to wygląda.
- Jak długo to trwa? I co później się dzieje?
- To dopiero zobaczymy. Być moŜe wyjdą z tego stanu, lub nastąpi zmiana... w coś
innego. Na razie odizolowaliśmy ich.
- Kto się nimi zajmuje? Czy pielęgniarki są w bezpośrednim kontakcie z chorymi?
- Och, Ben. Znajdują się na zamkniętych oddziałach! - Ŝachnął się minister. - Nie
jestem lekarzem, ale dano mi do zrozumienia, Ŝe stosuje się gumowe rękawiczki, maski na
twarze oraz... oraz izolację.
- Mam nadzieję! - mruknął Trask, przygryzając górną wargę. - Czy to wszystko? Nie
ma więcej objawów? MoŜe niepotrzebnie dmuchamy na gorące?
- Gorące? - powtórzył za nim minister, zastanawiając się, co jeszcze mógłby
powiedzieć. - Ach tak! Ale jestem głupi! MoŜe to przez to, Ŝe sam bym się chętnie przespał! -
Wyglądało na to, jakby podkrąŜone oczy zapadły się jeszcze głębiej, po czym pokiwał głową
i powiedział:
- Tak, są inne symptomy. Po pierwsze, nie są miłośnikami dziennego światła.
- A po drugie?
- Po drugie, odstawili jedzenie...
Trask polizał wargi. W ustach zaschło mu całkowicie.
- Ale lekarze na pewno ich badali. Do jakich doszli wniosków?
- Grypa - odpowiedział minister. - Chorobliwa senność, ogólne osłabienie.
- A później, kiedy juŜ im powiedziałeś? Czy powiedziałeś, czego mają szukać?
- Czy coś im powiedziałem? - Minister odchylił się na siedzeniu. - Ben, sam mi
powiedz, jak duŜe są te zarodniki? Gzy atakują płuca? A moŜe inne organy? Czy atak na ciało
nosiciela zaczyna się od krwi, czy od mózgu, a moŜe równocześnie kilka organów? Jak mamy
wykryć metamorficzny organizm, który jednoczy się z ludzkimi tkankami i krwią? Nie mamy
Ŝadnych odpowiedzi, a ty chcesz, Ŝebym ci powiedział, czego mamy szukać?
- No to nad czym oni pracują? - Trask ponownie oblizał usta. - W jaki sposób pracują?
Metodą prób i błędów? Mam nadzieję, Ŝe nie! Praca nad tym cholerstwem w zwyczajnymi
laboratorium jest karygodnym niebezpieczeństwem.
- Zwyczajnym? Nie w Porton Down. Oni są najlepsi na świecie.
- Ale to kurwa nie jest z tego świata! - powiedział Trask. Minister wyprostował się i
odrzekł:
- Uznam twoje ostatnie zdanie za niewaŜne, za wypowiedź pod wpływem
nadmiernego stresu.
Trask nie zwrócił na to uwagi i powtórzył:
- Pytam cię jeszcze raz: nad czym pracują naukowcy w Porton Down, pomijając okaz,
który im przywieźliśmy.
- Mają cały okaz - odpowiedział minister. - Oczywiście martwy. Starego menela, który
spędził swoje ostatnie miesiące błąkając się po stacjach metra z jedną torbą i butelką alkoholu
metylowego.
- No tak! - przyznał Trask - przecieŜ prosili o Ŝywy okaz.
- śeby dokonać porównań, jak sądzę - wyjaśnił szybko minister.
- Martwy, mówisz. - Trask wyglądał na zaniepokojonego. - Jak umarł?
- Znaleziono go na stacji, kiedy spał. Nie moŜna go było obudzić, więc zabrano go do
szpitala. Zmarł po kilku godzinach.
- Kiedy to miało miejsce? - tym razem Trask był juŜ powaŜnie zaniepokojony.
- Był jednym z pierwszych - rzekł minister. - Znając jego styl Ŝycia, sekcja nie była
potrzebna. Zaczęto rozpytywać się o krewnych, a ja mniej więcej w tym czasie ujawniłem
tajemnicę. Wówczas Porton Down poprosiło o jego ciało.
- A więc jest juŜ martwy od jakiegoś czasu... jak długo? MoŜe ze trzy dni? - Trask
bardzo wyraźnie zaakcentował słowo „martwy”.
- Coś koło tego - padła odpowiedź.
- To moŜe pogadaj jeszcze z ludźmi z Porton Down - ponurym głosem doradził Trask.
- Jeśli jeszcze go nie rozcięli, to powinni bardzo uwaŜnie przyjrzeć się jego ciału! A jeśli juŜ
zrobili mu sekcję, to moŜe... moŜe lepiej powinni zacząć przyglądać się samym sobie...
- Nie przesadzaj, Ben - rzekł minister. - Wiem, jak to źle wygląda. Wezwaliśmy do
tych przypadków najlepszych specjalistów. I jak juŜ mówiłem, pracują w pełnym
zabezpieczeniu, z rękawicami, maskami i tak dalej.
- Co wcale im nie pomoŜe, jeśli ten starszy gentleman obudzi się i zacznie gryźć ludzi!
- Rozumiem - zgodził się z Benem minister. - Porozmawiam o tym z ludźmi z Porton
Down, jeszcze zanim pojadę do swoich obowiązków.
- Dobra. A czego oczekujesz ode mnie i od moich ludzi?
- No cóŜ, miałem więcej czasu do ciebie, Ŝeby się zastanowić nad wszystkim, i mam
kilka pomysłów.
- Na przykład?
- Nasz przyjaciel Cygan z wampirzego świata - powiedział minister. - Z tego co wiem,
potrafi dobrze wyczuwać te kreatury, mam rację?
- Lardis Lidesci nie jest po prostu „naszym przyjacielem Cyganem” - odparł Trask. -
W swoim świecie jest wodzem plemienia, którego w swoim czasie Wampyry bardzo się bały.
A jeśli chodzi o wyczuwanie wampirów, to nikt nie moŜe mieć całkowitej pewności, choć są
testy, które moŜna zastosować. Z drugiej strony patrząc, ludzie w Porton Down raczej nie
wierzą w czary. Z tym Ŝe to wcale nie są czary, ale inny rodzaj testów chemicznych. Jeśli
zatem chcieliby testu w rodzaju papierka lakmusowego, to powinni spróbować srebra i
czosnku.
- Tak - przytaknął minister i zaraz po tym klepnął się ze złości w kolano. - Do cholery,
dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem! Przez tyle lat byłem ministrem odpowiedzialnym
za twoje działania i wciąŜ traktuję twoją pracę jak coś nierealnego. Trudno sobie to wszystko
wyobrazić. Oczywiście, Ŝeś powiem im o tym. Ponadto mamy twoich lokalizatorów.
- Smog mentalny? - spytał Trask. - To moŜe być trudniejsze i nie daje pewności. Jeśli
ci ludzie zostali zainfekowani wampiryzmem, to trzeba będzie trochę poczekać. David Chung
mógłby zlokalizować grupkę takich istot znajdującą się w jednym miejscu, trudno mi teraz
powiedzieć. Na pewno musimy spróbować. I co potem? Przypuśćmy, Ŝe odkryliśmy
wampirzą zarazę wśród tych ludzi. Mogę ci powiedzieć, jakie zdanie miałby na ten temat
stary Lidesci!
- Tak, wiem - odparł cicho minister. - To moŜe być równieŜ i nasze zdanie, jeśli
mikrobiolodzy nie wymyślą czegoś dostatecznie szybko. - Przerwał na chwilę, po czym
kontynuował: - JeŜeli chodzi o ciebie i twoich ludzi, tylko tego od was oczekujemy. Kiedy
tylko trochę odpoczniecie, a moŜe jeszcze szybciej, musicie ruszyć do zadań, które najlepiej
pól traficie wykonywać. Tutaj będziemy próbowali sobie poradzić, ale waszym celem jest
zająć się tymi, którzy są sprawcami całego zagroŜenia. To wy jesteście naszymi mścicielami i
pomimo zagroŜenia, na jakie się wystawiacie, w jakiś sposób zazdroszczę wam.
Trask spojrzał przez okno. Zaczynali obniŜać lot, kierując się ku centrum Londynu.
Miasto, niczym rozległa, jasna pajęczyna, jaśniała siecią elektrycznych świateł rozciągającą
się we wszystkich kierunkach. Wraz z ruchem i zbliŜaniem się helikoptera do ziemi światła
wydawały się rosnąć.
- Tam Ŝyją miliony ludzi - powiedział Trask po cichu. - Jak garstka ludzi moŜe brać
odpowiedzialność za tak duŜą liczbę istnień?
- Nie jest to łatwe, prawda? - stwierdził minister. - Teraz juŜ wiesz, jak się czułem
przez ponad trzydzieści lat...
*
Telepaci Millie Cleary oraz Paul Garvey wyszli na dach budynku, Ŝeby przywitać
Traska i ministra. Śmigło helikoptera zmieniło kierunek deszczu, który pod wpływem
podmuchu zaczął padać poziomo, obmywając Millie. Wiatr poszarpał jej parasol i odwrócił
go na lewą stronę, przykleił jej koszulę do ciała, a spódnicę do nóg, co tylko podkreśliło jej
zgrabną sylwetkę pojawiającą się w regularnie rozbłyskujących nocnych światłach
pozycyjnych maszyny. Deszcz najwyraźniej nie przeszkadzał Millie.
Trask wraz z ministrem wysiedli z helikoptera, skulili się, starając się schronić przed
deszczem oraz wiatrem, i szybko podbiegli do schodów prowadzących na najwyŜsze piętro
zajmowane przez Wydział E. Po drodze Trask złapał Millie za rękę, a Paul Garvey wziął
ministra pod rękę, prowadząc go do wyjścia. Pilot pozostał na swoim miejscu i jedynie
zwolnił do minimum obroty silnika.
W drodze na dół Millie zatrzymała się, zmuszając Traska do tego samego. Objęła go i
pocałowała.
- Zwolnij - powiedziała chwilkę później. - Minister i tak dał nam robotę, którą
wykonujemy, na ile to moŜliwe, bez ciebie. Ale nawet jak juŜ tu jesteś, to i tak niewiele
więcej moŜemy zrobić, przynajmniej dziś w nocy. Tak więc bardzo, bardzo cię proszę,
przestań tak pędzić, przynajmniej do czasu, aŜ ci nie powiem, Ŝe... Ŝe bardzo dobrze, Ŝe juŜ
jesteś z powrotem.
Trask wiedział, Ŝe to co powiedziała, było bardzo oszczędnym stwierdzeniem. O wiele
więcej mówił mu sposób, w jaki się do niego przytulała, i wcale nie potrzebował do tego
korzystać ze swego talentu.
Millie. Kiedyś była dla niego jak młodsza siostra, zawsze miał dla niej czas.
Pracowała w Wydziale, jeszcze przed zatrudnieniem Zek, ale zawsze pozostawała w roli
młodszej siostry. I z powodu Zek oraz pracy nigdy nie powiedziała Traskowi, jakie Ŝywi do
niego uczucia. Stało się to dopiero niedawno.
Millie miała ponad czterdzieści pięć lat, ale wyglądała pięć lat młodziej. Blondynka z
włosami opadającymi na ramiona i otaczającymi okrągłą twarz. Niebieskie oczy z blond
brwiami, nos mały i prosty, bardzo białe zęby. Miała 165 cm wzrostu, zaokrąglona, ale
szczupła w talii, co pozwalało Traskowi czuć się przy niej duŜym i silnym. On zawsze bardzo
ją lubił, to akurat nie było trudne, ale teraz wiedział, Ŝe ją kocha... co wpędzało go w lekkie
poczucie winy.
Jego Ŝona Zek zginęła prawie trzy lata temu, jednak stanowiła dla niego tak wiele, Ŝe
czasem sądził, Ŝe to ona była jego Ŝyciem. Często nie odczuwał jej odejścia, tak jakby wciąŜ
gdzieś była, moŜe nawet obserwowała. Trask pod Ŝadnym pozorem nie chciał, Ŝeby Millie
była kimś, kto miałby wypełnić pustkę. Był to rodzaj lojalności, „prawda” o miłości do Zek,
miłości, która nie umiera, która jednak ustąpiła miejsca dla jeszcze jednej...
Na momencik odsunął Millie od siebie, po czym powiedział:
- Mamy jeszcze trochę pracy, ty i ja. Reszta ekipy jedzie samochodem z Gatwick. Na
ulicach nie ma teraz ruchu, więc będą pewnie nie dalej jak za godzinę. Chciałbym w tym
czasie przydzielić zadania. Od jutra rana będziemy pracować jak nigdy wcześniej.
Kiedy Trask ocierał krople deszczu z powiek i pod drzwiami wystawiał twarz do
kamery skanującej wzór siatkówki, dało się słyszeć westchnięcie ulgi ministra. Najwidoczniej
słyszał, co Trask mówił do Millie. Kiedy dołączyli wraz z Paulem Garveyem do pierwszej
pary, odezwał się:
- Ona ma rację, panie Trask. To zawsze jest wspaniałe uczucie, kiedy pan wraca ze
swoimi ludźmi. I chociaŜ sprawy są skomplikowane jak nigdy dotąd, dobrze jest słyszeć
pański entuzjazm - czy to właściwe słowo? - i niesłabnącą chęć działania.
Trask zauwaŜył, Ŝe w obecności podwładnych głos ministra nabrał oficjalnego
brzmienia. Uśmiechając się do siebie odpowiedział:
- Dziękuję, panie ministrze. - A kiedy drzwi rozsunęły się z sykiem i weszli do
korytarza Centrali, zwrócił się do Garveya:
- Sprawdź, czy pan minister nie będzie mieć problemu w posługiwaniu się naszymi
szyfrowanymi telefonami. Później trzeba będzie odprowadzić naszego gościa z powrotem na
dach, dobrze?
Kiedy Garvey i minister ruszyli do pomieszczenia oficera dyŜurnego, a Millie i Trask
poszli w przeciwną stronę do biura znajdującego się na drugim końcu korytarza, minister
zatrzymał się na chwilę i zawołał:
- Panie Trask, przypomniało mi się jeszcze jedno. Ma pan gościa i to dość waŜnego.
Normalnie zatroszczylibyśmy się o niego i zapewnili hotel, ale on upierał się, Ŝeby zostać z
panem! Przepraszam, Ŝe prócz tego wszystkiego, co juŜ pan ma na głowie, dokładam jeszcze
niespodziewanego gościa, ale w tej sytuacji... - tu minister wzruszył nieporadnie ramionami.
Trask stał częściowo zwrócony do ministra i juŜ miał spytać: „A któŜ to, do chole...”,
ale Millie „wiedziała”, co ma na myśli, i uprzedziła go:
- Jest w twoim biurze - powiedziała. - Wygląda na bardzo sympatycznego.
Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę środki, jakie musiał stosować, Ŝeby tak długo
utrzymać się przy władzy.
Trask od razu rozpoznał „prawdę w jej stwierdzeniu. Jego gościem mógł być tylko:
- Premier Gustaw Turczin! - powiedział na głos dokładnie w chwili, gdy Millie
otwierała drzwi, a męŜczyzna, o którym była mowa, podszedł, Ŝeby się przywitać.
Mijały lata, a Turczin zdawał się nieporuszoną skałą. Mocno zbudowany, z
kwadratową twarzą, krótką szyją, czarnymi włosami, krzaczastymi brwiami, ciemnymi,
świdrującymi oczami, spłaszczonym nosem i z chłodnym wyrazem ust wyglądał jak buldog w
ludzkiej skórze. Jednak były to pozostałości tego co kiedyś, poniewaŜ premier Rosji zmagał
się od lat ze zbyt wielką liczbą problemów w skomplikowanej postkomunistycznej
rzeczywistości swojej postkomunistycznej ojczyzny. Niektóre z tych problemów miały skalę
międzynarodową, sprawiając, Ŝe ci dwaj męŜczyźni mieli okazję zapoznać się oraz
współpracować ze sobą.
Wzajemne zrozumienie oraz wzajemny szacunek nie zmienił się w ciągu minionych
lat, jednak fizyczny wygląd Turczina uległ wyraźnej zmianie. Był znacznie szczuplejszy,
oczy nie miały juŜ tak przenikliwego wyrazu, a włosy zostały przyprószone siwizną. Kiedy
Trask rozmawiał ostatnio z Turczinem w Australii, zaledwie kilka tygodni temu, nawet jego
głos zmienił się i utracił sporo z wcześniejszej autorytarności. Jego intelekt pozostał na tym
samym poziomie (wciąŜ zabójczym, jak wkrótce zauwaŜył Trask), ale juŜ nie był tak samo
dynamiczny. Siedem lat na szczycie władzy w bankrutującym kraju, balansującym na
krawędzi anarchii, musiało na nim odcisnąć swe piętno. Kiedy sprawy źle się układały, co
było dosyć nagminne, sfrustrowani obywatele o wszystko obwiniali swojego premiera, nie
wspominając o wciąŜ wpływowych przedstawicielach potęŜnej niegdyś armii.
Bardzo mocną pomoc dla Turczina nieśli ludzie tworzący resztkę tego, co kiedyś
nazywało się „Opozycją”. W ten sposób Trask nazwał radziecką, a później rosyjską
organizację będącą odpowiednikiem brytyjskiego Wydziału E. Epserzy z Opozycji pochodzili
jeszcze z pierwszego naboru, który był dzieckiem Leonida BreŜniewa pod koniec lat
siedemdziesiątych. Początkowo odnosili duŜe sukcesy, ale później nastąpiła seria poraŜek, z
których największą zgotował im Harry Keogh. Po starciu z Harrym organizacja znalazła się w
rozsypce. Turczin, będący wizjonerem, jako jedyny z waŜnych polityków zaopiekował się
resztkami Opozycji, za co jej członkowie udzielali mu wsparcia. Ale nawet Opozycja nie była
w stanie skutecznie pomóc Turczinowi w poradzeniu sobie z obecnym problemem.
W skrócie chodziło o to, Ŝe rosyjski generał Michaił Suworow, który wkrótce miał
przejść na emeryturę, dowiedział się, Ŝe równoległy świat Krainy Gwiazd jest wielką kopalnią
złota,; w porównaniu z którą Klondike byłoby nic nie wartym workiem zamarzniętych
odpadków. Ponadto odkrył, Ŝe w górach Uralu pod ruinami Perchorska znajduje się „Brama”
do równoległego: świata, będąca efektem nieudanej próby nuklearnej. Dzięki tej Bramie
moŜna było dotrzeć do nieznanego świata, zapanować nad nim i czerpać korzyści z jego
bogactw naturalnych.
Po osuszeniu zalanego kompleksu generał był zdolny wraz z grupą Ŝołnierzy przejść
przez Bramę i dotrzeć do Krainy Gwiazd - Nagrodą za tę wyprawę w nieznane miały być
ogromne bogactwa, a szczególnie dostęp do ogromnych zasobów złota. Jednak Michaił
Suworow nigdy nie wrócił z Krainy Gwiazd, poniewaŜ dopadł go lord Malinari, który wyssał
z niego nie tylko Ŝycie, ale wszelką wiedzę, jaką generał posiadał o Ziemi i o przejściu przez
Bramę.
Jednak Suworow, udając się do równoległego świata, zabezpieczył się, informując
niektórych ze swoich wysokich rangą kolegów wojskowych, Ŝe szykuje coś wielkiego, coś, co
moŜe zmienić nawet bieg historii i przywrócić wielkość Rosji oraz jej międzynarodową rolę
supermocarstwa. Przekazał równieŜ, Ŝe gdyby nie było go zbyt długo, to mają zwrócić się z
pytaniem o jego los do premiera.
Właśnie ostatnio zaczęli się dopytywać i Turczin najwyraźniej miał juŜ ich dosyć...
- Ben - rzekł Turczin, wyciągając rękę na powitanie i mocno ściskając Traska. - Jak
widzisz, przyjechałem!
- I nie mogłeś tego zrobić w gorszej chwili - odpowiedział Trask, rozglądając się po
swoim gabinecie. - Widzę, Ŝe zostawiono cię tu sam na sam z moimi tajemnicami.
Turczin uniósł krzaczaste brwi i podąŜył za spojrzeniem Traska, które padło na wielki
ekran ścienny, dokumenty, komputer, interkom oraz na drobiazgi znajdujące się na biurku.
- O nie! - powiedział. - Pan Garvey wszystko wyłączył, a poza tym nie byłem sam. A
w ogóle to jak moŜesz myśleć o mnie w ten sposób? CzyŜby nawet wśród szpiegów tej klasy
zniknęły resztki honoru?
- Jesteś starym lisem, Gustawie - uśmiechnął się Trask i gestem pokazał, Ŝeby usiadł.
- Zbyt starym - odpowiedział Turczin. - Na dodatek zostałem zapędzony do nory.
Kiedy pan Garvey wyłączył twoje zabawki, to przy okazji wyłączył równieŜ ogrzewanie. Od
dłuŜszego czasu było mi zimno. Jeszcze zanim tu przyjechałem. Na szczęście ta urocza
niewiasta pomogła mi się troszkę ogrzać.
- Starałam się zadbać o pana premiera - rzekła Millie, wskazując na szklankę z whisky
oraz na opróŜnioną do połowy butelkę wild turkey stojącą w rogu wielkiego biurka.
- Tak - powiedział Trask. - Ogrzałaś go jednym z moich najlepszych trunków! Nic nie
szkodzi, częstuj się - dodał, dostrzegając wiszący na wieszaku podbity futrem mokry płaszcz
Turczina.
- No taka juŜ jestem - podsumowała Millie, na swój stosunkowo nowy i bardzo
niepokojący sposób. To po trosze wpływ telepatii, dzięki której mogła czytać w jego myślach.
Wcześniej kontrolowała się... a przynajmniej Trask tak uwaŜał. Przypomniał sobie, jakie
myśli nawiedzają go w związku z tylną częścią jej ciała (te apetyczne elementy, które tak
pięknie kołyszą się, gdy Millie chodzi), a takŜe wyraz jej niezbyt skromnego spojrzenia,
którym go obdarzała, w chwili gdy pojawiają się te myśli...
Kiedy szła w kierunku drzwi, zobaczył wyraźny rumieniec na jej twarzy. Udało jej się
ukryć zmieszanie, mówiąc:
- Lepiej pójdę się przebrać. Cała jestem mokra. Myślę teŜ, Ŝe na pewno chcielibyście
porozmawiać na osobności. JeŜeli o mnie chodzi, to sądzę, Ŝe wszystko moŜe poczekać do
rana, a ty, Ben, mógłbyś się trochę zdrzemnąć. Pan Turczin równieŜ wygląda na bardzo
zmęczonego. Przyjechał do nas zaledwie kilka minut przed waszym przybyciem i z tego co
wiem, była to dość, hm, okręŜna droga.
- To tak oczywiste? - spytał Trask. - Telepatia?
- Nie, ta druga rzecz.
- Tak, tak, i to bardzo! - zauwaŜył premier.
- No dobra - odezwał się z niezadowoleniem Trask. Przejdźmy do tego, co nie jest tak
oczywiste. Co się dzieje, Gustawie? Co konkretnie cię do nas sprowadza? Tylko nie mów mi,
Ŝe masz jakieś kłopoty, boja sam mam ich juŜ zbyt wiele...
IX
Handel Turczina
- Śpiący... czy nieumarli?
- Najpierw podłączmy się do sieci - powiedział Trask, podszedł do drzwi i krzyknął do
Garveya, Ŝeby włączył urządzenia w jego biurze. Następnie zamknął drzwi, usiadł za
biurkiem na przeciwko Turczina i powiedział: - Teraz moŜemy pogadać.
Kiedy włączył się nadmuch ciepłego powietrza i róŜne światełka zaczęły zapalać się
na biurku i w urządzeniach komunikacyjnych, Trask wyjął z szafki szklankę, stuknął nią o
szklaneczkę premiera (przy czym zastanowił się, czy nadal jest on premierem) i nalał sobie
podwójną whisky.
- No to słucham cię - powiedział na koniec.
- Mam nadzieję, Ŝe nie jestem nagrywany? - zaniepokoił się Turczin.
- Tutaj nagrywamy prawie wszystko - odparł Trask, naciskając przełącznik na małej
konsoli. - Ale teraz wyłączyłem podsłuch.
- To dobrze! - rzekł Turczin. - Mam jeszcze pytanie. Czy gdyby sprawy przybrały zły
obrót, jesteś w stanie zagwarantować mi schronienie?
- Azyl polityczny? - Trask uniósł brwi. - Nie powinno być z tym problemu. Twoje
stwierdzenie: „gdyby sprawy przybrały zły obrót”, mówi mi, Ŝe nie zamierzasz tu zbyt długo
zostać. Masz jakieś plany. Zanim do tego przejdziemy... moŜesz mi powiedzieć, kto wie, Ŝe
tutaj jesteś?
- Twój minister - Turczin odparł bez zwłoki. - Oraz ty i twoi ludzie. Oficjalnie jestem
w ParyŜu na konferencji o ekologicznej ochronie Ziemi. Zaczyna się jutro, a moje
przemówienie jest planowane na pojutrze. To oznacza, Ŝe mam jakieś trzydzieści sześć
godzin czasu i dopiero wówczas ludzie zaczną się zastanawiać, co się ze mną dzieje.
- A jak ci się udało uciec przed twoimi... esperami? - W Australii Trask miał drobne
kłopoty, chcąc porozmawiać z Turczinem na osobności, więc zaaranŜowanie zniknięcia
premiera na tak długi czas mogło stanowić powaŜny problem.
- Po tym małym zamieszaniu, jakie stworzyłeś w Australii - wyjaśnił Trask - kiedy
agenci KGB zgubili mnie, skorzystałem z okazji, oskarŜyłem ich o niekompetencję i
wyrzuciłem ich z posady. WciąŜ mam trochę władzy - a właściwie powinienem powiedzieć -
miałem. Moja nowa ochrona składa się z ludzi wybranych przeze mnie.
- Opozycja?
Turczin wzruszył ramionami.
- Nazwijmy ich rozwijającymi się talentami. Jutro wieczorem powiadomią o moim
zniknięciu i poproszą o azyl polityczny we Francji.
- A więc... twoi przeciwnicy będą potrzebować trochę czasu, Ŝeby w tym wszystkim
się zorientować i dowiedzieć się, gdzie jesteś.
- To część planu.
- Ty naprawdę jesteś przebiegłym lisem. Nie będę pytać, jak tu się dostałeś, wystarczy
mi, co powiedziała Millie, Ŝe była to okręŜna droga.
- Oraz męcząca i bardzo nudna! - dodał Turczin. - Jeśli zostawiłem po sobie
jakiekolwiek ślady, to niełatwo będzie nimi podąŜać. Pewnie i tak w końcu mnie namierzą,
ale zajmie im to co najmniej kilka dni.
- A wtedy będą chcieli się dowiedzieć, dlaczego cię ukrywamy - powiedział Trask. -
Dlaczego i przed czym cię chronimy? Lub, co gorsza, będą chcieli wiedzieć, dlaczego cię
porwaliśmy. Tak więc proponując ci azyl polityczny, naraŜamy się na powaŜny,
międzynarodowy konflikt.
- Będziecie kryci - szybko wyjaśnił Turczin. - Jeśli nasze plany nie wypalą, to sam
przyznam się do zdrady przed kamerami telewizji. MoŜe być na przykład BBC. Z drugiej
strojny, jeśli nam się powiedzie...
- ...Nami - przerwał mu Trask. - Nasze plany??
- Sam na pewno nie dałbym rady tutaj dotrzeć. - Turczin uniósł ręce do góry. -
Wygląda na to, Ŝe masz krótką pamięć. Czy będąc w Australii, nie dałeś mi do zrozumienia,
Ŝe udzielisz mi pomocy? JeŜeli o mnie chodzi, to teŜ starałem ci siej pomagać i nawet
straciłem człowieka, którego zabił ten szmugler, syscylijska hiena Castellano! Obiecałem ci
równieŜ, Ŝe dowiem się wszystkiego o bieŜącej sytuacji w Perchorsku, zrobiłem to. Mówiąc
krótko, w pełni wykonałem swoją część urnowy. Gdybyś faktycznie widział, ile zrobiłem, to
stwierdziłbyś, Ŝe spełniłem swoją część umowy w nadmiarze. Ale teraz to ja potrzebuję twojej
pomocy. Powinieneś pamiętać o tym, Ŝe mógłbym zrobić to samo co Suworow. Znając
zagroŜenie, miałbym o wiele większe szanse powodzenia. Zamiast tego postanowiłem działać
wraz z tobą i Nathanem, ochraniając Krainę Gwiazd! Powinieneś o tym pamiętać!
- Uspokój się - rzekł Trask. - O niczym nie zapomniałem. Biorę tylko pod uwagę
róŜne moŜliwości, zanim ci czegoś nie obiecam. I nie jest tak źle. W dobie ciągłych kłótni o
granice, anarchii, walk pomiędzy róŜnymi „rodzinami” mafijnymi w Moskwie, które
zaczynają przypominać uliczne wojny i całą resztą problemów, z jakimi masz do czynienia w
Rosji, zniknięcie polityka moŜe być nawet nie zauwaŜone! - Zdając sobie sprawę, jak to
ostatnie stwierdzenie mogło zostać odebrane, Trask szybko dodał: - To znaczy chodzi mi o to,
Ŝe...
- Wiem, o co ci chodzi - przerwał mu Turczin. - śe juŜ nawet nie jestem figurantem,
tylko zwykłą kukiełką. Na moje miejsce czyha wielu chętnych, potencjalnych premierów,
którzy tylko czekają na odpowiednią okazję. Masz rację. Jeśli zatem nie odzyskam mocnej
pozycji w Rosji, jeśli nie uda mi się doprowadzić kraju do rzeczywistej i trwałej demokracji,
to chętnie zostanę tutaj. Wierz mi, Ben, jeśli chcesz zamknąć Bramę w Perchorsku i to
zamknąć na zawsze - tak, Ŝeby juŜ nikt jej nigdy nie otworzył - to będę ci potrzebny. I jeśli
uda się to zrobić zgodnie z moimi planami, to będę mógł triumfalnie powrócić i odzyskać
prawdziwą władzę.
- Tak, chcę zamknąć Bramę, i to na zawsze - przyznał Trask. - Bardzo mi na tym
zaleŜy, choć w obecnej chwili jest to jak zamykanie drzwi od stajni po tym, jak wszystkie
konie pouciekały.
- Konie? Uciekły? - zdziwił się Turczin. - Mógłbyś to wyjaśnić?
- Wiesz, czym się zajmuję - powiedział Trask - i znasz moje problemy, bo
opowiedziałem ci o nich w Australii. Ale nie wiesz, co działo się potem. A sprawy nie
wyglądają najlepiej - Śmiem twierdzić, Ŝe twoje kłopoty w Rosji to drobiazg w porównaniu
do tego, z czym mamy do czynienia. ZagroŜenie przestało być teoretyczne, ale stało się
realne, i to nie i gdzieś daleko w Australii, ale tu i teraz.
Turczin głośno przełknął i zagapił się na Traska, po czym powiedział:
- Naprawdę? Tu i teraz? Plaga wampirów potrafiących tworzyć takie potwory jak te,
co kiedyś szalały w Perchorsku?
- Tak, to teŜ potrafią - rzekł Trask. - Najprawdopodobniej zrobią to wówczas, gdy
stworzą wystarczającą liczbę okazów podobnych do nich!
Turczin z trudem nabrał powietrza:
- Chcesz powiedzieć, Ŝe one są na wolności? śe zajmują się... rekrutacją?
- Tym się zajmowali juŜ od chwili przybycia na Ziemię - odpowiedział Trask. - Ale
robili to w ukryciu, w tajemnicy. Stopniowo i pomalutku. Ale tak było kiedyś, a teraz jest
inaczej. Teraz wygląda na to, Ŝe nie przejmują się, czy ktoś będzie o nich wiedzieć! I w
pewnym sensie to moja wina lub Wydziału E.
- Twoja wina? - zdziwił się Turczin.
- Odnieśliśmy zbyt duŜe sukcesy - Trask pokiwał głową.
- Nie bardzo wiem, o co tu chodzi - Turczin najwyraźniej nie podąŜał za tokiem
rozumowania Traska. - Co to znaczy, Ŝe odnieśliście zbyt wielki sukces?
- Niszcząc wszystko, nad czym pracowali - powiedział Trask. - Zabierając im
wszystko, postawiliśmy ich w sytuacji, w której nie mają nic do stracenia.
- I to wasza zasługa?
Trask pokrótce opowiedział o ogrodach Malinariego, Vavary i Szwarta, jak zostały
zniszczone: najpierw w Australii, później na greckiej wyspie Krassos i w końcu w
zapomnianej, podziemnej świątyni znajdującej się pod Londynem.
- Tylko Ŝe ogród w Londynie odkryliśmy trochę zbyt późno.
- To znaczy? - spytał Turczin, wytęŜając uwagę. Trask opowiedział wówczas o
dziwnej i nieznanej chorobie oraz o związanych z nią obawach.
Wówczas zapadła znacząca cisza.
- A... a czy panujecie nad tym? - Twarz Turczina była bardzo blada.
- CzyŜbyś pomyślał, Ŝe wpadłeś z deszczu pod rynnę?
- Nie - Turczin zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy i kontynuował: - Miej trochę
zaufania, Ben. Moje myśli nie zawsze kręcą się wyłącznie wokół mojej osoby. A jeśli chodzi
o deszcz i rynnę, to dotyczy to całego świata!
- TeŜ tak myślę - zgodził się Trask. - To dlatego jestem taki oficjalny i niezbyt
gościnny.
- Właśnie - rzekł Turczin pod nosem.
- Jeśli chodzi o epidemię - ciągnął wątek Trask - to nie jest juŜ tylko mój problem.
Zajmują się tym moi przełoŜeni i dostaję od nich informacje na ten temat. Ja mam się skupić
na ściganiu trójki najeźdźców. Mogłem skorzystać z twojej pomocy, Gustawie. Z twoimi
agentami w roli kolegów albo nawet towarzyszy - a nie Opozycji - mogłoby nam pójść
jeszcze lepiej.
- WciąŜ moŜesz liczyć na moją pomoc - rzekł Turczin. - Moi ludzie zajmują się tym
od czasu, gdy... połączyliśmy siły w Australii. I jak juŜ mówiłem, dotrzymałem słowa. Moi
esperzy wciąŜ co nieco potrafią i będą w stanie komunikować się ze mną. Przynajmniej tak
długo, jak długo tutaj zostanę.
- CóŜ mogę więcej powiedzieć? - rzekł Trask. - Prócz tego, Ŝe jesteś tu bardzo mile
widziany?
- Cieszę się - odpowiedział Turczin. - Jeśli juŜ powiedziałeś mi wszystkie nowości, to
pozwól, Ŝe przedstawię ci mój plan.
- W porządku, posłuchajmy. WyłóŜ wszystkie karty na stół.
Turczin skinął głową i podparł podbródek splecionymi rękami. Chwilę się
zastanawiał, po czym zaczął:
- Na pewno pamiętasz kłopoty, jakie mieliśmy z Czeczenia dwanaście lat temu, kiedy
krajem rządził Borys Jelcyn.
- Tak, pamiętam - rzekł Trask. - Kraje zachodnie bardzo się naprzykrzały wówczas
Rosji, za jej brutalność.
- Tak, ale o ile pamiętam, Rosja nie była bardziej brutalna od sił NATO w Kosowie -
odciął się Turczin. Pomachał ręką, wskazując na małe znaczenie tych dygresji. - Nie kłóćmy
się o to. Rzecz w tym, Ŝe Czeczeni nigdy nam nie wybaczyli. Niecałe dwa tygodnie temu
zaatakowali jedną z naszych wyrzutni rakiet... no tak, kilka jeszcze zachowaliśmy. Jeden z
moich agentów - myślę, Ŝe jest to rosyjski odpowiednik pana Chunga - jest wyczulony na
obecność i miejsce składowania materiaów radioaktywnych. Interweniowaliśmy, kiedy
zauwaŜył, Ŝe broń lub być moŜe znaczna masa uranu przemieszcza się po obszarze Rosji, a
dokładnie zmierza w kierunku Moskwy. Krótko mówiąc, zapobiegliśmy zniszczeniu stolicy
przez samobójcze czeczeńskie komando! W wojsku poleciałyby za to głowy, ale nie
nagłaśniałem incydentu z dwóch powodów. Po pierwsze, Ŝeby nie wywoływać paniki, a po
drugie dlatego, Ŝe miałem własny pomysł wykorzystania bomby. Czy mam dodawać coś
jeszcze?
- Myślę, Ŝe nie - powiedział Trask. - Nawet niewielka głowica zdetonowana w
Perchorsku wystarczy, Ŝeby przysypać Bramę milionami ton skał. I jeśli to nie zablokuje
przejścia, to nic innego nie zadziała.
- Słusznie - potwierdził Turczin. - Zwróciłem rakietę, ale ukryłem głowicę. Dowódca
wyrzutni zaakceptował moją sugestię, Ŝeby nie uzbrajać rakiety w głowicę. Mógł albo na to I
przystać, albo...
- ...byłby jednym z postawionych przed sądem - dokończył Trask.
- Właśnie. Cały incydent został zatuszowany.
- Gdzie teraz jest głowica? - spytał Trask. - Co najwaŜniejsze, nawet jeśli udałoby się
nam przewieźć ją do Perchorska, to jak ją uzbroimy? W końcu została zaprojektowana do
przenoszenia drogą powietrzną.
- Nawet nie pytaj mnie, gdzie jest - odpowiedział Turczin. - Nawet z twoim talentem
nie byłbyś w stanie mi uwierzyć. Uzbrojeniem juŜ się zajęliśmy. W Rosji, szczególnie w
obecnych czasach, jest pełno bezrobotnych naukowców, którzy podejmą się kaŜdego zadania,
Ŝeby nie umrzeć z głodu. Jeśli zaś chodzi o przewiezienie głowicy do Perchorska... - Premier
popatrzył na Traska w szczególny sposób, zmruŜył oczy i uderzył w konspiracyjny ton: - Nic
nie niemoŜliwe, prawda, Ben? Tam gdzie jest potrzeba, tam znajdzie się i sposób. Sposób czy
moŜliwość...
- To znaczy? - spytał Trask, wiedząc doskonale, o co chodzi Turczinowi. Nawet takie
zadanie nie powinno przysporzyć problemu człowiekowi, który potrafi się dostać w
najbardziej niedostępne miejsca, czyli Nekroskopowi. Trask nie chciał jednak zbyt wcześnie
ujawniać atutów w tej grze.
- To znaczy - Turczin skrzywił się i spojrzał na bok, p° czym zmruŜył oczy jeszcze
bardziej i powiedział: - to znaczy dokładnie to, co powiedziałem. Jeśli ktoś chce czegoś
bardzo mocno, to zazwyczaj potrafi tego dokonać. Na razie wystarczy stwierdzić, Ŝe moim
zdaniem nie powinno być z tym problemu. Właściwie to mam nadzieję, Ŝe nie będzie
problemu i niech tak zostanie.
- Jak sobie Ŝyczysz, rzekł Trask, zachowując twarz pokerzysty i ukrywając satysfakcję
z faktu, Ŝe Turczin wyglądał na zmieszanego i zawiedzionego. - No dobra, a co dalej? Czy to
cały plan? Umieścić bombę w Perchorsku i tam ją zdetonować? Rozumiem, Ŝe to rozwiąŜe
jeden z moich, naszych, podstawowych problemów, ale nadal nie wiem, w jaki sposób
umocni to twoją władzę po powrocie do Moskwy.
- Tym ja się juŜ zajmę - wyjaśnił Turczin. - Jeśli się to uda, to wszystkie moje
problemy będą rozwiązane. Będę mieć nienaruszalną pozycję, a na szczytach władzy nastąpią
zmiany, o jakich obecnie trudno nawet sobie pomyśleć. Będzie to z pewnością z korzyścią dla
nas obu, a takŜe dla naszych krajów i świata.
Trask pokiwał głową i stwierdził:
- Przy załoŜeniu, Ŝe nasze kraje i nasz świat wciąŜ będą nasze.
- Rozumiem - powiedział premier. - Przynajmniej będziemy mieć pewność, Ŝe Ŝaden
wampir nie przejdzie przez Bramę w Perchorsku.
- Ani w Rumunii - zauwaŜył Trask - została zablokowana po przejściu Malinariego i
jego ekipy.
- Dzięki temu moŜemy się zająć najeźdźcami, którzy znaleźli się na Ziemi - stwierdził
Turczin. - Nimi, oraz tym, co rozsiewają. To będzie nasz priorytet.
- Te jest moim priorytetem od jakichś trzech lat - zauwaŜył Trask. - I będzie nim, aŜ
się nie... - przerwał w pół słowa, chcąc powiedzieć: „aŜ się nie zemszczę”, ale w ostatniej
chwili zmienił zamiar - ...aŜ z nimi nie skończę.
- No to myślę, Ŝe wszystko sobie powiedzieliśmy - rzekł Turczin. - Mam jeszcze
prezencik dla ciebie. - Wyciągnął z kieszeni i otworzył staromodną, srebrną papierośnicę.
Wewnątrz, przytrzymywane srebrnym zatrzaskiem, mieściło się dwadzieścia rosyjskich
papierosów zakończonych kartonikami zamiast filtrów. Turczin połoŜył papierośnicę na
biurku i przesunął ją w kierunku Traska.
- Dziękuję, nie palę - powiedział Trask.
- Ja teŜ nie - rzekł Turczin i wyrzucając papierosy do kosza, dodał: - A przynajmniej
nie takie obrzydlistwa, zwłaszcza gdy mogę palić doskonałe brytyjskie i amerykańskie
gatunki. - Następnie pociągnął za srebrny zatrzask i wyciągnął cieniutką srebrną płytkę
przykrywającą dno papierośnicy. W podwójnym dnie leŜał zwinięty mikrofilm. Pokazał
Traskowi, po czym ostroŜnie załoŜył płytkę, zamknął papierośnicę i podał ją Traskowi.
Trask uniósł brwi w pytającym geście.
- Plany Perchorska - wyjaśnił Turczin. - To jest wielki podziemny kompleks,
prawdziwy labirynt. Jestem pewien, Ŝe gdybyś się tam znalazł, to nie chciałbyś się tam
zgubić. Zwłaszcza gdyby uruchomiono czasowy zapalnik bomby atomowej...;
Trask wstał i włoŜył papierośnicę do kieszeni.
- Wkrótce zjawią się moi ludzie - powiedział. - Muszą z nimi zamienić kilka słów,
zanim nie pójdą spać. A moŜe Millie ma rację i ja sam powinienem iść spać i poczekać z tym
do rana? W końcu oni teŜ mieli cięŜki dzień i potrzebują odpoczynku... i ja teŜ. I tak tej nocy
juŜ nic nie zdziałamy.
Włączył przycisk interkomu i powiedział:
- Paul, mam nadzieję, Ŝe przygotowałeś nocleg dla naszego gościa?
- Spotkajmy się zaraz w korytarzu - odpowiedział Garvey. Kiedy wyszli z gabinetu,
Trask wziął Turczina pod rękę i powiedział:
- Jeszcze jedno. Powiedziałeś, Ŝe dasz znak, kiedy bomba ma wybuchnąć. Czy moŜesz
określić, kiedy to będzie?
- Wkrótce - oświadczył rosyjski premier, były premier lub być moŜe przyszły premier.
- Wierz mi, Ŝe chciałbym, aby to nastąpiło jak najszybciej. Ale wiesz, jak to jest: nie zamyka
się pułapki, dopóki szczury nie wejdą do środka.
Trask znowu uniósł brwi, ale Turczin połoŜył palec na ustach i dodał:
- Przyjacielu, nie zadawaj więcej pytań. Mam przygotowany plan, ale nie będziesz
mieć Ŝadnego poŜytku, jeśli go poznasz. Na Kremlu mamy takie powiedzenie: „Kto nie wie,
jest niewinny, a kto wie, ten jest winny”...
Trask i Garvey odprowadzili Turczina do pokoju, który był typowym pokojem
hotelowym, co było całkiem naturalne, zaŜywszy Ŝe Centrala Wydziału E zajmowała ostatnie
piętro byłego hotelu.
- Rano - odezwał się Trask - zapewnimy ci twoje ulubione trunki i wszystko, czego
zapragniesz, aby jak najlepiej czuć się na naszych progach.
- Jesteś niezwykle wyrozumiały - odparł Turczin.
- I jeszcze jedno - dodał Trask. - MoŜesz chodzić po całym obiekcie, oprócz miejsc,
gdzie wstęp jest wzbroniony. To nie dlatego, Ŝebym ci nie ufał, ale pozakładaliśmy tutaj pełno
alarmów.
- Będę chodzić tylko tam, gdzie zostanę zaproszony - obiecał Turczin.
Kiedy Trask i Garvey ruszyli korytarzem w kierunku pomieszczenia oficera
dyŜurnego. Garvey zadał pytanie:
- Naprawdę mu ufasz?
- To ty jesteś telepatą - padła odpowiedź - co wyczułeś? JeŜeli chodzi o mnie, to ani
razu nie skłamał. Wygląda na to, Ŝe wyjazd z politycznego bagna w Moskwie bardzo dobrze
mu robi.
- Myślał o tym, jak wiele ci zawdzięcza - powiedział Garvey. - Zastanawiał się takŜe,
czy moŜe ci zaufać!
- Gdybym był na jego miejscu - zauwaŜył Trask - teŜ bym tak myślał.
Światła windy pokazywały, Ŝe ktoś jedzie do góry. Przyjechała reszta ekipy. Jednak
Trask poczuł się zbyt zmęczony, Ŝeby zajmować się sprawami słuŜbowymi. Poza tym co
moŜna zdziałać o tej godzinie?
- Zwołaj odprawę na godzinę ósmą - zwrócił się do Garveya, który właśnie wchodził
do dyŜurki. - Powiadom wszystkich. - Przez chwilę się zawahał i szybko dodał: - Albo o
dziewiątej, godzina i tak nic nam nie da.
- W porządku - odpowiedział Garvey.
Zanim winda się zatrzymała, Trask odwrócił się i szybkim krokiem udał się do
swojego pokoju. Wszedł i chciał zapalić światło, ale wówczas odezwała się Millie:
- Nie potrzebujemy światła. MoŜe weźmiesz prysznic, odświeŜysz się i wskoczysz do
łóŜka, póki jeszcze nie śpię. Ale pospiesz, się, bo nie mogę obiecać, Ŝe nie zasnę! - Millie
leŜała juŜ w łóŜku.
Wykąpał się, po czym zadzwonił jeszcze do Garveya.
- Gdyby coś się działo, to niech poczeka do rana!
- Masz to jak w banku - odpowiedział Garvey.
Pewnie, Ŝe mam - pomyślał Trask, wskakując do łóŜka wprost w czułe ramiona Millie.
Oczywiście nie spała jeszcze, a właściwie to była bardzo rozbudzona. Zastanawiające,
stwierdził Trask, odkrywając Ŝe wcale nie był tak bardzo zmęczony. Jeszcze nie...
- Czy ty nigdy nie śpisz? - zapytał Trask ministra o godzinie 8:30.
- Nad ranem, jakąś godzinkę - odburknął minister. - Co się skarŜysz? Dałem ci tyle
czasu, ile tylko było moŜliwe, i
- Tak? A dokąd się spieszymy?
- Jak najszybciej potrzebuję ciebie i twoich ludzi.
- A kogo dokładnie?
- Telepatę i lokalizatora. I tego, co wymyśla przyszłość.
- Prekognitę? - Trask zdąŜył się całkiem obudzić i starał się ubrać, trzymając
jednocześnie słuchawkę pomiędzy barkiem a policzkiem.
- Nie chciałbym ci sprawiać przykrości zbyt wczesną informacją.
- Mnie? Przykrości? Co się dzieje? - Trask zadał serię pytań.
- Niektórzy z naszych chorych zaczynają się budzić - poinformował go minister. -
Wyglądają w miarę normalnie, trochę blado i niezbyt podoba im się światło dzienne, ale nie
tak bardzo jak...
- A czosnek? - spytał Trask. W tym czasie Millie wyszła spod prysznica i stanęła,
patrząc na Traska i „słuchając” go.
- I srebro - dodał minister. - Próbowaliśmy tego i tego, ale nie było oczekiwanej
reakcji.
Trask odetchnął z ulgą.
- No to po co jesteśmy ci potrzebni? Potwierdzenia, Ŝe to normalni ludzie, a my
niepotrzebnie sialiśmy panikę. A moŜe mamy sprawdzić smog mentalny? Teraz rozumiem.
Dlatego potrzebujesz lokalizatora.
- Kiedy nasze okazy się obudziły, warto by się dowiedzieć, o czym myślą - powiedział
minister. - I czy szczerze odpowiadają na nasze pytania.
Trask pokiwał głową.
- Dlatego ja jestem potrzebny oraz telepata. W porządku. Tylko Ŝe zwołałem odprawę
na dziewiątą, to jest za dwadzieścia minut.
W porządku - stwierdził minister - tylko nie rozgadujcie się za bardzo. Za godzinę
przyleci po was helikopter i zabierze pić osób - proponuję pana Goodly’ego, pana Chunga,
ciebie i jednego z telepatów.
- Mnie! - słodkie usta Millie po cichu sformułowały pojedyncze słowo, a jej ręce w
tym samym czasie nie przestały wycierać włosów ręcznikiem.
- Dokąd lecimy? - spytał Trask.
- Do Bleakstone w hrabstwie Surrey.
- Czy to nie jest więzienie dla wariatów? Psychotycznych morderców, podpalaczy,
gwałcicieli i całej reszty nieodpowiedzialnych obywateli? To tam trzymacie śpiących?
- To najlepsze miejsce - rzekł minister. - Są w izolacji. Mają dla siebie całe skrzydło
budynku i opiekuje się nimi wyspecjalizowany personel.
- Zobaczymy się na dachu - zakończył Trask, odkładając słuchawkę.
- Mnie! - powtórzyła Millie, tym razem na głos i ze zdecydowaniem.
Trask nie widział powodów, Ŝeby jej odmówić. Tym razem nie przewidywał
powaŜniejszego niebezpieczeństwa, oprócz...
- Wokół tego miejsca będzie fruwać sporo obrzydliwych myśli - ostrzegł ją.
- Doprawdy? - odpowiedziała Millie, zaczynając się ubierać. - Od razu widać, Ŝe nie
jesteś telepatą. Jeśli faktycznie chcesz poznać obrzydliwe myśli, to przejdź się kiedyś ze mną
po ulicy.
- Mam na myśli prawdziwe okropieństwa - rzekł Trask.
- Tak - odparła Millie - ja równieŜ. Ci zamknięci nigdy mnie nie obchodzili,
przynajmniej do tej pory...
*
Bleakstone było stosunkowo nowym obiektem. Kiedy planowano budowę,
ministerstwo zdrowia musiało zmierzyć się z falą gwałtownych protestów. Było to jednak
dziewięć lat temu i od tego czasu Bleakstone zyskało sławę drugiego Alcatraz. Nikomu nie
udało się uciec z tego miejsca.
- Wylądujemy pięć mil od więzienia, przy drodze do Petersfield - odezwał się
minister, gdy helikopter przelatywał nad ponuro szarymi murami więzienia. - Lądując bliŜej,
moglibyśmy zaburzyć kruchą równowagę tego miejsca. Chciałbym uniknąć pobudzenia
osadzonych.
- Muszą tam być naprawdę cięŜkie przypadki - zauwaŜył Trask, patrząc na kompleks
budynków przypominających fortecę z wieŜyczkami straŜniczymi, licznymi blokami bez
okien i boiskami.
- Najgorsze - odpowiedział minister. - We wnętrzu Bleakstone, a dokładnie w
podziemiach, trzymają naprawdę groźnych gości. Karmią ich, utrzymują we względnej
czystości, kiedy źle się zachowują, podają im środki uspokajające i pilnują ich praktycznie, aŜ
nie umrą śmiercią naturalną. To wszystko, co moŜna dla nich zrobić. Ale szczerze mówiąc,
kiedy przeczytałem akta niektórych z nich, to gotów byłbym trochę przyspieszyć ten proces.
Na drodze do Petersfield odebrał ich umundurowany straŜnik, który przyjechał
furgonetką wyglądającą z zewnątrz jak ambulans, ale od środka jak wzmocniona klatka.
Przejechali pół mili wiejską drogą, a później zjechali na prywatną drogę prowadzącą do
więzienia Bleakstone. Po stu metrach minęli wysoką bramę oraz barierę otwieraną przez
straŜnika siedzącego w wartowni. Po obu stronach drogi zbudowano wysokie ogrodzenie
zwieńczone potrójnym rzędem ostrego jak brzytwa drutu kolczastego, który ciągnął się bez
końca i nikł w oddali.
- Co o tym sądzisz? - Trask zwrócił się z pytaniem do Chunga, gdy otwierały się przed
nimi wielkie stalowe wrota.
Lokalizator pokręcił tylko głową.
- Zbyt wiele bodźców - stwierdził. - To miejsce jest dostatecznie przeraŜające bez
wchodzenia do środka! W środku jest wielka masa stali i jeszcze więcej betonu. Zamiast się
koncentrować myślę o tym, jak tu jest ponuro. MoŜe jak dotrzemy do naszych
podejrzanych...?
- A ty? - Trask spojrzał na Goodly’ego. W międzyczasie samochód zahamował.
- Tu jest bardzo szczególna atmosfera - odpowiedział Goodly. - David dobrze to
określił: tutaj samoistnie tworzą się, obrazy, nie mam pewności, czy mój talent ma z tym coś
wspólnego. Widzę ból - bardzo duŜo bólu - ale nie jestem pewien, czy to nie jest mój ból.
- Twój? - spytał Trask, gdy kierowca otwierał tylne drzwi furgonetki. - Chodzi o to, Ŝe
coś cię boli?
- To moŜe być tylko atmosfera tego miejsca - rzekł prekognita. - Atmosfera bieŜącej
chwili. Jednak moŜe to teŜ do tyczyć jutrzejszego bólu lub jeszcze dalej w przyszłości. Nie
jestem w stanie powiedzieć, jakie to ma znaczenie.
- W tym miejscu - wtrącił się kierowca, który nie miał pojęcia, o czym mówi Goodly -
kaŜdemu coś dolega, prędzej czy później. A jeśli ktoś tu pracuje, to raczej prędzej. Musicie
mieć oczy dookoła głowy, a to wpędza w chaos i niszczy nerwy! Jeśli jednak pójdziecie za
mną, dojdziemy wprost do lekarzy, którzy juŜ na was czekają.
Przeszli przez boisko i doszli do wejścia o łukowatym sklepieniu z napisem „Skrzydło
Zachodnie” wyrytym na zworniku. Dalej szli klinicznie czystym korytarzem, pachnącym
środkami dezynfekcyjnymi. Przeszli przez kilka zamykanych drzwi i dotarli do skrzyŜowania
korytarzy, gdzie mieściły się róŜne gabinety, laboratoria, pokoje zabiegowe i magazyny.
Dopiero to miejsce zaczynało przypominać zwyczajny szpital.
Weszli do pomieszczenia przez drzwi z napisem PSY. Mili zamruczała pod nosem:
- Czułabym się o wiele lepiej, gdyby ten napis brzmiał PSI.
Dwaj normalnie ubrani męŜczyźni, prawdopodobnie psychiatrzy, siedzieli w
obrotowych fotelach przed uzbrojonym oknem obserwacyjnym z jednostronnym szkłem
weneckim. Kiedy goście zaczęli wypełniać pomieszczenie, jeden z nich powstał, połoŜył
palec na ustach i ostrzegł:
- Jeśli moŜna, to proszę o ciszę. Te pomieszczenia są dźwiękoszczelne, ale pacjenci
odczuwają czasami wibracje.
- Wibracje? - Trask spojrzał na Millie, myśląc: - MoŜe ten napis faktycznie powinien
brzmieć PSI!
- Albo ktoś nie znał się na ortografii - odpowiedziała Millie, bo chciał napisać psssst!
- Słucham? - spytał stojący męŜczyzna, patrząc badawczym wzrokiem to na Traska, to
na Millie.
- Przepraszam pana - usprawiedliwił się Trask. - Ale... wibracje?
- Ach! - odpowiedział psychiatra. - Chodzi mi o podłogę. Kiedy jest tu duŜo osób, to
pacjenci czują czasami wibracje Przenoszone przez podłogę - i pokazał gestem na okno.
Kiedy ludzie Traska podeszli ostroŜnie do okna, minister zamiast przedstawienia się
pokazał rządową kartę identyfikacyjną. Po chwili dodał, wskazując na Traska:
- Mój przyjaciel oraz jego ekipa są ekspertami w rozpoznawaniu... hm, choroby.
Oczywiście jesteśmy w pełni świadomi, Ŝe są to wasi pacjenci i wasza praca.
Trask był wdzięczny ministrowi za to, Ŝe nie zdradził, na czym konkretnie polega
specjalizacja Wydziału E. Anonimowość Wydziału była jednym z podstawowych warunków
skutecznego działania.
Zwrócił się do doktora, który przedstawił się nazwiskiem Burton, podał mu dłoń i
powiedział:
- Mam nadzieję, Ŝe powiadomiono was, mam na myśli personel Bleakstone, z czym
mamy do czynienia. Nie chciałbym przesadzać czy zostać uznany za jakiegoś tropiciela
czarownic, ale jeśli mamy do czynienia z tym, o czym myślimy, to Ŝadne środki
bezpieczeństwa nie są w takich wypadkach przesadne.
Doktor Burton był wysokim, przystojnym męŜczyzną o wysokim czole oraz
inteligentnych, niebieskich oczach. Trzymając Traska za dłoń, zmarszczył czoło i powiedział:
- Tak, powiadomiono nas. Ale muszę przyznać, Ŝe to co nam powiedziano, brzmi
bardziej jak bełkot naszych pacjentów niŜ...
- Wiem! - uciął krótko Trask. - Wiem, o co panu chodzi.
I właśnie najbardziej niebezpieczne jest to, Ŝe uwaŜacie to za nieprawdopodobne.
- Nie do końca - odpowiedział doktor. - Ale nie jesteśmy teŜ głupcami. Opisywane
symptomy oraz sposoby przenoszenia choroby mówią same za siebie. Jak pan wie, jestem
lekarzem psychiatrą. Nie po raz pierwszy spotkałem wampira, podobnie jak mój kolega.
Zazwyczaj przychodziły do nas po pomoc. Nie przyprowadzali ich... eksperci.
- I oczywiście byli to po prostu chorzy ludzie - zauwaŜył Trask.
- Tak, chorzy umysłowo.
- A czy ja wyglądam na chorego umysłowo? - spytał Trask. - Albo moi ludzie? A
moŜe pan minister?
- Oczywiście, Ŝe nie!
- Więc bardzo proszę stosować się do moich wskazówek i podjąć w stosunku do tych
pacjentów środki najwyŜszej ostroŜności, przynajmniej do czasu, aŜ nie znajdziemy sposobu
na wyleczenie ich. Lub nie znajdziemy...
Drugi psychiatra, niski, drobnej i kruchej budowy, przedstawił się jako Jeoffrey
Porter. Stał razem ze swoim kolegą i tyłu grupy Trask usiadł obok Millie, a po bokach usiedli
Goodly i Chung. Minister siedział troszkę dalej z boku i nic nie mówił, pozostawiając całą
sprawę w rękach swoich ekspertów.
Teraz przyszła kolej na Millie, ale Trask wiedział, Ŝe nie musi jej tego mówić.
Owiewała jego umysł niczym podmuch ciepłego powietrza. Pewnie w ogóle by tego nie
zauwaŜył, gdyby jej tak dobrze nie znał. Jednak po chwili wraŜenia ustąpiły i Millie skupiła
się na kim innym.
- On nie myśli o niczym szczególnym - powiedziała. - Oprócz myśli jest lekki
przestrach i gniew... i... koncentracja? Wydaje mi się, Ŝe to przede wszystkim gniew i
frustracja.
Jednak Trask chciał wiedzieć lepiej.
- Czy ta koncentracja jest wymuszona, czy dobrowolna? Czy frustracja wynika z
uwięzienia? Złapania w pułapkę? Co dostrzegasz?
Spojrzała na niego kątem oka.
- Myślisz, Ŝe chce nas wyprowadzić w pole? Jeśli nie wie, Ŝe tu jesteśmy, to raczej nie
musi tego robić. Tak czy owak wskazuje to na pewien talent. - Chodziło jej o telepatię.
Trask zmarszczył brwi.
- Mało prawdopodobne. Trochę za wcześnie na tym etapie. - I pokręcił przecząco
głową.
Obiekt obserwacji był młodym człowiekiem, siedzącym na jednym z dwóch krzeseł w
pokoju po drugiej stronie ekranu. Pokój był niewiele większy od celi i miał skromne
umeblowanie. Pomiędzy krzesłami stał okrągły stolik, a na nim znajdowała się popielniczka,
paczka papierosów marlboro, pudełko zapałek oraz półmisek z przekąskami, głównie
kiełbasek i kostek sera. W kącie pokoju były otwarte drzwi odsłaniające umywalkę i toaletę.
Drzwi wejściowe do pokoju były zamknięte i miały okienko na wysokości oczu. ChociaŜ
meble nie byty przymocowane na stałe do podłogi, to pozbawione okien ściany były obite
miękkim materiałem.
- To lustro musi budzić podejrzenia - mruknął Trask pod nosem. Doktor Burton, który
starał się zorientować, o czym Przed chwilą rozmawiali Trask z Millie, odpowiedział:
- To nie jest lustro, tylko spokojny obraz przedstawiający sielankę. Co do mebli,
zmieniamy je w zaleŜności od tego kogo obserwujemy. PoniewaŜ u tych śpiących nie
pojawiły się elementy agresji... Aha, i zgodnie z waszymi wskazówka, mi popielniczka jest
wykonana ze srebra, w przystawkach jest pełno czosnku.
- To dobrze - pochwalił Trask. - Tylko oświetlenie jest sztuczne.
- To prawda - odezwał się lekarz - ale skoro dzisiaj jest takie zachmurzenie... nie
mogliśmy nic z tym zrobić. Poza tym uwaŜamy, Ŝe w takich wypadkach fotofobia jest
naturalnym elementem związanym z budzeniem się. Nikt nie lubi ostrego światła świecącego
prosto w oczy podczas przebudzenia. Ale moŜe być to takŜe symptom zgodny z waszym
opisem.
Trask nic nie powiedział, ale za to pomyślał:
- Oni nam nie wierzą.
- Czy moŜna ich za to winić? - mruknęła pod nosem Millie. Młody człowiek wyglądał
na zaniepokojonego i rozglądał się po celi. Jego wyraz twarzy wyraŜał niedowierzanie,
zagubienie i gniew. Miał najwyŜej osiemnaście lat i ubrany był na sportowo w niepasujące do
siebie części garderoby. Jego buty rozpadały się. Miał pryszcze, nastroszone włosy i kozią
bródkę
- Gdzie go znaleźliśmy? - chciał się dowiedzieć Trask. I
- Był jednym z tak zwanych agresywnych Ŝebraków na jednej z głównych stacji metra
- odpowiedział doktor Burton. - Jest tu od trzech dni i dopiero co się obudził. W tym pokoju
jest nie dłuŜej niŜ trzy godziny... to pewnie wyjaśnia jego zdenerwowanie.
- Jadł coś? - spytał Trask. Synchroniczność, poniewaŜ w tej samej chwili młodzieniec
wziął szpadkę z przekąską do ręki i zacisnął zęby na kiełbasce i kawałku sera, po czym zaczął
przeŜuwać przekąskę.
Agenci Traska pochylili się do przodu, uwaŜnie obserwując, co się stanie... ale
niczego szczególnego nie zauwaŜyli. Młodzieniec zjadł przekąskę i wziął sobie następną.
Doktor Burton cięŜko westchnął i powiedział:
- No tak. To tyle, jeśli chodzi o tę teorię! - Bez trudu dało się wyczuć sporą dozę
sarkazmu w jego głosie.
Trask, ukrywając zarówno poirytowanie, jak i poczucie ulgi, zapytał:
- Ilu macie tutaj śpiących?
- Szesnastu - powiedział lekarz. - Na razie tylko czterech się obudziło. - Po chwili,
kiedy zaczęły się otwierać drzwi z wizjerem, dodał: - Wchodzi drugi. Chcieliśmy
zaobserwować interakcję pomiędzy nimi. Dobraliśmy dwie osoby z róŜnych klas. MoŜe ten
będzie bardziej interesujący. Wiemy, Ŝe ten pali. Przy okazji: jest teŜ prawnikiem, grozi nam
pozwem od chwili przebudzenia!

X
Grzebiąc w mechanizmach
Prawnik był równie wysoki, blady i prawie tak samo przypominał trupa jak Goodly.
Na tym kończyło się wszelkie podobieństwo. Bo o ile w oczach prekognity moŜna było
zobaczyć ciepło i szczerość, o tyle w oczach prawnika był tylko zimny, pełen złośliwości
blask. On równieŜ był wściekły.
Został wprowadzony, a właściwie wepchnięty, do celi przez dwóch sanitariuszy,
którzy zamknęli za nim drzwi na klucz.
- Co wy, do cholery! Myślicie, Ŝe kim jesteście? - krzyczał. - Myślicie, Ŝe wam to
ujdzie na sucho? Czyja wyglądam na ofiarę jakiegoś zmutowanego robala... jakiejś
azjatyckiej zarazy. Byłem zaszczepiony tak samo jak wszyscy. MoŜe przez to się tu dostałem?
ZaskarŜę do sądu słuŜbę zdrowia!
Niech to szlag!
Z pomiętych spodni wystawała mu koszula, na szyi wisiał przekrzywiony krawat.
Twarz pokrywał niegolony zarost. Odwrócił się na pięcie i podszedł do młodzieńca, który
siedząc, patrzył na niego.
- A ty kim jesteś? - odezwał się bezceremonialnie.
- Nie musisz się na mnie wyŜywać - padła odpowiedź. - Wygląda na to, Ŝe płyniemy
w tej samej łódce. Powiedzieli, Ŝe mogłem mieć kontakt z zakaŜeniem krwi czy coś takiego.
Ale nie wiem, o co im chodzi.
- To jakaś zmowa - powiedział prawnik i usiadł na wolnym krześle. - Chodzi im o to,
Ŝeby nas trzymać w izolacji wbrew naszej woli. A juŜ na pewno wbrew mojej! - Pogrzebał w
kieszeni marynarki i wyciągnął z niej wizytówkę, kładąc ją na stole. - Gdybyś po wyjściu stąd
potrzebował prawnika, to skontaktuj się ze mną. Będę bogaty dzięki tym draniom!
- Na pewno skorzystam z propozycji - powiedział młodzieniec, wkładając wizytówkę
do kieszeni i sięgając po trzecią zakąskę.
Prawnik poklepał się po kieszeni, pokręcił z niesmakiem głową i pokazał na
papierosy.
- Twoje?
- Nie - powiedział chłopak. - Częstuj się.
Prawnik zapalił, później sięgnął po popielniczkę i przysunął ja do siebie. Jego kontakt
ze srebrem trwał tylko chwilę, ale jego wyraz twarzy w Ŝaden sposób się nie zmienił. Nie
było widać po nim ani bólu, ani niechęci do tego przedmiotu, pominąwszy ogólną niechęć do
przebywania w tym miejscu.
Więc ta teoria teŜ upadła - odezwał się doktor Burton po drugiej stronie ekranu.
- Co o tym sądzicie? - Trask spojrzał pytająco na Millie, później na prekognitę, a w
końcu obrócił się i patrząc na Chunga, dokończył: - Macie coś? W ogóle mamy cokolwiek?
Nie odzywali się i wyglądali na niezdecydowanych. Trask uznał to za odpowiedź
przeczącą. Millie z kolei zapytała Traska:
- A co ty o tym sądzisz? To ty zazwyczaj odkrywasz róŜnicę pomiędzy prawdą a
fałszem. Ukrywają coś czy nie?
Trask pokręcił głową i skrzywił się.
- To cięŜki orzech do zgryzienia - odezwał się. - MoŜe dlatego, Ŝe za bardzo się
staram. Albo nie chcę, Ŝeby to było zbyt proste. Tak czy owak to nas do niczego nie
doprowadzi, a mamy inne rzeczy do zrobienia. Myślę, Ŝe tyle nam wystarczy.
- Czy wy zawsze porozumiewacie się szyfrem? - zapytał doktor Burton, pokazując
przejście do korytarza, w którym czekał na nich kierowca.
- Ach, pracujemy ze sobą juŜ od tak dawna... - odpowiedział Trask. - Przepraszam za
nasze zachowanie.
Tu nie chodzi o zachowanie, ale o dziwactwa! - pomyślał Burton, który napatrzył się
w Ŝyciu na dziwaków. Wówczas Millie odwróciła się do niego z wyrazem zainteresowania na
twarzy i rzekła:
- Przepraszamy teŜ za to, Ŝe okazaliśmy się takimi dziwakami. Ludzie zawsze nas o to
oskarŜają.
Lekarze odprowadzili ich do boiska, gdzie stał samochód. Kiedy cała ekipa wsiadła do
wozu, Goodly odwrócił się do Burtona i powiedział:
- Proszę pamiętać o instrukcjach. Ta wizyta niczego nie udowodniła, ale teŜ niczego
nie wyjaśniła. Powinniście wszystkich dokładnie obserwować. Im dłuŜej tu będą przebywać,
tym bardziej trzeba na nich uwaŜać. Upłynie trochę czasu, jeśli sprawy miałyby się potoczyć
według naszego scenariusza.
- MoŜe pan powiedzieć, jak długo to potrwa? - spytał Burton. - Zanim będziemy mogli
ich wypuścić. Jak pan wie, mamy tutaj określone priorytety i sporo innej pracy.
- Oczywiście rozumiemy panów - wtrącił się minister. - Ale w miejscach takich jak te,
musicie wiedzieć o tym, Ŝe bezpieczeństwo publiczne oraz priorytety rządowe mają absolutne
pierwszeństwo. Powiadomimy was, kiedy tylko to będzie moŜliwe. Do tego czasu proszę nic
nie zmieniać.
- Jak pan sobie Ŝyczy - odparł skwaszonym tonem Burton...
*
W drodze do helikoptera Trask odwrócił się do prekognity i spytał:
- Miałeś jeszcze jakieś wglądy?
- O tak, wiele myśli - odpowiedział Goodly.
- To na pewno więcej niŜ ja - stwierdziła Millie.
- A ja odebrałem coś w rodzaju, no nie wiem, moŜe rozmazanej aktywności
umysłowej? - rzekł Chung. - Ale nic konkretnego w rodzaju smogu. Nic, za co mógłbym
ręczyć.
- Ale nie było to teŜ czysto ludzkie, co? - podsumował Trask.
Esperzy mogli tylko wzruszyć ramionami, nie mając nic więcej do dodania.
- Mam nadzieję, Ŝe nie popełniłem jakiejś groźnej w skutkach pomyłki!
- Lepiej dmuchać na zimne - odpowiedział Trask. Jednak nie chcąc pozostawić
wszystkiego bez komentarza, dodał: - Dla mnie to nie było takie oczywiste. Absolutnie nie! -
I9 czym odwrócił się do lana Goodly’ego i spytał: - Co chciałeś powiedzieć, kiedy mówiłeś,
Ŝe miałeś duŜo myśli?
- Zastanawiałem się nad czymś - odpowiedział prekognita. Wiemy, jaki efekt ma
ugryzienie wampira i co się dzieje z ofiarą, po wysączeniu z niej krwi, oraz co dzieje się z
człowiekiem, kiedy zagnieździ się w nim pijawka. Mamy sporą dokumentację na ten temat.
Ale jeśli chodzi o zarodniki... to wiemy bardzo niewiele.
- Mów dalej - powiedział Trask.
- Kiedy byłem chłopcem - mówił Goodly - mój wujek miał gospodarstwo w
Yorkshire. W pobliskim lesie był staw nad którym rosły drzewa i najniŜsze gałęzie sięgały do
wody.
- Obserwowałem, jak małe pardwy opuszczają gniazda. Pierwsze co robią po rozbiciu
skorupki jajka...
- ...wskakują do wody i pływają - dokończył za niego frask. - Myślę, Ŝe wiem, o co ci
chodzi.
- Ja teŜ - stwierdziła Millie. - Przebiegła natura wampira. Czy to jest dziedziczne? Czy
od samego początku działa jak instynkt? Czy potrafią „ochraniać siebie”, nawet nie wiedząc
dlaczego i przed czym? Czy to przydarza się w trakcie snu? I czy są świadomi wampirzej
natury, choćby częściowo?
- Ale ten chłopak jadł czosnek! - powiedział minister.
- MoŜe przemiana nie została zakończona - odrzekł Trask.
- A prawnik dotknął srebra.
- Ale na krótko - zauwaŜył Trask. Następnie westchnął i odchylił się na fotelu. - Po
prostu nie wiemy. Jedna rzecz jest jednak pewna: wiemy, Ŝe nie moŜemy spraw pozostawić
przypadkowi. Kiedy tylko będzie ku temu okazja, powinien pan zadzwonić do Burtona oraz
do jego kolegi i zdecydowanie przekazać mu swoje stanowisko. Na przykład nie podobało mi
się, Ŝe tych dwóch pielęgniarzy tak po prostu wprowadziło prawnika do pokoju
obserwacyjnego. To był kontakt... i to bardzo bliski kontakt. Mam nadzieję, Ŝe naukowcy w
Porton Down są znacznie ostroŜniejsi.
- Ja teŜ - przytaknął minister.
- Jeszcze jedno - powiedział prekognita. - Jest to oczywiście tylko przypuszczenie, ale
ból, który odczuwałem...
- Co z tym? - spytał Trask.
- No cóŜ - mówił dalej Goodly - biorąc pod uwagę miejsce takie jak Bleakstone, a
takŜe naturę osób na dłuŜej tutaj osadzonych, gdyby coś tu się podziało nie tak jak
dotychczas...
- ...to ktoś cierpiałby za cały świat - cicho dokończył Trask. - Tak, wiem, o co ci
chodzi.
Prawnik siedzący w celi obserwacyjnej Bleakstone był juŜ znacznie spokojniejszy.
Wstał, podszedł do duŜego obrazu wiszącego na ścianie, nacisnął mocno na szkło osłaniające
obraz i stwierdził:
- Kuloodporne! To nie jest zwykły obrazek. Bardzo to dziwne ale czy wiesz, Ŝe w
jakiś sposób wyczułem, Ŝe byliśmy obserwowani? Chyba juŜ poszli.
- Wiem - powiedział pryszczaty chłopak. - Nie wiem skąd ale teŜ wiedziałem, Ŝe oni
tam są.
- Coś mi mówi, Ŝe powinniśmy na siebie uwaŜać - powiedział prawnik, siadając z
powrotem na krzesło. - Powinniśmy uwaŜać na to, co robimy i mówimy, inaczej ściągniemy
na siebie powaŜne kłopoty.
- Jeśli jednak będziemy dobrze się zachowywać - odezwał się chłopak - to prędzej czy
później będą musieli nas wypuścić.
Prawnik pokiwał głową, a potem przechylił głowę na bok, jakby nasłuchując, i rzekł:
- Ach! Wracają ci lekarze. Musimy się uzbroić w cierpliwość, aŜ nie zorientujemy się,
o co tutaj chodzi... aŜ nie dowiemy się, dlaczego oni... nas się boją!
- To mi pasuje - powiedział młodzieniec, a kiedy prawnik sięgnął po przekąskę,
szybko dodał: - Nie! To nie jest... to nie jest dobre... dla nas.
- Naprawdę? - powiedział prawnik, po czym zamiast przekąski sięgnął po papierosa.
Tym razem nie dotknął popielniczki. Na kciuku i palcu wskazującym miał ślad od poparzenia,
a poza tym coś w popielniczce budziło w nim odrazę. Musieli przerwać swobodną rozmowę,
poniewaŜ w pokoju za ścianą pojawili się lekarze.
Po chwili młodzieniec wstał od stołu i prawnik spytał:
- Dokąd się wybierasz?
- Natura mnie wzywa, odparł chłopak, zamykając za sobą drzwi toalety.
Niewidoczny z zewnątrz, wstrząsany kaŜdym włóknem ciała, moŜliwie jak najciszej
opróŜnił piekący Ŝołądek...
***
Po południu w Centrali Wydziału E Trask wezwał do swojego gabinetu Liz Merrick.
Po jej wejściu poprosił, Ŝeby zamknęła drzwi i usiadła.
- Jak ci się układa z Jakiem? - zadał bezpośrednie pytanie.
- Bardzo dobrze - odpowiedziała dość oficjalnym tonem. - I wcale nie wyglądał na
zaspanego, jeŜeli o to ci chodzi.
- Na szczęście - powiedział Trask - podobnie jak Millie, dzięki Bogu!
- Jeśli się martwisz o nich - zauwaŜyła Liz - to jeszcze bardziej powinieneś się
martwić o mnie. Dość długo przebywałam z Vavarą i jej kobietami, a przez pewien czas
byłam nieprzytomna.
- Tak, ale później prawie cały czas byłem przy tobie - odparł Trask - a ja ufam moim
pięciu zmysłom, nie wspominając o szóstym. Jestem pewien, Ŝe z tobą wszystko jest w
porządku. Ale na pewno rozumiesz, dlaczego przejmuję się Jakiem. I nie chodzi mi wyłącznie
o zarodniki Szwarta.
- JuŜ o tym mówiliśmy - stwierdziła Liz. - A Jake jest gotów poddać się wszystkim
testom. Jest znacznie więcej niŜ gotów!
- To nie wszystko - powiedział Trask. - Nie chciałbym wkraczać w Ŝycie osobiste,
ale... nie wiem, jak to ująć w słowa.
- Nie musisz szukać słów, juŜ to zrobiłeś. Starałeś się tego nie mówić, ale myślałeś o
tym, gdy weszłam do pokoju. Nie spaliśmy ze sobą... jeszcze nie. Ale nie myśl, Ŝebym nie
chciała!
Trask rozluźnił się i rzekł:
- Przepraszam cię, Liz, ale w naszej sytuacji nie moŜemy pomijać uczuć osobistych.
To zbyt waŜne. Uwierz mi, Ŝe nie mam słów, które mogłyby wyrazić, jak mi ulŜyło, słysząc
to, co powiedziałaś.
- Och, przestań - powiedziała. - Nie ma w tym mojej zasługi. Pragnę go bardziej niŜ
czegokolwiek. - Nagle zarumieniła się, a w jej oczach pojawiły się łzy. - To Jake się
powstrzymuje. To jemu trzeba przypisać zdrowy rozsądek, a przede wszystkim dumę! Jake
chce mnie i mógłby mnie mieć w kaŜdej chwili, ale nie w obecności Koratha. Nie przy tym
przeklętym, wszawym wampirze, który zamieszkał w jego umyśle. To go właśnie
powstrzymuje - nie chce się mną dzielić! I równieŜ dlatego chce się go pozbyć.
- To tylko jeden z powodów - zauwaŜył Trask.
- Jak dla mnie ten jeden w zupełności wystarczy - powiedziała Liz. - Naprawdę go
kocham. Tak jak ty kochasz Millie i masz ją, tak ja pragnę Jake’a.
Nagle Trask poczuł się winny. Ostrzegał Liz przed Jakiem, a sam spędził noc z Millie.
A przecieŜ Liz miała rację: jemu teŜ groziło niebezpieczeństwo.
Liz zaczęła szlochać, Trask wstał, obszedł biurko, objął ją i powiedział:
- Widzisz, to wszystko kwestia priorytetów. MoŜe moje priorytety były niewłaściwe i
stawiam rozum ponad serce, ale sądzę, Ŝe miałem dobre intencje.
- Tak, masz rację - przyznała cicho.
- MoŜe byłem teŜ samolubny. Nie chciałem przyznać, nawet przed samym sobą, Ŝe
Millie mogłaby... Ŝe mogłaby mieć równieŜ kłopoty.
Liz odsunęła się trochę i powiedziała:
- Co teraz, Ben? Nie chcę wnikać w twoje myśli. Boję się tego, co mogłabym
zobaczyć. Powiedz mi, co zrobimy?
- Do diabła z testami! - odpowiedział. - Mogą zaczekać. I tak myślę, Ŝe niczego by nie
wykazały. Widziałem to dzisiaj rano. Tym razem ustalmy właściwe priorytety. Mamy zadania
do wykonania i chcę, Ŝeby moi agenci byli w pełni sił, włącznie z Millie i Jakiem. Ale
zaczyna mi świtać pewna myśl. To rodzaj... modlitwy, którą wciąŜ sobie powtarzam, od czasu
jak te stwory znalazły się na Ziemi; gdyby tylko Harry Keogh był z nami. O BoŜe, jakbym
chciał, Ŝeby Harry był tutaj!
- Ale go nie ma - zauwaŜyła Liz.
- Nie, lecz moŜe być - powiedział Trask. - Jakaś część jego moŜe przejawić się
poprzez Jake’a Cuttera.
Liz ze zdziwienia otworzyła usta.
- Jake kontaktował się z nim raz albo dwa, ale...
- ...ale nie mógł się z nim dogadać - powiedział Trask - nie rozumiał go i pozwolił mu
odejść.
Teraz Liz bardzo szeroko otworzyła oczy.
- Myślisz, Ŝe w jakiś sposób moŜemy przywołać Harry’ego, Ŝeby nam pomógł?
- MoŜemy spróbować - powiedział Trask przejętym głosem. - Musimy spróbować. Jak
wiesz, w Wydziale E dokonaliśmy juŜ paru cudów.
Puścił ją i delikatnie popchnął w stronę drzwi.
Przyprowadź tu kilku agentów. Chunga, Goodly’ego i Millie. I oczywiście Jake’a.
Spotkajmy się w tym samym miejscu za - spojrzał na zegarek - piętnaście minut.
- W tym samym miejscu? - spytała. - To znaczy gdzie?
- W pokoju Harry’ego - oświadczył Trask. - A gdzieŜby indziej?
- Brakuje tylko Zek - powiedział Trask, kiedy agenci zebrali się w pokoju Harry’ego.
Te kilka słów, w zestawieniu z lokalizacją, które było najświętszym miejscem dla całego
Wydziału E, pozwoliły uciąć wszelkie spekulacje co do celu spotkania. Oprócz Jake’a Cuttera
wszyscy mniej więcej wiedzieli, dlaczego akurat ich grupa tutaj się zebrała.
- Brakuje Zek i Nathana - poprawił Traska Ian Goodly. - Oni mieli prawdziwą siłę i
bez nich, a zwłaszcza bez Nathana, będzie nam o wiele trudniej. Ale nadrabiamy liczebnie,
razem z Millie i Liz. Więcej, wydaje mi się, Ŝe mamy niezły zespół, cokolwiek byś nie
planował Ben, zwłaszcza Ŝe tym razem nie będziemy poruszać planetą.
Jake Cutter wyglądał na zaskoczonego.
- A ja czym mam się zajmować? O co właściwie chodzi?
- Jake, potrzebujemy dowiedzieć się kilku rzeczy - powiedział Trask - musimy zadać
parę pytań. Tylko Ŝe jedyny ekspert, prawdziwy ekspert, który moŜe znać satysfakcjonujące
odpowiedzi na nasze pytania, jest nieobecny. Jednocześnie wiemy, Ŝe Harry’ego coś do ciebie
ciągnęło, Ŝe macie ze sobą wiele wspólnego, a juŜ na pewno dotyczy to waszych umysłów.
Chcesz wiedzieć, na czym polega wasz związek? Kim jest Nekroskop? Tak czy owak jesteś
dla niego rodzajem magnesu, podobnie jak to miejsce.
Jake rozglądał się niepewnie po zgromadzonych osobach. W końcu zatrzymał wzrok
na Liz, która kiwając energicznie głową, powiedziała:
- To moŜe rozjaśnić wiele niewiadomych. MoŜemy zdobyć niezwykle istotne
informacje. Wszyscy ci pomoŜemy w znalezieniu pierwszego Nekroskopa lub w tym, Ŝeby on
odnalazł ciebie...
W końcu wiadomość dotarła do Jake’a.
- A więc to na tym polega? Domyślam się, Ŝe przeprowadzimy eksperyment, rodzaj
testu, o którym mówiliśmy?
- Częściowo masz rację - odpowiedział Trask. - Ale to nie wszystko. Chcemy się
czegoś dowiedzieć o wampirzych zarodnikach, i to zanim będzie za późno! Harry jest
najlepszą osobą do zadawania pytań, poniewaŜ został przemieniony właśnie przez zarodniki.
Chcemy wiedzieć, co działo się w Kramie Gwiazd, gdzie Harry wraz z naszymi przyjaciółmi
toczył zacięte walki z wampirami. Chcemy teŜ dowiedzieć się czegoś o Harrym, czym teraz
się zajmuje, a jeśli nosisz w sobie coś z jego dziedzictwa, to jaka jest twoja misja. No i na
koniec chcielibyśmy poznać jego zdanie na temat twojego intruza. UwaŜamy, Ŝe Harry był
kiedyś w podobnej sytuacji - był opętany duchem Faethora Ferenczyego - więc
prawdopodobnie mógłby udzielić rady, jak się pozbyć Koratha.
W tej samej chwili, z głębi umysłu Jake’a wyłoniło się coś ciemnego i zadudniło
pytająco:
- CzyŜby? Czy ten głupiec naprawdę tak uwaŜa? Ha! Jednak Jake był juŜ z tym
zaznajomiony i zignorował głos, i odniósł się do tego, co przed chwilą powiedział Trask:
- Jak to zrobimy? Znowu chcesz zagrać w duchy i zabawki, gdzie Harry będzie
duchem, a ja zabawką?
- Nie ma innego wyjścia - odpowiedział Trask. - Tylko ty moŜesz nawiązać kontakt z
Harrym i to dzięki przebywaniu w tym pokoju, pokoju, w którym kiedyś mieszkał. Czy
wyczuwasz róŜnicę w zapachu powietrza? - Harry wziął głębszy oddech. - Jeśli jest jakieś
miejsce, w którym wyczuwa się jego esencję, to właśnie tutaj. Kiedy cię odnalazł, to
sprowadził cię właśnie do tego miejsca, i to nie raz, ale dwukrotnie. Jest to podobne do
ogniwa łączącego z tym światem to, co po nim zostało. Genius loci.
- Jego duch miejsca - dodał Jake.
- A takŜe twój - zauwaŜył Trask. - JeŜeli chodzi o sposób przeprowadzenia całego
eksperymentu, to chcę ci powiedzieć, i Ŝe nie jest to pierwsza próba wspólnego działania. Jak
zauwaŜył przed chwilą Ian, ostatni raz działaliśmy grupowo w Krainie Gwiazd. Pomagali
nam jeszcze Zek i Nathan, bez tego ostatniego nie udałoby się nam. Poruszyliśmy całym
światem, Jake! Przekręciliśmy go wzdłuŜ osi i w Krainie Gwiazd rozbłysło słońce! To był
koniec wampirów, i to w całym wampirzym świecie. Pomyśleliśmy, Ŝe to naprawdę wielki
wyczyn. Ale teraz nie będziemy niczym poruszać, tylko coś przyciągniemy. To tak jak
odzyskiwanie zagubionego pliku w komputerze. Jesteśmy dyskami, a takŜe źródłem zasilania,
a Harry...
- ...jest zaginioną porcją wiedzy - rzekł Jake. - Ja zaś jestem ekranem monitora. Ale
czy mi to nie zaszkodzi? Com będzie, jeśli przepali mi się chip? Jeśli mój umysł zostanie
przepełniony czy coś podobnego?
- Zgodnie z naszym doświadczeniem - powiedział Trask trudno jest przeładować
umysł Nekroskopa. Nie chciałbym cię załamywać, ale nie wiesz nawet połowy tego, co
wiedział Harry lub Nathan... a oni nie wiedzieli nawet połowy tego, o czym wiedział
Mieszkaniec! Jesteś młody i twój umysł moŜe przyjąć jeszcze sporą ilość wiedzy. Tak więc
nie sądzę, Ŝeby groziło ci jakieś niebezpieczeństwo. Zasadniczo moŜe to być doskonała
okazja do rozwoju i nauki. Ale nie zrobię tego za ciebie. To twoja decyzja.
- Pozwól mi się zastanowić nad tym - powiedział Jake. - Potrzebuję pięciu minut, Ŝeby
o tym pomyśleć, a raczej Ŝeby o tym pogadać.
- Z Korathem? - spytała Liz, odczytując jego myśli. - Pewnie będzie cię przekonywał,
Ŝebyś nie brał udziału w tym przedsięwzięciu - zaniepokoiła się Liz.
- Tak, teŜ się tego spodziewam - odpowiedział Jake. - Jednak często kłótnie z
Korathem dostarczają bardzo cennych informacji. Sporo się uczę i dowiaduję dzięki temu.
Kiedy na przykład chce, Ŝebym coś zrobił, robi to zazwyczaj wyłącznie w swoim interesie. A
jeśli przed czymś mnie powstrzymuje, to okazuje się, Ŝe byłoby to dobre dla mnie. Zazwyczaj
potrzebuję nie więcej niŜ kilka minut.
- Dobrze - zgodził się Trask. - Zostawimy cię samego. Zawołaj nas, kiedy będziesz
gotowy. - Pokazał reszcie ekipy, Ŝeby wyszli, i sam opuścił pokój jako ostatni, zamykając
drzwi za sobą.
Jake wyciągnął biurowe krzesło na kółkach spod staromodnego biurka pod komputer,
usiadł i rozejrzał się po pokoju. Rozglądał się po pokoju Harry’ego i zastanawiał się, dlaczego
wszystko wydaje mu się takie znajome. W końcu był to tylko staromodnie urządzony
hotelowy pokoik. Był tu co prawda umieszczony terminal komputerowy, ale miało to miejsce
dawno temu, jeszcze za czasów Harry’ego.
Genius loctl Być moŜe. Kiedy był tutaj wcześniej, nie miał czasu, Ŝeby o tym
pomyśleć. Jednak teraz, kiedy jest sam i do niczego nie jest zmuszony...
- Do niczego nie zmuszony? - odezwał się Korath, najwyraźniej lub przynajmniej
ostentacyjnie zdumiony. - Co, twoi przyjaciele „chcą wezwać jakiegoś dziwaka z
nieokreślonej czasoprzestrzeni. Ducha, który juŜ niejeden raz chciał przejąć kontrolę nad
twoim umysłem, a ty nie czujesz się do niczego zmuszony? Zwariowałeś? Chcesz zamienić
mnie na niego? Wcale nie musisz tego robić, jestem tylko niechcianym lokatorem. Lokatorem,
którego wpuściłeś do środka. Jestem ci za to winien wdzięczność. Ale jeśli chodzi o
Harry‘ego, to powiedz, skąd masz pewność, Ŝe nie zapragnie on całego domu. A tak przy
okazji, słyszałem, co o mnie mówiłeś. O kłótniach ze mną. Ale to ja odnoszę z nich korzyści, a
nie ty! Jake pokręcił głową i odpowiedział:
- Wiesz co, Korath? Gdyby Malinari nie wcisnął cię do tej rury, gdyby ci się w jakiś
sposób udało umrzeć śmiercią naturalną, to wiesz, jaki byłby twój koniec? Jesteś taki
pokręcony, Ŝe ktoś po prostu wkręciłby cię w ziemię!
- śarty! - odparł Korath. - Mówiąc jednak powaŜnie, nie staraj się zrobić ze mnie
wroga. ChociaŜ Trask mówił o pojemności umysłu, to jednak zapomniał wspomnieć o tym, Ŝe
jest to bardzo delikatny mechanizm. Wnętrze umysłu, tak jak dom, jest wypełnione meblami. I
to ja jestem w tym wnętrzu, wraz ze wszystkimi twoimi skarbami! Powiedzmy, Ŝe potknąłbym
się i coś by się stłukło. Kto wie, jaki wpływ na twoje postępowanie i zdolności miałyby szkody
spowodowane takim „wypadkiem”?
- Skarby? - powtórzył Jake, wytęŜając uwagę.
- Wspomnienia - syknął Korath. - Zwyczaje, instynkty i te, jak im tam, emoccccje. Czy
na przykład ludzka miłość nie moŜe okazać się zwykłą Ŝądzą? Linia, która oddziela jedno od
drugiego, jest cieńsza, niŜ myślisz. Znacznie cieńsza niŜ wieki oddzielające cię od
barbarzyńskich przodków. Co się stanie, kiedy uwolnię twoje pierwotne „ja „, awatara
drzemiącego w genach?
- Znowu mnie podglądałeś - powiedział Jake.
- Bo to takie fascynujące! - wyjaśnił Korath. - Bardzo oświecające, poznawać twoje
skłonności. Te wszystkie psychologiczne tom iska...
- ...warto było czytać - powiedział Jake. - Gdybym miał tasiemca, to wyleczyłbym się
z niego, stosując odpowiednie lekarstwa. Ale w twoim wypadku, poniewaŜ jesteś robalem
tkwiącym w umyśle, lekarstwo musi być metafizyczne, coś w rodzaju egzorcyzmu. Ale nie
chciałem nikogo wpuszczać do środka umysłu, dopóki się nie zorientowałem, co się dzieje we
wnętrzu. Teraz juŜ wiem. Sporo się dowiedziałem.
- A ja dowiedziałem się czegoś o tobie - rzekł Korath grobowym tonem. Jednak zaraz
po tym zmienił temat, jakby bojąc się powiedzieć zbyt wiele. - Jeśli chodzi o ksiąŜki, to nie
będę się powtarzać. Skoro ty szukasz sposobu, jak się mnie pozbyć, to ja jestem zmuszony do
szukania sposobu pozwalającego na zaradzenie temu sposobowi! Jak nisko upadłem! Jak to
się stało, Ŝe uwaŜany jestem za zwykłego pasoŜyta?
- Zawsze nim byłeś - powiedział Jake. - Ty i wszystkie wampiry - Skończ juŜ z tymi
słownymi zabawami i posłuchaj. Czy w ogóle wiesz, dlaczego z tobą rozmawiam?
- śeby mnie dręczyć? śeby się rozkoszować moim towarzystwem, zanim twoi
zdziwaczali przyjaciele spróbują się mnie pozbyć? A co będzie, jak im się nie uda? Jak
wówczas będzie wyglądała nasz relacja? Nasze „partnerstwo”? Myślisz, Ŝe kiedykolwiek ci
jeszcze zaufam?
- Pewnie nie bardziej, niŜ ja ufam tobie - powiedział Jake. - Tak czy owak mylisz się.
Wcale się nie rozkoszuję, jeszcze nie. Jednak z drugiej strony jeśli uda im się wygonić cię z
powrotem do tego czarnego bagna, gdzie zostawił cię Malinari... cóŜ, chciałbym ci tylko
powiedzieć, Ŝe nie dam ci dam zgnić. To dlatego z tobą rozmawiam.
- Ha! - powiedział Korath. - Kolejny „Ŝart”, cały czas tam gniję!
- Chodziło mi o to, Ŝe nie dopuszczę do tego, Ŝeby twoje kości tam leŜały. Nikogo nie
skazałbym na tego typu odwieczną noc w podziemiach. Pomimo tego, Ŝe jesteś pasoŜytem,
pamiętam, jak kilka razy ocaliłeś mi Ŝycie. I za to... no cóŜ, winien ci jestem zaoferować
przyzwoity pochówek. MoŜesz mnie trzymać za słowo.
Po krótkiej chwili milczenia:
- Twoje słowo? - rzekł z zastanowieniem Korath, ale równieŜ z czymś, co pozwalało
stwierdzić, Ŝe oferta Jake’a nie była całkowitym zaskoczeniem - Coś takiego - rzekł Korath,
starając się ukryć zadowolenie w głosie, które powinno być raczej zdumieniem. - Naprawdę
chcesz zabrać stamtąd moje kości? Dlaczego? Jaki masz w tym interes?
- Co do powodów - Jake pokręcił głową. - To nie jestem całkiem pewien. MoŜe
dlatego, Ŝe mam śmieszne i nieprzydatne poczucie przyzwoitości? Coś w rodzaju fair play.
Takie ludzkie szaleństwo. I myślę teŜ, Ŝe jeśli „zaprzyjaźnię się” z tobą, jeśli okaŜę ci łaskę,
to Ogromna Większość równieŜ moŜe okazać więcej przychylności. MoŜe nie odetną się od
ciebie.J
- Aha! - rzekł Korath. - Teraz zaczynam rozumieć! Poznałeś tragedię wykluczenia,
choć nigdy w takim stopniu, w jakim mnie to spotkało przed odbyciem moich szczątków w
podziemiach. Jak na razie Ogromna Większość wystrzega się ciebie.
- Z twojego powodu - powiedział Jake. - Ale współczucie jest częścią kontaktu ze
zmarłymi. Jeśli okaŜę litość w stosunku do tak potwornej kreatury jak ty...
- To wówczas oni będą mieć lepszą opinię o tobie - zauwaŜył Korath. - Tak, teraz
rozumiem.
- Rozumiesz? - powtórzył za nim Jake, marszcząc brwi. ZauwaŜył bowiem, Ŝe Korath
w miejsce niezrozumiałych dla niego uczuć i emocji podstawiał logikę.
- O tak. Widzę teŜ... kilka spraw. - Tym razem jego głos zaczynał być twardszy. -
Przede wszystkim widzę sprytny plan zmierzający do pozbycia się mojego ducha, ułatwienia
zadania twoim przyjaciołom i Harry ‘emu Keoghowi. Ha! Jeśli człowiek wierzy w istnienie
nieba, to łatwiej mu umierać. Niestety, Jake, Wampyry, ich porucznicy i niewolnicy nie mają
takiej wiary. Nawet gdyby istniało niebo, to nie byłoby w nim miejsca dla tych istot. Nic z
tego, wiem, Ŝe stać cię na najgorsze. Ale ja będę się opierać z całą mocą, bez względu na
twoje obietnice.
- Niczego innego się nie spodziewałem - powiedział Jake, wzruszając ramionami. -
Jeśli znajdą sposób na pozbycie się ciebie, to ja i tak dotrzymam obietnicy.
- Jak sobie Ŝyczysz. Ale jeśli im się nie uda, co na pewno będzie mieć miejsce, to nie
oczekuj ode mnie wyrozumiałości, albowiem jestem przede wszystkim nieustępliwy.
- I to by było wszystko - podsumował Jake. - Koniec rozmowy. Opuszczam cię. Z
odrobiną szczęścia zrobisz to samo w stosunku do mnie. I to wkrótce.
- No to zaczynajmy bitwę - rzekł Korath. - Będę walczyć o przetrwanie wszystkimi
dostępnymi środkami!
- Jak chcesz - odparł podobnym tonem Jake.
- Ale... gdyby... gdybym przegrał, co się raczej nie stanie, gdyby faktycznie znaleźli
sposób na wyrzucenie mnie... (Głos wampira delikatnie zadrŜał, ale nawet w ostatniej chwili
szukał sposobu na zdobycie przewagi).
Jake tylko smutno pokiwał głową i na chwilę przed otwarciem drzwi westchnął.
- Nie musisz się przejmować. JeŜeli o mnie chodzi, słowo to słowo, w kaŜdych
warunkach.
- Jak poszło? - spytała Liz.
- Raczej tak, jak się spodziewałem - odrzekł Jake. - On tego nie chce. Ale takŜe nie
wydaje mi się, Ŝeby się tym przejmował. Nawet jak ściągniemy tutaj Harry’ego, jeŜeli się to
uda, to Korath nie sądzi, Ŝeby to stanowiło dla niego jakiś problem. Gdyby było inaczej, to z
pewnością kłóciłby się zaciekłe. Korath nie wierzy, Ŝe Harry mógłby go wygonić. Prawdę
mówiąc, to ja teŜ w to nie wierzę. Harry Keogh jest słabszy od Koratha. Kiedyś był potęŜny,
ale została z niego drobna cząstka, jest rozrzedzony, jego części znajdują się w róŜnych
miejscach. Natomiast Korath, jakkolwiek bezcielesny, stanowi konkretną całość i
zamieszkuje w moim umyśle. Powinienem o tym wiedzieć. W końcu sam go zaprosiłem.
- Z własnej i nieprzymuszonej woli - dodała Liz. - śeby mnie ratować.
- Tak czy owak - Jake wzruszył ramionami.
- To znaczy Ŝe... rozmawiałeś z nim? - spytał Trask, który jako szef Wydziału E,
mając do czynienia z przeróŜnymi „szóstymi” zmysłami, wciąŜ miał trudności z
zaakceptowaniem realnego istnienia Nekroskopa.
- Tak, rozmawiałem - powiedział Jake. - Poszło dosyć łatwo, coś mu obiecałem.
Powiedziałem, Ŝe bez względu na efekty naszych działań przeniosę jego kości z rury na
porządny cmentarz.
- Targowałeś się z nim? - spytał Ian Goodly.
- Nie - odparł Jake - ale i tak dałem mu słowo. WciąŜ pamiętam go jako przeraŜoną
postać uwięzioną na zawsze w podziemnych ciemnościach. Bez duszy, ale odczuwający,
całkowicie zagubiony i samotny. Ogromna Większość nie chciała mieć z nim nic wspólnego,
nikt nie chciał słuchać jego myśli. Obłęd, w którym nie było widać nadziei. Nie jestem w
stanie wyobrazić sobie gorszej męki, cierpień, które miały me mieć końca. Kiedy znajdę
chwilę czasu, to wydobędę i pogrzebię jego kości.
- Nie rozumiem - powiedział Trask. - Ta kreatura rujnuje ci Ŝycie, jest podglądaczem,
nie masz ani chwili prywatności, Ŝadna z twoich myśli nie ujdzie jego uwadze. Nie będziesz
mieć własnego Ŝycia, dopóki się nie odczepi od ciebie!
- Bez niego i tak nie miałbym juŜ Ŝycia - powiedział Jake. - Zresztą nie tylko ja. -
Popatrzył znacząco na Traska i na pozostałe osoby.
Trask z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Chłopie! Ty nawet zaczynasz mówić tak jak on! Nie widzisz, Ŝe to gra w słowa?
Wydaje ci się, Ŝe jesteś mu coś winien, bo uratował nam Ŝycie? To przecieŜ Korath ściągnął
na nas zagroŜenie, kiedy pomieszał wszystko z liczbami!
- Być moŜe, ale wciąŜ uwaŜam, Ŝe moŜe mnie wiele nauczyć. - Jake był jak zwykle
uparty.
- Czy chcesz nam powiedzieć, Ŝe nie chcesz się go pozbyć? - spytała Millie.
- Oczywiście, Ŝe chcę! - powiedział Jake, zastanawiając się jednocześnie, czy było to
prawdą. Później jednak spojrzał na Liz i stwierdził: - Jasne, Ŝe chcę, do cholery! Ale chcę to
zrobić tam, gdzie to moŜliwe. W miejscu, gdzie mogę z nim porozmawiać, na moich
warunkach. Z całej Ogromnej Większości Korath jest jednym z nielicznych, którzy mają ze
mną cokolwiek wspólnego. Po co mi mowa umarłych, jeśli nie mogę z niej korzystać?
Słysząc te słowa, Trask rozluźnił się nieco, westchnął z ulgą i powiedział:
- Wiesz, Jake, Ŝe gotów byłem ci uwierzyć? Właściwie to wszystkich nas nabrałeś!
Kiedy Trask mówił, Jake zauwaŜył u wszystkich podobny wyraz twarzy: strach, który
właśnie znikał i mówił o tym, Ŝe przez chwilę nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Jake
dobrze to rozumiał, bo równieŜ i on nie wiedział, z czym miał do czynienia!
Czując osłabienie i chłód, sięgnął po krzesło, Ŝeby usiąść.
- Nie... nie jestem sobą - powiedział, cięŜko opadając na mebel. - Ani trochę.
Liz stanęła tuŜ przy nim, kładąc mu rękę na ramieniu.
- Co to jest, Jake - powiedziała, starając się dotrzeć do wnętrza jego umysłu. Jednak
natychmiast uaktywniły się zasłony Jake’a, nie zezwalając na telepatyczny wgląd. Millie
równieŜ nie mogła przebić się przez zasłony. Teraz cała piątka skupiała się na Jake’u:
prekognita starał się odkryć przyszłość, Chung.
Zmienił się w kompas, a Trask próbował odczytać „prawdę”. Ale Ŝadnemu z nich nic
z tego nie wyszło, poniewaŜ osłony były bardzo skuteczne. Jedyny problem polegał na tym,
Ŝe to wcale nie Jake je postawił!
- Coś mi powiedział... - urwał w pół zdania, a twarz wykrzywił mu grymas.
- Korath? - Liz zacisnęła mu dłoń na ramieniu. - Co ci powiedział ten drań?
- Sugerował, Ŝe moŜe mi namieszać w głowie - odpowiedział Jake. - To dlatego
ostatnio rzadziej się ze mną kontaktował. Po prostu ćwiczył. A teraz wprowadza to w
praktykę!
- Miesza ci w głowie? - powiedział Trask. - W jaki sposób?
- Nazwał mój umysł umeblowanym domem - warknął Jake - i powiedział, Ŝe siedzi w
środku ze wszystkimi moimi skarbami: wspomnieniami, nawykami, instynktami. Chciał,
Ŝebym się zastanowił, co by się stało, gdyby wydarzył się wypadek i coś w „domu” uległo
zniszczeniu. Zastanawiał się takŜe, jakie efekty dla otoczenia miałoby wypuszczenie mojego
pierwotnego awatara, podstawowego, instynktownego, zwierzęcego jaaaa.
Wargi Jake’a odsunęły się, odsłaniając zęby w zupełnie do niego niepodobnym
grymasie. Ukazując swą nienawiść (tylko na co? na swoich prześladowców?), odepchnął od
siebie Liz i wstał.
Jednak prawie w tej samej chwili powaliła go pięść Traska i zgasły światła...

XI
Wzywając Harry’ego Keogha
Jake otworzył oczy i zobaczył, Ŝe został przywiązany do krzesła kablem od
komputera. Czując bóle w szczęce i w głowie, spowodowane nokautującym ciosem Traska
oraz uderzeniem o ścianę, ostatnią rzeczą, jaką pragnął usłyszeć, był sączący się głos Koratha.
- A nie mówiłem? To mają być twoi przyjaciele? Zobacz, co cię spotkało, gdy tylko
chciałeś zrobić coś sam, próbując odzyskać niezaleŜność. I to właśnie ten Trask, którego tak
szanujesz, walnął cię jak zdradziecki pies! Pozbawić cię przytomności i związać po tym
wszystkim, co dla nich zrobiłeś... to znaczy co dla nich zrobiliśmy? MoŜe juŜ skończysz z tymi
zabawami i zaczniesz walczyć. Będę się bić razem z tobą...
Jednak Jake doszedł juŜ do siebie i odsunął od siebie głos Koratha i rozmytym
wzrokiem spojrzał na otaczających go ludzi. Troje obserwowało go uwaŜnie, Liz z przejęciem
ocierała mu krew z rozbitej wargi, zaś Trask wyglądał tak jak zawsze.
- Jak na staruszka - odezwał się niewyraźnie Jake - masz całkiem niezłe uderzenie!
- To raczej ty masz szczęście - warknął Trask. - Po tym co niedawno zobaczyłem, sam
się dziwię, Ŝe cię nie zastrzeliłem!
- Ale tego nie zrobiłeś, poniewaŜ dostrzegłeś „prawdę” tego, co się dzieje.
- W ostatniej chwili - skinął głową Trask - zanim całkiem straciłeś kontrolę. Tak jak
mówiłeś, to był twój pierwotny awatar, podstawowy, zwierzęcy instynkt. Nie widziałem
prawdy równieŜ w tym, co mówiłeś o sobie, poniewaŜ ustawiłeś; zasłony. Jednak mogłem
odczytać prawdę w tym, co mówiłeś. Faktycznie nie byłeś sobą! To on pociągał za sznurki.
- To prawda - powiedział Jake. - Dowiedział się, jak włączać mój mechanizm, jakie
przyciski naciskać.
- Więc od teraz - powiedziała Liz - musisz bardzo na siebie uwaŜać. Jeśli coś wyda ci
się niewłaściwe, coś, co w twoim odczuciu nie jest tobą, wówczas będzie to on. Musisz z nim
walczyć.
- To o wiele za mało - mruknął Trask. - Jake będzie tak dla nas, jak i dla siebie
bezuŜyteczny, dopóki nie usuniemy tego cholerstwa albo przynajmniej go nie zablokujemy.
On nie będzie sobą! Nie moŜemy pracować z kimś, kto w kaŜdej chwili, bardzo moŜliwe, Ŝe
w najwaŜniejszej, moŜe się obrócić przeciwko nam. Poza tym Korath jeszcze nie uzyskał
pełnej kontroli, prawdopodobnie przesadził. Ale gdy tylko nauczy się tym kierować, do czego
potrzeba tylko dobrej pamięci...
- Pamięć to on ma dobrą - rzekł Jake. - To dzięki Malinariemu, który potrafi wszystko
zapamiętać. To dlatego zapamiętał równania Móbiusa, liczby, które kaŜdego by przeciąŜyły.
- To znaczy, Ŝe musimy podjąć próbę teraz albo nigdy - stwierdził Trask. - Zabraliśmy
się do tego w ostatniej chwili, później nie mielibyśmy juŜ Ŝadnych szans. Jeśli nam się nie
uda... - Spojrzał na Jake’a, jednak jego twarz była bez wyrazu.
- Spędzę resztę Ŝycia w celi? - domyślił się Jake.
- W kaftanie bezpieczeństwa - powiedział Trask - przywiązany do łóŜka, znieczulony i
unieruchomiony. Na zawsze!
- Co? - Jake nie ukrywał zdziwienia.
- Wyobraź to sobie - wyjaśnił Trask. - Umysł taki jak twój pod kontrolą wampira,
obłąkany umysł zdolny to robienia rzeczy, które tylko ty potrafisz? Nie ma Ŝadnej nadziei,
Jake. Szaleństwo i Kontinuum Móbiusa nie idą w parze. Gdybyś nam uciekł, to nigdy byśmy
cię nie złapali. Nigdy teŜ nie dowiedzielibyśmy się, co zamierzasz albo kto będzie działać
poprzez ciebie.
- Teraz widzisz? Rozumiesz? Miałem rację! - zawył Korath, ale tylko Jake był w stanie
go usłyszeć. - Oślepłeś? Czy nie widzisz, Ŝe chciałem cię chronić? Nie daj się oszukać. Robią
ci wodę z mózgu. Teraz stałem się nieoddzielną częścią twojej toŜsamości. Jeśli spróbują mnie
przegonić, to nie wiadomo, co jeszcze odejdzie wraz ze mną. Czy zapomniałeś, co mówiłeś o
lobotomii? CzyŜ oni nie próbują dokładnie tego samego? Czy sądzisz, Ŝe będziesz sobą, jeśli
pozwolisz im na to?
- Och... zamknij w końcu ryja! - warknął Jake, potrząsnął gwałtownie głową, zacisnął
zęby i zacząć kołysać ciałem.
- To Korath! - wyrzuciła z siebie Liz, klękając przed Jakiem. - To on. Nie wiem, co
mówi lub co chce zrobić, ale wyczuwam jego obecność: obmierzłą jak ropiejący i cieknący
wrzód na umyśle Jake’a!
- Czy Jake opuścił osłony? - krzyknął Trask w chwili, gdy prekognita wraz z
lokalizatorem chwycili Jake’a za ramiona, starając się go unieruchomić.
- Tak! - jak jeden mąŜ odpowiedziała czwórka esperów.
- Walczy z Korathem - rzekła Liz. - To bitwa psychologiczna, jakby walczył sam ze
sobą. Walczy o to, Ŝeby nie uruchomić zasłon, dzięki czemu Harry będzie mógł dotrzeć do
niego, kiedy go znajdziemy.
- Ale prócz tego tam ma miejsce zupełna jatka - powiedziała Millie, robiąc krok do
tyłu i osuwając się po ścianie. - Jego myśli kręcą się jak wirujące liczby, jak matematyczne
wołanie o pomoc.
- Ale ma niesamowitą aurę! - zauwaŜył Chung. - Jest jak gigantyczne, rozpędzone bez
końca dynamo.
- A jego przyszłość, najbliŜsza przyszłość, to achhh! - Prekognita zaczął się chwiać na
nogach. Chwycił Traska za ramię jedną ręką, a drugą przytrzymywał Jake’a. Tylko Ŝe ręka,
która trzymała Jake’a, wibrowała i trzęsła się, jakby ktoś podłączył ją do prądu.
- Co widzisz? - szczeknął Trask.
- Widzę... widzę... widzę Harry’ego! - wydusił z siebie prekognita.
Nagle Jake znieruchomiał i wszyscy instynktownie wiedzieli, co muszą zrobić.
Krzesło Jake’a stało na środku pokoju. Ludzie z Wydziału E otoczyli je i złączyli ręce,
tworząc okrąg. I jak w kilku wcześniejszych podobnych sytuacjach zaczęli działać jak jedno
ciało, a właściwie jak jeden wspólny umysł.
Chung lokalizował siłę, poszukiwał dobrze znanej i niezapomnianej charakterystyki.
Trask skupiał się na prawdziwości tego, co się dzieje, i sprawdzał, czy nie ulegają złudzeniu
albo czy ktoś ich nie oszukuje. Millie oraz Liz połączyły umysły tak jak ręce i podąŜały za
poszukiwaniami lokalizatora. Goodly zaś trzymał ich wszystkich razem, starając się chwila po
chwili bezpiecznie przybliŜać do zdradliwej przyszłości.
Jake miał szeroko otwarte nienaturalnie błyszczące oczy, zęby mocno zaciśnięte, a po
brodzie skapywały mu krople potu.
- Drań... walczy ze mną - jęknął. - Ale nie... nie wygra!
- Nie! Ach nie! Nieeeeeee! - zawył wewnątrz umysłu Korath, a potem gwałtownie
zamilkł. Coś przyszło. Coś było we wnętrzu.
Jake zamknął oczy; kaŜdy z uprzednio napiętych mięśni rozluźnił się, głowa opadła
mu na piersi...
W pokoju przygasło światło. ObniŜyła się temperatura. W ciągu kilku minut zrobiło
się zimno. Jednak był to chłód w większej mierze psychiczny niŜ fizyczny. A Jake... juŜ nie
był Jakiem. A właściwie to zarys jego siedzącego na krześle ciała przybrał jakby inny kształt.
- Harry! - Chung wypuścił głośno powietrze, niemal zawisając w powietrzu pomiędzy
Traskiem a Millie. - Jego charakterystyka była trudna do zauwaŜenia, lecz nie sposób jej
pomylić z niczym innym. Przybył z bardzo daleka i nie jestem w stanie powiedzieć, czy
chodzi tu o przestrzeń, czy o czas, czy o jedno i drugie. Lub Ŝadne z tych dwóch. Chodzi mi o
to, Ŝe był tutaj i nie był zarazem. Właściwie to sam juŜ nie wiem...
- Z czasu i przestrzeni - rzekł prekognita. - Prawdopodobnie z innej przestrzeni i z
międzyczasu. Jednak z drugiej strony patrząc, był tutaj zawsze.
- To było jego miejsce - powiedział Trask zachrypniętym głosem. Po jego lewej
stronie stała Liz, która nigdy nie miała okazji poznać pierwszego Nekroskopa. - Wiedziałem,
Ŝe jeśli mamy go odnaleźć, to tylko tutaj.
- Ale skąd moŜemy mieć pewność, Ŝe to on? - spytała Liz. - A jeśli jest to kolejne
oszustwo Koratha?
- Jestem pewien, Ŝe to on - stwierdził Chung.
- Ja równieŜ - dodał Trask. - Liz i Millie, powiedzcie, czy jest tam jeszcze Jake? -
Traskowi chodziło o telepatyczne zbadanie, czy dostrzegają widmo Jake’a.
Widmo - tylko w ten sposób moŜna było to określić. Jake pył jakby obecny, w końcu
siedział przywiązany do krzesła. Ale zarys jego ciała lśnił, był oświetlony od wewnątrz.
Wyglądał teraz jak trójwymiarowa, przeźroczysta, holograficzna Projekcja. Niematerialny, a
zarazem doskonały obraz tworzony przez komputer. Na jego obraz składały się niezliczone
smugi światła. Był jak elektryczna akwaforta na szkle lub wodzie, która przepływała przez
ciało gospodarza. Teraz Jake 1 faktycznie stał się gadŜetem, w którym, przynajmniej
chwilowo, zamieszkał duch.
Liz i Millie starały się nawiązać kontakt telepatyczny. Ich pierwszą instynktowną
myślą było krótkie pytanie: Kto? Ale nawet znając odpowiedź, powtarzały jedyne pytanie,
jakie gościło w ich zdumionych głowach.
Teraz zobaczyli twarz jedenasto-, moŜe dwunastoletniego chłopca, zamyślonego lub
zatopionego w marzeniach. Wyglądał na nieobecnego i zwrócił na nich uwagę, dopiero kiedy
do niego „przemówiono”. Zamrugał oczami i skupił wzrok na otaczających go ludziach. Ale i
tak trudno było stwierdzić, czy holograficzne oczy rzeczywiście ich zobaczyły. W końcu
odezwał się:
- Nie ma takiej potrzeby. Korzystajcie ze zwykłej mowy. Kiedy jestem tutaj, to słyszę
was tak samo, jak wy mnie słyszycie - powiedział, a oni go wyraźnie usłyszeli. Cała piątka.
Ale jego usta w ogóle się nie poruszyły! Była to tak zaawansowana telepatia, Ŝe wszyscy
zamarli ze zdumienia oraz podziwu przed postacią chłopca, zwykłego chłopca, który mówił
dziecięcym głosem.
- Harry? - powiedział Trask, nie do końca pewny do kogo mówi.
Twarz chłopca zwróciła się ku niemu, brwi lekko się zmarszczyły, a niematerialne
spojrzenie skoncentrowało się. Po chwili chłopiec uśmiechnął się w błysku przypomnienia.
- Ben, ty na pewno najlepiej ze wszystkich wiesz, kim jestem, byłem czy będę. -
Następnie odwrócił twarz, a potem całe ciało, jednak bez poruszania Ŝadną z kończyn ani
Ŝadnym z niematerialnych mięśni. Popatrzył na lokalizatora. - Davidzie Chung - odezwał się z
większą pewnością. - To ty przyprowadziłeś mnie do domu.
- Do domu? - zdziwił się lokalizator, wciąŜ nie mogąc uwierzyć w to, co widział. -
Twojego domu?
- Domu dla ciebie, teraz, tutaj, tego miejsca - odrzekł Harry. - To tylko jeden z wielu
domów. - Wyczuwając kolejne pytanie, odwrócił się z uśmiechem do Millie. - Ciebie teŜ
pamiętam. Zawsze było ci mnie Ŝal, a mnie było Ŝal ciebie. Oboje szukaliśmy czegoś, czego
nie moŜna było odnaleźć.
(Trask mógłby przysiąc, Ŝe przez moment spoczęło na nim spojrzenie Harry’ego).
- Dlaczego mielibyśmy cię rozpoznać? - spytała Millie. - Harry, którego znaliśmy, był
starszy.
Harry spojrzał na siebie, na postrzępioną, niedopasowaną szkolną marynarkę i
wydawał się zdziwiony tym, co usłyszał. A moŜe tym, co zobaczył. Dotknął palcem koszuli,
której brakowało guzika pod szyją, a potem przesunął rękę na mocno zawiązany szkolny
krawacik z wyblakłym wzorkiem.
- Harry, którego znaliście? - mruknął pod nosem, po czym zapytał sam siebie: - Był
starszy?...
Po chwili zarys jego oczu zwęził się w przypływie zrozumienia i powiedział:
- No tak! Oczywiście! To tylko obraz, jaki widzicie. Pomieszałem róŜne miejsca i
czasy. Tak duŜo miejsc i czasów, Millie. Zapełniają miliardy wszechświatów. Ale... dobrze,
mam być tu i teraz. Rzadko mi się zdarza być gdzieś w całości. Powiedz, czy teraz będzie
lepiej.
Ostatnie trzy słowa zostały „wypowiedziane” w zupełnie inny i znacznie dojrzalszy
sposób, co wiązało się z zachodzącą metamorfozą.
Obraz ucznia zanikał, a w jego miejsce pojawiał się kształt późniejszego Harry’ego.
Tym razem postać lepiej pasowała do sylwetki Jake’a i być moŜe dlatego stawał się
wyraźniejszy. Zobaczyli neonowy, świetlny obrys oraz to, co chcieli zobaczyć, co najlepiej
zapamiętali. A moŜe ujrzeli tylko obraz, który Harry chciał im pokazać.
NałoŜona na Jake’a postać była bez wątpienia tym samym „chłopcem”, który miał
teraz dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat. Najciekawsze były oczy Harry’ego Keogha.
Zdawały się patrzeć przez człowieka na wylot i były tak bardzo niebieskie! Ich kolor był
wręcz nienaturalny, jakby właściciel oczu nosił kolorowe szkła kontaktowe. Zasadniczo
Harry wyglądał tak, jak zapamiętali go ci członkowie Wydziału E, którzy mieli okazję go
poznać.
Jednak Liz go nie znała, oprócz tego, co przeczytała i słyszała na jego temat.
Spojrzenie Jake’a spoczęło na Trasku, Potem przesunęło się na Chunga i na Millie, aŜ w
końcu zatrzymało się na Liz.
- Ty jesteś nowa - powiedział. - Nowa w tym kręgu. Nie mieliśmy okazji się poznać.
Tu i teraz jednak nadarzyła się sposobność. Bardzo mi miło.
- Mnie równieŜ miło - odparła Liz drŜącym głosem. - Nie, nie spotkaliśmy się, ale
wyczuwałam twoją obecność, kiedy rozmawiałeś z Jakiem. Jake potrzebuje twojej pomocy i
dlatego cię przywołaliśmy.
- Jake? - obraz Harry’ego zmarszczył brwi. - Ach, Jake!
- Harry rozłoŜył szeroko swoje niematerialne ręce i spojrzał po sobie. - Ten Jake! -
następnie popatrzył z powrotem na Liz. - Rzeczywiście spotkaliśmy się. Teraz sobie
przypominam, jego umysł był pełen ciebie... i jeszcze jednej. Ale ona była tylko
wspomnieniem. Teraz tylko ty zostałaś.
- Chciałabym, Ŝeby tak było! - powiedziała Liz i prawie przerwała okrąg, podchodząc
bliŜej. - Ale tam jest takŜe Korath.
- Korath? - spytał Harry. Jego usta nadal nie poruszały się, ale za to brwi zbliŜyły się
do siebie w geście zdziwienia. - Tak, jego równieŜ pamiętam. Pamiętam, jak ostrzegałem
Jake’a, Ŝeby się z nim nie kontaktował. Czy chcesz powiedzieć, Ŝe Korath jest tutaj?
W tym momencie wtrącił się Trask:
- Harry, problem Jake’a to tylko jeden z powodów, dla których ściągnęliśmy cię tutaj.
Na pewno waŜny, ale tylko jeden z wielu. Korath nie jest jedynym wampirem, z którym
mamy do czynienia. Prawdę mówiąc, mamy tu całą plagę wampirów. Dlatego musimy się
jeszcze czegoś o nich dowiedzieć.
- O tej trójce, która przeszła przez Bramę razem z Korathem?
- (Harry wyglądał teraz na bardziej skoncentrowanego i na bardziej świadomego
miejsca, czasu oraz powagi sytuacji). - PrzecieŜ Jake był ze mną kiedy rozmawiałem z
Korathem. Dowiedział się o nich wszystkiego, włącznie z ich historią. Tylko Ŝe... spał
wówczas. Chcesz powiedzieć, Ŝe nie zapamiętał?
- Nie - odpowiedział Trask. - Przypomniał sobie wszystko. Tylko Ŝe Malinari, Vavara
i Szwart to tylko początek. A właściwie źródło tego, co moŜe być faktycznym problemem.
- Zaczęli swe dzieło? Tu w waszym świecie, który kiedyś był równieŜ i moim
światem? - Harry pochylił się w stronę Traska i częściowo jego świetlny zarys wychylił się z
ciała Jake’a. Jego oczy zalśniły z nieukrywaną pasją.
Teraz zaczęli szaleć - pokiwał głową Trask. - Narobiliśmy im szkód i zniszczyliśmy
wszystko, co stworzyli. Ale dało to tylko tyle, Ŝe poszli na całość i juŜ nie obchodzi ich
nawet, jakie spustoszenie zostawiają za sobą. Nasze sukcesy teŜ nie okazały się tak wielkie,
jak pierwotnie przypuszczaliśmy-
- Co takiego zrobiły te Wampyry? - tym razem w głosie Harry’ego słychać było
warczenie.
Trask opowiedział o Szwarcie, jego jaskini ukrytej w podziemiach Londynu, ogrodzie
z grzybami i o zarodnikach, które mogły fruwać w londyńskim powietrzu.
Wówczas Harry stęknął, a jego neonowy obrys zafalował, przez chwilę stał się mniej
wyraźny, po czym na nowo się uformował.
- Trzymajcie się jego - rozkazał Trask. - Wszyscy razem!
- O tak, trzymajcie - przytaknął Harry. - Wzywają inne miejsca i czasy. Inne światy i
inni gospodarze. Lepiej pytaj, Ben, dopóki tutaj jestem i mogę ci odpowiedzieć.
- Co wiesz o zarodnikach?
- Stałem się ich ofiarą - odpowiedział Harry. - Ofiarą zarodników Faethora
Ferenczyego. On był od dawna trupem, ale to niewiele zmieniło. Zrobiłem błąd, sądząc, Ŝe
mogę sobie z nim porozmawiać, poniewaŜ umarł i nie moŜe mi zaszkodzić. Ale jego
wampirza esencja „wiedziała” o tym, Ŝe zasnąłem w miejscu jego pochówku. Z czarnych
muchomorów wytrysnęły zarodniki, które przez oddech dostały mi się do płuc. Resztę znacie.
Jako jedni z ostatnich widzieliście mnie na tym świecie. Ty, Zek i Penny.
- Co moŜesz nam powiedzieć o zarodnikach? - naciskał Trask. - Czy spałeś po
zainfekowaniu? Jak długo to trwało? Chyba mamy z tym samym problemem do czynienia.
Ludzie zapadają w długi sen. Czy wiedziałeś, Ŝe zostałeś zainfekowany? Czy starałeś się
obronić przed zostaniem wampirem?
- Trudno jest mi sobie przypomnieć - odrzekł Harry. - Ten świat, Ŝycie, istnienie... to
jedno z wielu. Czy spałem? Wydaje mi się, Ŝe zostałem uśpiony, jak tabletkami nasennymi.
Czy się broniłem? Pamiętam poczucie zagroŜenia. Myślę, ze musiałem się chronić, jednak
przygotowywałem się do starcia z Janosem, jeszcze jednym z Ferenczych, więc było to
całkiem naturalne w tamtym czasie.
- Chodzi mi o to, czy starałeś się ukryć swoją toŜsamość przed ludźmi.
- Nie za bardzo - Harry pokręcił głową. - Zresztą powiedz, jak moŜna było udawać
kogoś innego przed ludźmi z Wydziału E? Ukryć się przed Davidem Chungiem? Albo przed
nieszczęsnym telepatą Darcym Clarkiem? Mój wampirzy znak widać było dzięki
umysłowemu smogowi. Co prawda przed Darcym starałem się uchronić, ale skąd mogłem
wiedzieć, Ŝe przez to umrze?
- Chodzi mi o to - Trask zaczynał być sfrustrowany - Ŝe muszę się dowiedzieć, czy i
jak moŜna wykryć infekcję tego typu. Czy i jakie są charakterystyczne symptomy we
wczesnych etapach. Jak mogę się dowiedzieć, czy ktoś wdychał te zmutowane, wampirze
zarodniki, które przemieniają ludzi. Jak długo trwa przemiana. Krótko mówiąc, ile nam
zostało czasu.
- DuŜo pytań - rzekł Harry. - Nie mam na nie odpowiedzi. Nic pewnego. Mogę
opowiedzieć tylko o swoich doświadczeniach.
- To musi wystarczyć - powiedział Trask. - Jak to było z tobą? Ile czasu minęło od
inhalacji zarodników Faethora do czasu, gdy zorientowałeś się, Ŝe... masz kłopoty?
- Kilka dni - odpowiedział Harry. - Ale bez Kontinuum Móbiusa mogłem nie wiedzieć
o tym znacznie dłuŜej. Zasadniczo... choroba rozwijała się powoli. Symptomy, takie jak
upodobanie do ciemności, chęć spoŜywania surowego mięsa i zaczerwienione oczy, pojawiły
się później. Jak ci wiadomo, walczyłem z nimi.
- Dla nas - powiedział Trask.
- I dla siebie. Gdybym się poddał, to nie byłoby mnie tutaj ani tam, ani nigdzie indziej.
- Udało ci się zwycięŜyć - zauwaŜył Trask. - Widzieliśmy, jak uciekłeś do
niezliczonych wszechświatów Światła.
- Tak, dzięki Kontinuum, które okazało się dla mnie ratunkiem. Jednak nie była to
ucieczka. Umarłem... i dalej istniałem.
- Kontinuum Móbiusa? - powiedział Trask. - Mówiłeś, Ŝe dało ci wskazówkę
dotyczącą twojego stanu. Jak to było?
- Kiedy udałem się do Kontinuum, Ŝeby odczytać przyszłość - wyjaśnił Harry -
stanąłem na progu drzwi do przyszłości i zobaczyłem, jak wypływa ze mnie niebieska nić
Ŝycia. Ale dalej splatała się z czerwoną. To był element wampira obecny we mnie... i robił się
coraz mocniejszy!
Trask zrozumiał, o co chodzi, i pojął prawdę tego doświadczenia.
- Jake ma dostęp do Kontinuum!
- Oczywiście! Dzięki mnie - rzekł nieco zmieszany Harry.
- Jake jest teraz Nekroskopem w waszym świecie.
- Ale tak jak ty w swoim czasie - kontynuował Trask - moŜe posunąć się za daleko...
- Rozumiem - Harry powoli wymówił to słowo. - Chciałbyś, Ŝeby sprawdził, co z nim
będzie. śeby zobaczył, jak w przyszłości wygląda jego linia. Jeśli jednak Jake faktycznie jest
zakaŜony... myślisz, Ŝe to będzie roztropne? A poza tym i tak nie będzie to miało sensu.
- Dlaczego?
- PoniewaŜ w jego umyśle siedzi Korath. Teraz, podobnie jak Jake, został stłumiony
moją obecnością. Niech ci wyjaśnię. Zanim pozbyłem się Faethora, moja linia Ŝycia była
zabarwiona na czerwono. Obaj uwaŜaliśmy, Ŝe to z jego winy: jego obecność we mnie
ujawniała siew czasoprzestrzeni Móbiusa. Udało mi się go wyprowadzić ze swego umysłu i
ustawić nieprzenikalne osłony. WciąŜ był do mnie przyczepiony, ale udało mi się go wysłać
do najsamotniejszej w swoim rodzaju przyszłości. Jednak kiedy Faethora juŜ nie było, moja
linia nadal była czerwona. Przypuszczam, Ŝe zamierzał opanować mnie w całości.
Prawdopodobnie to samo planuje Korath, korzystając z Jake’a.
- Jeśli zatem linia Jake’a jest czerwona - zauwaŜył Trask
- to z powodu Koratha?
- Nie będziesz mieć pewności, dopóki Jake nie pozbędzie się Koratha - stwierdził
Harry. - Tak czy owak powinieneś odradzić Jake’owi czytanie przyszłości.
- Tak jak ty unikałeś mnie? - wtrącił się Ian Goodly z lekką pretensją w głosie.
- Przyszłość jest bardzo zagmatwana - powiedział Harry, odwracając się do
prekognity. - Wiem, Ŝe twój talent zazwyczaj jest bardzo pomocny, ale ty lepiej niŜ
ktokolwiek inny Powinieneś wiedzieć, Ŝe moŜe równieŜ zaszkodzić. Nie tyle cię unikałem, ile
starałem się utrudnić ci odczyt. Twój umysł w duŜym stopniu działa podobnie do mojego: nie
potrafi utrzymać się w jednym czasie.
- Nic na to nie poradzę - odrzekł Goodly.
- Nie powinieneś za to przepraszać - odparł Harry. - JeŜeli chodzi o mnie, to
wystrzegałem się przyszłości. Rzadko kiedy odczytywałem linie przyszłego czasu, a i to nie
do końca. Była to mądra przezorność, poniewaŜ znając koniec, sam mógłbym coś zakończyć i
to znacznie szybciej.
- Oszczędziłbyś sobie cierpienia - powiedział Goodly, sądząc, Ŝe rozumie, o co chodzi
Harry’emu.
- A takŜe innym - zauwaŜył Harry. - Przyjaźń ze mną jest dość niebezpieczna.
Obrys neonowego światła znowu zamigotał, a niebieska poświata zaczęła przygasać.
Trask poprosił wszystkich, Ŝeby przestali zadawać pytania i skoncentrowali się na utrzymaniu
obecności Harry’ego w tym miejscu i czasie. Następnie z lękiem powrócił do poprzedniego
tematu:
- Powiedziałeś, Ŝe nie ma pewności, czy Jake nie jest zakaŜony, dopóki nie pozbędzie
się Koratha. Czy to jest moŜliwe? Jak Jake moŜe się pozbyć tego potwora? A jeśli on tego nie
potrafi, to moŜe ty to zrobisz dla niego?
Trask usłyszał koło siebie Ŝarliwą modlitwę Liz:
- O tak! Na Boga, tak! Niech tak się stanie. Neonowa poświata Harry’ego była teraz
jak pulsujące światło lub jak Ŝarówka, która lada chwila ma zgasnąć. RównieŜ jego
telepatyczny głos na zmianę przygasał i nasilał się, ale juŜ nie dochodził do pełnej siły.
Obecność w tym czasie i przestrzeni zanikała, a esperzy mieli coraz większą trudność z
utrzymaniem kontaktu. Harry wycofywał się, jego pytania były coraz dłuŜsze, a odpowiedzi
coraz mniej zrozumiałe.
- Posłuchajcie! - krzyknął Trask. - Musicie się skoncentrować jak nigdy dotąd! Inaczej
wszystkie nasze wysiłki spełzną na niczym. Trzymajcie go tutaj! - Po czym zwrócił się do
blednącego obrazu: - Harry? Słyszysz mnie? MoŜesz mi odpowiedzieć?
- Harry? - postać powtórzyła pytanie niczym echo odbijające się bardzo daleko. -
Chcesz rozmawiać z Harrym? Ale przecieŜ jest ich - lub było - bardzo wielu. Którego
Harry’ego szukasz?
- To ciebie potrzebujemy! - krzyknął Trask.
- Ale ja jestem w tak wielu postaciach i tak wiele istot znajduje się we mnie - odparła
postać. - Wybieraj. Czy chodzi ci o tego, co widzisz, czy...
I wówczas z powrotem zjawił się chłopiec, łokcie miał ułoŜone na kolanach, a dłońmi
podpierał podbródek. Dziwne oczy patrzyły w nieokreśloną przestrzeń.
- O tego ci chodzi? - odezwał się głos chłopca. - A moŜe o tych?’ i przemienił się w
Aleca Kyle’a, byłego szefa Wydziału E. pojawiły się kolejno liczne przebrania - inkarnacje,
cały zastęp ciał pochodzących z licznych światów i czasów:
Czarnowłosy, młody Cygan o dziwnie znajomych rysach... stary, siwowłosy mag...
dziecko w kołysce... zmumifikowana, czerwonooka postać... Coś z czułkami i odsłoniętym
mózgiem... stwór podobny do wilka z sierścią, trójkątnymi oczami i ludzkimi rękami...
spalone ciało, ukrzyŜowane nogami do góry. A w końcu...
- MoŜe ten? - spytał Harry, wydając z siebie zdecydowany, sardoniczny pomruk
Wampyra! To właśnie w takiej postaci Trask widział po raz ostami Ŝywego Harry’ego, tuŜ
przed jego wyprawą do Krainy Gwiazd.
W porównaniu z sylwetką Wampyra ciało Jake’a Cuttera było nie większe od dziecka,
karła mieszczącego się wewnątrz neonowego światła. Harry miał na sobie zwyczajny
garnitur, który był co najmniej o dwa numery za mały. Masywny tułów niemalŜe rozsadzał
spodnie. PotęŜną klatkę piersiową ciasno opinała marynarka zapięta na jeden guzik.
Harry popatrzył na Traska swoimi świetlnymi oczami, które przybrały kolor siarki, i
uśmiechnął się. Grymas, który pojawił się na jego twarzy, mógł jednak uchodzić za uśmiech
tylko w obcym świecie Krainy Gwiazd. Tutaj, w Centrali Wydziału E, była to tylko otwarta
paszcza ukazująca kły obwiedzione cienkimi, szkarłatnymi wargami.
Ta twarz... te usta... karmazynowa grota ze sztyletami zębów wyglądających jak wbite
w grunt kawałki potłuczonego białego szkła!
- O nie - wycharczał Trask. - Tego nie potrzebujemy. Nigdy nie pokazuj się w takiej
postaci!
- Święty BoŜe! - westchnęła stojąca obok Traska Liz, którą ten widok odepchnął do
tyłu. Wysunęła rękę z uchwytu Traska i kiedy zrobiła kolejny krok, obraz postaci zaczął
błąkać i podskakiwać jak dogasająca świeca.
Za plecami Traska i Liz otworzyły się właśnie drzwi i do Pięciu osób dołączyła szósta.
Był to Lardis Lidesci, który zajął puste miejsce pomiędzy Traskiem a Liz. Chwycił ich za ręce
i warknął:
- Przywołała mnie tu moja krew jasnowidza. Powiedziała, Ŝe on jest tutaj, Harry
Mieszkaniec Piekieł!
W tym samym momencie trójwymiarowy hologram z neonowego światła przybrał
trwałą strukturę. Oczom esperów ukazał się dwudziestoletni Harry, którego oczy skupiły się
na Lardisie.
- Bardzo duŜo czasu upłynęło, stary wodzu - powiedział Harry.
Trask odetchnął z ulgą. Obraz stał się wyraźny jak na początku spotkania. To
faktycznie dowodziło, Ŝe w Ŝyłach starego Lidesciego płynęła krew jasnowidzących
przodków. Z kolei Lardis, przyzwyczajony do niezwykłych zjawisk, dobrze wiedział, co ma
robić. Fakt, Ŝe zjawa przemówiła do niego, nie zmieszał go ani odrobinę.
- WciąŜ pojawiasz się i znikasz na swój dziwny sposób - mruknął stary człowiek,
kiwając głową. - Tylko Ŝe teraz dziwniejsze jest to, Ŝe widziałem, jak umierasz przy Bramie
w Krainie Gwiazd! Ty, Karen i Mieszkaniec. A takŜe Szaitis i Szaitan wraz ze swoimi
poddanymi.
- To prawda - potwierdził Harry. - Ale śmierć to nie koniec, jak widzisz, wciąŜ trwam.
- Tak, widzę, i to w wielu miejscach! - zauwaŜył Lardis.
- To naprawdę ty wszedłeś w Jake’a. Ani mnie, ani moim ludziom nie zrobiłeś
krzywdy, nawet w najgorszych dla ciebie chwilach. Nie wierzę, Ŝe chcesz zająć miejsce tego
biednego chłopaka.
- Oczywiście, Ŝe nie! - powiedział Harry. - Zostałem tu wezwany, tak samo jak ty. To
co ze mnie jest w Jake’u, słuŜy dobru, przynajmniej taką mam nadzieję. Obraz, który widzisz,
jest tylko chwilowy. - Po czym, zwracając się do Traska: - Ale nie mogę zostać tutaj zbyt
długo. Zadałeś mi pytanie, Ben, i być moŜe znalazłem odpowiedź.
- Odpowiedź na problem Jake’a? - energicznie spytał Ben.
- Jak ma się pozbyć Koratha?
Harry pokręcił swoją niematerialną głową.
- Tego nie da się zrobić, przynajmniej dopóty, dopóki Korath jest przyssany jak
pijawka we wnętrzu umysłu. Ze mną było tak samo: nie mogłem wypędzić Faethora
Ferenczyego.
Musiałem wywabić go na zewnątrz, a potem trzymać go z dala od siebie. Ale udało mi
się go uciszyć. Zastawiłem na niego pułapkę w pustym pokoju mojego umysłu i w ten sposób
odizolowałem go od tego, czym się zajmowałem.
- Zrobiłeś to samodzielnie? - Trask oblizał usta.
- Umysł posiada zaskakujące mechanizmy - Harry pokiwał głową - z których nie
korzysta. Są nieuŜywane lub stanowią jakąś genetyczną, niepotrzebną pozostałość. A moŜe te
części są po prostu niedorozwinięte? Nie potrafię określić, czy są atawizmami, czy teŜ
potencjałem dla przyszłości. Te cechy u niektórych utalentowanych ludzi, jak u twoich
agentów, są bardzo silne. Nazywacie je osłonami i ten mechanizm u Jake’a jest niezwykle
mocny. Mimo Ŝe zostałem do niego przyciągnięty, to jego osłony były tak silne, Ŝe nawet
mnie odrzuciły. Jake instynktownie wiedział, jak korzystać z zewnętrznych osłon, by trzymać
z dala od siebie telepatów oraz innych mentalistów. Jednak jednej sztuczki jeszcze się nie
nauczył. Być moŜe pokaŜę mu, jak zastosować wewnętrzne osłony.
- śeby tę rzecz odizolować wewnątrz? - Koncepcja była dosyć niezwykła i Trask
potrzebował trochę czasu, Ŝeby ją lepiej pojąć.
- Właśnie - potwierdził Harry. - To działa dzięki samej zasadzie, która pozwala
odizolować nieprzyjemne bądź traumatyczne wspomnienia, których siedzibą jest przecieŜ
umysł. Trzeba tylko skorzystać z tego mechanizmu i wzmocnić go.
- Potrafisz to zrobić? - wtrąciła się Liz.
- Spróbuję - odpowiedział Harry. To pogrzebie Koratha, ale go nie usunie. MoŜna to
jednak zrobić etapami, krok po kroku. Zakładając, Ŝe Jake znajdzie sposób na usunięcie
Koratha, moŜna zastosować jeszcze jeden, subtelniejszy mechanizm. Znowu zastosujemy
tutaj pewien rodzaj osłony - osłony wzmocnionej do n-tej potęgi! I nawet Korath, któremu
udało się wcześniej dostać do wnętrza, nic nie wskóra tym razem. - Harry przerwał i spojrzał
oczekująco na Traska.
- Myślę, Ŝe dostrzegłem coś z tego mechanizmu, co jest częścią talentu Jake’a -
zauwaŜył Trask, mruŜąc z namysłu oczy.
- Nie dziwi mnie to - powiedział Harry. - Kiedyś w Wydziale E był taki człowiek.
Dzięki swemu talentowi był nawet przez krótki czas szefem Wydziału. Nikt nie mógł się
przedostać do jego umysłu. Był jednak zdrajcą, podwójnym agentem i dopadłeś go, zanim
spróbował mnie zabić. Myślę, Ben, Ŝe go pamiętasz.
- Norman Harold Wellesley - rzekł Trask. - Człowiek o czystym zapisie mentalnym.
Nie moŜna było odczytać jego myśli ani go zlokalizować... dosłownie nie istniał w
parapsychicznym eterze!
- Właśnie o niego chodzi - potwierdził Harry. - Kiedy zmarł, postanowił odkupić
swoje grzeszki i ofiarował mi swój system metafizycznej ochrony. Przyjąłem ten dar i
podarowałem go Jake’owi, Ŝeby mógł z niego korzystać. Tylko Ŝe...
- Harry, proszę - Liz przerwała mu w pół słowa i mocniej ścisnęła dłonie Traska i
Lardisa. - Nie stawiaj Ŝadnych warunków, a jeśli musisz, to zrób to teraz!
- ...Tylko Ŝe - kontynuował Harry - jeśli jest faktycznie zaraŜony...
- ...to dzięki temu będzie jeszcze silniejszy - powiedział Trask, a jego twarz raptownie
poszarzała.
Wszyscy na niego patrzyli. Do niego naleŜała decyzja. Na dobre czy na złe, Ben Trask
nigdy nie bał się podejmować decyzji...

XII
Kraina Gwiazd - Okiem wilka
Trask powiódł wzrokiem po zebranych agentach i kierując wzrok na Liz, powiedział:
- Wiem, Ŝe w ostateczności to ja podejmę decyzję i Ŝe muszę to zrobić teraz. Ale jak
nigdy wcześniej potrzebuję waszej pomocy, kaŜdego z was, i to szybko. Tylko pamiętajcie, Ŝe
jeśli pozwolimy Harry’emu to zrobić i jeśli Jake jest... kimś innym niŜ jego wygląd, to
wówczas w porównaniu z nami baron Frankenstein będzie prawdziwym świętym! Nasze
działanie moŜe przyczynić się do stworzenia czegoś niezniszczalnego. Jake jest
Nekroskopem. Co będzie, gdy okaŜe się, Ŝe jest takŜe wampirem albo nawet Wampyrem?
Odporny na nasze talenty, niewidoczny za osłonami Normana Wellesleya, będzie
nieuchwytny pod kaŜdym względem. Poza tym wie o nas prawie wszystko. Naprawdę
musicie wziąć to pod uwagę... - Przerwał na chwilę, Ŝeby do wszystkich dotarła powaga
sytuacji, po czym dokończył: - To tyle. Więcej nie powiem. Teraz wy mówcie. Zaczniemy od
Liz i ruszamy w lewą stronę. Co o tym sądzicie?
- Jake to Jake - odezwała się Liz, prawie wchodząc w słowo Traskowi. - Nie jest
nikim więcej. Nikt lepiej nie zna umysłu Jake’a ode mnie. Jeśli coś byłoby nie tak z Jakiem,
pomijając Koratha, to na pewno bym to zauwaŜyła. To jest takŜe ostatnia szansa Jake’a.
Korath wie, jak działa jego umysł, i moŜe przejąć nad nim kontrolę. Koratha moŜna pokonać
tylko w jeden sposób: pozbawiając go moŜliwości tej kontroli, pozwalając Jake’owi
odizolować go i wyłączyć drania od myśli i działań Jake’a. Jeśli tego nie zrobimy, to stracimy
naszą największą broń. A jeśli tak się stanie... jeśli tak się stanie...
Zaczęła niemal szlochać.
Stojący na lewo od niej prekognita zabrał głos:
- Skorzystamy z tej szansy, to moŜliwość, z której musimy skorzystać. - Po czym jak
zawsze enigmatycznie dodał: - zapamiętajcie, Ŝe cokolwiek nie powiemy czy nie zrobimy, to
przyszłość i tak zmierza swoimi drogami. To co będzie, się zdarzyło.
- Popieram Liz - powiedziała Millie - i tak nie mamy wyboru. Jeśli tego nie zrobimy,
to Korath przejmie kontrolę nad Jakiem, a wtedy... wtedy będziemy musieli go zabić. Nie
zrozumcie mnie źle, Jake uratował mi Ŝycie w ogrodzie Szwarta pod Londynem, uratował
Ŝycie nam wszystkim, jednak przed faktami nie da się uciec. Tak, będziemy musieli go zabić,
bo jeśli Korath w pełni przejmie nad nim władzę, to stanie się to co powiedział Ben: Jake
zostanie wampirem o nieprawdopodobnych właściwościach i mocach Nekroskopa oraz będzie
mieć dostęp do Kontinuum Móbiusa. Głosuję za tym, aby poprosić Harry’ego, Ŝeby zrobił to,
co konieczne.
Przyszła kolej na Chunga, który powiedział:
- Wyczułem powrót Neroskopa, w chwili gdy przybył do nas Jake. Chodzi mi
dokładnie o tego samego Nekroskopa, który tu siedzi, który prowadził nas przez
najmroczniejsze chwile. Ale w Jake’u nie ma nic z mroku. Jest buntownikiem, w końcu miał
swoją misję do spełnienia. Moim zdaniem, jeśli nie damy mu szansy, to znajdzie się w
powaŜnych opałach. Jeden Bóg wie, ile mu zawdzięczamy. Millie ma rację: bez niego
bylibyśmy juŜ trupami! Niech Harry działa, jestem tego samego zdania co Liz.
W końcu przyszła kolej na Traska.
- Wszystko jasne - powiedział - Nawet gdybym był przeciw, to zostałbym
przegłosowany. Poza tym byłby to koniec naszej pracy w zespole. Klasyczny przykład
grupowej solidarności. Chodzi jednak o to, Ŝe teŜ jestem „za”. Słuchając was, słuchając, jak
głos waszych serc przewaŜa nad rozumem, przypomniałem sobie, Ŝe nie jest to pierwszy
wypadek tego rodzaju. Kiedyś musiałem juŜ dokonać podobnego wyboru... - popatrzył
wymownie na obraz Harry’ego, na co Harry odparł:
- Ostatnio chodziło o mnie, prawda? I zaryzykowałeś. Być moŜe nadal masz szczęście.
Jeśli chodzi o Jake’a... to juŜ po wszystkim. Musiałem tylko poszczypać tu i tam.
- JuŜ po wszystkim? - Liz powtórzyła słowa Harry’ego. - Czy to znaczy, Ŝe...
- ...Ŝe wpakowałem Koratha do pustego pokoju i zamknąłem za nim drzwi - dokończył
Harry. - Jeśli w przyszłości Jake znajdzie sposób na przepędzenie intruza, to będzie mógł
zamknąć przed nim drzwi na stałe. To tylko przypuszczenie, poniewaŜ nie da się precyzyjnie
określić przyszłości. Następnie popatrzył na Lidesciego i powiedział:
- Stary wojowniku, ci ludzie winni są ci wdzięczność. Bez ciebie raczej odpłynąłbym i
nie mógłbym się dostatecznie skupić - Sam wiele ci zawdzięczam. Po bitwie o ogród
Mieszkańca ty i twoi ludzie opiekowaliście się mną oraz moim synem - Ponadto twoi ludzie
zajęli się moim synem, kiedy... moje siły... zawiodły mnie siły. Jestem ci zatem sporo winien.
Wyczuwam w tobie duŜą potrzebę. Potrzebę wiedzy. Korzystałem z twojej siły, więc teraz ty
moŜesz skorzystać z mojej.
Lardis pokiwał głową i rzekł:
- Bardzo ci dziękuję, Harry Mieszkańcu Piekieł, jednak potrzeby są przeróŜne. Płynie
we mnie krew jasnowidzących przodków, ale zaglądanie do innego świata, jest dla mnie zbyt
trudne. Mówiłeś o bitwie o ogród Mieszkańca. Od tego czasu wszyscy widzieliśmy wiele
bitew. Przypuszczam, Ŝe nawet teraz trwa wojna w Krainie Gwiazd i Słońca. Walczy w niej
twój syn, syn, którego nie miałeś okazji poznać.
- Mój syn? - spytał Harry. - O tak, kilka razy wyczułem go, a właściwie ich. Ale skoro
ja jestem częścią jego, to on jest częścią mnie. I nie jest to tak daleko. Kiedy go ostatni raz
widziałeś?
- Trzy lata temu - odpowiedział Lardis. - Od kiedy przybyłem na Ziemię.
Przypuszczam, Ŝe juŜ nie Ŝyje, a wojna została przegrana.
- Jeden z nich nie Ŝyje - powiedział Harry. - Ten ciemny. Wyczułem jego odejście.
Ale co do drugiego... O tak, ten Ŝyje.
- Nathan? - westchnął Lardis. - śywy? Ale... skąd wiesz? - Byłem w wielu - powtórzył
Harry - i wielu jest we mnie.
Chcesz wiedzieć, co przez te długie trzy lata działo się w Krainie Gwiazd i w Krainie
Słońca?
- Czyja chcę? - Lardisowi aŜ szczęka opadła ze zdziwienia. - Tylko powiedz, co
muszę zrobić.
- Usiądźcie wszyscy na podłodze - odezwał się Harry. - Skoncentrujcie się i
utrzymujcie moją postać w umysłach. Jeśli w Krainie Gwiazd i Słońca jest któreś z moich
dzieci i jeśli moŜe mówić, to odnajdę je, a wy je usłyszycie.
Kiedy usiedli, Harry rozejrzał się po ich twarzach i rzekł: - Gotowi? Widzę, Ŝe tak. No
to zaczynamy. I to było jedyne ostrzeŜenie przed zapadnięciem ciemności. Po chwili, która
wydawała się wiecznością: Głosy...
Najpierw ciche i bardzo odległe, później jednak napełniające ciemność i rozjaśniające
mrok, który stał się szarym połyskiem.
Basowy, męski głos mówi po cygańsku, ale telepatia Harry’ego od razu przekłada
słowa na angielski.
- Misha, musisz się przespać. Jesteś taka chuda i zmęczona, Ŝe gdyby on z tego
wyszedł, to i tak by cię nie poznał. W jego oczach nic nie ma. Są puste. Otrzymał potęŜne
uderzenie, to cud, Ŝe nie rozłupało mu czaszki i mózg nie wypłynął! Zrobiliśmy, co tylko było
w naszej mocy, i teraz wszystko od niego zaleŜy.
- Sześć miesięcy - odpowiedział kobiecy głos (w rzeczywistości głos powiedział:
dwadzieścia pięć wschodów słońca). - Sześć miesięcy temu i to wówczas, gdy wojna z Krainą
Gwiazd została w końcu wygrana. Dlaczego los jest tak okrutny? On tak wiele zrobił dla nas
wszystkich. MoŜesz mi na to odpowiedzieć, Andrei?
- MoŜe taki jest los ludzi takich jak on? - padła odpowiedź. - Jego ojciec i bracia -
Nestor, Mieszkaniec - teŜ nie mieli zbyt wiele szczęścia. Nekromanci i nekroskopowie nigdy
dobrze nie kończą. Rozmowy ze zmarłymi to coś strasznego, nie mówiąc o wywoływaniu ich
z grobów. Teraz ani z nikim nie rozmawia, ani nikogo nie wywołuje. Co prawda moŜe jakoś
chodzić, je, śpi i moŜe ma sny. Ale to ty go ubierasz, podpierasz go, gdy idzie, karmisz i
spełniasz jego potrzeby. I ty za to płacisz.
- Daj spokój, Andrei - rzekł jeszcze jeden głos kobiety (Trask wraz ze swoimi ludźmi
od razu rozpoznali, do kogo naleŜy). - Wiem, Ŝe nie jest to twoją intencją, ale twoje słowa
sprawiają jej ból. Nie widzisz, Ŝe cierpi?
- Dlatego tak mówię, bo juŜ nie mogę patrzeć na jej cierpienie! - odrzekł męŜczyzna. -
Wielu innych ludzi, włącznie ze mną, podzieliłoby się jej obowiązkami, ale Misha nikomu na
to nie pozwala. Wszystkim sama się zajmuje.
- Czy to takie dziwne? - powiedział głos Anny Marii English, ekopatki. - Gdybyś ty
był na miejscu Nathana, to robiłabym to samo. On jest jej męŜem, a ona go kocha.
- Wszystko nadaremno - zaprotestował męŜczyzna. - Czy myślisz, Ŝe on widzi, słyszy
lub w ogóle cokolwiek wie o tym, co się z nim dzieje? To juŜ sześć miesięcy. MoŜe jestem
nieczuły, ale chemie wezmę na siebie część jej cierpienia. Podobnie jak wielu innych ludzi.
Tylko Ŝe... co mogę zrobić?
- Najlepiej, jakbyś ich zostawił samych - powiedziała Anna Maria. - Misha poradzi
sobie, a gdyby miała trudności, to będę w pobliŜu.
- Ha! - Ŝachnął się Andrei. - Oto, co się stało z klanem Lidescich. Jestem wodzem pod
nieobecność Lardisa, ale kto będzie słuchał wodza, którego własna Ŝona jest głucha na jego
argumenty? No dobra, niech wam będzie. Jeśli jednak zauwaŜycie najmniejszy znak poprawy,
jakikolwiek znak, natychmiast dajcie mi znać. Muszę odbudować miasto, bo jak wróci Lardis,
to będę mieć za swoje!
Kiedy wyszedł, Anna Maria zwróciła się do drugiej kobiety:
- Nie przejmuj się moim męŜem. On nie chciał cię skrzywdzić. On kocha Nathana tak
samo jak Lardis! Jest po prostu wojownikiem.
- Tak, wiem - odpowiedziała Misha. - Mówiąc szczerze, to nie tylko Andrei się
zamartwia. Patrz, przecieŜ to mój Nathan. Myślisz, Ŝe on coś słyszy? Albo widzi? To znaczy
widzi coś na zewnątrz, bo wiem, Ŝe nie jest ślepy. Kiedy idzie i coś jest na drodze, to omija
przeszkodę. A moŜe to tylko instynkt, który go chroni? Co z nim będzie?
- Będzie dobrze - powiedziała Anna Maria. - Teraz, gdy juŜ skończyła się wojna, a
wampiry zostały pokonane i zniszczone, nic nie przeszkodzi Nathanowi w powrocie do
zdrowia. Gdybyśmy mogli przedostać się do mojego świata, do lekarzy... o nie. To śmieszne.
Nathan był naszą jedyną drogą!
Mętny połysk zaczynał się przejaśniać i był teraz podobny do gęstej, kłębiącej się
mgły. We mgle widać było zarys dwóch kobiecych postaci, z których jedna siedziała, a druga
chodziła z miejsca w miejsce, wyginając palce dłoni. Trask wraz z resztą ekipy wydedukowali
z przebiegu rozmowy, Ŝe patrzą na tę scenę z punktu widzenia Nathana, poprzez jego oczy.
Dzięki temu domyślili się takŜe, Ŝe musiał słyszeć toczoną obok niego rozmowę. Ale czy coś
z tego rozumiał? Głosy Mishy i Anny Marii wydawały się brzmieć monotonnie, jakby się
przebijały przez grube, mgliste medium. Kiedy niewyraźne postacie poruszały się, oczy
Nathana w minimalnym zakresie wodziły za nimi.
Teraz odezwał się Harry, ale zwrócił się tylko do Traska i jego ludzi:
- Wiem, co oni czują, jego umysł równieŜ i dla mnie jest niedostępny. Jest jak pusta
kartka, zrównany, nieuporządkowany, z odwróconymi biegunami. Gdyby inteligentny,
myślący umysł porównać do dynama, to myśli Nathana zatrzymały się, ustała aktywność.
Czuję się, jakbym znalazł się w opuszczonym domu, gdzie nic nie działa, albo w mieszkaniu
w stanie surowym. MoŜliwe, Ŝe czegoś jeszcze dowiemy się z rozmowy kobiet, ale oprócz
tego...
- ...Zaczekaj! - odezwał się Lardis.
- Co? - rzekł Harry.
- Odzywa się moje dziedzictwo jasnowidzących - powiedział Lardis. - W końcu
zaglądamy do mojego świata. Czuję... czuję, Ŝe coś się zbliŜa!
- Ja teŜ to czuję - zauwaŜył Harry. - I widzę!
W zamglonym obrazie pojawiła się jaśniejsza plama szarości, otarła się o nogi Mishy i
zatrzymała w środku scenerii. Patrzyły na nich zamglone, trójkątne oczy zatroskanego psa, z
ust zwisał szary język. Przez chwilę obraz był znacznie wyraźniejszy. Nathanowi wydawało
się, Ŝe juŜ kiedyś „widział” to coś. MoŜe był to akt rozpoznania?
Lardis od razu wiedział, co, a moŜe kogo, zobaczył. Traskowi, Goodly’emu i
Chungowi (którzy byli w Krainie Gwiazd i Słońca) potrzeba było więcej czasu. Jednak po
chwili teŜ sobie przypomnieli. Jednak nie mieli pewności, aŜ do chwili, w której odezwała się
Misha:
- Błysku, wierny druhu. Znowu przyszedłeś nas odwiedzić, Ŝeby zobaczyć, co słychać
ze zdrowiem wujka, i trochę z nim pobyć. Niestety ze zdrowiem raczej nie prędko coś się
poprawi. Nie wiele mogę ci powiedzieć.
- Błysk to wilk - Lardis wziął głębszy oddech - jeden z przywódców szarego bractwa
w Krainie Gwiazd i Słońca. Przyszedł pewnie z gór. To wyjątkowy wilk, podobnie jak jego
bracia, a właściwie brat. Kiedyś były trzy: Błysk, Grymas i Cięty - to Nathan tak ich nazwał.
Wampyry dopadły Ciętego. Te dranie poŜądają wilczych serc, wątrób i Ŝołądków!
- Kuzyni Nathana - dodał Trask. - WciąŜ mi trudno w to uwierzyć, chociaŜ widziałem
je na własne oczy.
- Moi wnukowie - powiedział Harry. - Dzikie wilki! Teraz rozumiem. Kiedy ostami
raz widziałem mojego syna urodzonego na Ziemi, był bardziej podobny do wilka niŜ do
człowieka. Zaczynał zapominać, kim był kiedyś, i radził mi postąpić tak samo. Poparzony
przez słońce i bardzo osłabiony uratował się dzięki przekształceniu się w takie samo
stworzenie, które go przemieniło. To wilk go ugryzł i dlatego sam stał się wilkiem. To było
niedługo... przed moją śmiercią.
- On takŜe umarł - powiedział Lardis - ale wcześniej połączył się z wielką białą
wilczycą. To ona urodziła tę trójkę: twoich wnuków i kuzynów Nathana. Nathan mówił mi, Ŝe
ich umysły nie są umysłami zwykłych wilków. Są mentalistami, potrafią porozumiewać się z
Nathanem nawet na wielkie odległości... - Lardis przerwał, choć widać było, Ŝe mógłby wiele
jeszcze powiedzieć. - Wybacz, Harry, zapomniałem, Ŝe...
- ...Ŝe przenosisz mnie w czasy, do których nie chcę wracać. - powiedział Harry. - A
więc to jest dziecko mojego dziecka.
- Właśnie - potwierdził Lardis. - Albowiem tyś w wielu i wielu jest w tobie.
- Lardis - rzekł Harry - jesteś starym, mądrym człowiekiem. Na pewno coś ze mnie
trwa równieŜ w Błysku. Jeśli ktoś wie, co działo się w Krainie Gwiazd i Słońca, na pewno
będzie to szybki wilk. Musimy tylko zaakceptować punkt widzenia wilka, który moŜe być
odmienny od naszego...
Co to? (Jedno, ostro zakończone, ucho podniosło się do góry, a dzikie oczy otwarły
się szerzej. Otulony mgłą zarys wilka wyostrzył się, mogło to być spowodowane przede
wszystkim nagłym wytęŜeniem uwagi). Czy to ty, wujku? (Myśl była krystalicznie wyraźna!).
Poprawiło ci się? Wróciłeś do nas z ciemności?
- Wyczuwa mnie - wyjaśnił Harry. - Ma swoje osłony, które właśnie lekko
uaktywnił... naturalna przezorność wilka. Ale jest takŜe zaciekawiony. Krew z krwi, nie moŜe
mnie odrzucić. Na pewno teŜ nie chciałby, gdyby wiedział, dlaczego to robię.
Kto to? - Błysk cofnął się, jego sierść lekko nastroszyła się, a wargi częściowo
odsłoniły zęby.
- Co się dzieje, stary przyjacielu? - spytała Misha, widząc reakcję wilka, ale poniewaŜ
nie była telepatką, to Błysk nie mógł jej odpowiedzieć.
- Teraz - powiedział w tym samym czasie Harry. - Udało się!
Pojawiły się zmieniające się nieustannie obrazy, niczym sceny w eksperymentalnym
filmie, w którym obraz przechodził od taśmy czarno-białej do kolorowej i z jednego punktu
widzenia w inny. Efekt oglądania wywoływał zawroty głowy, poniewaŜ wcale nie był to film,
zmiany zaś scen były nieoczekiwane i raptowne.
Nagle Trask i pozostali patrzyli od dołu na Nathana, który siedział na miękkim krześle
w promieniach letniego słońca padających przez otwarte drzwi chaty. Na część jego bladej,
nieobecnej twarzy padał cień Anny Marii, a Misha przyklękła przy boku Nathana i sięgała
ręką do... do nich? Do Traska i jego agentów?
Nie, oczywiście, Ŝe nie. Sięgała ręką w stronę Błyska!
Teraz widzieli cały obraz, Mishę, Nathana, bardzo wyraźnie i w jaskrawych kolorach.
Widzieli oczami wilka! Gdy zdali sobie z tego sprawę, Błysk równieŜ zauwaŜył coś obcego,
intruza, kogoś, kto znalazł się w jego umyśle i nie był ani Grymasem, ani Nathanem.
Nagle podskoczył i obraz zaczął się rozmazywać, kiedy panicznie popędził przed
siebie.
Tempo biegu było zadziwiające. Wilk biegł przez miasteczko Cyganów zwane
Siedliskiem. Nawet z perspektywy wilka, ze wzrokiem nisko przy ziemi, Trask, Goodly,
Chung, a zwłaszcza Lardis rozpoznali to miejsce. W miasteczku widać było znaki wskazujące
na stoczoną bitwę lub na przygotowania do oblęŜenia. Kiedyś Cyganie, Lardis i członkowie
Wydziału E stoczyli tutaj bitwę, która zdawała się być ostatnim z bojów toczonych z
wampirami.
Błysk przebiegł przez miasteczko i wybiegł przez zachodnią bramę. Przy okazji
pobudził wszystkie domowe psy do szczekania (choć Ŝaden nie ruszył za nim w pogoń).
Zwolnił dopiero wówczas, gdy dotarł na skraj lasu. Dla wilka w wieku Błyska tak długi bieg
był wielkim wysiłkiem, jednak szare bractwo z Krainy Słońca znane było z siły i
długowieczności.
W końcu Błysk zatrzymał się. Serce szybko dudniło mu w piersi, a nogi drŜały ze
zmęczenia. Nastroszona sierść ze sztywno postawionymi włosami na grzbiecie powoli
zaczynała opadać. WciąŜ zaniepokojony zatrzymał się, odwrócił za siebie, patrząc na
Siedlisko, i usiadł, starając się zaczerpnąć tchu.
Harry odczekał dłuŜszą chwilę, zanim znowu przemówił do tego niezwykłego wilka.
- Nie uciekaj, Błysku - powiedział moŜliwie jak najspokojniej. - Nie dasz rady mnie
wyprzedzić. Dlaczego boisz się swojego krewnego?
W jednej chwili Błysk znalazł się z powrotem na nogach, wyszczerzył zęby, a sierść
na grzbiecie znowu mu się nastroszyła. Tym razem jednak nie rzucił się do ucieczki.
- Swojego krewnego? - zawarczał. - Tak mam myśleć? Byłeś w moim wujku Nathanie,
ale nim nie jesteś. MoŜe jakimś lordem Wampyrów, który wtargnął na jego miejsce.
Kimkolwiek byś nie był, krewnym czy obcym, wynoś się!
- Stary wilku - powiedział Harry - nie moŜesz wiecznie biegać. Nie jestem twoim
wrogiem, tylko przyjacielem. Jestem kimś o wiele więcej niŜ przyjacielem. A poza tym nie
słyszałeś, jak Anna Maria mówiła, Ŝe nie ma juŜ wampirów?
- Zaiste, juŜ kiedyś to słyszałem! - odparł Błysk i chociaŜ nie było nikogo w jego
pobliŜu, pokazał jeszcze więcej zębów. - Odejdź juŜ, poniewaŜ mój umysł naleŜy do mnie i nie
Ŝyczę sobie twojej obecności. - Próbował podnieść osłony, ale obecność Harry’ego była zbyt
mocna.
- Nathan jest moim synem - powiedział Harry. TakŜe Nestor nim był oraz
Mieszkaniec.
Przez jakiś czas w umyśle Błyska panowało zamieszanie i niedowierzanie. W końcu
szczeknął, zaprzeczając tym informacjom:
- Wśród szarego bractwa wciąŜ Ŝywa jest legenda o tym, Ŝe mój ojciec, Mieszkaniec,
zginął, walcząc z Wampyrami w pobliŜu Bramy, gdy rozbłysło Wielkie Białe Światło... razem z
nim odszedł jego ojciec! Nie jesteś moim dziadkiem. Chciałbyś być Harrym? (Pokręcił
wilczym łbem). Nic z tego, albowiem jego prochy juŜ dawno rozproszyły się po świecie
miotane wiatrami Krainy Gwiazd.
- Tak było - rzekł Harry. - Na pewno juŜ nie moich prochów. Ale umysł pozostał. Czy
nie widzisz, Ŝe jesteśmy krewnymi? KtóŜ inny mógłby przemawiać zza światów, jeśli nie
Nekroskop? Jestem twoim dziadkiem.
Tym razem Błysk pojął, Ŝe to prawda.
- Teraz to czuję, to nie kłamstwo albo działanie wampirzego złodzieja myśli. To mowa
umarłych! Jesteś duchem, to fakt, przybyłeś do nas z daleka. I chociaŜ nigdy nie spotkaliśmy
się, twoje myśli wydają się... znajome.
- Jesteśmy jednej krwi - powtórzył Harry.
- Ale... co ty tutaj? (Błysk wciąŜ był zdezorientowany, choć teraz juŜ w mniejszym
stopniu).
- W świecie, z którego pochodzę, Cyganie mają przyjaciół. Oni chcą się dowiedzieć,
co słychać w Krainie Gwiazd i Słońca - powiedział Harry i pokazał Błyskowi obraz Traska i
pozostałych osób.
Znam ich! - wilk aŜ podskoczył z wraŜenia. - PrzecieŜ to stary Lidesci. A takŜe starzy
sprzymierzeńcy w wojnie z Wampyrami. Trochę nawet wiem o ich dziwnym świecie. Mój brat
Grymas mi opowiedział o wyprawie z wujkiem do tamtego świata.
- JeŜeli chodzi o problem twojego wujka Nathana, to moŜe będę mógł mu pomóc -
powiedział Harry.
- Naprawdę myślisz, Ŝe to moŜliwe? (Westchnienie ulgi zabrzmiało jak kaszel lub
stłumione szczeknięcie). Nathan jest nie tylko moim wujem, ale takŜe przyjacielem.
- Jego umysł przestał działać - powiedział Harry. - Doznał wstrząsu i wszystko -
obrazy, wspomnienia, wiedza - zniknęły. Ale... myślę, Ŝe chyba cię poznaje, choć z
ledwością. W głowie twojego wujka jest teraz pusta przestrzeń, którą trzeba wypełnić. Ale
potrafię robić róŜne rzeczy. Jeśli zaprowadzisz nas z powrotem do miasta, do Nathana, to
moŜe będę mógł mu pomóc. Po drodze opowiesz nam, jak to było z wojną i tak dalej. Dzięki
temu dowiemy się wszystkiego, czego chcieliśmy.
Błysk wstał, otrzepał się i rzekł:
- Ha! Te burki widziały jak biegnę. Mogły sobie pomyśleć, Ŝe uciekam przed nimi. Kto
wie, czy niektóre nie odwaŜą się pokpiwać ze mnie. Ale nie przejmuj się, kiedy będziemy
przechodzić obok nich, zawarczę, Ŝeby przypomnieć im, z kim mają do czynienia!
- Świetny pomysł - stwierdził Harry. - Jak któryś podejdzie, ugryź go w nos. A jeśli
ich zęby zagłębią się w twoje ciało, to sam ugryź ich głębiej. Oko za oko. Widzę, Ŝe jesteś
podobny do mnie!
- Na to wygląda - odpowiedział Błysk. - I wcale mnie to nie martwi - dziadku. Musimy
ruszać. Mój wujek potrzebuje ciebie i twoich umiejętności.
***
W pokoju Harry’ego w Centrali Wydziału E sześcioro agentów siedziało w kręgu,
siódmy był chwilowo „opętany” przez ósmego, który skupiał się na słuchaniu opowieści
płynącej z umysłu wilka zamieszkującego obcy świat. W historii Wydziału E (w którym
zawsze działy się dziwne rzeczy) było to jedno z najdziwniejszych wydarzeń.
Błysk ruszył w powrotną drogę do Siedliska, miał do pokonania dobre pół mili.
- Po tym jak świat się odwrócił - Błysk zaczął opowieść - i gwiazda północna znowu
oświetlała równiny, kiedy nasza srebrna Luna zawisła wysoko na swej dawnej orbicie, a wody
ze świetlistego jeziora opadły, wówczas z dalekiej północy powróciły Wampyry.
Dla Krainy Słońca i Gwiazd Wampyry są tym samym co świerzb dla wilków,
wysysają to, co dobre, i doprowadzają do śmierci. Wampyry wypowiedziały wojnę Cyganom,
którzy osiedlili się w miastach, ludziom Nathana i Liedesciego - najwaleczniejszym ze
wszystkich wojowników. Wówczas mój wujek był zdrowy i wojna z Cyganami okazała się
fatalna w skutkach dla Wampyrów.
Z Krainy Wiecznych Lodów przybyły trzy Starsze Wampyry. Najpierw działali w
ukryciu, napadając na małe, oddalone od innych grupki wędrowców. Dlatego ich obecność
długo była niezauwaŜona. Przemieniali równieŜ trogów z Krainy Gwiazd, którzy zostali ich
robotnikami odbudowującymi zwalone zamczyska.
W tym czasie mój wujek był z długą wizytą u Tyrów. Nie wymigiwał się od swoich
plemiennych obowiązków, ale wśród Tyrów miał „siostrę” o imieniu Atwei. Jak wiesz
dziadku, nie była to prawdziwa siostra, tylko siostra z ducha i z serca.
Kiedy wrócił, zobaczył, co się dzieje, i przeniósł całe plemię w palące piaski
południowych pustyni. To największy z Wędrowców; w niewidzialny i natychmiastowy
sposób potrafi przenosić się z miejsca na miejsce. Zabrał ze sobą setki Cyganów na
bezpieczne tereny Tyrów, gdzie w podziemnych koloniach znaleźliśmy schronienie. Ja teŜ
tam byłem razem z moim bratem Grymasem. W tamtych czasach szare bractwo
sprzymierzyło się z Cyganami w walce przeciwko Wampyrom. Byliśmy zwiadowcami
Nathana i śledziliśmy Wampyry.
Cyganie po raz pierwszy zaczęli odnosić sukcesy w walce Wampyrami, które okazały
się przeciwnikami moŜliwymi do pokonania. MoŜliwe to było dzięki temu, Ŝe mój ojciec,
Mieszkaniec, przywiózł z innego świata broń o ogromnej sile, co bardzo pomogło w wojnie.
Choć ojca od dawna juŜ nie było na tym świecie, Nathan odkrył drogę do twojego świata,
dziadku, i uzupełnił zapasy broni.
Lidesci nauczył inne plemiona wytwarzać proch, armaty i rakiety, dzięki czemu oni
takŜe mogli przeciwstawić się wampirom. Mój wujek dobrze wiedział, Ŝe nie moŜemy zbyt
długo ukrywać się w gorącym klimacie pustyni. Wampyry mogły zabijać inne stworzenia
mieszkające w górach i lasach Krainy Słońca, takie jak... wilki! Poza tym Tyrowie byli jego
przyjaciółmi i nie chciał ich naraŜać ani być winnym ich śmierci...
Co jeszcze mógłbym ci opowiedzieć. Wydaje mi się, Ŝe większość tej historii dobrze
znasz. MoŜe o tym, jak mój wujek w końcu pokonał Wampyry? I o wypadku, który pozbawił
go zmysłów, kiedy hucznie świętowano triumf? MoŜe o jednym i drugim?
To było tak:
Kiedy Nathan dowiedział się o Wampyrach z północy, samodzielnie wybrał się
walczyć z nimi. Samotny wojownik uzbrojony w śmiercionośną broń. Nie chciał ryzykować
Ŝycia przyjaciół i dręczył wampiry, korzystając ze swego niezwykłego sposobu
przemieszczania się. Kiedy Wampyry dowiedziały się, co potrafi, zaczęły na niego zastawiać
pułapki. Wówczas jego partyzancka taktyka stała się jeszcze niebezpieczniejsza.
Później stare Wampyry - trójka z Krainy Wiecznych Lodów - odeszły (niektórzy
mówią, Ŝe przeszły przez Bramę), zostawiając tutaj młodsze wampiry. Były to Ŝądne krwi
stwory, niewolnicy i porucznicy. Zaczęli walczyć ze sobą, starając się zdobyć godność lorda.
To bardzo osłabiło ich siły, choć oczywiście nie byli tak słabi jak ludzie czy wilki. Nadal byli
potwornymi kreaturami.
Razem z bratem obserwowaliśmy, jak walczą ze sobą na równinach. Były to
prawdziwe wojny krwi na małą skalę. Opowiedzieliśmy o tym Nathanowi, który wymyślił
plan. Powiedział, Ŝe nadszedł czas, Ŝeby z skończyć z wampirami na dobre. Chodziło o atak z
zaskoczenia, o bitwę, którą stoczylibyśmy na ich terenie!
CóŜ za pomysł! Konfrontacja z wampirami z Krainy Gwiazd na ich własnym terenie!
Bez Nathana byłoby to niemoŜliwe. Cyganie musieliby pokonać duŜe odległości odkrytym
terenem i ominąć stwory wartownicze. Jednak dzięki Nathanowi wszyscy mogli przenosić się
w dowolne miejsce w jednej chwili.
Kiedy nad górami wzeszło słońce i oświetliło terytorium wampirów, Nathan wraz z
duŜą liczbą dobrze uzbrojonych ludzi przeskoczył na przełęcz prowadzącą do Krainy Gwiazd.
W Krainie Gwiazd słońce nigdy nie świeci tak jak w Krainie Słońca i jego promienie nigdy
nie padają na ziemię. Ale nawet wówczas jest to nie do wytrzymania dla wampirów! Dlatego
chowają się w norach przed słońcem, pozostawiając na straŜy swoje stwory, które ukrywają
się w cieniu. W końcu są z tej samej materii co wampiry!
Dzięki naszym dokładnym namiarom wujek mógł dopaść stwory wartownicze oraz
lotniaki i unieszkodliwić je. Później przerzucił resztę armii na pole bitwy. Rozpętało się
piekło. W górach ludzie z lustrami odbijali promienie słońca, kierując je w miejsca, gdzie
widzieli ogień. Na dole ludzie przechwytywali te promienie i swoimi lustrami kierowali je na
budzące się wampiry. Ich ciała były rozrywane granatami i kulami, pośród nich uwijali się
męŜczyźni z maczetami i siekierami. Ostrej stali i srebrnym kulom nie mogła się
przeciwstawić nawet najlepsza bojowa rękawica! Nawet Nathan był zaskoczony szybkością i
rozmiarami sukcesu.
Przez cały dzień Cyganie zbierali wampirze szczątki i palili je w ruinach starych
wieŜyc na równinach. Kiedy zaczął zapadać zmrok, wciąŜ paliły się ognie i dookoła roztaczał
się smród palonego mięsa. Ale prócz dymu i dogasających ognisk mc juŜ nie ruszało się w
Krainie Gwiazd...
Tak się to zakończyło. W trakcie bitwy nie zginął i nawet me został ranny ani jeden
człowiek czy wilk.
Dlatego wypadek Nathana był dla nas jeszcze bardziej bolesny.
Stało się to wówczas, gdy świętowaliśmy zwycięstwo w Siedlisku. Klan Lidescich
rozpalił wielkie ogniska, pokazując tym samym, Ŝe nadszedł koniec wampirów i ich
panowania. Tańczono, bawiono się i wystrzeliwano w powietrze rakiety, które oświetlały
niebo nawet lepiej od naszej Luny!
Niestety, takie rakiety są niebezpiecznymi zabawkami i jedna z nich poleciała w bok,
wybuchając koło Nathana. Podmuch wybuchu odrzucił go. Uderzył głową o skałę.
Nieprzytomnego zaniesiono do domu Mishy. I tam pozostał pod jej opieką...
Było to wiele wschodów słońca temu. Dopiero po długim czasie udało się zauwaŜyć
niewielką poprawę. Zaczął chodzić, ale wygląda na to, Ŝe wszystko jest dla niego zagadką.
Nic albo prawie nic nie pamięta. Kiedy zajrzałem do jego umysłu, zobaczyłem, Ŝe panuje tam
pustka. Zniknęły te zadziwiające liczby. Gdzie jest mój wujek, którego tak kochałem? Jeśli
mógłbyś, dziadku, mu pomóc, to cała Kraina Słońca byłaby ci dozgonnie wdzięczna...
*
Kiedy doszli do Siedliska, Błysk skoncentrował się i na sztywnych łapach przeszedł
zachodnią bramę. Cyganie nie zwracali na niego szczególnej uwagi, wiedzieli, Ŝe to znajomy
wilk Nathana, który moŜe wchodzić i wychodzić z miasta, kiedy tylko zapragnie. Jeśli chodzi
o psy podwórkowe, to wystarczyło ostrzegawcze spojrzenie Ŝółtych oczu i nawet
niepotrzebne było warczenie...

XIII
Przeszczep skóry - Fałszywe ślady
Kiedy Błysk stanął w progu drzwi, Misha zobaczyła go i powitała.
- Więc wróciłeś - powiedziała, uśmiechając się nieznacznie. - Skąd taki pośpiech?
CzyŜby coś ci wbiło się w łapę? Wypadłeś bez najmniejszego poŜegnania!
Zrozumiał jej słowa, które zabrzmiały zarówno w jego uszach, jak i w umyśle,
machnął lekko ogonem i podszedł do krzesła, na którym siedział Nathan. Głębokie, lecz
nieobecne spojrzenie Nekroskopa zdawało się przez moment skupić na wilku, po czym
przeniosło się gdzie indziej.
- Tu siedzi, dziadku - niskim tonem odezwał się Błysk. - Nie ma osłon, więc bez trudu
dotrzesz do jego wnętrza. I tak by ci się to udało, poniewaŜ on nie „wie”! Niestety nikogo tam
nie znajdziesz.
- Byłem juŜ tam - powiedział Harry - masz rację. Nie ma tam mojego syna, jego dom
jest bez mebli, a w kominku zgasł ogień. To tak, jakby mieszkał w nim ślepy duch, który
czasami wygląda przez okna jego oczu i nic nie widzi. Na pewno nie zrobię mu krzywdy.
Mogę spróbować zmienić nastrój tego wnętrza.
- Wrócisz jeszcze, gdy mnie opuścisz? - Błysk wyczuł, Ŝe była to pojedyncza „wizyta”,
prawdopodobnie jednorazowa.
- Wątpię - odpowiedział Harry. - Przybyłem na wezwanie. Ale wzywają mnie w wielu
miejscach i juŜ jestem tutaj zbyt długo.
- No to Ŝegnaj, dziadku - powiedział Błysk.
Harry w jednej chwili przeskoczył z czujnego wilczego umysłu do „pustego domu”
Nathana, w którym królowała szara mgła.
W tym pustym miejscu, gdzie nie było nikogo oprócz kolegów z Ziemi, Trask zadał
pytanie:
- Co będziesz robić i w jaki sposób?
- Na razie to tylko pomysł - powiedział Harry. - Wiesz, jak się robi przeszczepy
skóry?
- Oczywiście - odparł Trask. - Odcina się zdrowy płat skóry z miejsca bez uszkodzeń i
wszczepia w miejsce poparzone, dzięki czemu skóra łatwiej się goi.
- Właśnie - zauwaŜył Harry. - Ale moŜe nie jest to najlepsze porównanie, bo jeśli
skóra zostaje poparzona na przykład w stu procentach...
- ...wówczas nie ma nadziei - dokończył Trask. - Ale w tym wypadku musimy mieć
jakąś nadzieję. Jestem pewien, Ŝe przynajmniej dwa razy Nathan rozpoznał Błyska, choć nie
trwało to długo.
- Zrobię, co mogę - powiedział Harry. - Nie zostało mi zbyt wiele czasu. Inne miejsca
mnie ściągają.
- No to zaczynaj - rzekł Trask. - Zrób dla niego, co w twojej mocy, a wówczas nie
tylko Kraina Słońca będzie ci wdzięczna.
Harry zaczął działać.
Nie przeszczepiał skóry, tylko pamięć.
Najpierw Błysk. Wzmocnił obraz wilka i wspomnienia znanych Nathanowi ludzi,
ludzi, których obaj znali. Przesyłał wspomnienia ze swoich zasobów pamięci w odpowiednie
rejony umysłu Nathana.
Działo się to z niesamowitą prędkością. Harry był niczym chirurg zaopatrzony w
laserowy lancet, ale zamiast rozcinać i łączyć nerwy przeszczepiał płaty (obrazy?) pamięci,
nakładając je na surowe ściany umysłu Nathana. Obrazy Mishy, którą przed chwilą widział
oczami Błyska, obrazy Traska, Chunga, Lardisa i Goodly’ego - ekipy dobrze znanej
Nathanowi. Ponownie wszczepił obraz Błyska, wiernego, długoletniego druha. Na koniec
zachował fantastyczny wir liczb, obracającą się ścianę murujących symboli i cyfr, które
zawirowały na nieruchomym tle pustki umysłu Nathana.
A później nadszedł jego czas...
*
Coś stało się z Nathanem i Misha nie wiedziała, co o tym sądzić. Nie wiedziała teŜ, co
się stało Błyskowi. To fakt, Ŝe był wilkiem, ale wiedziała teŜ, na czym polega jego związek z
Nathanem, wiedziała teŜ o ich pokrewieństwie i o tym, Ŝe był kimś znacznie więcej niŜ
zwykłym wilkiem. A wilk zaczął nagle podrygiwać, tańczyć i podskakiwać. Machał ogonem
jak oszalały, nastawił uszy i skierował je jak radary tam, gdzie siedział Nathan. Stanął w
końcu na tylnych łapach, a przednie połoŜył Nathanowi na kolanach. Jego pysk znajdował się
o kilka cali od twarzy Nathana i patrzył prosto w oczy przyjaciela.
Teraz to były oczy Nathana i przed chwilą nawet się poruszyły - I to nie tylko oczy,
poniewaŜ Nathan uniósł rękę, jakby chciał coś pokazać, i otworzył usta, jakby chciał coś
powiedzieć, ale w jego gardle tylko coś zabulgotało. Nie był to cud, ale jak na człowieka,
który przez sześć miesięcy nie wykonał Ŝadnego ruchu bez pomocy z zewnątrz ani nawet nie
próbował wypowiedzieć jednej sylaby... było to zadziwiające!
Dla Mishy było to tak wiele, Ŝe przez kilka sekund nie była w stanie się poruszyć.
Kiedy to się zaczęło, stała w drzwiach, ciesząc się ostatnimi promieniami zachodzącego
słońca. Później, całkiem wyraźnie usłyszała stąpnięcie, ale nie był to odgłos łapy, ale stopy.
W chacie nie było nikogo oprócz Błyska i... Nathana. Zdziwiona Misha odwróciła się, Ŝeby
zobaczyć, co się dzieje. To, co zobaczyła, unieruchomiło ją na kilka długich sekund.
Nathan poruszał ustami, jakby coś słyszał, zobaczył, przypomniał sobie!
A jego wilczy kuzyn Błysk podskakiwał jak szalony, upewniając Mishę, Ŝe to, co
zobaczyła, nie było snem.
Po chwili znieruchomienia krzyknęła, wbiegła do środka i uklękła obok Błyska.
Razem z wilkiem wpatrywała się w oczy Nathana. Było w nich światło! Nie była to pustka
międzygwiezdnych przestrzeni, ale światło rozumu! Pojawiło się na czas jednego, dwóch,
trzech oddechów, a potem przygasło. A jednak było tam! I zanim zanikło zupełnie, drgnęły
usta Nathana, a następnie otworzyły się.
Tym razem było to coś jeszcze cichszego od szeptu, ale Misha wiedziała, Ŝe to jest
mowa. Tylko jedno słowo - ale za to takie, które sprawiło, Ŝe Misha zaczęła zarazem śmiać
się i płakać. Niemal bezgłośnie dotarło do niej: „Misha”.
I tak jak przed chwilą wydawało się jej, Ŝe czuje czyjąś obecność, tak teraz wyczuwała
obecność Nathana. Wiedziała, Ŝe on tu jest i Ŝe zaczął dochodzić do zdrowia...
*
Trask i jego ludzie nie zauwaŜyli Ŝadnego ruchu, ale kiedy znaleźli się z powrotem w
pokoju Harry’ego w Centrali Wydziału E, kaŜde z nich poczuło, jakby nagle zatrzymali się w
tym miejscu. I wiedzieli, Ŝe Harry ruszył w swoją drogę, choć podobnie jak Błysk nie
wiedzieli, dokąd ona wiedzie.
Jake kręcił się na krześle i mrugał oczami. Wyglądał, jakby dopiero co się obudził.
Zmarszczył brwi i widać było po nim zdziwienie, a nawet zaniepokojenie.
- Czy to sen? - spytał. - Czy mi się coś śniło?
- Nie - odpowiedział Trask - to nie był sen. Pamiętasz coś z tego? - Spojrzał na
zegarek i zauwaŜył, Ŝe minęło pół godziny.
Jake zastanawiał się. Patrzył na twarze otaczającej go szóstki, pokręcił głową i
powiedział:
- Czuję się... inaczej. Inaczej niŜ przedtem.
- A Korath? - zapytała Liz. - Jest tam jeszcze?
- Jest - odpowiedział gorzko Jake - ale zamknięty... - Po czym gwałtownie się
wyprostował i z nieukrywanym zdziwieniem zauwaŜył: - Co jest, do...? Skąd ja to wiem, do
diabła?
- Instynkt - odpowiedział Trask. - To jest coś, co masz, nawet o tym nie wiedząc. - Po
czym wyjaśnił, korzystając z terminologii Harry’ego: - W gmachu twojego umysłu był pokój,
którego nigdy nie miałeś potrzeby odwiedzać. Harry tam wszedł, zobaczył, Ŝe jest ciemno, i
po prostu włączył światło. - Po czym skinął na Chunga i Goodly’ego, mówiąc: - Myślę, Ŝe juŜ
moŜecie go rozwiązać.
- Czy był tu Harry? - spytał Jake, kiedy koledzy z Wydziału zaczęli go uwalniać.
- Zajął się tobą. - Liz skinęła głową potwierdzająco. - Uspokoił cię. Gdyby tego nie
zrobił... to Korath kierowałby tobą. Być moŜe na dobre.
- Albo na złe. - Jake oblizał wyschnięte usta i wstał z krzesła. Zachwiał się i wsparł na
ramieniu Liz. - Ho, ho! - powiedział. - Czuję się, jakbym wysiadł z największego i
najszybszego na świecie roller coastera!
- Najszybszego w dwóch światach! - zauwaŜył Trask, wzdychając z ulgą. Po chwili
jednak przybrał słuŜbowy ton i stwierdził: - To jeszcze nie koniec.
- Co? - Jake spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Mówiąc wprost - Trask pokiwał głową - Harry, czy tez to, co go reprezentowało, dał
nam wskazówki, które powinny pomóc oczyścić ciebie i Millie. - Było to jasne stwierdzenie,
które choć dość chłodne w treści, zabrzmiało całkiem naturalnie. Trask wiedział, Ŝe nie mówi
całej prawdy, i dlatego spojrzał przepraszająco na Millie. Ona jednak dobrze go rozumiała,
więc nic nie mówiąc, po prostu wzięła go pod rękę, wyraŜając tym swoje wsparcie.
- To co teraz będziemy robić? - spytał Ian Goodly. Choć było to pytanie zadane jak
najbardziej powaŜnie, wszyscy uśmiechnęli się, słysząc, jak wypowiada je prekognita.
- No proszę - powiedział Ŝartobliwym tonem Trask. - Prekognita chce wiedzieć, co się
wydarzy w przyszłości!
W tej samej chwili dotarł do nich odgłos kroków i ktoś zdecydowanie zapukał do
drzwi. Był to John Grieve, oficer dyŜurny.
- Dwie sprawy - zwrócił się do Traska zaraz po otwarciu drzwi. - Po pierwsze, Turczin
ma rozmowę telefoniczną przez szyfrowane połączenie, a po drugie, Rosjanie ogłosili, Ŝe
premiera nie ma na konferencji. Nie sformułowali Ŝadnych oskarŜeń i nie pojawiło się jeszcze
słowo „zdrada”.
- Gdzie teraz jest Turczin? - Trask wyszedł na korytarz.
- Czeka przy centrum dowodzenia - odpowiedział Grieve. - Technicy nie chcą go
wpuścić bez twojej zgody. Mamy teŜ problem z dekoderem.
Trask odwrócił się do reszty zespołu i powiedział:
- Do roboty. Jake, nie rób na razie Ŝadnych eksperymentów, dopóki nie będziemy
pewni, Ŝe wszystko działa jak naleŜy. Ufam ci, ale nie na tyle, Ŝeby pozwolić ci na
opuszczanie Centrali. Jestem pewien, Ŝe mnie rozumiesz, Ian, dotrzymaj towarzystwa
Jake’owi. Millie i Liz będą się tobą opiekować. Myślę, Ŝe to będzie rozsądne, to znaczy... do
cholery, nie muszę tego tłumaczyć. To po prostu kwestia bezpieczeństwa!
Jake i Millie popatrzyli na siebie, po czym Millie odezwała się:
- Nie martw się, Ben, rozumiemy to.
Z pewnością rozumieli, ale sytuacja zrobiła się co najmniej niezręczna. Jednak Trask,
nie zamierzając dłuŜej nad tym się zastanawiać, ruszył za Grieve’em do pomieszczenia
dowodzenia.
*
Zaniepokojony Turczin stał przed zamkniętymi drzwiami z jednym z techników
(zatrudnionym w Wydziale E, który choć nie miał parapsychologicznych uzdolnień, był
wysoko ceniony za swoje umiejętności), przedwcześnie wyłysiałym młodym męŜczyzną
Jimmym Harveyem. Harvey, choć niewysoki, blokował dostęp do drzwi, nie pozwalając
wejść rosyjskiemu premierowi.
- W porządku, Jimmy - powiedział Trask, zbliŜając się do drzwi. - Niech odbierze
telefon. Wchodzimy tam razem.
- Przepraszam pana - powiedział Harvey do Turczina, otwierając przed nim drzwi.
Rosjanin zmierzył go spojrzeniem, ale po chwili odezwał się pojednawczo:
- Niech się pan nie przejmuje, panie Harvey. Wszyscy mamy jakieś obowiązki do
spełnienia. - Po czym wszedł do środka.
Jeśli jednak Trask oczekiwał, Ŝe Turczin będzie zaskoczony wnętrzem, sprzętem do
komunikacji, terminalami komputerowymi, maszynami szyfrującymi, licznymi kolorowymi
telefonami, ekranami ściennymi, mapami oraz innymi gadŜetami, to się pomylił. Rosyjski
premier niemal bez zatrzymania podszedł do biurka, gdzie inny technik trzymał telefon. Był
to nie tylko telefon, ale równieŜ maszyna szyfrująca i deszyfrująca wiadomości, pokazując ich
treść na ekranie, jeśli wybrało się właściwy kod na klawiaturze telefonu.
- Kod, który podał nam pan premier, nie jest kompletny - wyjaśnił technik. -
Wiadomość na ekranie powtarza się, ale nie ma sensu.
Turczin rzucił okiem na ekran. Pojawił się na nim ciąg bez końca powtarzających się
liter. Wzruszył ramionami i wyjaśnił:
- PoniewaŜ nie miałem całkowitej pewności, jak zostanę tutaj przyjęty, pozostawiłem
coś w zanadrzu. Byłoby śmieszne wszystko wam zaoferować w sytuacji, gdym miał nic w
zamian nie dostać.
- Rozumiem - odparł Trask. - Sądzisz, Ŝe moŜesz uzupełnić kod, zanim twój człowiek
nie znudzi się wysyłaniem tej samej wiadomości?
- Och, to proste - odpowiedział Turczin. - Do potwierdzenia potrzebne są tylko moje
inicjały.
- Po rosyjsku? - spytał Trask. - Nie mamy klawiatury z rosyjskim alfabetem.
- Wiem, Ŝe nie macie tu wszystkiego. - Turczin uśmiechnął się chytrze. - W Moskwie
mam klawiaturę działająca w czternastu językach. Bardzo pomocna, kiedy współdziałamy z
zagranicznymi dygnitarzami. Jak powiedziałem, domyśliłem, się, Ŝe będziecie mieć z tym...
jak to powiedzieć... kłopot? Do potwierdzenia wystarczą angielskie litery. Następnie odezwał
się w kierunku mikrofonu:
- Turczin.
Stojący na biurku głośnik odpowiedział po rosyjsku:
- Głos rozpoznany. Czy odbierze pan wiadomości?
- Tak - odpowiedział Turczin i nacisnął litery G i T. Chaos literek na ekranie
natychmiast zaczął układać się w słowa i zdania, drukarka włączyła się i zaczęła drukować
informacje po angielsku. Cała operacja zajęła kilka sekund, po czym kiedy drukarka przestała
drukować, wszystko zniknęło z ekranu.
- Dziękuję, Jurij - powiedział po rosyjsku Turczin do telefonu. - Lepiej znikaj, zanim
cię namierzą.
- Jestem pewien, Ŝe juŜ mnie namierzyli - odparł głos. - Nie martw się. Zanim tu dotrą,
będę daleko... - Telefon wydał charakterystyczny sygnał i zamilkł.
Stojący obok Traska John Grieve tłumaczył na angielski rozmowę Turczina ze swoim
agentem i zamilkł, kiedy Trask połoŜył dłoń na ramieniu Turczina, mówiąc:
- Zakładając, Ŝe ktoś was podsłuchiwał, to wypowiadając imię twojego człowieka,
wskazałeś, kogo mają szukać.
- To prawda - odrzekł Turczin. - „Zakładając”, Ŝe to było jego imię! - Uniósł brwi i
dodał: - Widać, Ben, Ŝe nigdy nie byłeś zwyczajnym agentem. Chodzi mi o klasyczne
szpiegostwo. śeby być politykiem w dawnym Związku Radzieckim, trzeba było zdobyć sporo
doświadczenia w tej branŜy!
Trask skrzywił się i odpowiedział:
- Człowiek uczy się przez całe Ŝycie. Myślałem, Ŝe to Wampyry są przebiegłe! -
Następnie wyjął papier z drukarki i przeczytał wiadomość:

Zegar wybija dwunastą. Piramidy mają szczyty u góry. Nietoperze zwisają głową na dół.
Gołębie wyleciały. KsięŜyc świeci srebrzyście. Wody wyrównają się. Pies gryzie...

Trask przeczytał jeszcze dwa razy, spojrzał na Turczina i Powiedział:


- Mara nadzieję, Ŝe to ma jakiś sens dla ciebie, bo dla mnie to jakiś bełkot!
- Tak miało to brzmieć - rzekł premier. - Ale w rzeczywistości to bardzo proste.
Siedem krótkich zdań, ale waŜne jest tylko środkowe. Chodzi o gliniane ptaszki.
- Gliniane gołębie? - zauwaŜył Trask. - Cele?
- Tak. Moi ludzie wypuścili cele, do których mają strzelać moi wrogowie. Ale Ŝeby
mówić dalej, muszę cię prosić o inne miejsce do rozmowy. Wybacz mi moją przesadną
ostroŜność, ale wolałby rozmawiać w cztery oczy.
- Tutaj wszystkim moŜesz zaufać - stwierdził Trask.
- Nie wątpię - odpowiedział Turczin. - Ale im więcej ludzi wie o naszych sprawach,
tym więcej ludzi moŜe o nich opowiedzieć... jeśli zastosuje się odpowiedni nacisk.
- Najpierw trzeba by wpaść w ręce wroga - zauwaŜył Trask - co oznaczałoby waszą
akcję na obcym terenie.
- To zawsze było moŜliwe i rozwaŜane - powiedział Turczin. - Więc... moŜe jednak
przejdziemy do twojego biura?
Pięć minut później byli juŜ sami w biurze Traska. - Mów - mruknął Trask.
- Dobrze - zaczął Turczin. - Zanim wyleciałem na konferencję, powiedziałem jednemu
z moich ludzi, Ŝeby zrobił przeciek, Ŝe mam dostęp do informacji mówiących o ogromnych
bogactwach.
- No bo faktycznie masz takie informacje - zauwaŜył Trask. - W Krainie Gwiazd i
Słońca jest tak duŜo wysoko-wydajnych Ŝył złota, Ŝe przy nich El Dorado wygląda jak
podwórko nędzarza!
- Właśnie - potwierdził Turczin. - Moi wrogowie w armii równieŜ o tym wiedzą przez
Michaiła Suworowa. A właściwie wiedzą, Ŝe on coś odkrył, choć nie powiedział, ani co to
jest, ani gdzie.
- Tak - rzekł zniecierpliwiony Trask. - Nie zapomniałem o tym. To była jego polisa
bezpieczeństwa przed wyruszeniem przez Bramę w Perchorsku.
- Tak jest - znowu potwierdził Turczin. - Być moŜe podejrzewał, Ŝe wiem coś więcej o
równoległym świecie. W tym wypadku miał akurat rację. To dlatego powiedział wojskowym
szychom, Ŝe jeśli nie wróci, to mają się zwrócić do mnie z pytaniami. Kawał drania!
- Rozumiem - powiedział Trask. - Zaczęli zadawać pytania, a ty wolałeś uciec do nas
niŜ opowiadać im o świecie wampirów - To dosyć jasne, ale nie rozumiem, dlaczego musimy
mówić o tym na osobności ani dlaczego nagle mam poczucie, Ŝe nie wiem wszystkiego.
- Wszystko, co ci powiedziałem, jest prawdą - stwierdził Turczin.
- Tak - zauwaŜył Trask - ale to nie oznacza, Ŝe powiedziałeś mi wszystko.
- Ach, ten twój talent! - wyrzucił z siebie Turczin, unosząc do góry ręce. - PoniewaŜ
nie mogłem cię okłamywać...
- ...to nie zadałeś sobie trudu, Ŝeby mi mówić całą prawdę - dokończył za niego
Turczin.
- Ale powiedziałbym, moŜesz mi wierzyć, Ŝe powiedziałbym - oświadczył Turczin,
zaczynając się pocić. - Gdybym miał tylko dosyć czasu, to na pewno bym ci powiedział.
- Co przez to rozumiesz?
- Chodzi o to - mówił Turczin - Ŝe kiedy ta chciwa świnia Suworow zainstalował się w
Perchorsku, umieściłem tam swojego szpiega. Jakieś sześć miesięcy temu coś potwornego
przedostało się przez Bramę, coś tak potwornego, Ŝe gdyby samo nie było u kresu sił, to
pewnie zaatakowałoby cały kompleks, zabijając całą załogę. Ale zbiry Suworowa miały
szczęście i spaliły potwora. Ci uzbrojeni i bardzo niebezpieczni byli przestępcy w Perchorsku
zaczynali juŜ mieć dosyć czekania na powrót Suworowa. Było tylko kwestią czasu, kiedy
chciwość pokona strach i zdobędą się na odwagę, Ŝeby wyruszyć przez Bramę na
poszukiwania swojego dowódcy. I to nie tylko generała, ale równieŜ innych rzeczy...
Trask skrzywił się i pokręcił głową.
- Nie sądzę. Jeśli ten gang kryminalistów miał do czynienia z rannym stworem
wojennym, który przeŜył wojnę w Krainie Gwiazd, to ostatnią rzeczą, jaka by im przyszła do
głowy, byłoby wyruszenie do miejsca, gdzie mogliby zetknąć się z czymś podobnym i to w
większej liczbie!
- Jeśli chodzi o stwora wojennego, to masz rację - odpowiedział Turczin. - Z opisu
wynika, Ŝe to było coś takiego. Koszmar podobny do dinozaura, opancerzony i uzbrojony,
miał twarz człowieka, któremu wystawały długie kły z ust! Przystosowany był raczej do
walki na ziemi, chodził na czterech łapach i miał pełne, typowe oporządzenie wierzchowca:
siodło, strzemiona, wędzidło i wodze. I tu był pies pogrzebany. Wszystkie metalowe części,
wędzidło, łańcuchy, strzemiona i tak dalej...
- ...były z czystego złota! - dokończył Trask, który zaczynał rozumieć.
- Właśnie. CięŜkie, piękne złoto. Suworow obiecał, Ŝe uczyni ich bogatymi, i teraz
zorientowali się, co miał na myśli.
- Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałeś? - spytał Trask. - I co jeszcze masz
do powiedzenia?
Premier odchylił się do tyłu, westchnął i powiedział:
- No cóŜ, skoro gołębie wyleciały, wygląda na to, Ŝe muszę ci wszystko opowiedzieć.
- Zaczyna to brzmieć jak historia bez końca. Turczin pokiwał głową.
- Mój plan został puszczony w ruch. Nie moŜna tego juŜ zatrzymać.
- MoŜe mi o nim opowiesz i o tym, czego ode mnie oczekujesz - naciskał Trask.
- Po pierwsze, to mam trzech wrogów. Jeden były wojskowy i dwóch wysokich rangą
dowódców. Nie są tylko moimi wrogami, ale równieŜ twoimi i całego wolnego świata. To
twardogłowi - są przesiąknięci komunizmem, ekspansjonizmem i chęcią zdominowania
świata - daj im tylko środki do realizacja celów, jak na przykład złoto, a natychmiast włączą
znaną mszczącą maszynerię... - Przerwał na chwilę, pokręcił głową i dodał: - Czego chcę? To
proste. Chcę ich śmierci!
Przez kilka długich sekund Trask siedział nieruchomo, patrząc na swego gościa i na
jego wyraz twarzy. Ale Turczin nie potrzebował Ŝadnego talentu, Ŝeby wiedzieć, co jego
gospodarz ma na myśli.
- Ben, nie jestem mordercą! - wyrzucił z siebie gwałtownie. - Ale ci ludzie nimi są i to
w nie mniejszym stopniu od wampirów! Mam ci powiedzieć, do czego są zdolni? Ich plany są
na tyle potworne, Ŝe gdyby wiedziano o nich na zachodzie, to mogłyby się stać przyczyną
trzeciej wojny światowej. Jak ci wiadomo, CIA w swoim czasie aranŜowała przewroty czy
zabójstwa. Ale ludzie, o których mówię, są zdolni do ludobójstwa. Zniszczenie całego
państwa to dla nich drobnostka! - Przerwał, Ŝeby nabrać oddechu.
- Mów dalej - powiedział Trask.
Turczin zaczął się obficie pocić. Otarł czoło i kontynuował:
- Znalazłem się w miejscu, z którego nie ma odwrotu. To, o czym mówię, to
najściślejsze tajemnice państwowe i właśnie tobie je powierzam. Nie wolno im się dalej
posunąć. Jeśli zaczęliby działać na pełną skalę, to nikt juŜ nie zaufa Rosji ani Gustawowi
Turczinowi. Do końca Ŝycia pozostanę twoim gościem, co zapewne nie potrwa długo...
Jeden z nich, powiedzmy admirał X, sam się moŜesz dowiedzieć, jak się nazywa, jest
odpowiedzialny za usuwanie złomowanych łodzi podwodnych oraz materiałów
radioaktywnych na wodach międzynarodowych. Kiedy ten człowiek w latach
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku był aparatczykiem w ministerstwie
obrony ZSRR, zaproponował zdetonowanie potęŜnych ładunków nuklearnych pod lodami
Arktyki. Stopiony lód i słodka ciepła woda doprowadziłyby do takich zmian klimatycznych,
Ŝe w Europie Zachodniej zapanowałby klimat syberyjski, a centrum Rosji cieszyłoby się
klimatem śródziemnomorskim. Ten szaleniec dalej to planuje, brakuje mu jedynie funduszy.
Korzystając z Perchorska i zasobów świata wampirów, pozyskałby fundusze, choć wcześniej
musiałby oczyścić tamten świat z potworów i mieszkających tam ludzi. Jednak z jego
zboczonym zamiłowaniem do broni atomowej zniszczenie całego świata nie stanowiłoby dla
niego problemu! Włącznie z naszymi przyjaciółmi Cyganami...
Trask pokiwał głową i stwierdził:
- Chyba rozumiem, dlaczego chcesz się go pozbyć. Widzę teŜ, w którym miejscu
popełniasz wielki błąd. Ale mów dalej.
- Obrona przestrzeni powietrznej - ciągnął Turczin. - Stary plan, który miał być
odpowiedzią na Strategiczną Inicjatywę Obronną Reagana. Niektórzy naukowcy i wyŜsi
rangą oficerowie Rosyjskich Sił Powietrznych są przekonani, Ŝe gdyby udało się
wygenerować i utrzymać dostateczną ilość energii, to nieudany eksperyment w Perchorsku
mógłby zadziałać. śeby to zrealizować, potrzebują tylko pieniędzy lub złota! Pomyśl tylko:
niewidzialny parasol chroniący cały kraj i neutralizujący zagraŜający mu atak z powietrza. Co
Zachód mógłby zrobić w takiej sytuacji? Jeśli w wyniku takiego zagroŜenia nie wybuchłaby
wojna, to trzeba by zbudować podobny parasol. Tak czy owak byłby to całkowity chaos.
W końcu armia. Trzeci z moich wrogów był generałem, a teraz jest przemysłowcem.
Bliski sprzymierzeniec Suworowa zawsze naleŜał do jastrzębi. Jeśli uwaŜasz, Ŝe generał
Patton był militarystą, albo na przykład Bombowy Harris, który zamienił Drezno w płonące
piekło, to nie wiesz, kim jest ten człowiek. Kiedy prezydentowi Reaganowi wymsknął się
głupi Ŝart o ataku atomowym na Moskwę, ten facet wyruszył z pułkiem czołgów w teren,
opanował wyrzutnię rakiet balistycznych i siedział tam z palcem na przycisku wyrzutni!
Trzeba było uŜyć siły, Ŝeby go stamtąd wyciągnąć. Na szczęście w obu wypadkach prezydent
Gorbaczow wykazał się poczuciem humoru. Zignorował gafę Reagana, a generałowi przyznał
medal...
- Czy to wszystko? Skończyłeś? - zapytał Trask, kiedy Turczin zamilkł.
- Jeszcze jedno - odparł Turczin. - Ci trzej faceci postanowili odkryć Ŝyłę złota
Suworowa, jego legendarne El Dorado. Zostawiłem im ślady, którymi mają dotrzeć do
Perchorska. Siedzi tam mała armia najemników, która tylko czeka, Ŝeby ktoś ich poprowadził
do świata wampirów. Tak wygląda sytuacja.
Trask przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał, po czym odpowiedział:
- Kiedy rozmawialiśmy w Australii, odniosłem wraŜenie, Ŝe twoje główne cele są
takie same jak moje: nie pozwolić wampirom przenikać do naszego świata i pomagać w
pozbyciu się tych, które juŜ się tu przedostały. Na stałe zablokować Bramę w Perchorsku,
zabezpieczając w ten sposób równoległy świat Nathana i jego ludzi.
- Wówczas tego właśnie chciałem - odpowiedział Turczin - i teraz równieŜ chcę tego.
Jednak to nie zmniejsza w Ŝadnym stopniu zagroŜenia ze strony moich wrogów. Oni nie
znikną, więc jeśli udałoby mi się upiec dwie, a najlepiej trzy, pieczenie na jednym ogniu, to
tym lepiej.
- Jeśli chodzi o twoich nieprzyjaciół - powiedział Trask - to starasz się, Ŝebym uznał
ich za światowe zagroŜenie. Te strasznie brzmiące pogróŜki, zbrodnie, których mogliby
dokonać, gdyby mieli dostęp do złota w Krainy Słońca i Gwiazd.
Jednak nawet gdyby wykopali całą górę złota i potrafili ją przetransportować, to i tak
nic by im to nie dało, bo nie mieliby Ŝadnej moŜliwości powrotu. Brama zatrzymałaby ich,
poniewaŜ moŜna poruszać się przez nią tylko w jednym kierunku. To bilet w jedną stronę.
Jeśli chodzi o drugą bramę, w Rumuni, to została na trwałe zablokowana.
- Nie zrozumiałeś mnie - zaoponował Turczin. - Nie chodziło mi o to, Ŝe oni mogliby
to zrobić, tylko Ŝe oni to zrobią, jeśli tylko będą mieć taką moŜliwość! Prócz Krainy Słońca i
Gwiazd istnieje wiele źródeł bogactwa. Na przykład wspomniany były generał jest juŜ
multimilionerem. Co się stanie, kiedy zostanie multimiliarderem?
- No dobrze. Wiem, co ja i moi ludzie mamy robić. I zrobimy to, jeśli będziemy mieć
taką moŜliwość. Ale ci polityczni wrogowie... to twoja sprawa - podsumował Trask. - Jeśli
jednak przypadkiem wejdą nam w drogę...
- Na pewno wejdą! - przerwał mu Turczin. - Mogę ci to zagwarantować.
- ...wówczas sytuacja się zmieni - ciągnął dalej Trask. - Ale tylko wówczas, gdyby
przeszkadzali nam w misji związanej z Perchorskiem.
- MoŜesz być tego całkowicie pewien - powiedział premier. Pokiwał głową z takim
wyrazem twarzy, Ŝe to starczyło za resztę komentarza.
- Koła, które puściłeś w ruch, doprowadzą, jak się domyślam, tę trójcę do Perchorska.
Mam rację?
- Nie tak od razu, ale w końcu tam dotrą.
- To znaczy kiedy?
- MoŜe za jakieś... trzy, cztery dni.
- Tylko tyle czasu nam zostało? Dlaczego to zrobiłeś? Nie mogłeś trochę jeszcze
poczekać? Skierować ich na dłuŜszą drogę? Czy dwa, trzy dni albo cały tydzień to duŜa
róŜnica? Mamy tu trochę problemów, nie mówiąc o tej trójce naprawdę powaŜnych wrogów.
- Zapomniałeś o czymś - rzekł Turczin. - O moim szpiegu w Perchorsku. Tam, na
Uralu siedzi od dawna prawie czterdziestu ludzi. Wiedzą, Ŝe za Bramą jest złoto, i trzy dni
temu Postanowili czekać jeszcze najwyŜej tydzień na Suworowa, który powinien wrócić ze
złotem. Jeśli nie wróci - co jak wiemy, nie jest moŜliwe, bo nie Ŝyje, a nawet gdyby Ŝył, to teŜ
nie dałby rady wrócić - to zabiorą ze sobą całą broń z Perchorska i sami wyruszą do świata
wampirów! Wiemy, Ŝe nie wygrają z wampirami, spotka ich taki sam los co Suworowa.
Wówczas wampiry znowu zaczną się zastanawiać, skąd przybyli obcy. Tylko Ŝe tym razem,
zamiast trójki przedstawicieli, moŜe się tu zjawić cała armia! To dlatego mówiłem, Ŝe nie
mamy czasu!
Trask jęknął. Pochylił się i zakrył twarz dłońmi. Powoli pokręcił głową.
- CzyŜbym powiedział coś niewłaściwego? - spytał zaniepokojony Turczin.
Trask spojrzał na niego i rzekł:
- Wygląda na to, Gustaw, Ŝe mamy inne cele... a moŜe i nie. Dowiedziałem się o tym
nie dalej niŜ kilka minut temu.
- O czym ty mówisz? O czym się dowiedziałeś?
- śe w Krainie Słońca i Gwiazd nie ma juŜ wampirów - odpowiedział Trask. - Sześć
miesięcy temu skończyła się wojna i Nathan zwycięŜył. Ranny stwór wojenny, który
przedostał się przez Bramę, był ofiarą tej wojny. Chciał się gdzieś schować albo umrzeć.
Kiedy Trask o tym opowiadał, twarz Turczina zmieniała wyraz od krańcowego
zdumienia przez niedowierzanie aŜ do gniewu.
- Nic o tym nie wiedziałem! - Wstał i walnął pięścią w biurko. - Wiedziałem tylko
tyle, czego dowiedziałem się od ciebie w Australii. śe w Krainie Słońca i Gwiazd trwa wojna
i Ŝe dzięki ekspedycji Suworowa Wampyry wpadły na pomysł, Ŝeby przedostać się do
naszego świata. A teraz mówisz mi, Ŝe wojna się skończyła i nie ma juŜ wampirów w Krainie
Gwiazd. Myślałem, Ŝe nawet jak moi nieprzyjaciele przejdą przez Bramę, to... to...
- ...to staną oko w oko z Wampyrami - dokończył za niego Trask. - To byłby koniec
tej historii oraz twoich wrogów. Nie mógłbyś wymyślić dla nich okrutniejszej pułapki. Ani
dla nich, ani dla nikogo innego.
- Zapomniałeś, Ŝe chciałem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - zaprotestował
Turczin. - Niektóre z wampirów zginęłyby w walce z kryminalistami z Perchorska, co
pomogłoby Nathanowi. Miałby mniej potworów przeciwko sobie i swoim ludziom. Mam
nadzieję, Ŝe to rozumiesz?
- Rozumiem, Ŝe mamy problemy - powiedział Trask. - JeŜeli o mnie chodzi, to mam
tyle problemów, Ŝe łeb mi pęka. Nawet nie wiem, od czego zacząć. Nie chcę nawet o tym
myśleć.
- Ale musisz - powiedział Turczin. - Myślę, Ŝe to niczego nie zmienia. Musimy działać
jeszcze szybciej. Zamiast czekać, aŜ tych trzech dołączy do reszty kryminalistów w
Perchorsku i razem dokonają najazdu na Krainę Słońca, co będzie oznaczać starcie z
Nathanem i Cyganami skutkujące rozlewem krwi, musimy zniszczyć Perchorsk, dopóki ci
recydywiści tam siedzą. Pamiętaj, Ŝe z doświadczonymi dowódcami i dostatecznym zapasem
broni będą o wiele groźniejsi dla Cyganów niŜ cokolwiek wcześniej. Nawet Nathan z jego
niezwykłymi moŜliwościami nie zmniejszy ogromnych strat w ludziach.
- To moŜe być coś znacznie więcej niŜ straty - Trask pokręcił głową. - Dowiedziałem
się, Ŝe Nathan jest ranny i bezbronny. Widzę, Ŝe maszyneria, którą uruchomiłeś, przetoczy się
po niewinnych ludziach. Po moich przyjaciołach i po Nathanie, który jest równieŜ twoim
przyjacielem. Nie mogę pozbyć się myśli, Ŝe uknułeś tę całą intrygę wyłącznie dla siebie.
- Dla siebie? - Turczin zaczął skubać się po brodzie i starał się wyglądać na
dotkniętego. - Częściowo tak. Ale działałem głównie z myślą o moim kraju i o twoim, o
całym świecie, w tym takŜe o świecie wampirów.
- Co? - odrzekł Trask. - Myślisz, Ŝe przekonasz mnie co do tego, Ŝe banda Ŝądnych
złota łupieŜców szalejąca po świecie Nathana jest dobra dla Cyganów? Dopiero co zakończyli
wojnę, a ty im fundujesz właśnie następną!
- Nie miałem o tym pojęcia! - ponownie zaprotestował Turczin i zaczął chodzić po
pokoju. - Zresztą przed chwilą zaproponowałem ci rozwiązanie. Chyba się dogadaliśmy co do
tego, Ŝe Brama musi być zamknięta, choćby po to, Ŝeby ochronić świat Nathana?
- Oczywiście - odpowiedział Trask. - Jeden Bóg wie, jak bardzo chciałbym, Ŝeby to
cholerstwo nigdy nie powstało! Chodzi o to, Ŝe nie ma potrzeby natychmiastowego działania,
przynajmniej w sytuacji, gdy wojna została wygrana.
- Znowu o czymś zapomniałeś - powiedział Turczin, uderzając ponownie pięścią w
biurko. - Nie ma znaczenia, co zrobiłem - czy teŜ mimo tego, co zrobiłem - potrzeba nadal
istnieje. Ci skazańcy w Perchorsku przejdą przez Bramę pod dowództwem moich wrogów
albo bez nich! Jest to nieuniknione od chwili, gdy zobaczyli złoto zwisające z tego stwora
wojennego. Dziwię się tylko, dlaczego do tej pory nie wyruszyli!
- No cóŜ - Trask wstał z fotela. - Co się stało, to się nie odstanie. Od tej chwili
będziemy w tej dyskusji gonili za własnym ogonem. Jak ci mówiłem, mam sporo spraw do
załatwienia. JeŜeli pozwolisz...
- Ale najpierw... - powiedział Turczin, stając pomiędzy Traskiem a drzwiami -
najpierw muszę się dowiedzieć, musisz mi powiedzieć, czy macie nowego Nekroskopa. Czy
przynajmniej mam rację, zakładając, Ŝe tak jest.
Trask nie widział powodu, by temu zaprzeczać, bo i tak Jake miał wkrótce wkroczyć
do akcji.
- Tak - padła odpowiedź. - Na szczęście dla ciebie i dla mnie mamy Nekroskopa. Ma
pewne ograniczenia i swego rodzaju problemy, ale współdziała z nami.
Westchnięcie ulgi premiera było bardzo wyraźne.
- No to zarobili na swoje pensje - powiedział.
- Zarobili? - Trask zatrzymał się przy drzwiach.
- Moi esperzy - odpowiedział Turczin. - Powiedzieli mi, Ŝe coś mocnego pojawiło się
w psychicznym eterze oraz Ŝe było obecne w bardzo róŜnych miejscach wówczas, gdy
organizacja Luigiego Castellana uległa zniszczeniu. Wtedy zorientowałem się, Ŝe to musi być
Nekroskop.

XIV
Podwodny sabotaŜ
- Największe z zagroŜeń
Był wczesny wieczór. Trask i jego ludzie wrócili z rejonu Morza Śródziemnego
niecały dzień temu, a w międzyczasie bardzo wiele się wydarzyło. Jednak dla szefa Wydziału
czas stał niemal w miejscu i wszystko działo się zbyt wolno. Wiedział, Ŝe zamiast siedzieć w
Londynie powinien być teraz w Turcji i ścigać Malinariego, Vavarę... i Szwarta? Co ze
Szwartem? Czy to moŜliwe, Ŝe przeŜył podziemny wybuch i zdołał dołączyć do tamtej
dwójki? Tak wiele pytań i tak wiele do zrobienia.
JeŜeli chodzi o Turcję, to Trask wraz ze swoimi ludźmi planuje wyruszyć tam tak
szybko, jak tylko jest to moŜliwe. W międzyczasie lokalizator Bernie Fletcher znajdował się
gdzieś w Turcji wraz z dwoma innymi agentami Wydziału Specjalnego. Byli to policjanci, z
którymi juŜ kiedyś Bernie pracował. Trask trochę się martwił o niego.
Problem polegał na tym, Ŝe choć Bernie był bardzo dobry w śledzeniu na odległość, to
nie dorównywał Davidowi Chungowi. Niewątpliwie był utalentowany oraz skuteczny, dlatego
Trask wolał trzymać go w Centrali. Jednak jego intuicyjne wyczuwanie było jednocześnie
dostrzegane przez podobnie uzdolnionych ludzi. Potrafił wyszukiwać i śledzić poŜądane
obiekty, ale równie łatwo moŜna go było namierzyć. Prawie nie posiadał osłon. Większość
esperów z Wydziału nie miało Ŝadnych trudności z ustaleniem, gdzie jest Bernie. Jego
aktywność umysłowa była dla nich jak biegun dla igły magnesu. Kiedyś nawet Trask mu
powiedział:
- Bądźmy szczerzy, Bernie, wystajesz jak patyk nad poziom metafizycznego eteru. Po
prostu świecisz w ciemnościach!
A teraz wysłał tego samego człowieka do Turcji z zadaniem wyśledzenia dwójki (a
moŜe trójki) najniebezpieczniejszych stworzeń, które kiedykolwiek postawiły stopę na ziemi.
Z drugiej strony Bernie znał własne ograniczenia i pilnowało go dwóch specjalnie
wyszkolonych agentów ochrony. W końcu Wydział E nie zajmował się biurową robotą, a
niebezpieczeństwo nie było obce agentom Traska. W obecnej sytuacji wszyscy ryzykowali
Ŝyciem.
Serce Traska biło w szybszym rytmie, równieŜ nogi niosły go pośpiesznie do przodu,
jednocześnie zauwaŜał u siebie zwiększający się poziom lęku. Bał się niemal o wszystko.
Wcale nie przesadzał, kiedy powiedział Turczinowi, Ŝe zwaliło mu się tyle spraw na głowę,
Ŝe prawie nie mógł myśleć. Jednak nie miał wyboru i dziękował Bogu za to, Ŝe czasem inni
go w tym wyręczali.
Wchodząc do pokoju oficera dyŜurnego zarzucił go pytaniami:
- John, jak wygląda sytuacja? Czy Bernie Fletcher coś namierzył? Kiedy wylatujemy?
Czy mówiłem, kto jeszcze leci? Czy są dla mnie jakieś wiadomości?
John Grieve podniósł głowę schyloną nad papierami na biurku i powiedział:
- Sytuacja jest taka jak zawsze: borykamy się z kryzysem. Ale brniemy do przodu.
Jeśli chodzi o wiadomości, to na mikrofilmie Turczina jest coś, o czym powinieneś wiedzieć.
Dzwonił Fletcher, znamy jego połoŜenie. Wygląda na to, Ŝe namierzył po drodze naszych
„przyjaciół”. Jutro rano masz lecieć pierwszą klasą liniami British Airways. Nie mówiłeś
wyraźnie, kto ma lecieć z tobą i bardzo prawdopodobne, Ŝe zmienisz zdanie co do składu
ekipy, kiedy zobaczysz, co Turczin nam dostarczył. I na koniec: oczekuje cię banda ludzi w
pomieszczeniu dowodzenia.
- Czekają na mnie?
- Jake Cutter, Millie i reszta twoich najbliŜszych pracowników, - wyjaśnił Grieve. -
Nie jestem pewien, co planują, ale Jake powiedział, Ŝe chcą dziś wieczorem zrobić coś
takiego, co uspokoi wszystkich... albo i nie. To coś od Turczina jest takŜe w pomieszczeniu
dowodzenia wyświetlone na ekranie ściennym.
- Dobra, idę - powiedział Trask. Po czym odwrócił się i rzucił przez ramię: - Zamów
na dole stolik dla dwóch osób, dobra? Na siódmą trzydzieści.
- No to zostało ci tylko czterdzieści pięć minut - poinformował go Grieve. - ZdąŜysz?
- Mam nadzieję - odpowiedział Trask. Ale kiedy szedł do pomieszczenia dowodzenia
był prawie pewny, Ŝe to akurat zaleŜy od Jake’a i Millie...
Trask miał słuszne podejrzenia co do tego, co dzieje się w pomieszczeniu dowodzenia.
Wszyscy agenci mówili Jake’owi o tym, co Harry opowiadał o czerwonych liniach w czasie
Móbiusa: jak przewijają się pomiędzy niebieskimi i jak linia zakaŜonej osoby zaczyna
przybierać róŜowy odcień, który później staje się coraz bardziej czerwony.
Wszedł do pomieszczenia w trakcie toczącej się kłótni, prekognita Ian Goodly był tak
rozzłoszczony, Ŝe Trask nie przypominał sobie, Ŝeby wcześniej widział go w takim stanie.
- Moja jedyna rada, to nie robić tego! - mówił Goodly wysokim tonem swojego głosu,
który wędrował na skali w górę, gdy był zdenerwowany. - Przyszłość moŜe nas oszukać.
Mnie juŜ nieraz oszukała, a niby jestem ekspertem! Nawet Nathan się pomylił, kiedy chciał
przewidzieć przyszłość. Zabrał mnie kiedyś do Kontinuum i zobaczyliśmy, Ŝe jego niebieska
linia się kończy.
- Ale przecieŜ powiedziano mi, Ŝe on Ŝyje. - (Jake Cutter był drugą osobą z kłócących
się).
- Właśnie! - prawie krzyknął Goodly. - Jego niebieska linia kończyła się w Krainie
Słońca, ale tylko dlatego, Ŝe miał przejść do naszego świata. Skąd mogliśmy wiedzieć, Ŝe
kiedy wróci do swojego świata, jego linia będzie biegła tak jak wcześniej? To odkryliśmy
znacznie później. Jednak przed tym byliśmy pewni, Ŝe jego Ŝycie niedługo się skończy.
- A więc mówisz, Ŝe zauwaŜyłeś coś złego, co później okazało się dobre? - zauwaŜyła
Millie. - To przecieŜ nikomu nie zaszkodziło.
- Nie słuchasz mnie! - Goodly wyrzucił ręce do góry. - Jak ci mam to wyjaśnić? Nie
moŜesz ingerować w przyszłość! Nawet Harry starał się to powiedzieć. Powód jest prosty:
jeśli zauwaŜysz coś złego, to moŜe cię kusić chęć zmiany sytuacji, co tylko ją pogorszy!
Przyszłość zasadniczo nie jest innym czasem, tylko innym miejscem! - Znowu uniósł ręce do
góry. - Bóg natchnął mnie właściwymi słowami. - Spojrzał na wyraz ich twarzy i nie
dostrzegając Ŝadnej zmiany, opuścił ręce i zaczynając się do nich odwracać, dodał: - Mogę
sobie I tak gadać, ale widzę, Ŝe i tak to zrobicie. MoŜe tak właśnie ma być? To co będzie, juŜ
się zdarzyło.
- Niekoniecznie - powiedział Trask, robiąc krok do przodu. - Przynajmniej dopóki ja
tu dowodzę. - Odwrócił się do Jake’a i rzekł: - Czy nie pamiętasz, jak mówiłem, Ŝebyś nie
eksperymentował ani nie próbował nic robić, dopóki wszyscy się na to nie zgodzimy?
- Mówiąc „wszyscy”, mówisz głównie o sobie, tak? - powiedział Jake. - Czekaliśmy
na ciebie.
Trask wziął głęboki oddech i ruszył do przodu, ale Millie weszła pomiędzy niego a
Jake’a.
- Ben - powiedziała. - Jestem z Jakiem. Całkowicie go popieram. A on wspierał ciebie,
robił wszystko, o co go poprosiłeś. Teraz to ty powinieneś wstawić się za nim. I za mną
Musimy się tego dowiedzieć. Ty musisz to wiedzieć, Ben.
Znowu wszystkie spojrzenia skupiły się na nim. Liz, Lardis, David Chung, Ian
Goodly, Millie... i oczywiście Jake. Esperzy Traska, a nawet personel techniczny obsługujący
sprzęt Wszyscy.
Trask spojrzał na Goodly’ego.
- Odradzałeś im, prawda?
- Tak samo jak Harry - potwierdził Goodly. - Ale nie mogę powiedzieć, Ŝe mam do
tego prawo. To tylko przeczucie. To dotyczy przyszłości. MoŜe to dlatego, Ŝe czasem chcę
nie potrafić zaglądać w przyszłość, i dlatego chcę, Ŝeby oni tego nie robili.
- Ale jeśli tego nie zrobimy - Jake zwrócił się do Traska - to nigdy nie będziesz mieć
do nas pełnego zaufania. JeŜeli chodzi o mnie, to muszę wiedzieć. Co byś zrobił na moim
miejscu? Na pewno to samo. Dzięki temu wszyscy dowiemy się, o co chodzi. Nie mamy
wyboru. Jeśli teraz mnie powstrzymasz - jeśli potrafisz - to zrobię to sam przy najbliŜszej
okazji.
Trask spojrzał na Millie.
- Muszę iść z nim, Ben - powiedziała. - Byłam w ogrodzie Szwarta i to znacznie
dłuŜej niŜ Jake. A skoro część tych zarodników dotarła na powierzchnię...
- ...Tego jeszcze nie wiemy - przerwał jej Trask.
- Ale jeśli - podjęła wątek. - To równie dobrze mogę być zakaŜona.
- Tak czy owak musimy to wiedzieć - odezwała się Liz. - jeśli Jake i Millie są czyści,
czego jestem pewna, to moŜemy działać dalej. A...
- ... A jeśli nie? - Trask miał tak sucho w gardle, Ŝe prawie zaskrzeczał. Wiedział, co
Liz czuła do Jake’a, ale jego myśli skupione były przede wszystkim na Millie.
- A jeśli nie - powtórzył za nim Lidesci swoim tubalnym głosem - to będziemy mogli
im udzielić... pomocy. - Wszyscy wiedzieli, co Lardis miał na myśli.
Trask pokręcił gwałtownie głową.
- Nic z tego - zwrócił się do Lardisa. - Co ty sobie myślisz? To nie jest jakiś obóz
Cyganów w Krainie Słońca!
- MoŜe i nie - odparł Lardis - nie jest to Kraina Słońca, ale moŜemy mieć taki sam
problem.
Traskowi nie podobał się rozwój wydarzeń, nie chciał przestraszyć Millie, ale teŜ nie
potrafił przedstawić Jake’owi przekonujących argumentów.
- No dobra - powiedział w końcu. - Skoro juŜ to ustaliliście, to do dzieła... tu i teraz. -
W umyśle Traska była jeszcze jedna myśl, którą starał się jak najlepiej ukryć.
Jake spojrzał na Millie i razem stanęli na środku pomieszczenia. Oprócz Traska
pozostali esperzy usiedli na krzesłach, patrząc w kierunku Jake’a i Millie.
- Jake, Millie - zwrócił się do nich Trask - dzisiaj byliśmy juŜ w róŜnych dziwnych
miejscach, ale nie tak dziwnych jak to, do którego się wybieracie. Jake, opiekuj się nią.
Jake spojrzał mu prosto w oczy i nie było juŜ w ich spojrzeniach nawet cienia
niezgody czy animozji.
- Ty teŜ, Ben - rzekł Jake. - Zajmij się... wszystkim. Następnie obejmując Millie,
powiedział:
- Trzymaj się mnie. JuŜ tam byłaś, choć krótko. Tym razem będziemy dłuŜej, bo nie
wybieramy się dokądś, ale do „kiedyś”. Zobaczymy, co jest do obejrzenia. Myślę, Ŝe tak to
działa.
Kiedy to powiedział, Trask nagle zorientował się, Ŝe Jake, jakkolwiek niewątpliwie
był Nekroskopem, to jednak dopiero od niedawna. Czy faktycznie wiedział, co robi?
Postanowił zadać to pytanie... ale nie było juŜ komu.
- Broń z nabojami usypiającymi! - zawołał Trask, kiedy tylko poczuł ruch powietrza
napływającego w miejsce chwilowej próŜni spowodowanej zniknięciem Jake’a i Millie. W
zbrojowni. Ten sam typ, który był na wyposaŜeniu Invincible. Chcę ją mieć tutaj i to zaraz!
Liz aŜ jęknęła i szybko powiedziała:
- Chyba nie myślisz...?
- Myślenie to moja praca - odparł Trask. - Ty teŜ myśl! To jest Centrala Wydziału E.
Oni właśnie wyruszyli, Ŝeby dowiedzieć się co i jak. Oznacza to, Ŝe my teŜ musimy wiedzieć.
Nie chcę posuwać się do ostateczności. To tylko środki bezpieczeństwa. Jeśli jednak wrócą w
innym nastroju, a tylko Bóg wie, do czego Jake jest zdolny - czy mam mówić dalej? I nie
patrz na mnie jak na jakiegoś potwora. Akurat kocham Millie tak samo jak ty Jake’a.
Jeden z techników przyniósł broń z nabojami usypiającymi. Trask dal ją Chungowi i
Goodly’emu.
- Dlaczego my? - chciał wiedzieć Chung.
- Jesteście najlepsi - rzucił krótko Trask. - Właśnie zaczynałem myśleć, Ŝe to wszystko
mnie przerasta, ale teraz wydaje mi się, Ŝe tylko ja jestem w miarę przytomny! Jeśli ta dwójka
wróci, wiedząc, Ŝe są w tarapatach, to teŜ będziecie to wiedzieć? Czy coś wyczujecie? Wiem,
Ŝe tak. Na litość boską, bierzcie ten sprzęt! Wykonajcie jak najlepiej swoje zadanie i
skierujcie uwagę na obecność smogu mentalnego.
- Co do ciebie - Trask zwrócił się do Goodly’ego.
- Mam starać się odczytać przyszłość, tak? - wszedł mu w słowo prekognita. -
Myślisz, Ŝe co cały czas robię? Niestety nic mi nie wychodzi. Od kilku tygodni mam z tym
trudności. Właściwie od czasu pobytu w Australii. Im mocniej naciskam na przyszłość, tym
bardziej mnie ona odrzuca.
- Wiem - pokiwał głową Trask. - Ja teŜ mam problemy z moim talentem. Ale dopóki
będziesz mógł nacisnął palcem na spust, dopóty nie będę się tym martwić. Więc przygotuj się.
Zrobiłbym to sam, ale w tym czasie chcę się przyjrzeć czemuś innemu.
Trask poszedł w stronę wielkiego ekranu, ale Liz zatrzymała go, łapiąc za ramię.
- Chyba nie masz zamiaru ich uśpić, gdy tylko się pojawią z powrotem?
Trask spojrzał na nią, uwolnił się od jej chwytu i rzucił okiem na Chunga i
Goodly’ego. Wyglądali nie niezbyt przekonanych do natychmiastowego działania, podobnie
jak Liz, a nawet tak samo jak sam Trask, który nie mogąc się zdecydować, powiedział:
- Niech to diabli! Zostawiam wam decyzję. Gdy wyjdą z Kontinuum, działajcie
zgodnie z waszym przekonaniem. - Zaraz potem ruszył w stronę ekranu, na którym widać
było wielką ilość przetwarzanych informacji. Pośrodku widać było szczegółowy plan
kompleksu Perchorsk na Uralu. Ale Trask wiedział, Ŝe chodzi o coś znacznie więcej. Według
oficera dyŜurnego Johna Grieve’a było tam coś, co miało zmienić skład zespołu, który
planował zabrać ze sobą do Turcji.
- Przewiń do przodu - mruknął. Perchorsk zniknął z mapy i na ekranie pojawiła się
mapa pokazująca obszar północnej Rosji i Europy z Wyspami Brytyjskimi włącznie. Na
mapie zaznaczono kilka malutkich, koncentrycznych tarcz z kropkami w środku. Większość z
nich wskazywała na oceaniczne głębie, a niektóre na płytsze obszary morza.
Trask podniósł rękę i powiedział do technika:
- Zatrzymaj! - Mapa przestała się przesuwać. Trask poczuł, jak zaczyna mu cierpnąć
skóra na plecach. Widział juŜ podobne mapy i pamiętał, co się na nich znajduje. Tarcze
wskazywały miejsca, w których marynarka rosyjska zatopiła atomowe łodzie podwodne,
które skończyły słuŜbę i nie były potrzebne po zakończeniu zimnej wojny. Nie posiadając
finansowych oraz technicznych moŜliwości złomowania tych śmiercionośnych wraków, ktoś
w dowództwie rosyjskiej marynarki, prawdopodobnie jeden z wrogów Turczina, postanowił
zatopić je na wodach międzynarodowych.
David Chung od lat śledził rosyjskie wraki łodzi podwodnych i między innymi dzięki
niemu powstała ta mapa. Na mapie widać było, Ŝe jeden z mniejszych celów opuścił
zaznaczone miejsce lub do niego nie dotarł. Jego obecna pozycja została oznaczona kółkiem.
Lokalizacja nowego obiektu stanowiła powaŜny problem.
Rosyjska atomowa łódź podwodna znajdowała się około stu pięćdziesięciu mil na
zachód od Irlandii, w miejscu, gdzie zdaniem niektórych oceanografów ciepłe wody prądu
zatokowego ścierały się z zimnymi wodami napływającymi z Arktyki. Osadzenie
rdzewiejącej łodzi w tym miejscu na dnie wiązało się z takim zagroŜeniem, Ŝe po pewnym
czasie śmiercionośne promieniotwórcze odpady mogły wraz z prądami morskimi dotrzeć na
Florydę, Bahamy i praktycznie na całe wschodnie wybrzeŜe Stanów Zjednoczonych!
Ocean Atlantycki to niewątpliwie wielki akwen i w porównaniu do jego obszaru
nawet ogromny atomowy okręt podwodny wydaje się malutki. Ale Greenpeace i szereg
innych potęŜnych organizacji ekologicznych nie uznają tego okrętu za niewielkie zagroŜenie,
zwłaszcza Ŝe zatrucie w tym miejscu niosłoby moŜliwość zaburzenia równowagi w skali
globalnej. Zatopienie okrętu w tym miejscu zostałoby uznane za najgorszy i największy
wypadek skaŜenia w historii Ziemi. W porównaniu do katastrofy w Czarnobylu
spowodowanej błędem obsługi ten akt niszczenia środowiska zostałby uznany za przemyślane
i niespotykane ekologiczne barbarzyństwo na niespotykaną skalę. Dla Rosji, która
ustawicznie zwiększała swoje zadłuŜenie i stawała się coraz bardziej zaleŜna od Zachodu,
byłby to gospodarczy i polityczny wyrok śmierci.
I to był powód przekazania tej informacji przez Turczina. Była to broń w walce z jego
przeciwnikami. Wystarczyło ujawnić zagroŜenie zachodnim obrońcom środowiska i wskazać
winowajców, aby pozbyć się ich z szeregów władzy i odizolować na długi okres czasu. Było
to zabezpieczenie Turczina, na wypadek gdyby nie udało się zrealizować planu związanego z
Perchorskiem.
- Czy macie jakiś opis, informację na temat tego, co tu się dzieje? - Trask zapytał
techników.
- Tylko po rosyjsku i to zaszyfrowany. Jeszcze nie złamaliśmy szyfru, mamy jednak
datę.
- Datę? - powtórzył za nim Trask.
- Tak. Cokolwiek się tam wydarzy, będzie mieć miejsce juŜ za trzy dni.
Teraz Trask był juŜ całkowicie pewny, Ŝe lokalizator David Chung nie pojedzie z nim
do Turcji. Musi śledzić rosyjski statek. Lokalizator oraz prawdopodobnie Greenpeace lub
któraś z podobnych organizacji wraz ze sztabem ludzi z rządu zrobią wszystko, aby zapobiec
zagroŜeniu. MoŜliwe, Ŝe pozwolą na rozwój wydarzeń, gromadząc w międzyczasie dowody, i
wkroczą dopiero w ostatniej chwili.
Tak przynajmniej działano dotychczas w podobnych sytuacjach...
W całkowitych ciemnościach, ciemnościach, które przekraczały wszystko, do czego
moŜna by je porównać, czy to na ziemi, czy w przestrzeni kosmicznej, Millie kurczowo
trzymała za rękę Jake’a i płynęła, lub moŜe raczej dryfowała, za swoim materialnym
przewodnikiem w niematerialnym, metafizycznym Kontinuum Móbiusa. W końcu zaczęła
mówić ochrypłym szeptem (całe szczęście, Ŝe to był tylko szept):
- Jake, tu nic...
- Przestań! - przerwał natychmiast Jake. Jej głos zabrzmiał jak ogromny, ogłuszający
dzwon.
Kiedy echo stopniowo zamilkło skierował do niej myśl:
- Jeśli chcesz coś powiedzieć, to w zupełności wystarczy to pomyśleć. Na pewno cię
usłyszę.
- Telepatia? - spytała. - Ty?
- Nie - odparł. - JeŜeli chodzi o mnie i o Liz, to rzeczywiście istnieje coś takiego. Ale
nie w stosunku do ciebie. To dzięki Kontinuum. Myślałem, Ŝe czytałaś o tym.
- Tak, czytałam, ale rzeczywistość to co innego. Kiedy poprzednim razem tu byłam,
Urwało to tylko chwilę. Nie było czasu, Ŝeby się rozejrzeć... albo porozmawiać... na nic nie
było czasu.
- Tu nic nie ma - przypomniał Jake. - Kontinuum Móbiusa to Wielka Pustka. Nie
powinno nas tu być. Wszystko, co tu wnosimy albo czego jesteśmy przyczyną, jest obce w tym
miejscu. Tylko Ŝe nic i nikt oprócz Kontinuum tego nie doświadcza. To jest trochę tak, jakbyś
była pierwszą osobą zanurzającą się rano w basenie w bezwietrzny dzień. Woda jest
spokojna, idealna, jak kryształ... dopóki nie wskoczysz i nie zburzysz tego spokoju. Kiedy
mówisz na głos, to po prostu dodajesz do tego chlapanie wodą. W Kontinuum Móbiusa nawet
myśli posiadają swój cięŜar i dlatego je słyszymy.
- To jest jak, no nie wiem, jak poezja - powiedziała Liz i sama zdziwiła się własną
myślą. - To taka część ciebie, której nie znamy. Chciałabym, Ŝeby Ben Trask to usłyszał.
- Naprawdę?
- Tak. Czasami myślę, Ŝe on uwaŜa cię za bezdusznego człowieka. Och! (Nagle zdała
sobie sprawę z tego, co powiedziała). Przepraszam, nie chciałam, Ŝeby to tak zabrzmiało.
- Wiem - zapewnił Jake. I Ŝeby zmienić temat: - Czy zobaczyłaś to, co chciałaś
zobaczyć?
- Właśnie to chciałam wcześniej powiedzieć. Tutaj nic nie widać, nic nie czuć... tu nic
nie ma!
- Coś jednak jest - powiedział Jake. - Tylko Ŝeby to zauwaŜyć, musisz być bardzo
wyciszona. Chcesz spróbować?
- Tak - niemal natychmiast odpowiedziała Millie. - Ale nie jest łatwo się wyciszyć, gdy
tyle pytań ciśnie się do głowy.
- Pytań, na które prawdopodobnie nie znam odpowiedzi. Spróbuj i tak. Bo prostu
zachowaj wewnętrzną ciszę, nawet jak będziesz pytać.
Millie była bardzo spokojna i trzymając Jake’a za rękę, zaczęła pytać:
- Skoro niczego tutaj nie ma, to dlaczego nie jest zimno? Dlaczego oddycham? I
dlaczego nie eksplodujemy, jeśli tu jest próŜnia i to najdoskonalsza, jaką tylko moŜna sobie
wyobrazić? - Zaraz po tym pytaniu zaczęła drŜeć. Powoli mówiła dalej: - Teraz poczułam
chłód. I nie chcę wybuchnąć. I wydaje mi się, Ŝe zaczynam mieć trudności z oddychaniem!
- To tylko takie wraŜenie - odpowiedział Jake, lekko ściskając jej dłoń. - Psychologia
nie łączy się z parapsychologią. Jesteś telepatką. W Wydziale E wiadomo o tym, Ŝe
niewytłumaczalne zjawiska po prostu istnieją... po prostu nikt ich jeszcze nie wyjaśnił. To
wszystko.
- Ale...
- Posłuchaj - powiedział Jake. - Masz rację co do tego, Ŝe tutaj absolutnie niczego nie
ma. Nie ma czasu, Ŝeby się udusić. Nie ma przestrzeni pozwalającej na eksplozję. To jak
miejsce, które istniało, zanim pojawił się Bóg. Mam nadzieję, Ŝe nie bluźnię, ale być moŜe to
miejsce jest Bogiem - Umysłem Boga, na które wpływ moŜe wywrzeć jedynie siła woli. Tutaj
nie wydarzy się nic, oprócz tego, co zapragniemy. Tylko my tu jesteśmy oraz nasza wolna
wola. Wiem, Ŝe to trudne do pojęcia, ale w miejscu gdzie nawet myśli mają swoją wagę, to
nasza wolna wola, nasze skoncentrowane skupienie woli musi być jeszcze cięŜsze. To działa,
przynajmniej w moim wypadku.
- MoŜesz mi wierzyć, Ŝe bardzo się z tego cieszę - zapewniła go Millie. - A to co? -
dodała po chwili.
- Co?
Millie skurczyła się i „szepnęła”:
- Kiedy o tym tylko pomyślałam... mogłabym przysiąc, Ŝe coś poczułam!
- Ja teŜ - odpowiedział Jake. - To Kontinuum. Porusza nami. Chce nas wypchnąć.
PoniewaŜ nie ćwiczyliśmy naszej woli, musimy zacząć formułować celowe myśli. Czas zatem
ruszać.
Teraz Millie faktycznie poczuła ruch, tak jakby zmierzała za Jakiem w konkretnym
kierunku. Ale poniewaŜ nie wyczuwała ani prawej strony, ani lewej, ani dołu czy góry, nie
mówiąc o ruchu powietrza, to faktycznie ruchu nie było. Kontinuum Mobiusa nie zezwalało
na zaistnienie fizycznych punktów odniesienia.
Ale istniały współrzędne i znając je, Jake mógł poruszać się z dość duŜą pewnością
celu i kierunku. Krótko mówiąc, Millie wiedziała, Ŝe gdzieś zmierzają.
- Masz sporo wiedzy o Kontinuum, prawda? - zauwaŜyła.
- To dziedziczność - odpowiedział. - Im częściej z niego korzystam, tym bardziej
pamiętam jego właściwości. Nie posiadam genów Harry ‘ego, ale wydaje mi się, Ŝe to samo,
co pozwalało jemu korzystać z Kontinuum Harry ‘emu, działa równieŜ w moim wypadku. - I
dodał, zanim Liz zdąŜyła odpowiedzieć: - Jesteśmy na miejscu.
Drzwi czasu nie miały futryny; była to po prostu dziura w nicości. Ale za tą dziurą coś
było - coś niesamowitego - coś, co dawało co najmniej „ramę odniesienia”.
Jake i Millie zatrzymali się na progu.
- Przeszłość - odezwał się Jake i nawet głos jego umysłu był cichy i pokorny w
obliczu samej koncepcji. - To, na co patrzysz, to przeszłość naszego świata. Całej rasy
ludzkiej. Ktokolwiek istniał i Ŝyje obecnie miał swój początek w tym miejscu. To tu pojawili
się pierwsi człekokształtni przodkowie z Afryki, którzy jakieś pól miliona lat temu stali się
ludźmi. Patrzysz na naszych przodków, na pierwsze pól miliona lat.
„Przeszłość” była niesamowitym miejscem, być moŜe nawet bardziej od samego
Kontinuum, bo jak powiedział Jake, obejmowała ona czasy od kolebki człowieczeństwa do
czasów obecnych.
To były narodziny, Ŝycie i śmierć. Niebieskie linie od początku do końca. Niebieskie
linie Ŝycia wypływały ze środków postaci Millie i Jake’a jak neonowe pępowiny i pędziły w
przeszłość, gdzie wiły się i stopniowo blakły w minionych latach. Stawały się niewidoczne w
gęstwinie milionów, miliarda, sześciu miliardów podobnych do nich linii. A kaŜda z nich
oznaczała Ŝycie.
Daleko w przeszłości, w miejscu, gdzie wszystkie niezliczone linie schodziły się
razem, widać było neonową mgławicę, odległą o jakieś pół miliona lat - w czasie, w którym
zaistniała ludzkość.
Rozwój ludzkości jak kosmiczny Big Bang nadal rozszerzał się, nie tylko w czasie, ale
i w przestrzeni. Wracając jednak do początków nas wszystkich...
Millie wydawało się, Ŝe słyszy dźwięk, stłumione, chóralne tchnienie achhhhhhh, jak
gdyby anielski chór słał hymn składający się z jednej nuty i rezonował z Kontinuum Móbiusa.
Jednak to achhhhhhh nie miało końca. Słysząc tę myśl, Jake odezwał się:
- To akurat powinno tu być. Myślę, Ŝe nie sposób patrzeć na coś takiego bez
równoczesnego „słyszenia”. Posiadamy obrazy tego, co powinno istnieć w naszych umysłach
- myślimy, Ŝe wiemy, jak coś smakuje, pachnie, brzmi - i to co słyszysz, jest odpowiadającym
temu dźwiękiem. Ja teŜ to słyszę.
Millie pomyślała, Ŝe wie, co Jake ma na myśli.
- Jak spadające gwiazdy, które syczą, przelatując poprzez niebo - powiedziała.
- Właśnie - zauwaŜył Jake. - WyobraŜamy sobie, Ŝe je słyszymy.
Millie widziała siebie oraz Jake’a w świetle przeszłości. Sięgnęła wolną ręką w dół,
przez chwilę się zawahała i przesunęła dłoń przez czysto niebieską linię łączącą ją z
przeszłością. Ta linia była jej istotą, moŜe nawet duszą? Dostrzegając jej czystość, poczuła
ogromną ulgę. Nie mogąc powstrzymać ciekawości, spojrzała na metafizyczną linię Jake’a.
On równieŜ wpatrywał się w swoją linię. Zanim Millie zdąŜyła się odezwać,
powiedział:
- Kiedy przybyłem tu z Harrym, moja linia była równie niebieska jak twoja. - Po czym
zamilkł.
- Ale czy tego nie wyjaśniliśmy? - zauwaŜyła Millie. Jej oczy były utkwione w linię
Ŝycia Jake’a, która nie była juŜ czysto niebieska, ale zaznaczona w samym środku
pojedynczym, cienkim, bladym, ale niewątpliwie czerwonym zabarwieniem. - Mówiliśmy ci,
co Harty powiedział. Ta karmazynowa barwa oznacza Koratha. To coś jest w twoim umyśle.
Ale w tej chwili nie ma większego znaczenia od... od metalowej plomby w zębie
widocznej na zdjęciu rentgenowskim.
- Być moŜe - odpowiedział Jake - ale to coś tu jest, a wcześniej nie było. - Jego myśli
były bardzo ponure. Wcześniej nie dopuszczał do siebie tej potwornej rzeczywistości, która
osiedliła się w jej wnętrzu. Millie miała powaŜne trudności, Ŝeby przekonać go, Ŝe jest
inaczej, i Ŝeby rozproszyć najgorsze z lęków.
- Kiedy się go pozbędziesz - powiedziała - kiedy nie będzie juŜ Koratha, to czerwona
plama zniknie wraz z nim.
- Nie - odpowiedział Jake. - W Centrali Wydziału E ty, Liz, Goodly i Chung
mówiliście, Ŝe Harry stwierdził, Ŝe to powinno zniknąć wraz z Korathem. Jeśli uda mi się go
jakoś pozbyć. Ale do tej pory... skąd mogę mieć pewność, Ŝe to jest tylko Korath? Ty byłaś tam
ze mną, w piekielnej dziurze Szwarta, i widziałaś, jak jego grzyby otwierają się, wypuszczając
zarodniki do szybu wentylacyjnego.
- Tak! - odwróciła się do niego i ścisnęła jego rękę dwiema dłońmi. - I byłam tam
dłuŜej od ciebie! Byłam na łasce tej kreatury i jego kompana, a jednak moja linia jest
niebieska. To dowód na to, co i tak wiesz: Ŝe potwór siedzi wyłącznie w twojej głowie. Nie
moŜe ci nic zrobić, dopóki jest zamknięty. Teraz to ty go kontrolujesz, a nie on ciebie. Wiem,
Ŝe na pewno znajdziesz pomysł, jak się go pozbyć.
Nie była pewna, czy Jake ją słucha, jego myśli zajmowały się czymś innym.
- Jeśli jestem zakaŜony, to mogę się spodziewać, Ŝe to czerwone zabarwienie będzie się
powiększać, prawda?
- Tego to nie wiem - odpowiedziała Millie.
- I jeśli to faktycznie jest Korath - kontynuował Jake - to czerwona barwa powinna
pojawić się z chwilą, kiedy zgodziłem się go umieścić w umyśle.
- To moŜliwe - odparła Millie.
- Muszę to wiedzieć! - powiedział Jake. - I teraz jest na to najlepszy moment. A
właściwie nie teraz, ale w przeszłości. Trzymaj się mnie.
Było to jedyne ostrzeŜenie, po którym przeszli przez drzwi i ruszyli wzdłuŜ strumienia
przeszłego czasu.
- Jake! - powiedziała wystraszona Millie, kiedy mijały ją błękitne strumienie
neonowych linii, podobnych teraz do spalin wyrzucanych z rakietowego silnika. Linie pędziły
ku przyszłości, Millie zaś zmierzała w kierunku przeciwnym.
- Spokojnie - powiedział Harry. - Wystarczy, Ŝe rozluźnię wolę i zostaniemy cofnięci do
drzwi.
- Ale... jeszcze nigdy wcześniej tego nie robiłeś, prawda?
- Nie, ale jednocześnie wydaje mi się, jakbym to juŜ robił. Myślę, Ŝe to dziedzictwo
Harry ‘ego.
Umysł Jake’a, jego odpowiedzi dawały solidne oparcie, podobnie jak jego uchwyt.
Millie wkrótce się uspokoiła i zaczęła się rozglądać dookoła.
- Och! Te neonowe gwiazdy! Jak pięknie się pojawiają, niczym wybuch. Mają taki...
jasny, piękny błękit.
- Tak pojawia się Ŝycie, a nie gwiazdy - wyjaśnił Harry. - To są rodzące się dzieci.
Widzisz, jak się oddzielają od grubszych linii? W tej chwili niemowlę oddziela się od matki.
Kolejna linia rusza ku przyszłości.
- To znaczy, Ŝe te, które przygasają i znikają...?
- Tak - rzekł Jake. - A tam, gdzie jest duŜo jednoczesnych, końcowych rozbłysków, w
skupiskach, tam mamy do czynienia z katastrofami. Wypadki samolotowe, wybuchy bomb,
walące się budynki, zderzenia pociągów i tak dalej.
- Tak po prostu - powiedziała.
- Takie jest Ŝycie - zauwaŜył Jake. Chwilę (a moŜe godzinę) później:
- Jake! - Millie prawie krzyknęła na głos. - Czerwone linie!
Jake równieŜ je zauwaŜył, setki linii, rozszerzające się z przeszłości jak horda
szkarłatnych węŜy, które zabarwiają cały horyzont krwawym kolorem. Bez cienia
wątpliwości widzieli, jak sami zbliŜają się do nich i Ŝe w pewnym momencie szkarłatne linie
Ŝycia wampirów są bardzo blisko ich linii...

XV
Problemy przeszłe, obecne i...?
- Rozmowa w grobach
Jake przez chwilę był tak zaskoczony błyskawicznym pojawieniem się czerwonych
linii, Ŝe wręcz skurczył się i juŜ po chwili czerwone linie zalały niebieską linię Ŝycia!
Jake i Millie machali wolnymi rękami, Ŝeby oddalić od siebie zbliŜającą się
potworność... i nagle zobaczyli, Ŝe czerwone linie po prostu zniknęły. Dopiero wtedy Jake
zrozumiał, co to oznacza.
- To na pewno była Wieczorna Gwiazda. Kolejna katastrofa. Dzięki temu wiemy,
czego się moŜemy spodziewać. Podobne zdarzenie będzie przedstawiało los Luigiego
Castellana i jego stworów, a potem poddanych Malinariego - Jethra Manchestera z rodziną.
To wtedy pozwoliłem Korathowi korzystać z mojego umysłu. WciąŜ nie mogę w to uwierzyć,
Ŝe zrobiłem coś takiego „z własnej woli”. Ale przybyliśmy właśnie to sprawdzić. Jeśli ty,
Harry i inni macie rację, to w tym miejscu linia mojego Ŝycia została zabarwiona na
czerwono; tylko Ŝe coś czysto umysłowego nie ma jak zaistnieć na planie fizycznym. To daje
mi trochę więcej poczucia bezpieczeństwa... ale tylko trochę.
Jake miał rację. Wkrótce pokazało się kilkanaście czerwonych linii, niektóre z nich
miały pozostałości niebieskiego (to ludzie, których Castellano przemienił niedawno), które
kończyły się gwałtownym, fioletowym rozbłyskiem.
- Zaraz będzie Jethro Manchester - odezwał się Jake. - Biedny stary miliarder wraz z
resztą nieszczęśników na wampirzej wyspie.
Millie trzymała się go mocno i powiedziała:
- To wtedy zgodziłeś się wpuścić Koratha do wnętrza? Na wyspie Manchestera?
- Nie - odpowiedział Jake. - Właściwie to go nie wpuszczałem, tylko udostępniłem swój
umysł. Mógł zjawiać się z wizytą, ale nie musiałem odpowiadać na jego pukanie. Wtedy
jeszcze nie był moim mieszkańcem. To zaszło później, podczas konfrontacji z Castellanem. Ale
juŜ wówczas Korath się mnie uczepił Przed nimi znowu pojawiły się czerwone linie i Jake
zwolnił ruch pod prąd czasu.
- Prawdę mówiąc, to faktycznie widziałam, jak się do ciebie przyczepił - powiedziała
Millie. - Spójrz, twoja linia jest równie niebieska jak moja!
Powiedziała to w chwili, gdy przestały istnieć ostatnie z dwóch karmazynowych
śladów. Jake zatrzymał się i powiedział:
- To był Manchester i ten drań, co go zwampiryzował, Martin Trennier. Trochę mi
szkoda Manchestera. Do samego końca walczył z tym, co go zakaziło; wiedział, Ŝe nie wygra,
ale starał się. Co do tego drugiego, to nawet nie ma co mówić! - Spojrzał na swą niebieską
linię i mówił dalej: - Kiedy zginęli, wiedziałem, Ŝe Liz znalazła się w opałach. Słyszałem jej
telepatyczne wezwanie dobiegające z kasyna Malinariego, z kopuły w Xanadu. Do tego czasu
byłem czysty. I wtedy dobiłem targu z Korathem. Gdybym tego nie zrobił, to Liz by zginęła.
Jeśli więc przesuniemy się kilka sekund do przodu... tutaj! - W tym miejscu, na niebieskiej
linii Ŝycia Jake’a pojawiło się czerwone zabarwienie.
Jake odwrócił się i spojrzał ponownie w przyszłość.
- Teraz widzisz, na czym polega mój problem. Tutaj zostałem zakaŜony, ale w tym
miejscu czerwień nie jest tak intensywna jak tam dalej. Tutaj ledwo widać plamkę. Ale kiedy
przesuniemy się do naszych czasów...
- ...to zamieniasz się z niebieskiego na czerwonego! - dokończyła Millie. - Wydaje mi
się, Jake, Ŝe nie śledziłeś swej Unii tak uwaŜnie jak ja. MoŜliwe, Ŝe wiem, dlaczego to
zabarwienie wzmacnia się z czasem.
- Tak?
- Tak. ZauwaŜyłam to, kiedy starłeś się z Castellanem. Jake zachmurzył się.
- Kiedy starłem się z...? Co przez to rozumiesz? Co chcesz powiedzieć? Co takiego
zauwaŜyłaś?
- Ruszajmy do przodu - odpowiedziała podekscytowana - z powrotem do
teraźniejszości. Ale teraz zwracaj baczną uwagę na linię.
Jake postąpił zgodnie z sugestią Millie i wkrótce zobaczyli Jak równoległe do niego
biegną czerwone linie i jak się zbliŜają-
- Castellano i jego ludzie - rzekł gorzko Jake.
- Tutaj coś zauwaŜyłam - powiedziała Millie. - Kiedy poruszaliśmy się pod prąd czasu,
zobaczyłam, Ŝe twoje linia ma nagle mniej czerwieni! Oznacza to, Ŝe zmierzając do przodu,
czerwonego nagle przybędzie!
Jake zobaczył, co miała na myśli. Nagle, w chwili gdy banda Castellana wybuchła
karmazynowym rozbłyskiem, domieszka czerwieni w jego linii Ŝycia stała się
intensywniejsza. Jake gwałtownie zatrzymał się, gdyŜ nagle zrozumiał, co się wówczas stało.
- To wtedy drugi raz wzywała mnie Liz - powiedział. - Tylko Ŝe Korath wiedział juŜ, co
do niej czuję, i wiedział teŜ, Ŝe jestem gotów zaryzykować wszystko, Ŝeby nic jej się nie stało.
- Wtedy była na Krassos z Vavarą - zauwaŜyła Millie.
- ...i właśnie wówczas całkowicie wpuściłem Koratha do wnętrza umysłu - dokończył
za nią Jake. - Musiałem to zrobić. On znał równania pozwalające wejść do Kontinuum
Móbiusa. Ja teŜ je znałem, ale nie wiedziałem o tym. Korath nie pozwalał mi ich zastosować,
przeszkadzał, i dlatego myślałem, Ŝe sam nie potrafię wywołać drzwi do Kontinuum. Dlatego
zgodziłem się go wpuścić. Zawarliśmy układ. Jemu zaleŜało na zniszczeniu Vavary,
Malinariego i Szwarta i dlatego zgodził się pomóc. Powiedział, Ŝe jak ich wykończymy, to
wróci do miejsca swojej prawdziwej śmierci w podziemiach rumuńskiego Schronienia. Ale
wydaje mi się... Ŝe tego nie zrobi. Nigdzie sobie nie pójdzie i jedynym wyjściem będzie
wykopanie go stamtąd!
- I tak się stanie - powiedziała Millie. - Ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, Ŝe im więcej
Korath ma nad tobą władzy, tym bardziej czerwona staje się twoja linia Ŝycia. To jest
metafizyczna choroba i tylko tyle. Fizycznie nic ci nie grozi!
Jake powoli pokiwał głową i ruszył znowu w przyszłość, do TERAZ.
- Niezbyt do przyjemne - powiedział. - Im bardziej drań ma mnie w garści, tym
bardziej staję się czerwony! -Ale to się skończyło - zauwaŜyła Millie. - Poza tym nie dotyczy
to ciała, tylko umysłu. I poza tym to jego sprawa, a nie twoja. Jak ci mówiłam, on jest teraz
jak metalowa plomba w zębie widoczna w promieniach Ròntgena. Co się stanie, gdy tego
wyrwiemy zęba?...
- To juŜ bardziej mi odpowiada - odpowiedział Jake. - Ale nie zmienia faktu, Ŝe co
czerwone, to czerwone. Chodzi mi o to, czy moją czerwienią jest tylko Korath, czy jeszcze coś.
Wiem, Ŝe coś z Harry ‘ego pozostało we mnie, jego wiedza dociera do mnie jakoś. Na
przykład wiem, jak się pozbył Faethora.
- Naprawdę?
- Tak - przytaknął Jake. - Jake osaczył go tak, jak ja Koratha. Zabrał go w miejsce,
gdzie Korath nie miał Ŝadnego oparcia. Powiedział Faethorowi, Ŝeby wyszedł i wrócił do
grobu, ale ten odmówił. Więc Hany zabrał go na wyprawę wzdłuŜ linii czasu. Nekroskop
wiedział, jak wrócić, poniewaŜ kierował się swoją linią Ŝycia. Ale Faethor jej nie posiadał i
po prostu popędził w przyszłość wraz ze strumieniem czasu Móbiusa. Z tego co wiem, nadal
jest w ruchu.
- Nie moŜesz zrobić tego samego z Korathem? - spytała Millie.
- Nie ma szans - odparł Jake. - Korath teŜ o tym wie. Nie da się tak łatwo wywabić z
mojego umysłu! Ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, Ŝe nawet po tym jak Harry pozbył się
Faethora, jego linia pozostała czerwona... nie mogło być inaczej, poniewaŜ sam stał się
wampirem. A ja nie mogę pozbyć się obrazu, który mam w pamięci: fruwających zarodników
w ogrodzie Szwarta...
Po chwili zobaczyli przed sobą drzwi Móbiusa i Millie powiedziała:
- Jake, co jeszcze mogę dodać? Mogę tylko stwierdzić: byłam tam na dole w
ciemnościach, w ogrodzie Szwarta, i to o wiele dłuŜej od ciebie. I jestem czysta...
Chciała w ten sposób uspokoić Jake’a, ale nie bardzo jej się udało. Jednak Jake w
pełni to docenił. Kiedy przechodzili przez próg do TERAŹNIEJSZOŚCI, Jake stwierdził:
- Ben Trask to wielki szczęściarz, mając przy boku kogoś takiego jak ty.
- Dziękuję - odpowiedziała Millie. - Myślę jednak, Ŝe my mamy o wiele większe
szczęście z kimś takim jak ty.
- Miejmy nadzieję, Ŝe masz rację - rzekł Jake, po czym zmienił temat i dodał: - Zanim
wrócimy, chciałem ci jeszcze coś pokazać.
Millie wiedziała, co miał na myśli - jedyna z dostępnych tutaj rzeczy do oglądania - i
chciała nawet zaprotestować, ale i tak byli juŜ na miejscu.
- Drzwi do przyszłości - powiedziała, patrząc na bezmierne przestrzenie przyszłego
czasu i niemoŜliwą do ogarnięcia ekspansję ludzkości w czasoprzestrzeni Móbiusa: miliardy
splatających się ze sobą niebieskich strumieni, które w oddali stawały się coraz cieńsze i
zamieniały się w bladoniebieską mgiełkę.
- To my - powiedział Jake, kiedy stali na zupełnie innym progu, będącym
przeciwieństwem poprzedniego. - Stąd linie Ŝycia zmierzają w przyszłość, to nasze ślady
pozostawione w przyszłym czasie. WzdłuŜ tego znajduje się odpowiedź na kaŜde pytanie.
- WzdłuŜ? - zdziwiła się Millie.
- Teraz to wymyśliłem. Mamy lewą stronę i prawą, górę i dół, przód i tył, tam i z
powrotem. Ale podróŜ w czasie to coś zupełnie innego. Dla mnie jest to po prostu „wzdłuŜ „.
- A dlaczego nie do przodu? Wydawało mi się, Ŝe zaakceptowałeś ruch do tyłu w
czasie, dlaczego by nie „do przodu „?
- Do tylu moŜna, poniewaŜ stykamy się z tym, co juŜ się zdarzyło - odpowiedział. - To
jest niezmienna historia.
- CzyŜ przyszłość nie jest równie niezmienna? Tak przynajmniej mówi Ian Goodly.
- Być moŜe - zgodził się Jake. - Jednak o ile ludzie wiedzą, jaka była przeszłość, o tyle
nie są w stanie przewidzieć przyszłości. To góra, na którą jeszcze nie weszliśmy, nietknięta
ludzką stopą.
Millie wzdrygnęła się i powiedziała:
- Nie powinniśmy tam iść.
- Wiem - odparł Jake. - Widziałem jednak moją zanieczyszczoną linię Ŝycia i kusi mnie,
Ŝeby zobaczyć, czy juŜ na zawsze pozostanie czerwona. Jak widzisz, nawet teraz przyszłość nie
pokazuje nam wszystkiego. MoŜemy widzieć tylko tyle, ile ogarnie nasz wzrok.
- Jake? - Millie spojrzała na niego, wyglądała na zaniepokojoną, chociaŜ jej linia
świeciła neonowym, niebieskim światłem.
- Czy to, co widzimy, przedstawia godzinę? Albo dzień lub miesiąc czy rok? - spytał
Jake. - WzdłuŜ linii Ŝycia czeka na mnie odpowiedź. O ile jednak większość ludzi musi czekać
na to, co przyniesie czas, o tyle ja mogę to przyspieszyć. Mogę podróŜować szybciej od Ŝycia!
Millie poczuła, jak jego umysł zaczyna kierować się ku przyszłości, jego mięśnie
napięły się, a sylwetka wychyliła się za próg. Jeszcze chwila i Jake przekroczy próg, i ruszy
wzdłuŜ strumienia czas.
- Nie! - powiedziała Millie. - Jeśli juŜ musisz, to najpierw wróć ze mną do Centrali
Wydziału E, nie chcę znać przyszłości. Teraźniejszość przysparza mi wystarczająco duŜo
kłopotów.
Przez moment, który wydawał się dość długą chwilą, Jake stał na krawędzi
nieznanego i wychylał się coraz bardziej do przodu. Później jednak cofnął się, odzyskał
równowagę i mocno potrząsnął głową, jakby oczyszczał się z myśli. I kiedy stopniowo
opadało jego napięcie, Millie, wyczuwając wahanie Jake’a, zdobyła się na kolejne argumenty:
- Ian Goodly uwaŜa, Ŝe to zły pomysł. Jak dotąd rzadko kiedy był w błędzie. Harry
Keogh teŜ ostrzegał cię przed przyszłością. Dobrze o tym wiesz.
W międzyczasie Jake odzyskał w pełni równowagę i odpowiedział:
- Tak, pamiętam, co się stało, kiedy nie posłuchałem jego rady. Wygrałaś, nie będę
tam zaglądać. Przynajmniej nie tym razem.
- Bardzo się cieszę! - usłyszał jej westchnienie ulgi. - Wiesz juŜ, Ŝe twoja linia nie
zaczerwieniła się bardziej od czasu, gdy dałeś Korathowi pełny dostęp do umysłu. Twoja
sytuacja raczej się nie pogorszy.
- To było zaledwie kilka dni temu - powiedział Jake.
- NajwyŜej tydzień.
- Tylko tyle? - Millie była zaskoczona. - Wydaje mi się, Ŝe strasznie dawno temu
byliśmy w podziemiach Szwarta. MoŜe to dlatego, Ŝe tak bardzo chcę o tym zapomnieć.
- I moŜe łatwiej ci to przychodzi. Ty nie musisz sobie tego przypominać.
W następnej chwili Jake przeniósł ich do znanej sobie kawiarni, z której rozciągał się
widok na obmytą deszczem plaŜę w Cannes, gdzie nic juŜ nie mówiąc, wypili kawę przed
powrotem do Londynu.
A właściwie przed tym, jak Jake przetransportował Millie do Londynu...
*
Millie, chwiejąc się lekko na nogach, wyszła z Kontinuum Móbiusa, pojawiając się w
Centrali Wydziału E. Ian Goodły natychmiast opuścił broń ze strzykawką zawierającą środek
usypiający i podał jej ramię. Ale ona zauwaŜyła broń i obdarzyła Goodly’ego i Chunga
spojrzeniem, które najłagodniej moŜna by nazwać oskarŜającym.
JuŜ po chwili dołączył do nich Ben Trask i wziął ją w ramiona... a przynajmniej
próbował. Millie jednak odsunęła się od niego, a jej milczące oskarŜenie skierowało się teraz
przeciw niemu. Trask zauwaŜyłby prawdę w jej postawie nawet bez swego talentu.
- To tylko karabiny ze środkami usypiającymi - powiedział. - Nie miałem zamiaru
nikogo skrzywdzić, ale teŜ nie chciałem, Ŝeby ktoś został skrzywdzony.
- Jak widzisz, ja poczułam się skrzywdzona - odparła. - Myślisz, Ŝe co mógłby zrobić
Jake? Powiem ci, co by zrobił, gdyby był zakaŜony: oddałby się pod twoją opiekę. Poprosiłby
o pomoc nas, cały Wydział E.
- To dlaczego nie pojawił się razem z tobą? - Logika Traska wraz z jego troską o ludzi
z Wydziału przewaŜyła nad doznawanym właśnie poczuciem winy. - Czy on... czy...?
- Wszystko z nim w porządku - powiedziała Millie. - Tak przynajmniej uwaŜam. -
Widząc jednak pytające spojrzenia, opowiedziała wszystko, czego była świadkiem.
Kiedy skończyła, odezwał się Goodły:
- A więc Jake nie sprawdzał przyszłości. - Widać było, Ŝe te słowa przyniosły ulgę
prekognicie.
- Nie, ale kusiło go - odpowiedziała Millie. - MoŜe bał się tego, co moŜe odkryć, choć
w to akurat wątpię. Myślę, Ŝe po prostu wziął pod uwagę wszystkie ostrzeŜenia.
- To gdzie jest teraz? - spytała Liz Merrick, która tak bardzo bała się o Nekroskopa, Ŝe
była na skraju płaczu.
- Mówisz, Ŝe linia jego Ŝycia była stabilna? - wtrącił się Trask. - I nic się nie
pogorszyło od czasu wpuszczenia Koratha do wnętrza umysłu? To czego on się boi?
Dlaczego nie mógł z tobą wrócić?
- Powiedział, Ŝe musi się udać w jakieś miejsce czy miejsca i wszystko przemyśleć -
odpowiedziała Millie. Następnie spojrzała na Liz i uśmiechnęła się. - Ale powiedział teŜ, Ŝe
będziesz wiedzieć, jak go odnaleźć.
- Nie rozumiem - pokręcił głową Trask. - Nie cierpię sytuacji, w której czegoś nie
rozumiem! Na pewno wie, Ŝe go potrzebujemy, zwłaszcza teraz.
Millie popatrzyła na niego uwaŜnie, po czym odezwała się:
- Jake myśli, Ŝe jest czysty, ale nie ma całkowitej pewności. Czy nie moŜesz wziąć
pod uwagę, Ŝe on myśli o nas w znacznie większym stopniu, niŜ skłonni byliśmy
przypuszczać? W ten sposób być moŜe ochrania nas... trzymając się z dala. Myśląc o tym,
przypomniało mi się, Ŝe to moŜe mnie dotyczyć w takim samym stopniu.
- To znaczy? - Trask zmarszczył brwi.
- Minęło zaledwie kilka dni od czasu, który spędziliśmy pod ziemią z lordem
Szwartem - odpowiedziała Millie. - Ile czasu potrzebują zarodniki, Ŝeby zacząć tworzyć
mutacje w naszych organizmach? Gdybym była tak samo odwaŜna jak Jake, gdybym uznała,
Ŝe potrafię sama sprostać przyszłości, to być moŜe równieŜ nie chciałabym wracać.
- Jesteś wystarczająco odwaŜna - powiedział Trask, kiedy w końcu pozwoliła się objąć
w talii. - Jeśli chodzi o zarodniki Szwarta, jeśli śpiący, których mamy pod obserwacją są
zainfekowani - czego jeszcze nie wiemy - to czy z tobą nie byłoby tak samo? Dlaczego nie
zasnęłaś?... Gdybyś była zakaŜona.
Millie wzruszyła ramionami i odpowiedziała:
- To duŜo pytań, Ben. Zbyt duŜo i na Ŝadne nie znam odpowiedzi. Mogę się tylko
modlić.
- Wiem, Ŝe masz silną wiarę - odrzekł Trask niskim i zachrypniętym głosem. - Taka
wiara jest odwagą. Myślę, Ŝe wróciłabyś nawet wówczas, gdyby twoja linia Ŝycia była
czerwona jak piekielne ognie. Właśnie taka jesteś, Millie Cleary.
Ty równieŜ - pomyślała sobie i nagle poczuła potrzebę przytulenia się do niego, do
tego stabilnego i niewzruszonego jak skała męŜczyzny. - Musisz być silny, Benie Trask. Bo ty
tez nie jesteś pewien. Ani Jake ‘a, ani tym bardziej mnie. A przecieŜ wiesz, gdzie będziesz spać
tej nocy i z kim. Jednak prawdę mówiąc, nie do końca wiadomo, z kim naprawdę będziesz
spać. Szczerze mówiąc, ja teŜ nie wiem...
***
Zekintha Fóener - później Zek Simmons, a jeszcze później Zek Trask - była jedną z
bardzo nielicznych członków Ogromnej Większości, którzy rozmawiali z Jakiem. Była teŜ
swego rodzaju adwokatem diabła, starającym się przeciągnąć Ogromną Większość na jego
stronę. Powiedziała takŜe Jake’owi, Ŝe wiedza całego świata została pogrzebana lub inaczej
mówiąc, rozproszyła się, i Ŝe wielu zmarłych ludzi wciąŜ doskonali to, czym zajmowali się za
Ŝycia. Ci ludzie mogą być w wielu sytuacjach pomocni, jeśli udałoby się ich namówić do
rozmowy z Jakiem. Jednak z winy Koratha nie było to moŜliwe.
Zmarli znają się na Ŝyciu, poniewaŜ było ich udziałem. Z oczywistych względów
rozumieją teŜ śmierć. Ale z Ŝelazną konsekwencją unikają tego, co nieumarłe- czegoś, co
znajdowało się pomiędzy jednym a drugim i było strasznym zagroŜeniem dla Ŝywych,
następców zmarłych. Jedynie nieliczni, którzy byli w bliskim kontakcie z pierwszym
Nekroskopem, Harrym Keoghiem, potrafili zdobyć się na kontakt z Jakiem, choć robili to z
ostroŜnością, obawiając się ekskomunikacji ze swoistego kościoła dusz.
Jednak z drugiej strony pośród Ogromnej Większości byli tacy, którzy nigdy nie byli
samotni i którzy w wąskim gronie bliskich dusz nie bali się niczego prócz samego strachu.
Jedną z tych osób była Zek Fóener, a drugą był ukochany przez nią w obydwu światach
męŜczyzna, Jazz Simons.
Na śródziemnomorskiej wyspie Zante - a właściwie Zakinthos, skąd wywodzi się imię
Zek - Zek wraz Jazzem Simonsem zbudowali dom i Ŝyli, po tym jak wrócili z pełnego
przygód pobytu w Krainie Słońca i Gwiazd. Jednak nikt nie Ŝyje wiecznie i Jazz zapadł na
nieuleczalną chorobę. Siła miłości Zek zarówno do wyspy, jak i do Jazza wielokrotnie
sprowadzała jej ducha do domu, dzięki czemu nie była uwięziona w ciemnościach
rumuńskiego Schronienia. W przeciwieństwie do byłego porucznika lorda Malinariego,
Koratha, który był obcym w nieznanym świecie ludzi, Zek udało się wypracować zdolność do
poruszania się. A poniewaŜ przez całe Ŝycie była telepatica, odkryła, Ŝe nie ma większego
problemu w kontaktowaniu się z Jazzem, który spoczywał na niewielkim cmentarzu leŜącym
nad morzem, na wyspie Zante.
Jake znał współrzędne domu w pobliŜu Porto Zoro i po przeniesieniu Millie do
Centrali sam pojawił się na kamienistej ścieŜce wiodącej do drzwi byłego domostwa Zek.
Wiedział, Ŝe teraz mieszka tam ktoś inny, ale zdawał teŜ sobie sprawę z tego, Ŝe Zek moŜe
przebywać właśnie tutaj. Mógłby oczywiście ją zawołać, korzystając z mowy zmarłych, ale
nie leŜało to w jego naturze. Lub raczej nie był to sposób Harry’ego Keogha, który z
szacunku do zmarłych nigdy ich nie wołał, tylko po prostu pojawiał siew pobliŜu miejsc
pochówku. Dzięki temu Nekroskop nigdy nie stwarzał problemów w komunikacji ze
zmarłymi. A to co było dobre dla pierwszego Nekroskopa, z pewnością było takŜe korzystne
dla Jake’a.
Stał teraz pod śródziemnomorskimi sosnami i patrzył na nocny krajobraz z
migoczącymi światłami miasteczka Zakinthos. Słodkie nocne powietrze, nasycone zapachami
kwiatów, ziół i Ŝywicy, było wilgotne od niedawnego deszczu. Ale Jake nie przybył tu, Ŝeby
wdychać morskie, zamglone powietrze.
- Zek? Jesteś tutaj? - zadał pytanie.
- Jake? - padła niemal natychmiastowa odpowiedź. - Jestem, ale nie w domu, tylko z
Jazzem.
- Czy nie przeszkadzam? - Takie stwierdzenie było dość dziwne jak na Jake’a.
Prawdopodobnie była to raczej przebijająca się skromność Harry’ego, którą w jakimś stopniu
zaczynał dziedziczyć Jake.
- Ani trochę - odpowiedziała Zek. - Właśnie rozmawialiśmy o tobie. MoŜesz przyjść do
nas? - Jej głos, tak samo jak telepatia Liz, wskazywał kierunek podobnie do światła latarni
morskiej. JuŜ po chwili Jake wyszedł z Kontinuum na brzegu morza pomiędzy Porto Zoro a
Argasi. Na niebie zaczynało się przejaśniać i skalista podstawa, na której stał biały kościółek,
błyszczała niczym alabaster w świetle gwiazd, a obraz kościółka odbijał się w wodzie.
Pomiędzy plaŜą a ciemną ścianą karłowatych sosen, które porastały zbocze znajdujące
się poniŜej nadbrzeŜnej drogi, znajdował się cmentarzyk ze skromnymi, zadbanymi grobami.
Cmentarzyk był oddalony od turystycznych szlaków i leŜał w spokojnym, wymarzonym na
wieczny spoczynek miejscu, gdzie tylko szum fal zsuwających się po Ŝwirze i piasku zdawał
się uspokajająco mruczeć niby bicie serca osób, których serca juŜ od dawna nie biją.
Mogiła Jazza Simmonsa dla zwykłych odwiedzających niczym nie róŜniła się od
innych mogił, ale Jake’a ciągnęło do niej tak, jak opiłek Ŝelaza jest przyciągany przez
magnes. Kiedy podszedł bliŜej, usłyszał głos Zek:
- Jake, to miejsce Jazza. A to jest Jazz.
- Bardzo mi przyjemnie? - odezwał się Jake, zastanawiając się, czy wybrał
odpowiednie słowo. Jednak najwyraźniej było to właściwe słowo.
- Mnie równieŜ - powiedział Jazz, a z jego mowy umarłych przebijała całkowita
szczerość. - I jestem teŜ bardzo dumny! Jesteś czwarty, a niewielu ludzi miało przyjemność
poznać wszystkich czterech.
- Wszystkich czterech?... - Przez chwilę Jake niezupełnie rozumiał, o co mu chodzi, ale
juŜ po chwili odpowiedział: - A więc poznałeś wszystkich pozostałych.
- Tak - odpowiedział Jazz. - Razem z Zek... ale ona znała ich lepiej ode mnie. W
Krainie Słońca spotkałem Harry’ego i Mieszkańca, gdzie walczyłem wraz z nimi przeciwko
Wampyrom podczas Wielkiej Bitwy w Ogrodzie Mieszkańca. Towarzyszyłem takŜe Harfy
‘emu, kiedy walczył z Janosem Farenczym. Być moŜe nie poznałbym syna Harry ‘ego
Nathana, który pomógł nam tutaj w kilku sprawach. A teraz spotykam ciebie. Jeśli zatem
byłaby taka moŜliwość, to chciałbym w jakikolwiek sposób odwdzięczyć się za to, co od was
otrzymałem.
- Otrzymałeś? - zdziwił się Jake.
- Widzisz, kaŜdemu z was, Nekroskopów, coś zawdzięczam. Harry‘emu zawdzięczam
Zek. Mieszkańcowi jestem wdzięczny za to, Ŝe umoŜliwił nam powrót na Ziemię, Nathanowi...
o, za bardzo duŜo spraw. Ale nigdy nie miałem okazji wyrównać tych rachunków. Jeśli zatem
mógłbym być w czymkolwiek pomocny, wystarczy, Ŝe o tym wspomnisz. UwaŜam, Ŝe jesteś
przedłuŜeniem linii twoich poprzedników.
- I ja mam takie odczucia - powiedziała Zek. - JuŜ o tym dowiedziałeś. Co cię do nas
sprowadza? Wyczuwam, Ŝe coś cię martwi. Nie rozumiem dlaczego, bo najwyraźniej udało ci
się pozbyć Koratha.
Jake gwałtownie zareagował na to stwierdzenie:
- Tak uwaŜasz? Naprawdę nie wyczuwasz jego obecności? Wcześniej mówiłaś, Ŝe jego
obecność jest jak ciemny cień, który ze sobą niosę. Tak przynajmniej pamiętam.
- To prawda - potwierdziła Zek. - Czułam go jako tajemną i ciemną obecność, która
odróŜniała się od twojej otwartości i ciepła. Ale teraz tak nie jest. Jak się go pozbyłeś?
Jake westchnął i przyznał:
- To nie ja. To robota Harty ‘ego Keogha. Zamknął go w pustym pokoju we wnętrzu
mojego umysłu. W miejscu, gdzie nie będzie mógł mi zaszkodzić. - Po czym opowiedział, jak
to się stało.
Kiedy skończył, Zek stwierdziła:
- Całkiem dobry początek. Ale to nie jest rzecz, która cię niepokoi. Albo jest to tylko
jakiś fragment.
- Wyrzuć to z siebie, Nekroskopie - dodał Jazz.
- MoŜliwe, Ŝe taki jest los Nekroskopa - odpowiedział Jake. - Umiem korzystać z
Kontinuum Móbiusa i znam mowę umarłych. Ale dla mnie jest to po prostu martwy język! Jak
mogę z niego korzystać, skoro Ogromna Większość nie chce ze mną rozmawiać? Nie pomoŜe
mi? Nekroskop ma być instrumentem porozumiewania się ze zmarłymi, ale tylko bardzo
nieliczni chcą ze mną rozmawiać. Czuję się przez to winny, jakbym nie był was godny. Jakbym
nie mógł do was dotrzeć i naprawdę rozmawiać. Albo jakbym udawał, Ŝe śpiewam do
piosenek puszczanych z taśmy.
- Hm - odezwał się Jazz - jeśli faktycznie udajesz, to jesteś najlepszą ze znanych mi
podróbek, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia! Zek mówiła mi, Ŝe jesteś jeszcze
nieoszlifowanym diamentem.
- Podoba mi się to porównanie - odparł Jake. - Jedna wiedząc, Ŝe jesteście po mojej
stronie i znacie kłopoty, jakie mam z Ogromną Większością, chciałem się od was dowiedzieć,
czy coś się nie zmieniło.
Zek westchnęła i powiedziała:
- Bardzo mi przykro, Jake, ale mimo twoich osiągnięć nie udało nam się zmienić
nastawienia zmarłych. Nie wiem dlaczego, ale nie wywarło to na nich wraŜenia.
- Mimo moich osiągnięć? (Jake pamiętał tylko zniszczenie i przemoc!).
Jednak jak zwykle jego myśli były zarazem mową umarłych i Jazz odpowiedział na
nie:
- To prawda. Chodzi ci o to, czy ceł uświęca środki? Dzięki lej przemocy ty i Wydział
E uratowaliście świat przed niewyobraŜalną zarazą.
- A przynajmniej podjęliście takie działania - sprostowała go Zek.
- Wiecie o tym? - zdziwił się Jake.
- Oczywiście - odpowiedziała Zek. - Właśnie o tym rozmawialiśmy, kiedy wyczuliśmy
twoją obecność. O wielkiej liczbie nieumarłych, którzy teraz zmarli prawdziwą śmiercią i nie
stanowią juŜ zagroŜenia. Większość została natychmiast wykluczona. Ogromna Większość nie
chce się zadawać z wampirami.
- To w pewnym stopniu obrazuje mój problem - zauwaŜył Jake.
- Niestety - potwierdziła Zek - i będzie tak, dopóki całkowicie się go nie pozbędziesz,
dopóki nasi liderzy nie będą mieć co do ciebie absolutnej pewności.
Jake zachmurzył się.
- Powiadasz, Ŝe większość tych stworów została wykluczona? A co z resztą? Kto nie
został wykluczony?
- Zawsze są wyjątki potwierdzające regułę - odparła Zek. A poniewaŜ mowa umarłych
przekazuje znacznie więcej niŜ same słowa, Jake dobrze wiedział, co miała na myśli.
- To było na Krassos - zauwaŜył. - Te biedne zakonnice, które przemieniła Vavara.
Uratowaliście niektóre z nich.
- I większość dzieci ze statku - dodała Zek. - One były po prostu martwe. Ale nie
wszystkie. JeŜeli chodzi o niektóre z zakonnic... u wielu z nich mutacja zaszła juŜ za daleko.
- Myślę, Ŝe to i tak nie w porządku.
- Co konkretnie? - spytał Jazz.
- Ze choć nawet dla wampirów lub dla „odkupionych „wampirów znajduje się miejsce
po śmierci, to ja nadal muszę być pariasem. To jest frustrujące! Co mam zrobić, Ŝeby
udowodnić, Ŝe nie jestem wampirem?
- Pozbądź się Koratha - odrzekła Zek. - Tylko to ci przeszkadza. Jestem pewna, Ŝe
kiedy zniknie, umarli cię zaakceptują. JeŜeli o mnie chodzi, to nie rozumiem, czemu do tej
pory cię nie zaakceptowali. Jednak w przeciwieństwie do wielu osób jestem tu stosunkowo
krótko. Niewiele wiem w porównaniu do wiedzy gromadzonej od stuleci.
- Co moŜe znaczyć - rzekł Jake z goryczą - Ŝe ich lider czy przedstawiciel wie o wiele
więcej, niŜ okazuje.
Był to tylko domysł i nie sposób było znaleźć na to odpowiedzi, ale Zek spróbowała
coś powiedzieć na ten temat:
- Ogromna Większość boi się zanieczyszczenia. To oczywiste. Więc moŜe po tym, jak
razem z Wydziałem E poradzicie sobie z najeźdźcami z Krainy Gwiazd...
- Nadał jesteś w Wydziale E? - zapytał Jazz.
- Sam nie wiem. - Jake szczerze wyjawił swoje wątpliwości. - Praca w takiej
organizacji jak Wydział E jest równie frustrująca jak próby rozmów ze zmarłymi. Nie wiem,
co sobie o mnie myślą. A właściwie to wiem: mają swoje podejrzenia. Mnie podejrzewają.
- Ha! - odparł Jazz. - Wiem, o czym mówisz. Choć było to dawno temu, dobrze
pamiętam, jak przyjmowano mnie do Wydziału. W tamtych czasach moŜna ich było nazwać
Wydziałem W. Był to Wredny Wydział! Kiedy coś poszło nie tak, to zazwyczaj obwiniali
swoich własnych agentów. To właśnie spotkało mnie w Krainie Gwiazd. Zek stara się mnie
przekonać, Ŝe od tego czasu wiele się zmieniło, ale moim zdaniem wszystko jest po staremu.
Musisz uwaŜasz, co robisz, Jake. Wykonaj swoje zadanie, a potem znikaj - to moja rada.
- UwaŜasz zatem, Ŝe praca jest najwaŜniejsza? - spytał Jake.
- Nie powinieneś o to pytać. Mówimy o Wampyrach, prawda? Gdyby chodziło o coś
innego, to radziłbym ci od razu się zmywać. Jednak chcąc nie chcąc jesteś Nekroskopem i
chociaŜ zmarli cię nie akceptują, to nie bez przyczyny otrzymałeś moce. Harry ci je przekazał,
Ŝebyś wałczył z Wampyrami. Co jeszcze chciałbyś wiedzieć? Uwierz mi, Ŝe nie chciałbyś Ŝyć w
świecie wampirów. Gdybyś zobaczył Krainę Gwiazd, to wiedziałbyś, o co mi chodzi.
- Wiem, o co ci chodzi, juŜ wystarczająco się napatrzyłem w naszym świecie.
- Wrócisz tam, jak skończymy rozmawiać? - spytała Zek.
- Czy to jest waŜne dla ciebie? - Jake odpowiedział pytaniem napytanie. I wyczuł jej
potwierdzenie.
- Widzisz - powiedziała - mimo Ŝe dawno temu Jazz miał trochę problemów z
Wydziałem, to wiem, Ŝe Ben i jego ludzie naleŜą do najlepszych. Wiem o tym, bo kiedyś
pracowałam z najgorszymi. Wiem teŜ, Ŝe to, co mi się przydarzyło, nie było ich winą. Gdybym
tylko mogła im pomóc, to bym to zrobiła i ty teŜ powinieneś tak postąpić. Na łitość boską,
Jake! To właśnie dlatego staram ci się pomóc!
- Zasadniczo jeszcze ich nie opuściłem - rzekł Jake. - Przez jakiś czas będę się trzymał
na dystans i zobaczę, jak się rozwija sytuacja. Jest tam ktoś, z kim... kto wie, jak się ze mną
skontaktować.
- To dobrze! - powiedziała Zek. - A co teraz planujesz?
- Teraz... jest jeszcze ktoś, z kim chciałbym podyskutować. Ale nie tutaj.
Pochmurny ton głosu Jake’a pozwolił Zek odgadnąć, kogo Jake ma na myśli.
- Korath? Myślisz, Ŝe to rozsądne? To śpiący pies, który powinien leŜeć, dopóki nie
spuścisz go ze smyczy tylko po to, Ŝeby gdzieś zniknął na zawsze! On potrafi zastosować
doskonałą szermierkę słowną i nie muszę ci przypominać, jak ostatnio skończyły się twoje
rozmowy z nim.
- Nie, nie musisz - odrzekł Jake. - Ale jeśli chodzi o słowną szermierkę - a dokładnie
szermierkę umysłów - teraz ja ustanawiam zasady gry. Czuję się znacznie pewniej. Wiem, Ŝe
jeśli zacznie się wyślizgiwać, to mogę go zamknąć z powrotem.
- Jesteś pewny? - spytał Jazz.
- Czuję, jak wali do drzwi. Ale ten odgłos ledwo do mnie dochodzi. W drzwiach jest
okienko, które mogę otwierać i zamykać. Nie ucieknie, dopóki nie otworzę drzwi, a dzięki
oknu będę mógł z nim porozmawiać.
- Ale po co ci to? - spytała Zek.
- Bo jeśli jest ktoś, kto wie, co teraz planują Wampyry, to moŜe być to jedynie Korath.
- Tylko pamiętaj: Ŝadnych układów ani pozornego partnerstwa! (Tym razem głosy
zmarłych przyjaciół zabrzmiały donośnie tonem jednej, zaniepokojonej osoby).
- Macie moje słowo - zapewnił ich Jake. - śadnych układów, targów czy kumpelstwa.
- A gdzie z nim będziesz rozmawiać? - zainteresowała się Zek.
Na twarzy Jake’a pojawił się ponury uśmiech, wywołał drzwi Mòbiusa i tuŜ przed
wejściem w nie powiedział:
- W miejscu, które jest najbardziej dla niego odpowiednie. Tam, gdzie spotkaliśmy się
po raz pierwszy. W miejscu równie mrocznym i ciemnym jak bezduszny Korath. W jedynym
miejscu, którego się boi i gdzie będę mieć nad nim przewagę.
- Podziemia rumuńskiego Schronienia - rzekła Liz z „drŜącym” głosem.
- Tak jest - odparł Jake, poŜegnał się i zniknął...
*
Jake był juŜ kiedyś w podziemiach rumuńskiego Schronienia. Wówczas przeŜył coś,
co było znacznie więcej niŜ zwykłym snem. Zabrał go tam Harry Keogh, Ŝeby porozmawiał z
Korathem, byłym porucznikiem Malinariego. Jake nie zastosował się do ostrzeŜeń Harry’ego
i teraz Korath, który stał się niemalŜe częścią swego gospodarza, siedzi zamknięty w umyśle
Jake’a.
Podczas snu Jake nie całkiem zrozumiał zasady ustalania współrzędnych Mòbiusa, nie
domyślił się, Ŝe wraz z ich poznaniem jego metafizyczny umysł zachował je w pamięci. Teraz
było to dla niego tak proste jak przechodzenie z pokoju do pokoju w rodzinnym domu.
Wystarczył ułamek sekundy, Ŝeby przenieść się z cmentarza, na którym spoczywał Jazz, do
wilgotnych podziemi, gdzie zainstalowano hydroelektrownię wytwarzającą energię na
potrzeby Schronienia. Jake bardzo ostroŜnie wychodził z Kontinuum, w kaŜdej chwili gotów
cofnąć się i zniknąć w nicości wymiaru Mòbiusa.
OstroŜność była podyktowana znajomością podziemnego hydrosystemu, który był
napędzany podziemną rzeką wypływającą z rumuńskich Karpat. Susza spowodowana długim
europejskim latem miała się ku końcowi i powróciły ulewne deszcze. O ile Brama w
Perchorsku (a tym samym Brama w Krainie Gwiazd) została osuszona, o tyle podziemia w
Rumunii mogły być całkowicie zalane wodą. Jednak Jake niepotrzebnie wykazywał się aŜ
taką ostroŜnością, poziom wody nie był wyŜszy niŜ poprzednim razem, a wybuch, który
zniszczył Schronienie, otworzył dodatkowe ujścia dla wody, która bez przeszkód spływała do
Dunaju.
Jake potrzebował trochę czasu, Ŝeby przyzwyczaić oczy do mrocznej ciemności
podziemi. Po chwili mógł zorientować się, co go otacza. Zobaczył, Ŝe nic się nie zmieniło,
było tak jak za pierwszym razem, mimo Ŝe pierwszy raz miał miejsce w czasie snu.
Usiadł na suchym kawałku betonu, niedaleko przepływającej rzeki i niezniszczonych
wybuchem betonowych obwałowań kierujących nurt rzeki do rur prowadzących do turbin
hydroelektrowni. Zastanawiał się, jaką ma przyjąć postawę, choć zasadniczo nie było się nad
czym zastanawiać. Trzeba było otworzyć okno w umyśle, przemówić do potwora i przekonać
go, Ŝeby wrócił do swojego grobu, a właściwie do wypłukanych wodą połamanych białych
kości.
Dla Jake’a był to główny powód przybycia w to miejsce, jednak nie jedyny. Miał
szereg pytań dotyczących Malinariego, Vavary i Szwarta. Co zamierzają zrobić, po tym jak
ich pierwotne plany legły w gruzach.
Ci monstrualni najeźdźcy z innego świata, nawet bez swoich grzybowych ogrodów,
wciąŜ dysponowali mocami zdolnymi przekształcić Ziemię w pogorzelisko mogące
rywalizować z pustkowiem Krainy Gwiazd. Chcąc nie chcąc Jake musiał zaakceptować, Ŝe
dziedzictwo Harry’ego Keogha stało się dla niego brzemieniem.
Jednocześnie dodawało mu to energii i chęci działania niczym niewidzialna,
wewnętrzna siła, której nie sposób stłumić...

XVI
Rumunia i Korath - Londyn i Liz
- Turcja i Bernie Fletcher... i przyjaciele?
Jake „wsłuchiwał się” w miejsce wewnątrz umysłu. Koncentrował się na jednym z
licznych „pokoi” swego wewnętrznego domostwa. Wampir wciąŜ tam był - nie moŜna było
pomylić jego mentalnego smrodu z niczym innym. Przestał juŜ walić do drzwi. Być moŜe
spał, choć Jake mocno w to wątpił.
- Korath - odezwał się, kiedy dotarł do tajnego obszaru umysłu - myślę, Ŝe najwyŜszy
czas pogadać. PoniewaŜ moŜe być to twoja ostatnia szansa na rozmowę, lepiej uwaŜaj na to,
co mówisz. Przede wszystkim jednak powinieneś zwrócić szczególną uwagę na to, co robisz
lub co mógłbyś próbować robić, bo jestem na to ogromnie wyczulony.
- Czego chcesz ode mnie, Jake’u Cutter? Dokąd... dokąd mnie przyciągnąłeś?
Jake rozejrzał się dookoła, wiedząc, Ŝe Korath zobaczy to, co widzą jego oczy.
Powiódł wzrokiem po zawalonej jaskini i w końcu specjalnie zatrzymał wzrok na krawędzi
rury, do które wepchnięto kiedyś ciało wampira.
- Ach, to tutaj! - z trudem „złapał” powietrze Korath. Wibracje parapsychicznego eteru
oddawały jego drŜenie. - Przyciągnąłeś mnie do tego miejsca!
Jake skinął głową i odpowiedział:
- Będzie mi znacznie łatwiej z tobą rozmawiać, wiedząc, Ŝe raczej nie jest ci tu
przyjemnie. To daje mi psychologiczną przewagę. A jeśli chodzi o psychologię, to ostrzegam:
nie kombinuj z moimi emocjami. Prawie ci się udało, kiedy byliśmy w Centrali Wydziału E.
Prawie przejąłeś nade mną kontrolę, ale to juŜ się nigdy nie powtórzy. Jeśli tylko wyczuję, Ŝe
coś kombinujesz, zamykam okienko, blokuję drzwi i mogę ci zagwarantować, Ŝe na tej jednej
wizycie skończą się na zawsze nasze kontakty.
- Hm. Niekoniecznie - odpowiedział z udawaną pewnością siebie Korath. - MoŜesz
mieć nade mną władzę, ałe nie będzie to trwało wiecznie. Czasem musisz się przespać, a
wtedy…
- ...wtedy - przerwał mu Jake - nic, ale to zupełnie nic się nie stanie. - Usiadł
wygodniej na betonie i wyjaśnił: - Widzisz, Korath, to działa automatycznie. Instynktownie,
jak oddychanie. Nawet nie muszę o tym myśleć. Kiedy przestaję z tobą rozmawiać, zamykam
okienko, a ty siedzisz w zamknięciu bez czucia, głuchy i ślepy. Ja zaś mogę wieść znowu takie
samo Ŝycie jak przed twoim pojawieniem się. Mogę nawet zapomnieć, Ŝe tam jesteś!
Przerwał na chwilę, pozwalając, Ŝeby treść wiadomości dotarła do Koratha. Później
pokazał ręką na rurę doprowadzającą wodę do turbin.
- Wiesz co? Nawet nie masz pojęcia, jak dobrze ci było w tamtej rurze. Mogłeś
podsłuchiwać rozmowy zmarłych i nie byłeś całkowicie odizolowany. Miałeś świadomość
swojego istnienia. Ale zamknięty w moim umyśle, bez Ŝadnego kontaktu z czymkolwiek na
zewnątrz... jak myślisz, ile minie czasu, zanim stracisz resztki świadomości. Co czułeś przez
kilka ostatnich godzin? Zostałeś zamknięty w najmniejszej izolatce, jaką tylko moŜna sobie
wymyślić. I ona nigdy się nie powiększy.
- Niezbyt przyjemna perspektywa - ponurym głosem odezwał się Korath. Ale po chwili
rozchmurzył się. - Ale taksie nie zdarzy. Inaczej nie musiałbyś kontaktować się ze mną. Nie
jesteś kimś, kto przyciągnąłby mnie tutaj tylko po to, Ŝeby mi grozić i torturować mnie.
Oczywiście, Ŝe widzę psychologiczną przewagę, jaką ci daje to miejsce. Ale odpowiedz: po co
byłaby ci ta sceneria, jeśli byłbyś faktycznie taki potęŜny, jak to przedstawiasz? Powiedz,
czego chcesz ode mnie i co za to dostanę.
Jake, widząc, Ŝe jego uprzywilejowana pozycja została osłabiona, zacisnął tylko zęby i
powiedział:
- Kiedy juŜ całkowicie się ciebie pozbędę, to chyba będę tęsknił za pogawędkami z
tobą. Naprawdę jesteś niezwykłym stworem. W pewien sposób podziwiam cię. Nie masz
Ŝadnych szans, a mimo to nie poddajesz się. Najwyraźniej byłeś bardzo bliski zostania
Wampyrem i Malinari musiał to wyczuć.
- To prawda - zgodził się Korath. - Przestałem być uŜyteczny i Malinari zaczynał się
mnie obawiać. Przynajmniej zakładał taką moŜliwość, Ŝe go zastąpię. Skoro wprowadziłeś do
naszej rozmowy Malinariego, domyślam się, Ŝe to jest prawdziwy powód twoich odwiedzin.
- W pewnej mierze - odpowiedział Jake. - Chcę ci złoŜyć propozycję, dać ci szansę.
Zamknięcie w moim umyśle albo wolność - no, pewien rodzaj wolności - w tych podziemiach.
W zamian za to opowiesz mi o tym, co Malinari i jego przyjaciele planują zrobić.
- Heh! - Ŝachnął się Korath. - Ty to nazywasz wyborem? Pamiętam, jak Malinari
dawał wybór nieposłusznemu niewolnikowi: albo mógł skoczyć przez okno z własnej woli,
albo zostać wypchnięty!
- Za to, Ŝe był nieposłuszny i pyskaty?
- Tak! - rzucił Korath. - Niewolnicy są od roboty, a nie od pogaduszek, a zwłaszcza nie
od myślenia. Malinari nienawidzi hałasu - nawet potajemnie szeptanych niepokornych myśli.
W jego zamczysku w Krainie Gwiazd leniwi niewolnicy topili tych gadatliwych lub na odwrót,
dzięki temu utrzymywał równowagę. JeŜeli chodzi o jego równowagę, było to bardzo delikatne
zagadnienie.
- Chcesz powiedzieć, Ŝe to szaleniec - podsumował Jake.
- Oczywiście - rzekł Korath. - Jak większość Wampy rów. Myślałem, Ŝe o tym
wiedziałeś.
- Tak, przypominam sobie opowieści o Krainie Gwiazd, które tutaj usłyszałem od
ciebie i od Harry ‘ego Keogha. Jednak wówczas wszystko było dla mnie tak duŜą nowością, Ŝe
akurat na to nie zwróciłem szczególnej uwagi.
- Twoja strata - rzekł Korath. - Ode mnie juŜ nie usłyszysz Ŝadnej historii związanej z
Krainą Gwiazd. ZagraŜasz mojej nikłej egzystencji i chcesz jeszcze uzyskać wartościowe
informacje? Musiałeś trenować, bo twoja słowna szermierka znacznie się poprawiła! Jeśli o
mnie chodzi, to nic się nie zmieniło. Nadal proponujesz mi tylko zamknięcie w umyśle albo w
tej grocie?
- A więc nie powiesz mi - spytał Jake - co zrobią najeźdźcy, te same kreatury, które cię
zamordowały?
- Nie. Nawet gdybym wiedział. Nie robię juŜ z tobą Ŝadnych interesów. Zdradziłeś
mnie i nasze partnerstwo.
- Chcesz mi powiedzieć, Ŝe nie wiesz, co oni planują? A moŜe zgadniesz?
- MoŜe. Ale nie będę tego robić. Wystarczająco duŜo przysług ci wyświadczyłem.
- Przysług? - zdenerwował się Jake. - śadnych przysług mi nie wyświadczyłeś.
Wkradłeś się do mojego umysłu tylko po to, Ŝeby mnie sobie podporządkować, jak kiedyś
zrobił to z tobą Malinari. Chciałeś mnie zgnieść, przejąć mój umysł, a potem ciało. Nie wyszło
ci to i teraz ty jesteś nieźle ściśnięty. Zostawmy więc sprawy na tym etapie. Przemyśl to sobie,
a moŜe kiedyś, choć jest to nikła moŜliwość, dam ci jeszcze szansę.
- Kiedyś? - odparł Korath lekko zdławionym głosem. - A więc wrócisz, Ŝeby mi złoŜyć
lepsząpropozycję, poniewaŜ ta była nie dość dobra?
- Tak, wrócę - odrzekł Jake, starając się nie być opryskliwym - za jakąś godzinę, a
moŜe za tydzień lub za miesiąc. Ijeśli za ten czas coś jeszcze z ciebie zostanie, jeśli całkowicie
nie stracisz rozumu, to być moŜe nabierzesz rozumu i zmienisz zdanie, jeśli będziesz jeszcze do
tego zdolny.
Czując, Ŝe Jake odchodzi, Korath zdobył się na krzyk i zawołał:
- Idź sobie! I nie wracaj, dopóki nie będziesz mieć dla mnie „Ŝywszej” oferty. Cha cha
cha!
Jego szaleńczy śmiech wrócił do niego echem, poniewaŜ Jake zamknął okno, wywołał
drzwi Móbiusa i opuścił podziemia Schronienia. Zmienił miejsce pobytu, ale niczego nie
osiągnął, bo i tak musiał ciągnąć ze sobą Koratha...
*
Jake zostawił trochę pieniędzy, ubrania i inne osobiste drobiazgi w swoim pokoju w
Centrali. Chciał tam teraz wrócić, spakować walizkę, zostawić list z wyjaśnieniami i wycofać
się w jakieś ustronne miejsce. PoniewaŜ jego nazwisko zostało usunięte z list osób
poszukiwanych, mógł udać się gdziekolwiek i robić, co zechce.
Jednak zwlekał z przeniesieniem się do Londynu. W Centrali Trask jeszcze pracuje
wraz ze swoimi ludźmi i Jake obawiał się, Ŝe za bardzo będzie chciał spotkać się z Liz
Merrick, aby powiedzieć jej, co robił. W rzeczy samej sam dobrze nie wiedział, co właściwie
robił.
Tak, Liz. Głównie chodziło o Liz. Pewien by na nią wpadł, albo lepiej mówiąc,
wpadłby w nią, a przynajmniej w jej objęcia, ale tego właśnie nie chciał.
Hm. CzyŜby?
Oczywiście, Ŝe chciał, musiałby zwariować, Ŝeby nie chcieć Liz, ale wiedział, Ŝe to
związałoby go z Wydziałem, a Wydział, zwłaszcza Trask, związałby jego! Ten facet jest dość
zaborczy. No i na koniec cała sprawa mogłaby być niebezpieczna dla Liz.
Co byłoby niebezpieczne? Seks z Jakiem. To mogłoby unieszczęśliwić Liz. Niech to
diabli!
Ze wzrastającym poczuciem frustracji Jake prześledził wszystko raz jeszcze. Jego
czerwona linia: czy to tylko Korath, czy coś jeszcze, coś znacznie gorszego?
Millie i inni główni ludzie w Wydziale uznali, Ŝe jest czysty, ale sam Trask nie miał
pewności co do tego. On był tym, który zna prawdę -przynajmniej tak było do tej pory. Ale
jak mógł wiedzieć o czymś, o czym sam Jake nie wiedział i czego nawet bał się dowiedzieć?
Na dodatek Trask, przy całej swojej ostroŜności, spędzi dziś noc z Millie Cleary!
Wszyscy w Wydziale wiedzieli, Ŝe są kochankami i Ŝe byli przed oraz po epizodzie w
ogrodzie z muchomorami Szwarta. A zatem Trask uznał, Ŝe Millie nie była zainfekowana
jeszcze przed wyprawą Millie do wymiaru Móbiusa... albo zaakceptował ryzyko zakaŜenia.
Jeśli chodzi o Liz, to na pewno była czysta i Jake nie zamierzał naraŜać jej na ryzyko
zmiany tego stanu. A przynajmniej tak sobie wmawiał...
Jednak z drugiej strony, zdaniem Millie, Jake teŜ był czysty. Czerwień na jego linii
Ŝycia pochodziła od Koratha.
Takie niezbyt wesołe refleksje i rozwaŜania nawiedzały Jake’a, kiedy spacerował po
jeszcze ciepłym piasku pustej plaŜy Algarve, bulwarach ParyŜa i mokrej od deszczu
promenadzie w Marsylii.
W końcu noc zapadła nie tylko w Grecji, Portugalii i Francji, ale w całej Europie i nad
Atlantykiem.
O 22:30 Jake wypił o trzy, moŜe cztery kieliszki brandy za duŜo w zadymionym pubie
w centrum Londynu - jakieś dziesięć minut spacerem od hotelu, gdzie mieściła się Centrala
Wydziału E. Będąc tak blisko, Jake utrzymywał szczelne osłony umysłu, które miały mu
takŜe posłuŜyć w czasie przeskoku do swojego pokoju.
Jednak kiedy przeniósł się do zamkniętego pokoju i pakował walizkę,
niespodziewanie usłyszał:
- Jake? - Głos jakby znikąd, lecz nie była to mowa umarłych.
- Cholera! - powiedział.
- Nie miałeś zamiaru powiedzieć mi, Ŝe wróciłeś - Liz czytała mu w myślach. Była
zraniona i zaintrygowana.
- Wygląda na to, Ŝe twój talent ciągle się polepsza. Albo jesteśmy coraz lepiej
dopasowani do siebie.
- Masz na ten temat więcej do powiedzenia niŜ na temat tego, co nas naprawdę łączy -
odpowiedziała Liz.
Jake usiadł na łóŜku, westchnął i rzekł:
- Pragnę cię jak szaleniec i czuję, Ŝe mogę oszaleć, bo wiem, Ŝe ty teŜ mnie pragniesz.
Wiesz, co do ciebie czuję. Zawsze potrafiłaś zajrzeć w moje myśli i uczucia. Ale musisz
przyznać, Ŝe mam wyraźny powód, Ŝeby... Ŝeby tego nie robić.
- Millie mówi, Ŝe nie ma problemu - odparła. - Rozmawiałam z nią i powiedziała mi, Ŝe
z tego, co zobaczyła w Kontinuum, wynika, Ŝe jesteś bezpieczny. To by mi w zupełności
wystarczyło, ale jest coś jeszcze.
- Jeszcze? Z jej telepatycznego przekazu Jake mógł wywnioskować, Ŝe mimo Ŝalu do
niego coś bardzo mocno ją podekscytowało.
- Jake, jesteś bezpieczny! Naprawdę! Gdybyś tak bardzo się nie spieszył... ale gdzie
jesteś teraz? Wiem, Ŝe niedaleko. MoŜesz do mnie przyjść?
Jake zdał sobie sprawę z tego, Ŝe właśnie to chciał usłyszeć. To dlatego jego osłony
nie były wystarczająco szczelne, chciał poczuć bliskość Liz, jej parapsychiczny aromat.
Ale czy mógł pójść do niej? O BoŜe, tak! Choćby po to, Ŝeby dowiedzieć się, o czym
ona mówi. (CzyŜby? Tylko to? Kogo chciał oszukać?).
To był jeden z najkrótszych skoków, jakie dotychczas wykonał. Jake odkrył, jak
blisko była Liz. Dzieliła ich tylko jedna, cienka ścianka działowa. Jednak z chwilą gdy
opuścił Kontinuum w pokoju Liz, juŜ nic ich nie rozdzielało.Lampka przy łóŜku była
przygaszona, a Liz siedziała na rozesłanej pościeli. Miała na sobie koszulę z
półprzeźroczystego materiału z duŜym wycięciem z przodu i padające z boku światło
podświetlało zarys lewej piersi, która przez cienki materiał była doskonale widoczna. Miała
mocno podkrąŜone i zaczerwienione oczy, co oznaczało, Ŝe usilnie koncentrowała się na
swoich telepatycznych zdolnościach. Widać było takŜe, Ŝe niedawno płakała. Nie było
potrzeby domyślać się, co właśnie robiła. „Przeszukiwała” parapsychiczny eter, starając się
natrafić na ślad Jake’a, który jednak był zbyt dobrze zamaskowany i znajdował się za daleko.
Jake usiadł w nogach łóŜka, wzruszył bezradnie ramionami i powiedział:
- CóŜ mogę ci powiedzieć? Oczywiście, Ŝe chciałem się z tobą zobaczyć, chciałem
być z tobą i chciałem... chciałem... ale nie ufam sobie. To znaczy ufam sobie, ale ta rzecz w
moim wnętrzu...
- Korath? - spytała. - PrzecieŜ został dobrze zamknięty. - Po czym badawczo patrzyła
na niego w swój wyjątkowy sposób. Dodała: - Nie, widzę, Ŝe nie chodzi ci o Koratha.
- Korath został dobrze zamknięty - odpowiedział Jake. - Oczywiście, chciałby nadal
bawić się w podglądacza, ale to juŜ tylko przeszłość. Nie przejmuję się nim tak bardzo jak
inną sprawą, a konkretnie czerwonym zabarwieniem. Pomyślałem, Ŝe o to ci właśnie
chodziło, kiedy wspomniałaś, Ŝe jestem bezpieczny.
- Właśnie o to! - powiedziała, nachylając się ku niemu, przez co jej koszula rozpięła
się. PodąŜyła za jego wzrokiem i zobaczyła swoją nagość. Początkowa chciała się zasłonić,
ale zrezygnowała z tego odruchu.
- Jake - powiedziała niskim tonem. - Nawet gdybyśmy nie uwaŜali, Ŝe wszystko z tobą
w porządku, to i tak bym cię pragnęła. Nasze umysły stanowią jedność, pracują na tych
samych falach. Nie ma Ŝadnych powodów, Ŝeby nie stało się tak samo z naszymi ciałami.
Jake pochylił się w jej stronę, w sercu poczuł miłość, a w lędźwiach poŜądanie.
Potrząsnął gwałtownie głową i wstał.
- Nie wiesz, o czym mówisz!
- AleŜ wiem! - odrzekła Liz. - Mówię, Ŝe zaryzykuję, tak jak zaryzykowali Millie i
Ben. Ale w gruncie rzeczy jest to bardzo niski stopień ryzyka, którym nie musimy się
przejmować.
- Lepiej powiedz mi, o co ci naprawdę chodzi - poprosił Jake. - I to jak najszybciej,
jeśli moŜesz. Co tu się działo?
- Chodź do mnie - powiedziała, otwierając szeroko ramiona.
Nie potrafił dłuŜej się opierać. Wstał, podszedł do niej i usiadł, tuląc ją w objęciach.
Objął ją jednak na tyle mocno, Ŝe nie mogła się ruszyć i musiała powiedzieć wszystko.
- Godzinę temu otrzymaliśmy wiadomość od ministra. W Porton Down zbadano
okazy, które tam dostarczyliśmy. Plazma tych organizmów była... była Ŝywa, nie była
martwa, tak jak my to rozumiemy, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Komórki regenerowały się,
krew nie krzepła, a ciało, a właściwie mięso - mój BoŜe! - było po prostu świeŜe. To trochę
przekracza moje moŜliwości pojmowania. Tak czy owak po przeprowadzeniu licznych testów
odkryto bakterie zarazy, która jest dla nich śmiertelna!
- Bakterie zarazy? - Jake rozluźnił nieznacznie objęcie. - Masz na myśli pochodzące z
Chin nowe szczepy dymienicy morowej?
- Właśnie - przytaknęła Liz.
- Coś takiego! - Jake ze zdziwienia aŜ zaniemówił. Puścił Liz, usiadł prosto, starając
się to przemyśleć.
Po chwili pokręcił głową, podniósł wzrok, spojrzał w sufit i zaczął śmiać się ochryple.
Chwycił Liz za ramiona i powiedział:
- CzyŜ to nie cudowne! - Po czym zaskoczony jej zdziwionym wyrazem twarzy dodał:
- Liz, co z tobą? Zapomniałaś o czymś? O małym, moŜe niewiele znaczącym szczególe?
Przed wylotem do Australii wszyscy zostaliśmy zaszczepieni przeciw zarazie! Wszyscy - co
do jednego. A do tej pory zaszczepieni zostali chyba wszyscy na świecie! Jak moŜesz być
taka zadowolona i opowiadać mi, Ŝe odnaleźliśmy nowy sposób walki z wampirami, po tym,
jak sami kilka tygodni temu uodporniliśmy się na działanie tego środka?
Ale teraz to ona się roześmiała. Nagle przestała się śmiać.
- Nie dałeś mi dokończyć - powiedziała. - Zostaliśmy zaszczepieni martwymi
szczepami bakterii. Martwymi dla nas, ale nieumarłymi dla nieumarłych! Od teraz kaŜdy
wampir, który wyssie naszą krew czy krew jakiegoś zaszczepionego człowieka będzie mieć
problem. W ich organizmach bakteria oŜyje. Ich trucizna nie będzie na nas działać, a to, co
dostanie się do ich wnętrza...
- ...zabije ich? - Tego juŜ było zbyt wiele dla Jake’a. Teraz oboje roześmiali się.
Opanował ich gwałtowny, niemal histeryczny wybuch śmiechu, po czym bez sił padli sobie w
ramiona.
Jednak Jake nagle zamyślił się, wyprostował i powiedział:
- Coś tu nie gra. Poczekaj. Chyba się mylimy!
- Co takiego? - spytała Liz.
- Myślę o ludziach na pokładzie Wieczornej Gwiazdy - odpowiedział. - Oni na pewno
byli zaszczepieni. Zostali zwampiryzowani, a szczepionka nie miała Ŝadnego wpływu na
Malinariego i Vavarę!
- Ben Trask o to samo zapytał ministra - odparła Liz. - Porton Down nie miało
moŜliwości wyprodukować odpowiedniej liczby szczepionek dla całej populacji. Zlecili to
innym wytwórcom. Wszystko odbywało się w wielkim pośpiechu. Ponadto szczepieniu
poddawali się tylko ludzie wyjeŜdŜający lub przybywający do kraju. Przypomnij sobie, Ŝe
Australijczycy tak samo postępowali w portach i na lotniskach.
- Pamiętam, i co z tego?
- Wieczorna Gwiazda była statkiem wycieczkowym - ciągnęła wątek Liz. - Wszyscy
pasaŜerowie wylatywali z lotniska Heathrow, gdzie zostali zaszczepieni, i lądowali w
Limassol, gdzie wsiadali na statek. Ale... niektóre partie szczepionki miały wady! Nie były
szkodliwe dla ludzi, ale teŜ nie działały. Partia dostarczona na Heathrow była jedną z nich.
Liz zaczęła rozpinać mu koszulę, ale Jake nie był jeszcze do końca przekonany.
- No dobra - powiedział - ale załoga nie składała się z samych Brytyjczyków.
- Nie - odpowiedziała Liz - Trask przypuszcza, Ŝe tak jak nieświeŜe jedzenie odstrasza
ludzi, tak wampiry mogą wyczuwać niestrawnych ludzi. Mówił coś o feromonach, Ŝe
prawdopodobnie Vavarę i Malinariego odpychali ludzie, którzy nie byli dla nich „strawni”. -
Skończyła rozpinać mu koszulę i zaczęła zdejmować swoją bluzkę.
- Feromony - powiedział Jake, patrząc na jej kształtne piersi i sztywniejące sutki
kołyszące się kilka centymetrów od jego dłoni i ust. - Nie znam się na wampirzych
feromonach, ale moje zaczynają mocno dawać znać o sobie!
- Moje teŜ - odpowiedziała Liz.
- Linia była prawie cała niebieska - rzekł Jake, gotów uwierzyć w tę historię. - A mój
wasal został zamknięty gdzieś w zamku.
- Co? - powiedziała Liz, odsuwając kołdrę.
- Nic - odrzekł Jake zachrypniętym głosem, zrzucając z siebie ubranie i jednocześnie
starając się sięgnąć do niej.
Chwilę później zapomnieli o wszystkim, gdy byli juŜ oboje nadzy, a ona rozpostarła
ramiona, Ŝeby go objąć. ZbliŜyli się do siebie jak dwa ludzkie magnesy.
Później ujeŜdŜali dziką falę, dawali upust poŜądaniu i miłości i trwało to długo, do
bardzo późnej nocy. Gra wstępna prawie nie zdąŜyła się pojawić, równieŜ nie wypowiedzieli
zbyt wielu słów. Słychać było głównie odgłosy rozkoszy. To całkiem zrozumiałe w sytuacji,
w której łączą się nie tylko ciała, ale i umysły...
*
Zaledwie kilka pokoi dalej Ben Trask przygotowywał się do pójścia spać. Kiedy
wyszedł z łazienki, Millie usiadła wyprostowana na łóŜku i powiedziała:
- Ben, chciałabym ci coś powiedzieć, ale najpierw obiecaj mi, Ŝe nie podejmiesz
Ŝadnych działań w tej sprawie.
Ben spojrzał na nią podejrzliwie, przechylił głowę na bok i mruknął:
- To był bardzo długi dzień, Millie, czy to nie moŜe zaczekać?
- MoŜe, ale jeśli zaczeka, to jutro będziesz zły na mnie. - Nie, nie będę - odpowiedział.
- Chyba Ŝe byłoby to coś wstrząsająco waŜnego, ale to juŜ byś mi powiedziała. No dobra,
skoro nalegasz, nic nie zrobię w tej sprawie. O co chodzi?
- Jake wrócił - powiedziała, po czym zagryzła wargę, widząc, Ŝe Trask zatrzymał się
w pół kroku.
Przez dłuŜszą chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał, i w końcu spytał:
- Gdzie wrócił?
- Jest tutaj, w Centrali, razem z Liz - odrzekła. - Myślałam, Ŝe wiesz o nim i o Liz.
Trask znowu zastanawiał się nad tym przez dłuŜszą chwilę i powoli połoŜył się do
łóŜka. W końcu powiedział tylko:
- Dobrze! - i mruknął tym razem z widocznym zadowoleniem.
- Naprawdę? - Millie wydawała się szczęśliwa, trochę sceptyczna i na pewno
zaskoczona, widać było po niej mieszaninę tych trzech odczuć.
- Tak, naprawdę. - Trask zgasił światło i przytulił ją do siebie. - Bo ona go potrzebuje,
Ŝeby być... Ŝeby być całością, tak mi się przynajmniej wydaje. Tak jak ja potrzebuję ciebie.
My teŜ go potrzebujemy, poniewaŜ jest Nekroskopem. Więc jeśli on jest z Liz, to jest teŜ ze
mną. Jednak nadal uwaŜam, Ŝe Harry mógł wybrać lepiej. Podobnie jak Liz.
Poczuł, jak Millie sztywnieje w jego objęciach.
- Co? - prawie krzyknęła. - PrzecieŜ wiemy, o co chodziło Harry’emu, o
niedokończone sprawy. O Luigiego Castellana i jego organizację, wampirów, które przeŜyły
stracone lata Jake’a. Jake i Harry mieli taki sam plan i dlatego Harry wybrał Jake’a! A jeśli
chodzi o Liz, to nie moŜesz jej winić za to, Ŝe Jake ją pociąga, bo to bardzo pociągający
męŜczyzna.
- To straszny uparciuch! - stwierdził Trask. - Myśli tylko o sobie i od samego
początku działa na własną rękę.
Millie Ŝachnęła się i odepchnęła go.
- A więc to tak? Tak to widzisz? Po prostu kolejny as w twoim rękawie? - Zanim
zdąŜył coś odpowiedzieć, Millie złamała niepisaną zasadę, zajrzała do jego umysłu i
dostrzegła prawdę, która dla Traska była taką samą częścią jego Ŝycia i organizmu jak krew i
kości. - Widzę, Ŝe to Liz zajęła moje miejsce twojej młodszej siostrzyczki! - powiedziała. - I
nikt, nawet Nekroskop, nie będzie dla niej wystarczająco dobry!
- Hm - mruknął Trask. Następnie wzruszył ramionami i powiedział: - MoŜe masz
rację. MoŜe jestem nadmiernie opiekuńczy, ale jedno jest pewne: gdyby Liz naprawdę była
moją młodszą siostrą, to nigdy nie zobaczyłabyś mnie, jak ją podglądam i sprawdzam, kogo
gości w swoim pokoju!
Millie wróciła w jego objęła i powiedziała:
- Ja teŜ bym nie podglądała, ale oni opuścili zasłony i byli tak bardzo, no, bardzo... nie
moŜna było tego uniknąć. TO było jak telepatyczne fajerwerki! Co nie znaczy, Ŝe wszyscy juŜ
wiedzą, Ŝe Jake wrócił i Ŝe są razem.
- Większość z was to podglądacze! - Trask był jeszcze trochę zgryźliwy.
- Nie całkiem - odparła Liz. - A poza tym to dość miłe.
- Co?
- Wiedzieć, Ŝe nie jesteśmy odosobnieni. śe nie tylko my jesteśmy kochankami. -
Wzruszyła zalotnie ramionami. - No coś w tym rodzaju. I wiesz co... choć byłam tam tylko
chwilkę, Ŝeby sprawdzić, czy faktycznie są razem - (jej chłodna dłoń automatycznie
odszukała przyspieszone tętno i narastające poŜądanie Bena) - to wciąŜ czuję, jakby w
parapsychicznym eterze z ich kierunku płynęła rzeka słodkiego wina.
Trask leŜał przez chwilę nieruchomo, później zbliŜył się do niej twarzą i całym
ciałem.
- Ja nic nie czuję. Przynajmniej nie z ich kierunku. Ale widzę, Ŝe ty to odczuwasz.
- Tak - odrzekła Millie, dmuchając mu w szyję. - I to jest bardzo zaraźliwe.
Trask nie miał zamiaru temu zaprzeczać...
***
Psychiczne zasłony Berniego Fletchera od zawsze stanowiły przedmiot Ŝartów w
Wydziale. Ben Trask czasami nawet mówił, Ŝe Bernie świeci w ciemnościach. Z bliŜszej
odległości większość esperów Wydziału potrafiła bez trudu dostrzec obecność Berniego. Tak
jak Bernie potrafił zlokalizować inne uzdolnione osoby, tak bez trudu mógł zostać
zlokalizowany.
To dlatego Trask korzystał z jego umiejętności śledzenia podejrzanych osób w
sytuacjach, w których Bernie mógł zachować bezpieczną odległość i jednocześnie namierzyć
cel. W taki sposób Bemie pracował w Grecji i Bułgarii, kiedy Lardis Lidesci poszukiwał
kontaktu ze starym Cyganem Vladim Ferengim. Dzięki Berniemu Lardis dotarł do
obozowiska wędrujących Cyganów i mógł porozmawiać z tymi ludźmi. W Wydziale E Bernie
grał rolę radaru, który namierzał i odnajdywał poszukiwane cele.
Jednak teraz Fletcher wyruszył sam w teren, a jego celem było moŜliwie jak najbliŜsze
podejście do poszukiwanych obiektów i oczekiwanie w ich pobliŜu na przybycie reszty ekipy.
Bernie nie wyruszył całkiem sam, wraz z nim była ochrona, specjaliści zobowiązani do
zachowania tajemnicy, którzy juŜ wcześniej z nim pracowali i wiedzieli, czym zajmował się
Wydział E.
Jeden z nich, Joe Sparrow, właśnie siedział przy drzwiach w pokoju hotelowym i
czytał ksiąŜkę. Jego kolega, Cliff Angel, poszedł do miasta poszukać papierosów.
Trudno by nazwać tę miejscowość miastem. Patrząc przez okno, Fletcher pomyślał o
kilkuset miejscach, w których wolałby być w tej chwili zamiast siedzieć w tej dziurze.
Miasteczko Sirpsindigi (któŜ zgadnie, jak to się wymawia?) znajdowało się w pobliŜu granicy
greckiej i bułgarskiej. Składało się z kilkunastu ulic, budynków, a w pobliŜu przebiegała
autostrada - i nic więcej! Sama Turcja, z tego co zobaczyli, nie zaprezentowała ich oczom nic
więcej.
Oczywiście Fletcher zdawał sobie sprawę z tego, Ŝe ten kraj miał liczne zabytki,
skarby archeologiczne i tak dalej. Sam Stambuł niczym Mekka przyciągał rzesze turystów, a
liczne plaŜe połoŜone nad brzegiem Morza Śródziemnego nie ustępowały w niczym greckim
nadmorskim atrakcjom. Tylko Ŝe...
Właśnie Sirpsindigi było miejscem, dokąd wraz z ochroniarzami zaprowadził go nos
tropiciela. Tutaj urwał się trop. Nie było tu plaŜy, skarbów ani umysłowego smogu.
To wprowadziło go w zakłopotanie, poniewaŜ do tej pory „zapach” był naprawdę
wyraźny. Wiedział, dokąd iść, tak jakby to miejsce, a nie Bernie, świeciło w ciemnościach.
Ale nagle wszystko zniknęło.
MoŜliwe, Ŝe jego aura została wykryta przez kogoś lub przez coś. Być moŜe
zachowywał się zbyt nieostroŜnie, a raczej zbyt „głośno”, i zaalarmował zwierzynę,
zmuszając ją do ukrycia. Bernie nie miał co do tego pewności. Teraz mógł tylko zostać na
miejscu, starając się od nowa podjąć zgubiony ślad i czekając na przybycie Traska i spółki.
Siedział zatem w zapomnianej przez Boga dziurze, w miasteczku, gdzie jeździły dwie
taksówki na krzyŜ i zupełnie niewiele trzeba było, by przerobić to zakurzone miejsce na
miasteczko rodem z amerykańskiego dzikiego zachodu. Tylko Ŝe w tamtych miasteczkach
wyczuwało się atmosferę, a tu nawet i tego nie było.
Joe Sparrow skończył czytać ksiąŜkę i teraz czyścił, smarował oliwą oraz składał
rozebrany wcześniej ceramiczny, wzmacniany włóknem węglowym, specjalny automatyczny
pistolet niewidoczny w promieniach Róntgena. Dzięki temu Joe mógł podróŜować z bronią.
Skończył składać broń i zatrzaskując zamek, pomachał pistoletem w stronę Fletchera i
powiedział:
- Nie rozumiem, dlaczego wasi ludzie nie stosują takich zabawek. Takie browningi,
jak ty masz, są trudne do przemycenia i robią znacznie więcej hałasu od takiej broni.
- Ja to nawet nie mam browninga - odpowiedział Fletcher. - Zbyt duŜe ryzyko z
wwiezieniem go do tego kraju, zwłaszcza przy ciągłych zatargach granicznych z Grecją.
Między innymi dlatego cieszę się z tego, Ŝe ze mną jesteście. Fakt, Ŝe sporo pierdzicie i
cięŜko przez to wytrzymać, ale macie za to siłę ognia.
Spojrzał znowu przez okno i zobaczył trzy postacie w płaszczach z postawionymi
kołnierzami, które zbliŜały się do hotelowego wejścia. Jeden z nich był podobny do Cliffa
Angela, ale z tej odległości nocą i w deszczu trudno było stwierdzić, czy to on.
- Jezu! - Fletcher skomentował sytuację, kręcąc głową. - To wygląda jak noc na końcu
świata! Jeśli Cliff przez swoje uzaleŜnienie nie umrze na raka płuc, to wykończy go zapalenie
płuc!
Później spojrzał na Sparrowa i dodał:
- Nie korzystamy z broni ze spieków ceramicznych, poniewaŜ nasza amunicja jest
bardzo miękka i szybko by niszczyła lufy. Ale nasze zmodyfikowane browningi zostały
specjalnie dla nas skonstruowane i znakomicie się spisują.
Nie wspomniał o tym, Ŝe amunicja stosowana w Wydziale E jest wykonana ze srebra.
Ochroniarze wiedzieli co nieco o Wydziale, ale nie wiedzieli wszystkiego. Gdyby wiedzieli...
no cóŜ, byłoby o wiele trudniej znaleźć ludzi do tej roboty.
Ktoś trzy razy zapukał do drzwi.
Przez chwilę ani Fletcher, ani Sparrow nie poruszyli się; później błyskawicznie
podnieśli się i spojrzeli po sobie szeroko otwartymi, wystraszonymi oczami. Trzy puknięcia?
Tylko trzy, choć powinny być cztery? Obaj dobrze wiedzieli, Ŝe Cliff Angel nie naleŜał do
osób strojących sobie głupie Ŝarty.
Fletcher zrobił pięć długich kroków, podchodząc do Sparrowa, i szepnął:
- Widziałem, jak trzech facetów wchodziło do hotelu. Sparrow skinął głową i krzyknął
do osób za drzwiami:
- To ty, Cliff? Zaraz otworzę! - Po czym dodał po cichu do Fletchera: - Otwórz drzwi,
ale nie wzbudzaj podejrzeń. Będę za drzwiami.
Fletcher zmierzwił rude włosy, jakby dopiero co się obudził, i lekko przykucnął.
Później zdjął łańcuch z drzwi, otworzył je... i od razu się cofnął. Jego zielone oczy zrobiły się
ogromne ze zdumienia, które tylko częściowo było udawane.
Pierwszą twarz, którą zobaczył, naleŜała do Cliffa Angela, ale była to twarz bardzo
pobladła. Po jego bokach stało dwóch nieco wyŜszych i szczuplejszych męŜczyzn, którzy
mogli być bliźniakami, a nawet klonami. Obaj trzymali Cliffa za ramiona. Jeden z męŜczyzn
skierował lufę pistoletu do pokoju.
Kiedy Fletcher wycofywał się, zauwaŜył, Ŝe nieznajomi byli tak samo jak on
zdenerwowani. Kiedy wprowadzali Angela do pokoju, ochroniarz uwolnił się z ich uchwytu,
zrobił uspokajający gest i powiedział:
- W porządku! - Jego obstawa natychmiast się zatrzymała, a Cliff westchnął z ulgą i
powiedział:
- Joe, wyjdź zza drzwi. Myślę, Ŝe nie ma zagroŜenia! Ale gdy to mówił, jego głos
tęŜał, a usztywniona lewa ręka uderzyła w nadgarstek męŜczyzny trzymającego broń z taką
siłą, Ŝe broń wypadła mu z ręki. Prawie w tej samej chwili Fletcher zrobił krok do przodu i
złapał męŜczyznę za kołnierz i nadgarstek, po czym wykonując chwyt dŜudo, obrócił się na
piętach, korzystając z ramienia, zrobił dźwignię i rzucił męŜczyzną na podłogę w środku
pokoju. Fletcher naprawdę znał się na sztukach walki.
W tym samym czasie Joe Sparrow wysunął się zza drzwi i przyłoŜył lufę swojej broni
do szyi drugiego nieznajomego, ostrzegając go słowami:
- Powoli, ruszaj się bardzo powoli, to nie zabiję cię. Przynajmniej nie od razu. -
Wciągnął go do wnętrza pokoju i zatrzasnął drzwi. - Następnie popchnął przestraszonego
męŜczyznę, który potknął się o swojego kolegę leŜącego płasko na podłodze.
Cliff Angel podniósł z podłogi upuszczoną broń i mierząc w rozbrojonych obcych,
powiedział:
- No dobra, panowie, teraz moŜecie jeszcze raz opowiedzieć swoją bajkę. Zobaczymy,
czy moi przyjaciele w nią uwierzą...

XVII
Sirpsindigi i Londyn
Dwaj wyglądający na Europejczyków męŜczyźni siedzieli, gapiąc się na Fletchera i
jego ochronę, najwyraźniej zdumieni niespodziewaną zmianą sytuacji. Jednak Fletcher oraz
Joe Sparrow nie byli całkowicie pewni, czy faktycznie miał miejsce obrót sytuacji. Wszystko
przebiegało zbyt łatwo.
Sparrow zmruŜył oczy i powiedział:
- Cliff, o co tu kurwa chodzi? - rzucił okiem na Angela i machnął lufą broni w
kierunku dwóch jeńców. - Oni na ciebie napadli czy jak?
- Tak i nie - odparł Angel. - Wyszli z alejki, którą właśnie mijałem. Jednak jeśli
faktycznie mieli zamiar mnie uprowadzić, to zachowywali się jak amatorzy. Myślę, Ŝe zanim
tu doszliśmy sam mógłbym się uwolnić kilka razy. Zastanawiałem się nad tym, ale
wspomnieli o kilku sprawach, które opóźniły moją decyzję. Nie chciałem czegoś schrzanić,
jeŜeli mówili prawdę. Z drugiej strony, z lufą przystawioną do pleców, nie za bardzo mnie to
obchodziło.
- Mówisz, Ŝe o czymś wspominali? - powtórzył za nim Sparrow, marszcząc brwi. - O
czym? Co takiego mówili?
- Powoli, Joe - odparł Angel. - Po kolei. Najpierw chciałbym dostać moją broń z
powrotem. Ma ją ten z pieprzykiem.
Wspomniane znamię, niewielki ciemny pieprzyk na szczęce jednego z obcych, był
jedynym szczegółem pozwalającym odróŜnić nieznajomych. Widać było, Ŝe są to niemal
identyczne bliźniaki.
Angel zbliŜył się do męŜczyzny z pieprzykiem, przyklęknął i sięgnął do wewnętrznej
kieszeni jego płaszcza, skąd wyciągnął swój pistolet. Następnie wyjął z płaszcza portfel i
otworzył go. Wstał i powiedział:
- Co my tu mamy. Przynajmniej część waszej opowieści jest prawdziwa. Rosyjski
paszport. Gość nazywa się...
- ...Władymir Androsow - dokończył za niego męŜczyzna z pieprzykiem, trzymając
się za ramię i robiąc zbolałą minę.
Spojrzał na Fletchera, wzdrygnął się i powoli dodał: - Prawdopodobnie przemieściłeś
mi ramię.
- Nie martw się - odpowiedział Fletcher. - Byłem kiedyś fizjoterapeutą i chyba
potrafię to nastawić. Myślę nawet, Ŝe sprawiłoby mi to przyjemność. - Fletcher spojrzał teraz
na drugiego bliźniaka, zadarł pytająco podbródek do góry i podniósł rude brwi.
- No tak - Androsow ostroŜnie i powoli przekręcił głowę. - To Wenjamin, mój brat.
On nie za bardzo mówi po angielsku. Wybaczcie mu, Ŝe jest małomówny.
- A wy mi wybaczcie - powiedział gardłowym głosem Angel, sprawdzając przy tym
broń - moją niecierpliwość oraz to, Ŝe się łatwo denerwuję, i powiedzcie szybko moim
przyjaciołom, to samo co mnie.
Androsow pokiwał głową i znowu skrzywił się z bólu.
- Oczywiście. Jesteście z brytyjskiego Wydziału E. My zaś jesteśmy z rosyjskiego
Wydziału E. Nasze stacje nasłuchowe przechwyciły wiadomości o tym, co się stało na
Wieczornej Gwieździe. Pracujemy nad tym samym. Turczin powiedział nam, Ŝe jeśli was
spotkamy, to zostaniemy sprzymierzeńcami, a nie wrogami. Razem z Wenjaminem jesteśmy
lokalizatorami. Będąc bliźniakami, wzajemnie wzmacniamy nasze zdolności. Mamy mniejszą
skuteczność, kiedy pracujemy osobno. PodąŜaliśmy za śladem aŜ do tego miejsca. Ale kiedy
dotarliśmy do Sirpsindigi...
- ...ślad urwał się! - powiedział Fletcher, robiąc krok naprzód. Następnie zwrócił się
do Sparrowa i Angela: - Oni są w porządku - i podszedł do Androsowa, Ŝeby mu pomóc
wstać. Zanim do niego dotarł, odezwał się Angel:
- Zaczekaj! To dlaczego podeszli do mnie w ten sposób? Dlaczego po prostu nie
zatelefonowali?
- Jesteśmy w Turcji - Androsow znacząco wzruszył ramionami, po czym natychmiast
się skrzywił. - Telefony sana podsłuchu z powodu napięcia na greckiej granicy. Ponadto
mamy do czynienia z separatystami i piątą kolumną. Turcy nikomu nie ufają. Macie
szczęście, Ŝe wjechaliście do tego kraju. Pewnie tylko dlatego, Ŝe Turcja potrzebuje pieniędzy
płynących z turystyki. PoniewaŜ kaŜdy jest tutaj obserwowany, to nie chcieliśmy podejmować
ryzyka nawiązywania kontaktu z wami w biały dzień.
- A nocą niby lepiej? Napadać mnie na ulicy? - powiedział Angel.
Androsow starał się przyjąć przepraszający wyraz twarzy.
- Nie jesteśmy agentami, ale lokalizatorami. Odnajdujemy miejsca przebywania
podwodnych łodzi atomowych itp. Ostatnio jednak, po tej historii ze statkiem Gwiazda
Wieczorna, Turczin zmienił priorytety. Powiedział, Ŝe cały świat, nie tylko Rosja, ma wielkie
kłopoty. - Spojrzał na Fletchera i dodał: - Wiemy, Ŝe jest pan lokalizatorem. Pańskie osłony
są, hm... - i tu znacząco zawiesił głos.
- Świecę w ciemnościach, tak? - podjął zdanie Bernie. - I dzięki temu trafiliście do
mnie?
- Nie, po prostu szukaliśmy pana - odrzekł dyplomatycznie Androsow. - Ale pana
przyjaciele są... specjalnymi agentami? JeŜeli o nas chodzi, to nie naleŜymy do KGB i nie
znamy ich technik. Nie wiemy, w jaki sposób nawiązywać kontakty w podobnych sytuacjach.
Zrobiliśmy to tak, jak zrobiliśmy, i to był powaŜny błąd.
- Amatorzy! - powiedział Angel. - Więc miałem rację. - Teraz to on pomógł wstać
Androsowowi.
Bernie Fletcher uwaŜnie przyjrzał się Rosjanom i nie było to trudne zadanie, poniewaŜ
patrząc na Androsowa, miał obraz obu braci jednocześnie. Wysocy, szczupli, o jasnej skórze,
a właściwie bladzi, byli w wieku około trzydziestu pięciu lat. Mieli ciemne włosy i piwne
oczy. Nie wyglądali na groźnych.
Typy pracujące w biurze, podsumował Fletcher, Ŝółtodzioby zza biurek, którzy zostali
nagle wysłani w teren. Zrobiło mu się ich trochę Ŝal. On przynajmniej miał trochę
doświadczenia.
- No dobra - odezwał się Joe Sparrow. - I co dalej? Jesteśmy po tej samej stronie czy
jak?
- Tak - odpowiedział Fletcher. - Jeśli popracuję razem z nimi, to moŜe mi się uda
odnaleźć ślad. Trask będzie mieć więcej informacji.
W międzyczasie Angel obszukał bliźniaków. Nie mieli Ŝadnej broni oprócz pistoletu
podniesionego z podłogi - Tokarjewa TT-33. Przyglądając się tetetce zauwaŜył:
- Popatrzcie na tego starocia. To jeszcze pamięta drugą wojnę światową. MoŜe kogoś
zatrzymać z bliska, ale to wszystko. A po co wydawać pieniądze na broń ręczną, kiedy
pracuje się nad projektami gwiezdnych wojen?
- Czy to twoja filozofia, towarzyszu? - spytał Angel.
- To filozofia zimnej wojny - odparł Androsow. - Jastrzębie i przemysł zbrojeniowy
stwierdzili, Ŝe waŜniejszy jest wyścig w kosmosie. Tylko Ŝe amerykański plan gwiezdnych
wojen okazał się mitem, a pogoń za mitem bywa złudna. Ta pogoń nas osłabiła. Ale to było
kiedyś, a czasy się szybko zmieniają. Sądzę, Ŝe na lepsze. Obecnie nie znajdujemy się w
stanie wojny.
- Ci ludzie są tym, za kogo się podają - powiedział Bernie Fletcher. - Czuję się jak w
Centrali w Londynie. Czuję teŜ pewien rodzaj pokrewieństwa z nimi. W końcu jestem w
towarzystwie esperów, lokalizatorów. MoŜesz mu oddać pistolet.
- Pewnie - powiedział Angel. Wyjął magazynek i oddał broń. Androsow zobaczył, co
robi, i powiedział:
- Zaufanie zdobywa się powoli.
- Pieprzyć to! - krzyknął Angel. - Nie mam papierosów. Niedobór nikotyny. Przez to
jestem nerwowy i tyle!
Na te słowa wstał Wenjamin Androsow, wyjął paczkę marlboro i podał ją Angelowi,
mówiąc łamaną angielszczyzną:
- Czemu nie mówi? Ja duŜo palić. Amerykańskie. Czarny rynek. Bardzo drogie.
Angel spojrzał na niego i na jego zagniewanej twarzy powoli pojawił się szeroki
uśmiech.
- MoŜe nie mówisz zbyt dobrze po angielsku - powiedział - ale naprawdę wiesz, co i
kiedy powiedzieć!
Zaraz potem wzajemne stosunki znacznie się poprawiły.
*
W obecności ludzi z oddziału specjalnego Fletcher nie uŜywał słowa „wampiry”, a
rosyjscy esperzy nie wiedzieli, co dokładnie śledzą. Turczin powiedział im tylko tyle, Ŝe są to
bardzo niebezpieczne zmutowane osobniki. Podobnie jak w wypadku Fletchera ich zadaniem
było wyłącznie zlokalizowanie źródła obcej aury, a następnie oczekiwanie na nawiązanie
kontaktu lub czekanie na przybycie ludzi z Wydziału E, co zdaniem Turczina musiało prędzej
czy później nastąpić. Jak się okazało, było to „prędzej”.
O 2:30 czasu lokalnego trójka parapsychologów usiadła razem przy stole,
koncentrując się na mapie Sirpsindigi i okolicy miasteczka. Legenda mapy została napisana
po turecku, ale Wenjamin kompensował nieznajomość angielskiego bardzo dobrym tureckim.
- Najpierw - wyjaśnił Władymir Androsow - jeszcze na terenie Bułgarii
zlokalizowaliśmy te dziwne... jak to nazywacie? Kiedy u was w Londynie znad rzeki podnosi
się mgła i wszyscy zaczynają kaszleć - taki umysłowy dym.
- Smog umysłowy - natychmiast odpowiedział Fletcher.
- Wiem, o czym mówisz.
Władymir skinął głową.
- Smog w umyśle, tak. Ale kiedy tutaj przybyliśmy, to ten smog zniknął. Poczuliśmy,
jak blednieje i odchodzi. - Pokazał palcem miejsce na mapie. - To było tutaj.
Fletcher spojrzał na miejsce wskazane na mapie.
- To będzie jakieś pół mili na południe stąd.
- Kilometr - potwierdził Władymir. - Na południe i trochę na zachód. Kiedy smog
umysłowy zniknął, stwierdziliśmy, Ŝe niebezpieczeństwo minęło i moŜemy tam pójść. To
lepsza dzielnica miasta. Lepsza od tej, gdzie teraz jesteśmy.
- PrzejeŜdŜaliśmy tamtędy samochodem - rzekł Fletcher.
- Jednak wolałem zatrzymać się w miejscu, które mniej się rzuca w oczy.
- Rozumiem - odpowiedział Władymir. - My teŜ. Stojący przy krawędzi stołu Joe
Sparrow włączył się do rozmowy:
- I co tam znaleźliście?
Władymir podniósł wzrok i popatrzył na niego.
- Nic - powiedział. Następnie zachmurzył się. - Ale było tam coś... nie wiem... coś. Jak
nieprzyjemny posmak w ustach, tyle Ŝe w umyśle. Szybko minął.
Cliff Angel skrzywił się i powiedział:
- Jesteście strasznymi dziwakami! Wiem, Ŝe działacie z powodzeniem, ale nigdy nie
zrozumiem, jak to działa.
- Uwierz mi - rzekł Fletcher, spoglądając na niego - Ŝe wcale nie chciałbyś tego
zrozumieć. - Następnie odwrócił się do Władymira i spytał: - A w sferze materialnej? Jaka
część miasta lub co w mieście robiło na was najlepsze bądź najgorsze wraŜenie? Czy
zapamiętaliście, gdzie mieliście to poczucie złego smaku, w którym miejscu?
Tym razem głową pokiwał Wenjamin Androsow, odwrócił się do brata i powiedział
coś do niego po rosyjsku. Fletcher zrozumiał tylko jedno słowo „kino” i wiedział, Ŝe po
niemiecku oznacza ono kino. MoŜe podobnie było w języku rosyjskim
- Kino? - powtórzył za nim Fletcher. - Co z tym kinem?
- Nie - Władymir zaprzeczył ruchem głowy. - To niezupełnie jest kino. Wyświetlają
tam filmy, ale nie tylko. Występuje tam kabaret, coś jak opera, ale nie całkiem opera, moŜe
operetka? Satyrycy polityczni? TakŜe tańce brzucha! Zwłaszcza gdy tańczą dziewczęta.
- Myślałem, Ŝe Turków interesują głównie młodzi chłopcy. - ochroniarze Fletchera nie
byli ludźmi poprawnymi politycznie.
- Oni pieprzą wszystko, co tylko nie ucieka na drzewo, prawda? - dodał Cliff Angel.
Władymir pokręcił głową na róŜne strony, co miało wyrazić zarówno zgodę na taką
ewentualność, jak i zniecierpliwienie, po czym powiedział:
- MoŜliwe, ale jednak najbardziej gołe panie. Mój brat mówi prawdę: to jest miejsce,
gdzie pokazuje się taniec brzucha, Schauplatz? - Przerwał na chwilę, szukając potwierdzenia
u Fletchera.
- Fletcher znał to słowo i przetłumaczył:
- Teatr.
- Właśnie! - rzekł Władymir. - Ten teatr był źródłem umysłowego smrodu.
- Smogu - poprawił go Fletcher.
- No i co z tego? - spytał Angel.
- Co co? - Władymir patrzył pytającym wzrokiem na ochroniarzy.
- No jakie przedstawienie tam pokazują - rzekł Sparrow.
- Ach! - odrzekł Władymir. - Pewnie, myślę. Widział plakaty. Niezbyt piękne, ale na
pewno były na nich panienki. Angielskie, myślę.
- Rewia? - spytał Fletcher. - Jak trupa? Z Anglii? - Bliźniacy spojrzeli po sobie, ale
Ŝaden z nich nie miał całkowitej pewności.
Fletcher zastanawiał się przez chwilę, po czym powiedział:
- Jeśli macie na to ochotę, to moŜemy teraz spróbować eoś namierzyć.
- Na przykład co? - zapytał Angel, podkradając kolejnego Papierosa z paczki
Wenjamina. - O tej godzinie? Myślisz, Ŝe ktoś tam jeszcze nie śpi?
- Ludzie, których szukamy... - odpowiedział Fletcher - są aktywni głównie nocą. -
Później rozłoŜył ręce, podając dłonie bliźniakom. Od razu zrozumieli, o co mu chodzi, i
podali mu ręce, formując okrąg dookoła stołu.
Ochroniarze Fletchera cofnęli się krok. Nie wiedzieli, co się stanie, ale domyślali się,
Ŝe będą świadkami czegoś w rodzaju seansu, doświadczenie zaś wyniesione z pracy w
Wydziale E powiedziało im, kiedy naleŜy się wycofać.
Fletcher odezwał się stłumionym głosem:
- Władymir, Wenjamin, nie zróbcie nic głupiego lub zbyt szybkiego. Pamiętajcie, Ŝe
mamy tylko rzucić okiem i natychmiast wracamy, w tej samej chwili, gdy coś odnajdziemy.
Nie moŜemy sobie pozwolić na ujawnienie naszej obecności. Zrozumieliście?
- Da - odpowiedzieli jednym głosem bracia i zaraz po tym cała trójka zamilkła.
JuŜ po chwili:
- Ooooch! - wykrzyknął Fletcher, cofając ręce ku sobie i wstając na równe nogi tak
gwałtownie, Ŝe krzesło poleciało do tyłu, a stolik prawie się przewrócił. - Co to było, do
cholery! - powiedział drŜącym głosem. Pytanie było jednak niepotrzebne, poniewaŜ dobrze
wiedział, z czym ma do czynienia.
Podobnie było z Rosjanami, ich szczupłe twarze były jeszcze chudsze, a oczy
rozszerzone i nienaturalnie błyszczące.
- Coś... bardzo silnego! - wyszeptał Władymir. - Smog umysłowy, ale głęboki i
ciemny.
- I... zły? - dodał jego brat. - Kiedy odkrywamy urządzenia atomowe, to one nie są złe.
Są zrobione przez człowieka i nie ma w tym nic złego, po prostu urządzenia. Ale to było złe.
To ludzie - i oni są źli!
Władymir spojrzał na niego, wzruszył ramionami i rzekł:
- Wenjamin zaczął mówić. JuŜ nie jest nieśmiały.
- Nieśmiały? - powiedział Fletcher. - To wszystko? Za to ja jestem nieśmiały - bardzo
onieśmielony - przez to, na co wpadliśmy! Powiedzcie, czy waszym zdaniem to coś wyczuło
nas. Czy wie, Ŝe tu jesteśmy?
- To? - powiedział zdziwiony Władymir. - Masz na myśli innych esperów, naszych
wrogów oczywiście?
Fletcher zdąŜył się juŜ uspokoić i doszedł do siebie. Zobaczył, Ŝe podobnie jak
bliźniaki, równieŜ dwaj agenci patrzyli na siebie ze zdziwieniem.
- Tak, chodzi o tych wrogów, którzy mogą być takŜe esperami, na swój sposób.
Sądzicie, Ŝe wyczuli naszą obecność?
- Nie wiem - odpowiedział Władymir. - Wpadliśmy tam i natychmiast się
wycofaliśmy, tak jak mówiłeś.
Fletcher westchnął z ulgą. Później, wciąŜ będąc jeszcze lekko pod wraŜeniem, usiadł i
spojrzał na mapę.
- To nie był teatr czy Schauplatz... skąd płynął smog umysłowy. JeŜeli chodzi o mnie,
to wyczułem trzy albo cztery oddzielne źródła, wszystkie w róŜnych częściach miasta. Dzięki
Bogu Ŝadne nie było blisko nas!
- Ja miałem podobnie - powiedział Władymir. - Razem z Wenjaminem wyczuliśmy
delikatną obecność smogu umysłowego niedaleko kina. I mamy pewien pomysł.
- Jaki? - spytał Fletcher.
- Jest późna noc - zaczął Władymir. - Kino zamknięte. MoŜe to, co wyczuliśmy, to są
jakieś resztki?
- Pozostałości? - rzekł Fletcher.
- Tak - potwierdził Władymir. - Być moŜe z wieczora. MoŜliwe, Ŝe nasi wrogowie
korzystają z tego miejsca i pojawiają się tam dopiero pod wieczór.
Fletcher aŜ podskoczył, słysząc te słowa. Nagle przypomniał sobie coś z pierwszego
raportu Traska opisującego zdarzenia na Wieczornej Gwieździe. Nie tylko Malinari i Vavara
uciekli ze zwampiryzowanego statku. Parę osób zabrali ze sobą.
- Dziewczyny! - wyrzucił z siebie pojedyncze słowo. - Tańczące dziewczyny! Rewia
ze statku. Cała pieprzona trupa tancerek!
- O co chodzi z tymi dziewczynami? - zapytał Joe Sparrow.
- Powiedz więcej - poprosił Cliff Angel.
Fletcher zaczął myśleć w szybkim tempie. Trask powiedział mu, Ŝe jeśli będzie mieć
dokładne dane, jeśli będzie pewien co do celu, to musi się trzymać od niego z dala. Bernie
mógł trzymać się z dala od celu, poniewaŜ świecił w ciemnościach. Ale jego ochroniarze nie
świecili. Co więcej, wyglądali dość pospolicie. Nie golili się od wyjazdu z Anglii i jutro będą
wyglądać jeszcze „lepiej”. Mogą iść obejrzeć show i wtopią się w publiczność, zupełnie nie
róŜniąc się od Turków.
Fletcher obserwował mieszkańców, kiedy przejeŜdŜali Przez miasteczko. Miejscowi
byli głównie właścicielami sklepów, małych firm i rolnikami. Pośród ludzi na ulicy nie
zauwaŜył wielu kobiet. Wątpliwe, Ŝeby na występie w kinie były jakiekolwiek kobiety. Jeśli
zaś chodzi o tureckich męŜczyzn, to z pewnością nie oparliby się pokusie popatrzenia na
jakiekolwiek tancerki, nie mówiąc o tańcu brzucha. Widownia na pewno będzie szczelnie
wypełniona, a dwóch ochroniarzy to tylko kolejne dwie twarze w tłumie. Jeśli tancerki
wyróŜniałyby się czymś, to agenci mieli za zadanie zwrócić na to uwagę.
A przynajmniej jeden z nich. Fletcher pamiętał, Ŝe Trask nie pozwolił mu nigdzie się
poruszać bez ochrony co najmniej jednego z agentów. Fletcher przerwał rozmyślania i
odezwał się do Sparrowa i Angela:
- Szef ma się tu jutro pojawić. Jeśli nie będzie go do wieczora, to jednego z was spotka
szczęście. Ktoś będzie musiał iść zobaczyć przedstawienie.
Angel popatrzył na Sparrowa i rzekł:
- Ja mogę się bić o to.
Ale Sparrow pokręcił głową i uśmiechnął się szeroko.
- Nie, jesteś wystarczająco szpetny! Zagramy w karty. - Po czym odwrócił się do
Rosjan. - Gracie, chłopaki, w pokera? Albo w trzy karty? Blackjacka? Wyciągajcie forsę,
panienki, noc się dopiero zaczęła.
- Ja teŜ gram - powiedział Fletcher - ale najpierw muszę pogadać z Centralą, dać im
znać, co odkryliśmy.
- To niezbyt dobry pomysł - odezwał się Władymir. - Tureckie telefony na podsłuchu.
Chyba Ŝe będziesz mówił szyfrem.
Fletcher uśmiechnął się i odpowiedział:
- Oczywiście, szczególnym szyfrem. - Fletcher wiedział, Ŝe John Grieve nie będzie
zbyt daleko od oficera dyŜurnego. Współdziałanie z Grieve’em było o wiele lepsze, szybsze i
bezpieczniejsze od kodów wymyślonych nawet przez najlepszych szyfrantów...
*
Nazajutrz, wcześnie rano, Trask zwołał ludzi na odprawę.
Kiedy miał zaczynać, pojawił się Jake i Trask zatrzymał go w drzwiach do
pomieszczenia dowodzenia, pytając, co tutaj robi oraz czy współdziała z Wydziałem, czy teŜ
nie. Jake powrócił do swojej bezceremonialnej postawy.
- Jestem z wami, ale rozegram to na własny sposób. Trask nie oczekiwał takiej
odpowiedzi. Normalnie szybko by się rozzłościł, ale teraz koncentrował się przed odprawą i
jednocześnie nie mogąc sobie pozwolić na utratę Jake’a, powiedział tylko:
- Okay.
Kiedy znaleźli się w zasięgu słuchu pozostałych agentów, którzy zajęli juŜ miejsca,
Trask spytał Jake’a, jak zamierza to rozegrać.
- Powiem ci na osobności - odpowiedział Jake.
- Reszta ludzi robi to, czego zaŜąda ich szef - powiedział Trask - to ja nim jestem. -
Zajrzał do wnętrza pomieszczenia i pokazał siedzących ludzi. - W ten sposób wiele nie
zwojujemy. Jeszcze nawet nie zaczęliśmy, a ty juŜ nas powstrzymujesz.
- Idź i mów, co masz do powiedzenia - odrzekł Jake - jestem z wami.
- Ale nie moŜemy zawsze działać w taki sposób - mruknął Trask, zaciskając zęby.
- Harry zawsze tak działał - spokojnie odpowiedział Jake. - Szedł własną drogą.
- Nie jesteś Harrym - rzekł Trask, odwracając się i wchodząc do wnętrza.
Jake zatrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu.
- Masz rację - powiedział - nie jestem nim. Ale codziennie wiem o nim coraz więcej i
nie dowiedziałem się tego ani od ciebie, ani od Wydziału.
Trask popatrzył na niego niezadowolony i sfrustrowany zarazem, uwolnił się i poszedł
na środek pomieszczenia z Jakiem o krok za sobą. Trask był wściekły, ale nie mógł
zaprzeczyć temu, co mówił Jake. Właściwie za kaŜdym razem, gdy na niego spoglądał,
wydawało mu się, Ŝe Jake coraz bardziej przypomina pierwszego Nekroskopa. Nie wyglądał
tak jak Harry, ale budził takie same odczucia...
Jake usiadł obok Liz, trzymając się z tyłu grupy. Trask zignorował jego obecność i
szybko przedstawił sytuację oraz najbliŜsze zamierzenia. Kiedy skończył i ludzie zaczęli
wychodzić, Jake znowu podszedł do Traska. Wraz z nim była Liz.
- O co chodzi? - zapytał Trask. - Tylko szybko, bo jak widzicie, jestem raczej zajęty.
- Liz pytała, o czym rozmawialiśmy - odpowiedział Jake. - Zastanawiała się, czy jadę
razem z tobą do Turcji. JeŜeli o mnie chodzi, to nie jadę, ale jestem cały czas dostępny. Mamy
coraz lepszą łączność razem z Liz. Usłyszę jej wołanie. Myślę, Ŝe mogę dotrzeć do niej bez
względu na to, gdzie będzie. Byłoby jednak lepiej, gdyby tutaj została.
- Dla kogo lepiej? - powiedział Trask. - Ona cały czas się uczy. Bardzo dobrze sobie
radziła na Krassos i na pokładzie Wieczornej Gwiazdy. Wszystko będzie dobrze. Jedzie ze
mną. MoŜe pomyśl o czymś takim: w jaki sposób moglibyśmy cię wezwać w razie potrzeby,
gdyby Liz została z tobą.
- A Millie? - Brązowe oczy Jake’a patrzyły twardo i bez zmruŜenia. - Czy Millie teŜ
jedzie? - Było to pytanie poniŜej pasa i Jake wiedział o tym, ale Trask przygotował mu
niespodziankę.
- TeŜ jedzie - powiedział - bo będę potrzebować wszelkiej moŜliwej pomocy. Jest nas
trochę mniej, poniewaŜ Chung musi się zająć innymi sprawami. Od lat pracuje z tym
zagadnieniem i nawet gdybym chciał go od tego odciągnąć, to minister nie wyraziłby na to
zgody. Co prawda mam Berniego Fletchera, który zrobił kawał dobrej roboty. Słyszałeś, jak
kilka minut temu mówiłem, Ŝe odnalazł dziewczyny, które zniknęły razem z Vavarą i
Malinarim. Jednak to niesie równieŜ zagroŜenie, zarówno dla niego, jak i dla naszego zespołu.
To dlatego musimy ruszać, dostać się tam jak najszybciej i pomóc Berniemu... a ty znowu
opóźniasz nas. Nie widzisz? To taki przypadek, w którym twoja nieobecność staje się dla nas
przeszkodą.
- Ben - wtrąciła się Liz - Jake jest z nami. On po prostu ma inne sprawy do
załatwienia, które mogą być równie waŜne, a moŜe nawet bardziej, od tego, o co mógłbyś go
teraz poprosić.
- Nie spieram się z tobą, Ben - odezwał się Jake. - Najwyraźniej masz jakiś problem z
moją osobą, a nie odwrotnie. Nie wiem... moŜe uwaŜasz, Ŝe chcę pomniejszyć twoją rolę czy
coś takiego? Jeśli tak jest, to wbrew moim intencjom. Po prostu mam coś do zrobienia i...
- ...Oczywiście, na pewno masz! - przerwał mu Trask z wyrzutem. - Powinności
męŜczyzny i podobne bzdury? MoŜe mi powiesz, co to za waŜne sprawy. Sprawy, które są w
oczywisty sposób waŜniejsze od bezpieczeństwa świata! Umyć i uczesać włosy?
Kontemplować kształt pieprzonego pępka? A moŜe po prostu ostatnim razem było juŜ zbyt
niebezpiecznie i stwierdziłeś, Ŝe pora zatroszczyć się o drogocenne Ŝycie?
Trask przekroczył własne granice, a jego wściekłość okazała się zaraźliwa.
Jake zwęził oczy, zacisnął usta i pięści. Zrobił krok do przodu i przez chwilę
wyglądało na to, Ŝe chce znokautować Traska... ale nie zrobił tego. Chwilę później wypaliła
się wściekłość wypełniająca przestrzeń pomiędzy obydwoma męŜczyznami. Kiedy Jake
odwrócił się, Ŝeby odejść, być moŜe na dobre, do akcji wkroczyła Liz.
- O BoŜe, macie natychmiast przestać, obaj!
Obaj męŜczyźni byli całkowicie zaskoczeni jej usprawiedliwionym wybuchem.
Zaczerwieniona i wściekła Liz miotała iskry z oczu. Odwracając się do Traska, wypaliła:
- Zacznę od ciebie. Nie jestem twoją młodszą siostrzyczką! W moim prywatnym Ŝyciu
mogę robić to, na co mam ochotę, i niepotrzebna mi twoja protekcja. - Po czym złagodniała i
dodała: - Ale ty oraz Wydział faktycznie jesteście moją rodziną. - Następnie odwróciła się do
Jake’a. - Oni są jak rodzina, Jake. Zawsze chciałam być jej częścią i jestem. Wierzę, Ŝe
dlatego tutaj jestem. To nasz cel Ŝycia. Mój i twój takŜe, Jake.
- Hej, z tobą się nie sprzeczam! - powiedział Jake. - Myślę, Ŝe teŜ jestem tutaj z tego
samego powodu, przynajmniej do czasu, aŜ nie uporamy się z Wampyrami. Jeśli jednak
mamy mieć jakąś przyszłość, to muszę być z tobą szczery. Nadal nie mam pewności, czy to ja
chcę się dowiedzieć, czy... czy to coś, ktoś, kto moŜe sprawować nade mną kontrolę. Kiedy
skończy się koszmar z Wampyrami, to nie wiem, czy będę mieć nadal chęć przebywania tutaj.
A jeśli nie... będziemy musieli podjąć waŜne decyzje, gdy okaŜe się, Ŝe nasze ścieŜki
zmierzają w róŜne strony.
Trask popatrzył na nich i wyczuł niepewność oraz zakłopotanie u obojga. Poczuł coś,
co ścisnęło go za serce.
- Kochacie się?
- Tak - odpowiedzieli jednocześnie. Trask wiedział, Ŝe jest to prawda.
Pokiwał głową i wziął głęboki wdech. Powoli wypuścił powietrze i powiedział:
- Poradzicie sobie. I nie myślcie, Ŝe jestem tylko starym facetem, który nie wie, o
czym mówi. Wiem, ile ryzykowałem. Chodzi mi o Millie, po tym jak wróciła z tego
przeraŜającego ogrodu lorda Szwarta. Millie teŜ mnie ostrzegała. Ale wiecie co? Mam to
gdzieś. Jak to moŜliwe? Co to byłaby za miłość, jeśli nie mógłbym być z kimś, kogo kocham?
Bez Millie nie chciałoby mi się dalej działać. Tak to było. Jeśli się naprawdę kochacie, to z
wami będzie podobnie. Nie ma takiej przeszkody, której nie zdołalibyście usunąć.
Następnie zwrócił się do Liz:
- Jeśli chodzi o Wydział E, to Wydział jest tylko Wydziałem. To nie jest cały świat,
jak kiedyś sobie myślałem. Był tutaj przed tobą i pewnie będzie istniał jeszcze długo po tym,
jak odejdziesz. Chodzi o to, do diabła, nie jestem pierwszym szefem tego Wydziału i nie
ostatnim! On będzie istniał jeszcze długo po tym, jak ja odejdę!
Po tych słowach odwrócił się do Jake’a (odkrywając przy okazji, Ŝe jeszcze bardziej
wyczuł w nim coś z Harry’ego Keogha) i rzekł:
- Powiedz mi, co ci przyjdzie z twoich zdolności, jeśli będziesz z dala od swojej
ukochanej?
- Niewiele - przyznał zupełnie rozbrojony Jake.
- Pilnuj zatem, Ŝeby tak się nie stało - rzekł Trask i jeszcze raz skierował słowa do Liz:
- Pozwól, Ŝe pomówię z Jakiem na osobności, dobrze? Nie przejmuj się, skończyłem juŜ z
krzykami i rwaniem włosów.
Kiedy Liz odeszła, powiedział:
- Nie obchodzi mnie, co powiedziała Liz, nadal uwaŜam ją za młodszą siostrzyczkę.
Teraz cała odpowiedzialność spoczywa na tobie. Nie zapominaj o tym.
- Będę cały czas czujny - odpowiedział Jake. - Więcej nie mogę zrobić. Ale w twoim
świecie - w świecie Wydziału E - nie jest to łatwe zadanie. - Następnie uśmiechnął się
szeroko i dodał: - Wiesz co? Zawsze miałem cię za twardego faceta, ale po tym, co właśnie
powiedziałeś o sobie i o Millie oraz o mnie i o Liz..
- Nie przypominaj mi tego - Trask podniósł rękę w geście protestu. - Więcej o tym nie
wspominaj. Chcesz mi zrujnować reputację?
Roześmiali się obaj. Jednak juŜ po chwili Trask spowaŜniał.
- Naprawdę muszę juŜ ruszać. Powiedz mi jeszcze przed odjazdem, co zamierzasz
robić.
- Dla ciebie moŜe to się wydać niewiele - odpowiedział Jake - chcę przejrzeć
wszystkie akta Harry’ego Keogha, z którymi nie miałem okazji się zapoznać. John Grieve
powiedział mi, Ŝe jest tego jakieś osiemset stron. Chcę usiąść z tymi papierami w pokoju
Harry’ego i skupić się na nich. Im więcej wiem o Harrym, tym więcej sam wiem. To jak - nie
wiem przypominanie sobie, dzięki temu coraz lepiej go rozumiem.
Trask pokiwał głową.
- A im lepiej go rozumiesz...
- ...tym lepiej będę mógł wykonywać jego pracę - dokończył Jake. - Doszedłem do
etapu, na którym zarówno chcę tego, jak i zaczynam umieć.
- No to zabieraj się do dzieła - powiedział Trask. - Ja juŜ wszystko powiedziałem i nie
będę ci mówić, co masz robić. Od teraz działasz na własną rękę. Gdyby się nad tym
zastanowić, to moŜe nawet i lepiej, Ŝe nie pojedziesz z nami do Turcji.
- Hm?
- Masz wielką moc w tym, co nazywamy parapsychicznym eterem. Z twoimi
talentami nie moŜe być inaczej. Z kolei Malinari jest potęŜnym telepatą. Być moŜe reszta
ludzi z Wydziału potrafi się przed nim schować, na Krassos nam się udało. Ale myślę, Ŝe
tobie by się nie udało. MoŜe będzie znacznie lepiej, gdy się przyczaisz, a potem, w
najwaŜniejszej chwili, pojawisz się jak kawaleria. Dotychczas taka taktyka dawała najlepsze
efekty.
- Chyba masz rację - odrzekł Jake.
- No dobra - powiedział Trask - akta na ciebie czekają, a ja muszę juŜ lecieć.
Bez chwili wahania Jake wyciągnął rękę.
- Pomyślnych łowów - rzekł, kiedy podali sobie dłonie.
- Połamania nóg, Nekroskopie - Ŝyczył mu Trask.

XVIII
Poznawanie Harry’ego i spotkanie w Turcji
Zespół składał się z Traska, Goodly’ego, Paula Garveya, Millie, Liz i Lardisa Lidesci.
Nie zabrali ze sobą techników, poniewaŜ i tak nie mieliby nic do roboty. W przeciwieństwie
do operacji w Australii nie mieli ze sobą wyposaŜenia ani nie współdziałali z władzami
tureckimi.
Skład zespołu podyktowany był bieŜącą sytuacją. Wraz z Millie i Paulem Garveyem
(mimo nieobecności Davida Chunga) stanowili jeszcze większą siłę niŜ podczas akcji na
Krassos. Mogłoby się wydawać, Ŝe przewagę stanowili telepaci, ale było to uzasadnione.
Doświadczenia w Australii i na Krassos nauczyły Traska, Ŝe przeciw potęŜnemu
mentalizmowi Malinariego potrzebne są nadzwyczaj mocne osłony dla zachowania
bezpieczeństwa. Liz i Millie skutecznie ze sobą współpracowały, a osłony Garveya były na
tyle silne, Ŝe potrafiły skutecznie ukryć wszystkich troje esperów biorących udział w akcji. W
przeszłości Trask wielokrotnie chciał wykorzystać w terenie moŜliwości Garveya, ale na
przeszkodzie zawsze stała osobista sytuacja Paula.
Mimo swoich pięćdziesięciu sześciu lat Garvey był wysokim, atletycznie
zbudowanym, niegdyś przystojnym męŜczyzną. To ostatnie było niegdyś, zanim nie
przeciwstawił się psychopatycznemu nekromancie i seryjnemu zabójcy - Johnny’emu
Foundowi - jednemu z najniebezpieczniejszych wrogów Harry’ego Keogha. W tym starciu
utracił lewą połowę twarzy. Od tego czasu minęło dwadzieścia lat i wielu znakomitych
chirurgów plastycznych starało się poprawić wygląd Paula, ale prawdziwa twarz to jednak
znacznie więcej niŜ przeszczepione fragmenty tkanki z innych części ciała. Lewa część
twarzy była upośledzona, mięśnie mimiczne po lewej stronie, a właściwie ich szczątki, nie
pracowały równie sprawnie jak mięśnie po prawej. Podobnie było z poszarpanymi nerwami,
Paul potrafił się uśmiechnąć prawą stroną twarzy, ale lewą nie. Z tego powodu wcale się nie
uśmiechał... a takŜe unikał jakiejkolwiek ekspresji.
Jednak była to tylko ułomność ciała, która w Ŝaden sposób nie wpływała na jego pracę
w Wydziale E i wcale nie z tego powodu Trask wolał trzymać Garveya w odwodzie.
Prawdziwa przyczyna wynikała z czego innego.
Dwa lata temu Garvey zakochał się, zaryzykował i poślubił niewidomą dziewczynę, to
sprawiło, Ŝe stanowili idealną parę. Jego Ŝona miała zdolności telepatyczne i potrafiła widzieć
jego oczami! Natomiast on nie musiał przy niej przejmować się swoim wyglądem. W końcu
odnalazł ujście dla emocji utrzymywanych przez wiele lat w ukryciu.
To dlatego „twardy” Trask starał się go ochraniać...
Ale tydzień temu młoda Ŝona Paula urodziła dziecko i teraz matka wraz z dzieckiem
przebywała u jej rodziców, którzy mieszkali niedaleko szkoły dla osób niewidomych,
specjalizującej się w opiece nad niemowlętami. PoniewaŜ taki stan rzeczy miał potrwać przez
kilka miesięcy, nadszedł czas, Ŝeby zaprząc Paula Garveya do pracy w terenie. Dla Traska nie
mogło być lepszej chwili.
Na liście Traska było jeszcze jedno nazwisko: Bernie Fletcher - lokalizator, albo
ściślej mówiąc: łowca ludzi. Przy współudziale uzdolnień dwóch kobiet i Garveya
poszukiwania Berniego mogłyby być o wiele skuteczniejsze... tak przynajmniej zakładał
Trask.
Jeśli chodzi o Goodly’ego, to ten niezrównany prekognita miał ostatnio sporo
kłopotów z przyszłością. Nie było w tym nic nowego, Trask często to zauwaŜał, gdy sprawy
przybierały zły obrót. Jednak pomimo trudności w swojej zdolności przewidywania
przyszłych zdarzeń Goodly rzadko kiedy zawodził Traska.
Był jeszcze Lardis Lidesci. Znalazł się on w ekipie tylko dlatego, Ŝe... był właśnie
Lardisem! Miał wyczucie, nosa do wszystkiego, co pachniało wampirami. Ponadto dawała w
nim znać o sobie krew jego jasnowidzących przodków oraz zdolność do znikania -
instynktownie potrafił, podobnie jak Wędrowcy z Krainy Gwiazd, ukryć swoją obecność, w
chwili gdy zbliŜały się wampiry.
Byli jeszcze bracia Androsowowie, ludzie Gustawa Turczina, o których Trask nic nie
wiedział i nie miał okazji sprawdzenia ich umiejętności. Wyglądało na to, Ŝe mieli trochę
trudności z namierzeniem Fletchera... tylko Ŝe nie wiadomo, czy był to dobry, czy zły
prognostyk. Dobrze, jeśli nikt inny go nie wykrył. Trask miał nadzieję, Ŝe ich osłony były
znacznie lepsze niŜ osłony Berniego. Jeśli Androsowowie pracowali równie dobrze jak
Manolis Papastamos i jego ludzie na Krassos...
Ale to juŜ dotyczyło przyszłości, a przyszłością zajmował się prekognita...
Ostatnia refleksja sprawiła, Ŝe Trask powrócił do teraźniejszości. Stanął na stopniach
minibusu zaparkowanego niedaleko wejścia do Centrali i obserwował swoich ludzi
wchodzących do wnętrza pojazdu.
Liz wsiadała ostatnia. Stała z Jakiem w niepozornych i anonimowo wyglądających
drzwiach wejściowych prowadzących do Centrali i Ŝegnała się z nim, wymieniając słowa,
jakie zazwyczaj padają, gdy koleje losu rozdzielają kochanków. Trask miał szczerą nadzieję,
Ŝe Liz przypomni mu o nieustannej czujności i gotowości spieszenia z pomocą.
Siedząca z przodu busu Mille wyczuła zniecierpliwienie Traska i kładąc mu rękę na
ramieniu, powiedziała uspokajająco:
- Daj im chwilę. Mamy parę minut w zapasie. Teraz, gdy Jake porozumiał się z tobą,
dobrze byłoby tego nie tracić.
Trask spojrzał na nią, westchnął, ale juŜ po chwili uśmiech rozjaśnił jego
zachmurzoną twarz, na koniec mruknął:
- Niech mu będzie!
W tym samym czasie, stojąc w tylnym wejściu do hotelu, Liz mówiła Jake’owi:
- Jestem w ciąŜy!
- Co jesteś? - Jake nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Liz wcale nie miała zamiaru
tego mówić, ale kiedy oboje mówili sobie o zachowaniu ostroŜności, zdanie to po prostu się
jej wymknęło.
- Myślę, Ŝe muszę być - stwierdziła. - To przez tę naszą noc.
- Ale skąd moŜesz...? - zaczął pytanie.
- ...Po prostu wiem - wpadła mu w słowo.
Jake przyglądał jej się przez dłuŜszą chwilę, po czym rzekł:
- No cóŜ, jesteś zdrową kobietą i muszę przyznać, Ŝe jeśli po ostatniej nocy nie
byłabyś w ciąŜy, to nie wiem, co trzeba by zrobić, Ŝebyś zaszła!
Oboje roześmiali się i mocno przywarli do siebie. Jednak po chwili Jake spowaŜniał i
odsunął Liz na wyciągnięcie ręki.
- To jeszcze jeden powód, dla którego nie powinnaś jechać.
- O nie. To właśnie dlatego powinnam jechać - sprzeciwiła się Liz. - To jest nasz
świat, Jake, a takŜe jego lub jej. To dlatego nie moŜemy dopuścić do zawłaszczenia go przez
najeźdźców pochodzących z innego, obcego świata. Musimy pomścić wyrządzone przez nich
krzywdy oraz szkody i pozbyć się ich na dobre.
Jake wiedział, Ŝe miała rację, Ŝe nie był w stanie sprzeczać się, więc powiedział tylko:
- No to lepiej juŜ idź. Tylko pamiętaj, Ŝe cię kocham, Ŝe was kocham, i wracaj do
mnie!
- Zrobimy to jeszcze lepiej - odpowiedziała. - Jak wszystko pójdzie dobrze, to dam ci
znak i wrócimy dzięki tobie!
- A jeśli nie pójdzie dobrze?
- To teŜ dam ci znak.
- Będę nasłuchiwać - rzekł. - Prawdę mówiąc, cała ekipa i tak będzie potrzebować
broni. Jak myślisz, kto lepiej ode mnie moŜe ją przeszmuglować?
- O tym nie pomyślałam - powiedziała. - Ale jestem pewna, Ŝe Ben o tym pomyślał.
Kazał ci przypomnieć, Ŝebyś był w kontakcie.
- Nie moŜe być inaczej - rzekł Jake. - JuŜ zaczynam tęsknić za tobą.
Pocałowali się i Liz dołączyła do reszty. Jake machał na poŜegnanie ręką, aŜ minibus
skręcił za zakrętem, znikając w chłodnym, londyńskim poranku.
Jake nie kłamał. Miasto budziło się i zaczynało tętnić Ŝyciem, ale jemu wydawało się
opustoszałe...
Wrócił do Centrali i udał się do archiwum - jednego z pokoi wypełnionego
zapchanymi półkami i szafkami. Z pomocą Johna Grieve’a wyciągnął stertę zastrzeŜonych akt
dotyczących Harry’ego Keogha. Grieve był oficerem dyŜurnym i dysponował elektronicznym
kluczem do zamykanych szafek, i najlepiej ze wszystkich wiedział, co i gdzie się znajduje na
terenie całej Centrali. Jako oficer dyŜurny był równieŜ w posiadaniu klucza do pokoju
Harry’ego Keogha. Tutaj akurat pasował zwyczajny, staromodny klucz. W przeciwieństwie
do skanerów siatkówki i plastikowych zakodowanych kart, był to kawałek metalu, który
pasował do niemal antycznego zamka strzegącego dostępu do tego szczególnego pokoju.
Wpuszczając do środka Jake’a, Grieve powiedział:
- Jeśli chcesz się przespać, to będziesz potrzebował prześcieradła i koców.
- O, tak daleko nie mam zamiaru się posuwać - odpowiedział Jake, kładąc akta na
zakurzonej konsoli przestarzałego komputera. - Będę spać u siebie. To miejsce ma coś... sam
nie wiem co...
- Szczególną atmosferę? - przytaknął Grieve. - Coś niezwykłego? Wiem, o co ci
chodzi. Wszyscy wiemy. JeŜeli o mnie chodzi, to nie potrafiłbym się w tym miejscu skupić.
Ale ludzie są róŜni i... - Przerwał w pół słowa. Wyglądał na zaniepokojonego.
- I ja do takich naleŜę? - spytał Jake. - To chciałeś powiedzieć? Nie przejmuj się.
Jeszcze jakiś czas temu mógłbym się z tobą nie zgadzać. Ale teraz... no cóŜ, to miejsce
wydaje mi się znajome. Ma atmosferę, której mi potrzeba. Gdzie moŜna by lepiej poznać
Harry’ego Keogha niŜ w pokoju, w którym kiedyś mieszkał?
- Oczywiście masz rację - powiedział Grieve. - To był, a właściwie nadal jest,
najsilniejszy z duchów Wydziału.
Jake lekko zadrŜał i powiedział: - Zimno tutaj.
- Tak - zgodził się John. - To normalne, a właściwie zwyczajne. Mógłbym włączyć
ogrzewanie elektryczne, ale myślę, Ŝe niewiele by to pomogło.
- Dzięki, tak jest dobrze. Jeśli stwierdzę, Ŝe coś mi przeszkadza, to przeniosę się do
mojego pokoju.
- Zrób tak, jak ci będzie najwygodniej. Jeśli chodzi o akta, to masz materiały, które
zaczynają się od samego początku... od pierwszych kontaktów Harry’ego z Wydziałem E. Są
tam nawet akta Dragosaniego i pierwsza, jakby to powiedzieć… - rozmowa? z Alekiem
Kyle’em. To było nasze pierwsze spotkanie z Harrym.
- Pierwszy raz pojawił się tu w sensie fizycznym? - Jake otworzył teczkę i zaczął
przyglądać się omawianym dokumentom, pisanym ręcznie i zalaminowanym w wytrzymałą,
plastikową folię.
- Nie - odpowiedział stojący w drzwiach oficer dyŜurny. - Chodzi mi o jego pierwsze
pojawienie się jeszcze bez ciała. Harry był... bezcielesny. Nie Ŝył. To była jego pierwsza
śmierć.
Jake zmarszczył brwi i odwrócił się, Ŝeby popatrzeć na Grieve’a. Otworzył usta, jakby
chciał coś powiedzieć, ale po chwili je zamknął. No bo jak moŜna odpowiadać na coś
takiego? Jednak zanim zdąŜył zadać następne pytanie, odezwał się Grieve:
- Gdybyś czegoś jeszcze potrzebował, to zadzwoń. Nie ma tutaj intercomu, ale jest
telefon. Aha, gdybyś przypadkiem natknął się na premiera Turczina, to pamiętaj, Ŝe te akta są
tylko do twojej dyspozycji. Turczin wie bardzo duŜo o Nekroskopie, to znaczy o pierwszym
Nekroskopie, i o tym, czego dokonał w starciu z Opozycją Grigorija Borowitza. Nie ma
potrzeby dostarczać dowodów. W naszych wzajemnych stosunkach było sporo na szczęście
zabliźnionych juŜ ran i nie potrzeba ich rozdrapywać.
Jake pokiwał głową ze zrozumieniem, a Grieve w tym czasie wyszedł na korytarz i
zamknął za sobą drzwi...
*
Akta Keogha:
Było tam wszystko o Harrym, o jego przeszłości, a być moŜe takŜe trochę o
teraźniejszości. Im dłuŜej Jake przewracał poŜółkłe kartki, tym bardziej zagłębiał się w
Ŝyciorys swego poprzednika i coraz więcej oŜywało w nim wspomnień. Nie były to faktyczne
wspomnienia, ale coś bardzo do nich zbliŜonego.
Przeczytał akapit i wiedział, co będzie dalej. Tak jakby zapoznawał się z czytaną w
dzieciństwie ksiąŜką, przypominał sobie wątki i wiedział, co będzie w następnym rozdziale.
Miał powtarzające się wraŜenie deja vu... które ustawało w chwili czytania o reinkarnacji
najpierw w umyśle własnego syna, a później w ciele Aleca Kyle’a.
A jak było teraz?
Raczej inaczej. Na tym etapie nie było obawy, Ŝe Harry zapragnąłby na stałe
zamieszkać w ciele Jake’a. Mógł to juŜ dawno zrobić. Tego chciała tylko jedna osoba, a
właściwie stwór. Jednak role się odwróciły i to Jake zapanował nad umysłem tej kreatury!
Czytał więc dalej.
O parapsychologicznym dziedzictwie Harry’ego, jego latach młodości, o kontaktach
ze zmarłymi, o niesamowitej bitwie z rosyjskim nekromantą Borysem Dragosanim i o
całkowitym zniszczeniu sowieckiego Wydziału E.
Jake czytał o tym, jak Tibor Ferenczy zainfekował Juliana Bodescu, o jego
wampiryzmie i śmierci, kiedy zmarli powstali z grobów. Czytał o synu Ferenczyego
Faethorze, który został starty na proch podczas walki, w której Nekroskopowi niosły pomoc
oddziały trackich wojowników.
Czytał o tych wszystkich... ludziach?... i rzeczach oraz o wielu innych wydarzeniach
zapisanych w starych księgach. Ku swemu zdziwieniu odkrywał, Ŝe było to podobne do
odgrzebywania starych wspomnień, jakby to były stare ksiąŜki przeczytane w dzieciństwie.
Godziny mijały, a Jake przerzucał kolejne strony i coraz bardziej przyzwyczajał się
(lub miał mniejszą świadomość) do atmosfery pokoju. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat w
pokoju Harry’ego nie odczuwało się chłodu.
Przyszła pora obiadu... i minęła. Kiedy Jake’owi zachciało się jeść, okazało się, Ŝe nie
ma na to czasu. Wchłaniał informacje, czytając lub przypominając sobie minione czasy, i
Ŝołądek musiał poczekać na swoją kolej. Późnojesienny dzień miał się juŜ ku końcowi, a
sterta dokumentów przewędrowała z jednego krańca biurka pod starym komputerem na drugi
kraniec. Kiedy zabrzęczał telefon i Jake podniósł słuchawkę, nagle okazało się, Ŝe to juŜ piąta
po południu, a Grieve dopytuje się, czy wszystko w porządku.
- Wychodzę coś przekąsić - odpowiedział Jake. - Będę za jakąś godzinę. Były jakieś
wieści od Traska?
- Nie - odpowiedział Grieve. - Wiemy, Ŝe ich lot był sporo opóźniony i wylądowali
około pierwszej trzydzieści. Teraz są juŜ daleko od lotniska. Pewnie skontaktują się z nami
dopiero po dotarciu do Berniego Fletchera. To moŜe im zająć jeszcze kilka godzin, ponadto
Trask moŜe stwierdzić, Ŝe nie ma potrzeby kontaktowania się z Centralą. Moim zdaniem
dowiemy się czegoś dopiero późnym wieczorem lub jutro rano, no chyba Ŝe ty wcześniej coś
usłyszysz.
- No to poczekamy - powiedział Jake.
- Niestety - odparł Grieve. - Musimy uzbroić się w cierpliwość. Dostałem raport od
naszego ministra. Udało mi się go przekazać Traskowi, kiedy był na lotnisku.
- Tak? - odrzekł Jake.
- To meldunek policyjny. Znaleziono ciało w nieuŜywanym przejściu pod peronem
metra na stacji Waterloo. Stamtąd rusza ekspres Eurostar do ParyŜa. Ciało było całkowicie
zasuszone i wyglądało jak mumia. Policja myślała, Ŝe było tam od dawna, ale dzięki
badaniom dentystycznym okazało się, Ŝe ten męŜczyzna zaginął całkiem niedawno. Facet był
biznesmenem i zaginął dokładnie tej samej nocy, kiedy wydostałeś z podziemi Millicent
Cleary.
- Szwart!
- TeŜ tak sądzimy - powiedział Grieve. - Dochodzenie policyjne wykazało, Ŝe zmarły
jechał do ParyŜa, ale nigdy tam nie dotarł. Aha, jeszcze jedno: gość był nagi i nic przy sobie
nie miał... oczywiście włącznie z biletem na nocny ekspres do ParyŜa.
- Ten cholernik moŜe być juŜ wszędzie - stwierdził Jake.
- Właśnie - potwierdził dyŜurny oficer. - MoŜe być nawet w Turcji...
Jake zastanawiał się na tą moŜliwością, nie spodobały mu się wnioski, ale nie było nic,
co nie pozwalałoby Szwartowi na podróŜ. Postanowił więc zmienić temat.
- Teraz to jestem głodny. Przez cały dzień nic nie jadłem.
A ty?
- Ja tak, jadłem - odrzekł Grieve. - Przy okazji: czy wydaliśmy ci kartę Wydziału
pozwalającą korzystać z hotelowej restauracji?
- Tak - odpowiedział Jake. - Ale wolę coś przekąsić w Dzielnicy Łacińskiej.
Po chwili milczenia Grieve zapytał:
- W ParyŜu? - (John stosował się do wewnętrznych ustaleń Wydziału i nie zaglądał w
umysły kolegów, jeśli nie było takiej potrzeby).
- A niby gdzie? - odparł Jake.
- Jak wrócisz, to będę mieć juŜ wolne - powiedział po jakimś czasie Grieve tonem
typowym dla angielskiej klasy WyŜszej. - Ale nie będę opuszczał Centrali i raczej pójdę spać.
Na słuŜbie zostanie jeden z techników, Jimmy Harvey. Wracam do roboty około
pierwszej w nocy, dzwoń jakbyś czegoś potrzebował. - Po czym dodał: - Jake? Naprawdę
bardzo chętnie coś z tobą przekąszę następnym razem. Wiesz, w jakiejś knajpce w ParyŜu.
- No pewnie! - powiedział Jake. - Ja się wybieram na zupę cebulową i tatara na
czarnym chlebie z małymi przystawkami. No i szklankę dobrego piwa.
- A ja jadłem rybę z ziemniakami! - odparł Grieve, jego głos zabrzmiał w końcu po
ludzku.
- KaŜdy ma to, na co zasługuje - odpowiedział Jake, uśmiechając się na koniec
rozmowy...
*
Opóźnienie na lotnisku było więcej niŜ powaŜne. Odrzutowiec British Airways,
którym miała lecieć ekipa Wydziału E, był zepsuty i musieli polecieć wolniejszą, regularną
linią wraz z tłumem turystów, oczekując w kolejce na odprawę i nadanie bagaŜy. W końcu
wszyscy wsiedli na pokład samolotu lecącego do Stambułu, udając archeologow-amatorów.
Lot, którym planowali lecieć, nie trwałby dłuŜej niŜ dwie godziny, ale wolniejsza
maszyna, lecąca na niŜszym pułapie, omijająca przestrzeń powietrzną Grecji i nadkładająca
drogi nad Węgrami, Rumunią i Bułgarią, potrzebowała trzech godzin. Wojskowe rządy w
Turcji zabroniły wkraczania w przestrzeń powietrzną Turcji maszynom nadlatującym od
strony Grecji.
Z powodu zmiany planów i równoczesnego przylotu wielu samolotów, trzeba było
jeszcze odczekać w kolejce do lądowania na przepełnionym lotnisku w Stambule. Ponadto
podstawiony samochód był zwyczajną, czteroosobową limuzyną. Trzeba było wynająć
minibus i odczekać kolejne pół godziny na jego przybycie w parnej poczekalni lotniska, gdzie
warunki przebywania były trudne do zaakceptowania.
- Powinniśmy zabrać ze sobą kanapki i picie - zauwaŜyła Millie, kiedy w końcu
opuścili teren lotniska i zmierzali na autostradę wiodącą w kierunku Bułgarii.
- Kanapki? - mruknął Trask. - Trochę by się podniszczyły do tego czasu. Za pół
godziny będzie juŜ ciemno.
- Chyba nie sądzisz, Ŝe jestem aŜ tak przyziemna? - odpowiedziała, widząc jednak, Ŝe
Trask nie miał czegoś takiego na myśli. - śartowałam, Ben!
- Cieszę się, Ŝe nie opuszcza cię poczucie humoru! Skręcimy na pierwszą stację
benzynową i coś przekąsimy, a ja spróbuję dodzwonić się do Berniego Fletchera. Pewnie się
zastanawia, gdzie jesteśmy.
- Jake mógł nas przerzucić tutaj pierwszą klasą - zauwaŜyła Liz siedząca z tyłu
samochodu, po czym poŜałowała, Ŝe nie ugryzła się w język, kiedy Trask popatrzył na nią
jednym ze swych zabójczych spojrzeń. Jednak zanim zdąŜył się odezwać, Liz dodała: -
Wiem, wiem. Gdyby nas złapano bez paszportów albo z paszportami bez pieczątek z granicy,
to mielibyśmy kłopoty z wytłumaczeniem się z tego.
- Jest jeszcze coś waŜniejszego... - zaczął Trask.
- ...WaŜniejsze jest - wpadła mu w słowo Liz - Ŝe nie chcesz, aby Jake narobił
zamieszania w psychicznym eterze... przynajmniej nie teraz i nie w pobliŜu Malinariego.
- Albo Vavary czy Szwarta - potwierdził Trask. - Z tego co wiemy, to oni wszyscy
mogą być znowu razem.
Dziesięć minut później, o godzinie 7:45 czasu miejscowego, prekognita Ian Goodly
zjechał z autostrady i cała ekipa weszła do kafeterii, gdzie zaopatrzyli się w kanapki
sprzedawane w automacie. Później Trask próbował zadzwonić do Berniego Fletchera, ale
recepcjonista hotelu w Sirpsindigi powiedział tylko:
- Pan Fledger z innymi panami poszli coś zjeść na mieście.
- Nazywam się Trask - powiedział Ben do niezwykle wolno mówiącej osoby po
drugiej stronie linii. Nawet przeliterował swoje nazwisko. - Proszę przekazać panu
Fletcherowi, Ŝe mieliśmy niewielkie opóźnienie, ale juŜ jesteśmy w... - po czym połączenie
zostało przerwane.
- Niech to jasny szlag trafi - mruknął zatrzaskując za sobą drzwi budki telefonicznej.
Podszedł do stolika, gdzie Paul Garvey przyglądał się mapie.
- Do Edirne będzie jakieś sto trzydzieści mil. Stamtąd pojedziemy boczną drogą do
Sid-jakoś-tam. Jeśli nie będziemy długo siedzieć nad tymi kanapkami i Ian pojedzie z
prędkością sześćdziesiąt pięć, siedemdziesiąt mil na godzinę, to będziemy u Berniego w
hotelu... jak on się nazywa?
- TundŜa - podpowiedziała Millie...
- ...około dziesiątej trzydzieści.
- Dobra - podsumował Trask. - Zbierajmy się i w drogę. Dokończcie jedzenie, bo
jutro...
- ... jedzenie moŜe być jeszcze gorsze - powiedziała Millie.
*
O dziesiątej wieczorem w Sirpsindigi Bernie Fletcher drzemał w ubraniu na swoim
łóŜku. Jego ochrona miała osobny pokój połączony drzwiami z jego numerem, ale Cliff Angel
i Władymir Androsow znajdowali siew pokoju Berniego. Angel siedział na krześle blisko
zamkniętych drzwi. Broda opadała mu na muskularną klatkę piersiową, ale za kaŜdym razem,
gdy zauwaŜał, Ŝe zapada w drzemkę, gwałtownie podskakiwała do góry.
Z kolei Androsow był pobudzony i nerwowo chodził po niewielkim pokoju. Co kilka
minut wyglądał przez zakurzone okno na ulicę. Deszcz przestał padać juŜ dawno temu, ale
wilgoć osiadła na szybie i utrudniała widoczność. Ulica była słabo oświetlona i wyludniona.
Przygruntowa mgła przysłaniała mokre kostki bruku. Bardzo rzadko przejeŜdŜał jakiś
samochód, jego światła i opony bezgłośnie przecinały mgłę.
Androsow niepokoił się o Wenjamina, brata bliźniaka, który poszedł razem z Joem
Sparrowem obejrzeć Ŝeńską rewię. Wenjamin znał podstawy kilku języków, w tym takŜe
tureckiego, co na pewno uprościło zakup biletów i wejście do kina. Ale przedstawienie na
pewno się skończyło i męŜczyźni powinni juŜ wracać. Problem w tym, Ŝe Władymir nie był
tego pewien, coś budziło w nim wątpliwości.
Bliźniacy (i to nie tylko w sensie cielesnym, ale takŜe psychicznym) od urodzenia byli
ze sobą w niezwykle bliskim związku i miało to miejsce na długo przed odkryciem tego
połączenia. Przebywając wiele mil od siebie - nawet w czasie snu - czuli się dobrze wówczas,
gdy mieli całkowitą pewność istnienia drugiej połówki rodzeństwa. To nie była telepatia, ale
cecha będąca częścią ich wspólnego talentu: automatycznie lokalizowali swoje wzajemne
połoŜenie. Jednak teraz..
...Od pół godziny umysł Władymira - jego świadomość - została opróŜniona z wiedzy
na temat miejsca przebywania brata, a nawet z poczucia jego istnienia. Coś takiego prawie
nigdy wcześniej nie miało miejsca. Głęboko zaniepokojony postanowił odczekać jeszcze
kilka minut, a później obudzić fletchera i opowiedzieć mu o swoich obawach. Podszedł
jeszcze raz do okna i starał się odszukać brata zmysłem lokalizacji. Jednocześnie przycisnął
twarz do szyby i rozglądał się po ulicy, starając się dostrzec jakiś ślad obecności Wenjamina i
Sparrowa.
Coś się poruszyło w zaciemnionych drzwiach sklepu! Ale była to tylko kobieta, moŜe
prostytutka czekająca na klienta. Trochę dalej, po tej samej stronie ulicy, szli chyba dwaj
męŜczyźni. Trzymali się blisko domów, wybierając najciemniejsze miejsca. Ich chód był
niepewny, nierówny, moŜliwe, Ŝe coś wypili.
MoŜe był to ochroniarz i Wenjamin? Ale jeśli to prawda... to brat Władymira osłaniał
umysł jak nigdy wcześniej, wkładając w to tyle wysiłku, Ŝe był niedostępny nawet dla swego
brata.
A to oznaczało, Ŝe miał ku temu bardzo waŜne powody! Władymir natychmiast
przestał poszukiwać brata, nie chcąc zostać zauwaŜonym przez to coś lub kogoś, przed kim
ukrywał się Wenjamin.
Okno zaparowało od oddechu. Rosjanin przetarł szybę rękawem i ponownie zbliŜył
twarz do okna. Ale na ulicy nie było juŜ nikogo, nawet kobiety. Jedynie mgła przypominająca
rzekę mleka, która odbijała światła nielicznych latarni...
... I nagle krótkie włosy stanęły mu dęba, poniewaŜ zrozumiał, Ŝe coś tu nie gra! Było
to elektryzujące wraŜenie, które na chwilę zmroziło Władymira, a następnie kazało mu
podskoczyć do Fletchera.
- Obudź się! Obudź się, Angliku! - krzyknął Rosjanin, potrząsając Berniem.
- Co jest? - Fletcher usiadł na łóŜku, przetarł oczy i popatrzył zdumiony na pobladłą
twarz Władymira. - O co chodzi?
Teraz jednak wraŜenie grozy w tajemniczy sposób zniknęło i zostało zastąpione
poczuciem pełnego bezpieczeństwa.
- Nie... nie wiem! - Twarz Władymira wykrzywiła się w niezdarnym grymasie
uśmiechu. - Myślę, Ŝe jakieś ludzie widziałem na ulicy. Mój brat i Joe, ja myśleć. Ale za duŜo
mgły. MoŜe pomyłka.
- Co? Mgła? - Fletcher wstał i ziewnął, zasłaniając buzię. Po chwili jego oczy zwęziły
się i powtórzył: - Mgła? - Tym razem jednak to słowo zabrzmiało w jego głowie jak zły
omen.
Podszedł szybko do okna i powiedział: - Dlaczego, do cholery... skąd wzięłaby się
mgła?
- Znad rzeki - odrzekł Władymir, wzruszając ramionami i mając całkowitą pewność,
Ŝe wszystko jest w jak najlepszym porządku. - Przepływa niedaleko. Hotel nosi taką samą
nazwę: TudŜa.
- Rzeka? - powiedział Fletcher, patrząc na ulicę. - Po prostu rzeka? - Obudził się w
pełni i nie odczuwał juŜ niczego nadzwyczajnego. W zasadzie podobnie jak Władymir miał
pełne przekonanie, Ŝe wszystko jest w jak najlepszym porządku.
- O co chodzi? Co jeee? - Cliff Angel zaczynał się budzić.
- Mówiliście coś?
- To tylko Wład - odpowiedział Fletcher, uśmiechając się głupio do Angela, który
wstał juŜ z krzesła. - Myślał, Ŝe zobaczył kogoś we mgle na ulicy. MoŜe to Joe i Wenjamin?
- Co? - Angel zmarszczył brwi. - Wszystko z wami w porządku, chłopaki?
Zanim Fletcher zdąŜył odpowiedzieć, za drzwiami dał się słyszeć odgłos kroków i
zaraz potem rozległo się pukanie do drzwi. Cztery kolejne puknięcia, które były umówionym
znakiem.
- To Joe - powiedział Angel, który nagle uzyskał pewność, kto puka, i zaczął otwierać
drzwi. Wówczas rozległo się kolejne pukanie - a raczej walenie - ale tym razem do okna!
*
Trzy minuty wcześniej uwagę recepcjonisty przykuło dziwne zjawisko, które moŜna
by przyrównać do gęstego dywanu mgły przepływającej pod hotelowymi drzwiami
wejściowymi. MoŜe w pobliŜu wybuchł groźny poŜar? Było to jedyne moŜliwe wyjaśnienie,
w pobliŜu pali się!
Jeśli tak, to musi powiadomić Anglików i ich gości. To byłby straszny wstyd, gdyby
jedyni goście w hotelu spłonęli w swoich łóŜkach!
Niepełnosprawny starszy męŜczyzna wyszedł zza kontuaru i kuśtykając przebrnął
przez zakurzony hol, podszedł do drzwi i otworzył je na zewnątrz. W chwili gdy rzucił okiem
na mgłę, zrozumiał, Ŝe nie jest to dławiący dym, ale lepka, parna wilgoć. Spojrzał wzdłuŜ
ulicy...
...I jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Przez te wszystkie lata, kiedy pracował w
hotelu, którego był właścicielem, nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego: w obu kierunkach
rozpościerała się kilkucalowej grubości tłusta, błyszcząca poświatą mgła! Choć noc była
ciemna i bezksięŜycowa, mgła zdawała się sama z siebie świecić.
CzyŜby rzeka wylała? Ale przecieŜ nie spadło tyle deszczu! A moŜe to jakieś
zanieczyszczenie powietrza, moŜe pokręceni farmerzy rozsiali jakieś chemikalia? Hm!
Stary człowiek wrócił i juŜ miał zamknąć drzwi, gdy do środka wszedł, a raczej
wpłynął, nieznajomy w płaszczu.
- Co? Co to... - starszy męŜczyzna cofnął się o krok.
Najpierw w środku znalazł się nieznajomy, a za nim wyszły z cienia dwie inne
milczące postacie. Szli blisko siebie i poruszali się jak roboty. Zignorowali staruszka i weszli
do holu, zostawiając męŜczyznę w płaszczu przy drzwiach.
- Co to ma znaczyć? - odezwał się zdumiony właściciel hotelu, w chwili gdy dwie
podobne do zombie sylwetki zaczęły iść po schodach na górę. Jeden z nich miał znajomą
twarz, był to gość Anglików. Tylko Ŝe miał szeroko otwartą buzię, jakby ziewał, z kącików
ust sączyła się ślina i miał nienaturalnie wybałuszone oczy!
- Zaczekać! - krzyknął staruszek. - Co to ma znaczyć?
MęŜczyźni na schodach zatrzymali się, a jeden z nich, stojący o stopień niŜej,
odwrócił głowę, Ŝeby spojrzeć na drŜącego staruszka. W elektrycznym oświetleniu holu jego
oczy świeciły jak Ŝywe, czerwone ognie. Spojrzenie tych niesamowitych oczu kazało
staruszkowi zrobić jeszcze jeden krok do tyłu. Cofając się wpadł w ramiona nieznajomego w
płaszczu!
MęŜczyzna na schodach odezwał się do nieznajomego w płaszczu:
- Bądź dobrym kolegą i zajmij się sprawami na dole. - Po czym bez słowa odwrócił się
i poszedł dalej po schodach. Wyglądało na to, Ŝe prowadził lub nawet popychał męŜczyznę z
wyłupiastymi oczami.
MęŜczyzna w płaszczu odezwał się głosem, który zasyczał jak kowalski miech:
- Tu nic się nie dzieje, staruszku. Nic, co mogłoby cię zainteresować.
- Ale... to coś złego! - upierał się staruszek. Wyprostował się i odwrócił do obcego. -
TundŜa to mój hotel i coś... bardzo... złego!
Następnie spojrzał do góry w twarz trzymającego go męŜczyzny. Ale pomiędzy
dwoma końcami wysokiego, postawionego kołnierza, tam gdzie powinna znajdować się
głowa, była jedynie atramentowo-czarna plama, tak jakby zaistniał w tym miejscu kawałek
najczarniejszej nocy. Z głębi czerni wpatrywały się w niego oczy o barwie trującej Ŝółci
płynnej siarki!
- Złego? - ponownie odezwał się monstrualny głos, któremu towarzyszył wstrząsający
fetor. - Tylko światło jest tutaj niewłaściwe, stary głupcze. I nic więcej.
Po czym ręka męŜczyzny skierowała się ku górze, sięgając wysoko,
nieprawdopodobnie wysoko, aŜ dotarła do sufitu wykładanego sosnową boazerią, zamieniła
się w szpony, które chwyciły i z niepohamowaną siłą szarpnęły za przewody elektryczne.
Zgasły światła w holu, pozostawiając wyłącznie aksamitną ciemność, w której
jedynym źródłem światła były dzikie oczy i zjadliwie fosforyzujący oddech wydobywający
się z jamistej paszczy.
Przez otwarte szczęki z głębi gardła wysunęły się ssące wici, które chciwie rozwinęły
się i otoczyły głowę staruszka niczym ludoŜerczy ukwiał lub jak ohydna, śmiercionośna
ośmiornica...

XIX
Horror w TundŜy - Przyszłość: znaczona płomieniami!
Na skutek rzuconego przez Vavare uroku męŜczyźni znajdujący się w hotelowym
pokoju zostali całkowicie zaskoczeni. Ich ruchy oraz reakcje zostały spowolnione i byli w
stanie jedynie obserwować, jak Malinari wepchnął do pokoju Joego Sparrowa i jak Vavara
wchodziła przez rozbite okno.
Jeśli chodzi o okno, to Fletcher po prostu nie mógł uwierzyć w to, co widzą jego oczy:
do szkła przywarła płaska jak liść dłoń wielkości talerza, cała pokryta przyssawkami. Vavara
była prawdziwą mistrzynią metamorfizmu; jej twarz pojawiła się w oknie tuŜ za ręką.
Wędrowała po ścianie jak kameleon i czyniła to niemal bez wysiłku. Na pewno pomogła jej
praktyka wyniesiona z Krassos, gdzie musiała korzystać ze swych zdolności, ratując się
ucieczką po niedostępnych nadmorskich skałach.
Ale to było na Krassos, a tu i teraz...
Tu i teraz wszystko szło zgodnie z planem lorda Malinariego. Chcąc uniemoŜliwić
ucieczkę lokalizatorowi, Malinari ze Szwartem postanowili wejść przez drzwi, a Vavara miała
wykorzystać swoją hipnotyczną aurę, wpłynąć na zmysły otoczonych ludzi i wejść przez
okno. Szwart miał ubezpieczać odwrót, nie dopuszczając do niespodziewanego wkroczenia
niespodziewanych gości, a Vavara z Malinarim mieli skonfrontować się z koalicją wrogów.
KrwioŜerczy motyw Vavary był prosty: zemsta! Zemsta za to, co esperowie z
Wydziału E zrobili z jej zamczyskiem, z jej siostrami i jej „przepięknym” ogrodem pod
Palataki na wyspie Krassos. Podobnym motywem kierował się Lord Ciemności, mutant o
nieograniczonych moŜliwościach: lord Szwart. Zrobiłby wszystko, Ŝeby odpłacić za
zniszczenia poczynione w jego ogrodzie pod Londynem. Malinari zapewnił swoich
wampyrzych kolegów, Ŝe najlepszą drogą będzie pojedyncze wyłapywanie członków
Wydziału. Ci, co zostaną przez nich schwytani, staną się przynętą potrzebną do złapania
reszty.
Jeśli chodzi o samego Malinariego, to oprócz zemsty kierowała nim chęć zdobycia
wiedzy. Wiedzy posiadanej przez Jake’a Cuttera, który nawet jak na zbiorowisko
zgromadzone w Wydziale E był kimś nadzwyczajnym. Otaczała go Moc pojawiająca się w
parapsychicznym eterze i cechująca się wirującymi, mnoŜącymi się symbolami, liczbami i
równaniami algebraicznymi. Tajemnice ukryte w umyśle Cuttera umoŜliwiłyby Malinariemu
pokonanie podobnej Mocy znajdującej się w Krainie Słońca: Nathana, który dysponował
podobnymi uzdolnieniami.
PoraŜka, jakiej doznali na Ziemi, kazała Malinariemu oraz jego wampyrzym
towarzyszom myśleć o powrocie do równoległego wampirzego świata przez Bramę w
Perchorsku. Jednak wcześniej Malinari postanowił zdobyć potrzebną mu wiedzę.
Takie właśnie myśli przebiegały przez głowę Malinariego, kiedy popychał przed sobą
po schodach niemal całkowicie pozbawionego rozumu Joego Sparrowa. Umysł Sparrowa
został opróŜniony z całej, stosunkowo niewielkiej, wiedzy dotyczącej Wydziału E, a przy
okazji z pozostałej zawartości. Niegdyś sprawne ciało ochroniarza poruszało się wyłącznie
dzięki pomocy straszliwej ręki Malinariego, która utkwiła wewnątrz pleców ofiary.
Owłosione, podobne do robaków paluchy wystawiły sensory, wczepiając się w rdzeń
kręgowy, docierając do mózgu i wspierając funkcje motoryczne umierającego organizmu.
Sparrow był niczym kukiełka, Malinari zaś - zwyrodniałym lalkarzem.
Malinari zabrał ze sobą Sparrowa bynajmniej niejako zakładnika, ale jako Ŝywy klucz
do wejścia, potrzebny w wypadku wystąpienia nieprzewidzianych trudności. PoniewaŜ Ŝadne
trudności się nie pojawiły, Sparrow nie był juŜ dłuŜej potrzebny. Malinari wyciągnął dłoń z
rozwartej, krwawej dziury w płaszczu Sparrowa. Nagłe odcięcie impulsów podtrzymujących
funkcje motory czne ciała było jak wyjęcie wtyczki z gniazdka elektrycznego urządzenia. Bez
najmniejszego sprzeciwu Sparrow umarł, upadając na podłogę i oddzielając się przy tym od
ociekającej krwią ręki Malinariego.
W tym samym czasie Fletcher zareagował na widok czegoś, co korzystając ze ssawek,
wyrwało taflę szkła z framugi i odrzuciło je na ulicę. Jego reakcją było cofnięcie się o krok i
ledwie zrozumiałe ostrzeŜenie, gdy ręka, teraz juŜ bardziej podobna do kończyny, przeszła
przez pustą framugę i złapała za klamkę. Ale okno było zatrzaśnięte, a właściwie zaklejone
przez wiele warstw farby i środków konserwujących. Cierpliwość Vavary wyczerpała się.
Coś podobnego do ciała, o przekroju niewiele większym od głowy i twarzy, oddaliło
się od okna i nabierając rozpędu jak wahadło, wtargnęło do środka z okruchami szkła i
szczątkami drewnianej framugi. Wraz ze strzaskanym oknem w pokoju zjawiła się Vavara i
stanęła wprost przed Fletcherem, który niepewnym krokiem ruszył do tyłu.
Jednocześnie Malinari wierzchem dłoni unieszkodliwił Cliffa Angela. Jeszcze przed
chwilą ręka Wampyra była karmazynowa od krwi gęstwiną wijących się rurek, ale teraz była
to pięść, której kłykcie zamieniły się w długie na cal ciernie. Angel wydał z siebie bulgoczący
okrzyk agonii i przeleciał przez pokój. Jego prawa część twarzy była odsłonięta do kości, a z
policzków i Ŝuchwy zwisały płaty karmazynowego mięsa.
Wszystkie zdarzenia zaistniały prawie w tym samym czasie. Władymir Androsow,
który znalazł się na środku pokoju, zobaczył, co się dzieje, przyjął do wiadomości i w końcu
zareagował. Zaklął i wyciągnął pistolet Tokarjew TT-33, wycelował w Vavarę i rozległ się
strzał - nieporozumienie. Bo jak niecałe dwadzieścia cztery godziny temu stwierdził Cliff
Angel, Tokarjew był przestarzałą konstrukcją, która często zawodziła. RównieŜ w tej chwili.
Sam pistolet mógł być sprawny, ale nie moŜna było tego powiedzieć o amunicji. Być
moŜe (pomyślał Androsow, kiedy jego broń wydała z siebie ciche „pum”, a kula utkwiła w
czole Vavary, wstrząsając co prawda jej głową, ale nie powodując głębszych uszkodzeń), być
moŜe amunicja była równie stara jak pistolet! Kiedy ponownie pociągnął za spust, był prawie
pewien, Ŝe miał rację, poniewaŜ tym razem nie było nawet najcichszego „pum”, tylko
metaliczne stuknięcie kurka uderzającego o iglicę.
Tym, co zadziałało w pełni, był nagły wybuch wściekłości Vavary, która odepchnęła
Fletchera, wyszarpała kulę tkwiącą w kości czaszki i z zakrwawioną twarzą rzuciła się na
Władymira.
- Ten - zabulgotała, wytrącając Władymirowi broń z ręki i chwytając go za gardło -
ten jest juŜ martwy! Mam nadzieję, Ŝe nie tego nędznika zamierzałeś przesłuchać. Na to jest
juŜ za późno. Sprawił mi kłopot i musi za to zapłacić.
- Proszę bardzo - odpowiedział Malinari. - Lokalizator z Wydziału E to tamten! - I
ruszył w kierunku Fletchera.
Fletcher, który jak dotąd nie odniósł Ŝadnych obraŜeń, zobaczył niezmierzoną Ŝądzę
na twarzy i w świecących oczach Malinariego. Wydając z siebie okrzyk przeraŜenia, zrobił
dwa niepewne kroki w stronę okna. Intencje lokalizatora były oczywiste: poniewaŜ w walce
wręcz z Malinarim nie miał Ŝadnych szans ani z Ŝadnym Wampyrem, wolał wyskoczyć przez
okno w mrok nocy, ryzykując skręceniem karku, niŜ poddać się temu potworowi.
Ale kiedy kładł dłoń na resztkach framugi okna, zatrzymał go stalowy chwyt za kark.
- Co to? - odezwał się Malinari. - Chciałeś mnie opuścić i sprawić mi zawód? Nic z
tego, maleńki. Musisz mi odpowiedzieć na kilka pytań. Przynajmniej przed tym, jak mnie
faktycznie opuścisz.
Fletcher poczuł lodowaty chłód palców Malinariego, chłód nieznanego pochodzenia,
który dosłownie zamraŜał mu mózg. Powoli odwrócił się, zatrzymał wzrok na twarzy
Malinariego, widział jej poŜądliwy wyraz, dzikie oczy i wiedział, Ŝe nie jest w stanie uniknąć
tego, co zaraz nastąpi. Prawie nie dostrzegł przyprawiającego o mdłości chrupania, to Vavara
odgryzała kęsy roztrzaskanej czaszki Władymira. Po chwili dłonie lorda Malinariego dotknęły
głowy Berniego i zaczął się śmiercionośny przepływ.
Malinari zamiast krwi wysysał myśli, wspomnienia, tajemnice - całą zawartość mózgu
Fletchera. Nie było to zwykłe kopiowanie informacji, ale pobieranie, usuwanie i czyszczenie.
Wszystko odchodziło na zawsze, a zostawała jedynie pustka, równie przejmująco zimna jak
lodowate dłonie złodzieja. Pobierane przez Malinariego infonnacje były kompresowane i
pakowane we wszystkie zakamarki mózgu. Mózg jest wspaniałym naczyniem i trudno je
przepełnić, a Malinari nie był juŜ człowiekiem, przez co posiadał nadludzkie moŜliwości. Ale
nawet i on był ograniczony.
Zgromadził wspomnienia dziesiątków ludzi, „pamiętał” to co oni i nawet wiedział,
dlaczego przydarzają mu się ataki szaleństwa, jakby to były zaklęcia padające znikąd i
budzące się niespodziewanie do Ŝycia. Zdarzały mu się ataki wściekłości, nad którymi nie
panował. W Krainie Gwiazd nie stanowiło to problemu, ale tutaj na Ziemi były z tym kłopoty.
Jego przeciwnicy zyskaliby znaczną przewagę, gdyby poddał się wybuchom furii. I to
nie tylko ludzie. Vavara nienawidziła go z głębi jej czarnego serca, a Szwart... któŜ zdołałby
go przejrzeć? Ale teŜ czy moŜna by ich winić? W końcu byli „tylko” Wampyrami, podobnie
jak inni ich pokroju. Chcieli rządzić innymi i skłonni byli zniszczyć zarówno przyjaciół, jak i
wrogów. KaŜda sposobność i czas był właściwy, gdyby tylko przydarzyła się okazja.
Ale w tym Fletcherze... był w posiadaniu takich tajemnic, Ŝe mogłyby stać się
doskonałą bronią potrzebną do pokonania Wydziału E, takich ludzi jak Trask, Goodly, Chung
i oczywiście Jake Cutter. Malinari musiał o nich się dowiedzieć. Było to prawie tak samo
bolesne jak ból odczuwany przez jego dogorywające ofiary. W jego skroniach pulsowało tak
mocno, Ŝe zdawało się, iŜ zaraz wybuchną. Ale nie mógł juŜ tego przerwać!
No i jest, tak! Tak! Jake Cutter - Nekroskop? Co to takiego? Człowiek, który potrafi
rozmawiać ze zmarłymi, a nawet wywoływać ich z grobów? Człowiek, który w jednej chwili
mógł przenosić się z miejsca na miejsce bez fizycznego przemieszczania się? Nie był to mag,
coś takiego nie istniało, to był człowiek, który... który... co?
Malinari zanurzony w wiedzę Fletchera, z pulsującymi palcami wciśniętymi poprzez
uszy do środka mózgu jęczącej ofiary, wyczuł nagle niebezpieczeństwo. W połowie długości
pokoju pod postacią półkobiety i półnietoperza buszowała z apetytem w rozszarpanym ciele
Władymira Androsowa. Ale za nią, przy ścianie, podnosiła się na nogi inna postać.
Był to ochroniarz Cliff Angel. Jego wściekła twarz była w większości pokryta
cieknącą czerwienią, w miejscu gdzie cios Malinariego zdarł ciało do kości. Jednak Cliff
trzymał teraz w dłoni niezawodny pistolet i celował do Wampyra.
- Nie wiem, kim lub czym jesteś, popierdoleńcu - wydusił z siebie, dławiąc się krwią
sączącą się z rozerwanego kącika ust - ale człowiek, który uderzył Cliffa Angela, musi
spotkać się z odpowiedzią! Nic szybciej nie stawia mnie na nogi niŜ dobry nokaut. Mam więc
nadzieję, Ŝe się przygotowałeś, bo oto nadchodzi odpowiedź. - I nacisnął spust.
Vavara zwróciła uwagę na Angela, w chwili gdy zaczął mówić; widząc broń,
westchnęła głośno, spłaszczyła ciało i rzuciła się głową naprzód, wyciągając szponiaste
dłonie, aby dorwać Cliffa. Ze strony Vavary był to instynkt samozachowawczy, jednak
schodząc poniŜej linii ognia Angela, odsłoniła całkowicie Malinariego. W tej krótkiej chwili
stał się doskonałym celem.
Jednak Malinari zareagował błyskawicznym ruchem i tor lotu pocisku przesłoniła
głowa Berniego Fletchera.
Cliff Angel znowu miał rację: nie moŜna było nawet porównywać Tokarjewa z
najnowszą produkcją zachodnich armii.
Kula przeleciała przez prawe oko Fletchera, zniszczyła mózg i wyleciała z tyłu głowy
wyrywając kawał kości czaszki wielkości pięści. Krew i mózg rozbryzgnęły się na twarzy
Malinariego. Jego palce poczuły Ŝar przelatującego pocisku, a obiekt przesłuchania zamienił
się w galaretę, odcinając strumień płynących informacji.
Lokalizator Bernie Fletcher stał się martwym ciałem w rękach Malinariego.
Odrzucając bezwładne ciało, Malinari wydał z siebie dziki ryk wściekłości i uderzył się
obiema szczupłymi dłońmi w głowę.
- Nie, nie, nie! - wołał głosem wstrząsanym emocjami. - Tyle wiedzy, tyle tajemnic,
Vavara - wszystko przepadło! Ci głupi... uparci... ludzie!
Później pokazał drŜącą ręką na Cliffa Angela, który kołysał się w szponiastych
dłoniach Vavary.
- Wykończyłaś go? Bo jeśli nie, to ja to zrobię, i to bardzo, bardzo powoli!
Vavara odwróciła ciało Angela do Malinariego, pokazując tętnice wyszarpane z szyi.
- CzyŜ nie wygląda na wykończonego? - i uśmiechnęła się szeroko, pokazując szereg
ostrych jak igły zębów i jednocześnie przybierając postać pięknej, młodej kobiety.
- Jak ci poszło, Nephran? - spytała. - Dowiedziałeś się czegoś? Wyglądasz, jakbyś z
nim nie skończył.
Malinari wziął głębszy oddech i wyprostował się.
- Weź jego broń - powiedział. - Mamy teraz dwie sztuki i mogą się jeszcze przydać.
Jeśli chodzi o kończenie, to najwyŜszy czas na nas. Choć nie udało mi się dowiedzieć tego,
czego chciałem, i mimo Ŝe mamy tu samych nieprzydatnych nieboszczyków, jednego z nich
moŜemy zabrać ze sobą na przynętę. Tamte płotki i grubsza ryba wciąŜ są do złowienia.
Jeszcze się zemścicie, a ja dowiem się, czego pragnę.
- A teraz co robimy? - Vavara przetransformowała całkowicie ciało i promieniała
udawanym pięknem.
- Idziemy na dół - odpowiedział. - Czeka na nas lord Szwart, no i czuję, Ŝe ludzie z
Wydziału E są juŜ niedaleko. - Podniósł brodę znacząco i głośno wciągnął powietrze nosem. -
W parapsychicznym eterze z łatwością moŜna wyczuć ich obecność. Korzystają z osłon, ale
moŜna je wyczuć. Wiem, kim są. Idź do auta i podjedź tutaj, a ja wraz ze Szwartem zajmę się
tu wszystkim. OdjeŜdŜając zostawimy podpis, Ŝeby Wydział E wiedział, czyja to sprawka.
- śeby mogli za nami jechać? - zagryzła wargi. - O co ci chodzi?
- Zaufaj mi - wyjaśnił Malinari, zarzucił sobie na ramię ciało Berniego Fletchera i
ruszył do drzwi. - Właśnie chcę, Ŝeby za nami pojechali. Chcę, Ŝeby jechali za nami do
samego piekła!
*
Jakieś dwadzieścia minut później Ben Trask i jego agenci wjechali w ulicę, przy której
znajdował się hotel TundŜa. Od sąsiednich budynków oddzielały go wąskie alejki, których
końce niknęły wśród peryferyjnych uliczek.
Gdy wjechali w ulicę, Ian Goodly musiał zjechać na prawo, wjechać na krawęŜnik i
zatrzymać się, aby przepuścić stary wóz straŜacki, który przetoczył się obok, jadąc na
sygnale. Za straŜakami podąŜała policja, migając światłami i wyjąc syreną.
Na ulicy zebrał się tłumek ludzi, którzy z oŜywieniem gestykulowali i wskazywali na
płonący budynek. Nad wejściem do płonącego domu wisiał szyld z napisem w języku
tureckim i angielskim: TUNDśA.
Z przeciwnej strony, ledwo unikając zderzenia z wozem straŜackim i policyjnym,
nadjechał czarny van, który przyspieszając skręcił w pierwszą przecznicę i zniknął za
zakrętem.
- Co to znaczy? - zmarszczyła brwi Liz Merrick. - CzyŜby palił się hotel TundŜa?
- Na to wygląda - powiedział Trask, uśmiechając się do niej.
Siedzący obok Liz Lardis Lidesci zaniepokoił się, a jego czarne, krzaczaste brwi
zbliŜyły się do siebie w wyrazie zdumienia.
- To ja się pytam, co to znaczy. Oboje wyglądacie, jakby wam odbiło!
Liz i Trask popatrzyli na niego ze zdziwieniem, podobnie jak prekognita, Millie
Cleary i Paul Garvey. Wszyscy zastanawiali się, o co chodzi Lardisowi Lidesciemu.
Lardis wyczytał to z ich twarzy i wyrzucił z siebie:
- To na pewno TundŜa, hotel, w którym mamy się spotkać z Bernim Fletcherem i jego
ochroniarzami!
- Wszystko będzie dobrze, Lardis - zapewnił go Paul Garvey - Nie widzisz. Wszystko
jest... w porządku! - Ale kiedy przestał mówić, jego oczy rozszerzyły się i szczęka opadła mu
ze zdumienia.
Nagle atmosfera zrobiła się napięta. Sześcioro esperów poczuło, jak zaklęcie Vavary
przestaje działać, po czym Trask wydusił z siebie:
- Nie, nic nie jest tak jak naleŜy. Nic do cholery nie jest w porządku! - I jako pierwszy
wyskoczył z minibusu i pobiegł w kierunku płonącego hotelu, mijając po drodze pozamykane
sklepy.
Reszta ekipy dołączyła do niego, gdy zatrzymał go umundurowany policjant. TuŜ za
nim straŜacy włamywali się do pomieszczeń na parterze, a z węŜy gaśniczych tryskały
strumienie wody do środka hotelu przez rozbite drzwi wejściowe.
Trask niewyraźnie mówił do policjanta:
- Mamy tam przyjaciół. MoŜliwe, Ŝe są w środku! - Nie zdąŜył wszystkiego wyjaśnić,
bo Millie pociągnęła go za ramię, próbując zwrócić na siebie uwagę.
- Poczeka - powiedział policjant. - Poczeka, proszę. - Na szczęście policjant mówił
zrozumiale po angielsku. Zawołał do najbliŜszego straŜaka, który odpowiedział, starając się
przekrzyczeć ogień.
- Czujecie nafta? - powiedział do Traska. - W starych budynkach mają naftę do, jak to
się mówi, generatorów? Zła elektryczność. Często się psuje. - Wzruszył ramionami. - Wasi
przyjaciele jak tam są, to dobrze skakać przez okno. Jak nie skaczą, to moŜe ich nie ma tam.
Mam nadzieję, Ŝe ich tam nie ma! Mieszkacie w TudŜa? - Spojrzał pytająco na Traska.
- Nie - Trask zaprzeczył ruchem głowy. - Przyjechaliśmy na spotkanie z przyjaciółmi.
Mamy razem szukać... starych rzeczy.
- Aha! Antytyków! - odgadł policjant.
- Czego? - Trask początkowo nie zrozumiał. Ale po chwili wiedział juŜ, o co mu
chodzi i dodał: - Och! Antyków! No właśnie!
- Przeprasza - powiedział policjant. - Niech tu czekają. Po czym podszedł do
samochodu porozmawiać przez policyjne radio.
W końcu Millie mogła coś powiedzieć do Traska:
- Czarny samochód, ten, który przejechał obok nas, gdy Ian się zatrzymał. Liz mówi,
Ŝe to byli oni i Ŝe Vavara stworzyła iluzję.
Trask od razu zorientował się, co miała na myśli.
- Ma rację, kto znałby się na tym lepiej od Liz? W końcu była z nią na Krassos. Lardis
to Cygan, oni potrafią instynktownie chronić się przed wpływem Wampyrów. Najwyraźniej
na niego iluzja nie zadziałała. Gdzie jest Liz?
Patrząc za siebie, w kierunku minibusu, zobaczył, Ŝe Liz opiera się o ścianę sklepu.
Kiedy jednak zobaczył, Ŝe przycisnęła dłonie do skroni, od razu wiedział, co robi.
- Niech to szlag! - sapnął i ruszył w jej kierunku. Ale uprzedził go prekognita i Paul
Garvey.
- W porządku, Ben - odezwał się Garvey - osłaniamy ją. Stara się wyśledzić tych
drani.
- Wiem do cholery, co ona robi! - wybuchnął Trask. - Wiem takŜe, Ŝe jak dalej to
będzie robić, to ściągnie na siebie kłopoty!
Millie szła tuŜ za Traskiem. Korzystając z telepatii i wzmacniając osłony Garveya,
powiedziała:
- Wszystko w porządku, nie ma problemów... on nie reaguje. Nic tam nie zauwaŜam,
tylko tutaj. - Mówiła oczywiście o Malinarim. Tam, gdzie znajduje się teraz, na pewno nie
korzysta ze swojego talentu. Nie ma oznak telepatycznej penetracji.
Jednak Trask zwrócił uwagę na co innego, na stwierdzenie „tylko tutaj”.
- Smog mentalny? O to ci chodzi? Gdzie?
- Tylko tam - odpowiedziała Millie i gestem wskazała na hotel, który w międzyczasie
zamienił się w prawdziwe piekło. - Nie próbowali się ukryć, oprócz podpalenia. To miejsce aŜ
śmierdzi Wampyrami. On teŜ tu był!
- Szwart?
- Tak - skinęła głową Millie. - Nie mylę się. Byłam zbyt blisko tego potwora. Jego
odcisk jest równie wyraźny jak jego smród!
Kiedy rozmawiali ze sobą, Ian Goodly wydał z siebie głośny pisk. Trwało to króciutką
chwilę, po czym natychmiast się wyprostował. Podobnie jak przed chwilą, takŜe i tym razem
Trask wiedział, co to oznacza.
- Co to? - chwycił prekognitę pod ramię. - Co zobaczyłeś?
- Ogień! - wydusił z siebie Goodly. - Widziałem twarz Berniego - martwą twarz -
otoczoną płomieniami. Twarz mu się paliła!
- TundŜa! - wyrzucił z siebie Trask. Odwrócił się i popatrzył na płonący hotel. Ale
Goodly przywarł do niego i rzekł:
- Nie, nie tam. Jego tam nie ma, Ben. JuŜ nie.
- No to gdzie jest? - W blasku dochodzącym z miejsca poŜaru twarz Traska wyglądała
na czerwoną.
- Nie wiem - powiedział Goodly. - To było jak scena z koszmaru. Aza nim... za nim
były dziewczęta, z tyłu, za płomieniami. Dziewczyny, Ben. Śmiały się i tańczyły jakiś
pokręcony taniec!
- Co? - Trask pokręcił głową z niedowierzaniem. - Co to do diabła ma znaczyć?
Ale prekognita nie znał odpowiedzi, mógł tylko przepraszająco wzruszyć ramionami i
rzucić smutne spojrzenie, spojrzenie oczu, w którym pojawiało się światło nadchodzącego
dnia.
- Ja inspektor Burdur - przerwał im policjant, który właśnie podszedł do nich szybkim
krokiem. - Ali Bej Burdur. Trzeba opis waszych przyjaciół, nazwiska i tak dalej. Jedziecie ze
mną na posterunek. Ale Ŝaden problem, nie martwcie się. Jedziecie za mój samochód? Po
drodze się zatrzymamy.
Trask przedstawił się mocno zbudowanemu oficerowi i powiedział:
- Oczywiście. Chętnie pomoŜemy. Ale teraz musimy coś panu powiedzieć. MoŜliwe,
Ŝe widzieliśmy ludzi, którzy podpalili hotel. Sądzimy, Ŝe byli w samochodzie, który odjeŜdŜał
stąd w chwili naszego przyjazdu.
Burdur skinął głową:
- DuŜe czarne kombi? TeŜ je widzę. MoŜe kierowca chciał nam zrobić miejsce, a
moŜe nie. Tylko Ŝe... jechała szybko.
- Ona? - spytał Trask. - Kobieta? Widział ją pan?
- Tak, ładna kobieta, panie Trask. Ale moŜe ona ma teraz kłopoty? Zna tę osobę?
- Nie - skłamał Trask, najlepiej jak umiał, choć nienawidził kłamstwa. - Nie znamy tej
osoby. Powiedział pan, Ŝe... ona ma kłopoty? Jakie kłopoty?
Jednak Burdur tylko pokręcił głową i rzekł:
- Koniec pytań. Teraz jedziemy, szybko. Na drugi koniec miasta, tam jest jeszcze
jeden poŜar. - Spojrzał na Traska. - Na placu przed teatrem pali się czarne kombi. Ach! Patrzę
na pana twarz - pan rozumieć!
- Mój BoŜe! - powiedział cicho Goodly, a jego dłoń wsparta na ramieniu Traska
zadrŜała jak liść.
- Pojedziemy zaraz za panem - oświadczył ponurym głosem Trask. Ali Burbur
odwrócił się i poszedł do swojego pojazdu.
- Stary przyjacielu - powiedział Trask do pobladłego, trzęsącego się prekognity. -
Postaraj się nie denerwować. Poprowadzę samochód...
*
Zanim dojechali na plac, gdzie paliło się duŜe czarne kombi, na miejsce zdąŜył juŜ
dojechać drugi, stary wóz straŜacki, a straŜacy właśnie zaczęli lać wodę z węŜy. Na tylnym
siedzeniu samochodu siedziała wyprostowana ludzka postać. Człowiek z głową opadniętą do
tyłu płonął jak pochodnia niebiesko-Ŝółtymi płomieniami, które wydostawały się na zewnątrz
przez okna, w których Ŝar roztrzaskał szyby. Z pewnością był to Fletcher, poniewaŜ
prekognita widział juŜ tę scenę. W takich sytuacjach Ian Goodly rzadko kiedy się mylił.
Pomimo późnej godziny dookoła zdąŜył się juŜ zebrać niewielki, milczący tłumek. Ali
Burbur szybko znalazł podekscytowanego świadka, starszego męŜczyznę, który pracował w
odrapanym teatrze znajdującym się po drugiej stronie ulicy.
Szybko zamienili głośno kilka zdań po turecku, po czym Burdur odwrócił się do
Traska i powiedział:
- To naprawdę coś strasznego. Stary człowiek pracuje w teatrze. Sprząta i zamyka
drzwi. Wychodzi. Stoi w cieniu przed drzwiami. PrzyjeŜdŜa samochód. Wychodzą z niego
trzy ludzie. Nikogo nie ma na ulicy oprócz niego. Potem ci trzej wlewają naftę do auta i
dookoła. Stary boi się. Widzi w aucie człowieka. Chce krzyczeć, ale ci trzej bardzo dziwni.
Jeden kobieta, on myśli. Potem podpalają samochód...
Trask bez słowa pokiwał głową. Jego spojrzenie mówiło samo za siebie. Ale
prekognita jęczał: - Biedny Bernie. Biedny Bernie...
- Te ludzie, co podpalili - odezwał się Burdur, patrząc uwaŜnie na Traska. - To wasi
nieprzyjaciele?
- JuŜ panu mówiłem - odpowiedział Trask znowu zmuszony do kłamania. - Dopiero
co tutaj przyjechaliśmy. Nie mamy tutaj wrogów. MoŜe to są złodzieje i starają się zatrzeć
ślady.
- A ten biedak w samochodzie?
- Myślimy, Ŝe to nasz przyjaciel. Jeden z nich. Nie mamy pewności. Ale wyglądał tak
samo jak Bernie Fletcher.
Goodly przysiadł na krawęŜniku niewielkiej wysepki dla pieszych na samym środku
placu i powiedział:
- To Fletcher, Ben. To bez wątpienia Bernie Fletcher. - Zszokowany prekognita nie
zauwaŜył, Ŝe Trask robi, co w jego mocy, aby jego ludzie nie wzbudzili zainteresowania
policjanta.
- Ten wysoki wygląda na bardzo pewnego - rzekł Burdur, marszcząc brew.
Trask wziął inspektora pod ramię, odprowadził go kilka kroków od Goodly’ego i
reszty esperò w, po czym zwrócił siędo policjanta:
- Chyba pan nie rozumie, panie Ali Bey. Oni byli bardzo dobrymi przyjaciółmi,
Bernie i ten wysoki. Dla niego to ogromny wstrząs. Dla nas wszystkich.
- A Bernie z iloma jeszcze ludźmi przyjechał tu badać antytyki?
- Z jeszcze dwoma Anglikami. Chcieli znaleźć tani hotel, skąd mogliby wyruszać na
poszukiwania.
- No i znaleźli. Ale w złej dzielnicy. Muszę spróbować teraz ich znaleźć. Tych
obcych. PomoŜe pan na posterunku?
- Oczywiście.
- To dobrze. A potem znajdziemy wam jakiś nocleg, w dobrej dzielnicy.
- Proszę prowadzić - powiedział Trask. - Im szybciej skończymy, tym lepiej.
Przyjechaliśmy z bardzo daleka i jesteśmy potwornie zmęczeni.
- Ben! - rozległ się nagle pełen emocji okrzyk Millie. Trask i Burdur zatrzymali się i
spojrzeli za siebie.
Z samochodu pozostały tylko dymiące, sczerniałe zgliszcza. Gdzieniegdzie we
wnętrzu pojawiały się jeszcze niewielkie płomyki. Ludzie Traska byli na wysepce i otaczali
Goodly’ego, który najwyraźniej załamał się.
Trask podszedł do nich, przyklęknął i pomógł wstać prekognicie. Jednak zanim wstał,
jeszcze raz rzucił okiem na wypalony wrak. Jego wzrok przyciągnęły postacie za
samochodem. Z tylnego siedzenia wydostawały się jeszcze płomyki, a poprzez nie Trask
zobaczył to, co dwukrotnie widział prekognita:
Na wejściu do teatru wisiało ogłoszenie, plakat wysoki na siedem stóp i szeroki na
piętnaście. Plakat informował o występach kobiecego zespołu tancerek ucharakteryzowanych
na wampiry. Wszystkie śmiały się i pokazywały typowo wampirze uzębienie. Trask wiedział,
Ŝe nie jest to Ŝadna charakteryzacja i Ŝe zęby były jak najbardziej prawdziwe...
*
Ben Trask miał sen.
TuŜ przed przebudzeniem pojawił mu się kalejdoskopowy przebieg zdarzeń
minionych dwudziestu czterech godzin. PodróŜ do Turcji, a potem do Sirpsindigi, samolotem
i minibusem. Odnalezienie płonącego hotelu TundŜa, makabryczna kremacja Berniego
Fletchera i w końcu pobyt na posterunku policji, gdzie Ali Bey Burdur pieczołowicie
sporządzał raport.
Całe szczęście, Ŝe wystarczył tylko jeden raport, poniewaŜ Burdur uznał, Ŝe reszta
ekipy nie dodałaby nic ponad to, co powiedział Trask. Później inspektor wykonał
kilkuminutową rozmowę telefoniczną, znalazł hotel, w którym Anglicy mogli spędzić noc,
powiedział, jak tam dojechać, i puścił wszystkich wolno. Poprosił o nieopuszczanie miasta
bez skontaktowania się z nim, poniewaŜ zakładał moŜliwość, Ŝe będzie musiał Mn zadać rano
jeszcze kilka pytań. Chciał teŜ opowiedzieć o wynikach śledztwa prowadzonego w nocy.
W gruncie rzeczy okazał się bardzo pomocnym i przyjaznym człowiekiem.
Jednak we śnie pojawił się jako główny obraz płonący samochód oraz plakat
śmiejących się wampirów, będący tłem tragedii. Trask wiedział, Ŝe kryje się za tym głębsze
znaczenie, Ŝe nie chodzi tylko o ponowne przeŜycie koszmarnego zdarzenia, dlatego starał się
zrozumieć głębszy sens snu.
TuŜ przed obudzeniem się rozpoznał i zrozumiał trudną do pojęcia prawdę.
Podskoczył na łóŜku i obudził się zlany zimnym potem. Wszystkie obrazy, oprócz ostatniego
widoku, przyblakły i Trask na serio zaniepokoił się tym, Ŝe nie zrozumiał tego wcześniej.
Teraz wszystko dla niego było jasne!
Dzwonek telefonu zmusił go do pełnego przebudzenia. Staromodny, bakelitowy,
czarny telefon był jedynym obiektem zakłócającym spokój w cichym pokoju. Trask pozwolił
mu chwilę podzwonić, starając się w tym samym czasie zebrać myśli. Z łazienki wyszła
Millie i podniosła słuchawkę.
- Do ciebie - powiedziała, podając mu słuchawkę. - To policjant.
- Inspektorze? - odezwał się Trask. - Mówi Trask.
- Ach, pan Trask - odpowiedział Burdur niskim głosem. - Złe wieści, myślę.
Znaleźliśmy szczątki w hotelu TundŜa. Pięć ciał... to znaczy szczątki pięciu. Rozumie pan?
Jedno na dole, prawdopodobnie właściciel, i cztery na górze. JeŜeli chodzi o tego męŜczyznę
w samochodzie, to ma portfel. Z zewnątrz się spalił, ale w środku niecały. Karta tam jest z
plastiku odpornego na temperaturę. Do restauracji czy stołówki. Jest na nim nazwisko: B.
Fletcher. A więc pan Goodly miał rację.
- A pozostali? - Trask był prawie pewny, kim oni będą ale wciąŜ pozostawała
nadzieja.
- Bardzo mocno spalone i niebezpieczne. Nieszybko wyjmiemy ciała. Zapadła się
podłoga. MoŜna tylko sprawdzić u dentysty. Te nazwiska, które mi pan podał, i numer
telefonu w Londynie - to pomogło bardzo. Czekam na fax. Dobrze, Ŝe ma pan znajomości w
angielskiej policji. Bardzo pomagają. Prosili mnie, Ŝebym teŜ panu pomagał.
- Miałem taką nadzieję - odrzekł Trask. - Niewielu jest, mhm, policjantów wśród
archeologów.
- Archeologów? Aha! Tych, co kopią pod ziemią. StaroŜytności i tak dalej.
- Historycy teŜ się tym zajmują - dodał Trask.
- To zabawne - odrzekł Burdur z odrobiną sarkazmu w głosie. - W moim kraju
policjant zajmują się przestępstwami. Nie ma czasu na hobby.
- Właśnie - powiedział szybko Trask. - My właśnie zajmujemy się przestępstwami:
zbrodniami popełnionymi przez, mhm, najeźdźców z czasów staroŜytności. - To stwierdzenie
było juŜ bardzo bliskie prawdy.
Po drugiej stronie linii zapadła na chwilę cisza, ale w końcu Burdur odezwał się:
- To juŜ jest poza moimi, no... - ...zainteresowaniami?
- Właśnie - rzekł Burdur, po czym przeszedł do bardziej oficjalnego tonu: - Panie
Trask, chciałem pana poinformować, Ŝe gdyby pan wychodził z hotelu, to proszę zostawić
wiadomość na recepcji, dokąd pan idzie. Jak długo zostanie pan w Sirpsindigi?
- Dzień, moŜe dwa. Bardzo dziękuję za pomoc.
- Och, to nic wielkiego. Panie Trask, czy pan jest policjantem? Kimś w rodzaju policji,
moŜe detektywem?
- Tylko jeśli chodzi o... mhm, dziwne rzeczy - odpowiedział Trask. - Rzeczy dawnych
czasów i miejsc.
- Oczywiście - odparł policjant. Traskowi wydawało się, Ŝe czuje, Ŝe Burdur coś
zrozumiał i jednocześnie zmarszczył brwi. - Ma pan na myśli antytyki?
- Tak, antyki. - Trask odłoŜył słuchawkę, gdy nie usłyszał juŜ Ŝadnej odpowiedzi.

XX
Śledząc Wampyry - Horror na przejściu
O 8:45 rano wszyscy ludzie z Wydziału E zeszli do restauracji trzygwiazdkowego
hotelu na śniadanie. Jedzenie było zasadniczo znośne i składało się z rogalików, sera,
dŜemów oraz herbaty lub kawy. Herbata niezbyt przypadła Millie do gustu, natomiast kawa
była czymś pomiędzy mętną kawą po turecku a kawą rozpuszczalną gorszej jakości.
- Granulat - rzekł Paul Garvey, jak zwykle nie zmieniając wyrazu twarzy, co
utrudniało stwierdzenie, czy mówi serio, czy Ŝartuje. - Nie mieszać. To wszystko opadnie na
dno. - Prawdopodobnie jednak nie Ŝartował, poniewaŜ to co mówił, było prawdą, a przy tym
nikomu nie było do śmiechu.
- Przynajmniej jest gorąca - powiedziała Liz - i nawet słodka, z odrobiną cukru.
- Przepraszam was za wczorajszy wieczór - odezwał się Goodly. - To przez ten mój
talent... czasem go nienawidzę! Po prostu nie byłem sobą.
- Postaraj się o tym zapomnieć - doradził mu Trask. - Nic nie pomoŜe
rozpamiętywanie tego, co się stało. Jeśli czujesz się źle w związku z tym, co spotkało
Fletchera, to pomyśl sobie, co ja czuję. To ja go wysłałem do Turcji z tymi dwoma
chłopakami z oddziału specjalnego. Choć wiem, Ŝe nie jest to Ŝadnym pocieszeniem,
przynajmniej wiemy, Ŝe nie Ŝył juŜ, gdy podpalono samochód.
- Tak - odpowiedział prekognita. - TeŜ tak uwaŜam. Wiedziałem, Ŝe nie Ŝyje, kiedy go
zobaczyłem, to znaczy jeszcze wtedy, gdy byliśmy przed hotelem. Nie rozumiem jednak,
dlaczego były dwa oddzielne ataki. Co tam robił Bernie?
- Myślę, Ŝe nie przybył tam sam - powiedział Trask. - Sądzę, Ŝe zabili go w hotelu
razem z obstawą i ludźmi Gustawa Turczina, a potem specjalnie zabrali go na plac przed
kinem.
- Tańczące dziewczęta? - domyśliła się Millie.
- Tak, zespół Wieczornej Gwiazdy - przytaknął Trask. - Teraz są to stwory naleŜące
do Vavary. Własność Wampyrów.
- Malinari wiedział, Ŝe znajdziemy ten samochód i Fletchera - rzekł Paul Garvey. -
Oraz Ŝe zauwaŜymy plakat. Do tego zmierzasz?
Trask znowu skinął potwierdzająco głową.
- Jest tak pewny siebie, pewny tego, Ŝe tym razem wygra z nami, Ŝe postanowił
odkryć się. Mogę się załoŜyć, Ŝe kiedy to sprawdzimy, okaŜe się, Ŝe rewia wyjechała.
Malinari chce, Ŝebyśmy pojechali za nim, Ŝebyśmy dotarli tam, dokąd on zmierza. On, dwoje
pozostałych dziwaków i te biedne dziewczęta. Myślę, Ŝe chce nas złapać w pułapkę. Ale
Bernie był sam, a nas jest wielu. Zostaliśmy ostrzeŜeni i jesteśmy uzbrojeni.
- I tu się pojawia problem - powiedział Lardis Lidesci. - Jedyna broń, jaką
dysponujemy, to trochę czosnku i nasza wiedza, co stwarza kolejny problem: czy powinniśmy
robić to, czego on chce? Czy powinniśmy go ścigać.
- Wiesz, Ŝe musimy - odpowiedział Trask. - To ślad, za którym musimy podąŜać. Nie
mamy nic więcej. W Anglii będzie nad tym pracować nasz minister. On, pozostałe władze,
słuŜby bezpieczeństwa... i jak się domyślam, równieŜ armia! Będą wyszukiwać śpiących -
jeśli jest ich więcej, a mam nadzieję, Ŝe nie - i jeśli znajdą, to będą ich obserwować. W Porton
Down mikrobiolodzy i cała rzesza naukowców będą pracować nad rozwiązaniem problemu.
Nie wystarczy, Ŝe ta chińska zaraza zabije Wampyry. Z ponad sześciu miliardów ludzi na tej
planecie ponad cztery nie miało najmniejszego kontaktu z chorobą. Ponad połowa
mieszkańców ubogich regionów nie została zaszczepiona. Jest więc - o BoŜe! - pod
dostatkiem Ŝywności dla tych bestii. Co więcej, wydaje mi się, Ŝe juŜ o tym mówiłem,
moŜliwe, Ŝe oni wiedzą, co jest jadalne, a co nie.
- Feromony - stwierdziła Liz.
- Coś w tym rodzaju - potwierdził Trask. - A moŜe zwykły lub raczej niezwykły
rozsądek. Zmysły Wampyrów są znacznie czulsze od zmysłów przeciętnego człowieka.
Przepraszam, Ŝe mówię to przy stole, ale czy pocałowalibyście człowieka z cuchnącym
oddechem, kapiącym nosem i z wrzodami na wargach? Albo mówiąc inaczej: czy nie wiecie,
kiedy kawałek mięsa, który leŜy od dawna w lodówce, nie nadaje się do spoŜycia? Całkiem
prawdopodobne, Ŝe te stwory potrafią wywęszyć zapach zarazy!
- W takim wypadku - zauwaŜył Garvey - przynajmniej nas nie pokąsają. Szczepiliśmy
się. Jesteśmy nieświeŜym mięsem.
- Całkiem moŜliwe, Ŝe nas nie pogryzą - powiedział Lardis. - ale to ich nie
powstrzyma od wyrwania nam rąk i nóg!
- Chcę powiedzieć - podjął wątek Trask - Ŝe działania podjęte w Anglii niekoniecznie
zostaną wdroŜone gdzie indziej. Minister z pewnością powiadomi naszych przyjaciół w
Australii i Manolisa Papastamosa w Grecji. MoŜe władze Grecji zarządzą izolację wyspy
Krassos. Miejmy nadzieję, bo jeśli sprawa jest tak powaŜna, jak myślę, to nie wiadomo, co
jeszcze się dzieje w tych miejscach.
- Ale wiemy, gdzie jest źródło tego wszystkiego - zauwaŜyła Millie.
- To prawda - powiedział Trask. - I wiemy, co tutaj narobili, w Sirpsindigi. PoniewaŜ
nie moŜemy teraz poinformować światowej opinii o tym, co się dzieje...
- ...to musimy się tym zająć - podsumował Ian Goodly. Jego dziwne, głęboko
osadzone oczy rozpaliły się jak nigdy wcześniej. - Jesteśmy w posiadaniu wiedzy, której nie
ma nikt inny. - Spojrzał na starego Lidesciego. - Jesteśmy mścicielami, Lardis. Czy to jest
odpowiedź na twoje pytanie: „czy powinniśmy za mmi jechać”? Jeśli nie my, to kto?
Malinari, Vavara i Szwart rzucili nam rękawicę. Podnieśmy ją i rzućmy się im do gardeł!
Słowa wypowiedziane przez wąskie usta prekognity zabrzmiały wyjątkowo
przekonująco.
- Dobra - mruknął Lardis. - Niech tak będzie. Jeśli to co powiedziałeś, nie było
przyrzeczeniem, to ja jeszcze nigdy w Ŝyciu Ŝadnego ślubowania nie słyszałem. Ianie Goodly,
moŜesz od teraz uwaŜać się za honorowego członka klanu Lidescich i miło cię mieć wśród
moich ludzi. Jeśli chodzi o moje wątpliwości, to juŜ do nich nie wrócę. Chciałem tylko
poznać wasze opinie. Co do moich własnych uczuć, to nie traćmy czasu i ruszajmy za tymi
draniami!
- Na razie musimy tu jeszcze trochę posiedzieć - powiedział Trask. - Poczekamy na
zezwolenie inspektora Aliego Bey Burdura. Wolno nam iść do miasta, co moŜemy
produktywnie wykorzystać. Sprawdzimy, czy moja teoria była prawdziwa, to znaczy czy
wyjechały z miasta dziewczęta Wieczornej Gwiazdy.
- O BoŜe! - powiedziała Liz. - Mają niezłe trio za menedŜerów!
- A co w drugiej sprawie, o której mówił Lardis? - spytała Millie. - Jak na razie nie
mamy Ŝadnej broni. Kiedy dorwiemy te potwory, to nie chciałabym się znaleźć w takiej samej
sytuacji jak poprzednim razem. Całkowicie bezbronna w obliczu takiego czegoś jak lord
Szwart? Nawet nie chcę o tym myśleć. - Objęła się ramionami i zadrŜała.
- Mam zamiar zorganizować broń, kiedy tylko wyjedziemy z miasta - powiedział
Trask. - W zbrojowni Centrali mamy wszystkiego pod dostatkiem. Wszystko jest
przygotowane, spakowane i gotowe do wysyłki na mój znak.
- Ale z Alim Bey Burdurem na plecach - zaczął Garvey.
- Właśnie - rzekł Trask. - Musimy poczekać, aŜ będziemy mieli swobodę ruchu.
Zatrzymamy się w jakimś miejscu i skontaktujemy w sprawie broni. - Popatrzył na Liz.
- Jake - powiedziała. - Wczoraj w nocy byłam bliska przywołania go, koło TundŜy. A
potem jeszcze raz na placu przed kinem.
Trask starał się powstrzymać reprymendę i zamiast tego powiedział chłodnym tonem:
- No pięknie! Czemu nie! Piękny pomysł! WyobraŜasz to sobie? Nagle pojawia się
zupełnie znikąd Jake Cutter i to najprawdopodobniej bez Ŝadnego dokumentu. To faktycznie
dałoby sporo do myślenia naszemu podejrzliwemu policjantowi.
- Wiem - Liz zagryzła wargę. - Trochę się bałam i byliśmy tak blisko tych potworów.
Ja... tak jak Millie... byłam juŜ w ich pobliŜu. Tak czy owak nie zrobiłam tego.
- Nie - powiedział Trask - ale zamiast tego starałaś się ich śledzić, co było bardzo
nierozsądne, poniewaŜ byli tuŜ obok! Obiecaj mi, Ŝe juŜ nigdy tego nie zrobisz. Kiedy to się
skończy, będziesz miała wolne, ale teraz potrzebny jest twój talent. Musimy działać razem i
kaŜde z nas coś wnosi do zespołu. Chcę, Ŝeby wszyscy byli w jak najlepszym stanie, kiedy to
wszystko się zacznie.
Skończyli jeść, zresztą i tak nikt się nie przejadał. Paul Garvey nalał sobie gorącej
wody, wrzucił trochę cukru i spytał:
- To co teraz? Czuję to samo, co Lardis, nie zniosę bezczynności.
- Dobra - powiedział Trask - oto, co zrobimy. PoniewaŜ Jest dzień, to raczej nie grozi
nam niebezpieczeństwo. Podzielimy się na dwa zespoły. Ja, Lardis i Ian pójdziemy na plac
przed kinem i sprawdzimy, czy miałem rację. Jeśli tak, to postaramy się dowiedzieć, dokąd
pojechały tancerki, gdzie będą następne występy. Paul i panie, nasze telepatki, pójdziecie do
pokoju, weźmiecie mapę okolicy i postarajcie się złapać trop. - Następnie zmarszczył brwi i
spojrzał na Liz, dodając: - Ale nie posuwajcie się za daleko. Chodzi tylko o ich ślad, o drogę
którą wybrali, jeśli faktycznie wyjechali. Wiem, Ŝe nie jesteście lokalizatorkami, ale pracując
razem... zobaczymy, co moŜecie zdziałać. Chcę wyraźnie podkreślić: kiedy tylko wyczujecie
mentalny smog, macie natychmiast się wycofać. Aha, gdyby zjawił się Ali Bey Burdur,
upewnijcie go w tym, Ŝe szukacie miejscowych „antytyków”, dobrze? Trask wstał i
oświadczył:
- Na razie tyle. Ian i Lardis, jesteście gotowi?
*
Na placu przed kinem stał wypalony samochód zabezpieczony taśmami policyjnymi.
Nad podwójnymi drzwiami kina zdjęto juŜ plakat z dziewczynami i na jego miejscu dwóch
męŜczyzn naklejało nową reklamę. Wyglądało na to, Ŝe teoria Traska została udowodniona.
Agenci Wydziału E, patrząc na zgliszcza samochodu, próbowali nie myśleć o tym, co
spotkało Berniego. Starając się zachować obojętny wygląd, weszli do foyer, gdzie przed kasą
ustawiła się krótka kolejka złoŜona z samych męŜczyzn. Tłumek był w nie najlepszym
nastroju i Trask szybko zorientował się dlaczego: rewia została odwołana i przedstawienie z
poprzedniej nocy okazało się być ostatnim. Dziewczęta, które miały występować jeszcze
przez trzy wieczory, wyjechały, a męŜczyźni przed kasą przyszli po zwrot pieniędzy za
niewykorzystane bilety.
Trask zapytał w kasie, czy wiadomo, dokąd pojechała rewia, gdzie będzie następne
przedstawienie. Sprzedawca biletów w ogóle go nie rozumiał i zniecierpliwiony zaczął
wymachiwać rękami. Na szczęście stojący w kolejce Turek usłyszał pytanie i odpowiedział:
- Wyjechały. Nikt nie wie dokąd. Straszna szkoda. Takie seksowne Angieleczki.
Wampirzyce, prawda?
- No właśnie - odpowiedział Trask do szczerzącego zęby Turka. - Wielka szkoda, Ŝe
nie udało się nam ich obejrzeć.
Wychodząc z kina, nie sposób było nie popatrzeć na zabezpieczony samochód. Gdy
doszli do krawęŜnika, nadjechał samochód policyjny, z którego wysiadł Ali Bey Burdur.
- Ach! Znaleźć was - powiedział.
- Był pan w hotelu? - zapytał Trask.
- Jechałem tam, ale widzieć was tutaj. Goodly pokiwał głową i rzekł:
- Oddajemy ostatnie honory. Nie będzie nas tutaj podczas... - ale w tej chwili przerwał.
- Kremacji? - domyślił się Burdur. - Rozumiem. Jedna kremacja wystarczy?
- Pewnie będzie niedługo, mam nadzieję - powiedział Trask. Burdur pokiwał głową.
- Znamy jego toŜsamość. To Fletcher. I jeszcze coś... dziwnego. - Spojrzał badawczo
na Traska.
- Tak? - Trask starał się nie zdradzić zaniepokojenia.
- Ten Fletcher, on nie ma rodziny?
- Z tego co wiem, to chyba tylko dalekich krewnych.
- Tak, to wyjaśnia sprawy... być moŜe - rzekł inspektor.
- Jakie sprawy?
- Proszono nas, Ŝeby tutaj przeprowadzić kremację... pan o tym wiedział? I to, Ŝe
niedługo się odbędzie, jak pan zasugerował.
Trask znowu został zmuszony do pospiesznego myślenia.
- W wielu krajach pali się zwłoki zmarłych - powiedział - i to jak najszybciej, z
powodu zarazy. To juŜ jest prawie standardowa procedura.
- Ach! Tak, zaraza - powiedział Burdur. - Ale ten biedak Fletcher nie był chory?
- Oczywiście, Ŝe nie - odparł Trask. - Ale tak jest lepiej i taniej. Poza tym nie miał
rodziny, umarł tutaj, to moŜe być takŜe tutaj skremowany.
- Hmmm - mruknął zaintrygowany Burdur. - Taka sama rozmowa była z pańskimi
ludźmi z Londynu.
Traska tak łatwo nie dało się złapać za słowo.
- Moimi ludźmi?
- Eee, znaczy, chodzi mi o władzę w Anglii.
- Ach - powiedział Trask. - Przypuszczam, Ŝe władze w Anglii takŜe szukają
oszczędności.
- No tak, rozumiem. - Burdur pokiwał głową z namysłem, po czym szybko zmienił
temat. - Jeszcze jedno. Szef tureckiej SłuŜby Bezpieczeństwa z Ankary - Big Boss - rozmawia
ze mną dziś rano. Mówi, Ŝeby udzielić wszelkiej pomocy panu Traskowi i jego towarzyszom.
Ma pan waŜnych przyjaciół!
- Naprawdę? - odrzekł Trask i nawet nie musiał udawać zaskoczenia. Wielkie dzięki
panie ministrze! - pomyślał. Tym razem minister musiał wspiąć się na szczyty moŜliwości.
Wymagało to nawiązania specjalnych stosunków z tureckim wywiadem, z którym nie
utrzymywano kontaktów z powodu łamania praw człowieka w Turcji. Trask zastanawiał się,
jak duŜo informacji musiał przekazać minister, aby osiągnąć podobny stopień współpracy.
- Tak, naprawdę - odpowiedział inspektor. - Sam się zastanawiam. SłuŜba
bezpieczeństwa? Sam główny szef? O co tu chodzi?
Trask wzruszył ramionami i powiedział:
- Myślę, Ŝe to nic szczególnego. Kiedy obywatel brytyjski umiera za granicą,
ministerstwo spraw zagranicznych robi wszystko, co w jego mocy, Ŝeby pomóc.
- No tak - odparł Burdur. - Ale zazwyczaj pomaga rodzinie zmarłego, prawda?
Trask, chcąc skończyć tę rozmowę, odpowiedział inspektorowi zdecydowanym
tonem:
- Będzie pan nam pomagał czy nie?
Ali Bey Burdur cofnął się o krok i odpowiedział:
- Nie mam wyboru. Ale mam nadzieję, Ŝe pan teŜ moŜe pomagać.
- Ja pomagać? Jak?
- Właściciel hotelu, on teŜ nie Ŝyje. I jest Turkiem. Dobre uczynki zaczynamy od
siebie, prawda? TakŜe pozostali Anglicy. I jeszcze dwóch, o których nic nie wiemy. W końcu
właściciel spalonego samochodu. Samochód, on zostać ukradziony w nocy. Znaleźliśmy jego
właściciela. Nie Ŝyje. Myśleć, Ŝe zamordowany, ale... to bardzo zła, dziwna rzecz.
- Jak to dziwna? - zainteresował się Trask.
- To młody męŜczyzna - powiedział inspektor. - Młody, silny, Ŝadnej choroby. Ale jak
znaleźliśmy go, to cały stary i poskręcany. Jak się to u was mówi?... - Wessał policzki,
starając się pokazać słowo, którego szukał.
- Wyschnięty - podpowiedział Trask.
- Właśnie! - A poniewaŜ Trask nic więcej nie mówił, dodał: - Panie Trask, bardzo
pana proszę. Posłuchaj, ja mam dobre zamiary. Jadę za wami, jak wjechaliście z hotelu.
PrzyjeŜdŜacie tutaj, wchodzicie do kina, pytacie o dziewczyny. Po co? Ja nie wierzyć w
historia z antytykami, ale nie myślę, Ŝe wy kryminaliści. Myślę, Ŝe wy specjalni policjanci,
ma rację? I myśleć, Ŝe potrzeba wasza pomoc. Muszę wiedzieć, jeśli coś złego tutaj w
Sirpsindigi. Powie pan Ali Bey Burdurowi, co się dzieje?
- Ali Bey - zaczął Trask. - nie jestem policjantem. Ale zajmuję się bezpieczeństwem.
Bezpieczeństwem mojego kraju i całego świata, zwłaszcza teraz. Więcej nie mogę
powiedzieć. Musimy wyjechać z Sirpsindigi najpóźniej jutro rano. Jeśli pan ułatwi nam
wyjazd, to moŜe jeszcze coś panu powiem.
- Dobrze - powiedział Ali. - Jutro jedziecie. Jak coś potrzeba, to mówcie.
- W porządku - odrzekł Trask. - Teraz wracamy do hotelu. Niech pan się ze mną
skontaktuje jutro wcześnie rano.
Burdur pokiwał głową.
- Na pewno to zrobię. A jeśli nie widzieć was jutro... - Tu wyciągnął swą wielką dłoń.
Trask podał mu rękę i zobaczył, Ŝe Ali Bey podaje mu swoją wizytówkę. WłoŜył ją do
kieszeni, a w tym samym czasie turecki policjant odwrócił się i poszedł do swojego
minibusu...
*
Po powrocie do hotelu Trask zastał siedzących w holu Garveya, Liz i Mille. Garvey
powiedział, Ŝe zeszli na dół, poniewaŜ mieli dosyć ciasnoty pokoju Liz, postanowili
rozprostować kości i trochę się przewietrzyć. JeŜeli chodzi o ślady wampirów, to Garvey
wspomniał tylko, Ŝe coś znaleźli.
Garvey nie chciał nic więcej powiedzieć w hotelowej recepcji, w miejscu, gdzie liczni
ludzie czytali gazety i pili kawę, a personel hotelowy bezustannie krąŜył dookoła.
Stojąc w windzie, która wiozła ich z powrotem do pokoju Liz, Trask spytał, dlaczego
wszyscy byli tak cicho i wyglądali na zdenerwowanych.
- Na telefonie w pokoju Liz zaczęły migotać światełka, więc zszedłem na dół
dowiedzieć się, czy mogą to naprawić, a takŜe napić się kawy i zjeść kanapkę. Pokojowe są
tutaj bardzo leniwe. W holu stał męŜczyzna, który nie mógł oderwać ode mnie oczu.
Wiedziałem, Ŝe mnie obserwuje. Byłem w stanie wyczuć jego wzrok na sobie. Wiesz, jak to
jest.
- Tak - odpowiedział Trask - ale nie tak dobrze jak ty. Twój talent zawsze cię
informuje o czymś takim.
- Tak czy owak poszedłem, Ŝeby sprawdzić, co to za jeden. Udało mi się podejść
blisko do niego i próbowałem popatrzeć mu w oczy - wystarczyłoby krótkie spojrzenie - ale
on mnie unikał. Skupił się na udawaniu, Ŝe mnie nie obserwuje, był jakby za zasłonami!
Pomyślałem, Ŝe moŜe to być niewolnik i to mnie wystraszyło. Ale mimo to „przypadkowo”
wpadłem na niego i w końcu udało mi się spojrzeć mu w oczy. Z jednej strony odczułem ulgę,
ale z drugiej...
- ... I tak się przestraszyłeś - wpadł mu w słowo Trask. - Jednak policjant to i tak
znacznie lepiej niŜ wampirzy niewolnik, prawda?
Kiedy wysiadali z windy, Garvey zauwaŜył: - Widać, Ŝe wiesz więcej ode mnie. Teraz
twoja kolej. Co się stało? Czego dowiedzieliście się w kinie? Dlaczego obserwuje nas turecka
policja i najprawdopodobniej takŜe podsłuchuje nasze telefony? To znaczy wiem, dlaczego to
robią, ale zastanawiam się, ile wiedzą.
- Ho, ho! - powiedział Trask, gdy Liz wpuszczała ich do swojego pokoju. - Jeszcze nie
skończyliście? Co znaleźliście? Wspomnieliście, Ŝe coś macie.
- Prawdopodobnie - powiedziała Millie. - Ale jeśli mamy rację, to będą spore
trudności.
- Wyjaśnijcie mi to - powiedział Trask, kiedy juŜ wszyscy usiedli.
Tym razem odezwała się Liz.
- Kiedy byłam więźniem Vavary na Krassos, dobrze poznałam jej dziwaczne
zdolności albo „talenty”. Widziałam teŜ, co czai się pod powierzchnią tego talentu:
pomarszczona, stara wiedźma. Dowiedziałam się wówczas czegoś, co wszyscy powinniśmy
wiedzieć. Ale nawet wówczas nie zauwaŜyłam, jak bardzo jest to waŜne. Zdałam sobie z tego
sprawę dzisiaj rano, kiedy zaczęliśmy ich szukać. Kiedy Malinari porusza się po świecie,
przybiera postać męŜczyzny, to nie sprawia mu wielkiej trudności, poniewaŜ jest męŜczyzną.
Nie musi się maskować. Ten dziwoląg Szwart Ŝyje w procesie ustawicznej metamorfozy i dla
niego przebieranki są całkiem naturalne. Zmienia swoją postać wyłącznie w okolicznościach,
które tego od niego wymagają. Ale kiedy ta wiedźma Vavara wychodzi z ukrycia, to zawsze
przybiera postać pięknej dziewczyny lub kobiety. To dla niej niezwykle waŜne.
- To prawda - potwierdził Lardis. - Nie znosi piękna innych i dlatego okalecza swoje
niewolnice. Zwłaszcza te najpiękniejsze.
- Myślę, Ŝe wiem, o co ci chodzi - powiedział Trask. - Vavara musi podtrzymywać
swoją prezencję. Przez cały czas musi korzystać ze swego talentu i nigdy nie przestaje!
- Chyba Ŝe się wścieknie - zauwaŜyła Liz. - Widziałam ją w takim stanie i nie był to
przyjemny widok.
- Znasz jej aurę - stwierdził Trask. - MoŜesz rozpoznać jej emanacje.
- Tak sądzę - przytaknęła Liz. - Coś w tym rodzaju.
- Usiedliśmy przy okrągłym stoliku - podjął wątek Paul Garvey - złączyliśmy dłonie.
Później koncentrowaliśmy się na róŜnych obszarach mapy, która leŜała na stoliku. Zwłaszcza
na obszarach poza miastem. Szukaliśmy smogu mentalnego, najlŜejszego przejawu, który
mógłby wskazywać na obecność Wampyrów. PoniewaŜ najprawdopodobniej pojechali szosą,
skupiliśmy się na drogach i przejściach.
- Na przejściach? - powtórzył za nim Trask.
- Jeśli spojrzysz na mapę - pokiwał głową Garvey - to zobaczysz, Ŝe jesteśmy blisko
granicy z Grecją i Bułgarią. Jeśli Wampyry wyjechały z Sirpsindigi, czego jesteśmy niemal
pewni, to mogli się udać albo w głąb Turcji, albo przekroczyć granicę z Bułgarią lub Grecją.
- Grecja nie byłaby najlepszym wyborem - powiedział Trask, patrząc na mapę. -
Granica z Turcją została zamknięta... wiecie, spory graniczne i tak dalej. Poza tym Vavara juŜ
tam była i wie równie dobrze jak Malinari, Ŝe mamy tam dobrych przyjaciół.
- My teŜ tak uwaŜamy - stwierdził Garvey - dlatego nie zajmowaliśmy się szczególnie
kierunkiem zachodnim. JeŜeli chodzi o północ, południe i wschód, to skupiliśmy się na nich
bardzo mocno. No ale to juŜ sprawa Millie i Liz.
- Na północy coś było - w Bułgarii - ale początkowo nie zwróciłam na to specjalnej
uwagi - powiedziała Millie. - Jestem w podobnej sytuacji do Liz i przebywanie ze Szwartem
pozostawiło we mnie pewien ślad. Poczułam, jak przechodzi przeze mnie coś naleŜącego do
niego. Wyglądało to tak, jakby na północną część mapy padł cień, który stopniowo zanikał.
Jak zaraz zobaczysz, na północ biegnie wąska droga wiodąca od TundŜy do Bułgarii. Według
mapy na granicy znajduje się posterunek celny. Jeśli faktycznie pojechali tą drogą, to musieli
przejechać tym przejściem granicznym.
- Myślisz, Ŝe tak się stało? - spytał Trask.
- Stamtąd się cofnęłam - odpowiedziała Liz. - Ale zanim opowiem ci, co dalej, podziel
się tym, czego dowiedzieliście się w kinie. Myślę, Ben, Ŝe winien jesteś nam te informacje.
Wyjechali, czy nie? Bo zastanawiam się, czy nie traciliśmy czasu, siedząc w tym pokoiku.
- Chcesz powiedzieć, Ŝe jeszcze nie wiesz? - Trask odpowiedział pytaniem na pytanie,
po czym zobaczył, jak telepaci spoglądają po sobie, po czym opuszczają powieki. Następnie
uśmiechnął się, choć nie było w tym krztyny poczucia humoru, i powiedział: - W porządku, w
tych okolicznościach akceptuję fakt, Ŝe nie mogliście się doczekać. A więc tylko dla większej
jasności powiem, Ŝe wyjechali. - Po czym szybko opowiedział o pospiesznym wyjeździe
tancerek oraz o rozmowie z Alim Bey Burdurem i skończył, mówiąc:
- Mów dalej, Liz. Czego się dowiedziałaś o drodze na północ prowadzącej do
Bułgarii.
- W tym rzecz - odpowiedziała. - Tam nic nie wyczułam! W kaŜdym z pozostałych
kierunków był ruch, zamieszanie, problemy ludzi, myśli i tak dalej. Paul i Millie czuli
podobnie... telepatyczne tło, mentalne podłoŜe wielu ludzi. Wspólnie byliśmy w stanie
wyczuć ludzką aktywność, zachwyty, frustracje i zawody. Ale północ... była inna. Tam było
spokojnie i po prostu wiedziałam, Ŝe to nieprawda!
- Vavara - pokiwał głową Trask. - Na jej drodze został ślad podobny do tego, jaki
ślimak zostawia na swojej trasie.
- Tak właśnie pomyślałam, ale jak wiesz, czasami, kiedy zaświeci słońce, ślad
pozostawiony przez ślimaka wygląda naprawdę pięknie. To takie ukryte piękno. Mnie to nie
zmyliło. Tam właśnie pojechali, do Bułgarii.
- Myślę, Ŝe Liz ma rację - dodała Millie. - To bardzo dziwne, ale dzięki połączeniu
naszych talentów osiągnęliśmy znacznie więcej, niŜ bylibyśmy zdolni osiągnąć pojedynczo.
Wiem, Ŝe w Wydziale E od dawna stosuje się tę metodę, ale tym razem pracowało się nam o
wiele lepiej. JeŜeli chodzi o mnie, to czułam się... znacznie silniejsza. Chodzi mi o mój talent.
- Ja teŜ - powiedziała Liz. - Wszystko wydawało mi się bardzo wyraźne, ale właśnie
negatywny aspekt skierował moją uwagę ku północy.
Trask odwrócił się do Garveya, ale ten, o twarzy jak zwykle pozbawionej wyrazu,
mógł tylko wzruszyć ramionami.
- To wszystko dzięki paniom - powiedział. - Podoba mi się pomysł, Ŝe mogłem
wzmocnić ich działanie, ale to ich zasługa. Na pewno jest tak, jak powiedziały: tamten
kontakt dał im nową broń. David Chung nie jest juŜ jedyny, jeŜeli chodzi o szukanie
Wampyrów.
Trask podniósł się.
- Jeśli ta trójka ukradła kolejny samochód, to straŜnicy na przejściu mogli odnotować
numer samochodu. MoŜe nawet dowiedzieli się, dokąd jadą. Jeśli tak jest, to znam kogoś, kto
moŜe przekazać nam potrzebne informacje.
- A to z kolei przyprawia nas o nowe trudności - powiedziała Millie. - Nasze
dokumenty pozwalają nam na podróŜ wyłącznie po terytorium Turcji. Wiem, Ŝe Turcy nie
mają ograniczeń, jeŜeli chodzi o podróŜowanie po Bułgarii, ale my nie jesteśmy Turkami.
Trask wyjął z kieszeni wizytówkę Aliego, podszedł do antycznego telefonu stojącego
przy nocnym stoliku i zaczął wybierać numer inspektora.
- Tak, to waŜny problem, a Burdur moŜe coś na to poradzić.
Trask zamienił kilka słów z niezbyt rozgarniętym policjantem odbierającym telefon,
po czym usłyszał:
- Ma pan wielkie szczęcie, Ŝe ze mną rozmawiać - odezwał się w końcu głos
inspektora. - Wróciłem dopiero dwie, trzy minuty temu i za chwilę wyjeŜdŜam! Bardzo
zajęty. Proszę szybko. Czego pan chcieć?
Trask powiedział Burdurowi to, co tamten juŜ podejrzewał: Ŝe zabójcy
najprawdopodobniej wyjechali z Turcji, korzystając z mało uczęszczanego przejścia na
granicy z Bułgarią. Poprosił takŜe o stosowne dokumenty pozwalające na wjazd do Bułgarii.
Jednak w chwili gdy wspomniał o posterunku granicznym, inspektor powiedział coś po cichu
do kogoś innego znajdującego się na posterunku, po czym umilkł. Właściwie to nawet
przestał oddychać.
- Zna drogę do przejścia? - zadał pytanie bardzo naglącym tonem.
- Mam mapę - odpowiedział Trask.
- Spotka się tam - mruknął Burdur.
- Kiedy? - spytał Trask.
- Teraz! Pakować się, panie Trask. Chce pan wyjechać z Sirpsindigi? MoŜe z Turcji?
To wyjeŜdŜa.
- Ale...
- ...Zobaczymy się na przejściu - przerwał mu Burdur. - Jedzie szybko, panie Trask.
Bardzo zła sprawa.
- Trask natychmiast zaczął podejrzewać najgorsze, więc odpowiedział:
- JuŜ ruszam. - Ale połączenie zostało juŜ przerwane...
*
- Podobnie jak nad Morzem Śródziemnym - zauwaŜyła Millie, patrząc przez okno
samochodu. - Bardzo mało ludzi. Deszcz, który spadł w nocy, był chyba pierwszym o tej
porze roku. Popatrz, jak wszystko świeŜo wygląda.
- Miły klimat - powiedział Trask. - Gdyby TudŜa była morzem, a nie rzeką, to moŜna
by pomyśleć, Ŝe jesteśmy na jakiejś greckiej wyspie. Szkoda, Ŝe Turcy i Grecy nie potrafią się
dogadać. Po obu stronach granicy mieszkają bardzo mili ludzie.
- Co za rozmowa - rzekł Paul Garvey. - Chyba chcecie pozbyć się stresu.
- Ale im się nie udaje - powiedziała Liz. - Zamiast tego napięcie wzrasta za kaŜdym
razem, gdy wjeŜdŜamy w niewłaściwą drogę. Te wszystkie wiejskie drogi wyglądają tak
samo, a mapa ma zbyt małą skalę, Ŝeby się w tym zorientować.
Liz siedziała obok lana Goodly’ego, patrzyła na mapę i wskazywała mu drogę. Trask i
reszta ludzi siedzieli za nimi. Cała szóstka podskakiwała na siedzeniach, częściowo z powodu
złego stanu zawieszenia samochodu, a częściowo z powodu drogi dziurawej jak ser
szwajcarski.
- W tych warunkach - powiedział Goodly, walcząc dzielnie z kierownicą - to stare
pudło szybko rozleci się na kawałki!
- Liz, mam propozycję - odezwał się Lardis Lidesci, który trzymał się uchwytu,
starając się zachować drogocenne Ŝycie. - MoŜe przestaniesz patrzeć w mapę i po prostu nas
tam poprowadzisz. W końcu masz takie zdolności. A jeśli chodzi o ciebie, Ian, to jestem
pewien, Ŝe wiesz, którą ścieŜkę wybrać. W końcu przyszłość nie jest aŜ tak tajemnicza.
Trask spojrzał na starego Lidesciego, otworzył usta, Ŝeby coś powiedzieć, później
zamknął je i zmarszczył brwi. W końcu powiedział:
- Wiecie co? On moŜe mieć rację. Liz, odłóŜ mapę. A ty, Ian, tylko prowadź wóz.
Wybieraj drogę.
- Na następnym skrzyŜowaniu w prawo - powiedziały prawie jednym głosem Liz i
Millie. Ale prekognita po prostu juŜ skręcał.
- Cholera! - odezwał się Ian. - Masz rację, to znaczy Lardis ma rację!
Wjechali na nieco lepszą drogę i przyspieszyli. Minęli staw i hodowlę pstrągów, po
czym pokonali wzniesienie. Jakieś dwieście jardów dalej zobaczyli stojący na poboczu
drewniany barak oraz szlaban w czerwono-białe pasy ze znakiem STOP! Przy posterunku
granicznym stały dwa policyjne samochody. Przy nich machał ręką inspektor Burdur.
Minibus zatrzymał się i cała ekipa wyszła ze środka. Burdur podszedł do nich szybkim
krokiem i chwycił Traska za ramię.
- Skąd pan wie?
- śe będą tędy jechać?
- Tak. Skąd pan wie?
- Sądziliśmy, Ŝe będą jechać w kierunku Rumunii - skłamał Trask, choć od razu
zastanowił się, czy faktycznie było to kłamstwo. W końcu oni i tak jechali do Rumunii.
- Pan wiedzieć mnóstwo o kryminalistach - powiedział rozzłoszczony inspektor - ale
pan mi nic nie mówić!
- Najpierw niech pan mi powie - odparł Trask. - Co tu się stało?
- Co się stało? - spytał Burdur. - Chcesz wiedzieć? Wejdzie do środka, to zobaczy. -
Otarł pot z czoła i ruchem głowy wskazał na otwarte drzwi baraku.
Przed wejściem po obu stronach drzwi stało dwóch zdenerwowanych
posterunkowych. DrŜeli, a ich oczy próbowały zajrzeć od zacienionego wnętrza. Trask
popatrzył na tych dwóch uzbrojonych i najwyraźniej wstrząśniętych męŜczyzn, rzucił jeszcze
okiem na swoich ludzi i podszedł do drzwi. Reszta Anglików obserwowała Traska, nie
wiedząc, co ma zrobić. Millie chciała do niego podejść, lecz Ali Bey Burdur podniósł
ostrzegawczo rękę.
- To nie dla pań - oświadczył.
- Paul, zostań z Liz i Millie - powiedział Trask. Lardis Lidesci, słysząc to, podszedł do
przodu.
- A pan? - spytał inspektor.
- Prawdopodobnie widywałem gorsze rzeczy - mruknął Lardis.
Burdur zajrzał mu głęboko w oczy i pokiwał głową.
- Tak pan myśli? Ja teŜ tak myśli. Pan, pan Trask... Ja myśli, Ŝe wszyscy widzieliście
gorsze rzeczy. Myślę, Ŝe na tym polega wasza praca. Ale ja jestem juŜ trzydzieści siedem lat
policjantem i nie widziałem gorszych rzeczy, nigdy! Nadal chcecie tam wejść?
Zamiast odpowiedzi Lardis przeszedł przez drzwi, a Burdur poszedł za nim.
Trask zdąŜył juŜ w tym czasie wejść do wewnątrz. Jego ruch zaniepokoił rój końskich
much, które zaczęły mu siadać na twarzy i na włosach. Trask skrzywił się i machnął ręką,
Ŝeby je odpędzić.
W środku pomieszczenia było okienko, przez które widać było drogę i szlaban. Okno
było brudne, poplamione przez muchy i nie wpuszczało zbyt wiele światła do środka.
Z tyłu pokoju stała kabina z toaletą i umywalką. Drzwi od toalety były otwarte... ktoś
tam siedział ze spodniami opuszczonymi do kostek. Połowa pomieszczenia była zasłonięta
wysoką ladą, za którą siedział na krześle drugi męŜczyzna z głową odrzuconą do tyłu.
Wyglądał na śpiącego, ale Trask wiedział, Ŝe nie śpi, podobnie jak męŜczyzna korzystający z
toalety... wcale z niej nie korzystał.
Przez chwilę oczy Traska przyzwyczajały się do mrocznego pomieszczenia, ale jego
talent wysunął się do przodu, Ŝeby dostrzec przeraŜającą prawdę.
- O BoŜe! - powiedział, kiedy wszystko stało się jasne. Jego okrzyk - eksplozja
dźwięku w cichym, śmierdzącym grobowcu, będącym kiedyś posterunkiem granicznym -
poderwał do góry jeszcze więcej much rojących się i poŜywiających się na twarzach dwóch
ciał, a właściwie na tym, co kiedyś było twarzami.
MęŜczyzna w toalecie nie miał twarzy, tylko surową, krzyczącą maskę, z której zdarto
mięso do gołej kości. Jego koszula widziana od przodu była sztywną, karmazynowa masą, po
której spacerowały dziesiątki much.
Drugi męŜczyzna siedzący na krześle miał wbite w oczodoły dwa długopisy, twarz
poplamioną skrzepłą krwią, jego gardło było rozszarpane, a wyrwana tchawica zwisała na
piersi...
Stojący tuŜ za Traskiem Lardis mruknął:
- Były tutaj. - Komentarz całkowicie zbyteczny, ale cóŜ innego mógł powiedzieć?
- Tak - przyznał inspektor Burdur. - Były tutaj. A teraz bardzo proszę opowiedzieć mi,
kto tutaj był. Myśleć, Ŝe tyle to jest mi pan winien, panie Trask...

XXI
Łowcy Wamiprów - Wspomnienia
Trask opuścił barak z uczuciem mdłości i lekkim zawrotem głowy. Przed nim wyszli
Lardis i Burdur. Zawroty głowy (jak sobie to tłumaczył) były spowodowane
wstrzymywaniem oddechu od chwili, gdy wszedł do środka. Tak działa zapach krwi i śmierci
- moŜna je łatwo odróŜnić od innych zapachów. Jest to jeszcze wyraźniejsze w wypadku
gwałtownej śmierci. A ten był bardzo gwałtowny. Ponadto obaj męŜczyźni wypróŜnili się tuŜ
przed śmiercią, ale tylko jeden z nich był w odpowiednim do tego miejscu.
- No i...? - zagaił Ali Bey Burdur, kiedy cała trójka wyszła na świeŜe powietrze.
Trask odjął od ust chusteczkę higieniczną i wyrzucił ją. Zakaszlał i odchrząknął kilka
razy, Ŝeby umoŜliwić sobie mówienie. Ale stary Lidesci, który Ŝyjąc w Krainie Słońca,
widział naprawdę o wiele gorsze rzeczy i to nazbyt często, podszedł do pozostałych członków
zespołu i cichym głosem zaczął im opowiadać, co zobaczył.
- Panie Trask? - nalegał Burdur. - Proszę. Muszę zrozumieć.
- Wszystkiego nie mogę panu powiedzieć - odezwał się w końcu Trask. - MoŜliwe, Ŝe
moi ludzie w Londynie przekazali juŜ odpowiednie informacje tureckiemu wywiadowi w
Ankarze, ale nie wiem, co i ile udostępnili.
- Jeśli nie wszystko, to moŜe coś? Muszę wiedzieć, panie Trask. Ci ludzie z
posterunku mają rodziny.
- Rozumiem - przytaknął Trask. - Powiem wszystko, co mogę. Nie jest tego wiele, ale
i tak to lepsze niŜ nic. Nie tyle o tym, co się stało, ile o tym, co moŜe się stać.
- Coś się stanie? - zapytał wystraszony Burdur. - Słucham.
- Ale najpierw nasze dokumenty - odrzekł Trask. - śeby przekroczyć granicę, musimy
je podstemplować. Jeśli spraw dzą je nam w Bułgarii bez odpowiednich podkładek...
- Mogę się tym zająć. Ci dwaj panowie to urzędnicy. Przy jechali tutaj zastąpić
zabitych. Podstemplują wam dokumen ty. Dadzą wizy. Aleja potrzebować wiedzieć, o co
chodzi. Muszę wiedzieć!
- Proszę mnie uwaŜnie wysłuchać - zaczął Trask - a kiedy skończę, proszę mnie o nic
więcej nie pytać. Powiem panu wszystko, co mogę powiedzieć. Ludzie, którzy to zrobili...
nie... stwory, które to zrobiły - zabiły Fletchera i resztę, a takŜe właściciela skradzionego
samochodu i straŜników na granicy - są nosicielami choroby. Ale jest to choroba zupełnie
róŜna od dotychczas poznanych i na dodatek wyjątkowo zaraźliwa.
- Choroba? Chyba wywołuje szaleństwo, ta choroba. Normalni ludzie nie zrobiliby
czegoś takiego.
- Właśnie. Oni są szaleni. Na dodatek doprowadzają innych do szaleństwa. I tak to się
rozprzestrzenia. Dlatego ich ścigamy i niszczymy.
- A rewia z dziewczętami? One teŜ są w to zamieszane, prawda?
- Są ofiarami - odpowiedział Trask. - Bezbronnymi ofiarami. Ale choroba teŜ je
dopadła. I nie ma dla nich ratunku.
- To ma chyba coś wspólnego z zarazą z Azji - stwierdził Burdur. - Nowa odmiana czy
coś takiego. Mam rację?
- Nie - Trask pokręcił głową. - To jest znacznie gorsze od plagi azjatyckiej.
- Ale skąd mam wiedzieć, Ŝe mam z tym do czynienia, gdy to widzę? - Sfrustrowany
Ali Bey wyrzucił ręce do góry.
- I czy ta straszna rzecz dotarła juŜ do Turcji?
Trask mógł tylko zgodnie z prawdą odpowiedzieć, Ŝe zarazę na pewno wykryto tylko
w Anglii.
- MoŜliwe - powiedział. Po czym w głowie zaświtała mu nowa myśl. - Macie tutaj do
czynienia ze wścieklizną?
- Wścieklizna? Tak. JuŜ nie tak duŜo, ale jeszcze się zdarza. Chce pan powiedzieć, Ŝe
to coś jest podobne do wścieklizny?
- To jest... jak wścieklizna. Tylko Ŝe psy tego nie przenoszą.
- To jak się to roznosi? - nalegał Burdur. Trask zaszedł juŜ tak daleko, Ŝe nie było
teraz odwrotu.
- A jak przenosi się wścieklizna?
- Co? - Burdur zmarszczył brwi, po czym wziął głęboki oddech. - Chce pan
powiedzieć, Ŝe... Ŝe oni gryzą? Gryzą jak wampiry? Z tych starych przesądów? Z legend?
Achhh! - Wybałuszył oczy. - Antytyki!
Trask nic nie mówił.
- Naprawdę? - ciemna skóra Burdura przybrała blady odcień. - Mam w coś takiego
uwierzyć?
Trask nie powiedział juŜ nic więcej. Ale Burdur, patrząc na niego, wywnioskował, Ŝe
faktycznie była to prawda.
- To działo się w nocy. Te wszystkie rzeczy miały miejsce nocą. To były wampiry!
Tak jak powiedział twój człowiek, Lardis: one tu były!
- Zajmie się pan naszymi dokumentami? - spytał Trask. - Poproszę teŜ o jakiś
papierek, Ŝebyśmy mogli jeździć tym samochodem po Bułgarii.
- Tak, tak - odpowiedział Burdur. Jego szeroko otwarte oczy były prawie nieobecne,
wciąŜ rozpamiętujące niepojęte rzeczy. - Daj dokumenty. Pieczątki, yyy, sprzęt, są w środku.
- Spojrzał na barak i zaczął się cały trząść. Trwało to tylko przez chwilę, po czym
chwycił Traska za ramię i powiedział:
- Pan i pańscy przyjaciele. To, co robicie. Jesteście bardzo odwaŜnymi ludźmi, panie
Trask. Mieć tu coś dla pana.
Podszedł niepewnym krokiem do samochodu, a za nim ruszył Trask.
- O, tutaj - powiedział Burdur i wyciągnął z teczki cienką kopertę. - Przyszło nocą,
faxem. Wielki Boss ze słuŜby bezpieczeństwa powiedział, Ŝebym na to czekał. Ma to włoŜyć
w kopertę, zakleić i oddać panu. Ale... zatrzymałem to, Ŝeby móc się potargować. - Odwrócił
wzrok i wzruszył przepraszająco ramionami. - Teraz juŜ nie ma potrzeby się targować...
Trask wziął od niego kopertę. - Od...?
- Od waszych ludzi w Londynie, myślę. Zaszyfrowane.
- Przejrzał to pan?
Burdur zamrugał oczami i odrzekł:
- To był fax, panie Trask. Jak nie patrzeć? Ale zrozumieć, odszyfrować, przełoŜyć na
turecki, to juŜ za duŜo. Miałem nadzieję, Ŝe będzie to pomocne albo ułatwi waszą pracę.
- Ja teŜ - odrzekł Trask, choć coś mu mówiło, Ŝe jest raczej odwrotnie.
*
Dziesięć minut później wszyscy z Wydziału E poŜegnali się z Burdurem, wsiedli do
samochodu i przejechali przez granicę. Daleko od strony południowej słychać było dźwięk
syreny. Drogą jechała karetka, być moŜe niezbyt juŜ potrzebna ludziom, ale wystarczająca
jako środek transportu dla zmarłych. Za karetką jechała wezwana przez Burdura ekipa
dochodzeniowa mająca zabezpieczyć miejsce zbrodni.
Sam inspektor stał na drodze i machał Anglikom ręką na poŜegnanie, aŜ nie znikli z
oczu.
*
Trask siedział obok prowadzącego minibus lana Goodly’ego. Otworzył kopertę,
spojrzał na pojedynczą kartkę zaszyfrowanego papieru i podał ją dalej do Paula Garveya.
- W mojej teczce jest dekoder - powiedział. - Kiedy będziemy jechać równiejszą
drogą, wprowadź to do maszyny i zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Kiedy Garvey z wielkim trudem zaczął pracować, Trask odwrócił się do Goodly’ego i
spytał:
- Co teraz?
- Chodzi ci o to, co nas czeka? - Prekognita spojrzał na niego kątem oka. - Mogę
spróbować, a raczej zgadywać i wysnuć jakieś wnioski. MoŜe coś z tego będzie. Jeśli jednak
chodzi o przyszłość, to im bardziej myślę o przyszłości, tym bardziej mój umysł wzbrania się
przed tym. Szczerze mówiąc, zaczynam tracić mój talent. To moŜe być celowe. Za długo w
tym siedzę. Myślę, więc jestem? MoŜe w tym wypadku, myśląc o przeraŜających sprawach,
mam po prostu ochotę w ogóle przestać myśleć.
- Hm! - mruknął Trask. - CzyŜby to mówił ten sam męŜczyzna, który niedawno
przygadał Lardisowi, gdy ten zaczął wątpić w sens naszych działań?
- Nie - Goodly pokręcił głową. - To męŜczyzna, któremu flaki się przewracają na
widok nadciągających potworności, który wie, co się stanie i nie moŜe nic zrobić, aby temu
zapobiec. MęŜczyzna, który widzi róŜne rzeczy, ale nie potrafi ich wytłumaczyć, i który wie,
Ŝe pewnego dnia zobaczy swoją śmierć i śmierć swoich przyjaciół i będzie wiedział, Ŝe jest to
nieuniknione i nieodwracalne.
Trask przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał.
- Przepraszam, Ŝe naskoczyłem na ciebie, Ŝe tak to zabrzmiało. Po prosto nie
chciałbym, Ŝebyśmy zaczęli się wahać i dywagować nad tym, co robimy. Nie chcę, Ŝeby
potworności spowszedniały. Chciałbym, Ŝebyśmy nadal działali, aŜ się tego nie pozbędziemy.
- W porządku - odpowiedział Trask. - Wiesz, Ŝe teŜ jestem przekonany co do sensu
naszych działań. Tylko czasem czuję, Ŝe jesteśmy w sytuacji, w której nie moŜemy wygrać.
Straciliśmy zbyt wielu dobrych przyjaciół. Zbyt wielu ludzi, których kochaliśmy. Walka,
którą toczymy, wydaje się nie mieć końca. Tyle zrobiliśmy i wciąŜ stoimy w punkcie wyjścia.
Zazwyczaj robimy dwa kroki wprzód i jeden do tyłu, ale tym razem czuję, jakbyśmy robili
dwa do przodu i trzy do tyłu! Tym razem nie wygramy.
- Co oznacza, Ŝe musimy mocniej się starać - warknął siedzący za nimi Lardis Lidesci.
- Zaraza moŜe się rozprzestrzeniać po całej Anglii - przypomniał mu Goodly, nie
oglądając się do tyłu. - A co z Australią, Turcją, Krassos? Tam nastąpiło skaŜenie. Nie jest to
bezpośrednie działanie Wampyrów - przynajmniej chwilowo - ale ich ofiar, zwykłych ofiar,
takich jak te biedaczyska na Wieczornej Gwieździe. Działanie ludzi, którzy nie wiedzą, czym
się stali, i nie rozumieją kierujących nimi sił oraz emocji. Co się stanie, kiedy w końcu
poddadzą się mocom przemiany, odkryją niewiarygodną siłę oraz monstrualny głód?
- Jestem legendą - odezwała się cicho Millie.
- O czym mówisz - Trask obejrzał się do tyłu.
- To tytuł ksiąŜki, którą dawno temu czytałam. Taki horror science fiction: koszmarna
opowieść o ostatnim człowieku w świecie, w którym wszyscy stali się wampirami. Główny
bohater stał się czarnym charakterem, został w końcu legendarnym potworem.
- Chyba to rozumiem - powiedziała Liz. - Na wyspie zmutowanych trójnogich ludzi,
dwunogi rozbitek byłby uwaŜany za odmieńca. To dość dziwna myśl: im dłuŜej uda nam się
przeŜyć, tym większe prawdopodobieństwo, Ŝe staniemy się dziwakami, potworami.
Oczywiście z ich punktu widzenia.
- To chory punkt widzenia - stwierdził Trask. - Poza tym niemoŜliwy. Jeśli chodzi o
Wampyrów, to nigdy nie będzie ostatniego człowieka, tak jak dla nas nie istnieje ostatnia
krowa czy kurczak. Poza tym prosiłem was o radę, jakieś pomysły... a nie o krwawy
scenariusz końca ludzkiej rasy!
- Nie mam dla ciebie rady, ale moŜe wystarczy opinia - odezwała się Millie.
- Mów.
- Masz rację co do tego, Ŝe Malinari i spółka specjalnie zostawili za sobą ślady,
Ŝebyśmy mogli jechać za nimi. MoŜe chodzi im o to, Ŝe dopadną nas pojedynczo, zanim świat
dowie się o nich. Stanowimy dla nich największe zagroŜenie. Tylko my wszystko o nich
wiemy i wiemy, jak się z nimi rozprawić.
- Nikt nie wie o nich wszystkiego - wtrącił się Lardis. - Nawet ja nie wiem. - Nie
chodziło mu o umniejszanie wagi opinii Millie, tylko stwierdzał fakt. - Przez całe Ŝycie
walczę z nimi i wciąŜ nie wiem o nich wszystkiego. Ale rozumiem, o co ci chodzi. Jeśli uda
im się zlikwidować Wydział E, to wygrają połowę bitwy.
- JeŜeli chodzi o mnie - powiedziała Millie - to uwaŜam, Ŝe najwyŜszy czas, Ŝeby
minister podzielił się wiedzą z wyŜszą władzą i opowiedział, z czym dokładnie mamy do
czynienia. Jego przełoŜeni powinni powiadomić resztę świata i nadawać komunikaty w radiu i
telewizji. Jeśli Ian ma rację i nie uda nam się wygrać, to im szybciej wszyscy się o tym
dowiedzą, tym lepiej. JeŜeli o mnie chodzi, to wolę, Ŝeby po drogach chodziły czujne ekipy
wieśniaków z płonącymi pochodniami, naręczami czosnku, zaostrzonymi kołkami i srebrnymi
kulami - nawet kosztem ewentualnych pomyłek, jak to miało miejsce w średniowieczu - niŜ
patrzeć, jak te potwory stopniowo i potajemnie opanowują cały świat.
- Rozumiem cię - odparł Trask - i nie jestem przeciw, ale trafiłaś teŜ w samo sedno.
Nowe średniowiecze: tak się to moŜe skończyć. Na razie zgadzamy się wszyscy co do tego,
Ŝe Wampyry chcą wciągnąć nas w pułapkę. Mam pytanie: co z tym zrobimy?
- Przywołajmy Jake’a - rzuciła natychmiast Liz. - Dla nas to zbyt wiele, ale z pomocą
Nekroskopa...
- ...Chodzi o Jake’a - przerwał jej Trask - przez niego dowiedzą się, gdzie jesteśmy, a
na pewno, gdzie on jest. Obecność Jake’a wywiera potęŜny wpływ i wytwarza metafizyczne
promieniowanie oddziałujące na cały świat. Pamiętasz, jak David Chung określił Jake’a? Jak
kogoś, kto stoi obok psychicznej prądnicy.
- PrzecieŜ Jake posiada niesamowicie mocne osłony - odpowiedziała Liz.
- Ale nie dość mocne. Wiemy, jak to działa: jeśli nie udaje się nam odnaleźć smogu
mentalnego, to poszukujemy miejsc wolnych od niego. W wypadku Vavary zlokalizowaliśmy
miejsce, które wydawało się najmniej prawdopodobne. Gdyby Jake odkrył swoją aurę, to
jestem pewien, Ŝe Nephram Malinari wyczułby go nawet po drugiej stronie księŜyca! Ale -
ciągnął dalej, widząc, Ŝe Liz chce się z nim spierać - nie znaczy to, Ŝe się nie zgadzam. Chcę
po prostu trzymać go z dala aŜ do ostatniej chwili.
- Mam nadzieję, Ŝe nie będzie to nasza ostatnia chwila - rzekł Ian Goodly. - Chodzi mi
o to, Ŝe ostatnio ostrzegające wizje pojawiają się w ostatniej chwili. Tak było w Australii na
jednoszynowej kolejce czy ze stosem pogrzebowym Berniego Fletchera. To tak, jakbym
czasem teraźniejszym zahaczał o przyszłość! Co będzie, gdy to juŜ się dzieje?
Trask pokiwał głową i powiedział:
- Bardzo dobrze, akceptuję głos większości. Przy pierwszej oznace wskazującej na
zbliŜające się kłopoty Liz ma wezwać Jake’a. - Spojrzał na nią i dodał: - Myślę, Ŝe dobrze by
było, gdybyś się z nim skontaktowała na najbliŜszym postoju. Musimy się w końcu uzbroić. I
mam przeczucie, Ŝe coś się zdarzy szybciej, niŜ myślimy. Nie będę go jeszcze prosił o
przyłączenie się do nas, ale poproszę o dostawę broni, opowiemy, jak wygląda sytuacja, i
poprosimy o stały kontakt z Liz, powiedzmy co godzinę. Dobrze?
- Dobra. Gdy tylko się zatrzymamy, spróbuję nawiązać z nim kontakt - odpowiedziała
Liz z wyraźnie słyszalną ulgą w głosie.
Później juŜ nikt nie zabierał głosu, słychać było tylko gardłowy dźwięk silnika
minibusu i elektroniczne piszczenie działania dekodera, do którego Garvey wprowadzał dane
z faxu. Po jakimś czasie wjechali na równiejszy odcinek szosy, gdzie minibus przestał chwiać
się i podskakiwać, a Paul mógł sprawniej i szybciej wprowadzać dane.
W Bułgarii była godzina 11:45...
*
... Ale w Anglii było dwie godziny wcześniej i Jake Cutter właśnie zaczął się budzić z
przeraŜającego koszmaru!
Co to, do diabła? - zastanawiał się. Jego serce biło gwałtownie, a pot przylepił mu
prześcieradło do ciała. - Gdzie jestem? Kim jestem? Czym do cholery jestem?
Stopniowo górę zaczęła brać rzeczywistość, Jake połoŜył się na poduszce, sen
ustępował, a oddech zwalniał. Co za sny!
Po chwili usiadł gwałtownie i uświadomiwszy sobie, Ŝe powinien coś zapamiętać,
desperacko starał się skupić na tym, co widział, czuł i czego doświadczał w czasie snu.
Jednak ze słabym skutkiem. Większość wspomnień zniknęła, zniknęła z pamięci,
trafiając do tej części umysłu, gdzie powstają i znikają sny, stając się podłoŜem dla
przyszłych snów. Jedyne, co pamiętał, to wystraszone szepty Ogromnej Większości oraz
konwersacja z ledwie dostrzegalnym, dalekim i prawie niezauwaŜalnym Harrym Keoghiem.
Z tej rozmowy w pamięci Jake’a utkwił jeden fragment:
- Nigdy z tym nie przestałem walczyć. To chyba wynika z mojego uporu. Ale za moich
czasów nie było aŜ tak duŜego zagroŜenia... Myślałem, Ŝe zrobiłem juŜ wszystko, co w ludzkiej
mocy, ale natychmiast odbyłem, Ŝe w innym świecie walka trwa dalej. Jeśli chodzi o mój
świat, Ziemię: było to spokojne i czyste miejsce, gdy stąd odchodziłem. Teraz jest inaczej. Tak
więc będziesz walczyć ze zdwojonym zagroŜeniem. Zapamiętaj tę radę: trzeba być złodziejem,
Ŝeby złapać złodzieja. Jeśli nie potrafisz ich pokonać na swoich warunkach, to... walcz... jak
oni...
I to było wszystko.
PrzeraŜenie w śnie budziły ciche szepty zmarłych. Choć Jake wiedział, co go
wystraszyło w śnie (jeśli to był sen), to teraz nie potrafił juŜ sobie tego przypomnieć. Minęło
kilka sekund i Jake obudził się całkowicie. Usłyszał pukanie do swoich drzwi (a raczej do
drzwi pokoju Harry’ego) i to przypomniało mu, dlaczego się obudził. Powinien coś
powiedzieć, ale zamiast tego chciał, Ŝeby ten ktoś stojący za drzwiami poszedł sobie. Pukanie
oraz czyjaś obecność przeszkadzały mu w myśleniu i próbie przypomnienia sobie, o czym
śnił. Strzępy wspomnień przeleciały mu przez umysł... i zniknęły. Pozostało tylko wraŜenie
koszmaru. - Proszę - zawołał w końcu Jake. Jednak zamiast czystego głosu wydobyło się
skrzeczenie, poniewaŜ miał wyschnięte usta i zachrypnięte gardło. W rzeczywistości prawie
wcale nie wydobył z siebie głosu. Odchrząknął i odezwał się ponownie, przypominając sobie
równocześnie wczorajszy wieczór: Korzystając z Kontinuum Móbiusa wrócił z ParyŜa i
zobaczył, Ŝe łóŜko w pokoju Harry’ego zostało zaścielone. Pewnie zrobił to Jimmy Harvey,
technik będący podwładnym Johna Grieve’a. Jake usadowił się wygodnie, podpierając się
poduszkami, i zaczął czytać resztę materiałów dotyczących Harry’ego Keogha. Taki miał
przynajmniej zamiar. Zjedzony posiłek przyprawił go o senność. Połączenie z lekturą
zadziałało jak mocny środek nasenny. TuŜ przed zapadnięciem w sen zdąŜył jeszcze spojrzeć
na zegarek i zapamiętał, Ŝe było parę minut po ósmej.
Która zatem była teraz godzina?
Jake spojrzał na zegarek i aŜ się zatrząsł. W tej samej chwili do pokoju weszli Gustaw
Turczin razem z Johnem Grieve’em.
- Dziewiąta trzydzieści - powiedział John, widząc, Ŝe Jake patrzy na zegarek. - Spałeś
jak zabity, kiedy byłem tu wcześniej. Nie budziłem cię, poniewaŜ nie było nic pilnego. Ale
juŜ czas, Ŝebyś wstał i zaŜył trochę ruchu. W nocy nadeszły nowe wiadomości, no i pan
premier chciałby z tobą porozmawiać.
- Wiadomości? - wykrztusił Jake, starając się dojść do siebie. - Premier?
- Gustaw Turczin - przedstawił się premier, wyciągając rękę na powitanie. Jake odkrył
kołdrę i stanął niepewnie na nogach. - Bardo lubię nieformalne spotkania, ale jeśli jeszcze
sienie obudziłeś...
- Kawy - jęknął Jake, podając rękę Turczinowi. - Mam po prostu niedobór kofeiny.
Mój umysł niezbyt sprawnie pracuje, dopóki nie zacznie działać kawa.
- Na dole jeszcze podają śniadanie - zauwaŜył Grieve. - Powiem, Ŝe zaraz tam
będziesz, i damy ci chwilę czasu, Ŝebyś opryskał sobie twarz wodą.
- Bardzo dziękuję - odrzekł Jake i skierował się do łazienki. Kiedy wyszedł, Grieve
wciąŜ był w pokoju.
- Turczin poszedł do hotelowej restauracji - powiedział. - Czeka na ciebie.
- Dobra - odrzekł Jake. - Zobaczę się z nim. Dzięki za obudzenie. Kompletnie mnie
ścięło! Myślę, Ŝe to przez tę lekturę.
Grieve zmarszczył brwi i przyjrzał mu się dokładniej.
- Dobrze się czujesz?
- Tak, to tylko brak kawy - Jake starał się uśmiechnąć. - Wszystko będzie dobrze.
- Cieszę się. Tylko uwaŜaj na to, co będziesz mówić Turczinowi. Coś za bardzo
węszy, złapałem go na tym, Ŝe znalazł się w miejscach, gdzie nie powinien przebywać. Poza
tym nie utrzymałby się na swoim stanowisku tak długo, gdyby nie znał kilku sztuczek.
- No to po co w ogóle mam z nim rozmawiać?
- Z grzeczności - odpowiedział Grieve. - W Wydziale E tylko Ben Trask zna Turczina.
Gdy nie ma Bena, nie ma go kto przypilnować. Poza tym wiem, Ŝe nad czymś razem pracują,
więc musimy mu w jakimś stopniu zaufać.
- A wiadomości, o których wspomniałeś?
- Mogą poczekać. Zjedz najpierw śniadanie. I tak nic na to nie poradzisz.
- A więc to nic waŜnego?
- Tego nie powiedziałem - odparł Grieve. - Ale nic to nie zmieni. Przynajmniej na
razie.
- W porządku, zobaczymy się po śniadaniu.
*
- Zamówiłem juŜ dla ciebie - powiedział Turczin kilka minut później, kiedy Jake
usiadł naprzeciw niego we wnęce zarezerwowanej dla Wydziału E.
- Co pan zamówił?
- Szynkę, jajka i mielonkę. Aha, i naturalnie dzbanek kawy.
- Nie ma w tym nic naturalnego - Jake uśmiechnął się mimo nagłego bólu głowy. - To
uzaleŜnienie!
- Wszyscy jesteśmy od czegoś uzaleŜnieni. Ja na przykład od polityki. Cierpiałem na
to, nawet gdy byłem chłopcem.
- Tutaj, na Zachodzie, mamy tendencję uwaŜać rosyjskich polityków za zbrodniarzy.
- To relikty komunizmu. Zbankrutowana ideologia, dzięki Bogu! No i pozbawiona
sensu, poniewaŜ zawsze będą tacy, którzy chcą być równiejsi. Ale... wciąŜ ma swoich
wyznawców. I dlatego się tutaj znalazłem.
- Przy tym stoliku? - spytał Jake, wiedząc, Ŝe to nieprawda.
- Nie. W Anglii, w Wydziale E.
- Domyślam się, Ŝe masz w swoim kraju problemy z mało demokratycznymi
politykami.
- Szybki jesteś - pokiwał głową Turczin. - Tyle Ŝe nie tylko ja, ale cały świat ma z
nimi problem.
- To dość podobne do naszych problemów - zauwaŜył Jake.
- Znam wasze problemy - Turczin pochylił się trochę do przodu. - Twoje i moje, choć
pozornie mogą się wydawać odmienne, wkrótce mogą stać się jednym, wspólnym
problemem...
Kiedy podano do stołu, Turczin zamilkł. Jednak pomiędzy jednym kęsem a drugim
Jake postanowił zadać pytanie.
- Dlaczego mi mówisz... dlaczego akurat ze mną chcesz rozmawiać?
- Bo jesteś Nekroskopem - odpowiedział bez namysłu Turczin. - PoniewaŜ pomoŜesz
mnie, nam, Wydziałowi, a właściwie całemu światu w przywróceniu ładu.
Jake przełknął kęs, popił kawą i dotknął plecami oparcia.
- Nekroskopem?
- Och! Daj spokój! - Ŝachnął się Turczin. - PrzecieŜ nie jestem dzieckiem!
Rozmawiałem kiedyś z Nathanem Kiklu, synem pierwszego Nekroskopa. Kiedy mijałem cię
w korytarzu albo patrzyłem na ciebie z daleka, czułem, jakbym widział go znowu. Nie jesteś
nim - w najmniejszym stopniu - ale wraŜenie jest takie samo. Przebywając z Liz Merrick,
Millicent Cleary albo z Johnem Grieve’em, wiem, Ŝe znajduję się w towarzystwie telepatów.
Zdradzają ich cienie pod oczami. Ty zaś...
- Co mnie zdradza?
- Ty sam. Masz te same cechy. Nie chodzi o cienie pod oczami. Ale to jest w twoich
oczach. Widziałeś dziwne rzeczy, Jake’u Cutter. A to, co potrafisz robić, jest... jeszcze
dziwniejsze.
Jake zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie kupuję tej bajeczki. Patrząc na siebie, widzę człowieka. Po prostu człowieka. Nie
róŜnie się od ciebie.
- Dobrze, powiem coś więcej. Wczoraj w nocy poszedłem do twojego pokoju, bo
chciałem z tobą porozmawiać. Nie było cię w pokoju, ale drzwi nie były zamknięte.
- Zapomniałem zamknąć.
- To zrozumiałe, musi ci się to przytrafiać dosyć często, bo nie potrzebujesz drzwi.
Ale powiem więcej. Zapukałem, wszedłem i zobaczyłem akta. Nie przejmuj się, nie czytałem
ich. Ale widziałem je i wiem takŜe, Ŝe Wydział E ma nowego Nekroskopa. Wyszedłem z
pokoju, zająłem się czymś i czekałem na twój powrót. Kiedy nie wróciłeś, postanowiłem
pójść do twojego pokoju, hm, być moŜe rzucić okiem na te akta. Ale ty juŜ tam byłeś. LeŜałeś
w ubraniu na łóŜku i spałeś. Nie chciałem ci przeszkadzać. Ale mam swój rozum, Jake. Skoro
wyszedłeś z pokoju Harry’ego i wróciłeś z powrotem, nie korzystając z drzwi... rozumiesz,
dwa plus dwa równa się cztery. Musiałeś być nowym Nekroskopem Traska. Jake pokiwał
głową i powiedział:
- On cię nazywa starym lisem.
Turczin wzruszył ramionami i uśmiechnął się półgębkiem.
- KaŜdy lis musiał jakoś stać się stary, a to wymagało mądrości, nie sądzisz?
- Domyślam się. I musiał przy okazji zabić sporo kurczaków.
Turczin znowu wzruszył ramionami, kończąc posiłek.
- Taka jest polityka. Skończyłeś jeść? Jake odsunął od siebie talerz.
- Zupełnie bez smaku - skrzywił się. MoŜe po prostu wieczorem jadłem zbyt dobre
potrawy w ParyŜu.
- W ParyŜu? - Turczin przez chwilę nie rozumiał, o co chodzi, w końcu jednak coś mu
zaświtało i aŜ szczęka mu opadła ze zdziwienia.
- Stek - powiedział Jake. - Niech to diabli! Był naprawdę pyszny.
- Jake, posłuchaj mnie uwaŜnie - z naciskiem zwrócił się do niego Turczin. Nekroskop
dolewał sobie w tym czasie kawy. - Musimy porozmawiać, i to powaŜnie.
- Słucham - odrzekł Jake. Turczin powtórzył to samo, co opowiedział dwa dni temu
Traskowi.
- Problem polega na tym - zakończył - Ŝe choć dysponuję sposobem zaniknięcia
Bramy w Perchorsku, to nie mam jak dostarczyć tam broni. Trask wie o tym, wie takŜe o
ograniczeniach czasowych. Wiem, Ŝe na pewno poprosiłby cię o pomoc, gdyby nie to, Ŝe
teraz zajmuje się jeszcze większym zagroŜeniem. Poza tym waha się i chyba nie chce łączyć
moich problemów ze swoimi. Nie widzi, Ŝe moŜe upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Wolałby sam zadecydować o czasie zamknięcia Perchorska, ale to mi akurat nie pomoŜe.
- Powiadasz dwie pieczenie? - powiedział Jake. - Myślałem, Ŝe chciałbyś dopiec trójce
twoich wrogów, byłych wojskowych, a teraz polityków, którzy stoją ci na drodze.
Turczin najwyraźniej sfrustrowany pokręcił gwałtownie głową.
- AleŜ oni stoją nie tylko na mojej drodze. Cofną Rosję o trzydzieści lat. Jeśli zaś
chodzi o twoją drogę, to wykorzystywanie Bramy w Perchorsku sprawi, Ŝe dowie się o niej
znacznie więcej ludzi.
- WciąŜ nie rozumiem - rzekł Jake. - PrzecieŜ gdy przejdą przez Bramę, to juŜ nie
wrócą. Nie trzeba będzie się nim przejmować. Nie będą ci zagraŜać.
- Tylko wówczas, gdy pójdą wszyscy trzej - odpowiedział Turczin. - A co będzie, jeśli
zabiorą ze sobą tę bandę kryminalistów, która teraz kontroluje Perchorsk? Co będzie z ludźmi
Nathana Kiklu i z jego wampirzym światem? Ci ludzie tam zostaną i najprawdopodobniej
zaczną się ich rządy!
- Muszę to sobie przemyśleć. Tak czy owak i tak potrzebuję akceptacji Traska.
- MoŜesz się tego nie doczekać! - Turczin wyrzucił ręce do góry. - Zostało mało czasu
i musimy się przygotować, to znaczy ty musisz się przygotować. A ja muszę przygotować
ciebie!
- Przygotować mnie? - oczy Jake’a zwęziły się.
- Musisz wiedzieć, gdzie jest broń. Znasz plan Perchorska? Nie? A więc musisz się z
nim zapoznać, Ŝeby spowodować wybuch w odpowiednim miejscu. Dla mnie to jasne, ale
Ben Trask... jego interesuje tylko zemsta na tych stworach, które zabiły jego Ŝonę!
- Mówisz o Trasku i zemście - odparł Jake, który dobrze wiedział, czym jest zemsta -
ale Trask ma przynajmniej powód. Ratuje Ŝycie ludziom - moŜe nam wszystkim - podczas
gdy ty planujesz zabójstwo z pobudek politycznych.
Turczin znowu wyrzucił ręce do góry.
- Skoro tak to widzisz, to nie będę się z tobą sprzeczał. Zostanę w Anglii jako zdrajca,
a moi wrogowie - najpierw ta trójka, która wie o Perchorsku, a później takŜe inni - przejmą
władzę w Rosji i na Ziemię przybędzie jeszcze więcej wampirów z Krainy Gwiazd!
- Tak się nie stanie. - Jake pokręcił głową. - Wygląda na to, Ŝe Nathan wygrał wojnę w
Krainie Gwiazd.
- Ben Trask mówił mi o tym. - Turczin pokazał gestem, Ŝe nie jest to dla niego istotne.
- Jak wiemy, historia ma brzydki zwyczaj powtarzania się! To moŜe być kolejny raz, kiedy
Trask źle ocenił niebezpieczeństwo nadchodzące ze świata wampirów.
- W tym wypadku masz rację - Jake musiał się z nim zgodzić.
- Tak, mam - parsknął premier. - Chodzi dokładnie o to, czy zostawisz Bramę otwartą,
czy teŜ zamkniesz ją na dobre. To juŜ nie zaleŜy ode mnie. To twój problem. Ja mam
przesyłkę, a ty moŜesz ją dostarczyć. Bez naszej współpracy pozostaniemy w tym samym
punkcie, przynajmniej do czasu, aŜ świat nie pogrąŜy się w katastrofie.
- Mówisz jak Korath. - Kto?
- Pewien stary przyjaciel. Był niebezpieczniejszy i nawet jeszcze bardziej
przekonywający od ciebie. Ale został zneutralizowany - mniej więcej.
- W ten sposób do niczego nie dojdziemy - Turczin wstał od stołu. - Oczekuję
wiadomości od moich ludzi w Rosji. Jeśli od przesłanych przez nich informacji minie więcej
niŜ dwadzieścia cztery godziny, to na nasze działania moŜe być juŜ za późno. Jeśli moŜesz
jakoś skontaktować się z Traskiem, to proponowałbym, Ŝebyś tak zrobił i dowiedział się, co
on sądzi na ten temat.
- Czekam na kontakt z jego strony. Ale jak juŜ mówiłem, przemyślę to, o czym mi
powiedziałeś.
- Zaklinam cię na wszystkie świętości, Ŝebyś myślał szybko! - powiedział Turczin.
- Najpierw dopiję kawę, później pogadam z Johnem Grieve’em i dopiero potem o tym
pomyślę.
- Echh! - rzucił zniecierpliwiony Turczin, po czym odwrócił się i odszedł...
*
Jake pojechał windą do Centrali i udał się do oficera dyŜurnego. Opowiedział
wszystko Johnowi Grieve’owi i poprosił go o radę.
- Co o tym sądzisz?
- Wiedziałem, Ŝe Turczin i Trask coś kombinują - zaczął Grieve - ale nie byłem
pewien, o co chodzi, przynajmniej do teraz. Byłem przy rozmowie Turczina z Traskiem, ale
nawet dla osoby z moim talentem nie było łatwe zrozumieć, o co chodzi. Jednak rozumiem
dobrze, dlaczego Trask jeszcze nie podjął decyzji. Wydaje się to bardzo ryzykowne.
- Niby co? - odparł Jake, którego myśli zaczęły powoli krąŜyć gdzie indziej.
- Co? śartujesz? - skrzywił się Grieve. - Na pewno dobrze się czujesz? Czy to nie
mówi samo za siebie? Odpalić ładunek nuklearny na czyimś terytorium - oto, co nazywam
ryzykiem!
- Ach, to! - powiedział Jake, czując się głupio. - Myślałem, Ŝe mówisz o czym innym:
Ŝe chce mi pokazać bombę, nauczyć mnie, jak ją uzbroić, sprawdzić plany Perchorska... i tak
dalej.
Wyraz twarzy Grieve’a powoli się wypogadzał.
- No cóŜ, jeśli chodzi o to ostatnie, to moŜesz to zrobić w dowolnej chwili.
Dysponujemy planami praktycznie od czasów budowy tego obiektu. Część z nich pochodzi
od Zek Fòener, jeszcze więcej przekazał nam Ian Goodly i sam Trask, a najwięcej
dowiedzieliśmy się od Harry’ego i Nathana. Jeśli nie dokonano większych zmian, to mamy
praktycznie pełny obraz.
- Tak - powiedział Jake, patrząc na Grieve’a - a właściwie patrząc poprzez niego, co
właśnie zauwaŜył oficer dyŜurny, poniewaŜ wzrok Jake’a skupił się na czymś innym.
Zarówno wzrok, jak i umysł Jake’a znalazły się gdzie indziej. Grieve, czując się w pełni
usprawiedliwiony, złamał najstarszą z zasad Wydziału E i skupił swoje telepatyczne
zdolności na umyśle Nekroskopa.
Jake nie korzystał z osłon.
Kłębiły się w nim dziwne wspomnienia - nie Jake ‘a, ale kogoś innego - oraz pełne
sceny. Kompleks w Perchorsku. Jednak wcale nie były to piany... tylko obrazy realnie
istniejących podziemnych budowli. Jake przypominał to sobie dokładnie w takim stanie, w
jakim wyglądały za czasów Harry‘ego Keoghal
- Jezu! - powiedział Grieve - Ty dokładnie znasz to miejsce!
Jake wrócił do teraźniejszej rzeczywistości i skinął głową.
- Tak - w jego głosie słychać było zdumienie. - Tak, znam. I znam równieŜ
współrzędne.
- Czy były w aktach? To musiało być w aktach Harry’ego.
- Częściowo, ale nie tak wyraźnie. To co zobaczyłem przed chwilą, było zupełnie
rzeczywiste. Tak jakbym sobie przypominał kaŜdy szczegół.
- Jakbyś sobie przypominał to, co widział Harry?
- Nie inaczej - odrzekł Jake, który równieŜ był zaskoczony zalewem niezwykle
precyzyjnych wspomnień. - John, nie trać czasu na wytłumaczenie tego. Ja sam juŜ dawno
przestałem próbować. Lepiej powiedz mi, jakie wiadomości nadeszły nocą.
Słysząc to, oficer dyŜurny otworzył szufladę i wręczył Jake’owi rozszyfrowaną kopię
wiadomości przesłanej przez ministra do Bena Traska...

XXII
Wiadomości z Porton Down - Wspomnienia Jake’a
Jadąc ciągle na północ, w połowie drogi pomiędzy Topolowgradem a Jambolem Ben
Trask i jego oddział zatrzymali się na stacji benzynowej, aby odpocząć i trochę się odświeŜyć.
Na bezchmurnym niebie słonce stało juŜ wysoko, a dzień był całkiem ciepły. Było to teŜ
bardzo dobre miejsce na przeczytanie odszyfrowanej wiadomości przesłanej przez ministra.
Podskakujące siedzenia minibusu bardzo utrudniały czytanie. Były teŜ inne utrudnienia.
Kiedy wszyscy usiedli przy drewnianym stoliku pod parasolem w ogródku piwnym
restauracji i spoglądali na przepływającą rzekę, podszedł kelner i zapytał:
- Czy mamy tu pana Traska?
- Tak, to ja - odpowiedział Trask.
- Telefon - poinformował kelner. - Mam numer. Ma pan zadzwonić do pana Burdura.
Trask spojrzał na resztę towarzystwa i powiedział:
- Ali Bey. To moŜe być coś waŜnego. Zamówcie coś dla mnie. - Po czym poszedł za
kelnerem do telefonu.
Burdur czekał na telefon. Słuchawka została podniesiona juŜ po pierwszym dzwonku.
- Pan Trask? Ben, czy to ty?
- Tak, co się stało?
- Ben, wczoraj w nocy ukradziono samochód. Widziano, jak jedzie do granicy. Myślę,
Ŝe to są twoje... zguby?
- To dobrze! Czy znasz markę i numer rejestracyjny?
- Tak, znamy - odpowiedział Burdur. Trask szybko zapisał numery rejestracyjne. -
JeŜeli chodzi o markę... to trudno pomylić. Zapomnij zresztą o marce, przyjacielu. Kiedy
zobaczysz to auto, to na pewno je rozpoznasz. To czarny karawan!
- Karawan? - Trask powtórzył słowa inspektora i wyobraził sobie samochód. Czarny,
długi wóz, właściwie wielka limuzyna, z ławeczkami wzdłuŜ boków dla grabarzy i oknami
zasłoniętymi czarnymi aksamitnymi zasłonami. Taki pojazd z pewnością bardzo by
odpowiadał Malinariemu, Vavarze i Szwartowi, przy lekkim ścisku moŜna by zmieścić tam
równieŜ dziewczyny ze zwampiryzowanego statku. Gdyby trupa taneczna z jakichś powodów
pomniejszyła się, to miejsca w środku byłoby wystarczając duŜo.
- Ben, słyszysz mnie?
- Tak, słyszę. Karawan.
- śyczę ci powodzenia, przyjacielu. Mam nadzieję, Ŝe problemy odeszły z... - tu jego
głos ścichł i zamienił się w szept - z wampirami.
- TeŜ mam taką nadzieję - odparł Trask. - Do widzenia.
- Do widzenia - odpowiedział Burdur i odłoŜył słuchawkę.
*
Po powrocie do stolika Trask opowiedział o rozmowie z Burdurem i w końcu zabrał
się do czytania wiadomości przesłanych przez ministra.
Prawie równocześnie, w Centrali Wydziału E, Nekroskop Jake Cutter zabrał się do
czytania tego samego dokumentu:

Trask...
Prosto z Porton Down, gdzie mamy wszystkich dostępnych mikrobiologów:
(1) Początkowe odbycie było tylko częściowo trafne. DuŜe ilości bakterii chińskiej
mutacji dymienicy morowej faktycznie zabijają te stwory, ale dopiero po dłuŜszym okresie.
Pierwsze testy przeprowadzono na zbyt małej ilości materiału - na tym, co otrzymano z
Wieczornej Gwiazdy - dlatego wyciągnięto błędne wnioski. Tkanka oddzielona od nosiciela (a
więc bez woli Ŝycia) poddaje się chorobie o wiele łatwiej.
(2) Uśpieni ludzie, których widzieliśmy w Bleakstone: jeden z nich był prawnikiem,
zaczął grozić psychiatrom pozwem i ci idioci go wypuścili! WciąŜ jest na wolności. Drugiego
śpiącego, który zaczął zgodnie z oczekiwaniami reagować na dostarczone odczynniki,
odesłano do Porton Down, aby słuŜył za obiekt testów. Być moŜe nie zabrzmi to miło, ale
wciąŜ jest Ŝywy, bardzo niebezpieczny i został umieszczony w izolatce.
(3) Na nieszczęście nie jest to jedyna osoba znajdująca się w Porton Down. Jak ci
wiadomo, władze zostały powiadomione o zagroŜeniu i w ciągu ostatnich dwudziestu czterech
godzin odkryto znacznie więcej „uśpionych „. Tutaj równieŜ nie wykazaliśmy się dostatecznie
dobrym zrozumieniem problemu. Niektóre z „chorych „osób wcale nie „spały „, inne z kolei
pozostawały dostatecznie długo w metrze, aby samodzielnie obudzić się z wiadomym
skutkiem.
(4) Najgorsze, Ŝe odnotowaliśmy juŜ pierwsze wypadki - przepraszam za uŜycie
sformułowania, które będzie oficjalnie stosowane - zaraŜenia. Oni gryzą, Ben, i przekazują to
coś dalej. Obawiam się, Ŝe nie tylko w Wielkiej Brytanii. Nasi przyjaciele w Australii równieŜ
odnotowali podobne wypadki. Papastamos ma podobne podejrzenia co do Krassos.
Domyślam się, Ŝe wkrótce dojdą do nas informacje z Turcji i innych miejsc, po których będą
przemieszczać się ścigane przez was obiekty. Musicie ich dopaść i zniszczyć - jako
podstawowe źródło rozprzestrzeniania się zarazy.
(5) Wracając do punktu (1). Dotychczas uwaŜaliśmy, Ŝe szczepionka przeciw
dymienicy stanowi skuteczne antidotum. Niestety tak nie jest. Obecność przeciwciał w
waszych organizmach moŜe odstraszyć wroga, ale go nie powstrzyma ani tym bardziej go nie
unieszkodliwi. Ponadto nie wszystkie szczepionki były skuteczne. U około dwudziestu procent
szczepionych nie odnotowano reakcji. MoŜna to łatwo sprawdzić, zadając następujące
pytanie: „Czy w miejscu szczepienia wystąpiło swędzące zaczerwienie skóry i niewielka
blizna? „. JeŜeli nie, to szczepionka była wadliwa, a wasza krew jest czysta i... smakowita.
To tyle na razie. Nie mam nic więcej do dodania. Jeśli macie dla mnie jakieś
wiadomości, to bądźcie ostroŜni przy ich przekazywaniu. Nie wszystkie części świata są
równie stabilne, jak się wydaje...
Pomyślnych łowów
Minister

Trask przeczytał tekst ponownie, tym razem na głos, choć ściszonym tonem. Wnioski
płynące z przekazanych informacji powoli zaczęły docierać do wszystkich siedzących przy
stole.
- Gdzie jest Liz? - spytał, zauwaŜając jej nieobecność.
- Jest tam, za drzewami - odpowiedziała Millie, wskazując głową brzeg rzeki. -
Chciała być sama, Ŝeby się skupić i skontaktować z Jakiem... JuŜ tu idą.
- Co? - spytał Trask, patrząc w kierunku wskazanym przez Millie. - Nikogo nie widzę.
- Ja teŜ ich nie widzę - odpowiedziała Millie - ale ich słyszę. Liz nie jest sama.
Kiedy Liz i Jake pojawili się w polu widzenia, Paul Garvey spojrzał na Millie i rzekł: -
Cholera! Dobra jesteś!
Po chwili wszyscy w moŜliwie najmniej wylewny sposób przywitali się z Jakiem,
który usiadł przy stoliku. Najwidoczniej Liz juŜ nakreśliła sytuację, z jaką mieli do czynienia,
poniewaŜ pierwsze wypowiedziane przez niego słowa brzmiały:
- No to zrobiło się gorąco. - Ton wypowiedzi Jake’a nie brzmiał zbyt entuzjastycznie.
- Tak, bardzo gorąco - odparł Trask - najwyŜszy czas się uzbroić. Nie tutaj, ale w
jakiejś osłoniętej zatoczce na skraju drogi. Jeśli pojedziesz z nami, to bez pomocy Liz
zdobędziesz współrzędne potrzebne do przeskoku.
- Tak jest - odpowiedział głuchym tonem Jake.
- Czy coś się stało? - zaniepokoiła się Liz. Chciała poznać jego myśli, ale wcześniej
Jake poprosił o respektowanie jego prywatności. Poza tym jego osłony działały z pełną mocą.
Ale dlaczego tak było w obecności przyjaciół?
Jednak juŜ po chwili Liz wiedziała, dlaczego tak jest - a przynajmniej domyślała się -
gdy Jake niespodziewanie zapytał:
- Dostałeś raport ministra?
- Tak - pochmurnym tonem odpowiedział Trask. - Cały świat zaczyna płonąć, a my
mamy tylko wiaderko wody. Ale przynajmniej nie jesteśmy sami. Powoli wszyscy będą w to
zaangaŜowani. Kto wie? MoŜe juŜ trzeba by o wszystkim opowiedzieć.
- No to czytałeś o szczepionkach. - Ton i wyraz twarzy Jake’a nie zmienił się.
Następnie, chcąc, Ŝeby telepaci poznali jego myśli, opuścił zasłony. PoniewaŜ było to niczym
zaproszenie, to zajrzeli do jego umysłu.
Millie na moment pobladła, ale juŜ po chwili powiedziała:
- To niczego nie dowodzi, Jake.
- Nawet o tym nie myśl! - dodała Liz, biorąc go za rękę.
- Czego ma nie myśleć? - zapytał Trask, wiedząc, Ŝe dzieje się coś złego.
Jake otworzył usta, Ŝeby się odezwać, ale Millie uprzedziła go.
- Jake, ja im powiem.
- Nie, to ja mam problem, więc ja powinienem go wyjaśnić.
- Ale nie jesteś jedynym, który moŜe mieć ten problem. - stwierdziła. To proste
stwierdzenie zdjęło część ogromnego cięŜaru dźwiganego na ramionach - cięŜaru samotności.
Wiedział, co ma na myśli, choć do tej pory nie brał tego powaŜnie pod uwagę.
- O czym mówicie, do cholery? - wtrącił się stary Lidesci.
- Na litość boską, mówŜe! - dodał Trask. Millie spojrzała mu prosto w oczy i
powiedziała:
- Te szczepionki, czy co to było, powinny powodować zaczerwienienie skóry,
swędzenie i bliznę. Ale w moim wypadku nie było czegoś takiego.
- Ani w moim - dorzucił Nekroskop.
W końcu Trask zobaczył prawdę zawartą w tych słowach i miał wraŜenie, Ŝe od
początku wiedział, o czym mówią, ale nie miał odwagi dopuścić tej myśli do głosu. Ale nawet
teraz, kiedy juŜ wszystko było wiadomo, nie chciał dopuścić, aby ten fakt wpłynął na to,
czym właśnie się zajmują.
- No i co z tego? - podniósł głos. - Co to zmienia? Nic. Byliście przekonani, Ŝe w
pewnym stopniu jesteście odporni, a tera to znikło. Ale nic nie jest wam w stanie
zagwarantować całkowitej ochrony przed tymi krwawymi draniami.
- Nie w tym rzecz, Ben - powiedziała Millie. - To tylko część i ty o tym wiesz.
I to takŜe była prawda. Po pierwszej podróŜy Millie razem z Jakiem do Kontinuum
Móbiusa powiedziano im, Ŝe dzięki szczepionce mogą nabyć odporność. To ich uspokoiło.
Ale teraz... teraz okazało się, Ŝe szczepionki były kiepskiej jakości. Podobnie jak spokój
umysłu. To dotyczyło zapewne całej ekipy.
Trask zapadł się głębiej w niewielkie krzesełko - to takŜe dotyczyło jego stanu ducha -
po czym powiedział:
- Więc jak, są jakieś szkody? Sprawdzałeś to?
- Tak - potwierdził Jake - po drodze. W Kontinuum Móbiusa nie zabiera to ani
sekundy. Stanąłem w drzwiach do przyszłości i popatrzyłem na swoją niebieską linię wiodącą
w przyszłość.
- I co? - spytał Trask.
- I... nie wiem - Jake zrobił niezdecydowany gest rękami. - Moja linia wciąŜ jest
niebieska, ale plama, czerwony znak... nie jestem pewien. Mógł się powiększyć. Nie mam
moŜliwości tego zmierzyć.
- Ale byłeś pewien na tyle, Ŝe do nas dotarłeś! - wybuchła Liz, kurczowo chwytając go
za rękę.
- Ale nie przeszedłeś przez drzwi? Nie podróŜowałeś w przyszłości? - zapytał Ian
Goodly.
- Nie. Akceptuję to, co mi powiedziałeś. Nie tylko ty, ale takŜe Harry Keogh. Nie ma
sensu doszukiwać się problemów, skoro i tak ich nie potrafimy uniknąć.
- Właśnie - rzekł prekognita. - To nic dobrego.
- Jest sposób, Ŝebyś przestał się niepokoić - odezwała się Millie. - No, jeśli nie ty, to
przynajmniej my się uspokoimy?
Trask wiedział, co Millie ma na myśli i natychmiast jej przerwał:
- Raz juŜ próbowaliśmy i niczego to nie dowiodło. - Choć jego głos brzmiał szorstko,
to słychać w nim było takŜe strach, a nawet desperację.
- Ale to było kiedyś. Minęło juŜ trochę czasu i warto by sprawdzić to jeszcze raz.
Przebywałam w podziemiach znacznie dłuŜej od Jake’a, więc jest o wiele większe ryzyko, Ŝe
się zaraziłam. Wszystkich by uspokoiła krótka wycieczka z Jakiem do Kontinuum Móbiusa.
Moglibyśmy popatrzeć przez drzwi do przyszłości na moją linię i jeśli nic z nią by się nie
działo, to tym bardziej linia Jake’a powinna być niezagroŜona.
Kiedy wypowiadała ostatnie słowo, Goodly krzyknął, odchylił się gwałtownie do tyłu
i razem z krzesłem przewrócił się na ziemię. Zaraz potem zaczął powoli się podnosić, a
siedzący obok niego Garvey pomógł mu usiąść.
- Co to było? - Trask przykląkł obok prekognity. - Co zobaczyłeś?
Goodly pokręcił głową tak, jakby chciał się z czegoś otrząsnąć, rzucił okiem na
Garveya i z trudem się podniósł. Millie zaoferowała mu swoje krzesło, a Trask usiadł obok,
trzymając rękę na ramieniu prekognity.
- Coś zobaczyłeś. Co to było, Ian? Co nam szykuje przyszłość?Szok i dezorientacja
powoli znikały z twarzy Goodly’ego, ale dłonią mocno trzymał rękę Traska. Zanim zdąŜył
coś powiedzieć, podbiegł do nich kelner z tacą pełną kanapek i napojów.
- Ach, wypadek! - powiedział, kładąc tacę na stole. - Widziałem! - To złe krzesło!
Bardzo przepraszam!
- W porządku - odezwał się Trask. - Nic się nie stało. - A kiedy kelner odszedł zwrócił
się do Goodly’ego: - Ian, widziałeś coś, prawda?
- Tak - potwierdził Goodly, wciąŜ wstrząśnięty całym wydarzeniem. - Widziałem
koniec, Ben. Widziałem coś, co... prawdopodobnie będzie moim końcem! - Goodly, który był
zawsze blady, tym razem wręcz poszarzał, a jego cera była nie tylko szara, ale trupio blada.
Tak bladym jeszcze nigdy go nie widziano.
- Koniec? - powtórzył za nim Trask. - Koniec ciebie? Co chcesz nam powiedzieć?
Spróbuj opisać, co widziałeś.
Na trawniku stało sporo innych stolików i sporo podróŜnych widziało upadek
Goodly’ego. Teraz zaczęli z zainteresowaniem przypatrywać się tym obcym, powaŜnie
wyglądającym osobom stłoczonym wokół stolika.
- Powinniśmy zabrać jedzenie i wyjść - odezwała się Liz. - Ci ludzie za bardzo
zaczynają się nami interesować. Słyszę ich.
- Ja teŜ - dodała Millie. - Tamta czwórka to bułgarski policjant razem z rodziną. Facet
nie zajmuje się obcokrajowcami. Teraz nie jest na słuŜbie, ale zastanawia się, czy nie podejść
i nie sprawdzić nam dokumentów. Sprawy mogą się skomplikować.
- Niech to diabli - mruknął Trask. - Dobra, zostawiamy jakieś pieniądze i znikamy.
- Pieniądze? - powiedział Garvey, patrząc z zaciekawieniem na Liz i Millie. - Chodzi
ci o bułgarskie pieniądze? Nie wymieniliśmy jeszcze tureckich lirów! A płacenie kartą
zabierze nam zbyt duŜo czasu.
W tym samym czasie wrócił kelner i zobaczył, Ŝe Trask trzyma w ręku plik tureckich
banknotów.
- Dobrze - powiedział natychmiast, wyciągnął notes przeliczył drobne i zwrócił resztę.
- Nie ma problemów z wymianą.
- Dziękuję - powiedział Trask i wręczył mu napiwek.
W ciągu kilku pospiesznych chwil, które zdawały się trwać wiecznie, udało się
przeprowadzić prekognitę przez ogródek i parking do minibusu...
Samochód prowadził Paul Garvey. Jake i Liz zajęli miejsca obok niego, a reszta
usiadła z tyłu. Trask znowu zadał Goodly’emu pytania:
- MoŜesz nam teraz powiedzieć, co to było? Co cię zrzuciło z krzesła? Koniec czego?
To brzmi byt tajemniczo. Co dokładnie zobaczyłeś?
- Dokładnie? - odpowiedział prekognita, odzyskując stopniowo kontrolę nad sobą. -
To nie zawsze jest dokładne, Ben. Byliśmy w ciemnym miejscu, a moŜe nie tyle ciemnym, ile
ciasnym. Ja to widziałem jak ciemność. Widziałem róŜne rzeczy, ale były teŜ dźwięki. I
chociaŜ był wielki zamęt, wszystko było tak realne, Ŝe... czułem ich zapach!
- Ich? - Trask chwycił go za ramię. - Wampyrów? Goodly pokiwał głową.
- A zwłaszcza jego - Malinariego!
- Mów dalej - ponaglał go Trask. - Obiecuję nie przerywać.
Prekognita zaczął opowiadać:
- To była ciemna i zamknięta przestrzeń, a przynajmniej takie miałem wraŜenie. Z tym
Ŝe mogło być to równieŜ symboliczne. Wyczułem, Ŝe byliśmy tam wszyscy, blisko siebie. Ale
Wampyry teŜ tam były, cała trójka.
- A co z dźwiękami? - Trask niemal zapomniał o swojej obietnicy. - Co słyszałeś?
- Krzyki to całkiem blisko, tylko trochę zniekształcone. To były okrzyki umierania,
Ben! Krzyki ludzi znajdujących się w agonii. To było, jak... jakby ciemność oŜyła, choć było
to Ŝycie zmarłych. Wiem, Ŝe brzmi to jak mowa szaleńca, ale tak właśnie się poczułem.
Jakbyśmy byli zamknięci w zaciemnionym domu dla obłąkanych, w którym wszyscy maniacy
pouciekali z otwartych pokoi.
- Mów dalej - wtrącił Trask, kiedy Goodly przerwał, Ŝeby zwilŜyć usta.
- Potem wszystko się zmieniło - rzekł prekognita, zerkając na Liz i Jake’a. - Były
strzały z broni palnej... ale nie takiej zwykłej. Głośne, ogłuszające, otumaniające. Malinari
trzymał Liz, walczyła z nim, desperacko starając się mu wyrwać.
- A gdzie ja byłem? - spytał Nekroskop, odwracając się i patrząc na Goodly’ego
szeroko otwartymi oczami.
- Byłeś tam... i nie było cię.
- Co? - rzucił Jake. Bał się o Liz i zaczynał się denerwować. - Co to kurwa ma
znaczyć? Albo tam byłem, albo nie byłem. A jeśli mnie nie było, to gdzie do cholery miałbym
być?
- Nie wydzieraj się na mnie, Jake! - Goodly wyrzucił ręce do góry. - Nie widziałem
wszystkiego. A to co widziałem, działo się w dziwnej, kalejdoskopowej, szybko poruszającej
się scenerii. Łatwo wówczas pomieszać kolejność rzeczy. Nie da się czytać przyszłości, jakby
była ksiąŜką. Kolejność rozdziałów moŜe być pomieszana, a czasami pierwsze strony
pokazują się na końcu!
Jake uspokoił siei powiedział:
- Wal dalej. Powiedz nam coś więcej.
- Myślę... myślę, Ŝe dopadł cię Szwart - powiedział prekognita. - To było przed tym...
przed tym, jak zniknąłeś.
- Chodzi ci o to, Ŝe mnie gdzieś zabrał? - Jake zmarszczył brwi, mając trudności ze
zrozumieniem.
- MoŜliwe. Tak sądzę. Ale nie wiem tego! Była strzelanina, szaleństwo, rzeźnia, jak w
złym śnie. - Goodly poczuł się wyczerpany, westchnął i wbił się głębiej w fotel. Ale pytania
jeszcze się nie skończyły.
- Ian - odezwał się Paul Garvey, nie odrywając oczu od drogi. - Czy mnie teŜ
widziałeś?
- Wiem, Ŝe teŜ tam byłeś i miałeś kłopoty, ale to wszystko. Przykro mi.
- Pięknie - zauwaŜył telepata lekko drŜącym głosem.
- I to wszystko? - spytał Trask.
- Wszystko - odpowiedział Goodly. - Pamiętam jeszcze tylko Malinariego. Nazwał
mnie wróŜbitą. Śmiał się ze mnie i powiedział, Ŝe pomimo mojego talentu nie przewidziałem,
Ŝe to się zdarzy! Chyba krwawił, ale nie było to nic powaŜnego. Opryskał mnie swoją krwią.
Chyba mnie czymś uderzył. Uderzył, a moŜe ugryzł... nie wiem. Później była ciemność, a
potem nic... zupełnie nic. Chyba umarłem i wtedy spadłem z krzesła.
- Jezu! - powiedział Trask prawie bez tchu.
- Kiedy powiedziałeś, Ŝe „zabrał” mnie Szwart, było to równieŜ „realne lub
symboliczne”? Czy teŜ faktycznie zamierzasz powiedzieć, Ŝe ja równieŜ nie przeŜyłem?
- O to nie moŜesz mnie pytać, Jake. - Goodly pokręcił głową. - Przepraszam, ale nie
zamierzam ponownie odgadywać przyszłości...
- Kiedy? - spytał Trask. - Dzisiaj? Jutro? Masz jakiś pomysł?
- Nie mogę dokładnie określić, ale to będzie wkrótce. Bardzo szybko.
- Czyja teŜ tam byłem? - zapytał milczący dotąd Lardis. Goodly spojrzał na niego i
odpowiedział:
- Tak, wszyscy tam byliśmy.
Tym razem Lardis zwrócił się do Jake’a:
- Synu, polubiłem cię od samego początku. Przypominasz mi innych Nekroskopów.
Oczywiście róŜnisz się od nich, ale pod wieloma względami jesteś taki sam. Zmarli czasem
proszą ich o coś, ale najwyraźniej nie poznali cię równie dobrze jak Harry’ego, Nathana czy
Mieszkańca. Więc poproszę cię o przysługę jeszcze za Ŝycia. PoniewaŜ masz największe
szanse na przeŜycie tego, co nas czeka, obiecaj mi, Ŝe jeśli przeŜyjesz, powiesz mojej Lissie,
Ŝe zawsze ją kochałem i zawsze będę kochać. Tak to działa, prawda? To, co robiliśmy za
Ŝycia, robimy równieŜ po śmierci.
- Ale nikt nie musi umierać! - zawołał wysokim tonem Goodly. - MoŜemy to teraz
zatrzymać, zawrócić i pojechać tam, skąd przybyliśmy!
- CzyŜby? - rzucił Trask stanowczym tonem. - Tak to działa? Czy to naprawdę ty
powiedziałeś, Ian? Właśnie ty? Ten, który zawsze upierał się przy tym, Ŝe to co będzie, juŜ się
stało, a to co było, zobaczy się? A moŜe jest to tylko akt desperacji?
- Teraz i tak nie moŜemy zawrócić. Ten gość zrobił się bardzo podejrzliwy.
- Co? - zdumiał się Trask. - O czym ty mówisz? Kto jest podejrzliwy?
Millie popatrzyła przez tylną szybę i powiedziała:
- To ten policjant z restauracji przy stacji benzynowej. Jedzie razem z rodziną za nami
w starym volkswagenie. Nadal o nas myśli.
- Nie mam paszportu - powiedział Jake. - Nawet gdybym miał, to jest bez pieczątek.
- NajwyŜszy czas na ciebie - zdecydował Trask. - Jeśli nas zatrzyma, będziemy
udawać, Ŝe nic o tobie nie wiemy.
Jeśli drań doliczył się siedmiu osób, a zobaczy tylko sześciu, to przekonamy go, Ŝe się
pomylił.
- Dobra - odpowiedział Jake, schylając się na przednim siedzeniu. - Kiedy Liz mnie
znowu wezwie, upewnij się, Ŝe będzie to bezpieczne miejsce, Ŝebym mógł zabrać ze sobą
broń.
- Jasne - odpowiedział Trask. - Na pewno to będzie przed zmrokiem. Lepiej znikaj, bo
volkswagen zaczyna nas wyprzedzać.
- Zrozumiałem - powiedział Jake, kurcząc się jeszcze bardziej i wkraczając w drzwi
Móbiusa, które wywołał tuŜ pod półką przy przedniej szybie. Kiedy jego ciało znikało, zdąŜył
się jeszcze odwrócić i spojrzał na Liz, która schyliła się, Ŝeby go pocałować.
Po chwili cofnął się i zniknął. Było to podobne do zniknięcia kota z Cheshire,
opisanego w ksiąŜce „Alicja w Krainie Czarów”. Ostatnie, co zostało po Jake’u, to
półuśmiech, który zarazem był teŜ grymasem.
Stary volkswagen zrównał się z minibusem i zaczął go wyprzedzać. Kierowca
volkswagena uwaŜnie przyjrzał się kierującemu busem Paulowi. Paul odwzajemnił
spojrzenie, odchylił się nieco do tyłu i pomachał mu ręką. Samochód osobowy pojechał do
przodu, przyspieszył i zaczął znikać w oddali.
- Zwolnij trochę - powiedział Trask. - Niech jedzie.
- W porządku - zauwaŜyła Millie. - Gość jest zadowolony, Ŝe nie jesteśmy aŜ tak
bardzo dziwni, jak początkowo podejrzewał.
- Jake nie musiał nas opuszczać - powiedziała z Ŝalem Liz.
Jednak Trask odczuwał z tego powodu ulgę.
- Właśnie dobrze, Ŝe go nie ma - zwrócił się do Liz. - Nawet bez Jake’a musimy
wyraźnie odznaczać się w psychosferze. Tak czy owak - jak to niedawno pokazał nam Ian -
Jake będzie z nami, kiedy TO się zacznie. Przynajmniej przez jakiś czas.
- TO? - mruknął Lardis. - Pamiętam, kiedy ostatnim razem wiedziałeś, Ŝe TO się
zacznie.
Trask pokiwał głową.
- To było w Krainie Gwiazd i Słońca - odrzekł ponurym tonem. Ale później
rozchmurzył się i dodał: - Wtedy teŜ nie mieliśmy najmniejszych szans, ale udało nam się
przetrwać.
W tej chwili odezwał się prekognita:
- Byłbym wam wdzięczny, gdybyście zapomnieli o tym, Ŝe proponowałem zawrócić.
Masz rację, Ben: to strach i desperacja. Spanikowałem i czułem się jak szczur przyparty do
muru. Instynktownie szukałem drogi ucieczki, chociaŜ wiem, Ŝe to niemoŜliwe. Będzie tak,
jak zobaczyłem w wizji.
- Być moŜe jeszcze szybciej, niŜ myślisz - powiedziała Liz.
- Coś nowego? - spytał Trask.
- Wprost przed nami, moŜe troszkę na północny wschód. Jakieś, nie wiem,
dwadzieścia pięć, moŜe trzydzieści mil stąd.
- Masz rację - Millie poparła Liz. Miała zaciśnięte oczy, drgające powieki i ściągnięte
brwi - to oni. Zatrzymali się.
- Co? - zapytał Trask całkowicie zaskoczony. - Co jest z wami, do diabła? Stałyście
się nagle lokalizatorkami czy co?
- MoŜe dlatego, Ŝe wykonałyśmy tyle pracy razem - odpowiedziała Liz, patrząc za
siebie.
- To moŜliwe - stwierdziła Millie. - Ale cokolwiek to jest, to na pewno zmierzamy w
stronę tego.
- Widzę, Ŝe niedługo będę bez szans. W porównaniu z paniami stoję co najmniej o
szczebel niŜej.
Słysząc to, Trask poczuł dreszcz - nieomylny znak, Ŝe zadziałał jego talent - jednak
nie wiedział, skąd to się wzięło ani co oznaczało.
Być moŜe jednak nie wiedział tylko z tego powodu, Ŝe nie chciał wiedzieć...
*
W Jambolu dojechali do skrzyŜowania w kształcie litery Y, gdzie droga rozwidlała
się, biegnąc w kierunku północno-zachodnim i północno-wschodnim. Jednak nie stanowiło to
Ŝadnego problemu, zarówno Liz, jak i Millie nie miały wątpliwości co do kierunku. Kiedy
Garvey telepatycznie połączył się z nimi, powiedział tylko:
- Północny-wschód.
Trask spojrzał na mapę i przeczytał na głos:
- Karnobat.
- Co powiedziałeś? - spytał Lardis.
- Nazwę miasta. Idealnie pasuje do odległości podanej przez Liz.
- Karnobat? - zastanawiał się na głos Garvey. - Dość opisowe. Oznacza mięsoŜernego
nietoperza. A właściwie trójkę!
- Tak, tam właśnie są - powiedziały jednym głosem Liz i Millie. - Nawet nie próbują
ukryć mentalnego smogu. Na pewno specjalnie pozostawiły ślad za sobą.
- Ian - Trask odwrócił się do prekognity. - Mówiłeś, Ŝe w twojej wizji było ciemno.
- Powiedziałem, Ŝe czułem ciemność. Ale to moŜe być moja interpretacja, kolor
nastroju, strachu, jakiego napędziła mi wizja.
- Dla mnie ciemność to ciemność - stwierdził Trask. - Cokolwiek to będzie, zdarzy się
nocą.
- I to dziś w nocy - powiedział Garvey, nie patrząc za siebie. Mam propozycję. Nawet
gdyby Jake nie mógł z nami zostać, to co sądzicie o jak najszybszym uzbrojeniu się?
- To juŜ uzgodniliśmy - odpowiedział Trask. - Poza tym powinniśmy zwolnić,
zakładając, Ŝe Liz i Millie mająrację, co do bliskości Wampyrów. Teraz zapewne
odpoczywają przed najbliŜszą nocą. MoŜliwe, Ŝe to co zobaczył Ian, stanowi realizację ich
planu. Choć wiemy, Ŝe przyszłości nie da się zmienić, to nie powinniśmy jej całkowicie
ignorować. Zostaliśmy ostrzeŜeni, więc moŜemy się lepiej przygotować.
- A więc - odezwała się Liz - nie ma przeszkód, Ŝeby wezwać Jake’a, skoro wiemy, Ŝe
one teraz śpią, ukrywając się przed słońcem. Jake moŜe nam dostarczyć broń przy najbliŜszej
okazji...
- ...na przykład w tym zagajniku, który widać po prawej stronie drogi - Millie
dokończyła za nią zdanie.
Trask pochylił się do przodu, połoŜył dłoń na ramieniu Garveya i powiedział:
- Zjedź tutaj, Paul. Zrobimy sobie dłuŜszą przerwę. Dokończymy kanapki, których
nawet nie zaczęliśmy jeść. JeŜeli chodzi o mnie, to jestem wykończony. Niewiele spałem dziś
w nocy. Wy raczej teŜ nie. Poza tym wszyscy się wytrzęśliśmy na tych wybojach. Jeśli się
zdrzemniemy na godzinkę lub dwie, to tylko wyjdzie nam na dobre.
Garvey zjechał z drogi i wjechał do zagajnika. Zatrzymał siew pobliŜu gęstych zarośli,
które doskonale zasłoniły minibus od strony drogi.
Trask wygrzebał się z minibusu i powiedział:
- Chłopaki i dziewczyny, czas na przerwę. Jeśli o mnie chodzi, to idę teraz za głosem
natury. Ale przed tym... - odciągnął Liz na bok. - Liz, przemyślałem jeszcze kwestię dostawy
broni. Wiem, jak bardzo go kochasz, ale nie jest to jeszcze właściwa pora. Równie dobrze jak
ja wiesz, Ŝe w dzień nie mamy się czego obawiać. Zatem nie potrzebujemy jeszcze naszych
armat.
- Ale... - zaprotestowała.
- śadnych ale - odparł zdecydowanie. - Weź pod uwagę, Ŝe juŜ raz wzbudziliśmy
podejrzenia policjanta. Co będzie, jak nas zatrzymają z jakiegoś powodu albo zepsuje się
samochód czy coś innego? Z autem wyładowanym bronią? Nie wytłumaczymy się z tego.
Poza tym jeśli te trzy potwory śpią teraz, to nie ma co ich niepokoić psychiczną aurą Jake’a.
Wiem, Ŝe to paradoks, ale z jednej strony jesteśmy zbyt blisko nich, a z drugiej za daleko.
Będziemy potrzebować Jake’a w najtrudniejszych chwilach, ale nie wcześniej. Miłość musi
poczekać.
Następnie Trask poszedł w kierunku drzew i przed zniknięciem pomiędzy nimi
zawołał:
- Zaraz wracam. Rozgośćcie się i odpoczywajcie.
Liz poszła w swoją stronę, usiadła na powalonym pniu sosny i starała się nie dąsać,
wiedząc, Ŝe Trask ma rację...
*
Godzinę wcześniej, w Centrali Wydziału E, Jake odebrał przygotowane przez Johna
Grieve’a pakunki i torby z bronią. Później, czekając na kolejny kontakt z Liz, udał się do
pokoju Harry’ego, gdzie przeczytał ostatnie kartki akt Keogha, włącznie z raportem Bena
Traska o jego odejściu z tego świata. Zaraz po tym do drzwi zapukał Gustaw Turczin.
- O co chodzi? - Jake spytał premiera natychmiast po powitaniu.
Turczin był najwyraźniej czymś pobudzony.
- Dotarła wiadomość, na którą czekałem. Czas nam ucieka, musimy natychmiast
podjąć decyzję.
- Teraz nie mogę - odpowiedział Jake, nie przyznając się do tego, Ŝe zupełnie
zapomniał o problemach Turczina. - Decyzja nie zaleŜy ode mnie. Najprawdopodobniej
wkrótce będę się widział z Benem Traskiem i obiecuję, Ŝe mu wszystko opowiem. Mogę ci za
to powiedzieć, Ŝe nie musisz się martwić o plany Perchorska. Ja... jakoś je pamiętam.
- Co? - Turczin zmarszczył brwi. - Zapamiętałeś je? Od czasu gdy ostatnio
rozmawialiśmy? CzyŜby wywiad Wydziału E był naprawdę aŜ tak dobry?
Na twarzy Jake’a pojawił się chytry uśmieszek, po czym odparł:
- Tak, tak to jest. Myślę, Ŝe... Ŝe szybko się uczę. Turczin nie miał innego wyboru, jak
tylko pogodzić się z tym wyjaśnieniem.
- Dobrze. A więc zostaje mi tylko powiedzieć ci, gdzie jest bomba i jak ją uzbroić.
- Domyślam się, Ŝe bomba znajduje się na terenie Rosji? Jak chcesz mnie tam
przerzucić?
- Co? - tym razem Turczin wyglądał na skonfudowanego. - To ty mnie tam zabierzesz!
PrzecieŜ jesteś Nekroskopem. MoŜesz korzystać z tego, no... Kontinuum Móbiusa.
- Niewiele wiesz na ten temat?
- Nic nie wiem! Wiem tylko to, co widziałem. Kiedy Nathan Kiklu chciał ze mną
porozmawiać, to po prostu pojawił się znikąd. A potem po prostu zniknął. On i jego oswojony
wilk, którego nazywał kuzynem! Co niby miałbym wiedzieć o kontinuach, bramach,
nekroskopach z dzikimi wilkami, które na dodatek są ich krewnymi? Jestem politykiem, a nie
magikiem!
- Współrzędne - powiedział spokojnie Jake. - Nie mogę przemieszczać się do miejsc,
w których nie byłem, poniewaŜ nie znam współrzędnych. Nie chodzi mi o współrzędne takie
jak na mapie, ale o te, które są zmagazynowane w mojej pamięci. Nigdy nie byłem w Rosji, a
to oznacza, Ŝe nie mogę cię tam zabrać. Myślę, Ŝe moŜemy spróbować przemieszczać się
małymi skokami, metodą prób i błędów, ale to jest niebezpieczne i czasochłonne. Ponadto
czekam na sygnał od Bena Traska, który powinien się do mnie zgłosić za jakieś dziesięć
minut. Tak więc... przemyśl to jeszcze raz.
- MoŜna zwariować! - Turczin aŜ podskoczył ze zdenerwowania. - Moi wrogowie
mogą juŜ jechać do Perchorska. To moja jedyna szansa, Ŝeby się z nimi rozprawić, a takŜe
doskonała sposobność, Ŝeby na zawsze zamknąć Bramę, a Trask jest niedostępny. Obiecał mi
pomoc. Ja dotrzymałem swojej części umowy, a on zostawił mnie na lodzie. Czy wy macie
jakieś poczucie honoru?
- Poczucie honoru być moŜe istnieje pomiędzy złodziejami, ale raczej nie wśród
morderców.
- PrzecieŜ mówiłem ci, Ŝe to nie jest morderstwo. To tylko wściekłe psy, których chcę
się pozbyć, a nie zwyczajni, uczciwi obywatele. Te psy srają na cały świat, Jake. Przekazałem
Benowi Traskowi informacje o niebezpieczeństwie skaŜenia oceanu. David Chung został
oddelegowany do pracy nad tym. Chodzi o uratowanie terenów połowowych od Wielkiej
Brytanii aŜ do wybrzeŜy Ameryki. PrzyjeŜdŜając tutaj i ostrzegając was przed tym, naraziłem
się na wyjęcie spod prawa i ściganie za zdradę. Wcześniej wysłałem człowieka na Sycylię,
który szukając Luigiego Castellana, został zabity tylko po to, Ŝebyś ty mógł zaspokoić własną
Ŝądzę zemsty. Zapomniałeś o tym? To były realne, poniesione przeze mnie straty. Więc nie
mów mi o zemście z pobudek osobistych, bo co moŜesz powiedzieć o sobie albo o Trasku?
MoŜe wy to co innego? Myślę, Ŝe nie. I dlaczego ja miałbym działać inaczej?
Jake zastanowił się nad jego słowami. Nie tylko z tego powodu, Ŝe Turczin mówił o
zemście, ale przede wszystkim dlatego, Ŝe wspomniał o Rosjaninie, którego wysłał na śmierć.
Nazywał się Georgij Grusiew i po swojej śmierci pomógł Jake’owi uratować Ŝycie w
piwnicach Castellana. Jake faktycznie zapomniał o tym w nawale ostatnich wydarzeń. AŜ do
teraz.
- Georgij Grusiew - powiedział.
- Tak - potwierdził Turczin. - Zginął, zanim dotarłeś do Castellana. Nie spotkaliście
się, ale to nie zmienia faktu, Ŝe starał ci się pomóc.
- Przeciwnie. Spotkałem go - cicho odpowiedział Jake. - Masz rację, był martwy, ale i
tak mi pomógł. Jestem jego dłuŜnikiem, co oznacza, Ŝe jestem takŜe twoim dłuŜnikiem.
Ciemne oczy Turczina rozjaśniły się nagłym blaskiem.
- Zrobisz to?
- Te go nie mogę obiecać - odpowiedział Jake. - Nie wiem, jakie Trask ma plany. Ale
z pewnością powinniśmy się do tego przygotować. Jedno jest pewne: wybuch atomowy w
podziemiach Perchorska niewątpliwie zamknie Bramę na zawsze.
Turczin odchylił się do tyłu i wziął głębszy oddech.
- W końcu trochę zdrowego rozsądku! - westchnął. - Jak się tam dostaniemy?
- Dzięki Kontinuum Móbiusa mogę dotrzeć wszędzie, ale muszę wiedzieć, gdzie
mamy się znaleźć. Gdzie znajduje się bomba? Nic nie zrobię, dopóki się tego nie dowiem.
Turczin zwilŜył usta.
- W końcu do tego doszliśmy. Lokalizacja bomby jest oczywiście tajemnicą. Byłbym
skończony, gdyby to wyszło na jaw, gdyby się dowiedzieli o tym niewłaściwi ludzie. No
dobra. Bomba jest na mojej daczy w śukowce, niedaleko od Moskwy.
- śukowka? - Jake znał to miejsce, czytał o nim w aktach Keogha. - Tam stoi sporo
dacz, na porośniętym sosnami brzegu rzeki Moskwy. Nie jesteś pierwszym szefem
rosyjskiego Wydziału E, który ma tam daczę. Grigorij Borowitz teŜ miał tam domek. Tam
właśnie zamordował go Borys Dragosani...
Ale w tym miejscu Nekroskop przestał mówić, poniewaŜ Turczin ze zdziwienia
zaczynał coraz bardziej otwierać usta. Korzystając z przerwy w wypowiedzi Jake’a, rosyjski
premier stwierdził:
- To zdumiewające! Wywiad Traska jest naprawdę zadziwiający! Dom Borowitza stał
opuszczony, dopóki go nie przejąłem i nie odnowiłem. Tak, tak. Mam tę samą daczę!
Głowa Jake’a zaczęła wirować, jak gdyby dostał nagłego zawrotu głowy, i mocno
oszołomiony musiał usiąść na łóŜku. Zupełnie niespodziewanie zaczęły napływać
wspomnienia...

XXIII
Przejścia
Dacza Grigorija Borowitza. O tak. Jake dobrze ją pamiętał. Jednocześnie zdawał sobie
sprawę, Ŝe nie były to jego własne wspomnienia, tylko pierwszego Nekroskopa. Akceptował
ten stan rzeczy coraz lepiej, mimo Ŝe nagłe przypływy wspomnień niemal pozbawiały go
przytomności oraz poczucia własnej toŜsamości.
Nie był juŜ jednak tak bardzo krytyczny w stosunku do niespodziewanych wspomnień
i potrafił z nich czerpać wiedzę.
Dacza Borowitza (obecnie naleŜąca do Gustawa Turczina) była zbudowana w stylu
góralskiej chaty typowej da krajobrazu austriackich lub szwajcarskich Alp. Do drewnianej
chaty szło się po usypanej z kamieni ścieŜce. W dole moŜna było dostrzec rzekę Moskwę, gdzie
Borowitz nielegalnie łowił pstrągi naleŜące do radzieckiego państwa. Samo dojście do
rustykalnych, dębowych drzwi było wyłoŜone kamiennymi płytami. Coś ostrzegało Jake ‘a,
Ŝeby nie wchodzić do środka. Do jego nozdrzy docierał niebieski dym z sąsiednich domów.
Dym zawisł nieruchomo w powietrzu, jak gdyby zupełnie znieruchomiał. Jake czuł, jak
zamarzają mu włoski w nosie. Nie było w tym nic dziwnego, w końcu Harry był tutaj właśnie
zimą.
Drzwi były uchylone. Jake wszedł do środka, przeszedł przez krótki, ciemny
przedpokój i znalazł się w małym pokoju z podłogą wyłoŜoną sosnowymi panelami. W jednej
części pokoju, pod zasłoniętym oknem, na niskiej ławeczce leŜała martwa Natasza Borowitz.
Wieloletnia towarzyszka Grigorija zmarła śmiercią naturalną.
Ale w drugiej części pokoju siedział stary generał... nie umarł zwyczajną śmiercią.
Jake popatrzył na niego, a Grigorij odwzajemnił spojrzenie niewidzącymi, szklistymi
oczami. Siedział wyprostowany i wszystkie oznaki wskazywały na rozległy zawał serca.
Faktycznie spotkał go taki los. Ale zawał nie nastąpił z przyczyn naturalnych. Nekromanta
Borys Dragosani spowodował zawał swym złym okiem. Dzięki temu poznał tajemnice
radzieckiego Wydziału E.
Jake nie musiał na nic więcej patrzeć. Potwierdził jedynie to, czego dowiedział się juŜ
wcześniej: współrzędne daczy w śukowce!
Wrócił do teraźniejszości z lekkim okrzykiem, nie tyle strachu, co zdumienia. Nagle
stało się zupełnie jasne, Ŝe to co wiedział Harry, moŜe być takŜe dostępne Jake’owi.
Potrzebował jedynie impulsu z zewnątrz, pobudzenia wspomnień, dzięki czemu włączał się
cały mechanizm. Resztą zajmowało się dziedzictwo Harry’ego, a Jake... Jake po prostu
dowiadywał się o tym.
- Co to było? - spytał Turczin. - Co ci się stało? Twoje oczy, twarz... byłeś gdzieś
indziej. Przez chwilę myślałem nawet, Ŝe jesteś kimś innym! - Stał obok Nekroskopa, patrzył
na niego i trzymał mu rękę na ramieniu.
- Dacza Borowitza - odparł Jake, patrząc na premiera. - Mówiłeś, Ŝe naleŜy teraz do
ciebie?
- Tak. Musiałem ją wyremontować, bo była w ruinie. Jest tam teraz moja bratanica. O
co chodzi?
- Znam współrzędne.
- Co? - Premier pokręcił zdumiony głową. - Jak to moŜliwe? Powiedziałeś, Ŝe nigdy
tam nie byłeś.
- Nic nie szkodzi, wiedziałem - ktoś inny tam był. Ja sobie tylko przypomniałem.
- O nie! - powiedział premier, groŜąc mu palcem. Nie, Jake. Widziałem, co zrobiłeś
przed chwilą. To musiała być telepatia. Rozmawiałeś z kimś... z kimś, kto wie.
- Coś w tym sensie. Ale naprawdę to widziałem przez czyjeś oczy. Tak czy owak
znam współrzędne.
- A więc - ucieszył się Turczin - moŜemy tam skoczyć! Tylko czy... moŜemy to zrobić
teraz?
- Nie. Dopiero po powrocie z Bułgarii. Zabiorę cię ze sobą i wtedy zajmiemy się twoją
sprawą.
- Myślisz, Ŝe to będzie niedługo?
- W Bułgarii noc zapadnie za jakieś cztery godziny.
- A więc za cztery godziny?
- Chyba Ŝe Trask wezwie mnie wcześniej.
- I ty usłyszysz wezwanie Traska? Czy on jest takŜe telepatą? Nic dziwnego, Ŝe nas
wyprzedziliście!
Jake nie widział powodu, dla którego miałby oszukiwać Turczina.
- Liz Merrick mnie wezwie. Jesteśmy ze sobą w kontakcie. Turczin podniósł ręce w
obronnym geście i powiedział: - Nie mów juŜ nic więcej. Dla mnie to juŜ za duŜo! Pójdę do
swojego pokoju i poczekam, aczkolwiek z wielką niecierpliwością. Nie zapomnij o mnie,
kiedy Liz Merrick... kiedy cię przywoła.
- Masz moje słowo - odpowiedział Jake...
*
Niecałą godzinę później Jake skończył czytać ostatnie akta Harry’ego. Były
zatytułowane, ale nie miały numerów stron, więc Jake czytał je dość chaotycznie. Ostatnia
teczka dotyczyła sprawy Janosa Ferenczyego. Przy tej okazji Harry nawdychał się
zarodników i został zwampiryzowany. Jednak znając całą historię, Jake wiedział, Ŝe Harry
nigdy nie poddał się, nigdy nie został całkowicie wampirem. Oczywiście miał pokusy typowe
dla tego gatunku, ale nigdy się nie ugiął. I ten fakt utrzymywał Jake’a na powierzchni, dawał
mu nadzieję i dodawał sił.
Jeśli to samo spotkałoby jego (albo broń BoŜe juŜ się to stało), Jake przysiągł sobie, Ŝe
weźmie przykład z Harry’ego. W końcu Jake Cutter nigdy nie poddawał się bez walki. Jak w
Ŝyciu, tak i po śmierci. Ale jak to jest w wypadku nieumarłych?
A co z Liz?
Były to jednak bezprzedmiotowe rozwaŜania i Jake nie zamierzał zapuszczać się w
tego typu spekulacje. Liz i Millie... one były przekonane co do jego czystości, więc dlaczego
Jake nie był? Zaczynała się budzić w nim dziwna, alarmująca zmysły siła. No i pragnienie... a
moŜe była to tylko wyobraźnia?
OdłoŜył na bok te rozmyślania i poprosił o kawę. Pięć minut później do pokoju wszedł
David Chung z tacą i dwoma kubkami kawy.
- David? - zdziwił się Jake, odsuwając się na bok i wpuszczając Davida do pokoju. -
Myślałem, Ŝe śledzisz rosyjski złom na morzu.
- Śledziłem - odpowiedział Chung - i wrócę do tego za jakąś godzinę. Czekałem na
nasz śmigłowiec, ale się zepsuł, niestety. Chcieliśmy namierzyć nasz cel z powietrza na
Morzu Norweskim, trochę go nastraszyć z powietrza, dając do zrozumienia, Ŝe wiemy o
wszystkim, co mogłoby nakłonić go do zawrócenia i uniknięcia międzynarodowego
incydentu. Polecę do Edynburga i stamtąd śmigłowcem straŜy granicznej. Myślę, Ŝe
znajdziemy nasz cel niedaleko Rockall. Tylko Ŝe jest to szukanie igły w stogu siana... statek
ma na pokładzie urządzenia utrudniające wykrycie.
- Momencik - Jake zmarszczył brwi. - O kim mówisz? Jaki statek śledzisz i co to jest
Rockall?
- Mówię o nas - Chung uśmiechnął się szeroko. - Sfotografujemy ten statek czy statki i
dostarczymy niezbitych dowodów mówiących o tym, co ci rosyjscy szaleńcy zamierzają
zrobić. MoŜemy opuścić do morza przyrządy pomiarowe, zmierzyć radioaktywność i zapytać,
co do cholery robią tutaj okręty, które miały zostać zezłomowane dziesięć lat temu w
stoczniach Seweromorska na morzu Barentsa.
- I to wszystko bez wywoływania międzynarodowego incydentu?
- To nie dostanie się do wiadomości publicznej. Dowody zostaną przekazane naszemu
rządowi, a stamtąd do rządu Rosji. Wówczas piłka będzie po ich stronie. Rosjanie dostaną
krótki termin na załatwienie tej sprawy, a jeśli tego nie zrobią, dowody zostaną szerzej
ujawnione, co pociągnie za sobą dotkliwe sankcje ekonomiczne. Na to nie mogą sobie
pozwolić z ich ledwo dyszącą gospodarką.
- Bardzo pięknie i politycznie.
Tak - zgodził się Chung. - I skutecznie. Ludzie, o których mówię, to przede wszystkim
ja. Zwracają się do mnie, kiedy nie wystarczą lornetki, radio, radar, samoloty i satelity
szpiegowskie. To dlatego, Ŝe od dawna zajmuję się materiałami promieniotwórczymi. Mój
talent rozkwita, gdy zaczynam się zajmować śmiertelnymi dawkami promieniowania.
- Myślałem, Ŝe jest tak u ciebie w wypadku narkotyków.
- To teŜ - Chung wzruszył ramionami. - Dla mnie pluton i opium to prawie to samo.
- Kto jest jeszcze w twoim zespole?
- Wywiad Marynarki Wojennej, Greenpeace, kilku specjalistów z ekologii, biologów i
amerykański fizyk atomowy.
- A więc to powaŜna sprawa.
- Tak, bardzo powaŜna - potwierdził Chung.
- Powiedziałeś: statek lub statki.
- Tylko jeden - odpowiedział lokalizator. - Właściwie tylko jeden na powierzchni, ale
najbardziej interesuje nas jeszcze jeden pod powierzchnią.
- Znowu się pogubiłem - powiedział Jake.
- Mają specjalny statek, który wygląda jak statek badawczy. Na rufie są opuszczone
specjalne uchwyty, a pod wodą pomiędzy nimi jest umieszczona kołyska. Łódź podwodna
znajduje się w kołysce, jest niewidoczna i nie budzi podejrzeń. Kiedy dopływają do miejsca,
w którym chcą zatopić łódź, po prostu zwalniają ją z kołyski, a ona znika pod wodą i idzie na
dno.
- Tak, a o co chodzi z tym Rockall?
- To skała na morzu, jakieś sto pięćdziesiąt mil na zachód od Saint Kildy -
odpowiedział lokalizator. - Turczin twierdzi, Ŝe będą przepływać niedaleko tego miejsca.
Chung uśmiechnął się szeroko, ale Jake wyczuł, Ŝe za uśmiechem jest coś jeszcze. Coś
znacznie powaŜniejszego. Ten uśmiech ukrywał podenerwowanie.
- O co chodzi, David? - odezwał się cicho Jake. - Nie sądzę, Ŝebyś w takiej chwili
chciał tracić czas na plotkowanie ze mną. Dlaczego przyszedłeś do mnie? Co się dzieje?
Chung popatrzył na Jake’a i z jego twarzy stopniowo znikał nerwowy uśmieszek.
- Nie wiem, czy to coś złego. Miałem nadzieję, Ŝe dowiem się tego, przychodząc tutaj.
- A o czym myślałeś?
- Jesteś tym, z czym jeszcze nigdy się nie spotkałem.
- Tak?
- Nie wiem, jak to wyjaśnić. Chodzi o mój talent, cały czas kieruje mnie w twoją
stronę!
- W moją? - Jake’owi przestawała się podobać ta rozmowa. - Tak jakbym był
materiałem promieniotwórczym albo heroiną? Co masz na myśli, mówiąc, Ŝe talent wskazuje
na mnie?
- Dokładnie w taki sam sposób - powiedział Chung. - Ale teŜ trochę inaczej. Chodzi o
to, Ŝe cały czas jesteś gdzieś w moim umyśle. Tak jakby opiłek Ŝelaza wskazywał w kierunku
największego magnesu na świecie.
Jake zaczął rozumieć i kiedy odpowiadał, jego oczy zwęziły się.
- Smog umysłowy? - Chung otworzył usta, zamknął je i spojrzał w bok. Jake złapał go
za ramiona, odwrócił do siebie i warknął: - Smog? To chciałeś powiedzieć?
- Nie... tak... moŜe - padła odpowiedź. - Zawsze był z tobą. Od samego początku, a
właściwie od chwili, kiedy wpuściłeś do swego umysłu Koratha.
- Tylko Ŝe teraz jest gorzej?
- To moŜliwe - lokalizator westchnął i szarpnął się, próbując uwolnić się od uchwytu.
- Nie jestem pewien. To nie jest tylko smog umysłowy.
- Więc co? - Jake puścił go i opadł na łóŜko. - Jeśli to nie jest „tylko” smog, to co
jeszcze?
- Posłuchaj. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy - kiedy się tutaj pojawiłeś, w
pokoju Harry’ego - od razu wiedziałem, Ŝe jest w tobie coś z Harry’ego. Tak samo było z
Nathanem. Cała wasza trójka wywiera podobny wpływ na parapsychiczny eter, zupełnie inny
od wszystkiego, co wykryłem. Na przykład trudno jest wykryć aurę Traska. Potrafią to zrobić
tylko ci, którzy wiedzą, czym cechuje się Trask. Aury telepatów takich jak Liz, Millie, Paula
czy Johna Grieve’a są bardzo do siebie podobne. Tak samo jest z lokalizatorami. Zaburzenia
powodowane moją obecnością w tak zwanym psychicznym eterze są podobne do tych,
które... hm, które wywoływał Bernie Fletcher. Jedyna róŜnica polegała na tym, Ŝe potrafiłem
lepiej się osłonić. Ale ty...
- Tak? Co ja? - spytał Jake.
Chung tylko pokręcił głową z wyrazem zmieszania na twarzy.
- Ty juŜ nie reprezentujesz tego, co nazywaliśmy podpisem. To coś znacznie więcej.
Mam taką starą szczotkę do włosów, naleŜącą kiedyś do Harry’ego. To takie okrągłe
drewienko z włosiem. - Wyjął z kieszeni czterocalową szczotkę z resztką włosia i pokazał ją
Jake’owi. - Tylko tyle z niej zostało. Przez ostatnie dwa dni ciągle wibrowała i rozpadła się na
kawałki.
- Wibrowała? - zdziwił się Jake. Ale patrząc na ułamany kawałek szczotki, Jake
widział, jak trzęsie się w ręce Chunga na podobieństwo psiego ogonka.
- To mój talent - wyjaśnił lokalizator. - W średniowieczu nazwaliby to magią
sympatyczną. To jest coś, co naleŜy do ciebie i łączy mnie z tobą. Dzięki temu wiem, gdzie
jesteś i jak się czujesz. Kiedy trzymam to w ręce, to trzęsie się i wskazuje kierunek tak jak
róŜdŜka. - Chung odłoŜył resztkę szczotki.
- Ale to nie jest moje i nigdy nie było.
- To prawda. Ale naleŜało do Harry’ego Keogha.
- A więc jego wpływ na mnie wzrasta? O to ci chodzi? - pytał Jake. - Mógłbym
powiedzieć ci to samo, bez tej szczotki.
Jednak lokalizator pokręcił głową.
- Nie sądzę, Ŝeby to był wpływ Harry’ego. To raczej zwiększa się twoja moc
Nekroskopa. Jesteś o wiele silniejszy niŜ jakiś czas temu. A wiesz, dlaczego ta szczotka
rozpadła się na kawałki? Dlatego, Ŝe za kaŜdym razem, kiedy pomyślę o tobie, nie mogę się
powstrzymać, Ŝeby jej nie dotknąć, masz ze mną bardzo mocny kontakt. Dlatego wróciłem...
Ŝeby sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku.
Jake wstał, pociągnął łyk prawie zimnej kawy i rzekł:
- Ze mną nic nie jest w porządku. Martwię się, bardzo się martwię o siebie. Myślę, Ŝe
wszyscy powinniście równieŜ się martwić.
Chung stał wyprostowany. Wysoki jak zawsze, z zimnymi ustami i wąskim orlim
nosem. Siwe włosy na skroniach miał zaczesane do tyłu. Z kolei oczy Jake’a, tak
przewiercające... dzięki Bogu były wciąŜ brązowe!
- Jake, gdyby coś ci się stało, to nie byłaby twoja wina, tylko nasza. Kiedy zjawiłeś się
po raz pierwszy... mogliśmy cię wypuścić, ale byłeś dla nas takim darem, Ŝe...
- ...Ŝe Trask mnie wciągnął do Wydziału - mruknął Jake. - Wcale go za to nie winię,
gdy widzę, z czym mamy do czynienia. Nic z tego, co się stało, nie było ani moją, ani waszą
winą, tylko Harry’ego Keogha. To on mnie w to wplątał.
- Harry postąpił właściwie. - I rzucił w niego resztką szczotki, zanim Jake zdąŜył coś
odpowiedzieć. Jake złapał drewienko i rzekł:
- Nie wycofuję się, David.
- Wiem, Ŝe nie - lokalizator pokręcił głową. - Przynajmniej dopóki nie wykonasz
swojego zadania. Jesteś jak dynamo, które kręci się coraz szybciej i szumi coraz głośniej. Nie
potrzebuję szczotki, Ŝeby cię odnaleźć. Ale... - ...Ale?
- Ty moŜesz mnie potrzebować. Mam tę starą szczotkę, od kiedy Harry nas opuścił.
Teraz ona nosi moje wibracje. Jestem pewien, Ŝe gdy tylko o mnie pomyślisz, to będę o tym
wiedzieć - powiedział Chung i otwarł drzwi.
- A do czego byłbyś mi potrzebny?
- Znam tysiące lokalizacji. Są zapisane w mojej pamięci, tak jak w twojej zapisane są
współrzędne. Jestem lokalizatorem. MoŜe będziesz mnie potrzebować, gdybyś chciał się
udać... gdzieś indziej.
- Dlaczego miałbyś to robić? - Jake wyjrzał na korytarz, odprowadzając Giunga
wzrokiem.
- Wszyscy kochaliśmy Harry’ego. Ale tylko Trask miał okazję mu pomóc. MoŜe i ja
będę przydatny, jeśli coś pójdzie nie po twojej myśli.
- PomoŜesz mnie czy Harry’emu? - spytał Jake, gdy lokalizator był juŜ blisko
pomieszczenia dowodzenia.
- A co za róŜnica? - krzyknął Chung, nawet nie odwracając się do tyłu. - Powodzenia,
Nekroskopie...
*
Kilka mil na zachód od Karnobatu, w górach Mocurica, lord Malinari stał w
zakurzonym, ciemnym, okrągłym pokoju i przez rozbite okno patrzył na wschód. Cień
wysokiego schronienia trójki Wampyrów padał na ziemie jak długi palec. Palec wskazujący
na wschód.
- Na co patrzysz? - spytała zaciekawiona Vavara, która siedziała w ciemnym rogu,
chroniąc się przed promieniami zachodzącego słońca świecącego przez dziury w deskach
zachodniej ściany.
- Myślę - padła odpowiedź. - Zastanawiam się, jak się stąd wydostać.
- O ile mi wiadomo, jest tylko jedna droga. Ta sama, którą przybyliśmy. Boisz się, Ŝe
wpadliśmy w pułapkę?
- To miejsce to nasza pułapka. Nie myślę, jak się wydostać z tego miejsca, ale jak się
wydostać z Burgas.
- Ach tak... - odpowiedziała Vavara, a jej oczy rozbłysły w półmroku. - Twój
wspaniały plan. - Jej sarkazm sączył się z ust jak kwas.
- Ten plan nie doprowadzi nas na krawędź śmierci! - odparł Malinari. - W
przeciwieństwie do twojego, kiedy znaleźliśmy się na pełnym morzu bez ochrony przed
słońcem!
- W łodzi było zadaszenie, byliśmy w cieniu.
- CzyŜby? W cieniu? O ile pamiętam, to nieźle nam dopiekło. Gdyby nie uratowali nas
ludzie ze statku, to nie przetrzymalibyśmy nawet godziny!
- Ale przeŜyliśmy. Nasza praca nie na wiele się zdała - głównie przez ciebie - ale
przeŜyliśmy. JeŜeli o mnie chodzi, to czegoś się nauczyłam. Po pierwsze: nigdy nie ufać
Malinariemu. Po drugie: nigdy nie wpuszczać innego Wielkiego Wampira do swego pałacu,
nawet z własnej woli. I po trzecie: nigdy nie wchodzić w przymierze, ale polegać na sobie,
nawet za cenę śmierci. Ha! Lepiej by mi było w Krainie Gwiazd, ale pozwoliłam się namówić
na wyprawę na tę planetę. Nie jest to dobre miejsce - za duŜo słońca i zbyt krótkie noce. Jeśli
twój plan zadziała, to będę bardzo zadowolona z powrotu do Krainy Gwiazd i z rozstania z
tobą!
- Nawzajem.
- Nie traćcie czasu na sprzeczki - dotarł do nich dudniący głos lorda Szwarta. - Słońce
jest wysoko, a my powinniśmy być nisko. Muszę się zgodzić z tobą, Vavara: ten świat to
pomyłka. Za duŜo światła, potwornego światła.
- Słyszysz, Malinari? Powinieneś - zauwaŜyła Vavara.
- Hm - mruknął Malinari.
- Lepiej się prześpijmy - zaświszczał Szwart.
- On ma rację - powiedziała ciszej Vavara. - Powinniśmy odpocząć.
- No to czemu tego nie robisz? - spytał Malinari.
- Bo gdy ty nie śpisz, ja równieŜ wolałabym nie spać - padła odpowiedź.
- Powinnaś mi zaufać. Jesteś mi potrzebna, podobnie jak Szwart. A wy potrzebujecie
mnie. Musimy działać razem. A kiedy to się skończy, znowu będziemy wrogami.
- Tak, razem. I wszyscy działamy zgodnie z planem, twoim planem. I to właśnie mi
się nie podoba, Nephram. Wszyscy realizujemy twój plan, ale tylko ty znasz szczegóły.
Upewnijmy się, czy wszystko dobrze zrozumiałam. Wyjaśniam mi to jeszcze raz.
- Och, Vavara - westchnął Malinari. - MoŜe ty nie jesteś zmęczona, ale ja jestem.
Męczy mnie nasza wojenka, uciekanie przed wrogami i to na tej Ziemi, która, gdyby nie
Wydział E, byłaby najcudowniejszym miejscem. Najbardziej męczy mnie twój brak zaufania.
Dobra, wyjaśnię ci wszystko jeszcze raz, a później spróbuję się trochę zdrzemnąć. Ale jestem
teŜ trochę głodny, więc skoczę do tych panienek na dole, moŜe trochę sobie łyknę i czymś się
im odwdzięczę, a później będę śnić przyjemne sny.
- Jak chcesz - zgodziła się Vavara. - Co mnie to obchodzi? To tylko kurewki,
wymachują nogami, pokazują cycki i pośladki. A ty jesteś jurnym wampirem. Nie ograniczaj
się, rób, na co masz ochotę... „possij i poruchaj”, jak mówi stare powiedzenie z Krainy
Gwiazd. Ale najpierw...
- Tak, wiem - Malinari pokiwał głową i westchnął. - Najpierw mój plan. Proszę
bardzo:
W parapsychicznym eterze jest teraz spokój. Oznacza to, Ŝe oni zajmują się tym, co i
my powinniśmy robić: śpią. To mądre posunięcie, oszczędzają energię. Jakiś czas temu
próbowałem ustanowić delikatne, telepatyczne połączenie. Sprawdzałem, czy mogę, bez
budzenia podejrzeń wniknąć w ich sny. Ich sny były wypełnione strachem, wątpliwościami i
podejrzeniami... Większość dotyczyła oczywiście nas. Inne sny były niewyraźne, zagmatwane
oprócz... tej dziewczyny, Liz. Tej, która była juŜ prawie całkiem twoja na Krassos.
Jej sny były świeŜe jak bryza płynąca z Krainy Słońca. Achhhh! Tak słodziutkie,
oszałamiające! Śniła o swoim kochanku, Jake’u Cutterze.
Wiem, Ŝe dla ciebie to wielka ujma, Ŝe udało jej się uciec z twoich szponów na
Krassos. Ale to tylko wyjdzie nam na dobre. Będzie przynętą. Przynętą na tego Jake’a i na
jego moc! On jest podobny do tego cygańskiego drania z Krainy Słońca, który zniweczył
naszą pacę w ruinach starych zamczysk. Z tego co wiemy, nadal toczy tam wojnę z naszymi
porucznikami, niewolnikami i stworami. Powiedz, co nam przyjdzie z walki, której nie
moŜemy wygrać? Nie wygramy, dopóki nie zdobędziemy lepszej broni. A czy jest lepsza
broń od tej, którą zastosował Nathan?
A więc ten człowiek, zwyczajny człowiek, dysponujący jednak nieprawdopodobnymi
moŜliwościami, zniszczył mój ogród ukryty pod Kopułą Rozkoszy w Xanadu, uratował
swoich kolegów, którzy juŜ znajdowali się na przygotowanym przeze mnie stosie
pogrzebowym, zrujnował plany Szwarta, ten człowiek ma słaby punkt! Tym punktem jest Liz.
Przybył, kiedy go wezwała w Xanadu. Choć Trask jest dowódcą Wydziału E, to jednak
główną bronią jest Jake Cutter.
Potrzebujesz dowodów? Wątpisz w to, Ŝe Jake posiada Moc? To on dostał się do
znakomicie ukrytego ogrodu lorda Szwarta. Nie tylko się tam dostał, ale na dodatek przeŜył
wybuch, który zniszczył owoc jego cięŜkiej pracy. On potrafi w oka mgnieniu pojawiać się i
znikać. Potrafi pokazać się w jednym miejscu i zniknąć tak samo jak Nathan z Krainy Słońca.
Kto wie, jakie jeszcze posiada umiejętności?
Kiedy go dopadniemy, to do Krainy Gwiazd razem z nami powrócą jego tajemnice.
Ukradnę je wprost z umysłu Jake’a Cuttera. Nasza trójka, ja, ty, i lord Szwart, z zacięciem i
siłą cechującą wielkich Wampyrów oraz z nowymi mocami pokonamy Nathana z plemienia
Cyganów. Wyobraź to sobie. Przegraliśmy ostatnią wojnę krwi w Krainie Słońca, ale
kolejna... - Malinari specjalnie przerwał, Ŝeby Vavara mogła sama wyciągnąć wnioski.
- To całkiem miły obraz, Nephram. Mnie osobiście ucieszy złapanie tej dziewczyny.
WyobraŜam sobie, co zrobię z jej śliczną twarzyczką, achhh!
- Tylko pamiętaj - rzekł pośpiesznie Malinari - przynajmniej na początku ma być
przynętą, na którą złapiemy Jake’a Cuttera. Nie moŜesz jej uszkodzić. Wszystko przepadnie,
kiedy zrobisz jej krzywdę i zwampiryzujesz ją. Jake zabija wampiry, to daje mu sens i cel
Ŝycia. Jestem pewien, Ŝe zarówno on, jak i Wydział E zabijają, jeśli tylko by się okazało, Ŝe
ona jest jedną z nas.
- A więc on się ukrywa, ten Jake Cutter - stwierdziła Vavara. - Ukrywa się przed
nami? Myślę, Ŝe nie stanowi zbyt wielkiego zagroŜenia!
- CzyŜby? Widziałaś go na Krassos? Nie, ale on tam był. Pod koniec wszystkiego
wyczułem go... jego aurę, podpis. Tego nie da się z niczym pomylić. A ta dziewczyna, Liz.
Była zamknięta w bagaŜniku twojego samochodu, który, jak sama widziałaś, utonął w morzu.
Myślisz, Ŝe jak przeŜyła? Kto ją uratował?
- Rozumiem cię - odpowiedziała Vavara, mrucząc gardłowo. Jednak nie był to pomruk
przyjemności, ale wizja zbliŜającej się dzikiej, nienaturalnej Ŝądzy. - JeŜeli o mnie chodzi, to
nie masz się czego obawiać. Mamy wspólny i to ostatni interes. Jake będzie twój - zgodnie z
twoim planem - ale dziewczyna naleŜy do mnie. Obiecuję ci, Ŝe nie zrobię jej krzywdy...
dopóki nie wrócimy do Krainy Gwiazd. Jeśli chodzi o moce, którymi obiecałeś się z nami
podzielić. Razem ze Szwartem przypilnujemy cię, Ŝebyś spełnił obietnice. Jeśli tylko
spróbujesz się tego wyprzeć, to oboje cię dorwiemy. Być moŜe mnie mógłbyś się oprzeć, ale
Szwartowi? Nam obojgu? Wątpię.
- Niech tak się stanie - Malinari podsumował rozmowę i lekko zginając się w talii,
skierował się ku schodom.
Vavara odprowadziła go wzrokiem, gdy schodził na dół po schodach i znikał w
mroku. Jednak tuŜ przed zniknięciem Malinariego, ich szkarłatne spojrzenia spotkały się i
Vavara odkryła, Ŝe nic w jego myślach nie potwierdzało poczynionych obietnic.
Zgoda, Malinari, niech tak się stanie - Vavara powtórzyła w myślach, starając się za
wszelką cenę nie ujawnić swego odkrycia. - Pozwól jednak, Ŝe raz jeszcze powtórzę co
mówiłam. To jest moje ślubowanie, Nephramie Malinari. Moje... i wszystkich istot, jakie
powstaną z moich jaj. Zobaczymy, czy i jak spełnisz swoją obietnicę...
*
Jakiś czas potem, kiedy Vavara juŜ spała, w przebiegłym umyśle Malinariego
zagościły takie oto szczelnie ukryte myśli:
Tak, śpij. Śpij, Vavaro, a takŜe i ty, Szwarcie. Teraz w spokoju wszystko zaplanuję. Ty,
Vavaro, ze swoją hordą czekającą na narodziny z jaj, i ty, bezpostaciowy lordzie Szwart, który
uwielbiasz przebywać w ciemnościach - czy miałbym z wami się dzielić czymś, co naleŜy tylko
do mnie? Moim zdaniem nie. To ja odkryłem prawdę o Jake‘u Cutterze. Zachowam to dla
siebie i wykorzystam do tego, Ŝeby was się pozbyć. W przeszłości Kraina Gwiazd i Słońca za
bardzo się wycierpiała od nadmiaru lordów i ladies. W zupełności wystarczy jeden pan,
Nephram Malinari. I tak się stanie.
Następnie wysłał swą myśl, starając się zbadać coś, co zadziwiało go coraz bardziej:
aura ludzi z Wydziału E stawała się coraz silniejsza i zmieniała się z godziny na godzinę.
Mogło to oczywiście wynikać z tego, Ŝe ludzie Wydziału przygotowywali się do
wysiłku, jaki ich czekał po zachodzie słońca. MoŜliwe takŜe, Ŝe ich talenty, działając
wspólnie, wzmacniały się.
RównieŜ ich zasłony stawały się mocniejsze. Liz i ta druga kobieta były telepatkami i
do ich umysłów powinno być stosunkowo łatwo się dostać. A jednak nie było to moŜliwe. W
Xanadu Malinari podziałał swoim umysłem na Liz w taki sposób, Ŝe wpadła w pułapkę. Teraz
jednak nie było to moŜliwe. Jej zasłony działały nawet w trakcie snu i gdyby jej sny miłosne
nie skupiały się tak mocno na Jake’u Cutterze, to zapewne nic z nich nie udałoby się
odczytać. Podobnie było z Millicent - kobietą Bena Traska. Ona takŜe rozpostarła wokół
siebie umysłową zasłonę, coś w rodzaju mgły, która nie pozwalała na ingerencję z zewnątrz.
Malinari potrafił rozpoznać poszczególne osoby, ale dostęp do ich umysłów był zamknięty.
JeŜeli chodzi o Traska, to w jego wypadku sprawa powinna przedstawiać się najlepiej.
Jego umysł rozpoznawał „prawdę”. To działało instynktownie, więc nie mógł takŜe
okłamywać samego siebie ani niczego ukrywać. Nie akceptował kłamstw, a więc nie
akceptował równieŜ fałszywego obrazu samego siebie. A jednak i jego umysł był zasłonięty.
Był jeszcze ten Inny - stary i nieprzenikniony. Jego aura była niczym dym palonego
drewna, który rozpościerał się w róŜnych kierunkach, zasłaniając nie tylko jego toŜsamość,
ale nawet sam fakt jego istnienia. To przypomniało Malinariemu Krainę Słońca. Cyganie, na
których polował, równieŜ potrafili się w taki sam sposób ukrywać. MoŜe był to Cygan albo
potomek niewolników z Krainy Słońca.
W ekipie z Wydziału E było jeszcze dwóch. Lokalizator, ktoś nowy, kto niewątpliwie
zastąpił tego głupca, który zginął w Sirpsindigi. No i ten, który odczytuje przyszłość.
Ciekawe, Ŝe w wypadku tego ostatniego nic się nie zmieniło! Ani jego aura, ani
niemoŜność pojęcia jego talentu. W jego umyśle nie było nic z przeszłości, co pozwoliłoby
poznać jego historię. Nic z teraźniejszości, co mogłoby pokazać, czym się teraz zajmuje. Za
to co pewien czas pojawiał się chaotyczny wir połowicznie uformowanych obrazów, które
znikały prawie natychmiast z chwilą zaistnienia. Co więcej, obrazy pojawiały się wówczas,
gdy miały związek z przyszłością.
Ale czy mogło być inaczej w wypadku Goodly’ego? W końcu przyszłość to coś
bardzo nieodgadnionego.
Troje z tych mścicieli uległo pewnej zmianie. Nawet czworo, jeśli doliczyć do nich
Jake’a Cuttera. Choć był gdzieś daleko, to jednak jego aura była bardzo Ŝywa i mocno
emanująca w psychosferze.
Była to zagadka z duŜą liczbą moŜliwych rozwiązań. Malinari musiałby być głupi,
gdyby nie dostrzegł choćby jednego z nich. Jednak w takie rozwiązanie naprawdę trudno
byłoby uwierzyć...
Jedna z dziewcząt poruszyła się i jęknęła przez sen.
Malinari sięgnął ręką, pogłaskał ją po obnaŜonym udzie i wyszeptał uspokajające
słowa. Jego głowa spoczywała na kolanach innej niewolnicy. Do jego nozdrzy dotarł zapach
płynący z jej łona, który moŜna było porównać do pieczeni przygotowywanej w Krainie
Słońca. Przez chwilę przemknęła mu myśl, Ŝeby ją posiąść, a nawet wszystkie niewolnice, ale
po chwili porzucił ten pomysł.
Wkrótce będzie potrzebować duŜo sił. Zasadzka na ludzi z Wydziału E... moŜliwe
problemy w Perchorsku... no i te, które pojawią się w chwili rozprawy z Vavara i Szwartem.
O wiele lepiej było teraz połoŜyć się spać. Przeklął słońce wiszące nad zachodnim
horyzontem i postanowił przespać się i zregenerować swe siły.
Będzie ich duŜo potrzebować - aby podbić dwa światy. Światy, które będą naleŜeć do
jednego, wampirzego imperium. Pojawią się teŜ nowe siły - siły trudne do wyobraŜenia, siły,
których z nikim nie będzie dzielić...
*
Trzy godziny później.
Malinari obudził się, chwycił powietrze w nozdrza i wysłał krótką, ale
skoncentrowaną informację telepatyczną do Vavary i Szwarta:
- Ciemność zapadła, a oni nadchodzą!
Kiedy Malinari zauwaŜył, Ŝe jego towarzysze zaczęli się wybudzać ze snu, zaczął
budzić śpiące dziewczęta. Została tylko szóstka; reszta była rozlokowana w róŜnych
miejscach po drodze. Trupa znana jako „Wampirki Vaia” zaczęła wieść teraz Ŝycie lub raczej
dzielić los nieumarłych jako zwyczajne wampiry na terenie Turcji. Szóstkę budzących się
właśnie dziewcząt czekała mniej szczęśliwa przyszłość.
- Słuchajcie - odezwał się do nich Malinari. - Nadszedł czas, o którym wam juŜ
mówiłem. Wiecie, kim jesteście, a właściwie kogo z was zrobiliśmy. Ludzie, którzy nas
ścigają, będą chcieli was zabić.
Słowa Malinariego zostały powitane westchnięciami, jękami, sykiem i
zaniepokojeniem. Nagie ciała poruszyły się w mroku. Stojąc wśród resztek worków i ziarna,
naciągały na siebie strzępy odzienia. Ich trójkątne oczy błyszczały dzikim, zielono-Ŝółtym
światłem potwierdzającym status wampirzego niewolnika.
- Zabiją was - mówił dalej Malinari - ale tylko wówczas, gdy na to pozwolicie. Ale
pamiętajcie, Ŝe jesteście znacznie silniejsze! JuŜ jako tancerki byłyście silne i wysportowane,
a teraz wasze siły zostały pomnoŜone. Daliśmy wam siłę, Ŝebyście się mogły bronić.
Pamiętajcie, Ŝe krew to zarówno Ŝycie, jak i siła. A wasi prześladowcy... są pełni dobrej,
silnej krwi!
- Achhh! - padła odpowiedź. Rozbłysły białe zęby odsłonięte cofającymi się wargami.
- Idę teraz na górę - rzekł Malinari. - Jeśli wasi wrogowie przedrą się przez was,
będziemy wiedzieć, Ŝe jesteście martwe. PokaŜcie, co potraficie, a zyskacie wolność. Tak,
wolność - będziecie mogły wyruszyć w świat i zdobyć go dla siebie! Zrozumiałyście?
- Takkk, panie - zabrzmiała odpowiedź, która była jak jeden świst wydobywający się z
martwego gardła.
- Doskonale. Dobrze! Ukryjcie się jak najlepiej. Zasłońcie się workami albo
pochowajcie się w najciemniejszych zakamarkach. To nie powinno wam sprawiać kłopotu,
poniewaŜ jesteście teraz stworzeniami Ŝyjącymi w ciemnościach. Idę, ale pamiętajcie, Ŝe
macie moje błogosławieństwo. Niech noc trwa długo, a ciemność będzie z wami.
Malinari poszedł na górę, a szóstka wampirzyc ukryła się w mroku. W swym czarnym
sercu Malinari dobrze wiedział, Ŝe jego błogosławieństwo było bluźnierstwem, a noc i
ciemność nie pozostaną długo z jego niewolnicami...

XXIV
Atak na wiatrak
Prawie niezauwaŜalnie cienie gęstniały, wydłuŜały się, aŜ w końcu po jakiejś godzinie
zlały się z mrokiem zapadającego zmierzchu. Wraz z zapadnięciem nocy w minibusie ustała
wszelka konwersacja.
Do Karnobatu pozostała mila, moŜe dwie. Na północy widać było pasmo gór, które
biegło równolegle do drogi. Góry wyglądały, jakby pływały w gęstniejącej mgle. Na drodze
nie było duŜego ruchu i z naprzeciwka nadjechało zaledwie kilka samochodów, które błysnęły
światłami, po czym zniknęły w niecodziennej ciszy. Nawet klekotanie głośnego silnika
zdawało się zmniejszyć natęŜenie. Kierujący samochodem Ben Trask wyraźnie zwolnił.
Instynkt podpowiadał mu, Ŝe są juŜ bardzo blisko.
- Skręć w lewo w najbliŜszą przecznicę - odezwała się niespodziewanie, siedząca obok
Traska, Millie. - One są gdzieś tam, w górach.
- Skręć w lewo i zatrzymaj się! - mruknął stary Lidesci siedzący w tyle samochodu. -
Za jakieś pół mili wjedziemy w mgłę. Ale są róŜne rodzaje mgły i chciałbym tę sprawdzić.
- No i powinniśmy zawołać Jake’a - dodała Liz. Jej głos zdradzał drŜenie jej ciała,
choć wcale nie odczuwało się chłodu. - Koniecznie powinniśmy wezwać Jake’a.
Trask odwrócił się i unosząc brwi, spojrzał na Liz. Następnie włączył kierunkowskaz i
skręcił w lewo, wjeŜdŜając na wiejską, bitą drogę. Minibus zatrzymał się obok kępy starych
drzew oliwnych. Schodząc z gór, mgła była w tym miejscu stosunkowo rzadka i owijała się
dookoła stóp podróŜników, którzy zaczęli wysiadać z samochodu.
Millie była zarumieniona, podobnie jak Liz.
- Nic wam nie jest? - zaniepokoił się Trask. - Wygląda na to, Ŝe słońce was
przypiekło. Jesteście zaróŜowione... albo macie po prostu zdrowe rumieńce.
- Chyba mnie troszkę przypiekło - odpowiedziała Millie. - Kiedy się zatrzymaliśmy w
zagajniku. Starałam się schować w cieniu. W chłodzie jest mi o wiele lepiej.
Liz nic nie powiedziała, ale Trask bez trudu zauwaŜył, Ŝe obie kobiety spojrzały po
sobie z... zastanowieniem?
Paul Garvey pomógł Lardisowi przyklęknąć i stary Lidesci powąchał mgłę niczym
pies na polowaniu. Następnie przy wtórze trzaskających kości wyprostował się, pokręcił
głową i powiedział:
- Zwykła mgła. Jednak nie mogę się powstrzymać od wspomnień, kiedy widzę, jak
mgła w podobny sposób spływa ze wzgórz. Jeśli chodzi o tych bydlaków, to lepiej zachować
nadmierną ostroŜność.
Ian Goodly wpatrywał się w linię wzgórz zaczynających się jakąś milę dalej.
- Wiatraki - powiedział. - Jeden całkiem duŜy. Wyglądają na nieuŜywane.
Trask podąŜył wzrokiem za spojrzeniem prekognity i stwierdził:
- Wyglądają tak samo jak wiatraki w Grecji - powiedział. - Nic dziwnego, w końcu
jesteśmy bardzo blisko wybrzeŜa.
- Ale bliŜej do Morza Czarnego - zauwaŜył Goodly. - Są ustawione w taki sposób,
Ŝeby łapać wschodni wiatr od morza. Wygląda na to, Ŝe tylko jeden z nich moŜe jeszcze
funkcjonować. Ten najbliŜszy z całej czwórki.
- Tak - potwierdziła Millie - ale ten, który nas interesuje, jest najdalej.
- TeŜ tak uwaŜam - potwierdziła Liz. Obie kobiety zmarszczyły brwi i ze zwęŜonymi
oczami patrzyły na najdalszy wiatrak. Miał połamane łopaty, które wyglądały jak wyrwane ze
stawów ręce. Szczyt wiatraka zakończony spadzistym dachem odbijał ostatnie promienie
zachodzącego słońca. Na samej górze widać było trzy okna, dwa w jednej linii podobne były
do pustych oczodołów, a jedno w środku i nieco niŜej mogło przypominać nos. Kiedy
patrzyły na tę konstrukcję podobną do wielkiego człowieka, wiatrak szybko stał się jedynie
zarysem na coraz czarniejszym tle nieba...
Garvey, podobnie jak Liz i Millie, przyglądał się drewnianej budowli.
- Tak, to oni - potwierdził przypuszczenia telepatek. - Lepiej się stamtąd wycofajcie.
Czuję, Ŝe ich smog umysłowy zmniejsza się. Zaczynają się budzić i automatycznie stawiają
zasłony.
- Wynoście się stamtąd - rzucił Trask, pociągając jednocześnie kobiety za ręce i
odwracając je w drugą stronę.
- W porządku, Ben - powiedziała Millie łagodnie, uwalniając się z jego uchwytu. - Nie
musisz się martwić. Wiemy, co robimy.
- Tak czy owak Wielkie Zdarzenie się zbliŜa - zauwaŜyła Liz - i nie moŜemy go
uniknąć. Jak sam powiedziałeś, musimy się przygotować na jego nadejście. Czy mogę juŜ
zawołać Jake’a?
- Nie - odpowiedział Trask. - Jeśli Malinari i reszta - plus dziewczyny z rewii - juŜ nie
śpią, to natychmiast się zorientują, Ŝe Jake jest z nami. Jake to nasz as w rękawie i chcę go
wyciągnąć w ostatniej chwili. Zawołamy Jake’a, kiedy wejdziemy do młyna, pod warunkiem
Ŝe smog umysłowy nadal będzie obecny. Teraz tylko stracilibyśmy czas.
Wsiedli do minibusu i jadąc powoli po wertepach, dojechali do wzniesienia. Wjechali
na polną drogę wiodącą trawersem pod górę. Szczyt wzgórza, na którym stał wiatrak,
przypominał spłaszczoną kopułę.
Otoczony dziurawym płotem wiatrak stał na czteroakrowej działce.
- Nie ma śladu Ŝycia - pomyślał Trask.
- Ale za to pełno sygnałów dochodzących od nieumarłych! - zauwaŜyła Liz, kiedy
Trask wrzucał luz i zatrzymywał samochód w cieniu wiatraka.
- Wiem - odpowiedział, patrząc przez okno na fasadę zrujnowanego budynku. - TeŜ to
czuję, tylko Ŝe tym razem czuję, Ŝe nie poddaję się oszustwu.
- Mamy szczęście - powiedział Garvey. - Jej czar promieniuje falami. MoŜna by
przysiąc, Ŝe to jest święte miejsce.
- Na Krassos to faktycznie było święte miejsce - zauwaŜył cichym głosem prekognita.
- Przynajmniej zanim nie pojawiła się tam Vavara. Wydawało się nam, Ŝe jej zamczysko to
klasztor, ale w rzeczywistości był to obraz wysyłany przez Vavarę, która ukrywała w ten
sposób grozę nieśmierci. To miejsce wydaje mi się podobne. Sielankowa, wiejska sceneria,
którą moŜna zobaczyć na wielu obrazach. „Wiatrak o zmroku”. Tyle Ŝe tym razem autorką
obrazu jest lady Vavara.
- Zabiłaby cię, gdybyś tak do niej się zwrócił - powiedział Lardis. - Nawet za samą
myśl tego rodzaju! Lady? O nie. Nigdy. Ona gardzi tytułami. Jej imię to Vavaaara i brzmi
ono jak warczenie dzikiej bestii.
- Twoja scenka to pieprzone kłamstwo! - rzucił w powietrze Trask. Następnie wrzucił
bieg i objechał wiatrak dookoła, wzbudzając tumany kurzu. Po przejechaniu pełnego okręgu
zatrzymał się w tym samym miejscu.
- Jest tylko jedno wejście - stwierdził na głos. - Przez tamte drzwi. Patrząc na okna,
wygląda na to, Ŝe jest tam kilka pięter. Tak czy owak jest to duŜy budynek o duŜej
powierzchni. Liz, Millie, powiedzcie, gdzie są te dranie? Co te krwiopijcę planują?
- Sana samej górze - Millie odpowiedziała natychmiast. - Słychać bzyczenie jak w
gnieździe os. Poza smogiem wyczuwam... strach? Panikę? Niepewność? Są jak - nie jestem
pewna - jak szczury w pułapce.
- Nie - Trask zdecydowanie zaprzeczył głową. - To byłoby zbyt proste. Czuję tam
inny rodzaj szczurów. Coś chce nam przekazać wiadomość, Ŝe nie ma większego zagroŜenia,
a to tylko powiększa moje przekonanie, Ŝe jest tam bardzo niebezpiecznie. Liz, od dość
dawna chciałaś zawołać Jake’a. Myślę, Ŝe nadszedł czas. Potrzebujemy jego oraz naszej
broni. Wysiadać.
Wszyscy wysiedli z samochodu, a Liz zaczęła nawiązywać kontakt z Jakiem...
*
Jake usłyszał wezwanie Liz niezwykle wyraźnie, tak wyraźnie, jak nigdy wcześniej,
chociaŜ znajdował się w Centrali Wydziału E. Usłyszał Liz, jakby właśnie była z nim w
pokoju Harry’ego. Ale zamiast Liz w pokoju przebywał Gustaw Turczin i John Grieve.
Jake leŜał na łóŜku z rękami pod głową, ubrany w swój czarny zestaw.
- Jake? Jesteś nam teraz potrzebny. Broń takŜe.
- Liz? - odpowiedział, wstając jednocześnie z łóŜka. Wyczuł w jej głosie ponaglenie i
wiedział, Ŝe nie ma ani chwili do stracenia.
Turczin i oficer dyŜurny siedzieli w nogach łóŜka i rozmawiali ze sobą ściszonym
głosem. Na widok ruchów Jake’a umilkli, po czym rosyjski premier podszedł do Jake’a i
spytał:
- To juŜ? - Nagle jego oczy rozszerzyły się i widać w nich było oczekiwanie.
- Tak - mruknął Jake, zarzucając na swoje szerokie ramiona pięćdziesiąt kilo
śmiercionośnego uzbrojenia. - JuŜ. Ale moŜemy znaleźć się w bardzo niebezpiecznej sytuacji.
- Panie premierze? - odezwał się John Grieve. - Myślę, Ŝe posługiwanie się tym nie
sprawi panu trudności. Miejmy nadzieję, Ŝe nie będzie takiej konieczności.
Turczin spojrzał na niego i zobaczył, Ŝe Grieve wręcza mu zmodyfikowanego
automatycznego browninga kaliber 9 mm. Turczin wziął pistolet do ręki i włoŜył go do
kieszeni razem z trzema magazynkami pełnymi srebrnych naboi.
- Jest pan gotowy? - spytał Jake. - Nadal pan chce zabrać się ze mną?
- Tak, to znaczy nie. PrzecieŜ nie mam wyboru. - Turczin wzruszył bezradnie
ramionami.
- No to ruszamy. Proszę mnie wziąć za rękę, zamknąć oczy i zrobić krok naprzód. I
nie...
- Achhh! - westchnął Turczin i ten dźwięk zaczął odbijać się echem w Kontinuum
Móbiusa.
- ...nie krzyczeć - Jake dokończył zdanie, które zaczął mówić ciut za późno. - W
Kontinuum nie trzeba nic mówić. Wystarczy samo myślenie. Myśli są równie wyraźne jak
mowa.
- Telepatia? - Turczin szybko się zorientował i dostosował. Było to całkowicie
zrozumiałe dla szefa rosyjskiego Wydziału E.
- Coś w tym rodzaju - odpowiedział Jake. - W tym miejscu nie ma nic, co nie zostało tu
wprowadzone z zewnątrz. Więc nawet myśli mają swoją wagę.
- Ale ja nic nie waŜę! - powiedział Turczin. - O BoŜe, ja spadam!
- JuŜ po wszystkim - powiedział Jake, przeprowadzając go przez drzwi Móbiusa.
Turczin zachwiał się, ale Jake zdąŜył go podtrzymać. Premier Rosji otworzył oczy.
Zmiana oświetlenia przy przejściu z jasnego pokoju Harry’ego do mrocznego wieczoru w
Bułgarii przyprawiła go o ponowne zachwianie równowagi. Jednak tym razem pomógł mu
Ben Trask, który jednocześnie głośno warknął
- Jake, do jasnej cholery! O co chodzi? Gustaw Turczin? Co on tutaj robi?
- Wyszło na to, Ŝe jestem mu to winny - odpowiedział Jake, kładąc broń na ziemi i
ściskając Liz. - Podobnie jak ty.
- My... mamy umowę - wysapał Turczin. - Przybyłem tutaj, Ŝeby upewnić się, Ŝe
dotrzymasz swego zobowiązania. - Po czym zmarszczył nagle czoło, poniewaŜ jego wzrok
przykuło światło. Nie dotyczyło ono jednak jego wzroku, ale bardziej oczu Traska, Millie, Liz
i Jake’a. Ich oczy świeciły w mroku. Mogło to być oczywiście odbicie księŜyca, który był w
pełni i właśnie coraz wyŜej świecił nad wzgórzami.
- Nie mamy teraz czasu na załatwianie interesów - odparł Trask, patrząc to na
Turczina, to na Nekroskopa. - Jake, naszym zdaniem na górze tego wiatraka są wszystkie trzy
Wampyry. Liz i Millie mówią, Ŝe czują się przez nas osaczone. Ale ja nie jestem tego taki
pewien. Myślę, Ŝe Malinari realizuje podobny scenariusz jak w Xanadu. Tak czy owak
przybyliśmy tutaj, Ŝeby je zniszczyć, a przynajmniej zrobić wszystko, co w naszej mocy. Ian
Goodly przewidział koniec tej akcji, nie wiemy, czy stanie się to teraz, czy później, ale
wiemy, Ŝe wszyscy będziemy brać w tym udział. Teraz ty, ja, Ian i Paul wchodzimy do
środka. Dzięki temu nie będziemy razem i unikniemy scenariusza przewidzianego przez
prekognitę... przynajmniej taką mam nadzieję! Co do tego, co nas czeka w środku...
- Te dziewczyny teŜ tam są - powiedziała Millie, wpatrując się w ciemne okna
wiatraka. - Są bardzo wystraszone, pobudzone i ogromnie niebezpieczne! To pierwsza linia
obrony Malinariego. Musicie się przez nią przebić, Ŝeby dotrzeć do niego i do dwóch
pozostałych stworów. Pamiętajcie, Ŝe to juŜ nie są ludzie i Ŝe oddamy im przysługę.
- Dobra, wystarczy - Trask pokiwał głową. - Lardis i Gustaw... - przerwał na chwilę,
Ŝeby przyjrzeć się premierowi. - Niech cię szlag, z twoją polityką i przeszkadzaniem!
Zostańcie tutaj z Liz i Millie. Pilnujcie drzwi. Jeśli wyjdzie coś, co nie jest nami...
- ...Wiemy, co mamy robić - zapewnił go Lardis, trzymający w jednej ręce automat 9
mm, a w drugiej barbarzyńską maczetę.
- No to ruszamy - rzekł Trask, ściskając granaty i specjalnie zaadaptowany pistolet
maszynowy.
Pozostała trójka wzięła broń, ale w chwili gdy juŜ ruszyli do drzwi, premier Turczin
zawołał:
- A co ze światłem? Tam będzie ciemno. Czy wystarczą wam laserowe celowniki?
Trask nawet się nad tym nie zastanowił. W istocie nawet nie zauwaŜył, Ŝe jest ciemno.
Z drugiej strony prawie jednym głosem odezwali się Goodly i Paul Garvey:
- Ma rację.
Po czym Goodly wyciągnął z kieszeni latarkę. Następnie dodał:
- Tak przy okazji, to nie działa w taki sposób.
- Co tak nie działa? - spytał Trask idący na czele grupki.
- Unikanie przyszłości - wyjaśnił prekognita.
- Nie przejmujcie się ciemnościami - odezwał się Jake. - Mam tu wystarczającą ilość
światła dla wszystkich we młynie. - Po czym podniósł do góry lufę miotacza ognia, delikatnie
nacisnął spust, wypuszczając przed siebie smuŜkę ognia, która przecięła mrok nocy.
- OstroŜnie z tym sprzętem. To miejsce wygląda jak stos gotowy do podpalenia!
Chwilę później wydobywające się z ich broni laserowe promienie zagłębiły się w
ciemność za drzwiami, penetrując wnętrze wiatraka...
*
Na górze budynku Malinari zwrócił się do wiedźmy Vavary (która teraz przybrała
postać kobiety) oraz do lorda Szwarta (który mniej więcej przypominał człowieka):
- Plan zadziałał i to nawet lepiej, niŜ się spodziewałem. Idą tutaj. Kiedy piętro niŜej
zacznie się walka, my równieŜ zejdziemy na dół... ale na zewnątrz! Oni zostawili
najsłabszych przed młynem.
- Co? - Szwart skorzystał ze swego nibygłosu. - A co z silniejszymi? Jednego z nich
widziałem w grocie od dawna zapomnianej przez ludzi. Posiadał diabelskie moce, takie same
jak Nathan, i korzystał z nich ze strasznym skutkiem! To jest ten człowiek, którego chcesz
pojmać, jeden z czterech, którzy właśnie do nas idą?
- Tak, pojmę go, ale nie tutaj i nie teraz. Mówiłem juŜ, jak to rozegramy,
zapomniałeś?
Zwracając się w taki sposób do Szwarta, Malinari popełnił błąd.
- Dobrze pamiętam twoje plany! - Szwart wypłynął z ciemnego kąta. - Przypominam
sobie stulecia spędzone w Krainie Wiecznych Lodów, pamiętam o zniszczeniach w Krainie
Gwiazd, kiedy udało się nam powrócić z wygnania, destrukcję wszystkiego, co zrobiliśmy, i
w końcu ucieczkę do innego świata przed Nathanem Kilklu. Co powiesz o tamtych planach?
Jak widzisz, moja pamięć jest dosyć dobra!
- Nie mamy teraz czasu na kłótnie - Malinari wycofał się. - Teraz moŜesz się zemścić,
ale nie rób tego na mnie! Złapiemy tego, który wyrządził nam tyle szkód. Zapewniam cię, Ŝe
zaryzykuje nawet swoim Ŝyciem dla tej kobiety, Liz. To ona jest naszym celem. Tylko
kobieta, Liz. JeŜeli chodzi o resztę... przygotowaliśmy dla nich pułapkę. Wystarczy ją
uruchomić. Na dole czuć naftą, ale zablokowaliśmy im umysły i nie wyczują tego zapachu...
moŜe oprócz Traska. Prawdopodobnie uda im się uciec, tak jak uciekli z Xanadu, ale dzięki
temu będziemy mogli niepostrzeŜenie się oddalić. Potem będziemy dobrze przygotowani na
ostatnie starcie. Jake, ten Nekroskop, przybędzie ratować swoją ukochaną Liz. Achhh!
- Mam powierzyć wam swoje bezpieczeństwo? - spytała Vavara. - Jesteśmy bardzo
wysoko, a ja zawsze byłam słaba w przekształcaniu ciała i w lataniu. - Jeśli mnie upuścicie...
to mogę się dotkliwie połamać.
- AleŜ nie upuścimy cię, siostro - odpowiedział Malinari - przecieŜ nie będziemy cię
dźwigać!
- Co?! - wiedźma zaniepokoiła się. - Domyślam się, Ŝe zlecimy na dół.
- Tak, my zlecimy, to znaczy ja i lord Szwart. - Ale...
- ... Ale najwaŜniejsza jest szybkość! - przerwał jej Malinari. - Nie moŜemy być
objuczeni twoim cięŜarem, sama musisz zejść na dół. Po tym co pokazałaś na Krassos, z
pewnością nie będziesz mieć najmniejszych trudności. Przypomnij sobie hotel w Turcji...
łaziłaś po ścianie jak jaszczurka!
- Ha! - Vavara spojrzała za okno. - W tym towarzystwie to ty jesteś jaszczurem i nie
mam zamiaru o tym zapomnieć! No trudno, co będzie, to będzie. Zaczynam schodzić.
- Nie - powiedział Szwart, zagradzając jej przejście. - Ci, co zostali na dole, mogą cię
zauwaŜyć. Są uzbrojeni i trafią cię jak muchę na ścianie.
- Szwart ma rację - zauwaŜył Malinari. - Zejdziesz, kiedy na dole rozgorzeje walka...
Lady!
- Drań! - syknęła, a jej oczy rozbłysły światłem.
- Cicho bądź - Malinari uśmiechnął się, choć był to dosyć nerwowy uśmiech. - Jeśli
juŜ musisz coś robić, to skorzystaj z twojej mocy oszukiwania. Daj im poznać, Ŝe się
„boimy”, wyślij do ich mózgów smród strachu. Tylko proszę cię, nie jęcz, bo to zrobi z ciebie
jeszcze większą jędzę.
- Ty skurwysynu! - zasyczała, trzęsąc się ze wściekłości. Jednak zrobiła, o co ją
proszono, poniewaŜ chodziło o ratunek...
*
Na dole Trask wraz ze swoimi ludźmi przeszukiwał parter, ale nie znalazł niczego
oprócz kupek zgniłego ziarna, sterty starych i zgniłych worków, zardzewiałych narzędzi i
sparciałych pasów, które były reliktami porzuconego młyna. Jednak na stromych schodach
widać było ślady stóp odbitych w grubej warstwie kurzu. Wszystkie wskazywały na jeden
kierunek i Ŝaden ze śladów nie zdradzał schodzenia na dół. U góry znajdowały się co
najmniej trzy poziomy, a do najwyŜszego piętra było jakieś sześćdziesiąt stóp.
- Czujecie coś dziwnego? - zapytał cicho Trask, zaczynając wchodzić na schody.
- Tylko strach - odpowiedział telepata Paul Garvey. - MoŜe Liz i Millie mają rację co
do tego, Ŝe potwory panikują na samym szczycie wiatraka. Dlaczego pytasz? Co czujesz?
- Urządzenia, silniki, olej - odpowiedział Trask. - Nie jestem pewien... moŜe takŜe
strach. Ale wydaje mi się, Ŝe to tylko maskuje coś innego. MoŜe wyczuwam kłamstwa.
Vavara potrafi się świetnie maskować, a Malinari nie ma sobie równych w telepatii.
- Ale nie są niezwycięŜeni - powiedział Nekroskop. - Jeśli są na górze, to mają się
czego obawiać. Szwart wie, czego się moŜe po mnie spodziewać. Vavara dostała lekcję na
Krossos. Jak widać, historia się powtarza.
- Ale to jeszcze nie to. To nie jest to wielkie wydarzenie, o którym wam mówiłem.
Jest ciemno, ale to inny rodzaj ciemności. Tam było ciemno jak... w grobowcu faraona.
- Jake - odezwał się cicho Trask - chodź ze mną. Bez osłony nie chcę wystawiać
głowy ponad podłogę.
Jake, stawiając ostroŜnie stopy na trzeszczących schodach, podszedł bliŜej starszego
męŜczyzny i nacisnął lekko spust, wypuszczając do przodu krótką smugę ognia.
- OstroŜnie z tym sprzętem! - ostrzegł go Trask. - Kurz i sproszkowane ziarno mogą
narobić bałaganu. W niektórych wypadkach to działa jak metan, wybucha jak bomba! -
Następnie wciągnął nosem powietrze, skrzywił się i dodał: - MoŜe właśnie czułem ten
zapach: gazy spalinowe z twojego miotacza.
Jake stanął stopień wyŜej i znalazł się obok Traska. Garvey i Goodly dołączyli do
nich. Ponownie laserowe promienie oświetliły mrok, przesuwając się po drewnianych
ścianach i podłodze. Tu było jeszcze więcej rozrzuconego ziarna. Kilka myszy wyskoczyło z
gniazd uwitych w gnijących workach i pobiegło szukać bezpieczniejszego miejsca do swoich
norek. Wszędzie wisiały gęste pajęczyny.
- Ian - odezwał się Trask. - Masz coś?
- Nic o przyszłości - prekognita pokręcił głową. - Kiedy za bardzo się staram, to mam
zazwyczaj taki wynik.
Wnętrze wiatraka zwęŜało się ku górze. Środkowy szyb przebiegający przez sufit i
podłogę, którędy kiedyś przebiegał pas transmisyjny, był teraz pusty. Kiedy ruszyli dalej po
schodach, Goodly omiótł wnętrze jeszcze raz światłem latarki i... zobaczył ruch kurzu i coś
Ŝółtego pomiędzy deskami sufitu. W świetle latarki opadający kurz wyglądał jak złoty pył.
- Patrzcie - szepnął. Pozostali członkowie druŜyny zobaczyli to, co widział Goodly.
- Coś się tam poruszyło - powiedział Garvey. Dobiegające z góry skrzypnięcie podłogi
potwierdziło jego przypuszczenia.
- To tancerki - rzekł Trask ochrypłym głosem. - Millie mówiła, Ŝe spotkamy je
pierwsze. Jak mówi powiedzenie, jest to brudna robota... więc zróbmy ją!
Nie czekając dalej, ruszył do góry po trzeszczących schodach.
Jake był tuŜ za nim i obaj męŜczyźni równocześnie przykucnęli, gdy dotarli na kolejne
piętro. Garvey i Goodly stanęli tuŜ za nimi, omiatając pomieszczenie laserowymi
promieniami celowników. Jednak - przynajmniej na razie - nie znaleźli celu.Prekognita zaczął
świecić latarką po wszystkich kątach. Zobaczył plątaniny pajęczyn... zwisające z
poprzecznych belek... stos śmieci wrogu... kupki zgniłego ziarna... oczy myszy odbijających
światło latarki, a potem inne oczy, dzikie, świecące, będące zbyt wysoko nad podłogą, zbyt
duŜe i zbyt daleko rozstawione od siebie, Ŝeby były mysimi oczkami!
- Achhhh! - dotarło do nich z góry ni to westchnięcie, ni ziewnięcie.
Po zwisających z belek zardzewiałych łańcuchach spuszczały się dwie półnagie
dziewczyny. Miały szeroko rozwarte usta, w których błyszczały długie, białe i ostre jak
brzytwa zęby!
Paul Garvey przechwycił ich myśl. Była to myśl zabarwiona na czerwono.
- Ludzkie serce, wciąŜ bije - świeŜe, czerwone mięso! Siła! Zycie! Kreeeew! A krew to
Ŝycie!
Garvey zadziałał natychmiast i to ze śmiertelnym skutkiem. Przystawił kolbę do
ramienia, nacisnął spust i strzelił serią, która dosłownie zatrzymała jedną z dziewczyn w
połowie drogi. Z piskiem, który aŜ wzniecił kurz, odpadła od łańcucha i poleciała do tyłu,
pchana siłą pokrytej srebrem stali. Ale jej towarzyszka zeskoczyła na podłogę, wstała i sycząc
z nienawiści, sięgała rękami do przodu, jakby miała szpony zamiast dłoni.
Trask i Goodly strzelili jednocześnie. Dwóm strumieniom kul towarzyszyło światło
ognia wydobywającego się z luf. Dzięki temu nie widzieli najgorszego: głowy dziewczyny,
która eksplodowała niczym przejrzały melon. Bezwładne ciało poleciało do tyłu i zniknęło.
Ale oddział nie miał szans na chwilę wytchnienia, poniewaŜ w mrocznym wnętrzu
wiatraka oŜyły cienie i zaczęły nadciągać ze wszystkich stron...
*
Vavara była juŜ w połowie drogi. Schodziła po przekątnej i dotarła do rogu jednej z
pięciu ścian, po czym zniknęła z pola widzenia pilnujących wyjścia i czekających na dole
członków Wydziału E. KsięŜyc tej nocy dawał sporo światła, ale Vavara znalazła się juŜ w
cieniu i przylgnęła do powyginanej, pokruszonej w wielu miejscach fasady młyna. Przeklinała
arogancję zapyziałego Malinariego i przysięgała mu straszliwą zemstę za obrazę i doznane
cierpienia.
Jej „koledzy” stali za pustą futryną okna i czekali na przerwę w kanonadzie
rozbrzmiewającej na dole. Kiedy strzały umilkły, rzucili się na dół w objęcia nocy. Eksperci
metamorfozy (w tym Szwart, będący niedoścignionym mistrzem w stałym przekształcaniu
swego ciała) rozpostarli cienkie błony i poszybowali na dół, spadając na niespodziewających
się niczego ludzi. Czarni na tle nocnego nieba - zwłaszcza Szwart - podlecieli niezauwaŜeni
tak blisko, Ŝe było juŜ zbyt późno na reakcję.
Lardis pierwszy poczuł ruch powietrza, spojrzał do góry i upadł, kiedy opadający
Malinari kopnął go obiema nogami. Broń wypadła mu z rąk i to samo stało się z Gustawem
Turczinem, gdy Malinari dosłownie na nim wylądował. Obaj męŜczyźni leŜeli na ziemi.
Lardis zwinął się, cierpiąc z powodu połamanych Ŝeber, natomiast Turczin nie mógł nawet
wydobyć głosu z przeraŜenia i szoku wywołanego tym, co zobaczył.
Millie cofnęła się i wpadła na Liz, która starała się wycelować w Malinariego ze
swojego małego browninga. Ale zanim Millie zdąŜyła wydobyć swoją broń, spadł na nią
Szwart pod postacią Ŝywego dywanu.
Poznała jego zapach - oleiste, duszące czucie Szwarta - i krzyknęła. Ale krzyk został
całkowicie stłumiony. Millie została dokładnie owinięta i pozbawiona powietrza. Pozbawiona
oddechu rozpaczliwie walczyła, kopała i próbowała się uwolnić. Ale Szwart tylko wzmacniał
swój uchwyt.
Liz, klnąc pod nosem, przestępując z nogi na nogę, nie mogła strzelić do Szwarta,
bojąc się, Ŝe jednocześnie trafi Millie. Nie wiadomo było, kto jest kim - stanowili jedność!
Nagle dały się słyszeć trzy stłumione wystrzały i dywanowe ciało Szwarta opadło,
uwalniając Millie, która trzymając dymiący pistolet, natychmiast opadła na ziemię, z trudem
łapiąc powietrze. RównieŜ z płaszcza Szwarta wydobywał się dym, z miejsca, gdzie dosięgły
go kule, które były aktem ostatecznej desperacji.
Wszyscy przyjaciele Liz leŜeli na ziemi i tylko ona stała na nogach. Zarówno Szwart,
jak i Malinari byli w zasięgu jej wzroku i wystarczyło tylko nacisnąć spust i oddać kilka
strzałów z broni trzymanej w wyprostowanej ręce. Ale moŜliwość oddania strzału trwała zbyt
krótko.PoniewaŜ Vavara juŜ tu była. Wyłoniła się z nocy jak jędza z lśniącymi niczym
latarnie oczami i szponiastą dłonią, która niemal złamała Liz rękę w nadgarstku, wytrącając
broń z dłoni.
- Tu jesteś, ślicznotko! - zaskrzeczał monstrualny kobiecy głos tuŜ nad uchem Liz,
która chwilę potem straciła świadomość. - A więc znowu się spotkałyśmy.
- Wystarczy! - powiedział Malinari, szybko rozglądając się dookoła.
Lardis leŜał w miejscu, w którym upadł... Gustaw Turczin bezgłośnie się wycofywał,
trzymając w obronnym geście jedną rękę uniesioną do góry, a Liz i Millie leŜały
nieprzytomne.
- Powinniśmy ich wykończyć - rzuciła Vavara.
- To tylko strata sił i czasu - powiedział Malinari. - To słabeusze i nie stanowią
zagroŜenia. Ale tamci - pokazał ruchem głowy górne piętra wiatraka - są naprawdę silni. A
zwłaszcza ten Jake, Nekroskop. Jeśli teraz ucieknie... to będę mieć całkowitą pewność, Ŝe
dzięki niemu staniemy się niezwycięŜeni. Został zatem czas tylko na to...
Doskoczył do uchylonych drzwi, sięgnął do środka, wyciągnął schowany pod
schodami kanister z benzyną i rzucił go na stertę ziarna leŜącego we wnętrzu wiatraka.
Następnie z poszarpanego ubrania wyjął pistolet, odsunął się, wycelował i strzelił raz i drugi,
Ŝeby zbadać zasięg, po czym za trzecim razem trafił bezpośrednio w cel.
Siła eksplozji zaskoczyła Malinariego. Zupełnie nie znając się na sile wybuchu
płynnych środków łatwopalnych, oblał ściany młyna od wewnątrz naftą i wykorzystał
benzynę do podpałki. Wybuch poruszył całym młynem i przechylił dwa (z pięciu) piętra. Siła
eksplozji we wszystkich kierunkach wyrzuciła potrzaskane deski na zewnątrz. Ogromny jęzor
ognia wyrwał wielkie drzwi z zardzewiałych zawiasów. Malinari i reszta osób będących przed
młynem schowali głowy w ramiona, starając się ubyć przed Ŝarem i fruwającymi szczątkami.
W środku budowli szalał poŜar i szybko pełzł do góry, poŜerając schody i przebijając
się Ŝółtymi, czerwonymi i pomarańczowymi płomieniami przez deski ścian.
- Tak jest - powiedział Malinari, skinąwszy zdecydowanie głową, prostując się i
zachowując się tak, jakby wszystko szło zgodnie z jego planem... co rzeczywiście miało
miejsce. - MoŜemy ruszać. Zabierzcie dziewczynę.
- Tak jest! - zgodził się z nim Szwart. - Blask tego ognia sprawia ból moim oczom, a
ta ruina moŜe rozpaść się lada chwila. Zabierajmy się stąd jak najprędzej - dodał, podnosząc z
ziemi nieprzytomną Liz.
Przechodząc obok minibusu, Malinari uśmiechnął się złowieszczo, wycelował z
pistoletu i strzelił w przednią prawą oponę.
- Tak na wszelki wypadek - zauwaŜył. Po czym szybko przeszedł dookoła samochodu,
wycelował w lewe tylne koło i nacisnął spust, ale usłyszał tylko metaliczny stuk kurka
uderzającego w iglicę. W pistolecie nie było juŜ amunicji.
- Ha! - zaśmiała się Vavara. - Rękawica bojowa nigdy nie zawodzi, prawda,
Nephram?
- Masz rację - odparł Malinari i odrzucił bezuŜyteczną broń. - NiewaŜne. Przydał się,
gdy był potrzebny.
Kiedy po cichu odchodzili szybkim chodem wampirów i znikali w mroku nocy, Lardis
Lidesci oraz Millie nadal leŜeli nieruchomo niebezpiecznie blisko płonącego budynku.
Rosyjski premier schował się za jedną z opuszczonych przybudówek i nigdzie nie było go
widać...
*
Trzy minuty wcześniej Trask i jego ludzie starli się z czterema pozostałymi przy Ŝyciu
wampirzycami. Jednak nie dane było im Ŝyć zbyt długo. Pod nawałą piorunującej siły ognia,
rozszarpywane kulami pokrytymi srebrem, padały kolejno, aŜ w końcu do ostatniej z nich,
skulonej w kącie pełnym pajęczyn.
Choć jej okrzyki „przeraŜenia” mogły budzić litość i strach, Paul Garvey nie dał się
nabrać. Owszem, było mu jej Ŝal... ale nie zamierzał jej oszczędzić, poniewaŜ pełna była
krwioŜerczych myśli, których nie moŜna było odkupić. Pojedyncza srebrna kula wystrzelona
z jego pistoletu była całkowicie bezlitosna, choć paradoksalnie niosła ze sobą łaskę. Trafienie
roztrzaskało jej czoło i wypchnęło część mózgu uszami.
W tym czasie na najwyŜszym piętrze młyna nie było juŜ śladów Ŝycia, a raczej
nieśmierci. Jednak ludzie z Wydziału E nie wiedzieli o tym. Tym razem pierwszy na górze
znalazł się Jake Cutter. Ze spokojem i z zimną krwią, z granatem odłamkowym trzymanym w
zębach za zawleczkę i syczącym miotaczem ognia w rękach, wszedł na najwyŜsze piętro.
Przez otwarte okno widać było gwiazdy, a do środka wiatraka wpadało chłodne, nocne
powietrze. Goodly omiótł światłem latarki całe pomieszczenie, które było o wiele mniejsze od
tych na niŜszych poziomach. Czerwone promienie laserów skrzyŜowały się w poszukiwaniu
krwistych, ale nieludzkich celów. Nekroskop zdecydował się nawet wysłać krótką strugę
ognia w najciemniejsze miejsce, poniewaŜ dzięki otwartemu oknu dopływ powietrza
zmniejszał zagroŜenie wybuchem.
Ale nie zauwaŜyli niczego ani tym bardziej nikogo.
I wtedy właśnie się zorientowali...
Trask usłyszał strzały i podbiegł do okna. Na dole widać było poruszające się
sylwetki, które zderzały się ze sobą i odskakiwały od siebie. Było tam więcej niŜ cztery
postacie.
- Niech to diabli! - Trask odwrócił się do swoich towarzyszy. - Wszyscy do mnie!
Jake, szybko. Chcę, Ŝebyś...
Tylko tyle zdąŜył powiedzieć, poniewaŜ podłoga zatrzęsła się i zadrŜały ściany.
Nastąpił potęŜny wybuch i z hukiem oraz rykiem rozpalonych płomieni wzniosła się fala
gorąca, pędząc po schodach i środkowym szybem do góry. Trask od razu zorientował się,
czym był nieznany zapach dostrzeŜony przez niego na dole. To była nafta lub benzyna, a
moŜe jedno i drugie, sprytnie zamaskowane aurą Vavary i telepatycznymi zdolnościami
Malinariego.
Jake ruszył w kierunku Traska, ale zbyt mocno stąpając po przegnitych deskach,
zrobił w jednej z nich dziurę. Przewrócił się na bok i krzyknął z bólu, gdy długie drzazgi
wbiły mu się głęboko w tył uda tuŜ nad stawem kolanowym.
Goodly i Garvey pospieszyli mu na pomoc, ale podłoga znowu się poruszyła i obaj
stracili równowagę.
Pierwszy dotarł do Jake’a Trask. Był bezgranicznie wściekły na siebie z tego powodu,
Ŝe dał się oszukać i złapać w pułapkę. Jednocześnie rosło w nim poczucie paniki na myśl o
tym, co stało się z ludźmi pozostawionymi na dole. Starszy męŜczyzna dał się ponieść energii
wzbudzonej przez uczucia. Chwycił Jake’a pod ręce i pociągnął go tak mocno, Ŝe aŜ deski
wygięły się i popękały. Zrobił to z taką siłą, Ŝe kiedy postawił Nekroskopa na nogi, sam nie
mógł w to uwierzyć.
Płomienie szybko zmierzały wzdłuŜ schodów, a środkowym szybem coraz wyŜej
podnosił się słup ognia, który zaczynał oblizywać od spodu deski ostatniego piętra.
- Zrób to! - krzyknął Trask. - Jake, zabierz nas stąd na dół, zanim ta buda się zawali!
Wszyscy czterej objęli się, trzymając się mocno za ramiona i szyje. Jake wywołał
drzwi Móbiusa.
- Teraz się ode mnie odsuńcie - Jake przekrzyczał ryczący ogień i popchnął swoich
towarzyszy w nieznany wszechświat.
Natychmiastowa ciemność i niewaŜkość... szok wywołany dryfowaniem w całkowitej
pustce, wielka i nieskończona nicość Kontinuum Móbiusa...
Ale chwilę później wszyscy czterej stanęli niepewnie na ziemi, czując słabość w
nogach po powrocie grawitacji. Jake upadł, poniewaŜ przy uginaniu kolan kilka
sześciocalowych drzazg podobnych do drewnianych sztyletów wbiło mu się jeszcze głębiej w
udo.
Znaleźli się na ziemi, pomiędzy samochodem a płonącym wiatrakiem. Millie leŜała w
miejscu swojego upadku, a stary Lidesci próbował jąprzeciągnąć drugą ręką, zasłaniając w
tym samym czasie twarz przed Ŝarem bijącym od płonącego młyna. Na szczęście nocna bryza
przybrała na sile i odsuwała płomienie w drugą stronę, ale mimo to Ŝar był nie do
wytrzymania.
Paul Garvey pobiegł, Ŝeby pomóc Lardisowi, i zobaczył, Ŝe Millie dochodzi do siebie,
kiedy juŜ zdołał ją odciągnąć od bezpośredniego zagroŜenia.
Trask natychmiast znalazł się przy niej i spytał:
- Millie, co z Liz? Gdzie jest Liz?
Ale Millie była w stanie tylko zwilŜyć usta i bezradnie patrzyć w niebo.
Goodly siedział juŜ za kierownicą minibusu. Włączając silnik zawołał:
- Wsiadajcie szybko! Wiatrak zaraz się zawali!
A poniewaŜ był prekognitą i rzadko się mylił, to nikt nie miał zamiaru się z nim
sprzeczać...

XXV
Odkrycia, obawy, rozwiązania
Paul Garvey dotarł do minibusu jako ostami, poniewaŜ niósł na barkach Jake’a,
trzymając go w straŜackim uchwycie. Normalnie Nekroskop skorzystałby z Kontinuum
Móbiusa, ale cierpiał tak bardzo z powodu wbijających się coraz głębiej drzazg, Ŝe nie był w
stanie się skoncentrować. Kawałki drewna tkwiły bardzo głęboko, draŜniąc odsłonięte
końcówki nerwów i kalecząc ścięgna.
Garvey dotarł do tylnych drzwi samochodu w chwili, gdy prekognita krzyknął
ostrzegawczo:
- Leci! - chodziło mu oczywiście o budynek młyna. Kilka rąk wysunęło się, aby
pomóc we wciągnięciu Jake’a do auta. W tej samej chwili młyn „poleciał”.
Kiedy Trask ostrzegał Jake’a przed nieroztropnym uŜywaniem miotacza ognia, miał
na myśli to, co właśnie przewidział Goodly. Na pierwszym piętrze młyna wysoka temperatura
osuszyła sterty starego ziarna i pyłu, które uniosły się w powietrze i wytworzyły znakomitą
mieszankę wybuchową. Wybuch rozwalił ściany pierwszego piętra, rozrzucając pędzące
szczątki we wszystkich kierunkach.
CięŜka deska nadleciała ze świstem. Jeden koniec zahaczył o ziemię, deska wygięła
się, odbiła i uderzyła Nekroskopa w plecy i głowę. Kiedy Trask i Lidesci zdjęli Jake’a z
atletycznych barków Garveya, wciągnęli go do minibusu. Jake jednak nie mógł juŜ tego
zapamiętać.
Chwilę później Garvey wskoczył do samochodu głową naprzód, a prekognita nacisnął
gaz do dechy. OdjeŜdŜali od płonącego budynku, ale samochodem bardzo zarzucało. Za nimi
górne piętra młyna opadły na parter i cała struktura przewróciła się, spadając dokładnie w
miejsce, w którym dopiero co się znajdowali. Dookoła rozsypało się rumowisko płonących
szczątek.
Jednak minibusem nadal zarzucało.
- Chyba złapaliśmy kapcia, jakbyśmy mieli mało kłopotów - stwierdził Ian Goodly.
Zatrzymał się z dala od płonących zgliszczy i w tej samej chwili w świetle reflektorów
pojawił się premier Turczin. Machał rękami i był blady jak duch.
- Lardis - odezwał się Trask. - Zrób, co moŜesz, dla Jake’a i Millie. Paul i Ian...
musimy zmienić koło. Ogień widać z odległości wielu mil. Nie chciałbym być tutaj, kiedy
zjadą się ludzie zobaczyć, co się dzieje. - Następnie odwrócił się do Turczina. - Gdzie pan
był, do diabła? Gdzie się pan podziewał, kiedy inni mieli kłopoty? Co z Liz? - Rozejrzał się z
wściekłością dookoła. - Widział pan, co stało się z Liz?
- Liz, zabrali ją - wymamrotał Turczin. - Tak, uciekłem. Gdybym nie uciekł, to juŜ
bym nie Ŝył. Nie wiedziałem, z kim mamy do czynienia. Nawet nie potrafiłbym wymyślić
czegoś takiego, czegoś, czym były te stwory. Co innego, kiedy się o nich opowiada, a co
innego, kiedy ma się z nimi do czynienia! Przyznaję, Ŝe spanikowałem.
- Co z Liz? - Trask chwycił go za ramiona i mocno potrząsnął. Mocno zbudowany
Turczin naprawdę odczuł to potrząsanie. Ponadto patrząc na twarz Traska i czując siłę gniewu
w jego rękach, rosyjski premier nie widział sensu dalszego usprawiedliwiania się.
- Oni... mieli duŜy samochód - powiedział. Limuzynę, chyba. Była ukryta za
przybudówką. Usłyszałem, jak włączają silnik, i zobaczyłem, jak wyjeŜdŜają na otwartą
przestrzeń, i zobaczyłem związaną Liz w środku. Na Boga, Trask! Ten samochód wyglądał
jak karawan.
- To jest karawan - Trask uwolnił go z uchwytu. - Jake jest ranny, Millie takŜe. A ci
zasrańcy znowu mi uciekli i porwali Liz.
W międzyczasie prekognita oraz Garvey wyciągnęli zapasowe koło z wnęki na
przodzie pojazdu i zaczęli podnosić minibus. Kiedy Trask z niesmakiem odwrócił się od
Turczina, Millie niepewnie podniosła się i tracąc równowagę, wpadła w jego ramiona.
- Dzięki Bogu, Ŝe jesteś cała! - Uścisnął ją delikatnie, jak najcenniejszą z posiadanych
rzeczy. - O BoŜe - westchnął - to straszne, Ŝe porwali Liz, fatalna sprawa. Ale jeśli spotkałoby
to ciebie... nie wiem, co bym zrobił. Za drugim razem.
- Liz? - dotarło do nich zdławione, pełne strachu mruknięcie dobiegające z końca
samochodu. - Nie widziałem Liz.
Myślałem, Ŝe uciekła. - A potem z gniewem: - Ben Trask, czy to ty? Ben, co z Liz?
Trask przeszedł na tył pojazdu i spojrzał na Jake’a i Lardisa. Stary Lidesci siedział
oddalony od Jake’a, bardzo cicho, w samym rogu, jakby nie chciał zostać zauwaŜony albo
jakby nie chciał tam być. Nekroskop rozdarł z tyłu prawą nogawkę spodni, siedział z nogą
uniesioną do góry, opartą na siedzeniu, i wyciągał długie zakrwawione drzazgi z
poszarpanego ciała powyŜej kolana.
Wyraz jego twarzy był bardzo odmienny od normalnego wyglądu Jake’a. Jego włosy
na skroniach posiwiały, zaczesane do tyłu, przechodzące w ciemny kolor nadawały mu wilczy
wygląd. Jego twarz była szczuplejsza, bardziej prostokątna i zawzięta. Na skroniach zebrały
mu się srebrne krople potu. Usta odsłaniały zęby, które przygryzały wargę w prawym kąciku.
Długie drewniane szczapy po kolei wychodziły z ciała i lądowały na podłodze. Jake tylko
wzdychał za kaŜdym razem i nie okazywał Ŝadnych innych oznak odczuwanego bólu.
A moŜe wcale nie odczuwał bólu, tylko odsuwał go od siebie. Trask złapał się na
myśli: One chyba to potrafią...
No i oczy Jake’a. Jego świecące w ciemności oczy!...
Millie stała obok Traska. Zobaczyła to, co on widział, i pomyślała to samo co on. Jake
rzucił w ich kierunku szybkie, niespodziewane spojrzenie, zobaczył wyraz ich twarzy i
skinięciem głowy potwierdził ich przypuszczenia. Później uśmiechnął się szeroko, wyciągnął
ostatnią drzazgę z rozharatanego uda i rzekł:
- No proszę! A więc myślicie, Ŝe wyglądam troszkę dziwnie, co? Pozwólcie, Ŝe teŜ
wam coś powiem: powinniście sami siebie zobaczyć!
Zarówno Trask, jak i Millie dobrze wiedzieli, Ŝe nie ma czemu zaprzeczać... w głosie
Jake’a podobnie jak w ich umysłach była ta sama pasja i chęć walki...
Gustaw Turczin stał tuŜ obok nich. Bezszelestnie wycofał się i podszedł do
Goodly’ego i Garveya, którzy właśnie dokręcali ostatnią śrubę przy przednim prawym kole.
Turczin zauwaŜył, Ŝe ta dwójka równieŜ wyglądała dość tajemniczo, jakby właśnie coś
odkryli. Zmieniając koło w bardzo szybkim tempie, mieli okazję zamienić kilka słów na
osobności.
Kiedy skończyli i wytarli ręce w brudną szmatę, od tyłu minibusu podszedł do nich
Trask, Millie i Jake. Za nimi szedł stary Lidesci, który jedną ręką trzymał się za połamane
Ŝebra, w drugiej... dzierŜył maczetę!
- Ludzie... - zaczął Trask, ale natychmiast przerwał, widząc, Ŝe Garvey sięgnął na
przednie siedzenie, wyciągnął dwa pistolety maszynowe i podał jeden z nich prekognicie.
- Masz rację - powiedział niepewnym, drŜącym i bardzo wystraszonym głosem
telepata. - Powiedziałeś, Ben, „ludzie”, a to dotyczy mnie, lana, Lardisa i premiera Turczina.
To prawda, my jesteśmy ludźmi, co łatwo moŜna sprawdzić. Ale wasza trójka nie jest nimi!
JuŜ nie. I jesteśmy całkowicie pewni, Ŝe Liz teŜ nie jest juŜ człowiekiem. - Kiedy Garvey
mówił, stary Lidesci ostroŜnie ominął obszernym łukiem grupkę stojącą przed nim i dołączył
do Garveya i reszty.
Na kilka długich, niekończących się chwil zapadła cisza... W końcu odezwała się
Millie:
- No dobra, dalej, skończcie z tym. - Była tak spokojna i wyciszona, Ŝe jej głos
zabrzmiał jak grzmot na tle strzałów i trzasków dochodzących od masy płonącego drewna.
- Jeśli tylko pozwolicie mi odejść, to tak zrobię i to z przyjemnością - stwierdził
Lardis.
Trask spojrzał na niego i rzekł:
- Ty? ZałoŜyłbym się, Ŝe po wszystkim, co widziałeś i czego dokonałeś, byłbyś
pierwszy, który by coś zrobił. I chociaŜ nie chciałbym tego, to na pewno bym cię zrozumiał.
Poruszając swoją bronią, Lardis odpowiedział:
- Zaiste. Przypominam sobie straszne czasy, ale były teŜ i dobre chwile. Pamiętam teŜ
Harry’ego. On był inny.
- Ja teŜ pamiętam Harry’ego - odparł Trask. - I wiem, Ŝe nie był tak całkiem inny.
Przynajmniej pod koniec. Ale pozwoliłem mu Ŝyć.
Wówczas odezwał się Goodly:
- Przez całe Ŝycie uwaŜałem swój talent za przekleństwo, aŜ do teraz. OdłóŜ broń, Paul
- zwrócił się do Garveya. - Wygląda na to, Ŝe zapomniałeś - nawet ja zapomniałem - Ŝe
jesteśmy w to wplątani razem, aŜ do końca. Wszyscy.
- Ale ja chcę zostać tym, kim jesteś - odparł telepata. Jego ciałem wstrząsały dreszcze,
choć od ognia bił gorąc.
- Zajrzyj w nasze umysły - powiedział Trask. - Jeśli odkryjesz zagroŜenie, moŜesz
pociągnąć za spust. - Następnie odwrócił się do Millie, objął ją i spytał: - Dlaczego, do jasnej
cholery, tak spieszno ci umierać?
- Wcale nie. Ale jak mam Ŝyć? A jeśli to nasz koniec, koniec tego, czym byliśmy, to
wolę odejść i to całkowicie.
Jake skoczył do przodu - i zniknął! Pojawił się ponownie tuŜ za Garveyem i wyrwał
mu pistolet maszynowy z ręki błyskawicznym i płynnym ruchem, z niesamowitą szybkością
Wampy rów! Wyciągnął z broni magazynek, popatrzył nań, zmarszczył brwi i uśmiechnął się
szeroko:
- Pusty?
- Tak - powiedział telepata, cofając się o krok. - Bałem się, Ŝe mogę uŜyć broni, nie
dając wam szansy na... hm, na wyjaśnienia.
- A co tu wyjaśniać? - spytał Jake. - Wyjaśnijmy sobie coś innego. Po co miałbyś na
własnych plecach wynosić mnie z poŜaru, skoro miałeś zamiar mnie później zabić? No i
dlaczego ja ciebie nie zabiłem? - Następnie patrząc na broń, dodał: - Masz pełny magazynek?
- Tak - odparł telepata i sięgnął do kieszeni, pokazując pełny magazynek.
- Masz zatem - odezwał się Jake, oddając mu broń. Nic ci z amunicji, jeśli nie masz
pieprzonej broni! - Jeszcze raz się uśmiechnął, upadł na kolana, przyłoŜył dłoń do potylicy,
spojrzał na zakrwawione palce i dodał: - Ludzie, chodzi mi rzeczywiście o ludzi, o was
wszystkich. Myślę, Ŝe musicie się przez jakiś czas obejść beze mnie.
Po czym upadł twarzą na ziemię...
*
Nekroskop leŜał na tylnych siedzeniach minibusu. Obok niego siedział Goodly i
Garvey. Lardis zajął miejsce w rogu. Najwyraźniej wyczerpany premier Turczin zasnął z
głową na piersi.
Ben Trask, niekwestionowany lider, prowadził samochód, który pędził przez noc jak
pocisk nakierowany na karawan i jego pasaŜerów. Siedząca obok Traska Millie wskazywała
drogę.
Po jakimś czasie ludzie i reszta w minibusie zaczęli rozmawiać ze sobą, poruszając
bieŜące sprawy. W końcu znali się od tak wielu lat...
Jake słyszał ich rozmowy tak, jakby dyskutowali gdzieś bardzo daleko. Po chwili
usłyszał coś jeszcze. W morzu gęstej mgły rozlewały się głosy zmarłych. Gdzieś w jego
wnętrzu rozlegały się odległe krzyki wyraŜające frustrację, rozpacz i gniew, a moŜe nawet
szaleństwo... ale nie był to ból Jake’a i nie jego rozpacz.
MoŜe zatem jego obłęd?
RównieŜ nie to, choć najwyraźniej jego psychika wykazywała wewnętrzne rozdarcie,
w którym dwie części zmierzały w przeciwnych kierunkach.
Jake zaczynał rozpoznawać poszczególne głosy i skoncentrował się na tym, co mówili
zmarli. Jeden z głosów wydawał się mu znajomy, ale został zagłuszony, a raczej zaszeptany,
przez Ogromną Większość. Była to faktyczna większość, poniewaŜ ci, którzy nie byli jeszcze
przekonani co do toŜsamości Nekroskopa, zyskali w końcu pewność, będąc świadkami jego
upadku.
Jednak w tej masie Zek Fóener-Simmons-Trask wciąŜ broniła Jake’a. Podobnie jak
Keenan Gormley, George Hannant i były Ŝołnierz Graham „sierŜant” Lane, który wcześniej
bronił Harry’ego i Nathana. Była to jednak nieliczna garstka w stosunku do Ogromnej
Większości.
Pośród nich dał się słyszeć drobny, ale zdecydowany głos - rozdzierający szept -
dochodzący z daleka, z cmentarza w Hartlepool w północno-wschodniej Anglii, gdzie spędził
młodość Harry Keogh.
- Nekroskop był moim przyjacielem - odezwała się Cynthia, która zmarła, mając pięć
lat. Pomimo upływu lat nadal pozostawała dzieckiem. Jake nie znał jej...
- Ale Nathan mnie znał - stwierdziła Cynthia i w tej chwili zamilkły pozostałe głosy. -
On był Nekroskopem, a ja nikim. Mogłabym przepłakać całą wieczność, gdyby nie on. Moi
rodzice takŜe; nie wiedzieli, Ŝe tu jest takie miejsce, nie wiedzieli, Ŝe nadal istnieję, nie
wiedzieli, Ŝe zawsze będę na nich czekać. Ale Nathan wiedziało tym i powiedział im. A oni
przestali płakać tak samo jak ja.
- Udawał Boga! - odezwały się nagle mnogie głosy.
- Tylko tyle mógł zrobić! (głos Zek).
- A poza tym (głos Grahama Lane’a) gdzie jest ten Bóg? Co więcej: gdzie jest jego
raj?
- Raj czeka na tych, co wierzą! - Ogromna Większość natychmiast zagłuszyła głos,
który zabrzmiał jak bluźnierstwo.
- Ja wierzę! - zawołał Keenan Gormley. - I wydaje mi się, Ŝe Nekroskopowie są Jego
aniołami! Nie odtrącajcie Jake ‘a, tak jak odtrąciliście Harry’ego. Nie popełniajcie tej samej
pomyłki po raz drugi. Bo jeśli wy wyprzecie się Jake ‘a, to on nie będzie chciał mieć z wami
nic wspólnego! I z waszymi dziećmi. Iz dziećmi waszych dzieci!
- Keenan ma rację! (to znowu Zek) Cynthia równieŜ. Czy naprawdę potrzeba wam
oczu dziecka, Ŝeby odnaleźć światło w tej odwiecznej ciemności? Wszyscy macie wątpliwości,
ale skrywacie je w głębi waszych serc. W tych głębinach dopytujecie się, dlaczego przyszło
wam istnieć w takim piekle zamiast w obiecanym niebie. Ale moŜe jest to tylko sprawdzian i
tylko ci, co przejdą ostatnią próbę, będą mogli się stąd wydostać. Reszta tutaj pozostanie.
Jednak Ogromna Większość znowu podniosła krzyk:
- Nie! Nie! To nie jest tak! Nie moŜemy bratać się z wampirami. To zaraza, która
zagraŜa Ŝywym i przekleństwo zmarłych. Zgadzamy się na Ŝycie i śmierć, ale nie na...
nieśmierć! Nie moŜemy zaufać wampirom!
- Ale ja mogę - powiedziała zaledwie siedmioletnia Cynthia, która nigdy juŜ nie będzie
starsza. - Ja mu wierzę. Nekroskopie? Jesteś tutaj?
Jake nie mógł się jej oprzeć. MoŜe gdyby zobaczyła go w zwyczajnym Ŝyciu, to
odwróciłaby się i uciekła. Poczułaby bijący od niego chłód i podobnie jak inni nie chciałaby
mieć z nim nic wspólnego. Ale była teŜ jego jedyną nadzieją.
- Tak - odpowiedział Jake - jestem tutaj. Ale wcale mnie nie znasz i być moŜe
powinnaś się mnie obawiać tak jak inni.
- Jesteś Nekroskopem, podobnie jak Nathan, który teŜ kiedyś tu był. Nie boję się
ciebie. Czujesz to samo, co czuł Nathan. Nie boję się zimna, które cię wypełnia. To nie twoja
wina, a to co w tobie jest ciepłe, jest silniejsze.
- Cynthio, posłuchaj - zaczął Jake... ale przerwał, bo brakło mu słów. Nagle
przypomniał sobie Cynthię, wiedział, Ŝe ją zna, choć nigdy jej nie spotkał!
- To dla Nathana - powiedziała Cynthia, a Jake poczuł dotknięcie skrzydeł motyla na
policzku. - A to dla ciebie - tym razem było to muśnięcie ust. Jake ze zdumieniem odkrył, Ŝe
nie tylko wspomnienia Harry’ego, ale takŜe Nathana stanowią dziedzictwo, jego” pamięci.
W tej samej chwili zdał sobie sprawę z tego, jak cięŜko mu będzie podąŜać za radą
dziewczynki i chronić tę iskrę człowieczeństwa, która zostanie przytłoczona tym, co było mu
zimne i obce.
Zasadniczo była to kwestia woli. Wolnej woli. A tej Jake’owi nigdy nie brakowało.
Było to jak ślubowanie, przysięga złoŜona przez Nekroskopa w mowie umarłych.
Przysięgał z taką determinacją, Ŝe Ogromna Większość wycofała się, ucichła i schroniła w
parapsychicznej mgle. Na ostateczny wyrok trzeba było jeszcze trochę poczekać.
*
- Niech to piekło pochłonie - powiedział Trask czwarty bądź piąty raz z rzędu. -
Wiedzieliśmy, jak to będzie - wiedzieliśmy, Ŝe to się moŜe wydarzyć - a i tak sobie to
zlekcewaŜyliśmy.
- I pozwoliliśmy na to - dodała Millie. - Ja na to pozwoliłam. Wtedy gdy powinnam
odsunąć się od ciebie, pragnęłam cię jeszcze bardziej. Myślę, Ŝe to ze strachu. Tak się
bałam... po prostu nie chciałam być sama.
- Zgadzam się z tobą - ponuro zauwaŜył Trask. - Ja takŜe nie dopuszczałem myśli, Ŝe
coś ci się moŜe stać. Myślę, Ŝe tak samo było z Liz i Jakiem.
- Jake i Liz? - odpowiedziała. - To młodzi kochankowie, nikt nie mógł im
przeszkodzić. Nie czuję się za nich odpowiedzialna, jednak w stosunku do ciebie jestem
winna.
- Nie - zaprzeczył Trask. - Gdyby mówić o winie, to dotyczy nas obojga.
- śadne z was nie jest winne - odezwał się prekognita. - To sprawka Szwarta i jego
zarodników. Tylko Ŝe ty, Millie, nie spałaś. To bardzo dziwne.
- Chciało mi się spać. W sumie to spałam, ale wszyscy uznaliśmy, Ŝe to z powodu
wyczerpania tym koszmarem w podziemiach Londynu. Poza tym walczyłam z sennością i
starałam się nie zasnąć na dłuŜej.
- A Liz? - spytał Garvey.
- Tak samo - odpowiedziała Millie. - Ona takŜe przeszła cięŜkie chwile, więc sen był
dla niej czymś całkowicie naturalnym. Co do Jake’a i Liz... trudno byłoby trzymać ich z dala
od siebie. Nie śmiałabym ich rozdzielić.
- Ale ja powinienem to zrobić - stwierdził Trask.
- To juŜ przeszłość - rzekł Goodly. - Nic juŜ nie zmienimy.
- Teraz najwaŜniejsza jest przyszłość - stwierdził Lardis. - JeŜeli o mnie chodzi, to nie
mogę uwierzyć, Ŝe siedzę tu z wampirami i nie odczuwam przymusu, Ŝeby je zlikwidować.
Kocham was, ludzie! Jesteście jak... staliście się tacy jakja.
- Kiedy to się skończy - powiedział Trask - przy załoŜeniu, Ŝe zwycięŜymy, musicie z
Lissą wrócić do Krainy Słońca i Krainy Gwiazd przez Bramę w Perchorsku, zanim jej nie
zanikniemy na zawsze.
- Skoro mówimy o Perchorsku - odezwał się Garvey - czy ktoś z was zastanawiał się,
dokąd zmierzają te skurwysyny?
- Tak - odpowiedział Trask. - To doskonale pasuje do naszego stanu wiedzy. Ich plany
podbicia Ziemi legły w gruzach. Dlatego juŜ nie próbują się ukrywać i dlatego zostawiają za
sobą ślady zniszczenia. PoniewaŜ przybyli tutaj przez Bramę w Rumuni...
- ...to mogą wrócić do siebie tylko przez Perchorsk - dokończyła za niego Millie.
- Ale przed nimi długa droga - podjął Trask - i wkrótce znajdą się na terytorium
Turczina. Jeśli on ma nadal kontakt z członkami Opozycji, to moŜe uda nam się zastawić na
nich jakąś pułapkę lub dwie i zwolnić ich podróŜ.
- Zakładając, Ŝe masz rację, to ich trasa wydaje się dosyć dziwna - zauwaŜył Goodly.
- Jaka trasa? - spytał Trask.
- Jedziemy w kierunku Burgas, na wybrzeŜe Morza Czarnego, czyli na wschód, a nie
na północ. JeŜeli chodzi o poruszanie się lądem, to wybrali najgorszą drogę.
- MoŜe znowu chcą się dostać na statek? - zasugerowała Millie.
- Jeśli tak, to dopłyną do Odessy na Ukrainie - zauwaŜył Garvey. - To ma sens.
Myślisz, Ŝe damy radę dalej ich ścigać?
- Nawet do piekła, jeśli będzie to konieczne - warknął Trask.
- Ha! - mruknął stary Lidesci. - To bardzo moŜliwe, zwłaszcza piekło...
- A więc postanowione - rzekł Goodly. - Działamy zatem razem do samego końca,
mam rację?
- Ujmijmy to w ten sposób - odpowiedział Trask. - Być moŜe będzie mi do Ŝycia
potrzebna krew i surowe mięso, Millie pewnie teŜ. Ale nie musi być to krew ludzi. W innym
świecie i innych czasach Ŝył kiedyś Turgo Zolte. Turgo nigdy nie pił ludzkiej krwi. Tak samo
Harry Keogh. Obaj walczyli z wampirzymi potrzebami i my takŜe będziemy walczyć. Nie
musicie się nas obawiać. Postanowiłem wykorzystać nowe moce w walce z tymi stworami,
które dostały się do naszego świata. I tylko przeciw nim. Czy to odpowiada na twoje pytanie?
- Nie o to pytałem.
Trask jedynie uśmiechnął się, choć nie był to wesoły uśmiech.
- Pytałeś, mój przyjacielu. Powiedz, czy kiedykolwiek wątpiłem w twój talent? Nie.
Więc dlaczego ty nie wierzysz w moje zdolności?
- No dobrze - rzekł Goodly. - Ale to dotyczy tylko was dwoje. Jest jeszcze Liz, jeśli
udało jej się przeŜyć. No i Jake.
- Jak dotąd wszystko z nim w porządku - zauwaŜył Garvey. - Ale skąd moŜemy mieć
pewność, Ŝe nadal tak będzie?
- Musimy zaryzykować - odpowiedział Trask i zerknął w lusterko wsteczne, aby
przeszyć wzrokiem ciemność panującą z tyłu samochodu. Pomimo tego widział wszystko tak,
jakby było zupełnie jasno. - Kiedyś tak samo zaryzykowałeś, a jak wam wiadomo, w Jake’u
Cutterze siedzi cholernie duŜo z Harry’ego Keogha.
- Przy okazji - odezwała się Millie - jak on się czuje?
- Jego rany... goją się - powiedział Garvey. - Z tyłu uda ma juŜ bliznę, a rozdarta skóra
z tyłu głowy teŜ się zabliźnia. Mam pełno jego krwi na rękach...
- Ja teŜ - powiedział prekognita.
- Raczej nic wam nie grozi, dopóki krew nie dostanie się do oczu, nosa bądź ust -
powiedział Lardis dość ponurym tonem. - Jake jest dopiero od niedawna wampirem. Jego
wydzieliny seksualne to zupełnie inna sprawa - to esencja Ŝycia - ale krew nie powinna być
jeszcze przez jakiś czas zara... jak to się mówi? zaraźliwa.
- U mnie chodzi tylko o ręce - powiedział Garvey.
- U mnie tak samo - zauwaŜył prekognita. - Tak czy owak tym powinniśmy się
najmniej martwić. Tylko Ŝe Jake... zawsze działał po swojemu i bywał dość dziwny i
nieprzewidywalny...
- I to moŜe działać na jego korzyść - powiedział Trask. - Dopóki górą będzie jego
potrzeba niezaleŜności, dopóty nie ma obaw. Jeśli chodzi o zdrowie, to najwyraźniej bycie
wampirem nie jest takie złe.
- Mam nadzieję, Ŝe Ŝartujesz - zwróciła się do niego Millie.
Ale Trask nie odpowiedział od razu, tylko popatrzył na nią swoimi świecącymi
oczami.
- Przed nami wielka bitwa, Millie. Nie podoba mi się bycie wampirem, ale dobrze jest
wiedzieć, Ŝe nie tak łatwo nas zabić.
- Prawdę mówiąc, kiedy będziecie bardziej, jak to powiedzieć, dojrzali? - rzekł
prekognita - to staniecie się bardzo potęŜnymi wampirami. To moŜe zająć trochę czasu, ale
gdy wasze talenty ulegną wzmocnieniu...
- One juŜ są w duŜym stopniu wzmocnione - zauwaŜył Garvey. - PrzecieŜ Millie i Liz
potrafiły wyśledzić te stwory. Były w tym równie dobre, jeśli nie lepsze od Davida Chunga!
To telepatia dalekiego zasięgu. W porównaniu z nimi jesteś zaledwie w powijakach. Co do
Jake’a: on będzie kimś... innym.
- Naprawdę myślicie, Ŝe moŜecie z nimi walczyć i wygrać? - wtrącił się Lardis. -
Chodzi mi o to, czy to moŜliwe, Ŝe nadal pozostaniecie mścicielami i będziecie walczyć z
tymi, którzy nie są równie silni jak wy, którzy poddadzą się ciemności.
- A jak było z Turgiem i Harrym? - Trask wzruszył ramionami.
Lardis zastanawiał się przez chwilę i skinął głową.
- Oni od zawsze nienawidzili wampirów. Będąc nieumarłymi, robili to samo, czym
zajmowali się za Ŝycia.
- Coś w tym stylu - stwierdził Trask. - Z nami jest tak samo. Całe Ŝycie walczymy ze
złem, dlaczego mielibyśmy przestać to robić? Lardis, mówiłeś o mścicielach. CzyŜbyśmy nie
mieli za co się mścić? Spójrz na tych wszystkich biednych ludzi, którzy zapłacili i jeszcze
zapłacą za to, co zrobili Malinari, Vavara, a zwłaszcza Szwart. Z tego co wiemy, świat i tak
pogrąŜy się w chaosie.
Millie lekko zadrŜała i powiedziała:
- Z tego co wiadomo, kolejnym razem raczej nie wygramy. Wygląda na to, Ŝe będzie
to nasz ostatni raz.
- Ale przynajmniej spróbujemy - przyznał Trask. - Jeśli chodzi o mnie, to z ręki
wampirów zginęło zbyt wiele bliskich mi ludzi. Malinari i reszta... jeśli mogę coś zrobić, to
sprawię, Ŝe nie wrócą do Krainy Gwiazd.
- Do cholery! Masz rację - powiedział stary Lidesci. - Zwłaszcza teraz, gdy wiadomo,
Ŝe Nathan wygrał wojnę i moi ludzie są wolni. Nie chcę, Ŝeby znowu stali się niewolnikami.
- A co z resztą? - spytał Paul Garvey. - Chodzi mi o ludzi zaraŜonych w Londynie i
innych miejscach. Czy oni teŜ potrafią z tym walczyć?
Lardis pokręcił głową.
- Nie. To nie takie proste. W Krainie Gwiazd na kaŜdego, kto próbował z tym
walczyć, przypadało co najmniej trzech, którzy od razu się poddali. Poza tym wy
wiedzieliście, z czym walczycie!
- Lardis ma rację - powiedział Trask. - Większość ludzi, którzy zostali zaraŜeni, nie
ma najmniejszego pojęcia, co się z nimi stało. My wiemy i na tym polega nasza przewaga.
Poza tym pamiętajcie, Ŝe zdarzą się tacy, którym faktycznie spodoba się Ŝycie wampira! Nie
jestem prekognita, ale przyszłość jawi mi się raczej w ciemnych barwach. Pomyślcie o tym.
Ostatni raport naszego ministra raczej nie wskazywał na jego zwykły, flegmatyczny styl.
Świat stanął na rozdroŜu. To co nas czeka, to zaledwie pierwsza ninda i moŜliwość
sprawdzenia naszych umiejętności.
- Skręć w lewo! - zawołała nagle Millie tuŜ przed skrzyŜowaniem. - Pojechali na
północ.
Chwilę wcześniej w światłach samochodu pojawił się drogowskaz. Prosto do Burgas
nad brzegiem morza, w lewo do Ajtos, Warny i... międzynarodowy znak, którego nie moŜna
było pomylić z niczym innym. Był to biały samolot na niebieskim tle. Jego dziób był
skierowany w niebo.
Trask dobrze wiedział, co to oznacza juŜ w chwili, gdy przecinał środkową linię.
Millie odczytała jego myśli.
- A więc nie popłyną statkiem - powiedziała.
- Na pewno nie - potwierdził z pełnym przekonaniem Trask. - Dwadzieścia
kilometrów dalej jest lotnisko. Myślę, Ŝe nie muszę wam tłumaczyć, co to oznacza. Lepiej
zapnijcie pasy, bo spróbuję wydusić z tej maszyny wszystko, co moŜliwe!
Nacisnął pedał gazu do dechy, silnik zawył i minibus zaczął gwałtownie
przyspieszać...
Jednak Trask zbyt wiele wymagał od starej, wysłuŜonej maszyny. Kiedy znaki
pokazujące, Ŝe lotnisko jest coraz bliŜej, były coraz częstsze i jakieś trzy, cztery kilometry
przed nimi pokazały się światła wieŜy kontrolnej, z silnika zaczęła wydobywać się para, auto
zaczęło się trząść, silnik zaklekotał i stracił moc. Ostatnie kilometry przejechali w tempie
niewiele szybszym od maszerującego człowieka. Zanim dotarli na lotnisko, minęło ich kilka
radiowozów na sygnale, migających światłami i jadących prawdopodobnie z Burgas i
Pomorje.
- Wygląda na to, Ŝe coś się stało - powiedział zdenerwowany Garvey.
- Tak, załoŜę się, Ŝe była to krwawa jatka - odparł Trask.
- Co takiego? - Gustaw Turczin właśnie się budził. - O BoŜe, miałem straszny sen... -
Ale w tej samej chwili Trask spojrzał na niego, przez co premier zesztywniał i natychmiast się
uciszył.
- Co to jest twoim zdaniem? - Garvey zapytał Bena.
- To ty jesteś telepatą - odpowiedział Trask, zjeŜdŜając na parking. - Idź tam i spróbuj
wyczytać w umysłach ludzi, co się stało.
- Lepiej z nim pójdę - Millie wstała z siedzenia. Trask połoŜył jej rękę na ramieniu i
powiedział:
- ZałóŜ okulary przeciwsłoneczne.
Kilka minut później przybiegł Garvey i z trudem łapiąc oddech, powiedział:
- Trzech policjantów nie Ŝyje - zostali rozerwani na strzępy - porwano pięcioosobowy
samolot pionowego startu i lądowania Scimitar wraz z pilotami. Jakieś dziesięć minut temu.
Zaraz po starcie zniknęli z ekranów radaru. Najwyraźniej lecieli zbyt nisko.
- śeby uniknąć namierzenia - rzekł Gustaw Turczin, odzyskując trochę pewności
siebie.
- Nie wiem, czy przez cały czas spałeś, czy tylko udawałeś - Trask zwrócił się do
Turczina. - Sądzimy, Ŝe Wampyry lecą do Perchorska i chcą uciec do Krainy Gwiazd. Jeśli to
moŜliwe, to skontaktuj się ze swoim Wydziałem E oraz z waszymi siłami powietrznymi i
zmuś te potwory do lądowania.
- To nie są moje siły powietrzne - odparł Turczin. - Nawet ja nie mogę nic zrobić.
Powiem ci w tajemnicy, Ŝe kontrolerzy lotów w Moskwie od miesięcy nie otrzymali
wynagrodzenia... pracują tylko dlatego, Ŝe grozi im kara śmierci za porzucenie pracy. To tyle,
jeśli chodzi o Moskwę. Na pozostałych lotniskach, zarówno cywilnych, jak i wojskowych,
ludzie dostają wypłatę w puszkach z wieprzowiną i fasolą. Te puszki to amerykańska pomoc,
która miała dotrzeć do Dagestanu! Przerwy w dostawach prądu wyłączyły z działania
dziewięćdziesiąt procent stacji nasłuchowych i radiolokacyjnych. Sześć tygodni temu jakiś
węgierski młodzieniaszek wylądował awionetką na Placu Czerwonym! Prawdę mówiąc, jeśli
te potwory lecą do Perchorska...
- ...to ich nie zatrzymamy - dokończył Trask.
- MoŜe i nie - odezwał się siedzący z tyłu samochodu Jake - ale moŜemy być tam
przed nimi...

XXVI
Ostatnie przygotowania
Wszyscy wysiedli z minibusu, poprzeciągali się i pooddychali chłodnym, nocnym
powietrzem. Lotnisko było stosunkowo małe, podobnie jak przylegający do niego parking.
Prędzej czy później dostrzeŜono by ekipę Traska, szczególnie w świetle ostatnich wydarzeń
na tym terenie. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowaliby, to oddział bułgarskiej policji
skradający się ze wszystkich stron.
- Jak długo będą lecieć do Perchorska? - spytał Trask, rzucając pytanie w przestrzeń.
- To jakieś dwa tysiące mil - odrzekł Turczin, wzruszając ramionami. - Dwie i pół do
trzech godzin? Myślę, Ŝe coś koło tego. Ale gdzie oni wylądują?
- To samolot pionowego startu i lądowania - przypomniał Trask. - Mogą wylądować,
gdzie tylko im się spodoba!
- A więc - powiedział z namysłem Nekroskop, jednocześnie masując zesztywniała
prawą nogę - przynajmniej przez najbliŜsze półtorej godziny, moŜe dwie, nie musimy tam się
przenosić. Jeśli pojawimy się zbyt wcześnie, to będziemy mieć do czynienia ze stróŜami
Perchorska. Uzbrojonymi kryminalistami! Poza tym o tej porze roku na Uralu jest zimno.
- Co do tego nie ma wątpliwości - odrzekł Trask, który był tam juŜ kiedyś. - Tam
zawsze jest zimno! O czym myślisz?
- O Liz - odpowiedział Jake. - Powinienem mieć z nią jakiś kontakt, a nie mam. To
oznacza dwie moŜliwości. Albo... nie Ŝyje, albo jest nieprzytomna. Gdyby się obudziła, to na
pewno odezwałaby się do mnie i mógłbym ustalić jej połoŜenie.
- I oczywiście skorzystałbyś z Kontinuum, Ŝeby się do niej dostać, co mogłoby się
fatalnie skończyć dla was obojga - zauwaŜył zgryźliwie Trask. - Ale dla śmierci, a nawet
stanu nieprzytomności, jest alternatywa... Liz jest z Vavarą, Szwartem i Malinarim, a oni
mogą maskować jej talent i uniemoŜliwiać kontakt. Myślę, Ŝe powinieneś wziąć to pod
uwagę. Chcą uŜyć jej jako przynęty i wciągnąć cię w zasadzkę.
- Wiem o tym - powiedział Jake. - Jestem o tym przekonany. Po co mieliby ją ze sobą
zabierać? Wiem takŜe, Ŝe Kontinuum Móbiusa w tych warunkach moŜe wpędzić mnie w
kłopoty. Ale moŜe mnie równieŜ z nich wyciągnąć, i to równie szybko.
- No dobrze - odrzekł Trask - wiem, Ŝe nie będę cię mógł powstrzymać. Spróbuj tylko
zrozumieć, ja teŜ myślę o Liz - wszyscy o niej myślimy - ale zamartwianie się nic nie
pomoŜe. Co dalej?
- Mnie pytasz? - spytał Jake. - CzyŜby słuch mnie mylił? Ben Trask pyta mnie, co
dalej?
- Jesteś Nekroskopem. Nie potrafię tego co ty. Nikt nie potrafi. Po prostu dzielę się
odpowiedzialnością.
- Świetnie - odpowiedział Jake. - Pomyślmy przez chwilę. Najpierw powinniśmy
wysłuchać, co premier Turczin ma do powiedzenia. W końcu następna rozgrywka odbędzie
się na jego terenie.
- Dzięki Bogu, Ŝe ktoś o tym pomyślał! - rzekł Turczin, po czym szybko omówił swój
plan zniszczenia kompleksu w Perchorsku przy uŜyciu bomby atomowej.
- Włącznie z twoim wrogami? - zauwaŜył kąśliwie Trask.
- Z wszystkimi wrogami świata. Oni są nie mniejszym zagroŜeniem niŜ twoje...
wampiry. - Po czym cofnął się o krok, przesuwając wzrok z Traska na Millie i w końcu na
Jake’a.
Jake ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział:
- Po pierwsze potrzebujemy okularów przeciwsłonecznych. Znam miejsce w Marsylii,
gdzie je sprzedają, i to dobre marki.
- O tej porze? - zdziwił się Garvey.
- A co do tego ma pora? - zauwaŜył Jake, zrobił krok do przodu i zniknął.
Zanim zdąŜyli policzyć do dziesięciu, był juŜ z powrotem, rzucając cale naręcze
okularów na przednie siedzenie minibusu.
- Wybierajcie. Chciałbym, Ŝebyśmy jak najlepiej wyglądali podczas tej,
prawdopodobnie ostatniej, naszej nocy. JeŜeli chodzi o mnie - poniewaŜ świecę oczami chyba
najbardziej z nas wszystkich - wezmę okulary w stylu Raya Charlesa.
Trask i Millie szybko dobrali okulary dla siebie, nie zwracając szczególnej uwagi na
ich kształty. Podobnie postąpił Turczin. Kiedy zobaczył, Ŝe wszyscy patrzą na niego ze
zdziwieniem, wyjaśnił:
- Co z wami? Nie uwaŜacie, Ŝe jestem raczej waŜną osobistością?
W tej samej chwili odezwał się stary Lidesci, który trzymał straŜ.
- My równieŜ. Wygląda na to, Ŝe mamy towarzystwo. Przez parking, w kierunku ich
samochodu szło trzech umundurowanych policjantów. Oświetlali sobie drogę latarkami.
- Chodźcie wszyscy za samochód. Szybko.
Kiedy juŜ schowali się przed policjantami, Jake przysunął do siebie Traska, Millie i
Turczina, później przywarł do nich, wywołał drzwi Móbiusa i juŜ po chwili wszyscy
wylądowali na korytarzu Centrali Wydziału E. Później wrócił i powtórzył procedurę z
pozostałą trójką.
Na parkingu w Bułgarii trzech policjantów patrzyło na minibus, na ślady
pozostawione przez jego koła i drapali się przy tym po głowach. Nikogo innego nie było w
pobliŜu. KsięŜyc oświetlał na srebrno minibus, który był pełen broni palnej i amunicji.
Przynajmniej w tym wypadku był to jakiś normalny samochód, a nie karawan z otwartymi
szeroko drzwiami i włączonym silnikiem, który znaleźli po drugiej stronie lotniska.
Najwidoczniej oba samochody naleŜały do tej samej grupy terrorystów, którzy porwali
samolot. Jeśli zaś chodzi o terrorystów...
*
JuŜ kilka minut po powrocie do Centrali w biurze huczało jak w gnieździe szerszeni.
Trask rozkazał oficerowi dyŜurnemu trzymać wszystkich z dala od grupy, która właśnie
wróciła. Zabrał swoich ludzi do sali odpraw.
- Nawet tu nie jesteśmy bezpieczni - oświadczył chwilę po zamknięciu drzwi. -
Zwłaszcza tutaj. Nasi ludzie są bardzo utalentowani. Nie zajmie im duŜo czasu zorientowanie
się, Ŝe coś jest nie tak. Musimy szybko działać.
- Straciliśmy większość uzbrojenia - zauwaŜył Goodly.
- Skontaktuj się z Johnem Grieve’em. Powiedz mu, czego potrzebujemy. Ale nie bierz
bomb czosnkowych, dobrze? Co do srebrnych kul... no cóŜ, bez nich sobie nie poradzimy
Musimy uwaŜać, Ŝeby nie poparzyć sobie palców.
Następnie Trask spojrzał uwaŜnie na prekognitę, Garveya, Turczina i Lardisa.
PoniewaŜ miał ciemne okulary, a Garvey zgodnie z regulaminem nie wnikał do jego umysłu,
nikt nie wiedział co myśli.
- Posłuchajcie - zaczął, biorąc głębszy oddech. - Chcę, Ŝebyście wiedzieli... Nie
jesteście niezbędni. Chodzi mi o to, Ŝe nie potrzeba aŜ tylu ludzi. Kiedy stąd wyruszymy, nie
będę nikogo prosił o przyłączenie się na ochotnika. JeŜeli chodzi o ciebie, Lardis, to w ogóle
nie ma o tym mowy. Zostaniesz tutaj razem z Lissą. Wszyscy dobrzy ludzie z Wydziału E
będą cię pilnować. - Wyrzucił ręce do góry i dodał: - To tyle. Wszystko, co miałem do
powiedzenia!
- Ale pozwolisz nam to jeszcze przemyśleć, dobrze? - Garvey nie wyglądał na
zadowolonego.
Zza ciemnych okularów trudno było odczytać intencje Traska. Przez chwilę patrzył na
telepatę, po czym powiedział:
- Powiem ci, co o tym myśleć. Rzuć plany Perchorska na duŜy ekran. Ja teraz
potrzebuję się odświeŜyć. Ty, Millie, nigdy tam nie byłaś.
- Pozwolisz mi iść z wami? - Millie uniosła brwi.
- A chcesz?
- Spróbuj mnie powstrzymać!
- Tak właśnie sądziłem - stwierdził Trask. - Będziesz nam potrzebna.
- Wszyscy będziemy potrzebni - powiedział Ian Goodly. W międzyczasie zdąŜył
porozmawiać z Johnem Grieve’em i broń była juŜ w drodze. - Czy czegoś przypadkiem nie
zapomniałeś?
- śe będziemy w tym bagnie do samego końca?
- Nie moŜesz się sprzeczać z przyszłością, Ben.
Trask znowu przyglądał się przez dłuŜszą chwilę swoim ludziom, a zwłaszcza
Garveyowi. W końcu powiedział:
- Zostało jeszcze trochę czasu i moŜecie to przemyśleć. Ale na litość boską... na litość
boską, bądźcie rozsądni! Tu chodzi o wasze Ŝycie, ludzie, o wasze Ŝycie...
Na duŜym ekranie pojawił się plan Perchorska. Patrząc na obraz, Trask potrząsnął
pięścią.
- Idziemy po ciebie, Nephramie Malinari - warknął. - Jeszcze cię tam nie ma, ale gdy
się pojawisz, będziemy czekać.
Millie nie odezwała się, ale zasłaniając swój umysł pomyślała: Stare rany, co, Ben?
WciąŜ bolą? Rozumiem cię i nie chcę być zazdrosna o martwą kobietę. Zek Zóener była
wspaniałym człowiekiem. Masz prawo do zemsty.
Ale Trask nie poprzestał na Malinarim i mówił dalej:
- I ty, Vavaro, stara jędzo! Chcę cię dorwać za to, co zrobiłaś Liz. I ciebie teŜ, Szwart!
Na tobie mi najbardziej zaleŜy! - Odwrócił się od ekranu i najwyraźniej całkiem
nieświadomie popatrzył na Millie. Millie starała się ukryć swoje zmieszanie, w czym trochę
pomagały okulary przeciwsłoneczne. Wszystko było w jak najlepszym porządku,
przynajmniej w tej chwili.
Wszystko, co było istotne...
- Ciepłe ubrania! - Trask strzelił palcami. - Zestaw zimowy. - Następnie zwrócił się do
Goodly’ego: - Skontaktuj się z ministrem. Będziemy potrzebować trzech kompletów białych
ubrań maskujących w naszych rozmiarach.
- Razem to będzie siedem - odpowiedział prekognita. - Ben, ja naprawdę wierzę w
swój talent. Być moŜe szczegóły rzadko kiedy się pojawiają, to jednak wiem, na czym polega
ogólny zarys.
- Rób, jak uwaŜasz - odparł Trask. - Przypilnuj, Ŝeby ubrania dotarły tu najdalej za
godzinę. - Po czym mruknął do siebie pod nosem: - Muszę zabrać jeszcze coś ze sobą.
- John, czy mamy jakiś kontakt z Davidem Chungiem? - powiedział do mikrofonu
intercomu.
- Tak - padła odpowiedź. - Mam numer jego telefonu. Jest w Glasgow i czeka na
odlot, za jakieś półtorej godziny. Jest razem z jakimiś ekologami. Podobno wiedzą, gdzie jest
ich obiekt poszukiwań.
- A my wiemy, dokąd nasz się kieruje. Spróbuj złapać Davida i przełącz go tu.
- Z przyjemnością - odpowiedział Grieve. - Ben... mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić?
Sprawy wyglądają dosyć powaŜnie. Wygląda na to, Ŝe cały świat szlag trafia i to bez względu
na nasze... hm, lokalne komplikacje.
Trask nie odzywał się przez chwilę, a następnie odrzekł:
- Dzięki, John. Chcę, Ŝebyś wiedział, Ŝeby cały Wydział wiedział, Ŝe robimy, co tylko
jest moŜliwe. Wszyscy. Nie mogę teraz mówić o wszystkich problemach, ale cały czas ich
ścigamy.
- Do diabła! Wiemy o tym! - odpowiedział Grieve lekko drŜącym głosem. Przez
chwilę się zastanawiał i dodał: - I jeszcze jedno. Powiedz Turczinowi, Ŝe przyszła do niego
wiadomość. Treść trochę tajemnicza, brzmi tak: „Gniazdo splądrowane, jak oczekiwano. Z
jajka w drugim gnieździe wykluło się o 17 czasu moskiewskiego. Ptaki odleciały o ósmej”.
- I to wszystko?
- Tak.
Trask przekazał wiadomość Turczinowi i zanim skończył mówić, Grieve połączył go
z Davidem Chungiem. Trask podniósł słuchawkę.
- Ciekawa sprawa - zaczął Chung - przed chwilą patrzyłem na mapę, sprawdzając
trasę naszego lotu. Coś mnie tknęło, moŜe przeczucie, i sprawdziłem równieŜ nasz Wydział.
Dotarłem palcem na mapie do Londynu, do Centrum. I jak juŜ powiedziałem, ciekawa
sprawa... a moŜe nieciekawa?
- Nie - odpowiedział Trask - przynajmniej nie w miejscu, w którym się znajduję. A
więc co odkryłeś? Smog mentalny? Trask wyczuł potwierdzenie Chunga.
- Myślę, Ŝe pytanie, czy u was wszystko w porządku, nie jest najlepsze w tej chwili.
No, wiesz, o co mi chodzi. Jak tam Jake i reszta?
- Wszystko... w porządku - odpowiedział Trask, wiedząc, Ŝe ton jego głosu mówi
raczej coś przeciwnego. - Z Jakiem, Millie i ze mną. Jak do tej pory... przynajmniej.
- Mogę coś zrobić? - spytał David po dłuŜszej chwili.
- Rób swoją robotę - odpowiedział Trask. - I udawaj, Ŝe jest to najwaŜniejsza z rzeczy,
jakie dotychczas robiłeś. Przy takim szkwale wszystko się moŜe zdarzyć. Mamy wszystko, co
potrzeba do pomocy.
- Będę o was myślał.
- Wiem, dziękuję. Miło to słyszeć, ale nie dlatego skontaktowałem się z tobą. - Po
czym powiedział lokalizatorowi, o co mu chodzi.
- Jasne - stwierdził Chung. - Jest w moim pokoju, w Centrali. Bierz śmiało. Nie
musisz wyjaśniać, po co to bierzesz. Powodzenia, Ben.
Trask wywołał Johna Grieve’a i kazał mu coś zabrać z pokoju Chunga i przynieść do
sali odpraw.
W tym samym czasie premier Turczin wyjaśniał coś Jake’owi.
- Pozwoliłem na przeciek fałszywych informacji do tych trzech wojskowych
bydlaków - mówił. - Były to dokumenty mówiące o tajnym miejscu, źródle ogromnego
bogactwa w złocie, które odkrył generał Michaił Suworow. TakŜe o tym, Ŝe Suwurow
eksploruje pokłady złota, a jego koledzy w tym samym czasie ledwie mogą sobie pozwolić na
zupę i wódkę w Moskwie.
Wiedziałem oczywiście, Ŝe gdy moje zniknięcie z konferencji zostanie oficjalnie
ogłoszone, moi trzej wrogowie zaczną wyścig do El Dorado. PoniewaŜ przeciek informacji
nazwanej „czerwonym śledziem” dotarł równocześnie do wszystkich trzech, zostali zmuszeni
do połączenia sił w pościgu za „dziką gęsią”. śaden z nich nie odwaŜyłby się spuścić
drugiego z oka. Jak widzisz, muszą być razem. Ciekawe słowa zastosowaliśmy, nie sądzisz?
Czerwone śledzie i dzikie gęsi. Jestem pewien, Ŝe rozumiesz. Mówiąc o gęsiach, wygląda na
to, Ŝe te trzy ptaszki wzbiły się w powietrze. Wynika to z wiadomości, którą teraz
otrzymałem. Moje mieszkanie w Moskwie zostało dokładnie przeszukane. Ale nic nie
znaleziono, bo nic tam nie było! Nie chciałem, Ŝeby poszło im zbyt łatwo. Byłoby to zbyt
oczywiste. Jeden z moich ludzi obserwował daczę w śukowce i około piątej tam teŜ zrobiono
rewizję. Tym razem znaleźli to, czego szukali.
- W daczy w śukowce? - Jake zmarszczył brwi. - Czy to nie tam ukryłeś bombę?
- Tak - potwierdził Turczin. - Bomba dalej tam jest. Gdyby ją znaleziono, na pewno
bym się o tym dowiedział. Ale nie tego szukali! Dokumenty, o których wspomniałem,
mówiły o nieprawdopodobnych bogactwach, ale takŜe o technologicznym cudzie, sposobie
zamiany zwykłego metalu w złoto, o kamieniu filozoficznym ukrytym na Uralu. Brakowało
tylko adresu.
- Perchorsk - domyślił się Jake.
- Właśnie! W mojej daczy, w ściennej skrytce schowanej za obrazem, znajdowały się
plany bardzo podobne do tego, co widzisz teraz na ekranie. Ale dlaczego trzymałem je
schowane w śukowce? Chodziło o to, Ŝeby wszystko się ze sobą łączyło i Ŝeby moi
wrogowie sami odkryli związek Suworowa z kompleksem w Perchorsku. W końcu to on był
odpowiedzialny - a raczej miał być odpowiedzialny - za operację czyszczenia tego miejsca
przed zamknięciem go na zawsze.
- No i ptaszki wyfrunęły - powiedział Jake. - O ósmej wieczorem czasu
moskiewskiego wylecieli samolotem.
- Tak, maszyną wojskową. Prawdopodobnie śmigłowcem...
- ...do Perchorska - dokończył Jake.
- Co oznacza, Ŝe juŜ dotarli na miejsce - potwierdził Turczin.
- I będą mieć do czynienia z bandą ochroniarzy Suworowa.
- Tak, tego nie unikną - zgodził się Turczin. - Ale nie sądzę, Ŝeby mieli z nimi jakieś
trudności. To są nie mniejsze cwaniaki niŜ Suworow. Raczej sprzymierzą się z byłymi
skazańcami, przynajmniej na jakiś czas. I wiesz co?
- Hm?
- Raczej wyślą tych skazańców, niŜ sami zaryzykują przejście przez Bramę. W końcu
Suworow nie wrócił...
- Tak - zgodził się Jake - i to uzbrojonych po zęby...
- Właśnie. Nathan będzie musiał znowu stoczyć walkę i popłynie jeszcze więcej
cygańskiej krwi. Wampyry to bez wątpienia potwory, ale nie dysponują takim samym
uzbrojeniem jak ci skazańcy i nie kierują się tak ogromną Ŝądzą zdobycia złota. Jak widzisz,
nie ma alternatywy dla mojego planu. Musimy na zawsze zamknąć Bramę, jednocześnie
uwalniając świat od trzech militarystów, którzy stanowią zagroŜenie dla pokojowego
współistnienia narodów.
- Tak - rzekł Jake. - Zablokujemy teŜ odwrót Malinariemu, Vavarze i Szwartowi.
- I być moŜe przywalimy ich milionami ton skały... jeŜeli zdąŜymy tam dotrzeć na
czas.
- Ale nie za wcześnie. Wolałbym, Ŝeby twoi militaryści i banda byłych skazańców
powalczyli najpierw z Wampyrami. MoŜe uda się nam przybyć w czasie walki i oglądać
fajerwerki? A potem wkroczyć w ostatniej chwili, kiedy zadanie będzie znacznie ułatwione?
- Znakomicie! - Turczin aŜ klasnął w dłonie. - I jakie logiczne! Jesteś bardzo bystry,
Jake’u Cutter.
- Tak, kiedyś byłem bystry - powiedział Jake, mruŜąc oczy ukryte za okularami. - Ale
teraz odezwał się chłodny, perfidny i kalkulujący na zimno umysł wampira.
- Aha - odrzekł Turczin prawie niedosłyszalnym głosem.
- Muszę się temu lepiej przyjrzeć - zauwaŜył Jake. Nie mogę sobie pozwolić na to,
Ŝeby zimno zwycięŜyło z tym, co we mnie ciepłe. Prawdopodobnie będę musiał podjąć decyzję,
dokonać wyboru - mniejszego zła.
Jake zwrócił się Bena Traska, który oglądał plany, i rzekł:
- Myślę, Ŝe dobrze będzie skoczyć po bombę premiera Turczina. MoŜemy ją trzymać
w rezerwie.
Trask spojrzał na niego i odpowiedział:
- Doszedłem do takiego samego wniosku. Słuchałem waszej rozmowy i w pełni się z
tobą zgadzam.
- Wiem, co masz na myśli - zauwaŜył Jake...
*
W śukowce była zimna i pochmurna noc.
Jake wyszedł z Kontinuum Móbiusa razem z Turczinem w lesie, jakieś sto jardów od
daczy. Dokładnie w tym samym miejscu, w którym pierwszy Nekroskop, Harry Keogh,
pojawił się wiele lat temu, Ŝeby złoŜyć wizytę zamordowanemu Grigorijowi Borowitzowi,
ówczesnemu szefowi radzieckiego Wydziału E.
Jake dobrze to pamiętał.
- Jesteś bardzo ostroŜny - szepnął Turczin, który zorientował się, gdzie się znajdują.
- Harry Keogh teŜ był ostroŜny, kiedy tu się pojawił.
- Bardzo dobrze - stwierdził Turczin. - Tylko gdy wyjdziemy z lasu, to ktoś nas moŜe
zobaczyć. Powinniśmy się znaleźć bliŜej daczy.
- Nie - zaprzeczył Jake, kręcąc głową. - Jesteśmy wystarczająco blisko. Nie ruszaj się i
bądź cicho - dodał, kładąc palec na ustach.
Jake zdjął okulary, zadarł głowę do góry i zaczął wąchać powietrze. Jego oczy
przybrały dziki, wilczy wyraz. Rozejrzał się dookoła, spojrzał na niebo, na zarysy drzew,
Ŝwirową alejkę i mgłę wijącą się przy ziemi. W końcu jeszcze raz zaczerpnął powietrza w
nozdrza, wstrzymał oddech i zwrócił głowę w kierunku daczy.
- No i? - prawie niedosłyszalnie spytał rosyjski premier.
- Papieros - szepnął Jake. - Ten ktoś sam skręca papierosy. Podły tytoń, pali do
samego końca.
- Kto?
- Nie wiem, ale na pewno pilnuje daczy z zewnątrz.
- Cholera! Tego nie przewidziałem.
- śe władza będzie na ciebie czekać?
- To nie ma nic wspólnego z władzą! MoŜe o czymś zapomniałem ci wspomnieć:
zostawiłem ministrom informację, Ŝe nie jestem zdrajcą, tylko udałem się do Anglii,
poniewaŜ moje Ŝycie było zagroŜone. W tym czasie siły specjalne poszukują potencjalnych
spiskowców. PoniewaŜ wiedzieli o tym wyłącznie ministrowie, to ten, kto na mnie czeka, z
pewnością nic o tym nie wie, inaczej nie czekałby! A więc nie jest to nikt z kręgów
rządowych, ale podwładny kogoś z tej trójki.
- A to coś nowego. Czy powiedziałeś Traskowi, Ŝe zabezpieczyłeś sobie tyły i grasz
na dwa fronty?
- MoŜliwe... moŜliwe, Ŝe zapomniałem o tym wspomnieć. - Turczin wzruszył
ramionami. - Ale Trask, to Trask, wiedziałby, Ŝe nie powiedziałem całej prawdy. Poza tym co
to ma wspólnego z tym, co tutaj robimy?
- I cała ta historia z twoim zabójstwem to teŜ bzdury?
- Tak! Nic mi nie grozi oprócz tej trójki, która teraz leci do Perchorska. Marnujemy
nasz czas!
- No dobra. Czy nie mógłbyś pogadać z tym gościem, co pilnuje daczy? W końcu
jesteś rosyjskim premierem.
- On tu nie stoi, Ŝeby z kimkolwiek rozmawiać. Jest po to, Ŝeby nie było świadków,
gdybym na przykład wysłał kogoś, aby odzyskać plany, albo gdyby ktokolwiek pojawił się w
pobliŜu daczy.
- Ale czyim miałby być świadkiem? Rosyjskich polityków?
- Tak - nie - moŜe.
- Ben Trask dobrze wiedział, co mówi, kiedy nazwał cię starym lisem. Masz rację,
szkoda czasu. Czekaj tutaj i nie ruszaj się, aŜ nie gwizdnę.
Jake wszedł w cień pomiędzy drzewami i zniknął w ciemności. Zanim Turczin zdąŜył
się zaniepokoić oczekiwaniem... rozległo się gwizdnięcie.
Premier ruszył znaną sobie ścieŜką i nieco zwolnił, gdy zauwaŜył zarys daczy
majaczącej pomiędzy drzewami. W cieniu drzewa czekał na niego Nekroskop. Obok jego
stóp leŜało okryte płaszczem ciało człowieka. TuŜ obok ciała paliła się jeszcze resztka
papierosa.
Turczin spojrzał na Jake’a - na jego błyszczące oczy i wąskie usta wygięte w uśmiech
szczególnego rodzaju - i cofnął się o krok.
- Nie - Jake pokręcił przecząco głową. - Nie ma ukłucia, Gustawie. Tylko uderzenie.
Muszę przyznać, Ŝe stracił przytomność, jeszcze zanim go uderzyłem, jakieś pół sekundy
wcześniej, gdy niespodziewanie pojawiłem się tuŜ przed nim! Gdzie ta bomba?
- Za daczą, pod zapasem drewna na opał. W ziemiance, którą kiedyś wykopał
Borowitz. Odkryłem ją zimą kilka lat temu, kiedy kończyło mi się drewno. Podnosiłem kłodę,
ale ona nie ustępowała. No to spróbowałem jeszcze raz... ale sam zobaczysz.
Przeszli na tyły daczy, gdzie stała zrujnowana szopa na drewno. W drzwiach do szopy
nie było zamka i kiedy Turczin je otwierał, słychać było zgrzytanie zardzewiałych zawiasów.
Wewnątrz, przy tylnej ścianie, leŜał nieregularny stos szczap drewna. Drewno było pokryte
kurzem i pajęczynami.
- Zostawiłeś tutaj bombę atomową?
- Nawet gdyby ktoś wpadł na pomysł, Ŝe posiadam coś takiego, to raczej nie
spodziewałby się znaleźć bomby w takim miejscu - potwierdził Turczin. - Nie ma tu nic
atrakcyjnego i nawet najgorszy włóczęga nie chciałby tutaj nocować.
- Więc gdzie jest bomba?
- PomóŜ mi - odpowiedział Turczin - zaraz zobaczysz. Aha... tak przy okazji, tam są
dwa ciała.
- Ciała?
- Czeczeni, którzy pomagali mi przenieść bombę - wyjaśnił Turczin zwyczajnym
tonem. - Chcieli, jakby to powiedzieć, przejąć nade mną władzę. Więc nie miałem wyboru i
musiałem ich zastrzelić.
Nekroskop odetchnął głęboko i rzekł:
- Powiedz, czy jest jeszcze coś, o czym zapomniałeś wspomnieć?
- Nie. Nie sądzę. Posypałem ich wapnem i kiedy byłem tu ostatnio, nie śmierdziało tak
bardzo.
Jake pomógł Turczinowi przerzucić drewno na bok. Trzy górne warstwy były
złączone ze sobą.
- Teraz drzwi - powiedział Turczin i pociągnął za szczapy udające drewno na opał.
Cała ścianka obróciła się w lewo, odsłaniając wiodące na dół schody zrobione z surowego
betonu.
Na dole było pomieszczenie o ścianach z kamienia, a sklepienie podtrzymywane było
drewnianymi stemplami. Podłogę stanowiła mieszanka połamanych płyt chodnikowych i
Ŝwiru. Pośrodku stał wózek z bombą - cylindrem z błyszczącego metalu o długości dwu i pół
stopy i dwunasto calach średnicy - połączoną z mechanizmem zegarowym. Mechanizm miał
okienko pokazujące godziny, minuty i sekundy.
W rogu ziemianki Jake zobaczył rozsypane wapno i dwie leŜące nieruchomo ludzkie
postacie, sztywne i najwyraźniej zdecydowanie nieŜywe.
Gdy Turczin podszedł do bomby, by zetrzeć z niej chusteczką do nosa wilgoć, Jake
podszedł do rogu i odgarnął wapno czubkiem buta. Pomimo niezwykle uwraŜliwionego
zmysłu węchu wydobywający się z ciał smród nie przeszkadzał mu. Jednak był to
niewątpliwie smród śmierci.
- Jak juŜ tam skończysz - odezwał się Turczin - to pozostanie nam tylko przetoczyć
ten wózek do Kontinuum Móbiusa, a potem do Centrali Wydziału E.
- I oto człowiek, który tak elokwentnie wypowiada się o okrutnych przeciwnikach -
mruknął Jake pod nosem, jakby nie słyszał, o czym mówił Turczin.
- Proszę? Co powiedziałeś?
Nekroskop spojrzał na niego płonącymi oczami.
- Tylko się zastanawiałem, jak to się stało, Ŝe ludzie, którzy cię zaatakowali, skończyli
z kulą w plecach.
- A co za róŜnica? - Turczin wyglądał na zaskoczonego.
- Nie zapomniałeś o czymś? Ci ludzie naleŜeli do samobójczego komanda, które
planowało obrócić Moskwę w popiół! I tak byliby martwi, gdyby im się udało. A gdyby im
się nie powiodło, to zostaliby zastrzeleni. Więc co to za róŜnica?
- Kiedy będzie po wszystkim, nasza przyjaźń się skończy
- oznajmił Jake.
- Doprawdy? Moim zdaniem, kiedy będzie po wszystkim, jeśli będzie po wszystkim,
potrzebny nam będzie kaŜdy potencjalny przyjaciel!
Jake zastanawiał się przez chwilę i w końcu powiedział:
- Zabieram bombę, a ty tu zostań. Zamknij i zablokuj drzwi. Chyba nie chcesz, Ŝeby
ktoś nieproszony cię tu zastał?
Turczin zmruŜył oczy i milczał jakiś czas, po czym odpowiedział:
- Dobra. Ale nie kaŜ mi długo czekać.
- Oczywiście, Ŝe nie - odparł Jake.
Jednak po powrocie do Centrali Jake spokojnie napił się kawy, przetrzymując
Turczina w szopie na drewno przez pełne dwadzieścia minut...
*
Do Centrali dostarczono odzieŜ zimową. Trask poprosił o czarne legginsy pod białe
spodnie. Wpadł na ten pomysł pod wpływem wizji prekognity: ostatnie starcie miało się
rozegrać w ciemnościach. Trask wiedział, Ŝe na zewnątrz Perchorska będzie biało od śniegu,
natomiast wewnątrz kompleksu panował mrok i cień, a czasem egipskie ciemności. Białe
ubranie było dobre na zimowy teren przysypany śniegiem, ale nie zdałoby egzaminu
wewnątrz kompleksu.
Kiedy członkowie zespołu sprawdzali i przygotowywali broń, przebierali się i Ŝegnali,
korzystając z telefonu i Internetu, do sali odpraw wszedł oficer dyŜurny John Grieve i
poprosił Traska o rozmowę.
- Co się stało, John? - spytał Trask.
Grieve rzucił spojrzeniem na jego ciemne okulary i odpowiedział:
- David Chung jest z nami w kontakcie. Prosił o fax z rysunkami, fotografiami i
planami rosyjskiej łodzi podwodnej klasy Mike. Jego zdaniem ścigają łódź tego typu. Za pół
godziny wylatują. Mam dysk z potrzebnymi informacjami, ale muszę skorzystać z duŜego
ekranu, Ŝeby upewnić się, Ŝe wydrukuję właściwe obrazy. A moŜe nie chcesz, Ŝebym tutaj
teraz przebywał, i wolisz to sam zrobić?
- Nie, jesteśmy teraz zajęci. Wejdź i rób swoje.
- Jesteś pewien, Ŝe nikt inny nie ma nic przeciwko temu? - Grieve zachowywał się
bardzo dyplomatycznie, a moŜe był po prostu ostroŜny.
- Jak widzisz, panuje to trochę zamieszania. Na razie nic się nie zmieniło... Tak więc
nikt nie będzie mieć nic przeciwko temu.
John wszedł i podszedł do konsoli obsługującej wielki ekran. Po chwili na ekranie
ukazała się skrócona historia opisująca technologię i dane dotyczące radzieckich łodzi
podwodnych na przestrzeni ostatnich dwudziesto lat.
Grieve zaczął drukować potrzebne fotografie oraz inne szczegóły, o jakie prosił
Chung. Wyświetlając róŜne kadry, sprawił, Ŝe Ian Goodly zainteresował się nimi. Zmarszczył
brwi, podszedł bliŜej i przez dłuŜszą chwilę intensywnie wpatrywał się w ekran... a następnie
zaczął się zataczać na nogach!
Trask zobaczył, co się z nim dzieje, podszedł do Goodly’ego, podtrzymał go i spytał:
- Co się dzieje, Ian? Co zobaczyłeś?
Prekognita przez chwilę dochodził do siebie, po czym odpowiedział:
- Przypomnij sobie dzień przed tym, zanim ruszyliśmy ścigać Vavare na Krossos.
Byliśmy w twoim gabinecie. Ty, ja i David Chung. Zwykły rytuał. Pytałeś mnie czy coś
przewiduję.
- Przypomnij mi.
- Widziałem serię obrazów, błysków, wizji - powiedział Goodly. - Trudno było
wówczas zgadnąć, o co w nich chodziło. Do niczego się nie odnosiły.
- PoniewaŜ były to sceny z przyszłości - zauwaŜył Trask. - Teraz pamiętam.
Wspomniałeś o postaciach w czarnych sukniach, które fruną lub płyną. Okazało się, Ŝe były
to zakonnice Vavary. I mówiłeś jeszcze o dziurach w ziemi wypełnionych czymś w rodzaju
wydzieliny. Chodziło o miejsce w podziemiach Palataki.
- Tak - odrzekł prekognita. - Ale widziałem coś jeszcze, co faktycznie z niczym nie
miało związku. I znowu to zobaczyłem, kiedy patrzyłem przed chwilą na plany, diagramy i
zdjęcia rosyjskich łodzi podwodnych.
- Widziałeś, jak coś tonie, pogrąŜa się coraz głębiej w otchłaniach wody.
Jake podszedł do stojących razem Grieve’a, Traska oraz Goodly’ego i powiedział:
- Widziałeś, jak tonie łódź, której szuka Chung. Jesteś przecieŜ prekognita. Czy to nie
jest naturalne, Ŝe dostrzegasz rzeczy, które mają związek z naszymi działaniami?
- Właśnie w tym rzecz - odpowiedział Goodly. - My nie będziemy się tym zajmować.
śadne z nas nie będzie w to zaangaŜowane. Co innego Chung. I to jest właśnie niezwykłe.
Moje wizje zazwyczaj dotyczą mnie i ludzi z którymi akurat jestem. Ale Chung nie będzie
razem z nami, a my nie moŜemy być jednocześnie w Perchorsku i z Chungiem.
Wówczas Nekroskop przypomniał sobie o czymś, podszedł do ubrań złoŜonych na
krześle i z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął kawałek szczotki do włosów, którą dał
mu Chung. Była to stara szczotka Harry’ego Keogha, a właściwie kawałek połamanego
drewna z resztkami włosia. Jake zatrzymał to jako talizman. Po chwili wrócił do grupki
zebranej wokół prekognity.
Nieco później John Grieve zebrał wydruki i wiedząc, Ŝe niedługo cały zespół opuści
Centralę, zaczął się po kolei Ŝegnać ze wszystkimi.
Jakąś minutę potem Turczin spojrzał na zegarek i powiedział:
- Moi wrogowie są juŜ od dłuŜszego czasu w Perchorsku, a wasi, a raczej wrogowie
świata, niedługo tam wylądują. MoŜe juŜ czas wyruszyć w drogę?
Trask zgodził się z nim i oświadczył:
- JeŜeli ktoś nie chce jechać, moŜe teraz o tym poinformować.
Ale nikt się nie odezwał.
- JuŜ wiesz, co miałem na myśli? - zapytał prekognita. Trask nie odpowiedział, ale
wszyscy dobrze wiedzieli, o co chodziło Goodly’emu: przyszłości nie da się oszukać...

XXVII
Perchorsk
Patrząc z lotu ptaka, wąwóz perchorski był ciemną, zagadkową blizną w
torturowanym krajobrazie. LeŜał równolegle do gór na linii północ-południe w wielkim
paśmie północnego Uralu. Wąwóz był otoczony bliskimi szczytami pokrytymi czapami
śniegu.
Dnem wąwozu płynęła rzeka, która przed laty stanowiła powaŜne zagroŜenie
powodziowe w czasie wiosennych roztopów. Jednak trzydzieści lat temu na rzece zbudowano
zaporę i elektrownię wodną, która dostarczała prąd do katastrofalnego w skutkach Projektu
Perchorsk. Zapora stworzyła zbiornik, który był teraz pełen wody i odbijał światło gwiazd.
Trzy czwarte powierzchni zbiornika było odkryte, ale reszta została pokryta olbrzymią
platformą ze zbrojonego betonu. Kiedy budowano kompleks, beton dodatkowo utrzymywał
warstwę ołowiu zabezpieczającego przed promieniowaniem. Jednak z uwagi na to, Ŝe plany
związane z projektem spaliły na panewce, a podupadająca gospodarka Rosji potrzebowała
surowców, ołów został zdjęty i przetransportowany gdzie indziej.
Na zaporze stały cztery baraki, w których mieściła się aparatura sterująca pracą kaŜdej
z turbin. Trzy budowle były zaciemnione i wyglądały na opustoszałe. Najwidoczniej turbiny
sterowane z tych budynków od dawna juŜ nie działały. Pracowała jedynie czwarta turbina,
znajdująca się najbliŜej kompleksu. Jednak daleko jej było do pełnej sprawności i dostarczała
prąd do kompleksu w bardzo nierównomierny sposób.
Jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt stóp od zapory na lądowisku dla helikopterów stał
wojskowy śmigłowiec. Okna śmigłowca skierowane były w stronę potęŜnych, Ŝółtych,
stalowych drzwi mieszczących się w ścianie wąwozu. Za drzwiami znajdowało się wejście do
kompleksu. Siedzący w śmigłowcu piloci otrzymali rozkazy. Czekali juŜ od dwóch godzin i
mieli zaczekać jeszcze dwie, a potem powinni podnieść alarm i zagrozić uŜyciem siły.
Piętnastomilimetrowe działko podwieszone pod dziobem helikoptera było
wycelowane w drzwi do kompleksu, ale moŜna było z niego strzelać w róŜnych kierunkach
bez konieczności podnoszenia maszyny w powietrze. Siła ognia działka wystarczyłaby, Ŝeby
w kilka sekund zmieść z powierzchni ziemi barak, z którego kontrolowano pracę generatora.
Gdyby uŜyto tej broni, to cały kompleks zostałby pozbawiony energii elektrycznej.
Uzbrojeni straŜnicy przechadzali się czujnie po drodze, którą wykuto w litej skale
zbocza. Droga stanowiła rampę dojazdową do kompleksu. StraŜnicy drŜeli z zimna, przez
cały czas się poruszali, starając się zejść z linii ognia oraz trzymając się w cieniu, z dala od
światła padającego z uchylonych drzwi.
Za drzwiami, w obszernej grocie, siedzieli tymczasowi „zarządcy” Perchorska oraz
waŜne osobistości z Moskwy. Prowadzili oŜywioną konwersację albo raczej negocjacje.
Trzech VIP-ów z Moskwy, choć bardzo róŜniących się wyglądem, łączyły podobne
ambicje. Jedyna róŜnica polegała na tym, w jaki sposób skorzystaliby z władzy, gdyby mieli
do niej dostęp. Kiedyś byli twardogłowymi komunistami i na ich oczach rozpadł się cały
dotychczasowy polityczny system. Rozpadła się potęga Rosji oraz jej dotychczasowy status
przywódcy wspólnoty państw. Armia została praktycznie zdziesiątkowana. Przybysze
pragnęli powrócić do starych czasów oraz odzyskać władzę. Jeśli nie byłoby to moŜliwe, to
musiałoby wystarczyć bogactwo o niewyobraŜalnych rozmiarach. Wówczas matka Rosja
musiałaby sobie radzić sama, oni zaś z pewnością jakoś poradziliby sobie.
Rzecznikiem całej trójki był były generał Mikołaj Korolew, grubokościsty męŜczyzna
niedźwiedziowatej postury o kwadratowej czaszce, który nosił wypolerowane buty i futrzaną
czapę oraz podbity futrem skórzany płaszcz. Wyciągnął ręce nad koksownik, potarł je o siebie
i powiedział:
- Pozwólcie towarzysze, towarzyszu Galicz, Borisów i Krejski, Ŝe podziękuję wam w
imieniu swoim oraz moich kolegów za to, co do tej pory zdziałaliście. Doceniamy waszą
cierpliwość i cięŜki trud oczekiwania przez trzy długie lata w tak odosobnionym miejscu jak
Perchorsk. Mam nadzieję, Ŝe wasz dobroczyńca, a mój stary przyjaciel, generał Suworow
doceni to jeszcze bardziej... jeśli do nas powróci.
- Tak? - odezwał się męŜczyzna o nazwisku Karl Galicz, który siedział po przeciwnej
stronie ognia. Jego głos zabrzmiał jak pomruk wielkiego kota. - Pan wątpi w to, Ŝe generał
wróci? Jak to moŜliwe? On złoŜył nam wiele obietnic i co najmniej jednej dotrzymał: Ŝe
wyjdziemy na wolność, inaczej nie byłoby nas tu, w Perchorsku. Dlaczego nie mielibyśmy
wierzyć w to, Ŝe nie spełni pozostałych obietnic? Ciekawe, dlaczego potrzebowaliście tyle
czasu, Ŝeby zacząć szukać generała, zwłaszcza Ŝe był „waszym starym przyjacielem”.
Galicz był wysokim, szczupłym i przystojnym męŜczyzną. Wyglądał bardzo łagodnie
i poruszał się miękko jak kot... ale był równieŜ psychopatą, seryjnym mordercą zabijającym
ludzi siekierą. Gdyby nie interwencja Suworowa, to nadal przebywałby w karnej kolonii w
Uchcie, gdzie odbywał wyrok doŜywotniego więzienia.
- Powoli, Karl, cierpliwości! - Korolew podniósł rękę. - Nie naleŜy się spieszyć, bo
moŜna wyciągnąć niewłaściwe wnioski. Tak, Michaił jest - lub był - naszym wspólnym
przyjacielem. Zostawił ślady, po których mieliśmy zmierzać, gdyby zaszły nieprzewidziane
okoliczności. Jakiś wypadek albo jeszcze gorsze nieszczęście. Zebraliśmy wszystkie fakty i
zbadaliśmy, którędy się poruszał. Teraz wiemy, dokąd udał się Michaił. Chciałbym, Ŝebyście
sobie wszystko przemyśleli. W końcu daliście generałowi całe trzy lata! Na pewno dojdziemy
do zadowalającego wniosku wyjaśniającego, dlaczego generał jeszcze nie wrócił i
prawdopodobnie nigdy nie powróci. Patrząc na waszą lojalność, wasze oddanie dla starego
towarzysza, zapewne trudno będzie się wam pogodzić z wnioskami, które mogą się wam nie
spodobać. Ale nie mamy innego wyjścia. Później podejmiemy decyzję, co najlepiej robić w
takiej sytuacji. Chciałem was zapewnić, Ŝe w pełni szanujemy obietnice generała dotyczące
podziału złota przywiezionego stamtąd.
Korolew potarł dłonie, oparł się na siedzeniu. Sprawiał wraŜenie, Ŝe się zastanawia
nad tym, co powiedział. Ale w rzeczywistości myślami był gdzie indziej. Przypominał sobie,
czego razem ze swoimi kompanami dowiedział się podczas wyprawy do kompleksu w
Perchorsku. Samo słowo „kompleks” było rzeczywiście najbardziej odpowiednią nazwą dla
tego miejsca.
Towarzyszami Korolewa byli Igor Gurewicz i Maksim Alijew. Ten pierwszy to
wyŜszy oficer rosyjskich sił powietrznych, który był przekonany, Ŝe prace nad Projektem
Perchorsk powinny zostać wznowione, aby przeciwstawić się amerykańskiej przewadze w
powietrzu. Drugi z towarzyszy - admirał Maksim Alijew - był marynarzem pamiętającym
bohaterskie czasy zimnej wojny. Jego zadaniem było „bezpieczne” unieszkodliwienie i
likwidacja resztek niegdyś potęŜnej floty okrętów o napędzie atomowym. Ale metody
stosowane przez Alijewa były powodem, dla którego David Chung krąŜył teraz nad
północnym Atlantykiem, starając się wyszukać wyciek radioaktywny.
Obaj męŜczyźni, którzy wraz z Korolewem stanowili trio przeciwników Gustawa
Turczina, byli po sześćdziesiątce. Gurewicz był niski, o ostrych rysach twarzy nadających mu
szczurzy wygląd, wykonywał szybkie oraz gwałtowne gesty. Alijew był gruby, miał krzywe
nogi piłkarza, brodę, poruszał się powoli, a kiedy szedł, widać było charakterystyczne
kołysanie typowe dla marynarza.
Teraz obaj męŜczyźni myśleli o tym, z czym się właśnie zetknęli...
Kompleks miał kształt zbliŜony do kuli, jak gigantyczny bąbel wygrzebany ze skały o
wielu poziomach, strefach i sektorach. Niektóre miejsca były niebezpieczne z uwagi na
promieniowanie radioaktywne, inne budziły strach z uwagi na rzeczy, których lepiej byłoby
nigdy nie widzieć. Korolew wraz z Gurewiczem i Alijewem zwiedzili część pomieszczeń i
laboratoria, które były kiedyś wyposaŜone w znakomity sprzęt, po którym nic nie zostało.
Wszystkie pomieszczenia zostały zamienione w chlew przez zamieszkujących w nich
skazańców. W laboratoriach zostało trochę porzuconych elementów, z których skazańcy
zmontowali aparaturę do pędzenia bimbru. Na ścianach korytarzy pełno było znaków i
symboli wyglądających jak graffiti. Większość z nich informowała o przejściu z jednej strefy
do drugiej. KaŜda ze stref była kontrolowana przez innego „szefa”. Mieszkańcy Perchorska
podzielili się na frakcje i nie zawsze działali wspólnie, tak jak to miało miejsce teraz.
Oczywiście Korolew i pozostali dwaj oficerowie widzieli zarówno koszmarne
amalgamaty magmy, jak i sam rdzeń kompleksu - lśniącą kulę Bramy.
Właśnie w tym miejscu, około trzydzieści lat temu, miała miejsce najgorsza w skali
świata, a jednocześnie najlepiej utajniona, katastrofa, kiedy implodował stos atomowy.
Zobaczyli takŜe śmierdzące resztki spalonego i poszarpanego kulami stwora, który przybył z
innego świata. Na jego grzbiecie było zwęglone siodło, które wskazywało na to, Ŝe ktoś na
nim jeździł... ale cóŜ to mógłby być za jeździec? Jeśli był choć w połowie tak straszny jak
jego bestia...
Stwór był dwukrotnie większy od konia, ale w przeciwieństwie do zwykłych zwierząt
było w nim coś dziwnego, coś, co budziło głęboki niepokój u oficerów. Paradoksalnie,
pomimo pochodzenia tego czegoś, w jego kończynach, oczodołach i całej czaszce widać było
elementy wskazujące na ludzkie pochodzenie lub jakąś dziwaczną mutację... co tylko
podkreślało anomalie w nieprawdopodobnie wielkich szczękach, zębach i szponach.
I choć rzecz, która wyłoniła się z Bramy, była tylko bezmyślnym bojowym stworem,
to była wyposaŜona w złote wędzidło, złotą osłonę ze szpicem chroniącą czaszkę, złote
łańcuchy i wiązania przyczepione do siodła, oraz waŜące co najmniej pół kilograma kółko
zwisające z przekłutego nosa...
*
Podobny do szczura Igor Gurewicz siedział przy koksowniku niezdolny do
powstrzymania drŜenia. Siedzący po lewej stronie Alijewa Jurij Borisów zauwaŜył stan
Gurewicza, wskazał na niego palcem i powiedział:
- Ha! Wyglądasz troszkę inaczej, od chwili gdy zobaczyłeś to coś. Nie przejmuj się,
nie jesteś sam. JeŜeli o mnie chodzi, to nawet nie zbliŜam się do rdzenia, bo juŜ dość
napatrzyłem się na tego stwora. Przez to śniły mi się nawet koszmary! Kiedy to wpadło do
nas, to juŜ było ledwie Ŝywe. Sam widok wystarczył, Ŝeby nasi ludzie zaczęli piszczeć ze
strachu jak baby. Zaraz to zabiliśmy i ja teŜ się do tego przyłoŜyłem. Większość dziur w
czaszce to moja robota!
- Potrafisz czytać w myślach? - skrzywił się Gurewicz.
- Nie - skrzywił się Borisów - po prostu twój wygląd. Widać to po twoich oczach. Dla
naukowca taki stwór to absurd. Nie mieści się w głowie, prawda?
- To dlatego tam nie poszliście? - spytał Korolew. - Boicie się potworów czekających
po tamtej stronie? - zwracał się bezpośrednio do siedzącego naprzeciw niego Galicza.
- To mógłby być jeden z powodów. - Mruczenie Galicza przypominało teraz
warczenie. Oburzony ukrytym zarzutem tchórzostwa zmruŜył oczy. - Z drugiej strony
jesteśmy lojalni w stosunku do generała. Kazał nam tu zostać i czekać do jego powrotu.
Razem z Borisowem i Krejskim uzgodniliśmy, Ŝe tak zrobimy. Czemu mielibyśmy
rezygnować z wygodnego Ŝycia? Mamy nieograniczoną liczbę kuponów, które wymieniamy
na wszystkie potrzebne produkty w karnym garnizonie w Beresowie. W porównaniu do Ŝycia
w Gułagu Perchorsk to wakacje.
- Bez obrazy - odezwał się Alijew - ale dla mnie jest oczywiste, Ŝe na próŜno czekacie.
Jeśli będziecie lojalni do samego końca, to spędzicie tu resztę Ŝycia! Ale pozostaje kwestia
złota: jesteście w stanie wyobrazić sobie, co moglibyście robić, gdybyście mieli na przykład
tonę złota?
- Tak, juŜ sobie to wyobraŜaliśmy - odezwał się Sol Krejski, brodaty olbrzym, a
zarazem seryjny morderca kobiet. - Jedyny problem polega na tym, jak to stamtąd wydostać.
- Aha! - zauwaŜył Gurewicz. - A więc tu leŜy problem? - Pokiwał ze zrozumieniem
głową i ciągnął dalej: - Tak myślałem. Jestem naukowcem i zawodowo zajmuję się tym
portalem. Jego właściwości są dla mnie fascynujące. Kiedy byliśmy na dole, widziałem, Ŝe
staraliście się stać daleko od Bramy, i zastanawiałem się dlaczego. Nadal szukam odpowiedzi.
Pamiętam o wypadku w Perchorsku, wszystko rozegrało się w okamgnieniu i na to równieŜ
nie znam satysfakcjonującej odpowiedzi. Na temat bramy powstało wiele fantastycznych
teorii, włącznie z porównaniem Bramy do czarnej dziury, która przyciąga z taką siłą, Ŝe nie
ma moŜliwości powrotu.
- No i widzisz - odezwał się Galicz - jeszcze jeden waŜny powód, dla którego nie
ruszyliśmy za generałem Suworowem.
- Ale nie wystarczający - powiedział Korolew, biorąc udział w dyskusji. Igor
Gurewicz poczuł kuksańca na Ŝebrach, który wyraźnie dawał do zrozumienia, Ŝeby nie
zabierał głosu przez jakiś czas.
- Nie dość dobry? - spytał Galicz. - Znowu masz na myśli tchórzostwo. MoŜe sam nas
poprowadzisz przez bramę. Co, towarzyszu?
- Znowu mnie źle zrozumiałeś - odparł Korolew. - Wcale nie oskarŜam cię o
tchórzostwo. Odwrotnie: wszystko, co do tej pory powiedziałeś, ma sens. Jednak twoje
rozumienie jest błędne z uwagi na to, Ŝe nie posiadasz wiedzy naukowej. Widzisz akcję, ale
zupełnie nie dostrzegasz reakcji. Albo na odwrót.
- Co? - zdziwił się Galicz. - Ty teŜ jesteś naukowcem? Obaj jesteście fizykami?
Rzuciliście okiem na Bramę i juŜ wszystko wiecie? Dobrze rozumiem?
Korolew westchnął, pokręcił głową i powiedział:
- Nie, moja wiedza naukowa nie umywa się do wiedzy Igora Gurewicza. Ale teŜ nie
zajmujemy się tą samą dziedziną. O ile wiedza Igora jest teoretyczna, o tyle ja zajmuję się
praktyką. Zajmuję się przemysłem i dlatego lepiej sobie radzę z mechaniką niŜ z fizyką.
- Mechaniką?
- To wiedza o działaniu sił na ciała - wyjaśnił Korolew. - O interakcjach kinetycznych,
statycznych i mechanicznych. Czy coś ci to mówi?
- Mów dalej - zamruczał Galicz - moŜe mnie oświeci.
- Po pierwsze, powiedz mi, czy nie jest tak, Ŝe jak wejdziesz w strefę światła, to
musisz iść dalej?
Galicz skinął głową.
- Generał i jego ludzie zetknęli się z tym jako pierwsi. Myśleli, Ŝe moŜe jest to
chwilowy efekt, i poszli dalej. Jednak po chwili nie mieli juŜ moŜliwości odwrotu. Później
jeszcze trzech naszych ludzi poszło za nimi, a raczej myśmy ich do tego zmusili. Widzi pan,
nawet wśród złodziei są pewne zasady, a myśmy przyłapali ich na kradzieŜy. Dostali więc do
wyboru: albo pójść i zobaczyć, co robi Suworow, czy mogą mu w jakiś sposób pomóc, albo
odmówić i umrzeć. Sprawdziliśmy teorię generała, czy jest to tylko chwilowy efekt. Okazało
się, Ŝe nie...
- Ale ten stwór nie miał najmniejszego problemu z przedostaniem się przez Bramę -
wtrącił się Gurewicz i natychmiast znowu poczuł kuksańca, jakim obdarzył go Korolew.
- Tak - odparł powaŜnie Galicz. - Nie wiem, czym to tłumaczyć.
- Ale ja wiem! - powiedział Korolew. - Portal działa jak ręczna piła, albo raczej jak
tłok! Ruch w drugą stronę moŜe się zacząć tylko wtedy, gdy skończy się ruch w pierwszym
kierunku.
- Nadal nie rozumiem - Galicz pokręcił głową.
- Wiesz, jak działa katapulta?
- Jasne!
- Tu jest tak samo. Z katapulty moŜesz strzelać kamieniami z obu końców. Tak samo
korzysta się z Bramy. Chodzi tylko o to, z której strony zacząłeś ruch. Podobnie jak w tłoku
nie moŜesz wrócić, dopóki nie skończy całego ruchu do przodu.
Galicz zerwał się na równe nogi. Podekscytowany zaczął w końcu rozumieć... i
jednocześnie poddawać się sprytnym wyjaśnieniom, czyli kłamstwom Korolewa.
- Więc Ŝeby wrócić, trzeba najpierw przejść całą drogę na drugą stronę. O to ci
chodzi?
- Właśnie! - potwierdził Korolew.
Gurewicz, który od razu zorientował się w kłamstwie, dodał:
- Oczywiście! Idealnie to wyjaśniłeś, Nikołaju. Brama jest jak pojedynczy tor
kolejowy!
Ale po krótkiej chwili Galicz wrócił na swoje miejsce. Spojrzał na gości i rzekł:
- MoŜe mi zatem powiecie, dlaczego Suworow nie wrócił? Podobnie jak złodzieje,
których za nim wysłaliśmy.
- To niestety kieruje nas do wniosków, o których juŜ wspominaliśmy - zaczął
Korolew. - Posłuchajcie i nie obraŜajcie się. Rozumiem waszą lojalność do człowieka, który
was uwolnił. Ale czy nie widzicie, jak bardzo mu byliście potrzebni? On was potrzebował,
Ŝebyście pilnowali tego miejsca, kiedy on będzie stanowił własne prawa i opływał w
bogactwo w innym świecie.
Galicz, Borisów i Krejski zaczęli podnosić się ze swoich miejsc.
- Posłuchajcie mnie! - kontynuował pospiesznie Korolew. - Złoto to złoto. Ale to tylko
jeden z rodzajów bogactwa. Znam Michaiła Suworowa od bardzo, bardzo dawna. Nie
wyobraŜam sobie, Ŝeby mógł przebywać w niegościnnym miejscu bez mięsa, mocnej wódki i
oczywiście bez chutliwych, chętnych kobiet! Czy to takie dziwne, Ŝe został razem ze swoim
oddziałem? Nie sądzę. Raczej opanowali tamten świat w całości, biorąc wszystko, a nie tylko
złoto. Naprawdę myślicie, Ŝe znajdzie się tam równieŜ i dla was miejsce?
- Ale... - zaczął Galicz i jego głos przypominał warczenie.
- ...Ale czy nie jest całkiem jasne, co się stało, kiedy Suworow juŜ tam dotarł? -
przerwał mu Korolew, równieŜ wstając na nogi. - Razem ze swoimi ludźmi podbili tubylców
- oto, co się stało! Jeśli chodzi o tego martwego potwora, to został śmiertelnie ranny podczas
walki, uciekł przez Bramę i znalazł się tutaj. A teraz... teraz nasz dobry przyjaciel generał
Michaił Suworow rządzi w bogatym, pięknym, równoległym świecie, który będzie w całości
naleŜał do niego, zanim... zanim nie wróci, Ŝeby podporządkować sobie takŜe i nasz świat!
- Jeśli uda mu się wrócić - odparł Galicz. - Jeszcze nie w pełni zaakceptowałem
pańską teorię. Zbyt mocno się pan przy niej upiera.
Korolew nieco zmęczony przekonywaniem postanowił wyciągnąć asa z rękawa.
- A co powiesz na to, Ŝe jest jeszcze jeden element, o którym nie pomyślałeś. Jeszcze
jeden powód, który nie pozwolił na szybki powrót Suworowa?
- Jaki?
Tym razem Korolew popchnął lekko Gurewicza, ten zaś wiedział dokładnie, co ma
powiedzieć. Właściwie miał to na końcu języka od chwili przybycia do Perchorska.
- Wyprawa Michaiła Suworowa nie była wyłącznie wojskowym przedsięwzięciem.
Zabrał ze sobą nie tylko Ŝołnierzy, ale takŜe kilku bardzo uzdolnionych naukowców. Z tego
co nam wiadomo, będą pracować nad stworzeniem jeszcze jednej, własnej Bramy! I jeśli im
się uda... to kto wam wynagrodzi waszą lojalność?
Galicz ponownie usiadł, jednak tym razem cięŜko oklapł na siedzeniu.
- Nie chce mi się w to wierzyć - odrzekł po chwili. - A jednak...
- ... A jednak pan musi! - dokończył Korolew. - I uwierzy pan, kiedy razem ze swoimi
ludźmi, pod dowództwem naszych oficerów, pójdziecie tam i wrócicie z całym złotem. Tylko
Ŝe tym razem podzielimy się sprawiedliwie. Złotem i wszystkim, co tamten świat ma nam do
zaoferowania. Co pan na to powie?
- Powiem - rzucił Galicz, wstając szybko i sięgając do kieszeni skórzanej marynarki.
Borisów i Krejski powtórzyli jego zachowanie, stając po bokach. - Powiem, Ŝe mam juŜ dość
wojskowych i byłych wojskowych skurwysynów, którzy chcą ze mnie zrobić głupka! Jeśli
tamten świat jest taki, jak pan mówi, to na cholerę jesteście nam potrzebni?
Cała trójka trzymała broń w rękach, podobnie jak ich podwładni, którzy wyłonili się z
zacienionych kątów podziemnej hali. Ale goście równieŜ zdąŜyli sięgnąć po broń. Zimny
metal odbijał czerwone światła awaryjne.
W tej samej chwili wszyscy usłyszeli krzyki dobiegające zza ogromnych drzwi...
*
Minutę, a moŜe trochę wcześniej, Jake przerzucił dwoma skokami część Wydziału E.
Znaleźli się na szerokiej półce skalnej po drugiej stronie wąwozu i natychmiast przykucnęli,
chowając się za śnieŜną zaspą. Z daleka obserwowali wejście do kompleksu.
- Jak to moŜliwe, Ŝe znasz to miejsce? Chodzi mi o współrzędne - spytał spokojnym
tonem Trask.
- Pamiętam je. Harry Keogh był tutaj. Właściwie to był wszędzie w tej okolicy.
Środek kompleksu przypomina wielopoziomowy labirynt.
- Wiem - potwierdził Trask. - TeŜ tu byliśmy, razem z Goodlym. Ale chyba nie
zapamiętaliśmy wszystkiego tak dobrze jak ty.
Turczin dotknął kurtki Traska.
- Widzisz ten helikopter? Moi wrogowie juŜ to są. Nie mogliśmy przybyć w lepszym
momencie.
- Masz rację - odpowiedział Trask. - Myślę, Ŝe nasi wrogowie teŜ juŜ przybyli. Albo
zaraz będą. Posłuchajcie...
Chwilkę później wszyscy usłyszeli słaby odgłos silników małego samolotu pionowego
startu i lądowania. Silniki najpierw szumiały, ale kiedy dźwięk zrobił się głośniejszy,
nastąpiła nagła zmiana i zaczęły wydawać nieregularne odgłosy. Chwilami się dławiły, a
nawet przestawały działać.
- Patrzcie - wydusiła z siebie Millie i ruchem głowy wskazała na pas rozjaśnionego
światłem księŜyca nieba, gdzie ukazała się sylwetka opadającego samolotu.
- Nie uda im się - powiedział Trask. - W samolocie nie ma paliwa. Malinari i jego
banda przesadzili tym razem.
- Ale Liz jest na pokładzie! - Jake z trudem wydobył z siebie słowa. - Mogę tam
skoczyć.
- Naprawdę? - Trask złapał go za ramię. - Popatrz, w jaki sposób opada. Robi to
skokami. Nie jesteś w stanie ocenić, w którym miejscu się znajdzie. Co będzie, jak pomylisz
współrzędne. MoŜesz zostać wciągnięty do silnika!
- Wciągnięty czy nie. Pieprzyć to! Muszę spróbować - odparł Jake, wywołując drzwi
Móbiusa.
Jednak w ostatniej chwili powstrzymał go Goodly.
- Spokojnie, Jake. Nic się nie stanie! Będziemy razem do samego końca, pamiętasz? -
I to razem z Liz.
- Wyrównuje lot - wydusiła z siebie Millie, przykładając rękę do ust. - Spójrzcie,
wyląduje obok helikoptera.
Samolot scimitar obniŜył pułap i znalazł się na wysokości obserwatorów z Wydziału
E, około piętnastu stóp nad betonowym dachem zakrywającym cześć zbiornika. Jednak
pionowo ustawione silniki znowu zadziałały i po chwili wyłączyły się.
Samolot zawył, zakołysał skrzydłami i ogonem, uderzył w beton i znieruchomiał.
Nagły upadek z wysokości dwunasto stóp rozszarpał metal i rozrzucił potrzaskane kawałki
ogona i skrzydeł. Jednak kabina pozostała nietknięta. Zgasły światła, a z rozdartego brzucha
maszyny wydobyła się piana - standardowe zabezpieczenie przeciwpoŜarowe.
Po drugiej stronie wąwozu ludzie w zimowych kurtkach zaczęli otwierać drzwi. Z
oświetlonego Ŝółtym światłem wnętrza padały rozkazy i wybiegało wiele postaci,
gestykulując oraz rzucając długie cienie.
W ciągu kilku sekund na rampie znalazło się ponad tuzin ludzi, a we wnętrzu
kompleksu zabrzmiał uruchamiany silnik śnieŜnego pługa, który po chwili wyjechał na
zewnątrz.
- Tych trzech męŜczyzn stojących razem, którzy nic nie robią - odezwał się Turczin,
nie odrywając oczu od lornetki. - Mają zginąć! Jeśli sądzisz, Ŝe ziemi grozi
niebezpieczeństwo, to będzie jeszcze gorzej, jeśli tych trzech przeŜyje.
Trask nie odezwał się, tylko wziął od Turczina lornetkę i popatrzył we wskazanym
kierunku.
*
Trzech „bossów” Perchorska kierowało akcją. Do Korolewa podbiegł Karl Galicz.
Wbił mu lufę pistoletu maszynowego między Ŝebra i spytał:
- To wasza robota, towarzyszu? Siły specjalne jako odwód dla śmigłowca? MoŜe
oficerowie, o których mówiłeś, Ŝe mają nami dowodzić? Nic z tego! MoŜe kiedyś byłeś
generałem, ale bardzo się cieszę, Ŝe nie słuŜyłem pod twoimi rozkazami. Twoja taktyka to
poraŜka. Twoi ludzie nie otworzą ognia, kiedy mamy was na muszce.
- Oszalałeś? - Korolew odwrócił się do niego. - Nie mamy pojęcia, o co tu chodzi! Nie
widzisz, Ŝe to prywatny samolot? Nie mamy z tym nic wspólnego. A co do oddziałów
specjalnych: jak myślisz, ile wojska moŜna upakować w takiej awionetce? A poza tym to
czego się boisz? Nawet jeśli ktoś przeŜył w tym samolocie, to na pewno jest cięŜko ranny.
- Kto to jest, jeśli nie twoi ludzie? I co tutaj robią?
- A niby skąd mam wiedzieć? - odpowiedział Korolew, odsuwając od siebie lufę
pistolem i odwracając się do swoich towarzyszy. - Przepraszam, Ŝe pytam, ale moŜe ktoś z
was potrafi to wyjaśnić?
Gurewicz i Alijew najpierw spojrzeli po sobie z niedowierzaniem, a następnie
popatrzyli na Korolewa i odparli jednogłośnie:
- Odpierdol się, towarzyszu! To ty za wszystko odpowiadasz, więc moŜe się
wytłumaczysz!
Korolew nadął się i wyglądał, jakby zaraz miał wybuchnąć, ale zanim zdołał
eksplodować lub cokolwiek powiedzieć, coś w jego kieszeni zabrzęczało i odezwał się
ściszony głos:
- Tu śmigłowiec do generała Korolewa. Co się dzieje? Co mamy robić?
Korolew spojrzał na Galicza i rzekł:
- Proszę. Czy to wygląda na zaplanowaną akcję? Chcę porozmawiać z pilotem. -
Wyjął z kieszeni miniaturowy odbiornik i wyciągnął antenę.
- Tylko uwaŜaj, co mówisz - doradził Galicz, dotykając go lufą broni.
Korolew skrzywił się, skinął głową, dając znać, Ŝe zrozumiał, i powiedział:
- Nie podejmujcie działań. Nie wiemy, co się dzieje. Macie jakieś rozeznanie w
sytuacji?
- Nie. Nie było wołania o pomoc ani prób komunikacji przez radio... samolot pojawił
się znikąd i prawie na nas wylądował! Wygląda na to, Ŝe mieli kłopoty i mogli lądować tyl ko
w tym miejscu. Na pewno mają rannych na pokładzie. Mamy im pomóc?
Galicz wyrwał nadajnik z ręki Korolewa i zawołał do mikrofonu:
- Nie. Nie wtrącać się. Zajmiemy się tym. Przy okazji chcę was powiadomić, Ŝe mamy
waszych bossów. Radzę więc trzymać ręce z dala od broni.
W międzyczasie w stronę samolotu ruszył pług do odśnieŜania z kierowcą i trzema
uzbrojonymi ludźmi. Zatrzymał się obok rozbitej maszyny i cała czwórka wysiadła z kabiny.
Wszyscy weszli do samolotu i zniknęli w jego wnętrzu.
Ludzie zgromadzeni przed drzwiami do kompleksu zamilkli w oczekiwaniu na to, co
się wydarzy...
*
Trask i jego ludzie równieŜ czekali.
- Myślę, Ŝe Wampyry nie ucierpiały zbytnio w wypadku - odezwał się Paul Garvey. -
Załoga na pewno, ale nie Wampyry.
- A co z Liz? - wydusił z siebie Jake.
- Postaraj się uspokoić - doradził mu Trask. - Jeśli masz nerwy napięte tak samo jak ja,
to dobrze wiem, co czujesz. Ale nie spiesz się. Myślę, Ŝe właśnie ta czwórka, co weszła do
środka, za bardzo się pospieszyła!
- Patrzcie - powiedział Goodly. - A to co? Uratowani?
Cztery postacie ubrane w luźno narzucone peleryny pojawiły się we włazie samolotu.
Najmniejsza z nich szła na przedzie i wyraźnie kulała. Być moŜe była w szoku z powodu
tego, co zobaczyła we wraku. Ale postać idąca tuŜ za nią najwyraźniej podtrzymywała
kulejącą i kierowała nią. Ostatnia, największa z całej czwórki, poruszała się najwyraźniej bez
najmniejszego trudu, mimo Ŝe niosła kogoś na plecach. Liz? Jake miał taką nadzieję.
- To oni! - westchnęła Millie. - Ci czterej męŜczyźni... to nie są ludzie! Tylko jeden z
nich, a reszta to...
- ... Wampyryyy! - powiedział Lardis Lidesci.
- Czy ten z tyłu niesie Liz? - Jake przenosił cięŜar ciała z nogi na nogę.
- Spokojnie, Jake - uspokajał go Goodly. - Ben juŜ ci powiedział: nic nie rób w
pośpiechu. Jeszcze nie czas. I na pewno nie miejsce.
- Jeśli to Liz, to jest juŜ poza samolotem. Ale nie mogę się za bardzo zbliŜać, bo mnie
wyczują. Nie wiedzą o mnie tylko dlatego, Ŝe są zajęci czymś innym. Mają waŜniejsze
sprawy na głowie.
- Ale kto idzie z przodu? - spytał Trask.
- Ofiara - Millie wzruszyła ramionami. - Oprócz bólu nie wyczuwam tam Ŝadnego
umysłu.
- No to ten, co za nim idzie, to na pewno Malinari! - warknął z nienawiścią Trask. -
Nephram Malinari, który kradnie całą zawartość umysłu tego biedaka!
- A ten z Liz, to na pewno Szwart! - mruknął Nekroskop. - Mógłbym tam się znaleźć,
zanim by się zorientowali...
- Nie! - odezwał się prekognita.
- Jake, błagam cię, nie wtrącaj się! Oni mają broń! - powiedział Trask. - Jesteś... tym,
kim jesteś. Ale kula w głowie nie weźmie tego pod uwagę. To cię zabije. I to prawdziwą
śmiercią! Czy Liz będzie miała wówczas choćby najmniejszą szansę?
Pięć postaci wdrapało się do szoferki pługa. Malinari siadł na miejscu kierowcy i
odwrócił maszynę, kierując ją w stronę baraku. Pług podskoczył, zakołysał się i ruszył,
skręcając początkowo w prawo, a potem w lewo. W końcu pojazd zaczął jechać prosto.
PoniewaŜ ofiara Malinariego - jeden ze skazańców - nie była mu juŜ do niczego potrzebna,
Wampyr po prostu wyrzucił ciało za drzwi. Wyssany z treści swego umysłu człowiek
spadając zaczepił lewą ręką o gąsienicę i natychmiast został pod nią wciągnięty. Pękł jak
ściśnięte winogrono, a jego ciało zostało zmiaŜdŜone hałasującymi gąsienicami. Kiedy pojazd
przejechał, na betonie została po nim wielka, rozpływająca się plama oraz coraz cieńszy ślad
łączący plamę z pługiem zmierzającym do swego celu.
Celem był barak, w którym mieściły się urządzenia przesyłające prąd elektryczny dla
całego kompleksu!
Gorącokrwista Vavara, podniecona krwią i walką, zaczęła otwartą grę. Zrzuciła z
siebie pelerynę, wyprostowała się w kabinie pługa, wycelowała z pistolem maszynowego do
ludzi na rampie i zaczęła siać pociski długimi seriami w ich kierunku! Jej szaleńczy śmiech
moŜna było usłyszeć pomimo huku broni i wyjącego silnika pługa. Jednak będąc
nieprzyzwyczajoną do tego rodzaju broni, chybiła, a kule z jej pistolem krzesały iskry ponad
wielkimi drzwiami wejściowymi. Ludzie na rampie szybko się schowali i nie odnieśli
Ŝadnych obraŜeń.
Ludzie na rampie nie wiedzieli, o co dokładnie chodzi, jednak byli pewni, Ŝe trzeba
powstrzymać ostrzał. Ich ogień był celniejszy. Automatyczny ogień obrońców Perchorska
zostawiał ślady na metalowych osłonach pługa. Malinari i reszta jego towarzystwa ukryli się
przed rykoszetującymi kulami.
Chwilę później pług uderzył w ścianę baraku.
Ściana wygięła się, po czym rozpadła na kawałki. Ze środka zaczęli wybiegać ludzie.
Niektórzy wybiegali przez otwór w ścianie, inni przez drzwi. Ostrzeliwali się. Jednak
niespodziewany atak całkowicie ich zaskoczył, a fruwające odłamki oślepiały, dlatego ich
strzały nie odniosły Ŝadnego skutku. Z kolei Vavara zaczęła machać bronią jak kosą,
przecinając ludzi na pół. Po chwili na pługu nie było juŜ ani jednego Wampyra - wszyscy
znaleźli się wewnątrz baraku. Szwart zarzucił sobie na plecy Liz Merrick, która zwisała jak
szmaciana lalka.
Ze środka baraku dobiegały odgłosy strzelaniny, a jednocześnie w budynku gasły
światła... później zgasł rząd świateł na ścianach wąwozu... i na koniec, kolejno światła
wewnątrz kompleksu.
Na ścianach wąwozu niemal natychmiast oŜyły cienie i zaczęły zbliŜać się do
głównego wejścia. Całkowitą ciemność oświetlało jedynie światło księŜyca.

XXVIII
Początek potyczki
KsięŜyc wciąŜ wznosił się ponad horyzont i oświetlał tylko jedną stronę wąwozu.
Strona, po której znajdował się kompleks, pozostawała w cieniu, który pogłębiał się, gdy
chmury przysłaniały światło księŜyca.
W tym zmieniającym się świetle moŜna było dostrzec dym wydobywający się ze
zniszczonego baraku.
Od strony rampy ruszył drugi pług. Siedzieli w nim ludzie uzbrojeni po zęby. Światła
ich czołówek przecinały dym, gdy zbliŜali się do zniszczonego samolotu. Obsadzenie tej
pozycji pozwalało wziąć w krzyŜowy ogień przeciwnika, który chciałby opuścić barak.
Ale dym z baraku zaczął kierować się w stronę wraku samolotu i helikoptera. Prawdę
mówiąc, dym snuł się jak macka niematerialnej ośmiornicy.
- A to co? - odezwał się Lardis Lidesci. - Dym bez ognia? Widywałem juŜ takie
„dymy”, i to zbyt często. Nie oszukacie mnie. To nie jest dym, nawet w najmniejszym
stopniu. To wasza mgła, mgła wampirów, patrzcie: porusza się!
Mgła dotarła do helikoptera, zawirowała i zgęstniała. Kolejny tuman dotarł do
samolotu.
- Teraz! - powiedział Lardis. - Teraz!
Miał rację. Przez mgłę przelatywały ledwie widoczne postacie, pokonując przestrzeń
dzielącą je od helikoptera. Zza półotwartej bramy kompleksu pofrunęły salwy ognia. Starano
się trafić we fruwające cienie, co było daremną próbą.
Drugi pług dotarł do samolotu. Ludzie wyskoczyli z maszyny. Część przyklęknęła i
zajęła pozycje, pozostali weszli do wnętrza samolotu. Po chwili w walkie-talkie Galicza
odezwał się głos:
*
- Trzech naszych nie Ŝyje. Czwarty zniknął. To chyba ten zmiaŜdŜony. Karl,
powinieneś zobaczyć ten syf! Nasi chłopcy i załoga samolotu zostali rozerwani na strzępy!
Galicz zaklął i odpowiedział:
- To ci sami dranie, co rozwalili barak. Idą do was. Wysiadajcie z samolotu.
Obejmujesz dowództwo. Wstrzymajcie ogień, aŜ skurwysyny nie nadejdą. A potem walcie w
ten dym, mgłę czy co to do cholery jest. Mają być martwi!
Korolew takŜe zaczął mówić do mikrofonu swojego walkie-talkie, komunikując się z
załogą helikoptera.
- Mgła wydobywająca się z baraku to zasłona dymna - zawołał. - Zasłania ludzi,
którzy idą w waszą stronę. To muszą być obce siły specjalne. Strzelajcie, jeśli zobaczycie, Ŝe
coś się rusza pomiędzy wami a barakiem! Walcie z działek i wyślijcie ich do piekła.
Powinniście ich zobaczyć na termowizji.
Widoczny w czerwonym świetle świateł awaryjnych Karl Galicz splunął z
niesmakiem na podłogę i z wyrazem obrzydzenia na twarzy odwrócił się do Korolewa.
- Wolisz zamordować własnych ludzi, Ŝeby uwiarygodnić własne kłamstwa i ratować
swoje nędzne Ŝycie? MoŜe masz rację, to faktycznie są siły specjalne. Twoi ludzie!
- Zupełnie ci odjebało! - odparł Korolew i odwrócił się do Galicza tyłem, aby
zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz.
Była to fatalna zniewaga i błąd niosący śmiertelny skutek. W przeciwieństwie do
Michaiła Suworowa Korolew nic nie wiedział o przeszłości Galicza. O jego atakach ślepej
furii i seryjnych morderstwach popełnionych na ludziach, którzy jedynie krzywo na niego
spojrzeli lub ośmielili się z niego zaśmiać. Korolew juŜ dwa razy zdąŜył podwaŜyć
poczytalność Galicza. Być moŜe były skazaniec nie wyglądał groźnie, ale nawet dzikie i
wielkie koty potrafią chować pazury. Poza tym prawie wszystkie koty atakują zazwyczaj bez
uprzedzenia.
Galicz podał swój pistolet maszynowy jednemu ze stojących obok męŜczyzn, odczepił
od pasa nóŜ, zwaŜył go w dłoni i nie zastanawiając się dłuŜej, wbił go Korolewowi głęboko w
plecy, przecinając skórzany płaszcz i resztę ubrania.
Korolew nie umarł od razu, tylko stanął i trzęsąc się na nogach, starał się dosięgnąć
noŜa sztywniejącą ręką. W końcu upadł na kolana i spojrzał Galiczowi w oczy. Z
rozdziawioną szczęką zamrugał dwa razy.
Galicz odebrał swoją broń, wsadził końcówkę lufy w rozdziawione usta Korolewa i
pociągnął za spust. Krew i mózg rozprysły się na drzwiach, jeszcze zanim Korolew zdąŜył
wpaść na nie, osunąć się z głową zwieszoną na piersi i krwią spływającą po ramionach oraz
brązowej marynarce.
Stojący kilka kroków dalej Igor Gurewicz z Maksimem Alijewem rzucili broń na
ziemię, cofnęli się i stanęli tuŜ obok siebie, gdy Galicz wraz ze swoimi ludźmi skupił na nich
uwagę.
- Nic nie wiem, zupełnie nic, na ten temat! - jęknął Gurewicz. - Nie mam z tym nic
wspólnego!
- Ja teŜ nie - z trudem wydusił z siebie Maksim Alijew. - To sprawka Korolewa.
Nigdy mu nie ufaliśmy. Chcieliśmy, Ŝeby wszyscy dobrze wyszli na tym interesie.
- CzyŜby? - Galicz podszedł do Gurewicza i chwycił go za kark, po czym popchnął go
w stronę otwartych drzwi. Wielki Sol Krejski zrobił to samo z Alijewem.
- Chwileczkę! Zaczekaj! - zawołał Gurewicz.
- Macie doskonałą okazję udowodnić wasze dobre zamiary - powiedział Galicz. -
Wyjdźcie na zewnątrz i walczcie za nas! - Po tej wypowiedzi kopnął Gurewicza, wypychając
go na zewnątrz. Sol Krejski zrobił to samo, dodając kolejne kopnięcie, rzucił broń na rampę
przed bramą.
W tym samym czasie ludzie znajdujący się w rozbitym samolocie nie mogli oddać
strzału, poniewaŜ pole ostrzału pomiędzy nimi a barakiem było skutecznie zasłonięte nie
tylko mgłą, ale takŜe kadłubem śmigłowca.
JeŜeli chodzi o załogę śmigłowca, to pilot właśnie penetrował gęstą mgłę, korzystając
z termowizjera. Zrobił to jednak zbyt późno. Szybko przesuwające się postacie zniknęły z
monitora, zanim zdąŜył określić odległość i wycelować. Kimkolwiek były te siły specjalne,
znalazły się tak blisko helikoptera, Ŝe nie moŜna było ich dostrzec na ekranach.
PoniewaŜ od Korolewa nie dochodziły Ŝadne polecenia ani odpowiedzi na pytania,
pilot zaklął i włączył silniki, szykując się do podniesienia maszyny w powietrze. Ale i tym
razem było juŜ zbyt późno.
Ktoś, a raczej monstrualne coś wdrapało się na dziób śmigłowca, stając tuŜ przed
zaciemnionymi szybami, ale juŜ poza zasięgiem broni. Owo coś przycisnęło swoją twarz lub
twarzopodobną część ciała do szyb pozwalających widzieć tylko od środka i próbowało
zajrzeć do wnętrza. Pilot z przeraŜeniem poczuł, Ŝe to coś patrzyło na niego.
- O cholera! Niech to szlag! - odezwał się drugi pilot, który równieŜ zobaczył tę
przeraŜającą twarz. - Niech to szlag! - dodał, gdy zobaczył lufę pistolem maszynowego
przyłoŜoną do teoretycznie kuloodpornej szyby.
Pierwsza seria zabrzmiała jak tuzin młotów uderzających po sobie tak szybko, Ŝe
sprawiało to wraŜenie pojedynczego uderzenia. Szkło zawibrowało i wygięło się. Cała szyba
pokryła się pajęczynką drobnych pęknięć podobnych do wzoru powstałego na cienkim lodzie
pod wpływem spadającego kamienia. Nastąpiła chwila ciszy, po czym druga seria
roztrzaskała szkło, rozsypując niezliczone ilości mikroskopijnych sześcianów.
Po zamilknięciu broni i zatrzymaniu się łopat wirnika pilot z trudem był w stanie
uwierzyć, Ŝe przeŜył. Po niemal ogłuszającej kanonadzie rykoszetujących kul, które uciszyły
drugiego pilota i zamieniły urządzenia kontrolujące lot w kupkę dymiących zgliszczy, pilot
słyszał jedynie bicie swego serca.
Kiedy w końcu zebrał siły, aby oderwać od twarzy drŜące, ciepłe i klejące się od krwi
drugiego pilota ręce, zobaczył przed sobą szkaradny uśmiech Szwarta - jego twarz, która
rozpływała się i zmieniała kształt, gdy Lord Ciemności wpłynął przez roztrzaskane okno,
łapiąc pilota za gardło...
Malinari pozostawił Vavarę, która miała nadal wytwarzać mgłę i pilnować
nieprzytomnej Liz, a sam wszedł do ciasnego kadłuba. Wyrwał drzwi kokpitu z zawiasów i
zauwaŜył, Ŝe Szwart właśnie ma ugryźć pilota w szyję.
- Nie! - powiedział. - Weź sobie tamtego. Ten będzie nam jeszcze potrzebny. - Złapał
bezwładne ciało drugiego pilota i zawlókł je do przedziału pasaŜerskiego.
Szwart z wielką niechęcią puścił pilota i przepłynął obok Malinariego, który zajął jego
miejsce w kabinie.
Pilot drŜał jak osika, masował swoje zgniecione gardło i starał się zniknąć z pola
widzenia.
- O matko! BoŜe! - z trudem wydusił z siebie. - Kim... kim jesteś? Kim jesteś do
cholery?!
- Jestem tym, kto cię zabije - odparł Malinari - jeśli nie będziesz robić, co rozkaŜę.
Widzisz ten rozbity samolot?
- Tak, widzę. Co z nim?
- Wyceluj w niego - powiedział Malinari. - JuŜ!
- Ale... tam są ludzie, którzy wysiedli z pługa!
- Wiem, Ŝe tam są ludzie, głupcze! - odparł Malinari. - Wiem takŜe, Ŝe chcą mnie
zabić. Ale... jak chcesz. - Cierpliwość Malinariego się wyczerpała i złapał głowę pilota w
swoje ssące ręce. Kiedy wiedza zaczęła przepływać z umysłu pilota do wampira, Malinari
zachował to, czego potrzebował i pominął resztę.
Urządzenie celownicze było roztrzaskane, ale działko pozostało sprawne. Malinari
skorzystał z ręcznego sterowania i wycelował lufy w stronę samolotu. Krótkimi
przesunięciami, wydając metaliczny szczęk, działko przekręciło się i ustawiło lufy na cel
odległy o niecałe pięćdziesiąt stóp.
Później zawołał do swojego kolegi:
- Lordzie Szwart, moŜesz z nim skończyć. Kiedy załatwię samolot, pobiegniemy do
drugiego pługa. Podniesiemy pług do góry, osłonimy się przed ogniem i dotrzemy do resztek
bramy.
Zakrwawiony Szwart wyprostował się mruknął:
- Jak dla mnie to te drzwi wyglądają dość solidnie.
- JuŜ niedługo - padła odpowiedź. - Helikopter jest dobrze ustawiony i ma na
pokładzie coś więcej niŜ same działka!
A potem otworzył ogień do samolotu.
Prywatny samolot nie był dodatkowo opancerzony, a sam upadek juŜ go osłabił.
Ściany nie stanowiły Ŝadnej osłony dla ukrytych ludzi. Pociski z działek helikoptera
rozrywały wrak, wybijając w kadłubie dziury z taką łatwością, jakby to był papier. Kiedy
niedobitki oddziału zaczęły wybiegać z samolotu, Vavara z łatwością pozbawiała ludzi Ŝycia,
poniewaŜ w wytworzonej przez nią mgle widziała wszystko wyraźnie jak w słoneczny dzień.
Z kolei Malinari, korzystając z wiedzy wykradzionej pilotowi, uzbroił i odpalił jedną z
rakiet powietrze-powietrze.
W hali napraw kilku zdesperowanych męŜczyzn próbowało zamknąć drzwi w chwili,
gdy trafiła w nie rakieta. Połowa z nich zginęła na miejscu, gdy jedne odrzwia zostały
wyrwane z zawiasów. Śruby utrzymujące drzwi odbijały się jak kule, a fragmenty ostrej stali
fruwały naokoło, wydając dźwięk wirującej piły tarczowej.
Obrońcy, którzy pozostali przy Ŝyciu, stwierdzili, Ŝe czas się wycofać. Kaszląc i
dławiąc się dymem i smrodem kordytu, ruszyli w głąb jaskini, gdzie zajęli dogodne pozycje
do obrony dostępu do wnętrza Perchorska...
*
Po drugiej stronie wąwozu Nekroskop coraz bardziej bał się o Liz.
- Jeśli tylko mógłbym ją zobaczyć, choćby dostrzec jej zarys w tej cholernej mgle -
powiedział - to poszedłbym po nią. Gdyby odzyskała świadomość i zawołała mnie, to na
pewno bym ją natychmiast odnalazł.
- Jake, wiem, Ŝe zabrzmi to głupio - Trask złapał go za rękę - ale ona jest
bezpieczniejsza z nimi. Na pewno nic jej się nie stanie. Ludzie z Perchorska nie wiedzą, z
czym mają do czynienia. Ale my wiemy i to jest nasza przewaga. Nie popsuj tego.
- A poza tym - wtrącił się Turczin - masz co innego do roboty.
Jake i Trask spojrzeli na niego, po czym Trask spytał: - Bomba?
- Właśnie, bomba - przytaknął Turczin. - Domyślam się, Ŝe kaŜdy z tych skazańców
będzie bronił tego miejsca, a właściwie bronił własnej skóry! Jeśli chcecie zniszczyć samo
centrum i cały kompleks, to właśnie nadszedł najlepszy czas, Ŝeby przenieść tam bombę.
Powinniśmy umieścić ładunek, zanim Wampyry znajdą się w środku. Później pozostanie juŜ
tylko odliczanie...
- Odliczanie? - zdziwił się Jake.
- Oczywiście - odrzekł Turczin. - Przed wybuchem będziesz mieć jeszcze czas, Ŝeby
odbić Liz.
- Zanim Malinari i spółka dotrą do Bramy - zauwaŜył Trask.
Jednak Jake stwierdził stanowczo: - Nic z tego. Nikt nie dotknie włącznika, zanim Liz
i moje dziecko nie będą bezpieczne!
- Liz i twoje...? - Traskowi szczęka opadła ze zdziwienia.
- Nawet mnie o to nie pytaj - odparł Jake.
- No dobra - odpowiedział Trask. - NajwaŜniejsze, Ŝebyś wyciągnął stamtąd Liz, to
zrozumiałe.
- No dobra - odrzekł po chwili Jake. Potrzebował przerwy na uspokojenie, po czym
ciągnął dalej: - Dokładnie pamiętam, jak wygląda teren w okolicy rdzenia, wszystkie
współrzędne. Bramę otaczają pierścienie stalowych podestów. Pod nimi, we wgłębieniu
znajdującym się dokładnie pod Bramą, hm... nie sądzę, Ŝeby tam ktoś był. To nie jest miejsce
właściwe dla osób będących przy zdrowych zmysłach. W podłoŜu wypełnionym zastygłą
magmą znajdują się zastygłe postacie ludzkie, na które lepiej nie patrzeć.
- To będzie doskonałe miejsce - powiedział Turczin. - Ale nie pokazałem ci jeszcze,
jak się nastawia zapalnik czasowy. Powinienem wrócić razem z tobą do Centrali.
Ale Jake pokręcił tylko głową.
- Nie, to nie będzie konieczne. Widzisz, Gustawie, nie zamierzam nastawiać
zapalnika. Ty to zrobisz.
- Ja? - Turczin był całkowicie zaskoczony. - Dlaczego ja?
- Bo jesteś bardziej zainteresowany zlikwidowaniem swoich wrogów niŜ zamknięciem
Bramy. A to jest zwyczajne morderstwo. Nie jestem zabójcą do wynajęcia.
- Naprawdę tak o mnie myślisz? - spytał Turczin po krótkiej chwili. - Naprawdę masz
o mnie tak kiepskie zdanie?
- A co to za róŜnica? Jeśli chodzi o brudną robotę, którą tu mamy wykonać, to ty
zrobisz swoje, a jeśli nam się nie uda, to wyświadczysz wszystkim przysługę. Pozwól, Ŝe
zadam ci pytanie: jesteś częścią naszego zespołu czy nie?
- PrzecieŜ jestem tutaj, prawda? - Turczin wyprostował się jak świeca.
- No to wchodzisz razem z nami do kompleksu. - Nekroskop pokiwał głową. - Musisz
się zdecydować, bo jeśli masz inne zdanie, to przerzucę cię do Moskwy i będziemy
przynajmniej wiedzieć, z kim mamy do czynienia. Lub raczej z kim juŜ nie mamy do
czynienia. Przemyśl to, Gustawie. Sprawy wyglądają tak, jak to niedawno określiłeś: jeśli
dopisze nam szczęście i jest jeszcze przed nami jakaś przyszłość, to będzie nam potrzebny
kaŜdy dostępny przyjaciel.
Turczin nie zamierzał się długo zastanawiać.
- Jeśli ustawisz bombę - odezwał się ponuro - to odpalę ją, gdy przyjdzie na to czas.
Jeśli zaś chodzi o moją motywację do pracy zespołowej, to jeszcze nie widziałeś tego, na co
patrzyłem jakiś czas temu. - Popukał palcem o plastikową obudowę lornetki, podał ją
Jake’owi i mówił dalej: - Jeśli się nie mylę, to ci dwaj, co się wspinają na zbocze po drugiej
stronie wąwozu, nazywają się Igor Gurewicz i Maksim Alijew. NaleŜy przypuszczać, Ŝe
Nikołaj Korolew zginął, kiedy wybuchła rakieta. Ci dwaj chcą po prostu ocalić Ŝycie. A więc
powiedz mi, Jake, skoro w Perchorsku nie ma juŜ moich wrogów, to niby jak mam ich zabić
w środku kompleksu?
Nekroskop znowu skinął głową, na jego twarzy niespiesznie pojawił się uśmiech, po
czym wręczył lornetkę Turczinowi. Nawet przez nią nie spojrzał.
- W porządku - odpowiedział - ale nie myśl, Ŝe cię przeproszę. Powiedzmy, Ŝe bardzo
się cieszę, Ŝe się pomyliłem co do ciebie. Przynajmniej w tym wypadku. Ale jeśli chodzi o to,
co się zdarzyło do tej pory, to nie jestem zachwycony twoimi metodami.
- Na tym polega róŜnica pomiędzy Wschodem a Zachodem - Turczin wzruszył
ramionami i uśmiechnął się na swój zwykły, lisi sposób. - Na tym polega polityka, mój młody
przyjacielu. Pewnie kiedyś teŜ dojdziesz do wniosku, Ŝe cel uświęca środki.
Jake nie odpowiedział, tylko wywołał drzwi Móbiusa i zniknął w nich. Kilka
pojedynczych płatków śniegu zawirowało i zostało zassanych w puste miejsce pozostałe po
jego odejściu.
- Gustaw - odezwał się tym razem Trask. - Jesteśmy kilkaset mil z dala od ludzkich
siedzib, a ja juŜ czuję zimno. Twoim koleŜkom raczej nie uda się przeŜyć. Wygląda na to, Ŝe
twoja sprawa została załatwiona.
- Wiem - przyznał ponurym tonem Turczin. - Oni juŜ są skazani na śmierć, ale nie z
mojej ręki. Zostawiłem im ślad, po którym mogli iść, ale nie kazałem im tego robić. To nie ja
ich tutaj sprowadziłem. Przywiodła ich tutaj chciwość i Ŝądza władzy.
- To prawda - mruknął stary Lidesci. - Tak jest w obu światach, być moŜe we
wszystkich światach. Wampyry znalazły się tutaj z tych samych powodów.
- A teraz za wszelką cenę chcą się stąd wydostać - dodał Paul Garvey. - Tak samo jak
Gurewicz i Alijew.
- One są krańcowo zdesperowane - zauwaŜył prekognita. - Do Krainy Gwiazd wiedzie
tylko jedna droga, i to dobrze strzeŜona. One o tym wiedzą.
- To prawda - powiedziała Millie - patrzcie, ruszyli! Niech Bóg ma w opiece tych, co
staną na ich drodze!...We wnętrzu hangaru w kierunku wejścia skierowało się piętnaście luf.
Jedna część drzwi była roztrzaskana na kawałki, a druga pozostała otwarta do połowy.
RozŜarzony koksownik w ogóle nie ucierpiał wskutek wybuchu rakiety i świecił czerwonym
światłem tak samo jak wcześniej. Jego ogień wskazywał koniec długiego tunelu biegnącego z
ciemności.
Do uszu obrońców dotarł niski pomruk silnika pługa do odśnieŜania. Sześciu ludzi z
piętnastki zaczęło niepostrzeŜenie wycofywać siew głąb kompleksu, szukając kryjówki. Karl
Galicz przeŜył wybuch jako jedyny z trójki szefów. Z rany na czole ciekła mu krew, ale
pomimo tego natychmiast dostrzegł objawy tchórzostwa.
- Jeśli ktoś ucieknie z pola walki, to będzie mieć ze mną do czynienia! - warknął
podniesionym głosem. - Ale nie będzie to długo trwało, bo na pewno go zabiję! Szykujcie się
dranie do walki! I zapamiętajcie sobie, Ŝe te siły specjalne, to tylko ludzie. Ludzie jak wy i ja.
- Zupełnie nie miał pojęcia o tym, jak bardzo się mylił.
Klekot gąsienic stawał się coraz głośniejszy i zaczynał odbijać się echem od ścian. W
kłębie mgły poprzedzającej pojazd widać było jedynie zarys maszyny. Pług kołysał się i
podskakiwał na nierównościach, w miejscach gdzie gąsienice trafiały na twarde nierówności
lub odłamki metalu, unosił się do góry. Z kolei mniej twarde nierówności były spłaszczane
pod cięŜarem pojazdu, a czasem spod gąsienic wytryskiwała ciecz...
- Wykorzystajcie koksownik do oceny odległości. - Głos Galicza brzmiał ochryple od
gniewu, a być moŜe równieŜ od strachu. - Strzelamy, kiedy przewróci koksownik.
- Nie da rady! - rozległ się okrzyk. - Szkoda kul. Podnieśli pług do góry!
Galicz zaklął i odkrzyknął:
- Strzelajcie do słupów i ścian, moŜe dostaną rykoszetami. Ale nawet nie myślcie o
tym, Ŝeby się poddać. Oni nie Ŝartują i na pewno nie biorą jeńców.
Koksownik przewrócił się i został zmiaŜdŜony. RozŜarzone węgliki rozsypały się po
podłoŜu, przypominając toczące się rubiny. Obrońcy Perchorska otwarli ogień.
Grad kul krzesał iskry, uderzając w uniesiony pług, inne wirowały i sycząc
przeszywały powietrze, odbijając się od ścian i słupów podtrzymujących sklepienie. Ale
maszyna jechała dalej, grzechocząc gąsienicami - nie zwalniała i ani o cal nie zbaczała z
obranej drogi, zmierzając ku nieuchronnej kolizji z mięsem i krwią.
- Wynośmy się stąd! - wyrzucił z siebie Galicz, kiedy juŜ nic nie zostało do
powiedzenia ani do zrobienia, poza ucieczką lub... śmiercią. Ale tylko siódemce z dziewięciu
obrońców udało się pobiec wzdłuŜ korytarza, bo dla dwóch było juŜ za późno. Zginęli
krzycząc miaŜdŜeni zakrwawionymi gąsienicami pługa.
Droga zwęŜała się, Malinari zaś zbyt długo szukał luzu i hamulców. Pług uderzył w
ścianę, skręcił w miejscu i zatrzymał się. Jednak Wampyrom nic juŜ nie groziło, poniewaŜ
jedyne co zostało po obrońcach, to niknący w labiryntach kompleksu dźwięk butów
uderzających o podłogę...
*
Jake wyciągnął z Kontinuum Móbiusa wózek ze śmiercionośnym ładunkiem i ustawił
go na szkliście gładkim podłoŜu poniŜej rdzenia. Rdzeń był idealną kulą wyŜłobioną w litej
skale” kiedy w katastrofalnym eksperymencie doszło do implozji stosu atomowego. Z samego
rdzenia pozostał tylko bąbel o średnicy czterdziestu dwóch, trzech metrów oraz wyposaŜenie
reaktora i przyrządy fizyków. Dokładnie pośrodku bąbla, w samym jego centrum, zawieszona
w powietrzu, znajdowała się druga, mniejsza kula oślepiającego białego światła - osobliwość
niepodlegająca prawom grawitacji, będąca zewnętrzną powierzchnią horyzontu zdarzeń.
Nekroskop znalazł się poniŜej świetlistej kuli i niemal odczuwał jej cięŜar na karku.
Spojrzał na zagadkowe źródło światła - dolną połowę Bramy. Świeciła jak kosmiczna
Ŝarówka, jak słońce, tylko nie dawała ciepła.
Pomimo załoŜonych okularów przeciwsłonecznych Jake zacisnął powieki i odwrócił
wzrok. Jednak oślepiająca jasność była najmniejszym z problemów. Dzięki wspomnieniom
Harry’ego Keogha Jake wiedział, Ŝe jeśli spróbuje skorzystać z Kontinuum Móbiusa zbyt
blisko osobliwości, to popadnie w konflikt z obcymi energiami. Kiedy przydarzyło się to
Harry’emu, to został odrzucony w przestrzeń na niewyobraŜalną odległość, liczoną w latach
świetlnych! Wrócił wyłącznie dzięki pomocy od dawna nieŜyjącego Augusta Ferdynanda
Móbiusa.
Jake nie miał zamiaru powtarzać błędu Harry’ego, ale dobrze wiedział, Ŝe znalazł się
bardzo blisko. Kiedy wywoływał drzwi wyprowadzające z Kontinuum, musiał walczyć o
zachowanie ich stabilności i kształtu. BliŜej juŜ nie moŜna było dotrzeć... Pojawił się kolejny
problem. Wózek razem z bombą był bardzo cięŜki i mimo całego bagaŜu odziedziczonej po
Harrym wiedzy Jake’owi nie udało się dotrzeć do samego środka zagłębienia. Wózek zaczął
zjeŜdŜać na dół, ale jedno z kół wpadło do dziury. Wózek zatrzymał się gwałtownie... i w
ciszy panującej w kuli rozległo się donośne stuknięcie.
Metaliczny odgłos odbił się od ścian, a od góry dobiegła seria szybkich, pełnych
niepokoju pytań:
- Co to było? Słyszałeś coś?
Nekroskop nie znał rosyjskiego, ale nietrudno się było domyślić, czym zaniepokoili
się ludzie na górze. Jake zamarł w bezruchu, chowając się za wózkiem. Wówczas pojawił się
kolejny głos. Tym razem była to mowa umarłych, co zdumiało Jake’a, poniewaŜ Ogromna
Większość raczej nie kwapiła się do rozmów z nim.
- Nekroskopie? Czy to ty, Harry? Wydaje się, jakby minęły wieki. Myślałam, Ŝe teŜ juŜ
nie Ŝyjesz... - Jake natychmiast rozpoznał głos dziewczynki. Niewinne, biedne dziecko, które
w niewłaściwym czasie zalazło się zbyt blisko pierwszego Nekroskopa. Jake „przypomniał”
ją sobie i poczuł ścisk w gardle. Jednak były to emocje Harry’ego.
- Nie - odpowiedział. - Owszem, Nekroskop, ale nie Harry. Harry był, jak to
powiedzieć, moim nauczycielem? Co do jednego masz rację: Harry juŜ dość dawno odszedł
od nas. A przynajmniej w ogromnej mierze.
Na górze, po chwili całkowitego milczenia, ktoś powiedział:
- Szczury. To na pewno szczury. W tym pojebanym miejscu aŜ się od nich roi!
Jednak tym razem, korzystając z pośrednictwa umysłu Jake’a, Penny, dostrzegając
zmieszanie Nekroskopa, usłyszała wypowiadane słowa i przełoŜyła je z rosyjskiego na
angielski.
- Znasz rosyjski?
- Mam tu wielu przyjaciół. Spędzamy razem czas i bardzo duŜo się nauczyłam, Harry...
eee, to znaczy Jake.
- Ale rosyjskiego?
- A takŜe fizyki. To zadziwiające, jak śmierć wzmacnia koncentrację.
Na górze zadzwonił stary telefon polowy.
- A to co? - odezwał się głos.
- Lepiej odbierz - doradził ktoś. - MoŜe ktoś nam powie, co się dzieje z oświetleniem i
wentylatorami.
Jake usłyszał kroki, a po chwili cichą rozmowę... potem okrzyk, kiedy słuchawka
została rzucona na widełki.
- Hej! Wynosimy się stąd. Rozpętało się piekło i wszyscy mają bronić kompleksu.
- Co? Bronić Perchorska? Przed czym?
- A co ja kurwa jestem jasnowidz? Ruszaj dupę, towarzyszu! - Później słychać było
tylko oddalający się odgłos kroków uderzających o podest.
- Penny - odezwał się Nekroskop. - Muszę juŜ iść. Ale zanim pójdę, chcę ci
powiedzieć, Ŝejeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za jakiś czas będzie tu wielki wybuch.
PrzekaŜ to swoim rosyjskim przyjaciołom. Chodzi o to...
- Wiemy o co chodzi - przerwała mu. - Przez cały czas o tym myślałeś. Jeśli chodzi o
fizyków, ‘to wcale się tym nie martwią. Wydaje się, Ŝe tylko czekają na to, Ŝeby się znaleźć w
centrum wybuchu jądrowego! Trudno stwierdzić, czy inne miejsca są lepsze. MoŜe dzięki temu
nasz los ulegnie przyspieszeniu? MoŜe odnajdę Hany’ego? Do widzenia, Jake. Powodzenia.
Jake wdrapał się na podest i spojrzał na wejście do Bramy. Wszystko wyglądało tak
jak „dawniej”, tylko Ŝe zamiast trzech działek katiusz stały dwa, a trzecie zostało rozebrane
na części potrzebne do konserwacji dwóch sprawnych działek. Lufy dział były zwrócone w
stronę Bramy. Jake domyślał się, Ŝe wkrótce po tym jak przedostał się tutaj Stwór Wojenny,
działa zostały naprawione, a byli skazańcy trzymali od tego czasu dwudziestoczterogodzinną
straŜ.
Jednak wiedząc, Ŝe czas mija w nieubłaganym tempie, Jake przerwał obserwacje.
Trask i reszta ekipy czekali na niego. A takŜe Liz (och, Liz! BoŜe, zaopiekuj się nią!), która
wciąŜ znajdowała się w rękach Wampyrów...
*
Trask odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, jak Jake wychodzi z Kontinuum.
- W porządku, bomba ustawiona. Co dalej? - spytał Jake.
- Moim zdaniem powinniśmy przygotować zasadzkę na dolnych poziomach, na
drodze prowadzącej do środka - odpowiedział Trask. - Gustaw, ty będziesz przy bombie.
Odpalisz ją, gdy tylko uwolnimy Liz. Kiedy ostatnio widzieliśmy Liz, miał ją Szwart - Trask
zwrócił się do Nekroskopa. - Więc będzie twoim celem. MoŜliwe, Ŝe nawet moŜe się ciebie
obawiać. Wie, co potrafisz zdziałać i widział, jak zniszczyłeś mu ogród. Potrzebuję jeszcze
kogoś - ochotnika, który pójdzie z tobą. Mam przeczucie, Ŝe Szwart będzie naszym
najtrudniejszym celem.
- Ja - Millie odezwała się natychmiast. - Na ochotnika. Szwart jest mi coś winien.
PoniewaŜ nie zostało zbyt wiele czasu, Trask nie mógł sobie pozwolić na spory z
Millie. Jednak jego serce zadrŜało, kiedy powiedział:
- W porządku. Tak czy owak będziemy dość blisko siebie.
Następnie odwrócił się do prekognity, ale Goodly uprzedził go, mówiąc:
- Vavara jest moja. Omal nie przepadłem w jej labiryncie pod Palataki. Teraz moja
kolej. Pójdę z Paulem, jeśli się zgodzi. Będę próbował odgadnąć jej zamiary, a Paul być moŜe
odgadnie, co faktycznie robi. - Spojrzał na Garveya, który odparł:
- Jasne. Czemu nie? Co mam w końcu do stracenia... prócz Ŝycia!?
W końcu Trask popatrzył na starego Lidesciego.
- Zostaliśmy tylko my dwaj, stary przyjacielu. Ty i ja... - I Malinari - mruknął Lardis. -
Za Zekinthę.
- Za nas wszystkich - rzekł Trask. - Wszystkich i wszędzie. - Następnie zwrócił się do
Jake’a: - To tyle. Jesteśmy gotowi.
- Jeszcze dwie sprawy, zanim ruszymy - powiedział Nekroskop. - W kompleksie nie
ma zasilania, Ŝadnych świateł. Ale mamy trzy halogeny, które weźmiemy ze sobą. Damy
najbardziej potrzebującym. Przede wszystkim Millie. Jeśli się rozdzielimy, to samo światło
wystarczy, Ŝeby Szwart musiał się wycofać. On nie znosi silnego światła. Zostaje jeszcze
jedna lampa dla Paula i lana oraz jedna dla Lardisa. Jeśli chodzi o Gustawa, to jemu w
zupełności wystarczy światło dochodzące z Bramy.
- W porządku, a co z tą drugą sprawą? - spytał Trask.
- Z tym trochę gorzej - odpowiedział Jake. - Malinari będzie teraz szukał kogoś, kto
dobrze zna to miejsce. Pewnie wyssie całą wiedzę z mózgu któregoś z byłych skazańców.
Później będzie wiedział o kompleksie tyle samo co ktoś mieszkający tutaj od trzech lat!
- Masz rację - przyznał Trask. - Potwory nie będą błądzić, jeśli pokieruje nimi
Malinari. Wiedzą dokąd iść. Naszą jedyną przewagą - jeśli to moŜna tak nazwać - jest
zaskoczenie. Oni jeszcze nie wiedzą, Ŝe tu jesteśmy.
- Więc nie ma miejsca na błędy - stwierdził Nekroskop. - Ani czasu do stracenia. Ty
pierwszy, towarzyszu - zwrócił się do Turczina.
- Czy moŜe być większe poświęcenie? - zauwaŜył Turczin. - Rosyjski premier rusza w
bój za wolność swojego ludu, kraju, a nawet świata!
- Właśnie - powiedział Jake, przybliŜając się do Turczina. - Jeśli wyjdziemy stąd Ŝywi,
to załatwię ci artykuł na pierwszej stronie Izwiestii.
JuŜ po chwili nie było śladu po Jake’u i Turczinie. Jednak Jake był prawie natychmiast
z powrotem i przetransportował Traska oraz resztę ekipy na dolne poziomy Perchorska.

XXIX
Ostatnia bitwa?
Za wielką halą obsługi technicznej ciągnął się tunel z pomieszczeniami
magazynowymi po bokach. Tunel kończył się włazem, a za nim znajdowało się skrzyŜowanie
wykutych w skale korytarzy. Dalej moŜna było się udać prosto, w lewo lub w prawo. Droga w
dół została zniszczona, kiedy w wyniku wybuchu zawaliły się schody wiodące na niŜsze
poziomy. Po schodach pozostał szyb o głębokości stu dziesięciu stóp. PoniewaŜ do centrum
sfery prowadziło wiele innych dróg, nikt nie zaprzątał sobie głowy rekonstrukcją schodów.
Galicz ustawił swoich ludzi w trzech poziomych korytarzach. Rozkazy były proste:
wszystko, absolutnie wszystko, co wyjdzie z włazu - owalnych, stalowych drzwi o przekroju
pięciu stóp - ma zostać poszatkowane seriami pocisków. Jego słowa brzmiały tak:
- Koniec gry wstępnej, teraz ich wyruchamy! Jeśli te skurwysyny wsadzą tu choćby
kawałek nosa, dostaną się w krzyŜowy ogień. Za to, co zrobili na zewnątrz, chcę zobaczyć ich
krew oraz flaki na ścianach.
Oddaleni o dwadzieścia pięć stóp od włazu, z przygotowanymi latarkami oraz bronią
wycelowaną we właz, sześciu ludzi przyczaiło się w zasadzce, nie mając najmniejszego
pojęcia o tym, Ŝe tuŜ za ścianą telepata Malinari słyszał ich myśli.
W kompleksie panowała całkowita cisza. Nieruchome wentylatory nie wydawały
szumu, na niekończących się korytarzach nie było słychać odgłosu kroków ani Ŝadnego
hałasu wydawanego przez ludzi. Jednak była to cisza pełna napięcia, śmiertelny spokój, który
ostrzega przed nadciągającym sztormem...
Od strony koła zamykającego właz dało się słyszeć piszczenie oznajmiające
poruszenie. Koło obróciło się, drzwi włazu zazgrzytały i otworzyły się. Światła latarek
przecięły mrok, ludzie Galicza przyłoŜyli palce do spustów. Ale w obramowaniu włazu nic
się nie poruszyło.
A potem... pojawiła się mgła. Kłąb Ŝywej, białej mgły, która wpełzła na wysokości
dolnych zawiasów do wnętrza kompleksu. Wirująca po podłodze wampirza mgła, która coraz
bardziej gęstniała i podnosiła się. W końcu cały właz został przesłonięty i nie było widać
nawet zarysu drzwi.
Galicz potrzebował tylko kilku sekund, Ŝeby zorientować się w sytuacji. PrzecieŜ to
samo stało się na zewnątrz. Wziął głębszy wdech i wrzasnął:
- Ognia! Strzelać we mgłę. W środek tego... cokolwiek to jest!
Jego ludzi nie trzeba było ponaglać. Ciarki im przechodziły po plecach, poniewaŜ
wyczuwali jakąś obcą obecność. Długie serie z kilku luf musiały zmieść wszystko, co się
znalazło w miejscu, w którym powinien znajdować się właz. Ale włazu tam nie było. Strzelali
w miejsce, które wskazał im hipnotyczny talent Vavary. Nagle czterech ludzi znajdujących
się w korytarzach odchodzących w prawo i w lewo skierowało broń przeciw sobie!
Zaczęła się wymiana ognia... i prawie natychmiast ustała. W nagłej ciszy pozostał
tylko gorący smród kordytu i świeŜej krwi. Cienie opadły i dał się słyszeć zdławiony,
milknący krzyk.
Ale w korytarzu prowadzącym na wprost pozostał Galicz ze swoim zastępcą.
- Co się kurwa dzieje? - szepnął Galicz, ładując drugi magazynek. Ręce trzęsły mu się
tak bardzo, Ŝe miał powaŜne trudności z odciągnięciem zamka.
- Ta mgła - powiedział zastępca Galicza - jest jak Ŝyjący śluz. Karl, czuję, Ŝe się do
mnie zbliŜa!
W tej samej chwili - dokładnie nad nimi - lord Szwart powiedział:
- Achhłih! - i spadł na nich z sufitu.
Chwilę wcześniej miał jeszcze półpłynną postać ciała, ale teraz był juŜ umięśnionym,
kościstym potworem uzbrojonym w chitynowe szpony. Wyrwał obu męŜczyznom broń z
drŜących rąk, odrzucił ją na bok i pchnął ich na ścianę. Na wpół ogłuszeni męŜczyźni z
pewnościąby się przewrócili... ale z wampirze mgły wynurzyła się Vavara i Malinari. Ich
oczy płonęły, a nadmiernie długie ręce wyciągnęły się z siłą niemoŜliwą do odparcia.
- Ten - odezwał się Malinari, obwąchując Galicza. Jego palce wiły się jak węŜe i po
chwili złapał byłego skazańca za głowę. - Jest mój! To jeden z dowódców. Zna wszystkie
labirynty tych podziemi. Nauczył się ich na pamięć. Za chwilę ja teŜ się tego nauczę.
Następnie spojrzał na Vavare i lorda Szwarta, jego twarz przybrała dziwny wyraz.
Oczy były nieobecne.
- Pozwólcie... pozwólcie, Ŝe zaczekam jeszcze chwilkę i dopiero wtedy zajmę się tym,
co nam potrzebne. Mój umysł cięŜko pracował tej nocy i zaczynam odczuwać... odczuwać
napięcie. Tyle głosów wykrzykuje swój strach... głowa mnie boli od tego łomom! Ile tego
moŜe pomieścić jeden człowiek? Ile myśli, wiedzy, bólu, zanim mózg zostanie
przeładowany? - Malinari trzymał głowę Galicza jedną ręką, a drugą otarł sobie twarz.
Potrząsnął głową, jakby się z czegoś otrzepywał.
Ale potem, widząc, w jaki sposób przyglądają mu się jego towarzysze, wyczuwając
ich zaciekawienie wyraźną oznaką słabości, przywołał się do porządku i kontynuował:
- Zanim wrócimy po dziewczynę, zajmijcie się tym drugim. Róbcie, co chcecie, im
szybciej przestanie myśleć, tym lepiej.
Szwart i Vavara nie zastanawiali się ani przez chwilę, co zrobić...
*
Trask postanowił przygotować zasadzkę na drodze prowadzącej do centrum
Perchorska. Jake przetransportował wszystkich w to miejsce, oprócz Turczina, który czekał
przy bombie na dnie kulistej groty poniŜej Bramy. Jednak o ile prekognita, Trask i w pewnym
sensie Jake byli juŜ wcześniej w tym miejscu, o tyle dla reszty ekipy było to całkowicie nowe
otoczenie, a przez to nie wiedzieli, czego się spodziewać.
Dla koszmarnego scenariusza nadchodzącego starcia nie moŜna było sobie wyobrazić
doskonalszej scenerii.
Goodly i Garvey stanęli po dwóch stronach szerokiego podestu z grubych desek.
Podest przechodził przez obszary, które trudno było sobie nawet wyobrazić. Teraz sami stali
się częścią tych obszarów, a moŜe Ŝywego horroru. Patrzyli na podest, który wynurzał się
spomiędzy dziwacznie pofałdowanych i ukształtowanych ścian z zastygłej lawy i ciągnął się
dalej, aby zniknąć w okolicach pokręconego chaosu, wielkiego nieładu, krajobrazu
pochodzącego z innego świata.
W tym miejscu nie było światła oprócz nikłego blasku dochodzącego od Bramy.
Obszar nie był oświetlony nawet wówczas, gdy nie było problemów z energią elektryczną.
Podjęto taką decyzję, Ŝeby ludzie nie musieli patrzeć na rzeczy, które kazały natychmiast
zamykać oczy.
Ale telepata i prekognita stali się teraz niemalŜe częścią ściany. Oddzielało ich tylko
ubranie i skóra. I chociaŜ Goodly był tutaj kiedyś, to wolałby mieć znacznie grubszą skórę.
Co do telepaty Paula Garveya, sama myśl o tym miejscu... nie, po prostu starał się nie myśleć.
Ściany zostały ukształtowane z lawy, w której byli wtopieni ludzie, a raczej ich
poszatkowane szczątki. To naturalne mauzoleum przedstawiało iście surrealistyczny obraz,
który trudno było sobie wyobrazić. Goodly i Garvey starali się nie patrzeć na ścianę, ale
poniewaŜ ściany otaczały ich ze wszystkich stron, nie sposób było odwrócić spojrzenia.
Dwójka esperów czekała. Telepata starał się wychwycić smog mentalny, a prekognita
nastawił uwagę na impulsy dochodzące z przyszłości. Obaj bali się swoich ewentualnych
odkryć. Byli oczywiście uzbrojeni w pistolety i granaty, ale wcale nie czuli się przez to
mocniejsi ani nawet równi w obliczu tego, z czym mieli się zmierzyć. Odwagi dodawała im
nietypowa broń: aerozol do rozpylania oleju czosnkowego i lampa Garveya. Z kolei sama siła
ognia powinna wystarczyć, Ŝeby Wampyry wycofały się i dotarły do następnego posterunku.
Po drodze ludzie z Wydziału E mieli skupić ogień na Vavarze, starając się wyeliminować ją
jako pierwszą.
Dlaczego Vavare? Dlaczego samicę, prawdopodobnie najsłabszą z tej trójki?
Po pierwsze dlatego, Ŝe najpewniej to ona będzie niosła Liz. Po drugie, z tego
powodu, Ŝe Vavara potrafi manipulować umysłami ludzi. Trask i pozostali chcieli mieć
pewność, Ŝe jeśli zaczną strzelać, to będzie to faktyczny cel, a nie hipnotyczna iluzja.
To były wystarczające powody. Czarownica pójdzie na pierwszy ogień.
Pośród mas poprzekształcanej wybuchem magmy prekognita starał się dostrzec
przyszłość, a telepata smog umysłowy.
Goodly nie dostrzegł niczego. Ale Garvey zauwaŜył, Ŝe coś się zbliŜa. Coś szybko
zmierza poprzez poskręcane wnętrzności Perchorska, kierując się do samego środka! Przeciw
nim stanęła garstka ludzi, która postanowiła to coś zatrzymać...
Trochę dalej stali Ben Trask i Lardis Lidesci. Byli niecałe sto stóp głębiej, bliŜej
środka kompleksu, w miejscu, gdzie ściany z lawy nie były wypełnione w tak duŜym stopniu
poskręcanymi i często wywróconymi wnętrzem skóry do zewnątrz ludzkimi szczątkami.
Lardis ukrył się za słupem, który teraz był skręcony i przybrał formę magnesu. Stary
Lidesci zachowywał się tak cicho, Ŝe gdyby Trask go nie widział, byłby przekonany, Ŝe w
tym miejscu nie ma nikogo więcej. Była to część taktyki pozwalającej przeŜyć Cyganom w
Krainie Słońca. Kiedy ich ziemie najeŜdŜały Wampyry, nadlatując na swoich lotniakach,
Cyganie uciekali, ukrywali się i zachowywali całkowitą ciszę, maskując swoją obecność. Nie
poruszali się, nie rozmawiali, a nawet nie myśleli!
Teraz Lardis korzystał z tej umiejętności. Był tutaj i nie był zarazem. Wampyry nie
powinny go odkryć, kiedy zejdą na dół i podejdą do krawędzi skały, stając w blasku Bramy.
Trask posiadał podobne zabezpieczenie, jego talent nie czynił zaburzeń w psychicznym eterze
w przeciwieństwie do telepatii czy lokalizacji. Jeśli uda mu się skupić na sobie, „osłonić” się,
co często czynili esperzy, to prawdopodobnie aŜ do ostatniej chwili pozostanie
niedostrzeŜony. Wówczas razem z Lidescim zajmą się Malinarim.
Malinari! To nazwisko piekło go jak kwas, sprawiało ból odczuwany w końcówkach
nerwów, uciskało na serce. Utrata Zek była czymś, czego nie da się odwrócić, ale co da się
pomścić. Wówczas ból złagodnieje, ucisk się zmniejszy, pieczenie stanie się mniej dotkliwe.
Jednak będzie to moŜliwe dopiero wtedy, gdy Malinari albo Trask - jeden lub drugi - będą
martwi. I będzie to moŜliwe jedynie w wypadku prawdziwej śmierci.
To z tego powodu się tutaj znalazł. Bo o ile juŜ wcześniej był zajadły i nieugięty w
ściganiu Wampyrów, o tyle teraz w jego krwi płynęło coś, co tylko zwiększało jego zajadłość.
Jeśli to on umrze... no cóŜ, niech tak się stanie. Jego przyszłość, podobnie jak przyszłość
całego świata, i tak była niepewna. śałowałby tylko utraty Millie.
A moŜe ona i tak była juŜ zgubiona. Wszyscy byli zgubieni: Millie, Liz, Nekroskop i
Trask, poniewaŜ to, co ich od środka zŜerało, mogło tylko przyspieszyć działanie, nawet
wówczas, gdy sami szykowali się do walki ze źródłem plagi...
Trzecią i ostatnią dwójką byli Jake i Millie.
Jake pomógł usiąść Millie na siedzeniu strzelca sprzęŜonych działek stojących blisko
Bramy. Kiedy Millie zobaczyła światło bijące od Bramy, światło na tyle mocne, Ŝe nie mogła
patrzeć na nie dłuŜej niŜ przez kilka sekund pomimo załoŜonych okularów
przeciwsłonecznych, zorientowała się, Ŝe lampa halogenowa nie będzie jej wcale potrzebna!
Dzięki temu lampę moŜna było przekazać Traskowi lub prekognicie, którzy o wiele bardziej
jej potrzebowali. W końcu katiusza była o wiele bardziej śmiercionośną bronią niŜ lampa.
Jedyny problem polegał na tym, Ŝe Jake nie wiedział, jak ta broń działa. Był jednak
przekonany, Ŝe dowie się tego. Trzeba było skorzystać z mowy umarłych, a poniewaŜ kaŜda z
jego osłoniętych myśli była formułowana w tym języku, sprawa nie wymagała wielkiego
wysiłku.
- Na pewno jest tu ktoś, kto zna się na obsłudze tych działek. Rosjanie, Ŝołnierze,
którzy zginęliście tutaj na posterunku, potrzebuję waszej pomocy.
Minęły długie sekundy bez Ŝadnej odpowiedzi.
- MoŜe ja z nimi porozmawiam - odezwała się Penny. - Nawet tutaj Ogromna
Większość ma wiele do powiedzenia, a towarzysze na dole zostali ostrzeŜeni. Ale jeśli
naprawdę są inne miejsca poza śmiercią i jeśli twoja bomba faktycznie jest Bramą innego
rodzaju...
- Co? - przerwał jej zachrypnięty głos naleŜący do byłego rosyjskiego Ŝołnierza. -
Myślisz, Ŝe to moŜliwe, Nekroskopie? - Jake zrozumiał wypowiedź, poniewaŜ mowa
umarłych, podobnie jak telepatia, nie zna językowych barier.
- Nie wiem. - Jake mógł tylko wzruszyć ramionami. - Gdybym powiedział „tak”, to
byłoby to kłamstwo. śyłem, nic nie wiedząc o tym miejscu, nawet nie domyślałem się, Ŝe
zmarli istnieją po śmierci, więc nie mam zbyt wielkiej wiedzy. Wiem na pewno, Ŝe pierwszy
Nekroskop zginął w wybuchu jądrowym po drugiej stronie Bramy i nadal istnieje. Jestem tego
chodzącym dowodem. - Jestem kanonier Gołowin, a raczej byłem nim - odezwał się kolejny
głos. - Te działka to moje maleństwa... zajmowałem się nimi. Jeśli chcesz z nich strzelać, to
polecam swoje usługi.
- Świetnie! - powiedział Jake, przekazując swoje uczucia. - Ale muszę was ostrzec.
MoŜemy mieć kłopoty z Ogromną Większością.
- Pieprzyć ich. Tutaj musimy się zajmować sami sobą. Reszta zmarłych nigdy się nami
zbytnio nie interesowała. Chcą nas przestrzec? Przed czym? Jeśli moŜna się stąd wydostać, to
powinniśmy spróbować. A jeśli nie, to co mamy do stracenia?
W końcu zabrzmiał jeszcze jeden głos. Jake natychmiast rozpoznał Zek Fóener, która
doskonale znała to miejsce.
- Jake, Ogromna Większość zna twoje zamiary i masz ich błogosławieństwo.
Ale mowa umarłych niesie z sobą o wiele więcej niŜ tylko słowa, a Jake doskonale
umiał czytać pomiędzy wierszami.
- Na świecie są wampiry - powiedział - a Ogromna Większość chce ich zguby. Chodzi
o wszystkich? O wszystkich nas?
Wyczuł potwierdzenie ze strony Zek.
- Tak musi być, Nekroskopie - dodała za smutkiem. A potem, kiedy juŜ zaczęła się
oddalać, powiedziała jeszcze: - I jeszcze jedno, jedna mała rzecz, którą mógłbyś dla mnie
zrobić, Jake. Będę ci za to bardzo wdzięczna, zanim... zanim coś innego się nie zdarzy.
- Jesteś moją przyjaciółką. Mów.
I Zek powiedziała, a potem odeszła. Później kanonier Gołowin pokazał Millie, jak
obsługiwać działko.
- Achhh! - powiedziała Millie, otwierając szeroko oczy, kiedy juŜ kończyli naukę.
- Co się stało?
Millie spojrzała na Jake’a. Twarz jej pobladła, z trudem zbierała siły, Ŝeby coś
powiedzieć. W końcu wysłała myśl wprost do umysłu Jake’a. Jake po raz pierwszy
doświadczył telepatii z kimś innym niŜ Liz. Talent Millie wzmocniony wampirzą siłą
zaczynał dawać znać o sobie.
- Malinari i reszta. ZbliŜają się!
- Co widzisz? - Jake zadał pytanie na głos. - Czy ktoś z nimi jeszcze walczy? Czy
przeŜyli jacyś skazańcy?
- Umysły ludzi? Umysły wolne od smogu mentalnego? Tylko dwóch. Oni dobrze się
znają na działach. Wygląda mi to na synchroniczność. Trzęsą się jak przeraŜone myszy.
Wiedzą, Ŝe stało się coś złego. Cisza... bezruch... brak światła... nikt nie reaguje na ich krzyki.
Przestali juŜ nawet nawoływać. Została tylko dwójka.
- Wiem, kim są - powiedział Jake. - Byli na górze, kiedy podkładałem bombę
Turczina. Wezwano ich, gdy nastąpił atak.
- Wezwano ich na śmierć - szepnęła Millie, skupiając się na słuchaniu. - Smog
mentalny... zbliŜa się do nich. Wampyry wiedzą juŜ, gdzie oni są. Wywęszyły ich!
- MoŜe lepiej wycofaj się - poradził Jake mocno zaniepokojony. - Kiedy ich
wykończą, zostaniemy tylko my... nasze umysły. Jeśli Malinari zauwaŜy twoją obecność...
- ...to dowie się, Ŝe tu jesteśmy? - spojrzała na niego, skręcając głowę na bok. -
Myślisz, Ŝe nie wie? Chciałabym, Ŝeby tak było, Jake. Ale on ma Liz i wie, Ŝe prędzej czy
później będziesz chciał ją odbić.
- Achhhhh! - jęknęła Millie, zanim Jake zdąŜył cokolwiek powiedzieć. - Achhhh! Dwa
umysły zostały wyłączone. - Westchnęła głęboko i odchyliła się do tyłu na siedzeniu
kanoniera. - Biedacy... nawet nie wiedzieli, co ich uderzyło. Masz rację, juŜ się stamtąd
wycofałam.
- Jak daleko są?
- Blisko i wciąŜ się zbliŜają. Teraz juŜ nic ich nie zatrzymuje. Jest jeszcze jedna
sprawa, o której powinieneś wiedzieć. MoŜliwe, Ŝe Liz się budzi. Kiedy stamtąd się
wycofywałam, wyczułam jeszcze jeden umysł. Był mi znajomy, przestraszony, naleŜał do
kobiety i starał się odzyskać świadomość.
- Liz? Cała? - Jake ledwo mógł w to uwierzyć.
- Tak, przeŜyła - odpowiedziała Millie.
- Muszę być przy niej, kiedy się wybudzi, gdy tylko mnie zawoła. Muszę do niej iść! -
powiedział Jake.
- Ale tylko wówczas, gdy masz dosyć juŜ Ŝycia - stwierdziła Millie. - I jeśli chcesz,
Ŝeby Liz równieŜ zginęła. Najlepiej postępować zgodnie z planem, Nekroskopie. Ona stanowi
przynętę. I umrze w chwili, kiedy cię dorwą.
- A niech to szlag trafi! - wydusił z siebie Jake. - Czuję się taki bezradny!
- Chcesz coś zrobić? MoŜe podrzucisz lampę prekognicie i Paulowi Garveyowi? Im
jest o wiele bardziej potrzebna niŜ nam. Jeśli jeszcze nie zwęszyli Wampyrów, to powiedz im,
Ŝe się zbliŜają. Powiedz, Ŝe szybko się zbliŜają. A jak będziesz wracać, to ostrzeŜ równieŜ
Bena i Lardisa.
Jake w tej chwili szczerze ją podziwiał. Sam był twardym gościem, ale przy niej czuł
się czasem jak uczniak.
- Millie Cleary, jesteś prawdziwą cool lady.
- Ale jeszcze nie całkiem lady - odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem. - No i
dopóki jestem „cool”, a nie po prostu zimna, to wszystko będzie ze mną w porządku.
Jake wziął lampę i postąpił zgodnie z sugestiami Millie, ale zanim opuścił stanowisko
Traska, przypomniał sobie o wiadomości, którą obiecał przekazać.
- Ben, Zek była tutaj.
- Zek? - Trask zdziwił się, po czym zmarszczył brwi i spytał: - O co ci chodzi? Zek
była...? - Przerwał na chwilę, bo zaczęło mu świtać, co Nekroskop miał na myśli... a
przynajmniej tak mu się zdawało. W końcu dodał: - Ale to było dawno temu.
- Nie, chodzi mi o to, Ŝe była tu kilka minut temu - wyjaśnił Jake. - Chciała, Ŝebym
przekazał, abyś nie tracił Ŝycia na wyrzuty sumienia. Powiedziała, Ŝe to co było między
wami, było wspaniałe, ale minęło. śycie jest dla Ŝywych, a śmierć dla zmarłych. Ona jest
teraz z Jazzem, swoją pierwszą miłością. Wyruszyła do niego na Zakinthos, gdzie się
urodziła. Ty zaś masz ruszać tam, dokąd prowadzi cię serce.
Trask pokiwał głową, a na jego twarzy pojawił się grymas przypominający uśmiech.
- I mówi mi to teraz, w takim miejscu i czasie! Taka jest Zek - jak zwykle optymistka.
Dziękuję, Nekroskopie - skinął głową z wdzięcznością.
Nie mając czasu do stracenia, Jake i tak postanowił wygospodarować trochę czasu dla
siebie. Wszak w Kontinuum Móbiusa czas nie istniał. Coś bardzo go ponaglało i potrzebował
zaspokoić tę potrzebę podobną do uporczywego swędzenia. Była to czynność, której
stanowczo mu nie polecano wykonywać, ale skoro jego los był juŜ przesądzony, to na czym
polegała róŜnica? W końcu Ian Goodly przewidział rozwój wydarzeń.
Tak więc w drodze powrotnej do Bramy wszedł na chwilę do Kontinuum, choć
jednocześnie nie stracił ani chwili. Jednak juŜ kilka kolejnych chwil po wyjściu z Kontinuum
wszystko nabrało rozpędu...
*
Przyszłość nie dawała się odczytać, więc Goodly zaprzestał dalszych prób. Jedyne, co
mógł teraz zrobić, to wycelować swojego browninga 9 mm i mierzyć w podest przez dziurę w
skalnej ścianie. No i pomodlić się.
Kule w magazynku były pokryte srebrem i jeśli udałoby się wpakować jedną z nich
we właściwe miejsce - w serce Vavary albo w jedno z oczu - to z pewnością byłaby zmuszona
do zatrzymania się. Vavara musiałaby się zatrzymać, ale niekoniecznie kierująca nią siła. W
końcu była Wampyrem od niezliczonych stuleci, a jej pijawka i wampirze ciało nie poddałyby
się tak łatwo. Na pewno rozgorzałaby walka o przetrwanie. Ale jeśli udałoby sieją obalić,
wyciągnąć zawleczkę z granatu i wsadzić go w jej rozdziawioną paszczę... to z pewnością
odniosłoby piorunujący skutek.
Prekognita zakładał, Ŝe uda mu się oddać dwa lub trzy strzały, zapalić lampę
otrzymaną od Nekroskopa, rozpryskać dookoła czosnkowy aerozol (głównie na siebie - jako
środek ochronny), zanim Wampyry nie zaczną działać wspólnie, reagując na jego obecność.
Ale wówczas znajdą się w krzyŜowym ogniu, poniewaŜ Paul Garvey równieŜ zacznie
strzelać.
Jeśli Vavara padnie, pozostała dwójka pobiegnie dalej chodnikiem. Prekognita i
Garvey będą do niej strzelać, starając się ją osłabić. Koło szybu będą na nich czekać Trask i
Lardis. Jeśli Liz wciąŜ będzie z nimi, to agenci Wydziału E nie będą mogli nic więcej
zdziałać. Ale nawet w takiej sytuacji ryzyko zranienia Liz będzie bardzo prawdopodobne.
Tak przynajmniej wyglądał plan.
Ale sprawy przybrały inny obrót.
- O Jezu! - syknął nagle stojący czterdzieści stóp dalej telepata. Po plecach
Goodly’ego przebiegły ciarki, a krótkie włosy na karku stanęły mu dęba. - Smog mentalny!
Są tak blisko, Ŝe osłony są nieskuteczne. Są tutaj, oto oni!
Szkaradna biała mgła - mgła wampirza, równie gęsta jak dym ze spalanych jesienią
liści - rozwinęła się niczym Ŝywa istota. Rozszerzała się i wystawiała na boki czułki, sunęła
po podeście, opadała po bokach i wciskała się w nierówności zastygłej lawy.
Rozbłysła halogenowa lampa Garveya. PotęŜne światło przebiło się przez gęstą mgłę.
We mgle moŜna było dostrzec zarys dwóch stojących obok siebie w wąskim szybie męskich
postaci, które chwilę później ruszyły niezgrabnie do przodu. Jednak właśnie takiego celu
szukali Goodly i Garvey.
Ich broń oŜyła. Echo wystrzałów odbijało się od ścian. Dwie postacie, które pojawiły
się w polu widzenia, podskoczyły i zatańczyły jak kukiełki... ale niestety nie upadły i co
dziwniejsze, nawet nie dotknęły podłogi.
O BoŜe! To lalki! - pomyślał prekognita.
Wystrzelał cały magazynek, podobnie jak Garvey. W chwili gdy zaczęli zmieniać
magazynki, pojawił się Malinari i Szwart. TuŜ za nimi szła jędza Vavara z Liz kołyszącą się
w jej ramionach. Poruszali się z szybkością, w której rozmazywały się zarysy postaci.
Pierwsza dwójka rzuciła swoimi tarczami - zmasakrowanymi ciałami męŜczyzn, którzy
obsługiwali katiusze.
Rzucali z wysoką precyzją. Trafili idealnie w swój cel. Lampa Garveya zgasła, a
prekognita poczuł na sobie wilgotną, wiotką, pozbawioną twarzy masę, która uderzyła go,
zanim zdołał się podnieść.
NieŜywy człowiek sporo waŜył. Goodly umazał sobie ręce we krwi, kiedy starał się
zepchnąć z siebie nieŜywe ciało. Słyszał, jak z drugiej strony chodnika sapie i jęczy telepata,
który borykał się z takim samym problemem. W końcu Goodly’emu udało się wydobyć spod
cięŜaru ludzkich zwłok... ale tuŜ przy nim znalazł się Malinari!
Nie był juŜ przystojnym męŜczyzną i tylko trochę przypominał człowieka. Palce
prekognity były odrętwiałe, mokre od krwi zmarłego, co utrudniało załadowanie nowego
magazynka. Malinari przykucnął i patrzył swoimi szkarłatnymi oczami. Jednak gdy w końcu
magazynek wskoczył na swoje miejsce...
- O nie, mój jasnowidzu - odezwał się Wielki Wampir, zabierając broń Goodly’emu i
odrzucając ją na bok. - Niestety na to nie moŜemy sobie pozwolić. Spójrz tutaj, jedna z twoich
kul dotarła do celu, przeleciała przez mojego biednego przyjaciela i trafiła mnie! Ale to tylko
draśnięcie. Czuję pieczenie, palenie srebra, ale nic więcej. To się zagoi, natomiast tego
pozbawionego twarzy typka i ciebie, nic juŜ nie uratuje. Cha cha cha cha!
Wielka dłoń dotknęła mięsistego prawego ucha i otarła ściekającą krew.
- Moja krew - Malinari pokiwał głową - tak drogocenna. To straszny wstyd marnować
taki dar.
Następnie ścisnął policzki Goodly’ego i zmusił go do otwarcia ust, po czym nakapał
mu krwi wprost do gardła, delikatnie zamknął usta i wytarł dłoń z krwi o jego usta i nozdrza.
Kiedy zamknął mu szczelnie usta, prekognita nie miał innego wyjścia jak oddychać przez nos.
Krew z górnej wargi została zassana i Goodly wiedział, Ŝe stało się najgorsze: Ŝe nawet jeśli
przeŜyje, to i tak będzie martwy… - albo nieumarły.
Chciał zamknąć oczy i odciąć się od wszystkiego, ale hipnotyzujące oczy potwora nie
pozwalały na to. Szczęki Malinariego otworzyły się w czymś podobnym do szerokiego
uśmiechu.
- Teraz jesteśmy kwita, mój mały jasnowidzu. Lord Malinari był łaskawy. Dałem ci
nektar mego Ŝywota, a tyś go przełknął. Teraz ja się napiję. Co za szkoda i jaka ironia!
Pomimo swojego talentu nie wiedziałeś, Ŝe to nadejdzie!
Jego szczęki otwarły się szeroko i zbliŜyły do twarzy Goodly’ego. Zatrzymał się
jednak, jakby się zastanawiał nad czymś. Chwycił głowę Goodly’ego pomiędzy swoje
lodowate dłonie i wpatrywał się w niego. MoŜe w jego umyśle było jeszcze miejsce, byłaby to
dodatkowa wygrana: moŜliwość zobaczenia przyszłości! Kiedy jego palec wskazujący
wydłuŜał się w poszukiwaniu ucha ofiary, z podestu krzyknęła Vavara:
- Skończcie juŜ! I weźcie ode mnie tę głupią dziewczynę! Zaszliśmy juŜ daleko, ale
mamy jeszcze trochę do końca. Pozostali ludzie z Wydziału E na pewno słyszeli strzelaninę,
nie moŜemy im dać czasu na zorientowanie się, co się stało z pierwszą zasadzką.
Malinari spojrzał w górę i podniósł się. Z głębi jego gardła wydobył się złowrogi
pomruk. Ale wiedział, Ŝe Vavara ma rację. W międzyczasie ręka Goodly’ego natrafiła na coś
twardego i metalicznego - uchwyt halogenu! Malinari zamachnął się, aby uderzyć
morderczym ciosem, ale Goodly był pierwszy.
Oślepiający strumień białego światła - światła niosącego ból - trafił wprost w oczy
Wampyra. Malinari uderzył na oślep, ale ręka nie trafiła precyzyjnie i zamiast rozkruszyć
czaszkę człowieka tylko ją odrzuciła, ześlizgując się po skroni. To jednak wystarczyło, Ŝeby
prekognita poleciał do tyłu i stracił przytomność.
Oślepiony Malinari ruszył niepewnie do tyłu, szeroko rozkładając przed sobą ręce...
Z kolei problem Paula Garveya był niewyobraŜalny, poniewaŜ stał się nim niepojęty
lord Szwart! Szwart równieŜ usłyszał wołanie Vavary, ale nie odpowiedział na nie. Patrzył z
pewnym zdumieniem na telepatę, a jego Ŝółte oczy wyglądały, jakby ciekła z nich siarka.
Zafascynowała go twarz Garveya, zrekonstruowana twarz, która wyglądała normalnie,
gdy nie wyraŜała emocji. Teraz jednak była pełna uczuć. Na twarzy Garveya nawet uśmiech
wyglądał niedobrze, zmarszczenie brwi budziły strach, a nachmurzona mina i gniewne
spojrzenie było przeraŜające. Kiedy jednak telepata okazywał strach...
Szwart juŜ miał go zabić. (Garvey zasługiwał na śmierć choćby z powodu lampy,
której szczątki leŜały niedaleko na wypiętrzonej i zastygłej lawie). Ale teraz, patrząc na niego,
na jego zadziwiającą, powykręcaną aparycję, mięśnie, które zmierzały w róŜnych
nieanatomicznych kierunkach, na ścięgna podskakujące pod mięsem, które nie reagowało na
ruch - zastanawiał się, czy śmierć nie będzie zbyt łagodnym wymiarem kary. Ofiara pewnie
właśnie tego by sobie Ŝyczyła. W końcu Garveya łączyła z poskręcaną lawą specyficzna
więź!
Szwart dostosował swoje struny głosowe do mowy ludzkiej i powiedział:
- Mój synu, mój synu... naprawdę mógłbyś być moim synem! Ten świat cię oszukał,
nie powinieneś tak wyglądać. Znam twoje cierpienie, bo teŜ byłem wstrętny... sama istota
obrzydliwości, jak widzisz! Jednak nauczyłem się z tym Ŝyć i ty równieŜ się nauczysz.
Sprawiłeś mi ból, ból moim oczom kochającym mrok i noc. Ale ten ból dotarł takŜe do
wnętrza mego umysłu i dlatego ja takŜe sprawię ci ból. Ale nie będzie to ból umysłu. Raczej
ból fizyczny. Zaboli trochę teraz i znacznie bardziej, kiedy twoi ludzie przyjdą cię zabić.
Patrz!
Garvey nie mógł wykonać Ŝadnego ruchu, poniewaŜ Szwart trzymał go za głowę w
wielkiej przypominającej szczypce dłoni. Szwart pokazał mu drugą rękę: krabie szczypce
pokryte chityną, które zmieniały kształt, gdy Garvey na nie popatrzył. Szczypce spłaszczyły
się i wydłuŜyły, uformowały pneumatyczną igłę, która wysuwała się z kościanej pochwy. Na
jej końcu pojawiła się perła szarawej wilgoci.
- To moja esencja - powiedział Szwart. - To nie krew, ale to, co stanowi samą istotę
krwi. Poznasz znaczenie słowa obrzydliwość, gdy obejmie nad tobą władzę! A kiedy przyjdą
cię zabić, to przypomnisz sobie, jak sam próbowałeś mnie zamordować.
Następnie wbił igłę w tętniącą arterię po prawej stronie szyi Garveya i wstrzyknął
esencję.
Nie było to przekazanie wampirzego jaja - co samo w sobie sprawia niewyobraŜalne
boleści - była to druga w kolejności z najlepszych lub raczej najgorszych rzeczy.
Esencja popłynęła wraz z krwią telepaty z szybkością rtęci lub jak prąd elektryczny.
Kiedy Szwart go puścił, Garvey próbował krzyknąć. Ale podskakiwał tylko jak wyjęta
z wody ryba. Całe ciało miał sparaliŜowane dojmującym bólem. Chwilę później stracił
przytomność.
*
Odbijające się od ścian echo hałasu wywołanego strzałami dobiegającymi z miejsca
pierwszej zasadzki prawie ogłuszyło Traska i Lardisa.
Kiedy jednak strzały nagle umilkły...
Kiedy echo się uciszyło...
Wówczas drugi zespół usłyszał mimowolny okrzyk przeraŜenia prekognity, gdy
pozbawione twarzy ciało przelatywało w powietrzu.
A teraz zapadła głucha cisza...
Trask był uzbrojony. Miał granaty, odbezpieczony i nastawiony na ciągły ogień
pistolet maszynowy oraz coś jeszcze, przygotowane w podłuŜnym zawiniątku przytroczonym
u boku. Jeśli chodzi o tę ostatnią rzecz, to nadzieje na skorzystanie z tej broni powoli
przygasały... jednak to akurat była sprawa osobista, a mniej bezpośredni grad srebrnych kul
potrafił dać sobie radę nawet z najbardziej zatwardziałym wampirzym ciałem.
Ale czy na pewno? W końcu Goodly i Garvey byli podobnie wyposaŜeni. Więc co u
diabła się z nimi stało? Co teraz się dzieje?
- To strach, panie Trask - odezwał się Malinari we wnętrzu głowy Traska. - To, czego
doświadczasz, to strach. Widziałeś, jak się rozprawiamy z tymi, którzy nam się sprzeciwią.
Jeśli zaś chodzi o wasze talenty, zdolności ludzi z Wydziału... to najwyraźniej nie są zbyt
przydatne w starciu z Wielkimi Wampirami.
Z pierwszym, lodowatym słowem, a moŜe myślą, jeszcze zanim dotarła do niego
treść, Trask wstał i zaczął się gorączkowo rozglądać dookoła. Zdawało mu się, Ŝe Malinari
faktycznie był w pobliŜu, schylił się nad nim i mówił bezpośrednio do niego, a nie tylko
wewnątrz umysłu.
I chociaŜ nikogo nie było w pobliŜu, Ŝadnych koszmarnych oczu patrzących z tyłu,
Trask wiedział, Ŝe to był Malinari, poniewaŜ juŜ kiedyś poczuł te same, lodowate myśli.
- Ale jak...?! - było pierwszą, nie do końca uświadomioną myślą brzmiącą jak okrzyk.
Nie tyle odpowiedź, ile reakcja zdumienia.
- Jak? - zakpił głos. - Jak? CzyŜ nie jestem Nephramem Malinarim? Telepatą? Kiedyś
juŜ się spotkaliśmy, ty i ja, w Australii. Krótkie to było spotkanie, ale zapamiętałem twój
psychiczny odcisk, którego z tak bliskiej odległości nie sposób pomylić. Oto jak, panie Trask.
Szkoda mi czasu, daję ci ostatnią szansę na wycofanie się i na ratunek. Uciekajcie wszyscy,
zanim wami się nie zajmiemy. MoŜecie teŜ zostać na swoich miejscach, pilnując ostatniego
fragmentu przejścia do centrum i spotkać się z waszym przeznaczeniem. Wybór naleŜy do
was.
Nieprzywykły do telepatii, oprócz kontaktów z Zek i Millie, Trask próbował myśleć
po swojemu, co tylko go zdradziło. „Nie myśląc” pomyślał:
- Jezu! Ten drań wszystkiego się dowiedział!
- Cha cha cha cha! - rozległ się śmiech Malinariego, ale ucichł juŜ po chwili. - No to
jak będzie? - zapytał Wielki Wampir. Ale w jego lodowatym głosie zabrzmiało coś, czego nie
potrafił do końca ukryć: poŜądliwość, oraz to, Ŝe z góry wiedział, co się stanie. W tej chwili
obudził się talent Traska, który dostrzegł kłamstwo wampira i przejrzał prawdę. Wcale nie
była to „ostatnia szansa”, ale taktyka opóźniania.
Trask zasłonił swój umysł i był zdziwiony tym, jak mu się to udało zrobić. Nie
zdziwiłby się, gdyby przypomniał sobie, Ŝe była to naturalna umiejętność znana wszystkim
wampirom. Jednak zdał sobie równieŜ sprawę z tego, Ŝe podobnie jak lokalizator, biedny
Bernie Fletcher, zdradził swoimi myślami miejsce swego ukrycia. To dzięki temu Malinari go
odnalazł. Traskowi zrobiło się zimno. Nagle przemknęła mu myśl:
- BoŜe, jestem juŜ trupem!
I mimo Ŝe jego zasłony zostały postawione, to z tak bliskiej odległości myślenie było
równie donośne jak głośna wypowiedź. W końcu był w tej dziedzinie zupełnym amatorem,
podczas gdy Malinari był prawdziwym mistrzem.
- To prawda, jesteś juŜ trupem - odezwał się Malinari. - Ale nie od razu. Najpierw
zostaniesz zakładnikiem!
Nad powierzchnią zastygłej lawy pojawił się dywan z mgły i z kaŜdą chwilą zaczynał
gęstnieć, zbliŜając się do Traska. Trask odgadł, Ŝe coś innego znalazło się jeszcze bliŜej.
Zobaczył, Ŝe po nierównej powierzchni zmierza ku niemu ubrana na czarno postać podobna
do nietoperza wielkości człowieka.
Trask przełknął haust powietrza o metalicznym smaku i próbował zwilŜyć zaschnięte
gardło. DrŜące palce sięgnęły po granat odłamkowy... ale wprost z lawy padł na niego jeszcze
gęściejszy cień!
Trask zachłysnął się, odwrócił i spojrzał w górę, gdzie dokładnie nad sobą zauwaŜył
coś dziwacznego, przyklejonego do sufitu. Wystarczył mu ułamek sekundy, Ŝeby zorientować
się, co widzi, ale w tym samym ułamku gruba jak ludzkie ramię macka wampirzej
protoplazmy smagnęła w dół, uderzając Traska z siłą, która omal nie złamała mu nadgarstka.
Granat poleciał w ciemność z nienaruszoną zawleczką. Próbował sięgnąć po pistolet
maszynowy, ale jego prawa ręka przestała odpowiadać na impulsy układu nerwowego. Jednak
cały wysiłek i tak był zbyteczny, poniewaŜ coś czarnego i szybkiego odebrało mu broń.
Szwart wydłuŜył ciało i dotknął podłogi. Stwardniał i wyrósł z podłoŜa jak pień
błyskawicznie powstałego stalagmitu. Z kolei Malinari wyprostował się, odsunął czarny
kaptur i ręką szeroką jak talerz sięgnął po największego ze swoich wrogów.
Złapał Traska za kark, przycisnął go do swoich stóp i syknął.
- Jeśli chodzi o resztę mojego planu, to korzystając z takich zakładników jak ty oraz
dziewczyna, nie powinienem juŜ mieć najmniejszych problemów. Grunt to prostota.Szwart
dostrzegł coś intrygującego i swoim nienaturalnym głosem spytał:
- Nephram, czy widzisz to co ja? - Następnie pochylił się do przodu, wpatrując się z
bliska w twarz Traska. Uformował z protoplazmy coś, co przypominało rękę, i wyciągnął z
kieszonki na piersi Bena okulary przeciwsłoneczne.
- Tak, widzę - odpowiedział Malinari. - Te Ŝółte błyski w oczach? Myślę, Ŝe
dziewczyna ma to samo. Ciekawe, co z resztą. Jeśli ich siły się wzmocniły, to wiemy,
dlaczego deptali nam po piętach i prawie odgadywali nasze zamiary. Poza tym trudno ich
było wykryć; ich osłony są trudne do przeniknięcia... nawet dla mnie. To prawda, Ŝe mieli
jechać za nami, ale nie tak blisko! Wygląda zatem na to, Ŝe twój ogród pod Londynem wydał
owoce, lordzie Szwart.
- A więc nie wszystko stracone - wycharczał Szwart. - Gdybym miał tu kiedyś wrócić,
to ten świat będzie znacznie ciemniejszy i bardziej dla mnie przyjazny. - Po czym roześmiał
się, wydając dźwięki równie szpetne jak jego wygląd. Stał i trząsł się, budząc przeraŜenie
swym bezkształtem.
Następnie wcisnął sobie na twarz okulary Traska i nawet Malinari się skrzywił, kiedy
zobaczył, co dzieje się dalej. Najpierw słychać było chlupnięcie, protoplazma poddała się, z
obu stron zbyt szerokiej twarzy zaczęły ściekać płyny. Szwart wciskał okulary na twarz, aŜ w
końcu ciało dostosowało się, a szkła zatrzymały się na wprost świecących na czerwono oczu,
które zza okularów przypominały Ŝarzące się węgliki.
- No i co o tym sądzisz? - Szwart zwrócił się do Malinariego.
- To coś więcej niŜ tylko ozdoba, prawda, przyjacielu? - odpowiedział Malinari.
- Właśnie! - zacharczał Szwart. - Cierpię z powodu światła Bramy, od kiedy tu się
znaleźliśmy, ale teraz ból będzie znacznie mniejszy! - Po czym znowu upiornie się roześmiał.
Malinari sprawdził szczelność swoich osłon i pomyślał:
- Nie śmiej się zbyt głośno, głupcze. Czuję bliskość Nekroskopa, a jego zdolności są
wystarczającym zagroŜeniem bez twojej pomocy czy twojej hodowli grzybów...

XXX
Czy to tylko jeden z wielu?
Jake i Millie przebywający w samym centrum Perchorska równieŜ usłyszeli strzały
Goodly’ego i Garveya. TuŜ po ucichnięciu echa odbijającego się od ścian Jake stwierdził:
- Zaczęło się. Millie, to będzie najlepsze miejsce dla ciebie. Trzymaj palce na spuście
działek! Ale nie wolno ci strzelać, dopóki nie odbiję Liz.
- A ty będziesz czekać przy wyjściu z szybu - powiedziała Millie, odczytując zamiary
Jake’a wprost z jego umysłu.
- Właśnie - odpowiedział Jake. - Blask Bramy powinien dać mi lekką przewagę i przy
odrobinie szczęścia moŜe mi się uda odbić Liz i zabrać ją stąd. A później moŜesz skorzystać z
działa? - Widząc wyraz jej twarzy, Jake zmarszczył brwi, zatrzymał się i spytał: - Czy
powiedziałem coś niewłaściwego?
- Tak, wygląda na to, Ŝe twoim zdaniem oni dojdą aŜ tutaj. To tyle.
Była to prawda, Jake przyjął takie załoŜenie, co oznaczało, Ŝe prawdopodobnie Trask
oraz reszta ekipy...
- ...nie dadzą im rady? - przewiercała go spojrzeniem.
- Po prostu chcę być przygotowany na kaŜdą okoliczność. - Jake starał się dodać jej
otuchy, ale widząc, Ŝe nie bardzo mu to wychodzi, dodał: - Myślę, Ŝe powinnaś zasłonić się
opancerzonym daszkiem. Będziesz osłonięta, kiedy zaczniesz strzelać i ktoś odpowie ogniem.
Odwrócił się i wówczas coś zabrzęczało w kieszeni jego spodni.
- Co to do...? - Jake odsunął pelerynę i włoŜył rękę głęboko do kieszeni, po czym
wyjął kawałek szczotki do włosów Harry’ego Keogha. Drewienko otrzymane od Davida
Chunga wyraźnie wibrowało.
- Chung! - odezwała się natychmiast Millie.
- Problem? - zastanawiał się głośno Jake.
- Mam się z nim skontaktować?
- Nie, nie ma potrzeby - odparł Nekroskop, unosząc do góry głowę, jak gdyby czegoś
nasłuchiwał. - Mam go. Ten kawałek drewnianej szczotki działa jak kompas oraz jak miernik
odległości. Bez problemu mogę trafić do Chunga... ale do jasnej cholery, mógłby znaleźć
lepszą chwilę!
- I tak musisz iść - zauwaŜyła Millie. - Kto wie? MoŜe to być coś waŜnego równieŜ i
dla nas.
- To prawda. I tak bym poszedł, bo wiem, Ŝe Chung równieŜ by mi pomógł, gdybym
był w potrzebie. Teraz zakładaj juŜ ten dach. I nie martw się, zaraz wracam.
Po chwili juŜ go nie było.
Kierując się instynktem oraz trzymanym w dłoni drewienkiem, Jake skierował się ku
współrzędnym określającym połoŜenie Chunga. Kiedy jednak był juŜ prawie na miejscu,
spotkał się z czymś zupełnie nowym i trudnym. Drzwi utworzyły się bez najmniejszego
problemu, ale nie chciały utrzymać się w jednym miejscu!
Nie był to jednak efekt zakrzywienia typowy dla miejsc w pobliŜu Bramy. Same drzwi
były stabilne, ale poruszały się w górę i w dół oraz na boki. Po chwili Nekroskop zorientował
się, dlaczego tak się dzieje: to na pewno zmienia się pozycja lokalizatora, a Jake był
ukierunkowany właśnie na niego. A więc to środek transportu Chunga - śmigłowiec tak się
poruszał!
W pewnym momencie, kiedy drzwi były względnie spokojne, Jake przeszedł przez nie
i prawie upadł na poruszającą się pod nim podłogę. Zachwiał się i z trudem łapiąc
równowagę, chwycił za kołyszącą się taśmę. W następnej chwili trzech albo czterech ludzi
zaczęło ze zdumieniem wykrzykiwać:
- Co jest do diabła?!
- Kto to?!
- Jezu! Co tu się dzieje?
Po czym odezwał się Chung:
- Wszystko w porządku. To jest... to jest przyjaciel!
Wszyscy oprócz Jake’a siedzieli przypięci pasami w części pasaŜerskiej śmigłowca,
trzech na ławce po jednej stronie i dwóch po drugiej. Obok Chunga było wolne miejsce i
Jake, korzystając z chwili względnego spokoju, puścił taśmę i ruszył w tym kierunku. Chung
złapał go i pomógł mu usiąść na ławce. Kiedy w końcu Jake siedział obok, Chung powiedział:
- Jake, mamy kłopoty.
- Ty, ja, Trask, wszyscy mamy - odparł natychmiast Jake. - Nie mam czasu. Co się
dzieje?
- Kto to jest? - zawołał ktoś, przekrzykując hałas silnika oraz wichury.
- Czy ktoś mi łaskawie wytłumaczy, co to do cholery...
- Zamknąć ryja! - odkrzyknął Chung. - Wszyscy! Chcecie Ŝyć? Ten człowiek moŜe
was uratować. Ale jeśli Ŝycie wam niemiłe, to gardłujcie dalej!
Kiedy przestali krzyczeć, Chung zwrócił się do Jake’a:
- Jeszcze pół godziny temu wszystko przebiegało bez problemu. Ale potem nadszedł
sztorm. Wiatr wieje od wschodu, od strony Norwegii i z kaŜdą chwilą się wzmaga.
Lecieliśmy kursem na Hybrydy, ale teraz po prostu do najbliŜszego lądu. MoŜe do Irlandii
Północnej, gdziekolwiek! Ale walcząc z wiatrem, spaliliśmy zbyt duŜo paliwa i pilot mówi,
Ŝe moŜe nam nie starczyć.
Jake wstał, chwycił za taśmę i spojrzał za okno. Reflektor śmigłowca oświetlał
wzburzoną powierzchnię morza, po której przewalały się fale gubiące grzywy pełne gęstej
morskiej piany. Światło księŜyca próbowało przebić się przez chmury. Patrząc na wschód,
widać było wyłącznie granatowo-czarne sklepienie.
- Jak długo wytrzymacie? - spytał Jake, siadając z powrotem na miejsce.
- Jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut - odpowiedział Chung.
Jake skinął głową.
- Daj mi znak, gdy będzie bardzo źle. Tak przy okazji, wzywałeś mnie, prawda?
- Próbowałem cię zlokalizować.
- Masz szczotkę Harry’ego.
Chung wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
- Jeszcze jedno - powiedział Jake. - Znalazłeś ten ruski okręt?
- Jeszcze nie, ale wiem, gdzie jest. Potrafię odnajdywać materiały radioaktywne.
Potwierdziły się nasze najgorsze przypuszczenia. WciąŜ odbieram sygnał i nie wygląda to
najlepiej. Do diabła, Jake, tam jest pełno gówna! A przy tym sztormie nie moŜemy nic zrobić.
- Muszę juŜ iść - powiedział Jake, wywołując drzwi.
- A jak u was? - spytał Chung z odcieniem lęku w głosie.
- Jeśli mnie zawołasz, a ja nie odpowiem, to będziesz wiedzieć, jak sprawy wyglądają.
Jake zniknął w chwili, gdy helikopter znowu się przechylił.
*
Malinari torował drogę, idąc sztolnią w stronę nienaturalnego blasku dobiegającego z
Bramy. Za jego plecami szli po pomoście Vavara i Szwart. Vavara niosła na wpół przytomną
Liz, Szwart zaś popychał przed sobą bezradnego Traska. Malinariego nic nie obciąŜało, co
było zgodne z jego Ŝyczeniami.
Trochę głębiej w bezmiarze zastygłej lawy miał nieodparte wraŜenie, Ŝe oprócz
Traska w zasadzce mógł czaić się ktoś jeszcze. Ale jego telepatyczne poszukiwania nie
odkryły nikogo. Przynajmniej nie w rozlewiskach lawy... za to obecność Jake’a Cuttera była
niezwykle wyraźna.
Nekroskop zniknął na jakiś czas, jednak po chwili powrócił. Jego powrót był jak
energetyczne zaburzenie w psychosferze. A teraz pomimo postawionych osłon moŜna było
doświadczyć jego obecności, poniewaŜ zdradzała go niezwykła siła tych osłon. Znajdował się
w centrum, pilnując wejścia do Bramy i czekając na okazję do odbicia swojej kobiety. I
właśnie tego chciał Malinari.
Z kolei Vavara chciała wiedzieć, dlaczego musi dźwigać Liz. Malinari wyjaśnił, Ŝe
chce mieć wolne ręce, aby rozprawić się z Nekroskopem, ale nie była to prawda. Prawdziwy
powód był inny: Malinari wiedział, Ŝe ten, kto niesie Liz, moŜe stać się ofiarą śmiertelnego
ataku, gdy wyjdą z szybu i znajdą się w centralnej grocie. Wówczas Malinari rzeczywiście
będzie potrzebował nieskrępowanych ruchów.
Dziewczyna nic nie znaczyła. Ani dziewczyna, ani Trask. Chodziło o Nekroskopa. Z
jego umiejętnościami Malinari mógłby zdobyć Krainę Słońca, Krainę Gwiazd, a nawet, po
jakimś czasie, cały równoległy świat. Kiedy znowu przybędzie tutaj, wraz z nim pojawi się
cała armia wampirów. Wówczas nie będzie juŜ potrzebować tej dziwacznej pary, która była
dla niego tylko cięŜarem.
Malinari obejrzał się i zobaczył swoich „kolegów” idących tuŜ za nim. Później zrobił
kolejny krok i wszedł na pomost, który był przymocowany do ściany okalającej Bramę.
Musiał zasłonić oczy dłońmi pomimo załoŜenia specjalnych okularów, które znalazł w
pojemniku znajdującym się przy wejściu do sztolni. Przez chwilę przyzwyczajał oczy do
blasku bijącego od Bramy.
Przed nimi pojawił się portal. Malinari wiedział, Ŝe wystarczy przekroczyć próg, Ŝeby
powrócić do Świata Wampirów. Miał nadzieję, Ŝe zyska jeszcze trochę niezwykłych
zdolności. Była to kwestia najbliŜszej przyszłości.
Cofnął się o krok. Spojrzał w lewo, a później w prawo, i to nie tylko oczami, które
zwęził, zostawiając mikroskopijne szparki, ale takŜe umysłem, i od razu wykrył Nekroskopa
oraz Millie. Z bliska ich obecność była nie do ukrycia. Nekroskop czaił się jakieś dziesięć
kroków dalej za budką wartownika, a moŜe posterunkiem obserwacyjnym, trzykrotnie dalej
zaś znajdowała się kobieta schowana za pancernym szkłem wieŜyczki działka. MoŜliwe, Ŝe
właśnie zajmowała się celowaniem ze swojej broni. Tak czy owak nadszedł czas, Ŝeby
Malinari przejął Liz.
- Vavaro - zwrócił się do wiedźmy, która stanęła obok niego i patrzyła w kierunku
Bramy - pomogę ci nieść dziewczynę.
- Nie potrzebuję twojej pomocy - warknęła. - Przejrzałam cię, Malinari - lordzie
kłamstw! Myślisz, Ŝe tylko ty masz szczególne zdolności? Ja teŜ ich wyczułam. A zwłaszcza
jego. KtóŜ by go nie zauwaŜył? To trzecia z ich zasadzek, a dziewczyna będzie stanowić
doskonałą osłonę przed bronią, którą chcą zastosować przeciwko nam. Spierdalaj, Malinari!
- Co? - zacharczał Szwart, który podszedł do nich, potykając się. Jedną ręką zasłaniał
oczy, a drugą trzymał Traska. Dla Szwarta, nawet w okularach Traska, światło było trudne do
zniesienia.
- Ta suka Vavara chce zniszczyć nasz plan, Ŝeby tylko chronić własną dupę! -
krzyknął Malinari. - Na to nie moŜemy sobie pozwolić!
Odwrócił się w stronę Vavary, lekko ugiął nogi w kolanach i wyprowadził cios
podstawą dłoni, celując w jej podbródek. KaŜda uncja potęŜnego ciała wampira, nie
wspominając o skrywanej nienawiści do jędzy, skupiła się w tym ciosie. W chwili gdy
krzyknęła, rozpostarła ramiona i poleciała do tyłu, Malinari złapał Liz.
Vavara splunęła krwią, a Szwart, przestępując z nogi na nogę, zacharczał:
- Co ty? Nephram, co ty wyczyniasz?
Malinari nic nie odpowiedział, tylko zaczął ciągnąć Liz za sobą, która nagle odzyskała
w pełni świadomość i starała mu się przeciwstawić. Jeśli Nekroskop okazałby się tchórzem i
nie próbował jej ratować, to Malinari przynajmniej nie opuści tego świata z pustymi rękami.
W tym samym czasie Trask zauwaŜył, Ŝe Szwart ma kłopoty. Ryzykując Ŝyciem -
które i tak nie było juŜ wiele warte - obrócił się i sięgnął ręką, aby zerwać okulary
przeciwsłoneczne z twarzy potwora.
Szwart wrzasnął, a właściwie wydał odgłos podobny do pary wypuszczanej z kotła
pod wielkim ciśnieniem. Opadł na dół i zakrył twarz dwiema rękami. Dzięki temu Trask
zyskał wolność i mógł ruszyć na Malinariego. Sunąc na brzuchu złapał potwora za kostkę.
Spowolniony miotaniem się Liz i kuśtykając z powodu Traska uczepionego do jego
nogi, Malinari zaklął i wymierzył kopniaka do tyłu. Pięta Wampyra osunęła się po głowie
Traska i odrzuciła go do tyłu. Był to dosyć szczęśliwy zbieg okoliczności, bo właśnie Vavara
podniosła się i sycząc jak wąŜ, rzuciła się na Malinariego z wystającymi szponami swoich rąk
podobnych do pajęczych odnóŜy.
W tej samej chwili Millie dostrzegła swoją szansę. Silniki baterii zaszumiały,
wieŜyczka obróciła się, a lufy wycelowały w Szwarta, który stał oddalony o dwa, trzy kroki
od reszty grupy. Jednak nie tylko Millie postanowiła działać.
Nadbiegał Nekroskop. Malinari dostrzegł go kątem oka i zwolnił swój ruch.
Pominąwszy kłopoty spowodowane działaniem Vavary, wszystko działo się zgodnie z jego
planem.
Trójka mścicieli z Wydziału E - Millie, Trask oraz Nekroskop - ruszyła do boju, ale w
odwodzie pozostawał jeszcze jeden. Malinari wyczuł telepatycznie czyjąś obecność oprócz
Traska, ale został oszukany przez swoją niedoszłą ofiarę. Wędrowcy wiedzieli, jak stosować
techniki przetrwania w kontakcie z Wampyrami, a Lardis Lidesci był mistrzem w tej
dziedzinie.
Teraz właśnie wyszedł ze sztolni, trzymając w zaciśniętej dłoni ostrą jak brzytwa
maczetę. Miał okulary ochraniające oczy, a na ramieniu miał zawieszoną torbę w kształcie
kiełbasy. Nie dalej niŜ dwadzieścia stóp przed nim stał Szwart przyciskający swoje
metamorficzne ręce do twarzy i przeklinający światło bijące z Bramy.
Lardis nie zastanawiał się długo - do diabła z chorymi stawami! Podniósł broń i ciął z
wprawą i szybkością, jakiej mógłby mu pozazdrościć niejeden młodzieniec. Maczeta z
posrebrzanym ostrzem przecięła ze świstem powietrze i wbiła się w plecy Szwarta. Ale
Szwart automatycznie przekształcił się i przybrał półpłynną formę. Broń przeleciała przez
niego i większość ostrza wystawała teraz z przodu ciała.
Szwart popatrzył na maczetę, następnie odwrócił się i wyraźnie widać było jego
zdumienie. Następnie pełen wściekłości ruszył na Lardisa, ale właśnie wówczas Millie
nacisnęła spust działka.
Lord Ciemności został zdmuchnięty, podziurawiony i zgnieciony jak szmaciana
laleczka. Pociski ścięły go z nóg, dookoła fruwały krwawe strzępy jego protoplazmatycznego
ciała, obficie polewane płynami ustrojowymi. Siedząca pod daszkiem katiuszy Millie śmiała
się i krzyczała, kołysząc się na krzesełku jak lunatyczka. Cofnęła palce i ogłuszająca
kakofonia armatniego ognia ustała. Na stalowym podeście pozostał szkarłatny ślad
prowadzący do nieruchomego, dymiącego, dziwnego mięsa, oddalonego o jakieś dwadzieścia
stóp.
- Zabierz mnie teraz na dół, do Londynu, ty skurwysyński pomiocie! - krzyczała
Millie. - MoŜe zrobisz ze mnie wampira tymi swoimi wszawymi zarodnikami? JuŜ to
zrobiłeś, ale nie pójdziesz sam do piekła!
Silniki działka zaszumiały ponownie, ale Millie spóźniła się. Akcja posunęła się do
przodu i zarówno przyjaciele, jak i wrogowie znaleźli się zbyt blisko siebie.
Malinari był juŜ prawie przy Bramie. Jej biała powierzchnia, horyzont zdarzeń,
zdawała się go przyzywać. Ale jędza Vavara była tuŜ za nim, jej twarz stała się Ŝywą maską
nienawiści, z dolnej szczęki ciekła jej krew. Lecz nie tylko Vavara, ale i Jake Cutter był
blisko.
Nekroskop szybko się zbliŜał. Dotarł w pobliŜe Malinariego w tym samym czasie co
Vavara. Na plecach wisiał mu zbiornik z płynem zapalającym, a w rękach trzymał długą
tyczkę. Jego twarz wyraŜała taką determinację, Ŝe Malinari poczuł nagły przypływ
zwątpienia. Nie chodziło tylko o wygląd Jake’a, ale głównie o miotacz ognia trzymany w
mocno zaciśniętych dłoniach!
Jake znalazł miotacz na wartowni i stwierdził, Ŝe jest to o wiele lepsze narzędzie niŜ
pistolet maszynowy. Choć pistolet jest śmiercionośną bronią, gdy chodzi o człowieka, to na
pozbawionego nerwów Malinariego mógłby nie zadziałać, zwłaszcza kiedy trzymał Liz. Ale
sam widok miotacza mógłby zrobić na nim wraŜenie. No i zrobił.
- Malinari, puść ją! - zawołał Jake. - To o mnie ci chodzi, a nie o dziewczynę. -
Następnie wskazał gestem na lufę miotacza, nacisnął spust i zapalił mały płomień podpalający
wytryskiwaną mieszankę.
- Nie zrobiłem krzywdy twojej ukochanej - odparł Malinari. - Jeszcze nie. Więc nie
martw się o mnie, tylko o tamtą! - i pokazał na Vavarę.
RównieŜ ona dostrzegła zagroŜenie i zaczęła się skradać pochylona nisko z rękami
wyciągniętymi do przodu i z zakrwawioną twarzą.
- Jake, uwaŜaj! - krzyknęła Liz, szarpiąc się w objęciach Malinariego.
OstrzeŜenie nie było konieczne. Nekroskop zdąŜył juŜ skierować lufę miotacza w
stronę Vavary i z całą mocą nacisnął spust. Ryczący, rozgrzany do białości płomień -
prawdziwie demoniczny jęzor ognia - polizał, a potem uderzył z całą mocą w twarz Vavary,
co zatrzymało ją w miejscu, jakby uderzyła głową o mur z cegły.
Vavara wrzasnęła, dorównując głosem ryczącym płomieniom miotacza, zatańczyła
szaleńczo, a w końcu opadła na płyty podłogi w rozszerzającej się kałuŜy własnych płynów,
dymu, potu, rozchodzącego się smrodu...
Ale Malinari odwrócił Liz przodem do Jake’a i trzymał ją przed sobą jak tarczę.
- Masz rację - powiedział. - Chcę ciebie, a nie dziewczyny. Posłuchaj, czy widzisz
moją twarz? Moje szczęki i zęby? - I pokazał Jake’owi, co ma na myśli. - Jedno ugryzienie i
po dziewczynie. Mogę zniszczyć jej twarz, wyssać jej język, wcisnąć palce do oczu, wbijając
się w mózg. A moŜe tylko przebiję ją ręką i wyrwę serce. Jednak z drugiej strony...
- ...Chcesz mnie - wszedł mu w słowo Jake. - Jeśli coś zrobisz Liz, to jesteś trupem.
Wiesz o tym i ja teŜ o tym wiem.
- Zrobił krok do przodu, a Malinari cofnął się i był juŜ tylko kilka stóp od horyzontu
zdarzeń Bramy.
- Mogę to zrobić i skoczyć za Bramę - rzekł potwór.
- Jeśli tak zrobisz, to pójdę za tobą. Jeśli trzeba będzie, to pójdę za tobą do piekła.
Myślisz, Ŝe potrafisz uciec przed tym ogniem? Nawet jeśli przedostaniesz się do Krainy
Gwiazd, to znajdę cię tam. Wierz mi, Malinari, nikt nie porusza się szybciej ode mnie.
Pewnego ranka, kiedy ułoŜysz się do snu, będę przy tobie. Razem z tym ogniem.
- Tak, wiem - wycharczał Malinari. - Najwidoczniej wszystko musi się zakończyć
tutaj. MoŜe pojedynek? Uczciwy: twoje moce przeciwko mnie. Oto, co proponuję. OdłoŜysz
broń i kopniesz ją poza swój zasięg, a ja uwolnię dziewczynę i przejmie ją twój dobry
przyjaciel, pan Trask.
Wówczas podszedł do nich Lardis Lidesci i powiedział:
- Nie rób tego, Jake. Nigdy nie układaj się z wampirami, a juŜ na pewno nie z lordem!
- Najwyraźniej stary Cygan zapomniał, Ŝe w pewnym stopniu Nekroskop sam stał się
wampirem.
Jake słyszał juŜ takie ostrzeŜenia wielokrotnie, ale tym razem nie miał innego wyjścia.
Prawdę mówiąc, chciał tego. Wampirza krew zaczęła brać w nim górę!
- Wypuść dziewczynę - warknął.
- Rzuć miotacz ognia! - odparł Malinari.
Powoli i ostroŜnie zaczęli postępować zgodnie ze wzajemnie wydawanymi
instrukcjami. Jake zdjął uprząŜ i opuścił butlę z płynem zapalającym na ziemię. Malinari
odsunął od siebie Liz na wyciągnięcie ręki, ale trzymał ją za nadgarstek. Nekroskop opuścił
miotacz ognia i zamierzył się do kopnięcia. Kiedy kopnął, Malinari wypuścił Liz... poniewaŜ
nie była mu dłuŜej potrzebna.
W ułamku sekundy - w jednej chwili, w której Jake odsuwał od siebie miotacz ognia i
butlę w kierunku Traska - Malinari ruszył. Był szybki jak kropla rtęci, chwycił Jake’a, zanim
ten zdąŜył pomyśleć o jakimkolwiek ruchu. Jego ręce złapały głowę Jake’a w lodowaty,
wysysający mózg uścisk.
Lardis miał broń, ale nie mógł jej uŜyć. Na linii strzału stał Trask razem z Liz, a stary
Lidesci nie był ekspertem w korzystaniu z broni skonstruowanej na ziemi. Z kolei siedząca
przy działku Millie miała taki sam problem: gdyby strzeliła do Malinariego, trafiłaby równieŜ
Jake’a. Tak jak przedtem potwór zasłonił się Liz, tak teraz wykorzystał do tego celu Jake’a.
- Achhhh! Taaaaak! - zasyczał Malinari. Jego wyczulone dłonie utworzyły sieć, palce
zaś wyszczuplały i wydłuŜyły się. - Wszystkie twoje tajemnice, Nekroskopie, cała wiedza,
źródło twoich mocy będą moje! Co mówiłeś? Nic nie porusza się szybciej od ciebie? Być
moŜe nic nie podróŜuje szybciej, z miejsca na miejsce, ale jeśli chodzi o odruchy mięśni oraz
umysłu, to pomyliłeś się.
Jake osłabł. Chłód płynący z dłoni Malinariego był bardziej psychiczny niŜ fizyczny.
Malinari był wyjątkowym stworem, który Ŝywił się nie tylko krwią swoich ofiar, ale takŜe ich
wspomnieniami i głęboko skrywanymi tajemnicami. Brał wszystko i nic nie pozostawiał.
Jego palce wskazujące zaczęły wibrować i powoli kierowały się w stronę uszu Jake’a.
- Co my tu mamy? - zabulgotało mu w gardle. - Wszystko jest tutaj. Ha! Co to? Co to
za uczucie? Jakieś tajne miejsce? Bardzo szczególne, być moŜe. Zamknięty pokój w gmachu
twojego umysłu. Twój skarbiec, co, Nekroskopie? Zobaczmy, klucz jest w drzwiach. Zaraz go
przekręcę. Twoje tajemnice naleŜą do mnie...
Jego palce poszukiwały wiedzy... ale znalazły coś innego. Poszukiwały magii, ale
znalazły szaleństwo. Nic, nic, co stanowiłoby waŜne informacje, nie przedostało się do
Malinariego, a zamiast tego coś, ktoś, o kim dawno zapomniał i myślał, Ŝe juŜ nigdy go nie
spotka. Jego pazerność była tak wielka, Ŝe, Ŝe zapragnął wszystkiego naraz... i cały Korath,
cierpiący rozpaczliwą samotność, zamknięty w umyśle Jake’a, przeskoczył w jednej chwili,
jak kropla krwi zassana przez trąbkę komara! Ale w przeciwieństwie do Jake’a Malinari nie
miał specjalnego pomieszczenia, w którym mógłby go zamknąć. Jego pokoje były juŜ
zamieszkałe, a ostatnia ze zdobyczy przepełniła miarę.
- Achhhhrgh! - zadławił się, oderwał ręce od Nekroskopa i zaczął się chwiać na
nogach. Jego karmazynowe oczy były szeroko otwarte i wybałuszone, wielka szczęka opadła,
usta otworzyły się szeroko, a on zataczał się, trzymając się obiema rękami za głowę.
We wnętrzu jego głowy, we wnętrzu umysłu Malinariego, po wszystkich korytarzach
biegał jak oszalały Korath, niszcząc wszystkie odczucia, wymazując wspomnienia, kasując
wiedzę i nie pozostawiając niczego prócz chaosu. To było jak natychmiastowa ułomność,
zakaŜenie zjadliwym wirusem, dla którego mózg stanowił idealną poŜywkę.
Liz podbiegła do Jake’a, który upadł na kolana, ale jednocześnie dochodził do siebie.
Potrząsał głową, jakby się budził ze złego snu.
- Co mu zrobiłeś? - spytała. - Co mu się stało?
- Nie... nie wiem - odpowiedział, mocno przytulając ją do siebie. - Ale czuję się
jakoś... jakoś wolny, uwolniony...?
- Tym moŜemy zająć się później - powiedział Trask, zbliŜając się do Malinariego,
który siedział i kołysał się, wciąŜ trzymając się oburącz za głowę. - Bo teraz mam coś innego
do roboty. Coś, czego od dawna pragnąłem. Później poszukamy prekognity oraz Garveya i
znikamy stąd.
Lardis podał mu podłuŜną torbę i ruszył razem z Traskiem.
Chwilę później Trask włoŜył na rękę rękawicę bojową Malinariego, zgiął ją, przez co
wysunęły się mące krawędzie, uniósł uzbrojoną rękę do góry i ciął nią w dół, celując w szyję
Malinariego. Powtarzał ten ruch wielokrotnie, wkładając weń wszystkie siły, aŜ po pewnym
czasie głowa potwora odpadła od reszty ciała. Wówczas Trask upuścił rękawicę na ziemię.
Liz podniosła miotacz ognia i powiedziała:
- A więc zemściłeś się w końcu, Ben, Millie teŜ się udało, teraz kolej na mnie.
Kiedy cofnęli się i odwrócili od przyprawiającej o mdłości sceny, rozległ się
ostrzegawczy krzyk Millie, która schodziła z działka:
- Za wami! Spójrzcie do tyłu! - Pomimo tego, co przeszli, widok miejsca, na które
wskazała Millie, głęboko nimi wstrząsnął.
Po pierwsze, dymiąca masa plazmy, która kiedyś była Vavarą, przestała być
nieruchoma. Poczerniałe od ognia usta jędzy otwarły się i na śliską podłogę wytoczyły się
niezliczone ilości jaj wielkiej matki wampirów! Przeźroczystoperłowe kuleczki nie większe
od piłki do ping-ponga zaczęły toczyć się we wszystkie strony, poszukując nowych nosicieli.
Liz, nie namyślając się długo, spaliła wszystkie jaja, a potem skierowała ogień na dymiące
resztki Vavary.
Ale nawet wówczas nie był to koniec.
- A cóŜ to, do diabła? - odezwał się Lardis, który ze zdumieniem obserwował coś
czarnego, przyklejonego do ściany i wpełzającego do wąskiego tunelu.
- To Szwart! - stwierdził Jake z niedowierzaniem. - Co trzeba zrobić, Ŝeby zabić to
draństwo? - Wziął miotacz ognia z rąk Liz i pobiegł do tunelu.
To był błąd, poniewaŜ w ciemności lord Szwart zdąŜył przekształcić swoje ciało.
Kiedy Jake podszedł do otworu... z równą łatwością mógł się zetknąć z gigantyczną
ośmiornicą, która wystawiała z wnętrza gniazda swoje macki! Jake nacisnął spust miotacza,
ale nic się nie stało. Zgasł ogień zapalający płyn i w tej samej chwili Szwart wciągnął za
głowę Jake’a do dziury.
Chwilę później Nekroskop znalazł się we wnętrzu lorda Szwarta. Był przez niego
owinięty! Szwart wytworzył szereg oczu tylko po to, Ŝeby mu się przyjrzeć.
- Ciemność! - westchnął i zacharczał wampir. - Ciemność od zawsze była moją
przyjaciółką. To mój początek i moje dziedzictwo. Gdzie istnieje ciemność, tam porusza się
Szwart. A ty - ach! - znam cię, to ty zniszczyłeś moją twierdzę pod Londynem! Pojawiasz się
i znikasz. Ale tym razem to ja cię schwytałem.
- O Jezu! - jęknął Jake.
- O nie. To tylko Szwart. Ale zapewniam cię, Ŝe obejmują cię moce równie silne jak
moce boskie. Mogę dać ci Ŝycie i śmierć. Więc teraz, Jake’u Cutter, nazywany przez
Malinariego Nekroskopem, zabierzesz mnie stąd do miejsca, gdzie panuje ciemność.
W tej samej chwili Jake poczuł ukłucie. Nie było to jednak działanie Szwarta, ale ruch
drewienka w jego spodniach. I właśnie wówczas Jake, ukrywając swe myśli, aby niczego nie
dać znać po sobie, odkrył sposób na pozbycie się tego mutanta!
- Nie mogę się ruszyć - powiedział. - Dopóki mnie otaczasz.
- Dobrze, wypchnę cię z siebie - odparł Szwart. - Ale zapamiętaj sobie, Ŝe jeśli
zabierzesz mnie w miejsce, gdzie świeci słońce, to bez wątpienia zginę, ale ty umrzesz
pierwszy.
Następnie wypuścił z siebie kilka kropli specjalnie zmodyfikowanego płynu wprost do
szyi Jake’a. Płyn zapiekł boleśnie i sprawił dojmujący ból.
- Jeśli mnie zawiedziesz, to podzielisz mój los: zostaniesz wyssany z płynów i
spłoniesz. Rozumiemy się?
- Tak - jęknął Jake. - Rozumiemy się.
Szwart zmienił postać, wypchnął Jake’a, ale nadal przytrzymywał go swoimi
mackami. Kiedy Jake rozpaczliwie wdychał w miarę czyste powietrze, Lord Ciemności dodał:
- A więc dokąd się udajemy?
- Znam miejsce, gdzie panuje całkowita ciemność.
- Mogę tam przebywać?
- Przez całe Ŝycie - odpowiedział Nekroskop.
- Zabierz mnie w to miejsce - rzekł Szwart, popychając przed sobą Jake’a i wychodząc
z wulkanicznej dziury na pomost biegnący wzdłuŜ ściany. Po chwili obaj zniknęli w drzwiach
Mòbiusa...
*
Sztorm nad Atlantykiem ustał prawie równie szybko, jak się zaczął, ale helikopter
leciał na resztkach paliwa. David Chung odnalazł rosyjski okręt, a jego koledzy byli zajęci
wykonywaniem zdjęć w podczerwieni, informowali przez radio o pozycji statku oraz o innych
danych, które zostały odczytane przez urządzenia rejestrujące śmiertelną dawkę
promieniowania. W tak ograniczonym czasie, jaki im pozostał, nie mogli nic więcej zdziałać.
PoniŜej kołysał się miotany falami holownik z uwiązanym do niego podwodnym
obciąŜeniem. Lokalizator skupiał się wyłącznie na jednym: na kontakcie z Nekroskopem.
I Jake zjawił się... ale nie sam.
I nie w helikopterze.
W drodze przez Kontinuum Mòbiusa Szwart, który przybrał postać podobną do
człowieka, mocno trzymał Nekroskopa. Wybrana droga była dość pokręcona. Jake najpierw
ruszył w jednym kierunku, później w przeciwnym, wyłącznie po to, Ŝeby się zastanowić
przed dotarciem na wybrane przez siebie miejsce. Przy tym utrzymywał swe myśli w ścisłym
sekrecie, poniewaŜ Szwart wcale nie był takim tępakiem, jakiego czasem udawał.
Sam plan Jake’a był dosyć skomplikowany.
Z wibracji kawałka szczotki wiedział, Ŝe Chung ma kłopoty, a jeśli nie Chung, to z
pewnością helikopter, którym leciał lokalizator. Jeśli wodowali, to moŜliwe, Ŝe Jake mógłby
się uwolnić od Szwarta w zamieszaniu, złapać Chunga i uciec. Na pewno lokalizator i reszta
ekipy była ubrana w kamizelki ratunkowe, co było standardową procedurą na śmigłowcach
lotnictwa morskiego. Być moŜe helikopter był pełen wody i zaczynał tonąć, a cała załoga
znajdowała się juŜ w wodzie.
W takim wypadku Jake przeniósłby Szwarta do helikoptera i zostawiłby go tam... jeśli
udałoby mu się uwolnić. Później wróciłby po Chunga oraz resztę załogi i zabrałby ich w
bezpieczne miejsce. Plan był dosyć skomplikowany i budził wiele wątpliwości, ale w tej
chwili było to najlepsze rozwiązanie.
Jedno jest pewne: gdyby to się udało, skończyłyby się problemy ze Szwartem. W
końcu nie było ciemniejszego ani bardziej śmiercionośnego miejsca od milowej warstwy
miaŜdŜącego ciśnienia wody...
Kiedy Nekroskop otworzył drzwi Möbiusa, zauwaŜył, jak się obniŜają, osuwają i
kołyszą. Nie miał wątpliwości, Ŝe helikopter opadał na dół.
Podjął szybką decyzję, rozpuścił drzwi, cofnął się i wyznaczył kolejne współrzędne.
Tym razem bez chwili zatrzymania przeszedł przez drzwi i zobaczył ciemny, atlantycki mrok
nocy.
Jednak jego obliczenia nie były dość dokładne. Wynurzył się w przestrzeni tuŜ nad
falami i poczuł słony smak morskiej piany. Trochę dalej zobaczył wirujące łopaty
helikoptera... i spadł na dół. W dolinę pomiędzy falami razem z Jakiem poleciał Szwart.
Zanurzyli się pod wodę i powoli wypłynęli na powierzchnię.
- A to co? - wyrzucił z siebie Szwart zaraz po tym, jak jego głowa znalazła się na
powierzchni. - Oszalałeś, Nekroskopie? Chcesz zginąć?
- To tylko pomyłka - skłamał Jake. - Ale mogę nas stąd wydostać.
- No to zrób to natychmiast! To twoja ostatnia pomyłka, Jake’u Cutter. Nie pozwolę
na następną.
W tej samej chwili Jake wyśledził rosyjski okręt.
Zobaczył statek kołyszący się na falach, jak równieŜ członków załogi, którzy w
zabezpieczających ich uprzęŜach, ryzykując Ŝyciem, wychylali się za rufę. Pracowali w
wielkim pośpiechu, starając się odciąć stalowe liny przy pomocy acetylenowych palników. Za
statkiem, kołysząc wystającym wysoko nad powierzchnię wody zardzewiałym kioskiem,
przecinała powierzchnię oceanu przeklęta stara łódź podwodna. Właśnie w tym miejscu Jake
miał nadzieję ją zobaczyć.
- Nie umiem pływać - powiedział Szwart, przeszkadzając Jake’owi w koncentracji. -
Ty teŜ nie dasz rady z takim cięŜarem jak ja. Zabierz mnie stąd albo obaj pójdziemy na dno.
- Jak sobie Ŝyczysz - odparł Jake.
Ocenił odległość, zobaczył, Ŝe właśnie została odcięta ostatnia z lin holowniczych,
przypomniał sobie, co mówił w Centrali o swoim celu David Chung, o wielkim, atomowym
okręcie podwodnym, a zwłaszcza o jego części, w której znajdował się reaktor. Były tam
pomieszczenia izolowane ołowiem, gdzie nigdy nikt nie wchodził oprócz momentów
najwyŜszej konieczności.
Kiedy kiosk okrętu podniósł się na fali do góry - najprawdopodobniej po raz ostatni -
Nekroskop obliczył współrzędne dla drzwi, pomodlił się, aby były właściwe, i ponownie
wkroczył w Kontinuum Mòbiusa.
Nie musiał się obawiać. Otrzymany od Chunga kawałek drewna wibrował w jego
kieszeni i rozpadał się na setkę jeszcze mniejszych cząsteczek. Tak jak wcześniej szczotka
była zarówno kompasem, jak i przyrządem do oceniania odległości.
- A TO CO ZNOWU...? - głos Szwarta zabrzmiał jak grom w pustce Kontinuum.
- Ciemność - odpowiedział Jake, równocześnie wywołując drzwi w
najniebezpieczniejszej ze wszystkich dotychczasowych lokalizacji i przeprowadzając przez
nie Szwarta. - PrzecieŜ o to ci chodziło, prawda?
I była tam ciemność, oleista i metaliczna, piekąca od gorąca, którego nie poczułby
Ŝaden człowiek, chyba Ŝe po dłuŜszym czasie. Ale Szwart wyczuł ukrop i nie mógł pojąc, co
to takiego.
Zdziwiony rozluźnił uchwyt, a Nekroskop natychmiast odsunął się i zniknął w
drzwiach Mòbiusa. Pseudokończyna, która ruszyła zaraz za nim, została przytrzaśnięta
drzwiami. Jake był wolny w Kontinuum Mòbiusa. Jeśli zaś chodzi o świat zjawisk fizycznych
ukrytych pod falami, to ciepło w przedziale reaktora było tym samym eiepłem, które
rozgrzewało słońce, tylko Ŝe nie dawało światła. Nic dziwnego, Ŝe Szwart nie mógł tego
zrozumieć, choć odczuwał energię. Kiedy tonący okręt zanurzał się coraz bardziej, Szwart
poczuł, Ŝe ukrop zaczyna go niszczyć.
Łaskawie, moŜe nawet zbyt łaskawie, nie czuł tego za długo. Jego zmutowane ciało
rozpadało się, a mięso odspajało się od kości, dymiąc, parując i znikając. Jego bulgoczące
okrzyki nie zostały przez nikogo usłyszane i zostały zagłuszone przez głębię oceanu...
***
W Perchorsku, tuŜ obok Bramy, Lardis odnalazł jeszcze jeden miotacz ognia i
pieczołowicie wypełniał przestrzeń dymem pochodzącym z resztek ciał naleŜących do Vavary
i Malinariego. Być moŜe jego wysiłki były przesadne, w końcu cały kompleks zaraz po
powrocie Jake’a zostanie unicestwiony przez potęŜny wybuch atomowy. Jednak ta
perspektywa nie robiła na Lardisie większego wraŜenia.
- Koniec wieńczy dzieło - wyjaśnił Lardis. - A ja na razie nie widzę końca, choć
obiecałem to draniom juŜ bardzo dawno temu. To musi być zrobione, więc pozwólcie mi
dokończyć.
Nikt nie zamierzał powiedzieć Lardisowi, Ŝe jest w błędzie. A kiedy stary Lidesci
opalał zwłoki Malinariego, jego szyja napuchła i uwolniła się z niej pijawka, a potem
rozerwała się reszta ciała, z której wyskoczyły pulsujące szare oraz purpurowe odnóŜa.
Podobnie było zjedzą: jej spieczona skorupa pękła z trzaskiem i z wnętrza wyskoczyły
jasnoniebieskie oraz Ŝółte wnętrzności, które nadzwyczaj dziarsko się poruszały.
Lardis zajął się tym robactwem i po krótkim czasie faktycznie ukończył swe dzieło.
W międzyczasie Turczin wyszedł na górę i razem z Traskiem, Millie oraz Liz poszli
poszukać Garveya i prekognity. Później przenieśli ich do centrum. Obaj męŜczyźni „spali”
szczególnym rodzajem snu.
- To przynajmniej nas nie spotkało - odezwał się Trask do Millie.
- Nie, ale skutek będzie taki sam.
- Wiem - skinął głową z ponurym wyrazem twarzy. - Teraz wszyscy jesteśmy
wampirami. Na powierzchni ziemi takich jak my jest o wiele więcej i z kaŜdą chwilą ich
przybywa. Walka jest jeszcze przed nami.
- Wiele bojów do stoczenia. My przeciw reszcie. Boję się. Myślisz, Ben, Ŝe nam się
uda? Jeśli oczywiście w ogóle się stąd wydostaniemy.
- Myślisz o walce... czy o całej reszcie?
- O reszcie - odpowiedziała cicho. - O krwi.
- Harry nie musiał pić - przypomniał jej Trask. - Podobnie Mieszkaniec i Turgo Zolte,
który w końcu został do tego zmuszony przez Szaitana. To nie musi być ludzka krew, Millie.
Jeśli znowu nie wpadniemy w średniowiecze, jeśli zajmą się tym naukowcy, to moŜe znajdzie
się coś syntetycznego. A jeśli nie... no cóŜ, ludzie byli mięsoŜercami od czasów stworzenia.
- No dobra. Zgadzam się z tobą. Ale gdzie zaczniemy? Co mamy robić? PrzecieŜ
ludzkości grozi wyginięcie.
- Zaczniemy od Wydziału E. JeŜeli nasi ludzie nas zaakceptują! To nasza baza. Kiedy
świat będzie ginąć, postaramy się go uratować. Znajdziemy sposób na przetrwanie i na
zachowanie naszych ludzkich cech. A jeśli chodzi o dalszą przyszłość, to najlepiej będzie się
jego zapytać. - Trask skinął głową w kierunku śpiącego prekognity. - Gdy się obudzi, to jego
moce będą sporo większe.
- Jeśli chodzi o szanse przeŜycia - wtrąciła się Liz - to z nim wszystko w porządku,
znaczy z Jakiem! Właśnie wraca. - Moce Liz równieŜ uległy zwielokrotnieniu.
Jake wyszedł z Kontinuum Móbiusa i wyglądał inaczej niŜ dotychczas. Jego szczupła,
przystojna twarz poszarzała, a zaczesane do tyłu włosy posiwiały na skroniach. Jego oczy
zaś...
- Zgubiłem okulary przeciwsłoneczne - wyjaśnił, kiedy podeszła do niego Liz. - Ale
mogę was przenieść. Myślę, Ŝe powinniśmy się wynieść z tego przeklętego miejsca.
Wszyscy się z nim zgodzili. Gustaw Turczin zszedł na dół i ustawił zapalnik bomby
na dziesięć minut. Pod jego nieobecność Trask wziął Jake’a na bok i rzekł:
- Wiesz, Ŝe juŜ dwa razy śmiertelnie mnie wystraszyłeś. Zwariowałeś czy co?
Najpierw pojedynek z Malinarim, a później pogoń za Szwartem?
Ale Jake tylko się uśmiechnął, a Trask rozpoznał podtekst tego uśmiechu.
- Zrobiłeś to! - powiedział. - Sprawdzałeś przyszłość!
- Masz rację - odpowiedział Jake. - Nie doszedłem daleko, ale wystarczająco, Ŝeby
dostrzec, Ŝe moja linia ciągnie się i trwa jeszcze co najmniej cztery dni naprzód. Sunąc w
przyszłość, gromadzi wokół siebie inne linie. Nic z nimi nie robi, tylko gromadzi je blisko
siebie. Twoją oraz ludzi z Wydziału E. Później wszystkie razem zmierzają dalej.
Zaraz potem na pomost wdrapał się Turczin i w ciągu kilku sekund Jake wykonał trzy
przeskoki, zabierając wszystkich na zewnątrz. Tam czekał na nich lokalizator David Chung i
zespół naukowców oraz brytyjski helikopter stojący na lądowisku.
Wewnątrz śmigłowca pilot o szeroko otwartych ze zdumienia oczach relacjonował:
- Mam tylko tyle paliwa, Ŝeby wystartować. Nie mam pewności, czy uda się z pełnym
załadunkiem. Czego pan sobie Ŝyczy ode mnie?
- Musimy mieć swobodę ruchu - powiedział Nekroskop. - Najlepiej będzie
wystartować i przelecieć na drugą stronę góry.
- A czy da pan radę zrobić jeszcze raz to... hm, co pan zrobił przed chwilą? - Twarz
pilota była blada jak ściana. Nie był pewien, gdzie był albo czy w ogóle był ani czym była ta
czerwonooka postać.
- Zaufaj mi - rzekł Jake.
Pilot zaufał mu. W końcu był juŜ świadkiem co najmniej jednego cudu. Kiedy silnik
zgasł nad górami pilot po prostu zamknął oczy... i trzymał je mocno zaciśnięte, nawet
wówczas, gdy helikopter lekko się zakołysał i opadł... z wysokości sześciu cali na dach, pod
którym mieściła się Centrala Wydziału E.
I wcale nieprzypadkowo kilka minut później i tysiące mil dalej - na Uralu zadrŜała
góra i obniŜyła się o prawie taką samą wysokość...

Epilog
niekoniecznie tak bardzo mroczny
Prekognita Ian Goodly spał przez pełne siedemdziesiąt dwie godziny. Paul Garvey
obudził się godzinę wcześniej. Dla obu męŜczyzn był to sen przemiany następujący po
bezpośrednim kontakcie z krwią lub czystą esencją Wielkiego Wampira. Była to z góry
skazana na poraŜkę trzydniowa walka człowieka z przewaŜającymi mocami. PrzeŜycie tych
zmagań nie było jednak Ŝyciem. MęŜczyźni nie skonali w sensie prawdziwej śmierci, jednak
obudzili się jako nieumarli.
Paul Garvey nie był osamotniony w swoich zmaganiach. W jego walce towarzyszyli
mu inni telepaci: Liz, Millie oraz John Grieve, którzy bezustannie przypominali mu o
zachowaniu człowieczeństwa. Nie starali się nawiązać kontaktu i tylko wysyłali w jego
kierunku pozytywne oraz pomocne myśli, które miały przypominać po przebudzeniu o tym,
kim był, a nie kim chciałaby go zrobić obca, krąŜąca we krwi istota.
Jeśli chodzi o prekognitę, to był on zupełnie innym przypadkiem. Największe umysły
z Wydziału E nie potrafiły zlokalizować umysłu Goodly’ego, który wyruszył w przyszłość na
własne poszukiwania. W ostatniej godzinie przed otwarciem oczu Goodly śnił najdziwniejszy
ze snów:
Czytał w gazecie artykuł o pladze... ale bynajmniej nie chodziło o azjatycką zarazę.
Na wybrzeŜu Morza Śródziemnego, w powietrzu, na lądzie oraz na wodach Morza
Egejskiego walczyła armia turecka z grecką. Obie strony oskarŜały się o spowodowanie
szerzenia się wampirzej zarazy. Władze Australii odcięły wschodnie wybrzeŜe od Gladstone
do Coffs Harbour, rozkazując strzelać do kaŜdego, kto chciałby się stamtąd wydostać.
Chińczycy wystrzelili rakietę z głowicą jądrową przeciw zainfekowanej wampirami Rosji.
Nocami w obszarze przygranicznym trwały zacięte walki. Władze Bułgarii wydały
drakońskie rozporządzenia i kaŜdy, kto został przyłapany nocą na ulicy, był rozstrzeliwany na
miejscu i palony.
Na wyspach brytyjskich - poza Irlandią Północną, gdzie dwie główne partie nie
uzgodniły jeszcze stosownych kroków zapobiegawczych - administracja państwowa ogłosiła
stan wyjątkowy, udzielając policji oraz wojsku niespotykanych wcześniej uprawnień
pozwalających aresztować, skazywać i dokonywać egzekucji. SprzedaŜ systemów
alarmowych wzrosła w niespotykanym wcześniej stopniu, natomiast sprzedaŜ okularów
przeciwsłonecznych, szkieł kontaktowych i kremów zapobiegających poparzeniom
słonecznym została zakazana. Cena srebra dwukrotnie przekroczyła wartość złota, czosnek
sprzedawano na czarnym rynku po siedem funtów za główkę i po raz pierwszy od
dziesięcioleci kościoły pękały w szwach, a woda święcona natychmiast znikała wraz z
tłumami opuszczającymi kościoły.
Prekognita spojrzał na datę wydania gazety: 13 marca 2014 roku, a więc za niecałe
dwa lata!
Czytał gazetę, jadąc wieczornym autobusem do centrum miasta. Ulice miasta były
niemal całkowicie opustoszałe. Nieliczni przechodnie pospiesznie zmierzali do domów i nikt
nie śmiał spojrzeć innej osobie w oczy ani zamienić słowa. Prawie na kaŜdym rogu ulicy
widać było plakaty przyczepione do ścian domów. Goodly nie widział wyraźnie, co było na
nich napisane, ale sam napis reklamowy brzmiał tak:

OstrzeŜenie.
Czy wiesz, która godzina?
Lepiej sprawdź!

Nagle poczuł uderzenie. Siedzący obok niego człowiek zasnął, a jego głowa opadła na
ramię Goodly’ego. Zdenerwowana kobieta siedząca z tyłu dotknęła jego ramienia i
powiedziała:
- Myślę... myślę, Ŝe ktoś powinien powiedzieć o tym kierowcy.
I chociaŜ jej głos nie był donośniejszy od szeptu, moŜna było wyczuć, Ŝe kobieta
wpada w przeraŜenie.
Goodly postąpił zgodnie z jej sugestią. Kiedy wstał z siedzenia, śpiący męŜczyzna
przechylił się na bok i nie budząc się upadł na podłogę. Kierowca zboczył z trasy i podjechał
do ponuro wyglądającego gmachu (prekognita był pewien, Ŝe kiedyś był to posterunek
policji) o zamurowanych oknach i wysokich, nowych kominach, z których wydobywał się
dym. Autobus zatrzymał się i kierowca wysiadł.
- Jest ich tak duŜo - szepnęła kobieta. Goodly odwrócił się, Ŝeby na nią popatrzeć.
Jednak na widok jego twarzy kobieta krzyknęła. Następnie wstała i ruszyła pomiędzy rzędami
siedzeń, aby wezwać kierowcę.
Nadszedł czas opuszczenia tego snu lub wizji. Goodly zostawił za sobą gazetę, kobietę
oraz autobus, jego umysł zaś powędrował dalej w przyszłość...
Wcześniej prekognita rozpoznawał niektóre z ulic. Teraz równieŜ, choć jednocześnie
wydawały mu się jakieś inne. Właściwie, to nie chciał przyznać, Ŝe zna te ulice. Nie w ich
obecnym stanie. Otoczenie popadło w stan chaosu i destrukcji. To wciąŜ był Londyn, ale
sterta ruin niedaleko ceglanego komina wskazywała nieomylnie na skrzyŜowanie Oxford
Street z Regent Street!
Goodly znowu był w samochodzie, ale tym razem nie był to autobus, ale opancerzony
pojazd z przyciemnionymi szybami, który zmierzał zrujnowanymi, tętniącymi kiedyś Ŝyciem
ulicami Londynu. W tej wizji był dowódcą pojazdu, a razem z nim w pojeździe było sześciu
uzbrojonych ludzi oraz kierowca. Na zewnątrz świtał brudny, zakurzony poranek.
Jednym z męŜczyzn, który pełnił funkcję zastępcy dowódcy, był David Chung. Jego
oczy miały wciąŜ piwny kolor. Reszta załogi składała się w połowie z wampirów, a w
połowie z ludzi. W większości byli to członkowie Wydziału E, którzy pracowali w tym
wydziale od wielu lat. Co znaczyło, Ŝe wciąŜ potrafili całkiem sprawnie działać razem.
Patrząc na Chunga, Goodly pomyślał: Masz szczęście, Davidzie! Trzymaj się jak
najdłuŜej, przyjacielu. Pewnie zestarzejesz się szybciej ode mnie, ale zawsze będziesz sobą i
nikt nie będzie podejmować za ciebie decyzji, z których nie będziesz zdawał sobie sprawy.
- Zatrzymaj się tutaj! - powiedział Chung. Zatrzymujący się pojazd wzbił w powietrze
chmurę pyłu i gruzu. Zaszumiał silnik i odsunął się dach. Na stanowiska wysunęły się cztery
lufy, a za osłonami stanęli strzelcy, którzy zaczęli przeczesywać wzrokiem okolicę. PoniewaŜ
juŜ od sześciu miesięcy nie było widać słońca, ciemne osłony nad stanowiskami strzelców nie
były potrzebne. W górze było widać nisko wiszące czarne przeplatane Ŝółtymi paskami
chmury trującego dymu.
- Tam - pokazał Chung, mruŜąc jednocześnie oczy i marszcząc brwi. - Zostało po
ostatnich deszczach. Jest na tyle mocne, Ŝe nie dacie rady tego zabrać. Zostawcie tylko znaki
ostrzegawcze i znikamy stąd. Nasze patrole nie mogą się tu pokazywać.
Dwóch ludzi w kombinezonach chroniących przed promieniowaniem wyszło z
pojazdu, niosąc ze sobą ostrzegawcze trójkąty i metalowe podstawy. Szybko wbili podstawy
w ziemię na środku ulicy, będącej właściwie tylko przestrzenią pomiędzy dwiema
ogromnymi, ciągnącymi się jak okiem sięgnąć stertami gruzu. Zawiesili trójkąty i szybko
pobiegli z powrotem.
- Natychmiast po powrocie odkaŜanie - zwrócił się do nich lokalizator, kiedy wsiedli
do wozu. Kiedy maszyna znowu ruszyła w drogę, Chung odezwał się do Goodly’ego:
- MoŜe to tylko wyobraźnia, ale wydajesz mi się nadzwyczajnie cichy. Co się dzieje?
- Hm, fantazje - Goodly usłyszał swój własny głos. - Przez chwilę byłem nieobecny...
a moŜe znacznie dłuŜej niŜ przez chwilę. Kilka lat?
- Wiem - Chung pokiwał głową. - To tak jak te dranie, co wpakowały nas w to piekło
kilka lat temu.
- Kilka?
- Dokładnie sześć. Czasem wydaje mi się, Ŝe to było wczoraj, a czasem, Ŝe jest tak od
zawsze. - Później Chung zmienił wątek, pytając: - Chcesz jeszcze coś sprawdzić, zanim nie
wrócimy pod kopułę?
Goodly chciał spytać: „Kopułę?”, ale szybko zdał sobie sprawę z tego, Ŝe i tak
niedługo się wszystkiego dowie.
No i dowiedział się i był bardzo zadowolony, Ŝe zachował milczenie.
Wkrótce dojechali do części miasta, którą rozpoznał bez trudności. Niedaleko przed
pojazdem powietrze jakby lśniło i zniekształcało perspektywę. Trochę dalej stały budynki,
które choć wymagały remontu, to jednak były zasadniczo nietknięte przez kataklizm.
Kiedy zatrzymali się przed lśniącą, przeźroczystą ścianą, Chung odezwał się do
walkie-talkie:
- Bariera. Wpuść nas.
Właściwie to nie było widać Ŝadnej bariery, ale za lśniącą warstwą widać było
umundurowanego człowieka, który skinął głową, powiedział coś do swojego walkie-talkie i
chwilę później zaburzenie przestrzeni zniknęło.
- Ach! - powiedział Goodly, zaczynając rozumieć. Chung zmarszczył brwi, odwrócił
się do niego i rzekł:
- Naprawdę dobrze się czujesz?
Ale prekognita nie odezwał się. Nie w swoim „śnie”, poniewaŜ jego umysł znowu
ruszył do przodu. I pędził dalej...
*
Tym razem Goodly nie był obecny w swej wizji jako osoba podróŜująca w czasie.
Przynajmniej nie był obecny w fizycznej postaci.
Na pierwszym etapie swej wędrówki, w autobusie, Goodly doświadczył prawdziwej
wizji. W świecie, który miał okazję zobaczyć, z pewnością nie jeździłby autobusem... na
pewno nie z odsłoniętymi czerwonymi oczami Wampyra! W drugim wypadku zasadniczo
odgrywał swoją własną przyszłość i doświadczał jej pod postacią Goodly’ego. Oznaczało to,
Ŝe jego talent wzmacniał się dzięki mocy wampirzej krwi.
Za trzecim razem powrócił do swych dawniejszych moŜliwości, w których mógł
postrzegać przyszłość, będąc niezauwaŜonym. RównieŜ czas i miejsce wizji nie były czysto
przypadkowe, ale wybrane przez samego prekognitę. Wiedząc, Ŝe sam dokonał wyboru, udał
się do Centrali Wydziału E, gdzie właśnie Trask prowadził odprawę.
Ben Trask stał na podwyŜszeniu, lekko pochylony do przodu, dokładnie tak, jak go
zapamiętał Goodly, i przemawiał do garstki rekrutów. Oprócz nich w sali odpraw znajdował
się takŜe David Chung, Paul Garvey, Gustaw Turczin, minister, Jake, Liz, Millie, a nawet
Goodly! Stali cofnięci z tyłu i przyglądali się wraz z innymi członkami Wydziału E. Wszyscy
wciąŜ zachowywali całkowicie ludzką postać.
Z sześciorga siedzących osób czterech było męŜczyzn, a dwie kobiety. Wyglądali na
zmęczonych, byli brudni i mieli dziki wyraz oczu. Wszyscy od niedawna byli wampirami.
- Jesteście tutaj dlatego - mówił Trask - poniewaŜ udało się wam utrzymać
człowieczeństwo. Daliście sobie z tym radę zupełnie samodzielnie pomimo panującej w
naszym kraju sytuacji. Udało wam się to samo co nam - nie poddaliście się. Nie zgodziliście
się na zabijanie ludzi tylko po to, Ŝeby przetrwać. Tylko dlatego dalej Ŝyjecie. Jesteście
wampirami, ale takŜe i ludźmi. Potrzebujemy was, bo nasze szeregi są bardzo nieliczne.
MoŜecie wybierać: albo zostaniecie i będziecie z nami pracować, albo wracacie na ulice,
gdzie będziecie Ŝyć, dopóki nie spotka was prawdziwa śmierć. Bo choć nie napiliście się
jeszcze krwi bliźnich, to miliony innych na tym świecie juŜ tego dokonały. Zabijają się
nawzajem i nie jesteśmy w stanie tego powstrzymać. Kto raz spróbował krwi, to... cóŜ, jest
juŜ skończony.
Ale tutaj, pod kopułą stworzoną z pola energii, nie ma miejsca na coś podobnego. Nic
takiego nie ma prawa się zdarzyć. Jeśli o tym zapomnicie... to was zabijemy. PrzeŜyją
najlepiej przystosowani. I to my nimi jesteśmy i mamy zamiar takimi pozostać.
Mamy jedzenie - zdrowe zwierzęta, rodzaj farmy, Arkę Noego - i pracujemy nad
otrzymaniem sztucznej krwi. Mieszkają tutaj naukowcy, genetycy, mikrobiolodzy i osiągamy
coraz lepsze rezultaty. Musi być jakieś rozwiązanie, lepszy sposób, a poniewaŜ wiemy, Ŝe coś
takiego istnieje, to go znajdziemy... to fakt. RównieŜ i wy moŜecie stać się częścią tej
przyszłości. Uwierzcie, Ŝe przyszłość przed nami istnieje.
Trask przerwał, Ŝeby zerknąć w stronę Goodly’ego, uśmiechnął się i kontynuował:
- Dobrze o tym wiemy. Jest jeszcze przed nami przyszłość. JeŜeli zaś chodzi o to
miejsce, to znajdujemy się pod ochronnym parasolem, kopułą o średnicy pół mili, która
pokrywa centrum Londynu. Pomysł nie jest nasz, pochodzi zza granicy i pierwsza próba jego
realizacji spowodowała katastrofę. Ale z pomocą naszego rosyjskiego przyjaciela, który
dostarczył projekt, udało nam się prawidłowo zrealizować plany.
Teraz Trask spojrzał na Gustawa Turczina, starszego, znacznie bardziej
pomarszczonego Turczina, który wciąŜ był człowiekiem. Stary lis jak zwykle wywinął się z
opresji i nie poddał się zarazie.
Trask skinął z wdzięcznością i mówił dalej:
- Źródłem energii jest reaktor atomowy zakopany głęboko pod dawnym parlamentem.
Jest to tajne źródło energii, pochodzące jeszcze z czasów zimnej wojny. Do tej pory nie było
uŜywane... poniewaŜ nie zaistniało powaŜne zagroŜenie. Jednak teraz mamy do czynienia z
zagroŜeniem o niewyobraŜalnym wcześniej natęŜeniu. O tym źródle energii dowiedzieliśmy
się od jednego z naszych najstarszych i najlepiej zorientowanych członków zespołu - tym
razem Trask przesunął spojrzenie na ministra o karmazynowych oczach - człowieka, który
wciąŜ jest z nami. Mamy nadzieję, Ŝe wy równieŜ dołączycie do nas.
To wszystko. Chwilowo nie mam nic więcej do powiedzenia. Jak juŜ mówiłem, macie
wybór: zostać i pracować razem z nami lub powrócić na ulice, gdzie panuje terror i
dogorywają resztki humanitarnych wartości.
Taki zasób wiadomości w pełni wystarczył Goodly’emu. Po usłyszeniu wyjaśnień
Traska prekognita ruszył dalej w przyszłość. I to o wiele, wiele dalej niŜ przedtem...
***
Tym razem umysł Goodly’ego sam odnalazł drogę. Goodly nauczył się docierać do
zamierzonej przyszłości z równą łatwością, z jaką David Chung odnajdywał ludzi lub
materiały promieniotwórcze.
Tym razem znowu był rodzajem obecnego ducha i nie uczestniczył w oglądanej
scenie. Wydawało mu się, Ŝe znajduje się w klasie szkolnej, a moŜe nawet w kościele lub
czymś, co stanowiłoby skrzyŜowanie jednego z drugim. Klasa była wysoka, z oknami
umieszczonymi pod sufitem. Dlatego oświetlenie było bardzo słabe, a promienie światła nie
sięgały zbyt nisko. Przez chwilę Goodly przestraszył się, Ŝe promienie słońca mogą dotrzeć
do niego.
Nauczycielka, a moŜe kapłanka, nosiła ciemne okulary i w pokrytej białym kurzem
ręce trzymała kredę do pisania na tablicy. Na czarnej powierzchni tablicy znajdowały się
nazwy oraz słowa, które Goodly rozpoznał bez najmniejszego trudu: Perchorsk, Nekroskop,
Liz, Porton Down, Trask, Nowy Eden, Wydział E, Minister i... Goodly!
Lekcja zbliŜała się ku końcowi i nauczycielka podsumowywała przerobiony materiał.
Wzięła w dłoń wskaźnik, dotknęła jednego z napisanych słów i powiedziała: - Gordon Clark?
Z krzesełka wstał jeden z chłopców.
- Perchorsk - odezwał się chłopięcym głosem. - Zła krew przybyła z Perchorska, a ci,
którzy ją tu sprowadzili, zginęli w tym miejscu. I to prawdziwą śmiercią.
Kiedy chłopiec usiadł, nauczycielka powiedziała:
- Jimmy Chungskin.
Kolejna mała postać poderwała się na nogi i wyrecytowała:
- Minister. To on zarządzał energią i sprawił, Ŝe powstała Kopuła.
- Annie Goldfarb - powiedziała nauczycielka, przesuwając wskaźnik. Wywołana
dziewczynka odpowiedziała:
- Liz. To była Ŝona Jake’a i matka Harry’ego Jakesona. To takŜe Nekroskop, piąty z
kolei.
Wskaźnik ponownie się przesunął i kolejne nazwisko zostało wywołane:
- Porton Down - podskoczył wysoki chłopiec, który rzekł śpiewnym głosem: -
Pierwszy Jake przeniósł Mędrców z Porton Down. To oni czuwali nad krwią. Sprowadził teŜ
innych Mądrych, którzy znali moc słońca, wiedzieli, jak tę moc ujarzmić i jak stworzyć
Kopułę.
- Alice Techchild - odezwała się nauczycielka.
- Wydział E - padła odpowiedź - jego ojcem był Ben Trask, a Wydział jest dla nas jak
ojciec i matka.
- John Garviskin, tylko bardzo proszę bez czytania moich myśli!
- Eden. Nowym Edenem nazwano Kopułę. Eden oznacza Niewinność oraz Nowy
Początek. Kiedy Kopuła przestała działać, znaleziono nowe miejsce i zbudowano ją znowu.
- Jesteś zbyt sprytny. Nie myśl, Ŝe nie wyczułam, jak próbujesz podejrzeć moje myśli,
cwaniaczku!
W końcu pokazała ostatnie słowo.
- Jake Jakeson?
- Goodly - odezwał się chłopiec mocnym i pewnym siebie głosem. - On wszystko
przewidział i poprowadził Traska oraz Mędrców. Gdyby nie on i jego wiedza o tym, co się
wydarzy, nie byłoby dla nas przyszłości. Goodly i Trask oraz reszta ludzi z Wydziału E mogli
wybrać Ŝycie wieczne, ale postanowili nie korzystać z tej moŜliwości. Nie pili krwi i Ŝyli
krócej, Ŝeby zachować człowieczeństwo, podobnie jak my to uczynimy dla dobra naszych
dzieci.
Nauczycielka pokiwała głową i powiedziała:
- Koniec lekcji. Idźcie do domu.
Dzieci popędziły do drzwi, a Goodly podąŜył za nimi... wprost w świecące promienie
słońca!
Na szerokiej łące pod niebieskim niebem po raz pierwszy zobaczył ich oczy. Oczy,
które tak wiernie oddawały naturę ich genetycznie przekształconej krwi. Oczy dzieci
Wydziału E.
Któreś z nich krzyknęło:
- Jake, będziemy w domu szybciej od ciebie!
Jake Jakeson - róŜniąca się jedynie oczami kopia innego Jake’a, pochodzącego z
innych czasów - odpowiedział:
- Nie łudźcie się! Ja juŜ tam jestem!
Ale nauczycielka złapała go za rękę, pogroziła mu palcem i powiedziała:
- Jake’u Jakeson Dwunasty, a moŜe jesteś Trzynasty? Dlaczego zachowujesz się tak
samo jak twój ojciec i ojciec twojego ojca? PrzecieŜ to trwa juŜ dwieście pięćdziesiąt lat.
Posłuchaj. MoŜesz wygrać ze swoimi przyjaciółmi, ale zrób to za pomocą nóg, biegiem!
Wygraj z nimi biegnąc, tak jak my wszyscy, a nie... a nie przeskakując tam! Musisz być
wysportowany i silny, słyszysz? I to jest moŜliwe tylko wówczas, gdy wykorzystasz nie tylko
swój talent, ale równieŜ mięśnie, którymi obdarzył cię Bóg.
(Ciekawe, Ŝe chłopiec był najsilniejszym i najbardziej wysportowanym dzieckiem,
jakie Goodly miał okazję widzieć w swoim Ŝyciu!).
- Tak, proszę pani - odpowiedział Jake, patrząc na nauczycielkę swoimi jakŜe
niewinnymi oczami... oczami o jednolicie jasnoniebieskim kolorze!
Nauczycielka puściła go i odwróciła się w stronę prekognity. Przez chwilę się
zawahała i Goodly pomyślał, Ŝe go zauwaŜyła. W końcu nauczycielka, jak wszyscy w tym
miejscu, była niezwykle utalentowana. Ale później zmarszczyła tylko brwi, zamrugała,
pokręciła głową i odwróciła się, Ŝeby zawołać Jake’a...
...Ale spóźniła się o dwie sekundy. Wszystkie dzieci biegły przez pole do swoich
domów. Jake’a wśród nich nie było.
RównieŜ prekognity lana Goodly’ego juŜ tam nie było. Nie miał juŜ na co patrzeć i
mógł powrócić tylko w jedno miejsce...Zespół najwaŜniejszych osób z Wydziału E zebrał się
wokół łóŜka Goodly’ego. Jego szkarłatne oczy spoglądały kolejno na uśmiechnięte twarze.
Dostrzegł, Ŝe brakuje jednej postaci. Pierwsze, co powiedział prekognita, było:
- Lardis? - W końcu w tych przyszłych czasach nie było Ŝadnej wzmianki ani nawet
wskazówki mówiącej o losie Lardisa Lidesciego.
Ben Trask dotknął dłonią ramienia Goodly’ego i powiedział:
- Nie martw się o Lardisa. Jest w Krainie Słońca. Nathan go zabrał razem z Lissą.
- Nathan ich odzyskał? - zapytał Goodly, starając się usiąść. A kiedy Trask mu w tym
pomógł, dodał: - Ach, przecieŜ to oczywiste! PrzecieŜ oprócz Mieszkańca tylko on potrafi
przemieszczać się pomiędzy światami bez korzystania z Bramy. - Później trochę się
zachmurzył i dodał: - A co z Bramą, Ben?
- Zniknęła - wyjaśnił Trask. - Wszystko się udało. Zatrzymaliśmy tych drani w
Perchorsku. Zatrzymaliśmy ich na dobre i na zawsze. - Później jednak uśmiech zniknął z jego
twarzy. - Jeśli chodzi o resztę świata, to nie mam dobrych wieści. Wszystko powoli trafia
szlag.
- Wiem - powiedział Goodly, biorąc Traska za rękę i wstając z łóŜka. - Mamy
cholernie duŜo do zrobienia.
- Tylko nie wiadomo, od czego zacząć - odezwał się Jake Cutter, który właśnie
podszedł do nich, trzymając za rękę Liz.
Ale prekognita tylko się uśmiechnął i stwierdził:
- To nie problem, Jake. I tak czeka nas bardzo duŜo pracy, nas wszystkich. Im szybciej
się za nią weźmiemy, tym lepiej.
- Ian? - zaniepokoił się Trask. - Co się dzieje? Jesteś pewien, Ŝe...
- ...Wszystko w porządku - przerwał mu Goodly. - Jeśli jesteście na to gotowi, to
chciałbym, Ŝebyśmy tutaj ściągnęli ministra. Wezwijcie teŜ wszystkich dostępnych agentów,
a potem... później...
- Tak? - spytał Trask.
- A potem opowiem wam, jak to będzie wyglądało.
No i tak to właśnie było...

You might also like