Professional Documents
Culture Documents
Zemsta 2020
© 2021 Antoni Langer
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Word_Factor
eBook:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl
Zdjęcie na okładce: Bartek Bera
Projekt okładki: Paweł Gierula
ISBN 978-83-65904-93-5
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
SPIS POSTACI
OTWARCIE
O rosyjskim zagrożeniu nie trzeba było wiele mówić pilotom z baz lotniczych
z Mińska i Malborka. Ich myśliwce MiG-29 stacjonowały na co dzień blisko
granicy, a do tego regularnie z obu baz wysyłano kontyngenty na Litwę w ramach
sojuszniczej operacji ochrony przestrzeni powietrznej tych państw. Tam
przechwycenia rosyjskich samolotów kręcących się blisko granic były
codziennością.
Teraz także dwa klucze – jeden z Mińska, drugi z Malborka – brały udział
w ćwiczeniu. Symulując warunki wojenne, przebazowano je na zamknięte na ten
czas lotnisko w Bydgoszczy. Stamtąd wysyłano je nad Mazury, by z powietrza
przygotować zakładaną przez scenariusz kontrofensywę.
Kapitan Mariusz Trojanowski wykonywał już trzecią misję podczas ćwiczenia.
Tym razem była nietypowa. Jego cztery samoloty, na co dzień używane do walki
z innymi maszynami, przenosiły niekierowane pociski rakietowe, które miały
zostać odpalone na poligonie w Orzyszu. Drugi klucz MiG-ów pełnił rolę osłony.
Każda z maszyn miała sześć kierowanych R-73. Z ziemi wyglądało to groźnie, ale
pilot zdawał sobie sprawę, że tych pocisków o małym zasięgu uda się skutecznie
użyć tylko przy sporej dozie szczęścia. Nie obiecywał sobie wiele także po
niekierowanym uzbrojeniu, jakim dysponowały samoloty. Mimo wszystko, siedząc
w kokpicie, był w lepszym położeniu niż żołnierze piechoty, których miał osłaniać
i wspierać.
Ruchem oporu okazało się troje ludzi. Nie byli to uczniowie, raczej już
skończyli studia. Nosili cywilne ubrania i rzeczy, zwłaszcza elementy
oporządzenia, w kamuflażowych wzorach, głównie w multicamie, więc można było
ich z daleka wziąć za komandosów. Nie mieli hełmów, tylko czapki. Posiadali
także broń, inną niż normalnie używana w wojsku. Dwoje miało karabinki, jeden
strzelbę.
– Plutonowy Narodowej Organizacji Strzeleckiej Wróbel melduje się! –
Mężczyzna uzbrojony w karabinek samopowtarzalny wyprężył się na baczność
przed idącym na czele pododdziału szeregowym.
– Dowódca jest tam. – Zmęczony szeregowy wskazał za siebie ręką.
Niestrudzony strzelec ponownie głośno i entuzjastycznie zameldował się
plutonowemu Młynarskiemu.
– Porucznik Gertner, ja tu dowodzę. – Młoda oficer przerwała tę komedię
omyłek. – Kim jesteście?
– Samodzielna sekcja operacyjna Narodowej Organizacji Strzeleckiej,
kompania organizacji proobronnych wydzielona do ćwiczenia pod kryptonimem
Anakonda. – Chłopak nie tracił entuzjazmu.
Machnęła ręką. Nie interesował jej jego entuzjazm, tylko sytuacja.
– Teren zabezpieczony, jest czysto, mamy patrole, dokładnie dwa na
pozostałych podejściach do wsi.
– Ilu was jest?
– Łącznie trzynaście osób – wyjaśnił.
– Gdzie moi ludzie mają spać?
– Rozkazy mówiły, że mamy tylko zabezpieczyć miejsce. Nie mówiły jak. Jest
tam stodoła, duża. – Wskazał ręką.
– Mowy nie ma. Jak chcecie, to sami sobie śpijcie w stodole. To ćwiczenia,
a nie obóz harcerski – powiedziała, nie bawiąc się w subtelności. Jej ludzie
potrzebowali dachu nad głową, miejsca, w którym mogliby wyschnąć, zmyć
z siebie błoto, wyczyścić broń i odpocząć przed kolejnym zadaniem. Nie chodziło
o komfort, ale o elementarną higienę. Poza tym nie byli komandosami, a trudność
zadań należało stopniować. Na bytowanie w lesie zimą będzie jeszcze czas.
A przeciwnik łatwo zauważyłby, że w stodole przebywa grupa osób. Starczyłby
tani dron z kamerą termowizyjną.
– Teraz pójdziecie do tych domów, do każdego jednego, i grzecznie zapytacie,
czy żołnierze mogą skorzystać z gościnności mieszkańców. Jesteście stąd?
– Nie. Z Wielkopolski. Głównie – wyjaśnił Wróbel.
– To najlepiej zacznijcie od sołtysa albo proboszcza, jeśli tacy tu są. I jeszcze
jedno, to atrapy? – Wskazała na broń.
– Nie. – Pokręcił głową. – Prywatna. Mamy pozwolenia. Tylko oczywiście
amunicja nie jest załadowana. Tak zażądało od nas wojsko. I mamy nie zbliżać się
do Amerykanów. I tyle.
– Na radiostacje też? – Wskazała na krótkofalówki, które strzelcy mieli przy
sobie, w kieszeniach przyczepionych do kamizelek.
– To cywilne, legalne – odparł Wróbel.
– To znaczy, że cały świat, zwłaszcza ruscy, słyszy wszystko, o czym
rozmawiacie – pouczyła go. – Od tej pory wyłączacie je i chowacie – rozkazała. –
Telefony najlepiej też.
Dziwne, że nie są w wojsku, pomyślała. Może skoro wykazują taki entuzjazm,
powinno się ich od razu zabrać do komendy uzupełnień i skoszarować. W końcu na
wojnę nie powinni iść jak partyzanci.
Strzelcy wrócili po kwadransie. Mimo że byli obcy we wsi, to w załatwieniu
żołnierzom noclegu okazali się skuteczni.
*
*
Pluton Gertner wyruszył w drogę jeszcze przed świtem. Kolejny forsowny
marsz miał doprowadzić żołnierzy do skrzyżowania dwóch lokalnych dróg na
północ od Ornety. Rozkaz przekazany w nocy nakazywał przygotowanie zasadzki,
na wypadek gdyby przemieszczały się tamtędy siły przeciwnika.
Maszerowali więc kolejny raz w kolumnie drużyn, ubezpieczani przez
wysunięty patrol, który wyruszył na trasę kwadrans wcześniej.
– Czemu właściwie nie jesteście u nas? – Gertner spytała Wróbla.
– Kilku z nas jest po służbie przygotowawczej, ale u nas obrona terytorialna
dopiero będzie przyjmować ochotników – wyjaśnił, nie chcąc wdawać się
w rozmowę na ten temat. – Na razie mamy na tyle czasu, żeby się szkolić.
– U kogo? – Była ciekawa.
– U Cienia, Goryla, Szakala – zaczął wymieniać pseudonimy. – U innych też.
Ale Cień chyba wrócił do wojska, do szkoleń u was.
– Byli komandosi, co? – Wzruszyła ramionami. – Jak widzicie, tutaj się nie
komandosuje, tylko maszeruje. Co robicie w cywilu, tak właściwie? – spytała,
ciekawa, ile pieniędzy wydali na broń, wyposażenie i treningi.
– Różnie, bardzo różnie. Ja mam z kolegą działalność, robimy szyldy
reklamowe, teraz kolega pilnuje interesu. Marcin ma po ojcu hurtownię, Maria
pracuje w kancelarii notarialnej, Kaśka w turystyce, Tomek to na co dzień trener
personalny, Szymon, Iwona i Jarek robią w korporacjach i to jest w zasadzie ich
urlop – wyliczał.
– Stamtąd właśnie uciekłam – przerwała mu. Nie rozmawiali już, szli w ciszy
przerywanej sporadycznymi meldunkami.
Skrzyżowanie na skraju lasu nie dawało wiele pola do popisu, ale czasem proste
schematy są najskuteczniejsze, uznała porucznik, wskazując pozycje dla grup
ogniowych i ubezpieczenia. Domyślała się, że na innych drogach podobne zasadzki
wykonują inne plutony. Mapa nie pozostawiała wątpliwości. Aeromobilni zajmą
teren lotniska, a terytorialsi mają zablokować drogi dojazdowe. Teraz pozostawało
tylko czekać.
*
Śmigłowce z żołnierzami 7 Batalionu Kawalerii Powietrznej przekroczyły linię
Wisły. Wbrew obawom o pogodę mogącą utrudnić albo uniemożliwić wykonanie
tego epizodu ćwiczenia to nie pogoda była problemem dla załóg śmigłowców
transportowych. Lotnisko miało zostać odbite z rąk nieprzyjaciela, a więc zapewne
było bronione. Nie dostarczono dokładnych informacji o obronie naziemnej ani
tym bardziej przeciwlotniczej, nie wysłano też w rejon celu grupy rozpoznawczej,
która mogłaby nie tylko dokładnie sprawdzić lądowisko, ale wcześniej
naprowadzić na wykryte cele uderzenia lotnicze czy ostrzał artyleryjski. Grupę
transportowych Mi-17 i Sokołów osłaniał więc tylko klucz szturmowych Mi-24.
Gdy trzy pary bojowych maszyn, nazywanych kiedyś Rydwanami Ognia,
znalazły się w pobliżu celu, pojawiły się problemy. Na podobno pustym lotnisku
stały dwie ciężarówki Hibernyt z armatami przeciwlotniczymi i dwa duże wozy
przeciwlotnicze Poprad.
– Strzała, Strzała! – operator uzbrojenia czołowego śmigłowca nadał hasło
sygnalizujące obecność przeciwnika.
Obie strony otworzyły symulowany ogień. Zarówno Poprady, jaki i Hibernyty
były uzbrojeniem bardzo krótkiego zasięgu, ale także śmigłowce nie przenosiły
niczego poza rakietami niekierowanymi i działkami. Przeciwpancerne pociski
kierowane na polskich Mi-24 już od kilku lat były przeszłością.
Żołnierze plutonu Makowskiego zaalarmowani hałasem zdążyli dobiec na
lotnisko w chwili, gdy desant był już niedaleko. Zobaczyli Poprady spowite
czerwonym dymem sygnalizującym ich zniszczenie i odlatującą trójkę Mi-24.
Także one zostały uznane za zestrzelone przez pociski przeciwlotnicze typu Grom.
Żołnierze rzucili się do ataku przez pustą przestrzeń jak Japończycy na wyspach
Pacyfiku. Jedna z armat została obrócona w ich stronę, a w lufach zajaśniały ogniki
od strzałów ślepakami. Gdyby to była prawdziwa wojna, z plutonu piechoty nie
zostałoby wielu zdolnych do walki.
Mimo chaosu Mi-17 po kolei podchodziły do lądowania, a samotny Mi-24
i lżejsze Sokoły z działkami kalibru dwadzieścia trzy milimetry osłaniały desant
i wysadziły przenoszone przez siebie drużyny kawalerzystów. Ogień z lądu i ziemi
ostatecznie zdusił opór przeciwnika. Oba Hibernyty pokrył czerwony dym.
Kawalerzyści opanowali teren lotniska, zdobyli budynki. Po trzech
kwadransach zadanie zostało wykonane. Żołnierze ćwiczących pododdziałów
otrzymali rozkaz ustawienia się w szyku na płycie lotniska. Powód zbiórki
wyjaśniło przybycie generała Kocowskiego, dowódcy Wojsk Obrony Terytorialnej,
w asyście oficerów sztabowych oraz wojskowych fotografów.
Rozjemca podał informacje o wyniku starcia generałowi. Oprócz trzech
śmigłowców szturmowych za zestrzelone uznano dwa transportowce, a pluton
terytorialsów za niezdolny do dalszej walki. Gdyby lotniska broniły rosyjskie
pododdziały, nawet tyłowe zadanie mogłoby okazać się niewykonalne. Niewielkim
pocieszeniem miało być to, że pozostałe pododdziały wykonały zadania poprawnie.
Oficjalne komunikaty mówiły o pełnym sukcesie. Wiadomo było, że niektórzy
dziennikarze, ci mający szczególnie dobre kontakty w wojsku, dotrą z czasem do
prawdy, ale Kocowski uznał, że lepiej robić dobrą minę do złej gry.
*
Julia Koebner przez cały czas obserwowała zamieszki z daleka. Nie płacono jej
za obrywanie od policji. Ukryła się pomiędzy drzewami i wykonała serię zdjęć.
Zwłaszcza ciężki wóz bojowy odciągający z drogi starego ursusa był widokiem
godnym uwiecznienia. Potem wycofała się do ukrytej na leśnej drodze toyoty land
cruiser i pojechała do Augustowa, pod komendę policji.
Butrymowicz wyszedł na wolność po kilku godzinach, z mandatem za
blokowanie drogi. Tylko tyle policja mogła zrobić zatrzymanym. W tym czasie
zdjęcia z rozbijania blokady były masowo udostępniane w Internecie. Tam też
znalazło się nagranie wychodzącego z komendy w Augustowie polityka, którego
oklaskiwało kilka osób. Wyczuł chwilę, uniósł ramiona w górę w triumfalnym
geście i skierował się do czekającego samochodu.
– Zatrzymali mnie. Przeszukali ubranie. Telefon zabrali i nie wiem, co z nim
zrobili, więc nawet nie włączam – powiedział rozeźlony, sadowiąc się na tylnym
siedzeniu.
– Spokojnie – powiedziała Koebner. – Dostanie pan nowy. Na przygotowanie
kolejnej demonstracji będzie w sam raz.
– Znowu będę blokować drogę na zadupiu?
– Nie. Teraz urządzi pan manifestację pod ambasadą amerykańską. W akcie
sprzeciwu wobec ustawy siedemset czterdzieści cztery.
– Przecież to jest fejk – miał na myśli krążącą wśród skrajnych nacjonalistów
legendę, jakoby amerykańska ustawa o takim numerze nakazywała oddać każdej
rodzinie, która straciła kogoś w Holokauście, równowartość majątku w naturze, co
według legendy oznaczało domy lub całe bloki mieszkalne.
– Nieważne. Ludzie, do których chcemy dotrzeć, uwierzą w niego. Bo chcą
uwierzyć, bo ludzie szukają i podają dalej informacje pasujące do ich wizji świata.
Nawet jeśli są absurdalne.
Ciała umieszczono już w czarnych workach, gdy do wsi dotarł zespół oficerów
kontrwywiadu z Warszawy. Policjanci nakazali zatrzymać szarą terenówkę przed
wjazdem na teren odgrodzony taśmą. Dalej należało iść pieszo.
Okolica wyglądała jak każde inne miejsce znalezienia zwłok. Technicy
wykonywali zdjęcia, zbierali odlewy opon samochodów. Dochodzeniowcy
przepytywali nielicznych mieszkańców wsi.
– Pismakom mówić, że niczego nie znaleziono, jeszcze trwa obława! – krzyknął
do telefonu jeden z policjantów, ubrany w niedbale narzuconą na plecy kamizelkę
odblaskową. – Jak się tu zwalą, zadepczą wszystko! – Rozłączył się.
– Major Klementowski – najstarszy rangą z przybyszy przedstawił się
funkcjonariuszowi, który sądząc z tonu głosu, rządził na miejscu zdarzenia. –
Służba Kontrwywiadu Wojskowego.
– Nadkomisarz Bednarkiewicz, komenda wojewódzka. – Policjant podał
przybyszowi dłoń. – Przejmujecie to?
– I tak, i nie. Warszawa jeszcze nie podjęła decyzji, zresztą my nie zajmujemy
się samym śledztwem. Ale operacyjnie mamy ich szukać, minister obrony nakazał
– wyjaśnił wojskowy. – Co właściwie wiadomo?
– Miejscowi mówią, że widzieli dwa samochody. Pewnie są już gdzieś
utopione, spalone albo wyczyszczone i rozmontowane w diabły. Te dwie stodoły
i budynek – machnął ręką – wynajęła jakaś firma, mówią, że niby zagraniczna.
Sprawdziliśmy już, firma istnieje, ale zarejestrowana jest na faceta nazwiskiem
Nożyński. Drobny biznesmen. Problem w tym, że w rejestrach istnieje, ale zniknął,
nie ma z nim kontaktu. Nie jest pan nawet zdziwiony, prawda? Nie wiem, czy coś
ustalimy. To znaczy ustalimy na pewno, ale czy to nas do czegoś doprowadzi?
28 marca 2019 roku, Biały Dom
– Do tego przestępstwa faktycznie doszło – wyjaśniał prezydentowi Stanów
Zjednoczonych generał Clark, szef Kolegium Połączonych Szefów Sztabów – ale
nasi ludzie nie byli sprawcami. Żaden żołnierz nie przebywał wtedy poza obiektami
wojskowymi. A wyjście zostałoby zauważone i odnotowane.
Miał nadzieję, że prezydent zrozumie wagę sytuacji, mimo że na spotkaniu nie
było poza nim nikogo z departamentu obrony. Sekretarz obrony Ryder, jeden
z nielicznych ludzi, z opinią których prezydent jeszcze się liczył, był w szpitalu,
a jego zastępca dopiero wracał z podróży do Azji.
– Skąd pan wie, że to pewne? – spytał Elliot Murphy, główny polityczny
doradca prezydenta.
– Bo Bemowo Piskie to obszar bardzo odizolowany. Dlatego tam stacjonują
nasze siły. – Clark otworzył plik na tablecie, pokazując mapę. – Nie da się go
opuścić bez samochodu, a tak się składa, że drogi wyjazdowe, obie, są pod
obserwacją naszej i polskiej żandarmerii. Nie da się ot tak wyjechać.
– Poza tym nie doszło wówczas do gwałtu ani morderstwa, tylko do ciężkiego
pobicia – wsparł generała dyrektor wywiadu narodowego, nadzorujący wszystkie
służby wywiadowcze. – Nasi oficerowie łącznikowi w Warszawie przejrzeli
materiały. Ktoś faktycznie, jak pan generał powiedział, dokonał napadu, mężczyźni
w kominiarkach weszli do domu, pobili mieszkańców, ukradli laptopa i telefony
komórkowe. Jeden z nich znaleziono na miejscu zbrodni. W kieszeni naszego
żołnierza, ale bez odcisków palców, tych zresztą nie znaleziono także na miejscu
napadu. Zdaniem Polaków ktoś, kto zabił naszych żołnierzy, chciał podłożyć
dowód rzeczowy, aby potem móc twierdzić, że zamordowani brali udział
w zdarzeniu. Jest jeszcze coś, co udało się ustalić. Ten skradziony telefon został
wyłączony tuż po kradzieży i już później nie był używany. Po co nosić przy sobie
skradziony telefon i jeszcze go nie używać? Z nim nie robiono absolutnie niczego,
po prostu go wyłączono. Bez sensu, prawda?
Prezydent Lovett chwilę się zastanawiał. Nie lubił takich problemów. Nie
interesowała go polityka zagraniczna, a jego dziwne zachowania stwarzały coraz
więcej kłopotliwych dla doradców sytuacji. Chciał po prostu zostać prezydentem.
Nie wystarczyło mu bogactwo, jakie jego przodkowie zdobyli najpierw
w przemyśle węglowym, a później w biznesie naftowym, nie starczyły interesy
prowadzone na całym świecie. W głębi duszy po prostu ekscytowało go samo bycie
prezydentem. Dlatego, jeśli to tylko było możliwe, za granicę posyłał
wiceprezydenta albo sekretarza stanu.
Teraz jednak musiał podjąć decyzję, zabrać głos jako prezydent i naczelny
dowódca, walczący o powtórny wybór w kolejnym roku.
– Jako biznesmen – powiedział, używając swojego ulubionego argumentu –
musiałem często podejmować trudne decyzje. Wiecie, to jest ciężki biznes, ropa
naftowa. Trzeba ustalać priorytety. A co jest naszym?
– Ameryka, panie prezydencie – wyrwał się Murphy, chcąc narzucić innym
swoją opinię. – Nasi wyborcy, obywatele USA, chcą się czuć bezpiecznie i chcą
wiedzieć, że nie wysyłamy ich synów i córek na bezsensowną śmierć w obronie
państwa, o którym nic nie wiedzą, poza tym, że rasistowska bojówka bezkarnie
zamordowała tam naszych żołnierzy. Kontytuowanie naszej obecności w Polsce
sprawi, że czarny elektorat zwróci się zdecydowanie przeciwko nam. Nic
politycznie na tym nie zyskujemy. Jedyni Amerykanie, którzy jakoś kojarzą Polskę,
to ci, którym polscy robotnicy usuwali azbest z budynków. Albo amatorzy polskiej
wódki i kiełbasy. No, jeszcze polskie kino ma kilku fanów w Hollywood, ale kto
się teraz przejmuje liberalną elitą?
– Aż tak mało znaczą?
– Wewnętrznie tak – zabrał głos doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego,
Paul Buckmaster. – To jednak duży europejski kraj, nie tak silny jak Niemcy czy
Francja, ale nasze korporacje sporo tam zainwestowały. I Polacy wspierali nas
w Iraku i Afganistanie. Mimo wszystko trzeba docenić ich jako sojuszników.
Kupują naszą broń, dużo naszej broni.
– To niech kupują, ile wlezie – odezwał się znów Murphy. – Możemy im
sprzedać tyle broni, żeby mogli obronić się sami. Wojny bliskowschodnie to był
błąd. Nie ma co się rozczulać, panie prezydencie. My sobie damy radę. Oni, no cóż,
mogli lepiej chronić naszych żołnierzy, prawda? Tego przynajmniej mogliśmy od
nich oczekiwać.
– Panie prezydencie, muszę stanowczo zaprotestować – powiedział generał. –
Z sojusznikami broniliśmy Europy przez sześćdziesiąt lat. Bronimy teraz. Chodzi
o interesy, ale także wartości, choćby lojalność. Ich żołnierze przelewali krew u
boku naszych. Nie należy ich zostawić na pastwę Rosjan. Rosjanie chcą więcej
i więcej, kiedyś będziemy musieli im stawić czoło. Świat oczekuje silnego
amerykańskiego przywództwa.
– Nie pan podejmuje decyzje polityczne, generale – upomniał go Murphy –
a amerykańskie przywództwo nie znaczy wiele dla naszych wyborców. Zwłaszcza
gdy Polacy sami urządzają manifestacje pod naszą ambasadą. Ich władze nie
zrobiły z tym niczego i jak to się skończyło? Morderstwem naszych żołnierzy.
– A ty, dzieciaku, nie będziesz mnie pouczał – odgryzł się wojskowy. Arogancja
młodego doradcy irytowała go. – Zapomniałeś, że Ameryka ma być znów potężna?
– wbił szpilę, przywołując jeden ze sloganów wyborczych.
– Wielkość nie oznacza, że nasi żołnierze mają być mordowani jak zwierzęta
rzeźne. Musimy Amerykę uczynić potężną, aby bali się podnieść rękę na naszych
ludzi.
– To może pomożemy Polakom w znalezieniu i ukaraniu morderców? – spytał
szef FBI.
– I wpakujemy się w kolejny Afganistan, co? – Murphy nie ustępował. –
Wyborcy tego nie chcą.
– Panie prezydencie, potrzebujemy decyzji – generał zwrócił się wprost do
naczelnego dowódcy.
Ten bawił się długopisem, jakby przedmiot miał dać mu odpowiedź.
– Świat mnie nie wybiera, ale Amerykanie tak – powiedział wreszcie prezydent.
– Chcę mieć pojutrze na biurku plan wycofania naszych żołnierzy z Polski. Może
wtedy łatwiej będzie dojść do porozumienia z Rosjanami. Znieść te sankcje.
Będziemy robić interesy, a interesy oznaczają, że wojna nie wybuchnie. Tak damy
Ameryce pokój i potęgę. Polacy w tym przeszkadzają, tym swoim potrząsaniem
szabelką jak we wrześniu.
– „Kapitaliści sprzedadzą nam sznurek, na którym ich powiesimy” – generał
zacytował Lenina. – Nie pan pierwszy wpadł na ten pomysł. Ale to rzadko działało.
Panie prezydencie, gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, Anglia i Niemcy były
dla siebie największymi partnerami handlowymi. Ta strategia nie działa
w przypadku Rosjan. Nie wszyscy myślą jak pan – ostrzegł.
– Wiem, że napisał pan kiedyś pracę o Rosji, ale niech pan nie liczy na to, że
przekona pan nas, zachowując się jak przeintelektualizowana elita – wtrącił się
znów Murphy. – Nasza administracja odrzuca takie intelektualne koncepcje, bo nie
działały. Nie musi pan zajmować swojego stanowiska – dodał.
– I tak w przyszłym roku kończę służbę. – Generał nie miał zamiaru pozostać
biernym.
– Wystarczy. – Prezydent miał już dość. – Chcę mieć plan. Chcę go ogłosić
narodowi. Pojutrze. – Uderzył długopisem o blat, jakby chciał podkreślić znaczenie
swoich słów. Zebranie się zakończyło.
Generał wyszedł jako pierwszy, chcąc jak najszybciej powrócić do Pentagonu.
Samolot z zastępcą sekretarza obrony lądował za cztery godziny. Chciał z nim
poruszyć sprawę Polski od razu.
– Poczekaj. – Buckmaster zdążył wyjść z Gabinetu Owalnego i dogonić
generała oraz jego adiutanta. – Musimy porozmawiać. Choćby przez chwilę. U
mnie w biurze.
– Muszę zdążyć, zanim wyląduje Lane – wyjaśnił wojskowy.
– To tylko chwila.
Generał się zgodził i podążył za urzędnikiem. Sam fakt, że pofatygował się
osobiście, zamiast nakazać ochronie, aby przekazała wiadomość, był znaczący.
Gabinet doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego był nieduży, a leżące tu
i ówdzie książki i wydruki raportów sprawiały wrażenie chaosu, typowego dla
obecnej administracji. Na ścianie wisiało pamiątkowe zdjęcie przedstawiające
Buckmastera dwadzieścia osiem lat młodszego i ubranego w mundur pustynny,
stojącego wraz z innymi żołnierzami przed czołgiem Abrams. Takie zdjęcie było
rzadkością w gabinetach urzędników Białego Domu.
– Nasza obecność w Polsce jest stała, ale rotacyjna – powiedział Buckmaster. –
Nic nie stoi na przeszkodzie, aby dać Polakom do zrozumienia, że to tylko zmiana
formuły i że jak sytuacja się uspokoi, wrócimy.
– Zanim Rosjanie wjadą czołgami do Warszawy? – zgryźliwie zapytał generał.
– Dobrze wiesz, że też tego nie chcę. Ale mam wybór? Jeśli mnie zwolnią,
przyjdzie ktoś głupszy ode mnie, ktoś, kto będzie tylko potakiwał. Masz cokolwiek
w zanadrzu?
Generał westchnął i spojrzał na zegarek. Dwa dni to było mało czasu na
przygotowanie ważnej decyzji, a co dopiero kwadrans.
– Prezydent nie chce naszych żołnierzy w Polsce. Żadnych boots on the ground,
jeśli dobrze go zrozumiałem. A i tak dobrze, że pojął wreszcie, że takich
wiadomości nie można najpierw wrzucać na Twittera i sam z siebie powiedział, że
mamy te dwa dni. Może nawet uda się go namówić, aby nie mówił od razu całej
prawdy. Ruscy i ich ludzie od razu by się na to rzucili.
Urzędnik uśmiechnął się. Formuła „dokładnych słów” była stosowana
w Białym Domu od dekad. Trzeba było tylko umieć kreatywnie ją stosować.
Zwłaszcza w czasach, gdy noty dyplomatyczne zastąpiły liczące dwieście
osiemdziesiąt znaków posty.
– Nakazał opracowanie planu wycofania naszych żołnierzy z Polski. Ale czy
miał też na myśli lotników? Czy miał na myśli marynarzy i bazę systemu
przeciwrakietowego, jaka ma być gotowa do przyszłego roku? Czy jeśli eskadrę
Reaperów, która tam stacjonuje, będą obsługiwać, powiedzmy, pracownicy
wynajęci przez CIA, będą to żołnierze? Chyba nie, prawda? – Buckmaster
podchwycił jego tok myślenia.
– Możemy bez problemu wycofać żołnierzy wojsk lądowych, ta brygada
faktycznie jest rotacyjna, więc po prostu zaproponujemy, że nie będzie nowej
rotacji. Co do lotników: wolałbym ich zostawić, bo bezzałogowce dają nam dużo
informacji o Rosjanach, ale może przejąć to CIA. O siłach specjalnych, zwłaszcza
jeśli też zrobimy z tego operację wywiadu, mało kto wie, więc może z tym nie
będzie problemu. No i okręty. I tak nasze niszczyciele pracują z siłami NATO,
także na Bałtyku. Chyba nic się nie stanie, jak zwiększymy ich liczbę, nie sądzisz?
Tak będzie dużo wygodniej – podsumował.
Porucznik Olga Gertner była zaskoczona, że jej pluton, mający w ten weekend
rozpocząć ćwiczenia ze Strażą Graniczną, także został objęty alarmem. Telefon od
oficera dyżurnego batalionu dosięgnął ich już w koszarach pograniczników
w Kętrzynie, gdzie stawili się późnym popołudniem.
– Wszystkie telefony wyłączyć i zdać do depozytu – rozkazała swoim ludziom.
– Zbierać rzeczy. Załadować magazynki ostrą amunicją, którą zdeponowaliśmy u
dyżurnego. Mamy zapakować się do samochodów na placu. Nie wiem, dokąd
jedziemy i po co – uprzedziła pytania. – Mamy się dowiedzieć na miejscu.
Samochody, zarówno oznakowane, jak i nieoznakowane, faktycznie czekały,
ustawione już w kolumnę. W kilku widać było uzbrojonych funkcjonariuszy. Przy
pierwszym, otwierającym kolumnę fordzie rangerze stała Agnieszka
Niedźwiedzka. Paliła papierosa.
– Jadę z wami i naszym wydziałem zabezpieczenia do Rukławek. Tam ktoś ma
na nas czekać, tyle mi powiedziano. – Pokazała ekran odbiornika GPS
z zapisanymi współrzędnymi.
– Dlaczego my? – spytała porucznik. – Przecież macie swoich ludzi.
– Sama chciałabym wiedzieć. Wiem tylko, że jest decyzja o użyciu wojska do
pomocy i nam, i policji. Porozsadzaj swoich ludzi, tak żeby czterech czy pięciu
twoich przypadało na dwóch lub trzech moich. Nie mamy łączności ze sobą, tym
bardziej z policją – przypomniała. – Powinni jakoś to załatwić.
Niespełna godzinna jazda zaprowadziła ich na skrzyżowanie wąskich wiejskich
dróg. Czterech ludzi, w narzuconych na cywilne ubrania kamizelkach policyjnych,
już na nich czekało.
– Są kilometr stąd w hotelu – wyjaśnił policjant, pokazując cyfrową mapę na
tablecie. – Macie iść pieszo, zablokować i rozpoznać teren. Nasza nieoznakowana
załoga czeka przy skrzyżowaniu prowadzącym do tego miejsca. – Wskazał ręką
kierunek. – Wsparcie jest w drodze. Mam wam przekazać, że łączność z wami będą
nawiązywać przez radiostacje wojskowe, więc to pewnie także wojskowi. Wasz
kryptonim to Gwardia, wsparcia Legia – dodał.
– Jacy „oni” tam są? – spytała Gertner niecierpliwie. Tej jednej informacji
zabrakło.
– Nie wiecie? – Policjant westchnął. – To ludzie, którzy kierowali niedawnymi
zamachami. Uzbrojeni i bardzo niebezpieczni.
– Co mamy robić, jeśli trafimy na któregoś z nich?
– Macie strzelać, pierwsi. Lepiej, aby trzech sądziło, niż sześciu niosło –
spuentował.
– W porządku – odpowiedziała tonem maskującym wątpliwości. – Mamy jakąś
mapę, żebym mogła wskazać zadania ludziom? Cokolwiek? – dopytała.
Niedźwiedzka zajrzała jej przez ramię. Cyfrowa mapa była wyraźna,
pokazywała drogi i zabudowania oraz znaczniki określające policyjne wozy.
– Dwie drużyny pójdą wzdłuż drogi, jedna oddzieli się przy radiowozie, druga
skręci po prostu w następną boczną drogę. Trzecia ruszy na przełaj –
podpowiedziała. – Do niej dołączymy, żeby jak najszybciej obejrzeć to miejsce.
– OK, tak zrobimy – zgodziła się Gertner.
Żołnierze i pogranicznicy podzieleni na drużyny powoli przemieszczali się
pomiędzy drzewami. Było już ciemno. Niektórzy obserwowali teren przez gogle
noktowizyjne. Zatrzymali się na linii drzew, ledwie kilkadziesiąt metrów od
budynku. W kilku oknach paliły się światła. Nikt nie chodził dookoła hotelu, nie
było też widać nikogo, kto mógłby pełnić wartę. Na parkingu stały tylko cztery
samochody.
Tkwili tak, leżąc pomiędzy drzewami i krzakami i z rzadka wymieniając
wiadomości przez radio. Nie działo się nic. Gertner chwilami miała wrażenie, że
wysłano ich na bezcelową misję. Może ci w środku nie są tymi, za których ich
wzięto? Po takich myślach następowały inne, gorsze. O tym, że jednak w budynku
są uzbrojeni fanatycy i mogą próbować uciec do lasu. Trzymała więc Grota
wymierzonego w kierunku hotelu. Obok leżeli jej żołnierze.
– Gwardia, zgłoś się – usłyszała w słuchawce. – Tutaj Legia Sześć.
– Ja Gwardia, słyszę głośno i wyraźnie – odpowiedziała. – Jakie rozkazy?
– Na razie utrzymać pozycje. Co dla nas macie o obiekcie?
– Nieduży hotel. Piętrowy. Ma część z salą balową, pewnie dorabiają
urządzaniem wesel czy podobnych imprez. Dwa wejścia główne, prawdopodobnie
tylko jedno tylne, wyraźnie dla obsługi. Dachy spadziste – streściła informacje
zebrane podczas obserwacji.
– A ludzie? Ktoś się kręci?
– Niewiele, nie ma żadnego ruchu. Cztery samochody, jeden dostawczy, więc
pewnie należy do obsługi. Dwa kombi i jakiś sedan, ciężko mi rozróżnić marki.
– Jakiś ruch, ludzie?
– Nie widzę nikogo na zewnątrz. Od strony białej, dla mnie to od wejścia, palą
się światła na poziomie alfa, na poziomie bravo okna numer jeden i dwa oraz
siedem i osiem. Nie widzieliśmy niczego więcej.
– Rozumiem, dziękuję za treściwą wiadomość – odpowiedział głos z drugiej
strony radiowego łącza. – Czy słyszycie cokolwiek podejrzanego?
Zaskoczyło ją to pytanie.
– Nie, nic takiego nie słychać.
– Przygotujcie się, bo zaraz usłyszycie.
Dwa śmigłowce Mi-17 nadleciały z hukiem nad cel, okrążając obiekt, zanim
zawisły po dwóch stronach budynku. Z tylnych ramp zrzucono liny, po których
żołnierze zjechali na ziemię.
Szturm był szybki. Cztery sześcioosobowe zespoły weszły z dwóch stron do
budynku. Dwa przeszukały parter, zatrzymując bardzo wystraszonego portiera.
Dwa weszły na górę.
Dwóch terrorystów, słysząc śmigłowce, wyciągnęło pistolety i wybiegło
z pokoju, licząc, że zdążą uciec na zewnątrz. Konfrontacja, do jakiej doszło na
korytarzu, była jednostronna. Nie zdążyli oddać nawet jednego strzału.
Trzeci był równie zdesperowany co szybki. Wyrzucił przez okno granat,
a potem otworzył drzwi balkonowe i wyskoczył z wysokości pierwszego piętra.
Wywrócił się na trawniku, ale wstał. Z karabinkiem Kałasznikowa w rękach.
Oddał serię bez celowania w kierunku linii drzew, gdzie jak się spodziewał,
mogli znajdować się ci, którzy po niego przyszli.
Gertner skuliła się, jakby chciała wcisnąć się głębiej w ziemię. Wydawało jej
się, że słyszy odgłos uderzeń pocisków w pnie drzew i świst kul, wymieszane
z hukiem strzałów. Widziała ognik płomienia wylotowego. W tym ułamku sekundy
uświadomiła sobie, że ma terrorystę na celowniku, a jej żołnierze, zapewne
czekający na rozkaz, nie odpowiadają ogniem.
Nie wydała rozkazu. Po prostu strzeliła, szybkim dubletem, tak jak zapamiętała
ze szkolenia. Strzeliła jeszcze raz i znów, widząc, że ciało zamachowca pada na
ziemię. Wyprostowała palec wskazujący, przekręciła Grota w lewo, by upewnić się,
czy zamek jest w przednim położeniu. Wszystko było w porządku. Zabezpieczyła
broń. Wtedy dopiero wzięła głęboki oddech.
GRA W POLU
ROZDZIAŁ VII
*
Rozkaz do wykonania planu Łasica trafił do jednostek lotniczych w ciągu
kilkunastu minut od jego przygotowania. Operacja była jedną z wielu, których
plany zostały przygotowane, co jakiś czas aktualizowane, ale znane tylko bardzo
nielicznym spośród tych, którzy mieli faktycznie lecieć i walczyć.
Porucznik Kalińska należała do tych drugich. Pierwszy raz miała naprawdę, nie
licząc oczywiście treningu w symulatorze, lecieć samolotem z podwieszonymi pod
skrzydłami dziwnymi, kanciastymi pociskami. Aż osiem samolotów posiadało
właśnie to uzbrojenie. Niewielka odległość, na jaką miano wykonać atak,
oznaczała, że pod każdy samolot podwieszono aż cztery pociski. Pod pozostałe
sześć Hornetów zamontowano bardziej konwencjonalnie wyglądające rakiety,
smukłe i z wyraźnymi statecznikami.
Hornety wystartowały ze Świdwina, zachowując ciszę radiową. W powietrzu
sformowano luźne ugrupowania kluczy. W normalnych warunkach lot nad
pofałdowanym wzgórzami, zalesionym i przecinanym jeziorami Pomorzem
Zachodnim, zwłaszcza późną wiosną, gdy kolory były żywe, wręcz radosne, był
przyjemnością. Ale nie teraz. Musieli pilnować prędkości, kursu, wysokości
i czasu. Błędy oznaczały brak synchronizacji z innymi grupami. W tym samym
czasie z bazy w Krzesinach poderwało się czternaście Jastrzębi, a kolejne
dwanaście wystartowało już z lotniska w Łasku. Każda maszyna niosła pod
skrzydłami ciężki ładunek bojowy.
Misja była ryzykowna. Tylko F-15 oraz dwa klucze Hornetów z Bydgoszczy
zapewnić mogły teraz osłonę z góry, na szczęście pomni porannych strat Rosjanie
nie próbowali podjąć walki, patrolując tylko teren ponad własnymi nacierającymi
wojskami. Jeszcze nie zdobyli się na ofensywę lotniczą na południe Polski.
Daleko za linią Wisły zarówno Jastrzębie, jak i Hornety wzniosły się na dużą
wysokość, na chwilę pojawiając się na rosyjskich radarach. Moment odpalenia dla
każdego samolotu był nieco inny i wyliczony z precyzją rzadko wymaganą nawet
w operacjach lotniczych. Operatorzy systemów przeciwlotniczych czekali na
rozkaz do odpalenia pocisków, wypatrując okazji, by w końcu zestrzelić jakiś
polski samolot. Kilka rakiet zostało wystrzelonych i ścigało uciekające na małą
wysokość, tuż nad ziemię, polskie myśliwce.
Jednocześnie radary Rosjan zarejestrowały coś jeszcze. Z terenu Polski na
południe od Bugu wystartowało dziewięć obiektów, lecących bardzo szybko
i niezwykle stromym torem. Komputery jednoznacznie zidentyfikowały je jako
pociski balistyczne.
Połowa polskich wyrzutni systemu HIMARS ujawniła swoją obecność. Ukryte
w lasach na Mazowszu, chronione przez żołnierzy obrony terytorialnej, oczekiwały
na swój debiut bojowy. Pochodzący w całości od Amerykanów system dowodzenia
zastąpiono tuż przed wojną polskim Topazem. Uprościło to bieżące dowodzenie
bateriami rakiet należącymi do pułku artylerii, który mógł być wykorzystany
w razie potrzeby na różne sposoby, i jednocześnie zagwarantowało niezależność
podjęcia decyzji o ich użyciu jako namiastki broni strategicznej. Jak ustalono na
najwyższym szczeblu, miały wejść do akcji tylko i wyłącznie na rozkaz samego
naczelnego dowódcy. I taki nadszedł już pierwszego dnia wojny.
Po odpaleniu rakiet wyrzutnie natychmiast odjechały z miejsca startu.
Określenie ich pozycji było banalnie proste, a Iskandery mogły zostać odpalone
w odwecie w każdej chwili.
Tak samo traktowano inne uzbrojenie, właśnie to, które podwieszono pod
samolotami. Jastrzębie z Krzesin przenosiły AGM-158, nisko lecące pociski
manewrujące. Dwadzieścia osiem rakiet zmierzało w stronę obwodu
kaliningradzkiego.
Z kolei Hornety grupy Kalińskiej przenosiły pociski szybujące AGM-154C.
One nie miały napędu, po starcie rozkładały skrzydła i kierowane układami
naprowadzania szybowały w kierunku wskazanych celów. Pozostałe maszyny
odpaliły dobrze znane przeciwradiolokacyjne AGM-88 HARM, naprowadzające
się na obiekty emitujące fale radiowe. Te pociski nie miały zadanego celu. Ich
głowice naprowadzania odbierały wiele sygnałów i same wybierały ten cel, który
algorytm uznał za najgroźniejszy. To oznaczało, że przeciwlotnicy rosyjscy, którzy
te pociski mogli łatwo wykryć, stawali przed dylematem. Mogli próbować dalej
walczyć z włączonym radarem, co było równoznaczne postawieniu wielkiego
napisu „celuj we mnie”, albo liczyć, że środki zaradcze pomogą. Dobrze wiedzieli,
że najprostsze rozwiązanie, czyli wyłączenie stacji, niewiele da.
Oczywiście istniały inne metody. Można było szybko zmienić częstotliwość
pracy, próbować zestrzelić pocisk albo liczyć na to, że naprowadzi się na wabik,
specjalny nadajnik pozorujący pracę radaru.
Aby pogłębić zamieszanie, także Polacy mieli swoje pozoratory. Jastrzębie
z Łasku nie przenosiły zwykłych pocisków, lecz latające cele pozorne MALD-J,
które nie dość, że na ekranach radarów wydawały się prawdziwymi celami, to
jeszcze zakłócały rosyjski sprzęt.
Ostateczna odpowiedź Rosjan mogła być tylko jedna. Z wyrzutni zestawów S-
300 i S-400 oraz dwóch baterii Buków wojsk lądowych poderwały się pociski,
znacząc swój ślad płomieniami wylotowymi. Leciały w różnych kierunkach,
ścigając cele. Teraz decydowały już głównie maszyny i ich elektroniczne mózgi.
Jeden z pocisków dopadł skrzydłowego Kalińskiej. Pilot o znaku
wywoławczym Orion zdążył się katapultować, zanim Hornet eksplodował, rażony
odłamkami. Ona sama rzuciła samolot w ostre nurkowanie, by jak najszybciej
wyjść z pola rażenia Rosjan. Odpaliła kilka pakietów folii aluminiowej, by
wykorzystać każdy sposób zwiększenia szans na przetrwanie. Teraz leciała znów
nisko, lawirując nad pofałdowanym terenem i obierając kurs na inne niż Świdwin
lotnisko.
Mimo to w słuchawkach usłyszała ostrzeżenie przed opromieniowaniem przez
radar. Su-27 był za nią. Wykonała kolejny manewr, tym razem wznosząc się, by
podjąć walkę. Półpętlą wyszła na kurs przeciwny, obróciła się z lotu plecowego
i spojrzała na przyrządy. Rosjanin był teraz przed nią. Naciskając przycisk na
drążku, nakazała komputerowi go namierzyć. Pocisk powietrze–powietrze odpadł
od zaczepów belki nośnej, uruchomił silnik i popędził w stronę przeciwnika. Miała
szczęście, teraz to tamten zaczął uciekać. Pocisk trafił Rosjanina.
Nie interesował jej wynik. Liczyło się to, że ją zostawił. Że przetrwała walkę.
Miała nadzieję, że jej partner przeżył i albo podejmie go śmigłowiec ratowniczy,
albo trafi do własnych wojsk.
Ponad nią samoloty osłony związały walką Rosjan próbujących interweniować,
stosując podobną taktykę. Uderzyć, by wymusić na przeciwniku reakcję obronną,
i uciec. Mimo to dwa polskie Hornety i jeden F-15 zostały zestrzelone.
Polacy stracili łącznie pięć maszyn, a szóstą, uszkodzoną, trzeba było spisać na
straty. To okazało się niewielką ceną za wynik operacji. Niektóre pociski zostały
zestrzelone, inne spudłowały. Ale łączny efekt rakietowej salwy był porażający.
Z sześciu zestawów S-400 każdy został trafiony. W większości pociski zdołały
zniszczyć wyrzutnie i radary, tylko w jednym przypadku zniszczono sam radar,
oślepiając tym samym, przynajmniej chwilowo, cały dywizjon. Ironią losu było to,
że przetrwały oba dywizjony starszych S-300PS. Trafiono także w kilka
posterunków radiolokacyjnych.
Rosyjski antydostępowy bąbel, o którym wypisywano przed wojną całe tomy
analiz i który miał rzekomo zablokować działania polskiego lotnictwa, okazał się
balonem z dziurawą powłoką. Wojna była daleka od wygrania, ale trudniej było ją
teraz przegrać.
To zwycięstwo miało swoją cenę. Zużyte pociski stanowiły znaczną część
polskich arsenałów. A wojna dopiero się zaczynała.
Ten atak pozwolił, aby pododdział Gertner wycofał się w chwilowo bezpieczne
miejsce. Skacząc od ukrycia do ukrycia, niewykryci dotarli w końcu na kolejną
pozycję na brzegu jeziora Kruklin. Tam Rosjanie jeszcze nie doszli. Terytorialsi
mieli chwilę na odpoczynek. I przemyślenia.
Przetrwali. To było najważniejsze. Kosztem małych strat – ostrzał Rosjan ranił
dwoje żołnierzy. Na szczęście udało się znaleźć im schronienie w jednej z mijanych
wsi. Zostawiono im apteczki, karabinki i po dwa magazynki, a resztę wyposażenia,
a zwłaszcza amunicji, rozdzielono pomiędzy innych. Ludzie, w większości
mieszkańcy powiatu, niektórzy nawet okolicznych wiosek, byli w dobrym, wręcz
euforycznym nastroju po wygranej potyczce.
Gertner była mniej skłonna do entuzjazmu. Seans łączności uświadomił jej, że
jej pododdział jest jedynym po tej stronie Wielkich Jezior Mazurskich, a dalej na
wschód są wyłącznie oddziały na przesmyku suwalskim. Przybyła z Lubelszczyzny
przed wybuchem walk odwodowa 19 Brygada Zmechanizowana znajdowała się na
południu. Siły terytorialsów, w tym dowództwo batalionu i operatorzy
bezzałogowców, pospiesznie wycofały się do Mikołajek i pewnie ruszyły jeszcze
dalej, póki nie było tam Rosjan. Jej dano do wyboru: przedzierać się do własnych
wojsk lub kontynuować walkę. Sztab najwyraźniej nie miał pomysłu na ich
wykorzystanie.
Gdzieś za nimi było jeszcze walczące miasto, miasto, w którym znajdowało się
jej mieszkanie. Na szczęście nie zostawiła w nim niczego naprawdę ważnego.
Miała nadzieję, że jej żołnierze także nie popełnili żadnego błędu. Przebijanie się
do wojsk operacyjnych w sytuacji, gdy oddzielały ich rosyjskie czołgi, nie
wydawało się najlepszym pomysłem.
Wobec odcięcia od sił głównych pozostawała tylko jedna opcja, pomijając
poddanie się, które nie wchodziło w grę. Musieli przejść do działań nieregularnych.
Działania nieregularne, powtórzyła w myślach. Poczuła się jak Hubal, tylko
osiemdziesiąt jeden lat później. Ten przynajmniej miał konie. Ona nie miała nawet
rowerów.
Gestami przywołała do siebie Niedźwiedzką i Klausa.
– Nie jest dobrze – powiedziała do nich, po tym jak przedstawiła im sytuację.
Komandos tylko się uśmiechnął.
– Nie jest dobrze, ale trzydziestu ludzi z bronią i dużym zapasem amunicji to
nie jest zła sytuacja. Trzeba się schować, przeczekać i jak będzie okazja, przywalić
jeszcze raz, tak żeby zabolało.
– Możemy szukać schronienia u ludzi? – spytała siedzącej pod tym samym
drzewem Niedźwiedzkiej.
Ta pokręciła głową.
– Zapomnij o tym. Jeśli Rosjanie będą nas szukać, to zaczną od rodzin. A nawet
na wsiach nigdy nie wiesz, czy przypadkiem ktoś nie doniesie. Tak po prostu, bo
będzie się bał, że inaczej onuce w odwecie spalą całą wieś. Albo będzie chciał
zarobić. Albo coś jeszcze przyjdzie na myśl. Wejść do wsi można, ale to chyba już
nie te czasy, w których chłopi mieli żywność. Nasze społeczeństwo aż tak
bezinteresownie patriotyczne nie jest. I trzeba ciągle być w ruchu. Inaczej nas
znajdą i pozabijają – dodała, a komandos skinął głową.
Dała odpocząć ludziom jeszcze trochę. Zarządziła dalszy marsz, gdy tylko
zaczęło się ściemniać.
Także żołnierze głównych sił broniących się na linii kanału giżyckiego mogli
uważać się za szczęściarzy. Na ten odcinek skierowano pododdziały rezerwy,
głównie młodzież po odbytym szkoleniu w ramach Legii Akademickiej i grupy
paramilitarne. Przez pierwsze godziny walk po dotarciu przez Rosjan do kanału
mazurski kurort stał się areną walki pozycyjnej. Nieliczni żołnierze rosyjskiej
piechoty wspierani przez wozy bojowe usiłowali raz za razem przedrzeć się na
drugi brzeg.
Rezerwiści i terytorialsi w domach jednorodzinnych przygotowali punkty
ogniowe. Większość obsadzili żołnierze z Kałasznikowami, ale to wystarczyło, by
odpychać od kanału piechotę. Ogień granatników zdołał uszkodzić kilka BTR-ów.
Kowalska ze swoim karabinem nieustannie szarpała Rosjan celnymi strzałami
w kierunku celowniczych karabinów maszynowych, granatników i dowódców
pododdziałów. Prędko nauczyła się, że transportery i moździerze coraz szybciej
odpowiadają na ostrzał snajperski.
Nie można było liczyć na wieczne szczęście. Po zatrzymaniu pierwszego
natarcia należało wycofać się na zapasowe pozycje ogniowe. Rosjanie szybko
wpadli na pomysł, aby transportery ominęły strefę walk, płynąc jeziorami.
Drużyny i plutony odskakiwały, podczas gdy niewielki obszar pomiędzy
kanałami znalazł się pod ogniem artylerii. Mimo to większość obrońców zdołała
przedostać się na zbawczy drugi brzeg.
Na tym odcinku Rosjanie chwilowo wstrzymali natarcie, czekając na podejście
drugiego rzutu. Pojawił się też klucz polskich F-16, który pociskami Maverick
i bombami kierowanymi dokończył dzieła bezzałogowców, niszcząc baterię dział
samobieżnych.
Trzy rezerwowe bataliony zmechanizowane przekroczyły granicę. Jeden
skierowano na Kętrzyn, dwa, idąc przez Giżycko, zajęły pozycje obronne,
ubezpieczając skrzydło sił nacierających na Suwałki. Batalion, który zajął Giżycko,
odesłano na jedną noc na tyły.
Inny pożar rozpętał się w Internecie. Kadry pokazujące płomienie nad zakładem
petrochemicznym trafiły do sieci. Niektóre ujęcia przesłali przypadkowi
świadkowie, ale całą serię wykonał oczekujący od kilku godzin zwiadowca,
którego jedyną bronią był aparat fotograficzny z teleobiektywem i telefon
satelitarny. Wysłanie zdjęć było ryzykowne, lecz opłaciło się.
Obrazy pożarów, poprawione w programach do obróbki, posłano w świat. Nie
umieszczano ich na przypadkowych stronach. Wystarczyło wykorzystać już
wcześniej stworzone serwisy, o zwracających uwagę nazwach. Każdy z nich
przygotowany był tak, aby przyciągnąć uwagę innej grupy odbiorców. „Prawda
o świecie” adresowana była do mężczyzn po czterdziestce, mieszkających
w miastach. Strona „Chroń swoje dziecko” miała przyciągnąć uwagę młodych
matek, a „Ziemia i Tradycja” – mieszkańców wsi. Nie chwalono tam wprost Rosji,
tylko rozsiewano ziarna niechęci i podejrzliwości wobec władz i autorytetów.
Rozpowszechniano więc każdą teorię spiskową, od szczepionek powodujących
autyzm po bazy hitlerowskich latających spodków na półkuli południowej.
Obrobione zdjęcia zostały opatrzone fałszywymi komentarzami. Na jednych
stronach pisano o pożarze całej rafinerii, na innych o pożarze zakładów
chemicznych i o skażeniu Polski trującymi substancjami chemicznymi o groźnie
brzmiących nazwach, jak selenowodór czy chlorek rtęci.
Wirtualne bzdury miały realne konsekwencje. Niektórzy uciekali z terenów
otaczających zakłady przemysłowe. Inni próbowali poszukiwać leków lub środków
ochronnych na własną rękę, policja odnotowała nawet próby kradzieży
medykamentów z aptek.
Para szturmowych Mi-35 leciała ponad przecinającą las leśną drogą, objuczona
uzbrojeniem. Nagle zwolniły i zatoczyły krąg, najwyraźniej dookoła miejsca, które
załogom wydało się podejrzane, by wrócić na pierwotny kurs.
Dopiero wtedy Gertner odetchnęła. Mimo kamuflażu i kryjówki pomiędzy
drzewami wydawało się jej, że załoga dostrzegła ukrywających się żołnierzy i za
chwilę rozpęta się piekło.
Wraz z nią byli żołnierze drugiej drużyny, sekcji wsparcia plutonu, specjalsi
i pogranicznicy. Czternaście osób z ponad czterdziestoosobowej grupy, którą byli
kiedyś. Pierwsza i trzecia drużyna miały dotrzeć do punktu zbiórki na własną rękę.
Chciała wydać rozkaz do wymarszu, gdy tylko śmigłowiec zniknął za
horyzontem, ale znów ciszę przerwał hałas silników. Na drodze pojawiły się wozy
opancerzone. Jechały powoli, a wieżyczki się obracały, najwyraźniej załogi
spodziewały się przeciwnika za każdym drzewem.
Także te wozy odjechały.
– Nadepnęliśmy im na odcisk – powiedział Klaus szeptem. – Najpierw
śmigłowce, a teraz BTR-y. Dobrze, że się rozproszyliśmy. Pewnie sądzą, że
rozwalenie tych wyrzutni to dzieło zawodowych komandosów. Niemcy po zabiciu
Kutschery też tak myśleli.
– Wtedy chyba nie wszyscy uszli z życiem. Mamy jakieś szanse? – spytała
Gertner.
– Powiedziałbym, że dwadzieścia pięć procent. Przynajmniej mamy szczęście.
Wtedy nadeszła wiadomość od dowódcy pierwszej drużyny, jedno słowo
kodowe.
– Kurwa mać – zaklęła porucznik. – Malinowski miał pecha.
Hałas generowany przez śmigłowce, które nad lasem znów zawróciły
i skierowały się na zachód, potwierdzał to.
Rosjanie nie wiedzieli o kilku rzeczach. Przegapili to, że każdy ich ruch na
Bałtyku śledzi marynarka wojenna Szwecji, i nie mieli pojęcia o jednym
z podarunków Zachodu dla Polaków. Gdy tylko Szwedzi zauważyli wyjście
Rosjan, w powietrze nad wybrzeżem wzbiło się kilka małych bezzałogowych
śmigłowców S-100 Camcopter. Przypominające zabawki, ważące pięćdziesiąt
kilogramów maszyny przenosiły nieduże radary. Zasięg pięćdziesięciu kilometrów
wystarczył.
Swój udział w rozpoznaniu morza mieli też komandosi. Z ukrytych stanowisk
wystartowały należące do jednostki wojskowej Nil bezzałogowe samoloty Scan
Eagle i większy Blackjack. One nie przenosiły radarów, ale głowice z kamerami
pracującymi o każdej porze doby. Trudne do wykrycia przez radary i nieemitujące
sygnałów radiowych o dużej mocy, umknęły uwadze Rosjan.
– Panie admirale, Żubry idą na Hel, prosto na Hel. – Oficer na stanowisku
dowodzenia Centrum Operacji Morskich wskazał znaczniki na ekranie
pokazującym sytuację taktyczną.
– To jest bez sensu – skomentował admirał. – Chyba że… – Chwilę się
zastanawiał. – Ale to bez sensu…
Żubry mogły przewozić całą kompanię zmotoryzowaną. I były ogromnymi
maszynami, szybszymi niż zwykłe okręty, ale też łatwymi do wykrycia. Kuszącymi
celami.
– Chcą nas zmusić do otwarcia ognia – ocenił. – Śledzić je, ostrzec obronę
wybrzeża. Ludzi z Helu trzeba natychmiast ewakuować. Nasze baterie mają
czekać. Niech Rosjanie podejdą bliżej. Niech się odsłonią bardziej, niech bardziej
rozproszą siły – dodał.
Usiłował zachowywać spokój. W porównaniu do działań na lądzie na morzu
było jeszcze spokojnie. Sam atak rakietowy stanowił już wystarczająco poważny
problem. Teraz jeszcze desant. Ale zadanie Marynarki Wojennej określone
w sformułowanych przedwojennych planach było jednoznaczne: zapewnić
panowanie na Bałtyku poprzez zniszczenie rosyjskiej floty. Odpalenie rakiet
w poduszkowce, efektowne, ale wykonujące ewidentnie pomocnicze zadanie, nie
pomogłoby w tym. Hel nie był tak istotny w tej wojnie, aby bronić go za wszelką
cenę. Jedynymi żołnierzami na półwyspie byli żołnierze rezerwowej kompanii
piechoty osłaniającej posterunki obserwacyjne. Wystarczyło kilka motorówek, by
spróbować ewakuować ich na drugą stronę Zatoki Puckiej.
Porucznik Kalińska miała za sobą ledwie pięć godzin snu, który i tak przypadał
na czas dyżuru naziemnego na lotnisku. Tym razem rzucono ich do macierzystej
bazy w Świdwinie, jakby to coś miało zmienić. Nawet nie zajrzała więc do
mieszkania, przebywając cały czas na lotnisku. Mimo że starano się trzymać zasad
określających czas wypoczynku załóg i nikt nie chciał powiększać już i tak dużych
strat przez błędy wywołane zmęczeniem, to jednak wojna miała swoje prawa.
Samoloty wczesnego ostrzegania, zarówno natowski AWACS, jak i stale
krążący nad Szwecją mniejszy Erieye, z którego informacje nieustannie trafiały do
Polaków, ostrzegły o kolejnym nalocie. Rosjanie nie odpuszczali. Ich bombowce
Su-34 raz za razem próbowały atakować różne cele, najczęściej stałe. Ich łupem
padł już węzeł autostradowy pod Strykowem, wojskowe składy w Kutnie,
Maksymilianowie i Cybowie oraz kilka innych obiektów.
Gdy zawył alarm, nalot już trwał. W powietrze mieli udać się tylko Kali i jej
skrzydłowy, kolejny młody pilot o znaku wywoławczym Surfer. Był jednym z tych,
których pospiesznie szkolono już na Hornetach, po zaliczeniu kursu na szkolnych
odrzutowcach w Dęblinie. Miał za sobą tylko dwa loty bojowe.
Ciężko było się przyzwyczaić do strat. Eskadra Kalińskiej straciła już cztery
samoloty. Dwóch pilotów zginęło, jeden kontuzjowany trafił do szpitala, na
szczęście polskiego, a jeden – jej dawny skrzydłowy – zaginął. Jak uważał wywiad,
prawdopodobnie miał pecha i trafił na któreś ze zgrupowań rosyjskich wojsk
inwazyjnych.
Mieli wesprzeć myśliwce, które już były w powietrzu. Parę F-15 i dwa F-16
skierowano nad Mazowsze, gdzie pojawili się Rosjanie. Hornety pozostawały
w odwodzie, nad Pomorzem.
Zmieniło się to, gdy czujniki w samolotach wczesnego ostrzegania wykryły coś
dziwnego. W rejonie Elbląga uruchomiono silną stację zakłóceń, pracującą
w paśmie używanym przez radar AWACS-a. To sprawiło, że skierowano tam parę
Kalińskiej.
Zakłócenia radiowe nie były jednak przeszkodą dla kamery zasobnika
celowniczego podwieszonego pod Hornetem. Wykrycie i identyfikacja celów
nastąpiły, gdy myśliwce były pięćdziesiąt kilometrów od śmigłowców. Meldunek
o wiropłatach, których liczba i typy nie pozostawiały wątpliwości odnośnie do
zadania, sprawił, że poderwano także dostępną parę polskich Mi-24.
Jednocześnie dwa krążące na północ od Elbląga MiG-i 29 obrały kurs na
zachód, na spotkanie Polakom. Stacja zakłóceń przestała działać, zapewne
zmieniając miejsce położenia w obawie przed atakiem z powietrza, a to ułatwiło
pracę radarom sojuszniczym.
– Lis Trzy. – Kalińska powiadomiła o odpaleniu pocisku powietrze–powietrze.
Po chwili powtórzyła odpalenie. Następnie to samo uczynił jej skrzydłowy.
Cztery AIM-120 wobec dwóch MiG-ów były więcej niż wystarczające.
Rosyjscy piloci, mimo uników, nie zdołali uciec przed rakietami. Oba samoloty
spadły do Zalewu Wiślanego.
– Bierzemy się za śmigłowce. Najpierw transportowe – zdecydowała.
Sześć samonaprowadzających się AIM-120 nie mogło nie trafić w powolne,
obciążone desantem maszyny. Ich lot kończył się kulą ognia i nikt nie wyszedł
z tego żywy.
Logika wojny była bezlitosna. Jeśli zostałby wysadzony desant, to zadanie
zostałoby wykonane. A Mi-28 nie mogły zaszkodzić myśliwcom. Ich czas dopiero
nadchodził.
Załogi desperacko usiłowały uniknąć zagłady, lecąc nisko i wykonując uniki.
Cztery pociski kierowane na podczerwień także im nie dały dużych szans. Trzy Mi-
28 spadły trafione polskimi rakietami.
Wtedy nastąpił ostatni akt dramatu. Kalińska zwolniła, wysuwając klapy i sloty,
tak aby zapewnić maksymalną siłę nośną przy małej prędkości. Nie mając już
rakiet, zdecydowała się użyć działka. W pierwszym zajściu trafiła jednego Mila,
a jej skrzydłowy drugiego.
Ostatni wiropłat zawisł i wylądował. Z góry tego nie było widać, ale załoga
uratowała życie, opuszczając maszynę, wciąż dobrze widoczną w podczerwieni.
Hornety krążyły nisko, nie dopuszczając do jej ponownego startu.
Załogi dwóch Mi-24D nie zdążyły wziąć udziału w walce. Zamiast tego
przypadło im w udziale inne zadanie. Rosyjska maszyna stojąca na żuławskiej łące
była cenną zdobyczą. Należało dopilnować, aby można było ją sprowadzić za
Wisłę.
Gdy Kalińska wylądowała, w bazie już wiedziano, co się stało. Wysiadła
z samolotu wśród okrzyków i oklasków. Mechanicy szykowali już szablon do
namalowania symboli zwycięstwa powietrznego w postaci czerwonych gwiazd.
Siedem zestrzeleń w jednym locie nie zdarzyło się prawdopodobnie nigdy
wcześniej żadnemu pilotowi. Do tego wiedziano, że do niewoli wzięto załogę
ostatniej z maszyn.
Gdy owacje się skończyły, ominęła wał ziemny opasujący stanowisko
postojowe i weszła między drzewa. Oparła się o pień jednego z nich. Zapaliłaby,
gdyby miała papierosy. Tej nocy zginęło kilkudziesięciu ludzi. Wolała nie myśleć,
co mogli czuć ci, którzy spadali w płonących maszynach.
Patriotyzm ze szkolnych lektur byłby rozgrzeszeniem. W końcu to był wróg.
Napastnik. Tylko że ci w śmigłowcach i wszyscy inni wykonywali rozkazy. Ją do
latania w wojsku popchnęło pragnienie wolności, wysoko ponad chmurami,
i adrenaliny, jaką dawał niski lot nad ziemią. Nie wiedziała, jakie motywacje
kierowały żołnierzami desantu, ale piloci zostawali pilotami wszędzie i zawsze
z tego samego powodu. Ceną za to były walka i zabijanie. Dla narodu, sprawy,
stawki większej niż życie, jakkolwiek by tego nie nazwać. Zrobiła słusznie, pewne
dadzą jej za to medal, ale nie czuła się z tym dobrze.
3 maja 2020 roku, nad Atlantykiem
Pięć latających cystern KC-10 Extender wystartowało z bazy McGuire na
wschodnim wybrzeżu USA wieczorem, kierując się do strefy tankowania nad
oceanem.
Wcześniej z kilku baz w Stanach wyleciały formacje bombowców. Z Dysses
w Teksasie wysłano sześć smukłych B-1B, a z Barksdale w Luizjanie taką samą
liczbę używanych od czasów Wietnamu prawie w każdej amerykańskiej wojnie,
niezawodnych B-52H. Nieco później z bazy Whiteman wystartowały
przypominające wyglądem płaszczki, niewykrywalne dla radarów B-2.
Każdy z samolotów uzupełniał teraz paliwo, aby móc przekroczyć Atlantyk,
mając w komorach ciężki ładunek uzbrojenia. Kolejne tankowanie wyznaczono już
u wybrzeży Anglii.
Podczas przelotu bombowce przemieszczały się z podobną prędkością, po
wspólnej trasie. Dopiero nad Wielką Brytanią rozdzieliły się na mniejsze grupy,
zgodnie z typem samolotu. B-1 i B-52 pozostały w powietrzu, a B-2 wylądowały
w bazie Fairford.
B-2 poderwały się do lotu. Podobnie jak w czasie drugiej wojny światowej
amerykańskie bombowce kierowały się na kontynent, nawet podobną trasą co
kiedyś Latające Fortece i Liberatory. Jednak teraz minęły Niemcy, by ponad
Pomorzem wlecieć nad obwód kaliningradzki. Inaczej niż samoloty w pierwszej
fazie ataku, nie przenosiły pocisków manewrujących, tylko bomby kierowane.
W komorach bombowych umieszczono ich dziesiątki. W sam raz, by móc
zaatakować liczne, ale mało odporne na bombardowanie obiekty.
Rosjanie zauważyli, że są atakowani, dopiero gdy bomby przebiły blaszane
zadaszenia i siatki maskujące. Zaczęły wybuchać, rozrywając karoserie
samochodów, baki paliwowe i korpusy rakiet. Wywołały pożary. Potem pojawiły
się wtórne eksplozje.
Z punktu widzenia atakujących maskowanie miało jedną wadę: nie było do
końca wiadome, co kryje się pod zasłonami. Nie było nawet pewne, czy nie są to
makiety.
Ogniste kule i łuny pożarów, którym towarzyszyła gorączkowa wymiana
korespondencji radiowej, sprawiły, że wynik bombardowania mógł zostać uznany
za pozytywny. Nie zniszczono makiet, tylko prawdziwe cele.
Kolejne loty rozpoznawcze i nasłuch korespondencji przyniosły potwierdzenie.
Zniszczono nie tylko całą brygadę Iskanderów, ale i trzy brzegowe dywizjony
rakiet przeciwokrętowych. A niebo nad obwodem, którego strzegły już tylko
pojedyncze baterie artylerii przeciwlotniczej, stało otworem.
Na południu wciąż trwały walki. Leopardy i Rosomaki mimo strat nadal jechały
przed siebie, przełamując coraz słabszy opór, rozmiękczany kolejnymi atakami
z powietrza. Coraz częściej Rosjanie nie cofali się, ale poddawali.
Desant wylądował kolejnej nocy, tuż przed trzecią nad ranem, na obu
zrzutowiskach. Operacja o tej porze była trudniejsza, ale noc dawała największy
efekt zaskoczenia. Kompanie szturmowe wysadzone przez tuzin Kasiek, jak
potocznie nazywano transportowce CASA, zajęły pozycje na drodze krajowej,
którą tydzień temu podążały rosyjskie transportery. Przez kolejne godziny
sojusznicze Herculesy zrzucały następne pododdziały i sprzęt.
Jeśli Rosjanie zamierzali wycofać się do obwodu, musieli teraz zmierzyć się
z silnym przeciwnikiem. Zrzucono łącznie dwa bataliony, każdy z osiemnastoma
wyrzutniami pocisków przeciwpancernych oraz bateriami moździerzy. Zrzucono
też zestawy bezzałogowców. O sile desantu boleśnie przekonała się wysłana
przeciwko spadochroniarzom rosyjska kompania zmechanizowana, wzmocniona
pięcioma czołgami. Wszystkie T-90 pozostały spalone na polu bitwy.
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Spis postaci
Część pierwsza
Otwarcie
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Część druga
Gra w polu
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Epilog
Posłowie