You are on page 1of 298

ANTONI LANGER

Zemsta 2020
© 2021 Antoni Langer
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
 
 
Redaktor serii: Sławomir Brudny
 
Redakcja i korekta: Word_Factor
 
eBook:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl
 
Zdjęcie na okładce: Bartek Bera
Projekt okładki: Paweł Gierula
 
ISBN 978-83-65904-93-5
 
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
SPIS POSTACI

Zbigniew Bednarski – generał, dowódca operacyjny Rodzajów Sił Zbrojnych


Paul Buckmaster – doradca prezydenta USA do spraw bezpieczeństwa
narodowego
Witalij Iwanowicz Bujanow – major Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji
Rosyjskiej
Jerzy Julian Marek Butrymowicz – polityk, agent wpływu wywiadu rosyjskiego
w Polsce
Jack Clark – generał, szef Kolegium Połączonych Szefów Sztabów sił zbrojnych
Stanów Zjednoczonych
Rafał Gajewski – generał broni, dowódca operacyjny Rodzajów Sił Zbrojnych
Olga Gertner – porucznik, 41 Batalion Lekkiej Piechoty Wojsk Obrony
Terytorialnej
Siergiej Bogdanowicz Jermołajew – generał porucznik Federalnej Służby
Bezpieczeństwa
Marta „Kali” Kalińska – porucznik pilot, 21 Baza Lotnictwa Taktycznego
„Klaus” – chorąży, Jednostka Wojskowa Komandosów
Julia Koebner vel Julia Bednarek – kapitan, oficer operacyjny Agencji Wywiadu
Sebastian Kwapisz – członek organizacji terrorystycznej Aryjski Narodowy Front
Oporu
Michał Ligocki – generał broni, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego
i Naczelny Dowódca Wojska Polskiego w czasie wojny
Jan Majewski – ambasador Polski przy NATO
Agnieszka Niedźwiedzka – porucznik (później kapitan), warmińsko-mazurski
oddział Straży Granicznej
Maria Raczyńska – żołnierz – ochotnik czasu wojny, kapral organizacji
paramilitarnej Narodowa Organizacja Strzelecka
Mariusz Trojanowski – kapitan pilot, 41 Baza Lotnictwa Taktycznego
Adam Wróbel – żołnierz – ochotnik czasu wojny, plutonowy organizacji
paramilitarnej Narodowa Organizacja Strzelecka
Bartosz Zakrzewski – generał broni, dowódca generalny Rodzajów Sił Zbrojnych
CZĘŚĆ PIERWSZA

OTWARCIE

15 sierpnia 2018 roku, Warszawa


Cztery myśliwce F-22 Raptor leciały nad Wielkopolską, kierując się w  stronę
Mazowsza. Piloci, posłuszni komendom nawigatorów naprowadzania, dotarli do
punktu w przestrzeni, gdzie krążył samotny polski F-16. Uformowanie wspólnego
szyku zajęło zaledwie moment. Cała piątka skręciła na południe, ku Warszawie,
lecąc wzdłuż Wisły.
Na dole tłumy obserwujące defiladę lądową i powietrzną z podziwem patrzyły
na najnowocześniejsze myśliwce, jakie kiedykolwiek odwiedziły Polskę. Ich
przylot utrzymywano w  tajemnicy tak ściśle, że komentatorzy zapomnieli
wspomnieć o  tym elemencie defilady. Mimo to tysiące widzów robiły zdjęcia
i  filmy uwieczniające przelot, każdy takim sprzętem, jaki przyniósł ze sobą, od
tanich smartfonów po drogie lustrzanki z długimi obiektywami.
Witalij Bujanow, dobiegający czterdziestki dyplomata w  randze drugiego
sekretarza ambasady Rosji – wbrew nazwie, osób noszących ten tytuł było na
placówce aż osiem – nie wyróżniał się w  tym tłumie ze swoim nikonem. Zrobił
kilka zdjęć samolotom, ale częściej obiektyw kierował na ludzi, zarówno
wojskowych, jak i tych, którzy wyglądali na funkcjonariuszy służb lub urzędników
państwowych. Dziennikarze też byli godni uwagi.
Sądząc po twarzach obserwowanych przez teleobiektyw, entuzjazm udzielił się
także obserwowanym, zwłaszcza tym noszącym mundury. Rosjanin nie był tym
zaskoczony. To w  końcu oni najlepiej wiedzieli, jak bardzo polskie wojsko
potrzebowało sojuszniczej pomocy.
Defilada kończyła się. Schował aparat do torby na ramieniu i wszedł w gąszcz
uliczek starego miasta. Po drugiej stronie Wisły miał się zaczynać piknik
wojskowy. Wiedział, że będą tam tłumy zwabione grochówką i  wystawą sprzętu.
Polacy uwielbiali takie imprezy, przychodzili na nie całymi rodzinami. Ale tamtym
wydarzeniem zająć się miał już ktoś inny.
Wspinając się po skarpie wiślanej ulicą Mostową, słyszał rozmowę grupki
nastolatków, podnieconych hukiem odrzutowców, zwłaszcza tych kończących
przelot, choć polskie F-16 także wywarły na nich wrażenie.
Wibracja telefonu w  kieszeni zasygnalizowała nadejście wiadomości. Wyjął
urządzenie i  odczytał komunikat. Trójka innych rosyjskich dyplomatów podążała
w  stronę Starówki. Właśnie dokonali rezerwacji. Zawsze robili to w  ostatniej
chwili, aby nie dać szans kontrwywiadowi na obstawienie miejsca. W Warszawie
trzeba było uważać. Od kilku lat żartowano, że głównym specjałem tutejszych
restauracji są podsłuchy. Inną sprawą było to, ile tych podsłuchów założono za
pieniądze rosyjskie.
Prawdą było natomiast, że musieli uważać. Polacy mieli specjalny wydział
w  kontrwywiadzie do śledzenia Rosjan. Ambasada i  konsulaty były stale
monitorowane, telefony podsłuchiwane, dyplomaci i  pracownicy częściej lub
rzadziej pod obserwacją.
Zrobił rundę dookoła Starówki, udając, że podziwia architekturę. Nie był
śledzony. Nie tym razem. Oczywiście mogli cały czas monitorować położenie jego
telefonu, ale to nie to samo co bezpośrednia obserwacja. Nie wiadomo wtedy, co
robi śledzony i z kim.
Dotarł więc ostatni do lokalu położonego niedaleko Zamku Królewskiego – jak
przystało na lokalizację, specjalizującego się w tradycyjnej polskiej kuchni. To nie
był pewnie przypadek. Musiało chodzić o drobny gest wobec obserwatorów. Stolik
znajdował się przy oknie, może teraz właśnie ktoś robił im zdjęcia.
Ciekawe, ile o  nas wiedzą, pomyślał. Sam był majorem Służby Wywiadu
Zagranicznego. Trafił do tej służby tuż po ukończeniu studiów i cały czas udawał
dyplomatę. Był już raz w  Polsce przez cztery lata, w  konsulacie w  Poznaniu,
a  w  międzyczasie trafił do Wiednia i  Pragi. Sam zwerbował trzech agentów
i pomógł w pozyskaniu dalszych trzech.
– Witaliju Iwanowiczu, jak wrażenia po defiladzie? – spytał najstarszy rangą
w  tym towarzystwie, pierwszy sekretarz Anatolij Drozdow, zanim pojawił się
kelner, by wręczyć karty dań nowo przybyłym gościom.
– Efektowna – zauważył. – Robiła wrażenie, jak na Polskę. – Nie mógł się
powstrzymać przed wbiciem szpili. Jeśli jakimś cudem ich podsłuchiwali, to niech
wiedzą, co o nich myśli.
Kelner wrócił do stolika. Bujanow nie chciał tracić czasu. Poprosił go
o  polecenie dobrego mięsnego dania. Ten zaproponował kotlet schabowy,
a  dyplomata skinął głową z  aprobatą. Niech to będzie polskie święto. Zamówił
jeszcze piwo. Oczywiście polskie. Kelner zebrał zamówienia i zostawił ich samych.
– Bardzo dyplomatyczny wybór – skomentowała jedyna kobieta w tym gronie,
Nadieżda Mołczanowa, oficjalnie trzecia sekretarz ambasady, a  nieoficjalnie
kapitan wywiadu wojskowego GRU. Wbrew mitom w  nowych czasach dwie
służby współpracowały ze sobą ściślej, niż mogłoby się wydawać. Przynajmniej
czasami. Oprócz doraźnych korzyści oznaczało to, że łatwiej można było patrzeć
sobie na ręce.
– Za to Oleg nie może zapomnieć o  Waszyngtonie, skoro zamówił stek. –
Bujanow delikatnie odbił piłeczkę. Najmłodszy w  ich gronie kolega, attaché
z pionu kulturalnego, także kapitan GRU Lusin został przysłany do Polski tuż po
spędzeniu pięciu lat w  Stanach. Rzadko otrzymywało się od razu taką placówkę,
a  później z  zasady wracało się do USA, ewentualnie jechało się do Kanady lub
Wielkiej Brytanii. Przydział do Polski był albo karnym zesłaniem, albo
kontynuacją jakiejś misji. Bujanow wiedział dobrze, że nie ma sensu pytać jakiej.
– Widok tylu Amerykanów obudził mój apetyt – odpowiedział z  uśmiechem
Lusin. – To chyba jedyny rezultat tego machania szabelką.
– Każdy świętuje, jak umie. My nie potrzebujemy obcych na naszym niebie
w Dniu Zwycięstwa. – Drozdow dołączył się do drażnienia Polaków. Nawet jeśli tu
nie było mikrofonów, znajdował w tym przyjemność.
Cholerne Raptory, pomyślał Bujanow. Wbijanie szpil to jedno, a konsekwencje
tego przelotu to drugie. Nie znał się szczegółowo na sprawach wojskowych, tym
bardziej na technice. Od tego mieli wywiad wojskowy, zwłaszcza w  osobie
Mołczanowej, której techniczne wykształcenie pozwalało na dokonywanie
szczegółowych analiz. Ale same konsekwencje polityczne, a  był w  końcu
specjalistą od wywiadu politycznego, wydawały się poważne. Polacy poczują się
silni, przekonani o  pewności amerykańskich gwarancji. To nie był tylko akt
poparcia dla obecnego rządu. Przekaz miał trafić do wszystkich – opozycji,
społeczeństwa. Jesteśmy z wami, pomożemy, patrzcie, jak się staramy, robiąc wam
takie niespodzianki. Polacy będą coraz bardziej buńczuczni, coraz mniej podatni na
presję polityczną. Będą się wtrącać w  rosyjskie interesy, psuć dobre kontakty
z  Zachodem. Co wymyślą teraz? Za dwa lata urządzą pewnie obchody jeszcze
bardziej efektowne. W końcu to będzie setna rocznica wygranej bitwy. Polski rząd,
uważany za niezwykle jak na Europę konserwatywny i niebojący się odwoływać do
retoryki budzącej niezadowolenie w  Brukseli, zdecydowanie stawiał na sojusz
z Amerykanami.
Tak zamierzał sformułować notatkę, która wieczorem zostanie wysłana do
Moskwy: ocenę sytuacji, konsekwencji i  plany dalszych poczynań. Jedząc, co
chwila odzywał się w  niezobowiązującej rozmowie, zachowując pozory. Ciekawe
byłoby poznać militarną stronę problemu, uznał.
– Jadę oddać aparat do ambasady. Nie chcę się z nim kręcić po mieście, bo jak
zgubię, potrącą mi to z pensji – powiedział, kończąc posiłek. – Ktoś jedzie ze mną?
Dobrze wiedział, że spośród obecnych tylko jedna osoba miała ze sobą
służbowy sprzęt. Dobry i drogi.
– To dobry pomysł – powiedziała Mołczanowa. – Wezwę Ubera. – Sięgnęła po
telefon.
– Pozwolicie, że się przyłączę, mam sprawę do załatwienia – odezwał się Lusin,
psując humor majorowi. Mołczanowa była jedyną niezamężną kobietą w  gronie
rosyjskich dyplomatów w Warszawie.
W  drodze do ambasady milczeli. Kierowcami w  Warszawie byli często
Ukraińcy lub inni ludzie, których rosyjscy dyplomaci powinni traktować
szczególnie nieufnie. Tym razem podróż jednak przebiegła spokojnie.
Zaprosił kolegów z  wywiadu wojskowego do swojego biura. Przez dziesięć
minut referował im swój pomysł. Spodobał im się. Szefom placówki także.
Następnego dnia rano wysłano do Moskwy szyfrogram. Później jeden
z  historyków postawił go na równi z  długim telegramem Kennana, telegramem
Zimmermana albo depeszą emską. Od takich wiadomości zaczynały się wojny.

18 sierpnia 2018 roku, granica polsko-rosyjska


Zielony mercedes sprinter na terenowym podwoziu zatrzymał się na skraju lasu,
trzy kilometry od granicy. Dwaj podoficerowie Straży Granicznej przeszli do tylnej
części wozu. Uruchomili znajdujące się tam urządzenia i  podnieśli maszt
z zespołem kamer.
Było wciąż widno, więc pracowała tylko jedna z  nich, działająca w  zakresie
światła widzialnego. Oprócz niej pogranicznicy mieli do dyspozycji kamerę na
podczerwień i dalmierz laserowy. Tak wyposażone wozy, zwane w żargonie służby
przewoźnymi jednostkami nadzoru, przerzucano z miejsca na miejsce, obstawiając
te odcinki granicy, które danego dnia – a  raczej nocy – ktoś mógł próbować
przekroczyć.
Oprócz pojazdów granicę obserwowały kamery umieszczone na wieżach. Te
pracowały całą dobę, przesyłając obraz do stanowisk dowodzenia. Owe wysokie na
pięćdziesiąt metrów konstrukcje dawały spore pole widzenia, ale nie mogły się
przemieszczać i nie dało się ich zbudować w dowolnym miejscu. Dlatego pojazdy
i patrole – zmotoryzowane i piesze – wciąż były niezbędne.
– Oskar Jeden, tu Oskar Dziewięć, jesteśmy gotowi – zameldował plutonowy
Wawrzyniak dowództwu akcji.
– Oskar Dziewięć, rozumiem – odpowiedziała porucznik Agnieszka
Niedźwiedzka, czekająca w samochodzie terenowym kilometr dalej.
Po chwili zgłosiło się pozostałych siedem zespołów biorących udział
w działaniach. Dwa patrole piesze, jeden na quadach i trzy samochodowe. Czasami
takie akcje wynikały z  informacji o  zamiarach przemytników. Tym razem było
inaczej. Komenda oddziału uznała, że długi weekend, który oznacza rozprzężenie
w całym kraju, może być wykorzystany przez przestępców. Jeśli liczyli, że ochrona
granicy po polskiej stronie była mniej czujna, czekała ich niemiła niespodzianka.
Plutonowy ziewnął. Przed nimi było ponad dziesięć godzin czekania.
– Młody, kawę wziąłeś? – spytał partnera.
– Cały termos i dwa red bulle – odpowiedział kapral Morcinek. W tej robocie
kawa była podstawą wszystkiego.
Wpatrywali się w  ekrany, na których powoli przesuwał się obraz. Głowica
pracowała według zadanego programu, przeczesując obserwowany odcinek od
prawej do lewej strony i  z  powrotem. Czasami widać było jakieś zwierzę. Ludzi
nie. Pewnie przemytnicy też wzięli sobie wolne.
Plutonowy włączył kamerę na podczerwień. Zbliżał się zmierzch. Obraz
z  kolorowego zmienił się na monochromatyczny, zawierający różne odcienie
szarości. Głowica dalej skanowała sektor.
– Co to jest? – Przeszedł na ręczne sterowanie, zatrzymując ruch urządzenia. Na
ekranie widać było coś dziwnego.
Plamka wskazująca ciepły obiekt przemieszczała się szybko w  kierunku linii
granicznej. Ponad ziemią. To nie był człowiek ani samochód.
– Oskar Jeden, tu Oskar Dziewięć, mamy coś dziwnego – zameldował
i przełączył jeden z ekranów na kamerę światła dziennego.
W  ostatnich promieniach zachodzącego słońca dało się zauważyć
charakterystyczny kształt. Wąski kadłub, stateczniki i skrzydła.
– Oskar Dziewięć, co widzisz? – spytała porucznik Niedźwiedzka.
– Drona! Jakiś dron leci na naszą stronę! – plutonowy wyjaśnił sytuację
podekscytowanym tonem. – Leci prosto na południe – dodał.
Jasna cholera, pomyślała oficer. Przemytnicy czasem używali motolotni, kiedyś
zdarzały się samoloty i  śmigłowce, ale drony jeszcze nie. Jeśli w  ogóle to byli
przemytnicy.
– Śledzić go, zmieniać pozycję wedle uznania – wydała rozkaz.
Przełączyła kanał w radiu i wywołała komendę oddziału.
– Oskar Jeden do Zero Jeden, zgłaszam przekroczenie granicy przez
niezidentyfikowany obiekt, potrzebne wsparcie lotnicze, będę usiłowała ustalić tor
lotu – przekazała wiadomość.
– Rozumiem, Oskar, śmigłowiec zaraz wystartuje – odpowiedział dyżurny
z  komendy oddziału. To nie brzmiało dobrze. Śmigłowiec bazował na lotnisku
w Kętrzynie, czterdzieści kilometrów od nich.
Włączyła silnik. Terenowe mitsubishi pajero skręciło w  leśną drogę, ale po
chwili wyjechało na otwartą przestrzeń.
Jeśli dron leciał na południe, mieli szansę go zobaczyć. A może tylko usłyszeć.
Zatrzymała wóz i wyjęła gogle noktowizyjne. Wewnątrz wozu były bezużyteczne,
ale na zewnątrz mogły pomóc.
Rozglądała się uważnie i nasłuchiwała.
Skierowała wzrok tam, skąd dochodził odgłos przypominający pracę silnika
kosiarki spalinowej. Cel był na wschodzie, na ciemnym tle. Gogle pomogły, choć
niewiele. Widziała rozmytą sylwetkę, przemieszczającą się na tle nieba.
– Oskar Jeden, tu Oskar Dziewięć – zaskrzeczało radio. – Zmieniliśmy pozycję,
śledzimy cel. Leci prosto na południe. Tyle możemy powiedzieć.
– Postarajcie się wywołać śmigłowiec i przekazać im położenie – rozkazała. –
Oskar Dwa, Trzy, Cztery – wywołała patrole samochodowe – jechać na południe.
Starajcie się zauważyć tego drona. Jeśli wyląduje albo coś zrzuci, zabezpieczyć.
Wróciła do wozu. Powinna mieć kierowcę, ale braki kadrowe oznaczały, że
musi radzić sobie sama. Polowanie na drona na słuch brzmiało absurdalnie, ale
pojechała dalej. Za kilka minut zatrzyma się i znów będzie nasłuchiwać.
Podejrzewała, dokąd może lecieć. Znów zmieniła kanał łączności.
– Oskar Jeden do Zero Jeden, jest możliwe, że dron kieruje się na Kruklanki –
przekazała wiadomość.
Zaryzykowała. Postanowiła nie robić dalszych przystanków. Jeśli miała rację,
śmigłowiec powinien szybko przechwycić obiekt. Jeśli nie, pozostawało długie
i żmudne przeczesywanie dziesiątek kilometrów kwadratowych trudnego terenu.
Włączyła sygnały i  na pełnym gazie ruszyła wąskimi mazurskimi drogami.
W  radiu słyszała meldunki załogi śmigłowca. Wykryli intruza nad jeziorem
Gołdopiwo i śledzili z bezpiecznej odległości.
Bezzałogowiec zmienił kierunek lotu, zgodnie z  programem zapisanym
w  pamięci. Skręcił w  lewo i  zaczął na małej wysokości krążyć dookoła
wojskowego obiektu.
Dyżurna zmiana radarzystów 182 kompanii radiotechnicznej obserwowała
obiekt na swoich ekranach od kilku minut, od chwili, gdy znalazł się w  pobliżu
granicy państwa i ją przekroczył. Nie było więc zaskoczeniem jego pojawienie się,
ale zachowanie.
Krążył dookoła nich jak sęp, a  jego lotowi nikt nie przeciwdziałał. Trwały
jeszcze gorączkowe konsultacje z dowództwem. Teoretycznie oficer dyżurny mógł
wydać wartownikom rozkaz zestrzelenia bezzałogowca, gdyby uznano, że lot tego
obiektu zagraża bezpieczeństwu żołnierzy i urządzeń, ale dotąd w praktyce nikt nie
ćwiczył postępowania w takiej sytuacji. Gorączkowe rozmowy trwały jeszcze, gdy
samochód Straży Granicznej zatrzymał się w pobliżu bramy.
Sterujący z daleka lotem bezzałogowca zauważyli błyskające światła. Nakazali
zmianę kursu, aby przyjrzeć się dokładnie tym, którzy zareagowali na naruszenie
przestrzeni powietrznej.
Porucznik Niedźwiedzka wysiadła z  wozu, trzymając w  rękach krótkiego
Beryla.
Nie wahała się, widząc i słysząc, że intruz obniża lot i kieruje się w jej stronę.
Uniosła broń, uchwyciła drona w celowniku i pociągnęła za spust. Pięć razy, aż do
momentu, gdy urządzenie przechyliło się na skrzydło i spadło na łąkę.

25 sierpnia 2018 roku, Sankt Petersburg


– Wszystko gotowe, Siergieju Bogdanowiczu – zameldował kapitan jachtu –
możemy wypływać.
Właściciel skinął głową i  poprowadził swoich dwóch gości do środka.
Motorowy jacht „Nadia” nie był duży, miał zaledwie dwadzieścia pięć metrów
długości, niewiele jak na standardy narzucone przez nowobogackich i oligarchów,
ale nadawał się do eskapad po zatoce. I  gwarantował dyskrecję. A  właściciel to
sobie cenił. Nie lubił ostentacyjnego okazywania zamożności. Lubił czuć się dalej
Siergiejem Bogdanowiczem, a nie gubernatorem Sankt Petersburga. Nie lubił też,
kiedy zwracano się do niego „towarzyszu generale”, mimo dwudziestu dwóch lat
służby w organach bezpieczeństwa państwa.
Generał porucznik, wprawdzie formalnie emerytowany, Federalnej Służby
Bezpieczeństwa Siergiej Bogdanowicz Jermołajew nie lubił też służby. Jacht
musiał mieć załogę, to znaczy kapitana, mechanika i  bosmana, niezbędnych do
żeglugi, ale poza tym nie było na pokładzie żadnej kelnerki, barmana, hostessy,
rzadko zresztą gościły na nim kobiety. Nie do tego służył.
Sam wyjął z  lodówki dużą butelkę stolicznej i  talerz wędlin. Importowanych.
Do tego słoik ogórków. Na koniec ustawił kieliszki i  osobiście je napełnił, gdy
wychodzili w morze. Zaczęli od zwykłej rozmowy, o niczym. Deputowany bywał
na jachcie, dziennikarz pojawił się na nim pierwszy raz. I  był wyraźnie
zdenerwowany. Nadszedł czas, by przejść do rzeczy.
– Wypijmy za towarzysza Dzierżyńskiego – generał zaproponował kolejny toast
i  od razu opróżnił kieliszek jednym haustem. – Powiedział on, że czekista musi
mieć chłodny umysł, gorące serce i czyste ręce. Tylko wtedy jest skuteczny.
– Nie można wam tego odmówić, Siergieju Bogdanowiczu – przymilnym
tonem skomentował deputowany Leonid Lewczenko. Sam był w  młodości
oficerem KGB. – Na szczęście sprawy w kraju idą w dobrym kierunku. – Przejął
butelkę i  napełnił naczynia. Lubił wódkę, lubił kobiety. Im bardziej ten
sześćdziesięcioletni mężczyzna uświadamiał sobie, że jest już bliżej niż dalej od
kresu życia, tym bardziej chciał z niego korzystać. Na różne sposoby.
– Wypijmy za naszego prezydenta. – Uniósł kieliszek.
– Oby się mu wiodło – dodał trzeci z obecnych, najmłodszy i jedyny niemający
w życiorysie służby w organach bezpieczeństwa Dymitr Gusarow.
Generał wypił kolejną porcję alkoholu i spojrzał na dziennikarza.
– I  to jest właśnie problem – powiedział prowokacyjnie. – Za sześć lat są
następne wybory. Nie wiadomo, czy w  nich wystartuje. Rządzi już prawie
dwadzieścia lat. Ile jeszcze można? Władza męczy. Oczywiście, życzymy mu
wszyscy zdrowia, ale trzeba by pomyśleć o następcy.
Dziennikarz pobladł, a  czekista to zauważył. Postanowił załatwić sprawę, gdy
jeszcze będą w  miarę trzeźwi. Młody dziennikarz był inteligentny, ale wymagał
urobienia.
– W  „Wiadomościach i  Faktach” – miał na myśli duży dziennik regionalny –
posiadacie, młodzieńcze, swoją rubrykę. Czytają was.
Polał mu jeszcze wódki, aby ukoić jego nerwy.
– Tekst powinien być o tym, że należy zachować ciągłość władzy, władzy, która
ma oparcie w czekistach. Wiecie, do jakich zwycięstw doprowadził nas prezydent.
Czeczenia, Gruzja, Krym. Z  Donbasem nie wyszło, jak należy, ale będą następne
wyzwania. Amerykanie, pies ich trącał, siedzą niedaleko, w  Estonii. I  to są
wyzwania dla nowego prezydenta. Trzeba świeżej krwi.
– Nie za wcześnie, Siergieju Bogdanowiczu? – Dziennikarz powiedział o jedno
słowo za dużo.
– Co za wcześnie, co za wcześnie! – Deputowany zerwał się na równe nogi
i  pouczył młodzieńca tubalnym głosem starego aparatczyka. – Żadnych nazwisk,
bo was wrzucimy do wody, żeby wam mózg ryby wyżarły! Macie napisać ogólnie.
Rozumiecie? O-gól-nie! – Uderzył pięścią w stół i usiadł.
– Uspokójcie się, uspokójcie. – Czekista postawił na stole kolejną butelkę. –
Rozumiesz, młodzieńcze, to delikatna gra. Musimy być ostrożni. Ale jak wygramy,
to wiecie: zaszczyty. Prestiż. Moskwa czeka. Pomożecie? – spytał.
– Muszę więc napisać duży artykuł – dziennikarz grał na zwłokę – a  nie
felieton. Polityczną prognozę. O wyzwaniach dla kraju. Ogólną – zapewnił.
– Na kiedy będzie? – spytał czekista.
– Jakieś dwa tygodnie, może więcej. – Młody człowiek usiłował zyskać na
czasie. Taki artykuł trzeba napisać bardzo, ale to bardzo ostrożnie.

31 sierpnia 2018 roku, Warszawa


Generał broni Michał Ligocki miał za sobą ponad ćwierć wieku służby
wojskowej, w tym ponad dwa lata spędzone na misjach zagranicznych, a od roku
był szefem Sztabu Generalnego. Z  tego powodu lektura raportu dotyczącego
incydentu na Mazurach potwierdzała tylko to, co było dla niego jasne jak słońce od
samego początku. Zestrzelony przez funkcjonariuszkę Straży Granicznej obiekt,
choć niedający się zakwalifikować do żadnego z seryjnie produkowanych w Rosji
typów, wykonywał niewątpliwie zadanie wojskowe lub szpiegowskie. Świadczył
o  tym zestaw dwóch kamer wraz z  radiostacją do przesyłania danych. Kadłub
i skrzydła wykonano z tworzyw sztucznych oraz zaopatrzono go w silnik dostępny
w  legalnym obrocie na Zachodzie. Stamtąd sprowadzono także elektronikę. Cała
konstrukcja była tania i  prosta. Nie nosił żadnych oznaczeń poza numerem
bocznym 015.
Wyrafinowana prostota świadczy o  przeprowadzeniu pewnej liczby testów
i prawdopodobnie maszyna produkowana jest seryjnie, ponieważ nie jest opłacalne,
aby udana konstrukcja powstała tylko dla jednej misji – konkludowali analitycy
z Wojskowej Akademii Technicznej.
Pukanie do drzwi przerwało mu lekturę. Adiutant, porucznik Rolewicz, wszedł
do gabinetu.
– Już są – zameldował.
– Zaraz do nich idę – odpowiedział.
Wprowadził służbowy komputer w  stan uśpienia i  wstał zza biurka. Wraz
z podążającym za nim adiutantem przeszedł z gabinetu do znajdującej się obok sali
konferencyjnej. Nie chciał, by to spotkanie odbyło się w gabinecie. Nie dlatego, że
miał coś do ukrycia, ale obecny układ stanowisk w  armii tworzył problem
protokolarny. Będąc szefem Sztabu Generalnego, zajmował jedno z  najwyższych
możliwych stanowisk w  armii. Był także osobą przewidzianą do mianowania na
stanowisko Naczelnego Dowódcy Wojska Polskiego w czasie wojny.
W czasie pokoju takie stanowisko nie istniało. A równorzędne szefowi Sztabu
Generalnego były dwa inne stanowiska, dowódcy generalnego i  dowódcy
operacyjnego. Zajmowali je także generałowie broni, a  więc równi mu stopniem,
o  podobnym stażu służby. Równy im, choć niższy rangą, był dowódca Wojsk
Obrony Terytorialnej. Dlatego nigdy nie zapraszał ich do gabinetu, by nie czuli się
tak, jakby wzywał ich przełożony.
Zgodnie z regulaminem oficerowie stanęli na baczność, gdy wszedł do pokoju.
Przywitał się z nimi i poprosił, aby usiedli.
– Czytaliście, panowie, raport z analizy tego drona? – spytał.
Dowódca generalny Rodzajów Sił Zbrojnych, generał broni pilot Bartosz
Zakrzewski skinął głową.
– Zrobili nas jak małe dzieci – powiedział. – Gdyby nie pogranicznicy, to
moglibyśmy cienko śpiewać – przyznał. – My się chwalimy Raptorami, a  oni
nagrywają sobie film z naszymi radarami. Dobrze, że nie zrobili transmisji na żywo
na Twitterze.
– Sądzi pan, że chodziło im o taki efekt? Nie o rozpoznanie? Wywiad? – spytał
dowódca operacyjny, generał Zbigniew Bednarski.
– A  po co im takie zdjęcia, skoro mają satelity? Albo mogą wykonać je ze
swojej przestrzeni powietrznej. Wystarczy być na dużej wysokości, powiedzmy,
dziesięciu kilometrów, z  dobrą optyką – wyjaśnił Zakrzewski. – Robią to zresztą
cały czas. Zdjęcia, nasłuch radiowy. Latają w kółko nad Kaliningradem.
– Ma pan rację – powiedział Ligocki. Po raz kolejny zaskoczyło go to, że tak
oczywiste sprawy wymagały wyjaśnień. Znał też powód. Tak jak Bednarski, był
oficerem wojsk lądowych i zawsze myślał przede wszystkim w dwóch wymiarach.
– Na razie nie pokazali tego nagrania – upierał się Bednarski.
– Bo my nie pokazaliśmy wraku – odparł Zakrzewski. – Tej dziewczynie ze
Straży Granicznej należy się jakiś medal. Miała jaja, żeby go gonić i  strzelać.
W zasadzie to można by ją ściągnąć do wojska – rzucił pomysł.
– Na razie, panowie, cieszmy się, że media jej nie wywąchały. Zaraz padłoby
pytanie, czemu żołnierze nie strzelali.
– Strzelaliby, ale Centrum Operacji Powietrznych kazało się wstrzymać –
Zakrzewski wyrwał się do odpowiedzi, przypominając raport, który kilka dni
wcześniej przygotowano w  dowództwie generalnym. Dokument ten trafił do
ministra i prezydenta.
– Szkoda, że nie dano szansy, aby komisja, jaka została powołana przeze mnie,
też przedstawiła swój raport – powiedział wprost dowódca operacyjny. – Byłem
dziś rano na Klonowej – miał na myśli ministerstwo obrony – i  według tego, co
przekazał mi minister Czajkowski, prezydent poprze wniosek o odwołanie mnie ze
stanowiska. Jak rozumiem, to konsekwencja tego raportu? – Spojrzał w  oczy
siedzącym przy stole.
– Panie generale, to decyzja, którą podjął minister. – Szef Sztabu Generalnego
rozłożył ręce. – Minister sądzi, że prędzej czy później sprawa wyjdzie na jaw. Woli
się zabezpieczyć. Poza tym za rok i tak mija ustawowy termin.
– Który można wydłużyć i  wszyscy o  tym wiecie – odparł Bednarski.
Wprawdzie żołnierz zawodowy był zwalniany ze służby obligatoryjnie po
osiągnięciu wieku sześćdziesięciu lat, to jednak dla najwyższych stanowisk
przewidziano furtkę.
– Może pan zawsze porozmawiać z ministrem albo prezydentem – powiedział
Ligocki, ucinając dyskusję – ale generał Gajewski przejmie od jutra pana
obowiązki – miał na myśli zastępcę dowódcy operacyjnego – i nie mamy czasu na
przepychanki. Anakonda zaczyna się za trzy miesiące, niecałe. To musi być
priorytet.
– Przez tego drona będzie ciężej – zauważył Zakrzewski. – Pewnie będą chcieli
powtórzyć ten numer podczas ćwiczeń.
– Amerykanie mają przysłać zwiększone siły – powiedział szef Sztabu
Generalnego. – Zmobilizują dwa dodatkowe dywizjony F-16 z Gwardii Narodowej,
a kolejne dwa na rok następny do ćwiczeń. Oficjalnie zostanie to ogłoszone jutro,
ich sekretarz obrony będzie na Westerplatte, jak panowie wiecie.
– Tylko samoloty doślą? – spytał dowódca generalny. – Już jedną decyzję nam
niedawno ogłoszono, choć wypunktowałem na dziesięć stron, czemu nie powinna
zapaść.
– Politycy nigdy nas nie słuchali – narzekał Gajewski. – Wymyślili sobie
czwartą dywizję, nową brygadę, nie wiadomo w  co uzbrojoną, chyba w  noże –
ironizował.
– Brygada wystarczy, tak uważają. Przyślą tylko komandosów, jak było
ustalone wcześniej, i okręty – powiedział szef sztabu. – Za to mamy potwierdzoną
obecność innych sojuszników. Poza tymi przewidzianymi wcześniej będą
Austriacy.
– I proponują, że zostawią to, czym przylecą? – spytał Zakrzewski.
– Wszystkie piętnaście maszyn. Dwie trzecie w  stanie używalności, reszta na
części, tak jak było mówione, gdy byliśmy w Wiedniu – potwierdził szef sztabu.
Rozmowa, do której nawiązywał, miała miejsce jeszcze w styczniu. Austriackie
siły powietrzne posiadały piętnaście myśliwców Eurofighter Typhoon. Ciężkich,
przeznaczonych do prowadzenia walk powietrznych. I kosztownych w utrzymaniu.
Austriacy zamierzali się ich pozbyć, co było kuszącą propozycją dla polskiego
lotnictwa, które desperacko starało się zastąpić czymś coraz trudniejsze
w eksploatacji radzieckie MiG-i. Temu pomysłowi przyklasnęli politycy nie tylko
polscy, ale również z  innych państw europejskich. Polska przejmująca piętnaście
używanych maszyn stawała się naturalnym kupcem na kolejne, tym razem
fabrycznie nowe samoloty z  europejskich wytwórni. Rozważano także inne
scenariusze, ale były jeszcze na etapie negocjacji. Japończycy zamierzali pozbyć
się części swoich F-15J, oczywiście za pośrednictwem Amerykanów,
w poszukiwaniu pieniędzy na zakup nowych samolotów. Według raportów attaché
wojskowego z Tokio i opinii ekspertów samoloty były w dobrym stanie, mogłyby
posłużyć jeszcze dziesięć lat. A  F-15 był dobrym myśliwcem. Wreszcie
Australijczycy rzucili na stół ofertę przekazania swoich używanych Hornetów.
Także te poddane zostały w czasie służby modernizacji i mogły wypełnić lukę po
MiG-ach.
A poza wartością bojową, nie najwyższą możliwą, ale jednak dużą, polityczne
decyzje były decydujące. Przekazanie sprzętu polskiej armii było zdaniem generała
ważniejsze niż sojusznicze gwarancje. Przekonali się o tym teraz. Formalnie obcy
bezzałogowy samolot, przekraczając granicę, mógł być powodem do
wypowiedzenia wojny. Ale to byłby absurdalny scenariusz. Obiekt miał oczywiście
wojskowe przeznaczenie, ale był bez oznaczeń. Został zbudowany z  zachodnich
części. Przyleciał z  terytorium Rosji, ale Rosja w  każdej chwili mogła oskarżyć
Polskę lub NATO o  prowokację. W  Polsce nikogo by to nie przekonało, ale na
Zachodzie było wielu, którzy mogli dać wiarę takiej dezinformacyjnej bajce. A co
by się działo, gdyby Polska odwołała się do traktatu atlantyckiego? Pamiętał
dobrze, że artykuł czwarty traktatu północnoatlantyckiego mówił wprost:
Strony będą się wspólnie konsultowały, ilekroć, zdaniem którejkolwiek z  nich,
zagrożone będą integralność terytorialna, niezależność polityczna lub
bezpieczeństwo którejkolwiek ze Stron.
Piękne słowa.
– Panowie, po Anakondzie będzie nas czekać zwiększony wysiłek – powiedział.
– No, nas dwóch, generała Gajewskiego i naszych ludzi – poprawił się. – Nie ma co
się łudzić. Pot i łzy będziemy wylewać wiadrami. Byle nie krew.

16 września 2018 roku, Mazury


Porucznik Olga Gertner, słysząc hałas silników, odbezpieczyła broń. Spojrzała
w celownik Elcan zamocowany na karabinku Grot. Cel pojawił się dokładnie tam,
gdzie miał być, choć z lekkim opóźnieniem.
Kolumna dwóch ciężarówek i dwóch samochodów terenowych wyłoniła się zza
zakrętu. Jechała wąskim leśnym duktem. Kierowca pierwszego wozu, starego
Honkera, zwolnił jeszcze bardziej, widząc, że zbliża się do kolejnego zakrętu.
Na to czekali ludzie ukrywający się pomiędzy drzewami. Odczekali jeszcze
chwilę, aż cała kolumna znalazła się w  strefie rażenia. Taki był termin oficjalny.
Z reguły nazywano ją strefą śmierci.
– Ognia! – padł rozkaz, jedyny wydany przez radio od chwili, gdy
ubezpieczenia zameldowały o zbliżającej się kolumnie.
Petardy i  granaty dymne wybuchły na drodze przed pierwszym pojazdem,
znajdującym się już na zakręcie.
Celowniczy karabinu maszynowego UKM-2000 wymierzył w  kierunku
terenówki i  nacisnął spust. Huk długiej serii rozniósł się po lesie. Postronny
obserwator nie rozpoznałby, że broń strzela ślepakami. Z drugiej strony inny kaem
otworzył ogień w kierunku Honkera zamykającego kolumnę.
Dwie grupy, liczące po sześciu ludzi w  maskujących mundurach, wybiegły
spomiędzy sosen, mierząc w  kierunku ciężarówek i  oddając krótkie serie
z  karabinków. Kierowców i  dysponentów pojazdów zajmujących miejsca
w szoferkach wyciągnięto z kabin, rzucono na ziemię i przeszukano. Sprawdzono
skrzynie ciężarówek, a  potem przeczesano oba Honkery. Spośród pojmanych
wybrano jedną, najważniejszą osobę, oficera w  stopniu kapitana. Dwaj rośli
żołnierze chwycili jeńca za ramiona i  pociągnęli za sobą. Pozostałych
pozostawiono, po odebraniu im broni i dokumentów.
Napastnicy wycofali się do lasu.
Teraz czekało ich najtrudniejsze. Wszystkie drużyny biorące udział w zasadzce
biegiem opuszczały teren, na którym zaznaczyły swoją obecność. To, że
zaatakowana kolumna, choć mała, mogła wezwać pomoc, należało uznać za pewne.
Nie wiadomo było tylko, jak zareaguje przeciwnik. Mógł po prostu przysłać
żołnierzy, wysłać drony lub śmigłowce, mógł wreszcie nie ograniczać się
i ostrzelać las z dział lub rakiet. Dlatego też każda sekunda była cenna.
– Wystarczy! – Kolejny rozkaz zakończył ucieczkę przed pościgiem.
Żołnierze zatrzymali się. Jeniec został uwolniony, zwrócono mu broń
i  dokumenty. Dowodząca pododdziałem kobieta stanęła przed nim, przyjmując
postawę zasadniczą.
– Panie kapitanie, melduję wykonanie zadania, bez strat – powiedziała
porucznik Gertner.
– Dziękuję – odpowiedział kapitan. – Zrobimy tu omówienie, proszę zebrać
ludzi.
Otrzepał brud z  ubrania, gdy porucznik ustawiła podwładnych w  szyku
pomiędzy pniami drzew.
– Dobra robota – powiedział, zwracając się do całego plutonu, ostatniego, który
wykonywał szkolne zadanie tego dnia. – Miejsce na zasadzkę wybrane
prawidłowo, działanie podczas ćwiczenia także oceniam pozytywnie, odwrót
wykonany dynamicznie, to ważny element i dobrze, że został tak przeprowadzony.
Pamiętajcie, liczy się szybkość, agresja i  zaskoczenie, a  tego, jak widzę, nie
zabrakło. Pani porucznik, proszę przejść z  żołnierzami na miejsce zbiórki –
zakończył.
Pół godziny później kapitan Robert Augustyn znów stanął przez swoimi
żołnierzami, tym razem przed całą kompanią, by podsumować kończące się
szkolenie. Porucznik Gertner przed zajęciem miejsca obok swoich żołnierzy rzuciła
okiem na szyk. Ugrupowanie nie było zbyt równe, przypominało raczej tyralierę,
co u  miłośników musztry wzbudziłoby oburzenie. Ale las na dawnych ziemiach
pruskich to nie był plac w Warszawie, a pierwsza kompania 41 Batalionu Lekkiej
Piechoty Wojsk Obrony Terytorialnej z  Giżycka nie była pododdziałem
reprezentacyjnym. Poza tym większość miała za sobą pół roku służby, i  to
pełnionej w  weekendy. Tylko oficerowie i  część podoficerów byli zawodowymi
żołnierzami, z  różną przeszłością i  podejściem do służby. Jeszcze większe
zróżnicowanie charakteryzowało żołnierzy niezawodowych. Byli wśród nich
podtatusiali panowie, tęskniący za latami młodości, a  teraz wyczerpani
całodziennymi ćwiczeniami, oraz młodzi ludzie, ledwo po maturze. Byli urzędnicy
i  nauczyciele szukający odskoczni od codzienności i  pracownicy fizyczni, którzy
liczyli na dodatkowy zarobek. Większość pochodziła z Giżycka i okolic.
Nie wszystkie etaty zostały obsadzone, a  część ludzi zrezygnowała po kilku
tygodniach lub miesiącach szkolenia. Dwunastoosobowe drużyny liczyły po góra
dziesięciu żołnierzy, a  z  reguły mniej. Z  planowanych kilku kompanijnych sekcji
wsparcia istniała tylko jedna, snajperska, ale bez sprzętu specjalistycznego. Trudno,
tak bywa. Zadanie trzeba było zrealizować bez względu na niesprzyjające
okoliczności. Każdy z trzech plutonów wykonał je poprawnie, na tyle, na ile można
było się spodziewać na tym etapie szkolenia.
Czekało ich więcej pracy. Jesiennie ćwiczenia Anakonda zbliżały się wielkimi
krokami. Kapitan nie chciał tracić czasu i  nakazał dowódcom plutonów i  kilku
wybranym podoficerom, aby wsiedli do jego samochodu.
Nowy volkswagen T6 był zbyt nowy, aby używać go podczas dynamicznych
ćwiczeń, ale jako wóz do codziennej pracy nadawał się dobrze, lepiej niż
przechodzone Honkery. Sprawdzał się także jako miejsce spontanicznych narad.
– Proszę państwa, musimy się bardzo postarać. – Nie przejmował się tym, że
kierowca wszystko słyszy. Kierowca dowódcy zawsze był jedną z tych osób, które
wiedziały, co można powtórzyć innym, a czego lepiej nie wynosić. Tak było i tym
razem. – Pierwszy i  trzeci pluton wykonały zadanie dobrze, ale drugi dał ciała.
Porucznik Zaborski zbyt długo czekał z odwrotem, o wiele za długo. Ruscy by was
spalili ogniem rakiet w tym lesie. I jeszcze kazał pan gonić tych szeregowych. Bez
sensu.
Podporucznik, niedawny absolwent szkoły oficerskiej, spuścił głowę. Wbił
wzrok w podłogę. To on rozkazał zebrać wszystkich jeńców i szedł z nimi do lasu.
W  efekcie kilku pozorantów od razu zaczęło stawiać opór, a  dwóch nawet
spróbowało ucieczki.
– Chciałem dokładnie wykonać zadanie – tłumaczył się.
– Zbędny perfekcjonizm – pouczył go kapitan. – Nie każdy jeniec jest tak samo
ważny. Trzeba wybierać tych właściwych. Właściwe cele, właściwe miejsca. Nikt
nie może być wszędzie, a  uderzać trzeba tam, gdzie najbardziej boli.
W Afganistanie tę prawdę odczuliśmy na własnej skórze.
– Trochę nas ta prawda kosztowała – odpowiedział chorąży Skorupski
dowodzący pierwszym plutonem w  zastępstwie etatowego dowódcy
przebywającego na zwolnieniu lekarskim po wypadku podczas ćwiczeń.
Przynajmniej jednym pododdziałem dowodził ktoś z  doświadczeniem
z wieloletniej służby.
– Na Anakondzie na pewno będziemy robić coś podobnego, więc na następnych
zajęciach porucznik Zaborski weźmie znów samochody i  jeszcze raz przećwiczy
zasadzkę. Jakieś warunki stworzymy. Pierwszy i trzeci pluton dostaną coś bardziej
złożonego, czego też można się spodziewać później. Może nawet na Anakondzie
będzie szansa na coś ze specjalsami, to już wiadomo, kto z  nimi będzie
współdziałać, jeśli tak się stanie.
– A  dojdzie do przekazania sprzętu? – zainteresował się sierżant Gacek, inny
weteran misji zagranicznych. Dowodził czteroosobową sekcją dobrych strzelców
wyborowych, którzy jeszcze nie otrzymali wszystkich swoich narzędzi pracy. Dwa
stare SWD to było za mało.
– Po jednym Sako z  tych nowo kupionych ma przyjść podobno na każdą
kompanię. Tak słyszałem w brygadzie – odpowiedział dowódca.
– W  razie czego mogę przyjechać z  prywatnym karabinem, tylko co na to
żandarmeria? – Zaśmiał się sierżant.
– Następnym razem wzmocnicie trzeci pluton. Zrobimy eksperyment,
zobaczymy, jak pani porucznik wykorzysta dodatkowe oczy i  uszy. – Nie musiał
dodawać, że do eksperymentów zachęcało dowództwo. Nowy rodzaj wojsk
potrzebował doświadczeń, a  ku zaskoczeniu kapitana czasem na wyniki takich
oddolnych eksperymentów zwracano uwagę w  dowództwie. Zdziwiło go też, że
dowodząca trzecim plutonem poradziła sobie tak dobrze. W  przeciwieństwie do
Zaborskiego nie kończyła pięcioletniej szkoły, tylko kilkumiesięczny kurs dla
ochotników. Absolwenci takich szkoleń czasem się sprawdzali jako dowódcy,
a czasem nie. Nie dawał też większych szans tej niskiej, szczupłej blondynce. Jego
początkowego sceptycyzmu nie osłabił fakt, że Gertner wcześniej miała dobrze
płatną pracę w cywilu, ale porzuciła ją dla służby wojskowej, ani inne informacje
z jej teczki akt personalnych. Swoje nowe zobowiązania traktowała poważnie. Nie
unikała ani zajęć w  polu, ani zaprawy porannej, choć bywali tacy, którzy mieli
alergię na wysiłek fizyczny, a  przed ćwiczeniami przychodzili ze zwolnieniem
lekarskim. Jak wszędzie, byli lepsi i gorsi.

17 września 2018 roku, Warszawa


Apel poległych odbył się wieczorem, przy pomniku Poległym
i  Pomordowanym na Wschodzie, przedstawiającym krzyże umieszczone na
platformie wagonu kolejowego. Na potrzeby ceremonii zamknięto część
Muranowskiej i  sąsiednich ulic. Kamery telewizyjne pokazywały sporą grupę
dygnitarzy, w tym amerykańskiego ambasadora i ministrów z kilku państw NATO.
Widać też było pododdziały reprezentacyjne, a także młodzież z klas mundurowych
i wielu zwykłych cywilnych widzów.
Ciekawe, ilu tych widzów to zwiezieni autokarami członkowie i  zwolennicy
partii rządzącej, pomyślał Bujanow, śledząc w  towarzystwie dwóch kolegów
i  koleżanki uroczystość na ekranie telewizora. Siedzieli w  ambasadzie,
z rosyjskiego przedstawicielstwa zaproszono tylko ambasadora. Dyplomata sięgnął
po pilota i podgłośnił odbiornik w chwili, gdy zwierzchnik sił zbrojnych wszedł na
mównicę.
– Dziś oddajemy cześć pomordowanym podczas i  na skutek zbrodniczej
i  zdradzieckiej sowieckiej inwazji. Poległym w  desperackiej walce o  granice,
zamordowanym w  obozach, wywiezionym na tułaczkę – mówił w  swoim
tradycyjnie patetycznym stylu prezydent Adam Borowski – ale też poległym
w  czasie wojny z  bolszewikami, która przyniosła odrodzenie niepodległej Polsce,
mordowanym podczas stalinowskich czystek roku tysiąc dziewięćset trzydziestego
siódmego, patriotom zabijanym przez komunistyczne władze i  ich moskiewskich
mocodawców po czterdziestym czwartym roku. Pamiętamy też o  ofiarach
patriotycznych zrywów roku pięćdziesiątego szóstego, sześćdziesiątego ósmego,
siedemdziesiątego i  siedemdziesiątego szóstego! – Zaczął mówić coraz bardziej
podniesionym tonem. – O ofiarach stanu wojennego, gdy na rozkaz Moskwy czołgi
i  pałki próbowały zgnieść antykomunistyczne powstanie Solidarności. A  kiedy
mówimy o  powstaniu, pamiętamy też o  zbrodni zaniechania, jaką było stanie
z bronią u nogi, tam, na brzegu Wisły – prezydent wskazał kierunek ręką – podczas
gdy na tych ulicach przelewano młodą polską krew. Wiemy, dlaczego tak się stało!
Stalin chciał, aby w  desperackiej walce zginął kwiat polskiej młodzieży, polskiej
inteligencji, duchowych przewodników narodu. Dlatego potem najzacieklej
prześladowano księży, niektórych nawet mordowano jeszcze w  osiemdziesiątym
dziewiątym roku, właśnie dlatego, że to byli przewodnicy w  trudnych chwilach,
chwilach zamętu!
Najwyraźniej zgodnie z  wcześniej ustalonym planem realizatorzy transmisji
pokazali widzom ujęcie grupy purpuratów, w tym prymasa Polski, zasiadających na
trybunie honorowej. Ich twarze wyrażały wyraźną aprobatę dla słów głowy
państwa.
– Nie wytrzymam – skomentował Drozdow – zaraz się dowiemy, że
odpowiadamy za powodzie, trzęsienia ziemi i AIDS.
– Czekaj, on dopiero się rozkręca – powiedział oficer GRU Lusin. – Mam
przeciek, że ma powiedzieć coś grubego. Coś o służbach.
– Pewnie o lustracji i dekomunizacji – zgadywał Bujanow.
Tymczasem prezydent mówił coraz głośniej.
– Tak jak kiedyś Moskwa nasyłała tu szpiegów, a  nawet zabójców, tak jak
szukała zdrajców, tak teraz próbuje wykradać nasze tajemnice, podważać nasze
sojusze i spójność władzy. Wiemy, że jej ludzie robią to cały czas. Że nieustannie
szpiegują i  podglądają, co się dzieje na granicy. Dostajemy raporty, także od
naszych sojuszników. Mamy w  tę rocznicę wiadomość dla Rosji: wiemy, co
knujecie. Wiemy, co robicie. Ale nie pozwolimy na powtórkę z przeszłości. Polska
jest silna i  będzie silniejsza. Dlatego teraz właśnie nasi urzędnicy z  ministerstwa
spraw zagranicznych przekazują rosyjskiej ambasadzie nazwiska pięciu ludzi,
oficerów wywiadu wojskowego, których z  Polski wypraszamy. Nie chcemy ich
tutaj. I dlatego polska armia będzie coraz silniejsza, podobnie jak polskie służby.
– Co oni sobie wyobrażają! – skomentował słowa prezydenta Lusin. – Na wojnę
z nami się szykują, czy jak?
Zadzwonił stojący na biurku stacjonarny telefon. Odebrała go Mołczanowa.
Chwilę słuchała, coraz bledsza na twarzy. Odłożyła słuchawkę.
– To oficer dyżurny. Polacy przysłali notę. On właśnie mówił o  nas –
powiedziała, wskazując na ekran.
Prezydent schodzący z mównicy wydawał się rozpromieniony.

18 września 2018 roku, Nowo-Ogariowo, rezydencja prezydenta Federacji Rosyjskiej


Ciężkie dębowe biurko musiało utrzymać ciężar kilku opasłych segregatorów.
Lżejsze, ale zajmujące więcej miejsca, były wydruki wiadomości agencyjnych,
artykułów prasowych i  innych dokumentów, w  tym sprawozdań z  ministerstwa
spraw zagranicznych.
Prezydent nie lubił dokumentów elektronicznych, rzadko używał komputera.
Nie miał nawet smartfonu. Trudno było sprawić, by zaufał technice, skoro
codziennie wywiad dostarczał mu jakieś dokumenty, które wykradziono
z zachodnich serwerów. A prezydenta mocarstwa w końcu obsługiwał liczny sztab
ludzi. Niektórzy zajmowali się w tylko drukowaniem i bindowaniem dokumentów,
za równowartość pięciu tysięcy euro miesięcznie. Oczywiście nie byli to ludzie
przyjmowani na podstawie konkursu świadectw. Do tej pracy przepustką było
posiadanie ojca, wujka lub kuzyna gdzieś wysoko w aparacie FSB lub w armii. To
uważano za gwarancję lojalności.
I  byli lojalni. Posłusznie dostarczali takie materiały, jakie powinny trafić na
biurko głowy państwa. Oczywiście zdaniem tych, którzy je przygotowywali.
Rodzinna lojalność działała w  obie strony. Dlatego też na przykład prezydent
dostawał przez cały czas wiele wydruków z  przechwyconych maili – ale nie
informowano go wprost, że na komputery tych osób, które są dla wywiadu
najbardziej interesujące, coraz trudniej się włamać.
Takie rzeczy działy się w  Rosji od zawsze. I  dlatego kiedyś pierwszego
sekretarza informowały niezależnie od siebie KGB i  GRU, a  teraz na biurko
trafiały trzy segregatory z  informacjami wywiadu. Jeden dostarczała Federalna
Służba Bezpieczeństwa, drugi Służba Wywiadu Zagranicznego, a  trzeci wywiad
wojskowy. Nazwy były mylące. Oczywiście wywiad wojskowy poświęcał
najwięcej uwagi sprawom obcych armii, ale jednym z jego zadań był też wywiad
polityczny i  gospodarczy. Wywiadem politycznym zajmowała się z  urzędu SWR,
ale oczekiwano od niej także informacji o  siłach zbrojnych, jeśli była w  stanie je
zdobyć. Wreszcie kontrwywiad, jakim była FSB, miał prawo pracować za granicą,
zwalczając terroryzm i  zagrożenia dla porządku konstytucyjnego. A  to ostatnie
było bardzo szerokim pojęciem.
Tym razem wszystkie trzy służby przyniosły te same wiadomości.
Cholerni Polacy.
Depesze z  Warszawy i  przegląd prasy potwierdziły doniesienia wywiadów.
Obchody rocznicy siedemnastego września, zorganizowane pod hasłem „rocznica
zdradzieckiej napaści”, były antyrosyjskie jak nigdy – choć te uroczystości według
Rosjan pracujących w  aparacie władzy zawsze były antyrosyjskie. Ambasador
w  depeszy z  Warszawy przypominał, że za rok przypada rocznica, więc będzie
tylko ostrzej. Ostrzejsze slogany, ostrzejsze przemówienia. Będzie też rocznica
wybuchu drugiej wojny światowej, zwracał uwagę dyplomata. Polacy zaproszą
wszystkich wielkich przywódców. Brytyjczyków, Amerykanów, Francuzów.
Niemców też. Ale nie Rosjan.
Ambasador w depeszy, wysłanej specjalnie niezaszyfrowanym kanałem, tak aby
Polacy wiedzieli, co o  nich sądzi, wprost wyrażał obawę, że przy kolejnych
obchodach dojdzie do zerwania stosunków dyplomatycznych. Uważał za skandal
to, że o  uznaniu grupy dyplomatów za persona non grata dowiedział się bez
ostrzeżenia, z  przemówienia prezydenta. Natychmiast po uroczystościach
obskoczyli go dziennikarze.
Sny o  potędze, pomyślał Rosjanin. Odruchowo poklepał jeden z  telefonów na
biurku. Ten czerwony, łączący bezpośrednio ze stanowiskiem dowodzenia Wojsk
Rakietowych Przeznaczenia Strategicznego. Co ci Polacy sobie wyobrażają,
zastanowił się polityk. Że mieliśmy tak po prostu czekać? A może pomóc?
Zostawił sprawy międzynarodowe. Zaczął czytać wyciąg wiadomości z  prasy
zagranicznej i krajowej.
Dwa teksty przykuły jego uwagę. Leningradzkie – zawsze wolał radziecką
nazwę miasta – „Wiadomości i Fakty” opublikowały długi artykuł o wyzwaniach,
z którymi będzie musiał mierzyć się prezydent wybrany w następnych wyborach.
Świat będzie się zmieniał, zmieniać się będą ludzie. Czy nie należy otwierać
coraz szerzej drzwi na korytarze władzy przed młodymi, którzy będą mogli
doradzać, jak postępować w tym nowym dynamicznym świecie? – pisał dziennikarz.
W  całym artykule, w  każdym akapicie pojawiały się uwagi o  młodych,
rozumiejących zmieniający się świat lepiej niż starzy.
Tylko głupiec nie odczytałby aluzji.
Drugi tekst pochodził z niemieckiego tabloidu. Był treściwy, tak jak jego tytuł.
Egzotyczne wakacje syna rosyjskiego prezydenta.
Czytał powoli. Nie było tam nic nadzwyczajnego. Setki tysięcy ludzi te kilka
akapitów opisujących wakacje, jakie starszy syn prezydenta Rosji spędził na
Seszelach, uznało pewnie za kolejne bzdurne plotki z  życia bogatych
i wpływowych, jakie fascynują tylko tych, których własne życie jest szare i nudne.
Nie obchodziła ich też wzmianka, że ten niespełna trzydziestoletni mężczyzna
oficjalnie jest dyplomatą w  przedstawicielstwie Rosji przy agendach ONZ
w  Szwajcarii, a  nieoficjalnie współudziałowcem dużej firmy handlującej gazem
i ropą.
Tylko że ci, którzy mieli zrozumieć komunikat, wiedzieli, że nie chodziło tu ani
o  Szwajcarię, ani o  Seszele. Ktoś, kto dziennikarzom sprzedał wiadomości
o Iwanie, wiedział, gdzie przebywa. I z kim.
Przypomniał sobie legendy o  zachodnich sowietologach, którzy próbowali
rozszyfrować układ sił w Biurze Politycznym partii komunistycznej, analizując to,
kto przy kim stał na trybunie honorowej podczas świąt państwowych. Nie mijali się
zbytnio z prawdą. Przecież nie było wtedy zwykłych wyborów ani nawet jawnych
sondaży. Teraz ktoś rzucał mu wyzwanie, kodem czytelnym tylko dla wąskiego
grona wtajemniczonych.
Sięgnął po telefon.
– Zwołać na osiemnastą spotkanie Rady Bezpieczeństwa Federacji – wydał
rozkaz. – Tylko stali członkowie. Pozostałych nie zapraszać ani nie informować.

Najważniejsi ludzie w  Rosji, ministrowie obrony, spraw zagranicznych


i wewnętrznych, szefowie służb wywiadowczych i kontrwywiadu, przewodniczący
obu izb parlamentu stawili się karnie na wezwanie, docierając limuzynami
i śmigłowcami.
Prezydent nie bawił się w dyplomatyczne, uładzone sformułowania.
Zmierzył wzrokiem wszystkich zasiadających przy stole. To on sprawił, że
zajmowali obecne stanowiska, dające im władzę i  przywileje. Przez chwilę
zastanawiał się, kto z nich już teraz gra na dwa fronty, licząc na awans. Na jedno,
najwyższe stanowisko. Kto uśmiecha się przyjaźnie, wiedząc, że nawet prezydent
mocarstwa atomowego jest człowiekiem starzejącym się oraz śmiertelnym i mimo
lat sukcesów kiedyś utraci czujność, a  wtedy nadejdzie odpowiednia chwila, by
zadać cios w plecy.
Musiał utrzymać się jak najdłużej u władzy. Rosja w dwudziestym pierwszym
wieku to kraj wilków. Dla przegrywających nie było litości.
– Za dwa lata Polska ma być upokorzona i  upodlona – ogłosił, szokując
zgromadzonych.
– Podbita? A NATO? – spytał premier.
– Nie podbita – powiedział prezydent. – Ma być upokorzona tak bardzo, że
zamiast świętować setną rocznicę bitwy, w  której nas pokonała, ma oddać nam
dobrowolnie tranzyt lądowy z Białorusi do Kaliningradu. A NATO? NATO to No
Action, Talks Only i tak ma pozostać. Zrozumieliście?
– Ale dlaczego? – odezwał się minister spraw zagranicznych. – Co takiego się
stało, Władimirze Iwanowiczu? Nie wystarczy, abyśmy wywalili z  Rosji połowę
ich dyplomatów? Zamknęli jakiś konsulat? Zawsze możemy jeszcze paru Polaków
przymknąć za szpiegostwo czy coś podobnego, nieprawdaż? – Spojrzał w kierunku
siedzącego przy innej części stołu szefa Federalnej Służby Bezpieczeństwa.
– Igorze, twoi ludzie mi to przysłali. – Prezydent przesunął na środek stołu
teczkę z  depeszami z  Warszawy. – Ci niewdzięcznicy plują na pamięć milionów
ofiar Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Mają w  dupie, że wyzwoliliśmy ich spod
hitlerowskiej okupacji. Jak będziemy wyglądać, dając się obrażać? Lub poniżać,
tak jak poniżono naszego ambasadora? Wpuszczają Amerykanów, Brytyjczyków,
nawet Niemców tuż pod naszą granicę. I  skąd pewność, że nie rzucą się na
Kaliningrad? A wiecie, że mamy jeszcze inne problemy. Chińczycy tylko czekają
na chwilę naszej słabości, żeby zerwać sojusz i zalać żółtą falą Syberię. A Kaukaz?
Ukraina?
– Raporty i  prognozy ekonomiczne są niewesołe – wtrącił się premier. – Jak
będzie krucho z  pieniędzmi czy z  jedzeniem, ludzie wyjdą na ulice. A  jeszcze te
sankcje.
– Zachód zawsze będzie kupować od nas gaz i  ropę – powiedział minister
obrony. – Podnieśmy ceny, wywołajmy zadymę na Bliskim Wschodzie. Już tak
robiliśmy. A  poza tym Polacy są na smyczy amerykańskiej, więc wszystko
wytłumaczy im się przez Biały Dom.
Prezydent westchnął. Minister obrony, doświadczony żołnierz, słabo znał
niuanse polityki międzynarodowej.
– Żeby to było tak łatwe – odparł prezydent. – Niemcy i  Francuzi, owszem,
kupują. Jeszcze. Ale jak przestaną potrzebować rosyjskich zasobów, to co wtedy?
Już nas traktują jak jakieś państwo trzeciego świata, z którym się liczą tak długo,
dopóki dostają to, czego chcą. Rozmawiam z  nimi i  widzę, jak na mnie patrzą.
A  Amerykanie? Ich prezydent jest, jaki jest. Ale on sam nie rządzi. Ich Kongres,
urzędnicy nie lubią nas.
– W  tym roku są wybory – przypomniał minister spraw zagranicznych. –
Demokraci wygrają i Kongres będzie ich. Może też Senat. I co wtedy? Mogą nawet
próbować usunąć prezydenta z  urzędu. Poza tym Polacy przyssali się do
Amerykanów i kupują od nich broń. Nie tylko od nich, ale głównie. Cały czas ich
dyplomaci mówią, że Polska to ważny sojusznik, bo dzięki temu amerykańscy
robotnicy mają pracę. Europa nie jest z  tego powodu zbyt zadowolona, ale
Waszyngton przyklaskuje takiemu układowi. Wywiad wojskowy to potwierdza. –
Spojrzał wymownie na ministra obrony, a  on na generała Jasimowa, szefa
Głównego Zarządu Rozpoznania. Ten był dobrze przygotowany.
– Jak wiadomo, w  amerykańskiej polityce ogromne znaczenie ma sam aparat
administracji, urzędnicy, którzy nie zajmują najwyższych stanowisk, ale pozostają
w Pentagonie czy Departamencie Stanu przez wiele lat. Oni nazywają to permanent
goverment albo deep state. – Zabłysnął elokwencją. – To ci ludzie tworzą
długofalowe plany i  zapewniają ich realizację w  interesie ich kompleksu
wojskowo-przemysłowego. Wiemy, że traktat o  likwidacji pocisków średniego
zasięgu, INF, jest praktycznie już martwy. Oni też to wiedzą. Za dwa–trzy lata
zaczną się testy nowej broni, pocisków o  zasięgu do pięciu tysięcy kilometrów –
dodał. – Będą mogli je odpalać z  lądu, mając znaczną część naszego terytorium
w strefie rażenia.
– Mamy przecież systemy przeciwrakietowe – stwierdził minister spraw
zagranicznych. – Bronią Moskwy i nie tylko.
– To za mało – zaoponował minister obrony. – Amerykańskie wyrzutnie, na
przykład w  Polsce, to duże zagrożenie atakiem z  zaskoczenia. Więc działania
polskich władz mogą doprowadzić do tego, że Amerykanie kiedyś, po zmianie
władzy, będą mogli nas z  zaskoczenia zaatakować. Reagan do tego dążył,
wysyłając do Europy pociski Pershing 2. – Poparł prezydenta, ignorując fakt, że
amerykańskie zbrojenia tego czasu były odpowiedzią na radzieckie pociski SS-20.
– Musimy więc podjąć stanowcze kroki.
Kilkoro pozostałych członków rady pokiwało głowami.
– Więc upokorzymy Polaków. W  tę ich rocznicę – podsumował prezydent. –
Minister obrony i  szefowie wywiadu przygotują plan. Jeszcze dziś wydam
odpowiedni dekret. Nazwiemy to po prostu operacją Zemsta. Za tydzień chcę mieć
pierwszą koncepcję działań na biurku – rozkazał.

19 września 2018 roku, Warszawa


Kobieta w  średnim wieku, o  bujnych rudych włosach, przerzucała poranne
wiadomości na ekranie tabletu, popijając mocną czarną kawę. Nagłówki
portalowych artykułów były wszędzie takie same, niezależnie od tego, czy dana
redakcja popierała rząd czy opozycję. Cały czas powtarzały się zdania w rodzaju:
Rzecznik ministra – koordynatora służb specjalnych nie udziela informacji na temat
działalności, jaką mieli prowadzić w Polsce wydaleni niedawno dyplomaci rosyjscy
albo: Nieoficjalnie udało się nam ustalić, że w tej grupie byli zarówno oficerowie
wywiadu wojskowego, jak i  politycznego, a  ich prawdziwą rolę odkrył polski
kontrwywiad, współdziałając z sojuszniczymi służbami.
Pewnie rzecznik wyrecytował przećwiczoną formułkę przed kamerami
i  mikrofonami, a  potem off the record powiedział to samo wszystkim
dziennikarzom, aby mogli napisać kilka zdań więcej. W tej sprawie żadna redakcja
nie podała niczego odmiennego, więc albo nie doszło do przecieku, albo
redaktorów naczelnych poproszono o  wyciszenie tematu. Raczej to pierwsze,
uznała. Dobrze wiedziała, jak na etykę mediów wpływała plemienna wojna polsko-
polska toczona od lat także w prasie i telewizji, o Internecie nie wspominając.
Zawsze gdy myślała o  tej plemiennej wojence, uśmiechała się. Kłóciły się ze
sobą elity, a opinie warszawskich komentatorów czy polityków od niepamiętnych
czasów zajmujących miejsca w Sejmie traktowano jak głosy całego narodu. Umiała
odróżnić piarowy bełkot od rzeczywistości, tak samo jak umiała czytać między
wierszami.
To Amerykanie wystawili Polakom tych Rosjan, a ci zrobili z tego polityczny
spektakl. Nie mieli nic poza ogólną wiedzą, nie rozpracowali kontaktów, nie
aresztowali ludzi, którzy szpiegowali dla Rosji, ani też nie złożyli im ofert nie do
odrzucenia. Aresztowaniami by się chwalono, a gdyby kogoś przewerbowano, nie
wydalano by z  takim hukiem oficera prowadzącego. Tej osobie czy osobom
pozwolono by zostać, zamaskowano by to wydaleniem kogoś innego. Znalezienie
osoby ze służb w  rosyjskiej ambasadzie to nie sukces. Sukcesem byłoby
odnalezienie osoby, która by z nimi nie miała powiązań.
Kolejny więc raz politycy zagrali służbami i teczkami. A może ktoś rozgrywał
polityków? Wiedziała dobrze, jaki jest stan polskich służb, co mogą i  czego nie
mogą po latach czystek i dymisji. W końcu była oficerem polskiego wywiadu.
Czasem te słowa brzmiały dumnie, podczas ceremonii, przy sztandarze.
A  czasem jak żart, w  chwilach, gdy było jasne, jak niewiele znaczy Polska, jak
powiedzenie boso, ale w ostrogach potrafi okazać się boleśnie prawdziwe.
Odłożyła tablet, wygaszając ekran. Wstała i podeszła do okna. Ironią losu było
to, że z  mieszkania miała widok na jajkowatą bryłę Świątyni Opatrzności Bożej.
Tylko opatrzność mogła pomóc temu krajowi, pomyślała. A  kiedyś było tak
pięknie.
Hasła były piękne. Dziewięć lat temu wraz z  dwudziestoma trzema innymi,
wystraszonymi i  zaciekawionymi ludźmi przejechała autobusem przez bramę
ośrodka w  Kiejkutach. Wszystkich zwerbowano pod koniec studiów, na bardzo
różnych kierunkach. Część właśnie uzyskała dyplomy, pozostali zdążyli już
rozpocząć pracę. Niektórzy kierowali się pobudkami patriotycznymi i  szczerze
w nie wierzyli, inni nie mogli wymazać z pamięci widoku walących się wież World
Trade Center albo telewizyjnych relacji z wojny w Gruzji. Kilkoro miało rodziców
„w  służbach”. Wreszcie byli tacy jak ona, szukający czegoś więcej. Czegoś
niezwykłego.
Wtedy miała już pierwsze legalizacyjne, czyli fałszywe nazwisko: Milewska.
I fałszywy życiorys, choć odbiegający od prawdziwego tylko w kilku szczegółach.
Niezmienione pozostało imię, czyli Julia, oraz kierunek i rok ukończenia studiów.
Przy rekrutacji studentów zawsze istniało ryzyko, że znali się wcześniej. Poza tym
dopiero uczyli się kłamać.
To właśnie kłamstwo pociągało ją najbardziej. Zmiana tożsamości, przeszłości,
stanu cywilnego – wszystkiego, może poza płcią. Atmosfera konspiracji,
podsycana legendami opowiadanymi przez wykładowców, bez wyjątku starych
wyjadaczy pracujących jeszcze za komuny. Subtelne środki budowania lojalności
wobec służby i siebie nawzajem.
Uczono ich cały czas kłamać. Dano jeszcze jedną fałszywą tożsamość.
Wywożono w  różne miejsca kraju, by tam szlifowali rzemiosło: budowanie tras
sprawdzeniowych, obserwacji, kontrobserwacji i  doskonalenie sztuki werbunku.
Ponad rok intensywnego szkolenia ukończyło dwadzieścia jeden osób.
Już wtedy widziała, że coś jest nie tak. Pewnego dnia przyjechał do nich
emerytowany już oficer, jeden z  legendarnych nielegałów, który pracował
jedenaście lat za żelazną kurtyną. Opowiadał o  życiu w  zupełnym oderwaniu od
oficjalnych struktur, szkoleniu, które prowadzono indywidualnie
w konspiracyjnych lokalach. I o tym, jak niewykryty ani przez niemiecki, brytyjski,
ani nawet amerykański kontrwywiad wykradał sekrety polityczne i  wojskowe.
Budziło to podziw. Ale drugiego dnia dowiedzieli się, że z powodu braku środków
nielegałów szkoli się tak jak innych oficerów i że jeśli będą występować z fałszywą
tożsamością, to prędzej w Afganistanie czy Nigerii niż na salonach Nowego Jorku
lub Brukseli.
Mimo to nie odrzuciła propozycji, by pójść tą drogą. Cały czas takie oferty
dostawali najlepsi, najzdolniejsi, najbardziej obiecujący. Nie trafiła do Pakistanu.
Zamiast tego wysłano ją na kierunek wschodni, choć drogą przez Zachód, a ściślej
– przez Berlin. Otrzymała nową tożsamość, Julii Koebner, Polki z  podwójnym
obywatelstwem: polskim i niemieckim. Jej humanistyczne wykształcenie miało się
przydać w  pracy pod przykrywką dziennikarki zajmującej się kulturą państw
byłego ZSRR. Miała w  ten sposób zbliżyć się do elit krajów poradzieckich.
W  końcu elity na całym świecie, zwłaszcza finansowe, aby się dowartościować,
bywają w  operze, teatrze czy na wernisażu sztuki. Z reguły też śmiertelnie się na
nich nudzą, więc uznano, że będą to dobre okazje, by nawiązać ciekawe kontakty.
I jakoś to działało, choć bez spektakularnych sukcesów. Z czasem zmieniła cywilne
zajęcie, stając się specjalistką do spraw public relations, zwłaszcza marketingu
internetowego, co było wówczas obiecującym rynkiem. Nikt wtedy nie słyszał
o  dezinformacji, trollach, Twittera mieli nieliczni, a  prawie każdy szary człowiek
łykał jak pelikan każdą sensację z Internetu. Żeby dodać jej wiarygodności, legenda
mówiła o bogatej rodzinie. To był strzał w dziesiątkę. Odwiedzała Rosję, Ukrainę,
nawet Kazachstan i  inne państwa. Z  czasem wróciła na stałe do Polski, wciąż
pozostając nielegałem, pracującym z  pozycji krajowej, jak to nazywano.
Nieustannie grała swoją rolę. Rosjanie co jakiś czas się kontaktowali.
Odeszła od okna. Ciekawe, czy ją obserwują. Wiedzieli, gdzie mieszka, gdzie
pracuje, gdzie spędza wolne dni. Milczeli od prawie dwóch lat. Teraz pewnie się
odezwą.
Spojrzała na zegarek. Musiała zbierać się do pracy.
Wyjęła z szuflady drugi tablet. Włączyła go, poczekała, aż zaloguje się do sieci,
innej niż ta, której używała na co dzień.
Odezwali się. ■
ROZDZIAŁ I

13 listopada 2018 roku, Morze Bałtyckie


Szare okręty przecinały fale wzburzonego morza. Ciężkie, ołowiane chmury
zwiastowały deszcz, a może nawet deszcz ze śniegiem.
Komandor Wein wyszedł na skrzydło pomostu okrętu desantowego ORP
„Poznań”. Trzy bliźniacze jednostki szły w  pobliżu. Każda z  nich przewoziła na
swoim pokładzie po siedem Rosomaków, załadowanych w  nocy w  Świnoujściu.
Towarzyszyły im dwie fregaty rakietowe, stanowiące wraz z  sojuszniczymi
okrętami eskortę konwoju.
Niska pokrywa chmur nie oznaczała bezpieczeństwa. Dzwonki alarmowe
zwiastowały kolejny epizod ćwiczeń. Komandor wrócił na swoje stanowisko.
Wiedział, że już teraz radary na jednej z  fregat zostały uruchomione, wysyłając
w przestrzeń wiązki fal radiowych. Pierwsze cele wykryto w odległości niecałych
czterdziestu mil.
Wtedy wyłączono radar. Jeśli napastnicy wykryli emisję promieniowania, znali
pozycję zespołu. Okręty zmieniły kurs i  prędkość, poza jedną z  fregat, której
przypadło w udziale niewdzięczne zadanie śledzenia przeciwnika. Kolejna wiązka
fal potwierdziła obecność dwunastu samolotów, lecących sto metrów ponad falami.
I jednego, dużego i powolnego, krążącego w o wiele większej odległości.
Urządzenia elektroniczne na pokładach okrętów zarejestrowały nowy sygnał –
radar dalekiego zasięgu na pokładzie amerykańskiego P-8 „Posejdon”,
znajdującego się poza zasięgiem obrony przeciwlotniczej konwoju. Z jego pokładu
pilotom maszyn bojowych przekazano przez radio wiadomość o  aktualnym
położeniu celów.
Po chwili radar na pokładzie drugiej fregaty podjął pracę. Nie było już sensu się
ukrywać. Wyrzutnie na pokładach okrętów, załadowane ćwiczebnymi pociskami,
przesuwały się, śledząc pozycje celów. To rakiety SM-1 miały zapewnić pierwszą
linię obrony. Do walki gotowe były też dwie niemieckie korwety z  pociskami
o mniejszym zasięgu.
Trzy klucze szturmowych Su-22 z  hukiem silników przeleciały nisko nad
wykonującymi manewry unikowe okrętami. Atak był efektowny, ale też efektywny.
Wprawdzie rozjemcy, czyli oficerowie specjalnie oddelegowani do roli sędziów
podczas ćwiczeń, mieli dopiero wydać swój wyrok, lecz nie ulegało wątpliwości,
że stare, pozbawione radarów i  kierowanych pocisków przeciwokrętowych Su-22
nie miałyby większych szans.
Mimo to, zgodnie z  logiką ćwiczeń, gdy naprzeciwko sobie stawały
pododdziały różnych rodzajów wojsk wzajemnie ćwiczące swoje możliwości,
kolejne pozorowane ataki były ponawiane. Konwój w trakcie swojej drogi do portu
w Gdyni miał być brany na cel przez duńskie i niemieckie lotnictwo, polskie okręty
rakietowe i  nadbrzeżne dywizjony rakietowe. Ćwiczenie Anakonda-18 trwało już
od kilku dni. Mimo że pierwsze skrzypce miały grać w nim siły lądowe, ćwiczyły
wszystkie rodzaje wojsk. Nie zawsze podział na „Czerwonych”, czyli siły
przeciwnika, i  „Niebieskich”, a  więc siły ćwiczące obronę Polski, był stały.
Eskadry lotnicze na przemian miały wspierać obrońców i  pozorować naloty
przeciwnika. Na luksus posiadania odrębnych jednostek do tego celu stać było
nielicznych.
– Na dwanaście maszyn zaliczyliśmy aż osiem zestrzeleń. – Rozjemca podszedł
do komandora. – Na ich konto poszedł „Kraków”. – Wskazał ręką na kołyszący się
na falach bliźniaczy okręt desantowy.
– Aż tyle? – zdziwił się komandor. – Ile trafili nasi?
– Dwa. Oba z fregat. Resztę zgarnęli Niemcy ze stotrzydziestek – miał na myśli
dwie korwety typu 130. Ich pociski małego zasięgu RIM-116 były niezwykle
groźną bronią, jeśli ktoś zbliżył się na odległość poniżej pięciu mil morskich. Sęk
w tym, że Rosjanie mieli rakiety o zasięgu siedemdziesięciu mil. Zresztą nie tylko
oni.
– Za dwanaście godzin to my będziemy celami dla rakiet – zauważył komandor.
– Pewnie podziurawią nas jak sito.
Znał założenia kolejnego etapu ćwiczenia. Dwa polskie okręty rakietowe miały
zająć pozycje w pobliżu Helu, niedaleko brzegu, pod osłoną przemieszczonego na
półwysep pododdziału rakiet przeciwlotniczych. Jednocześnie oba dywizjony
Morskiej Jednostki Rakietowej czekały w  rozproszeniu pośród kaszubskich
wzgórz. Namiary na cele miały podać im śmigłowce Mi-14PŁ i patrolowe Bryzy,
które zamiast z  bazy w  Darłowie podczas tych ćwiczeń startowały z  polowych
lądowisk. Wszystko miało przebiegać tak jak podczas wojny. Tylko same strzelania
rakietowe były symulowane. Potem wszystkie wyniki miały być użyte w kolejnych
ćwiczeniach, tym razem sztabowych, gdzie planowano też uwzględnić inne okręty,
innych typów i z innym uzbrojeniem.
– Szkoda, że za dwa lata nie będzie mnie tutaj – powiedział rozjemca. – Będzie
co oglądać, jak przyjdą Adelajdy.
– Podobno wybrali już nazwy – odparł komandor. – Przynajmniej tyle.
– Będą ORP „Conrad” i  ORP „Tobruk”. Ktoś uznał, że podkreśliłyby więź
Polski z Brytyjską Wspólnotą Narodów. Dyplomatyczny ukłon, skoro sprzedali je
nam po okazyjnej cenie – dodał.
– Trochę jednak odbiegały od tradycji. „Conrad” był krążownikiem, a  miana
„Tobruk” nie nosił dotąd żaden okręt. Miejscami bitew nazywano kiedyś okręty
desantowe.
– A  „Grom”, „Piorun” i  „Orkan” to niszczyciele? – odpowiedział rozjemca,
mając na myśli małe okręty rakietowe.
Obaj oficerowie, służąc w marynarce, traktowali tradycję poważnie. A tradycja
dotyczyła także imion okrętów. Nazwy zjawisk atmosferycznych zawsze nosiły
niszczyciele – duże, silnie uzbrojone, wielozadaniowe okręty, a nie małe jednostki
rakietowe. Z tego powodu fregaty rakietowe, przejęte od australijskiej marynarki,
także powinny zostać nazwane w ten sposób.
– Niezależnie od nazw Rosjanie będą mieli z nimi problem.

Teraz mamy problemy, pomyślał major pilot Stachowiak, prowadząc formację


w kierunku lądu. Zgodnie z planem ćwiczeń nie wracali do Świdwina, gdzie Su-22
bazowały na co dzień. Zamiast tego maszyny czekało rozśrodkowanie.
Poszczególne klucze miały wylądować na lotniskach w  Siemirowicach, Gdańsku
i Gdyni, tam uzupełnić paliwo i przygotować się do dalszych zadań.
Klucz majora skierował się na południe, do Siemirowic. Szturmowce opuściły
szyk i  pojedynczo podchodziły do lądowania. Będąc już na pasie, wypuszczały
spadochrony hamujące, pomagające wytracić prędkość, i  kołowały na płytę
postojową.
Technicy otaczali samolot, przystawiając drabinki i  podstawki pod koła,
przyłączając przewody. Tymczasem piloci zebrali się przy maszynie dowódcy.
Major wiedział, że czeka ich kolejny lot, i domyślał się, jakie to będzie zadanie.
Cztery samoloty skierowane do Siemirowic mogły przenosić zasobniki
rozpoznawcze. Widok wózków z tymi właśnie zasobnikami, jakie podtoczono pod
dwa ze stojących samolotów, był tylko potwierdzeniem jego domysłów.
Wszystko wyjaśniło się podczas odprawy. Lot rozpoznawczy miał być
wykonany nad Mazurami, w kierunku Suwałk.
– Póki pogoda sprzyja, a  za Wisłą jeszcze nie ma zachmurzenia, należy
wykonać lot w celu wzrokowo-fotograficznego rozpoznania sytuacji na drogach od
Suwałk do Orzysza. – Dowódca wskazał rejon na mapie. – Prawdopodobna trasa
kolumn nieprzyjaciela to Suwałki–Bakałarzewo–Olecko–Ełk–Orzysz – wyjaśnił. –
Wysokość lotu dwieście metrów, zaczynamy od Orzysza i  do Olecka, lecimy,
trzymając się drogi. Potem skręcamy na wschód i nad Bakałarzewem odskakujemy
na południe. Uwaga, lądowanie będzie w  Powidzu, nie wracamy tutaj. Na ten lot
lecę ja i Beta. – Wskazał na podporucznika Bujnowskiego. – Beta z zasobnikiem
rozpoznawczym, ja z  zakłócającym. Kali i  Orion mają inne zadanie. Należy
rozpoznać lotniska i lądowiska Orneta, Kętrzyn i Suwałki. To samo zadanie. Kali
robi zdjęcia, Orion zakłóca. Zdjęcia mają być dobrej jakości. Wysokość także
dwieście. Lecimy w  szyku do Kwidzynia, potem się rozdzielamy. Mamy być
z powrotem w powietrzu za trzydzieści minut. Jak w czasie wojny – dodał.
– A kto nas osłoni? – spytała porucznik Marta Kalińska, o znaku wywoławczym
Kali.
– Wymiatanie myśliwskie jest planowane na dużej wysokości – wyjaśnił. – Nasi
i sojusznicy nie powinni mieć kłopotów.
Dla trójki młodych pilotów były to pierwsze tak duże ćwiczenia. Na szczęście
lot miał być spokojny. Warunki jeszcze były dobre, mieli tylko przelecieć po trasie
i  robić zdjęcia. Potem będą ich czekać bardziej wymagające zadania. Sobie
zostawił trudniejsze. Młody pilot mógł mieć problemy, rozpoznając ruch na
drogach, i  dobrze byłoby, aby czuwał nad nim doświadczony dowódca. Kalińska
miała łatwiejsze zadanie, ale samodzielnie musiała je zaplanować i  jeszcze
pilnować młodego.
Obciążone wyposażeniem i  paliwem samoloty startowały z  pasa parami, pod
wiatr, w kierunku zachodnim. W kręgu ponad lotniskiem uformowały szyk klucza
i  skierowały się nad Wisłę. Leciały nisko, nie przekraczając trzystu metrów.
Przestrzeń powietrzna nad całą północną Polską była na czas lotów maszyn
bojowych zamknięta.
I  nie tylko ona. Porucznik Kalińska przenosiła wzrok z tablicy przyrządów na
otoczenie. Zauważyła, że ruch na drogach jest mniejszy, a  w  kierunku Wisły
zmierzają kolumny pojazdów o  dziwnym, pękatym kształcie. Pewnie posłużą do
zbudowania przeprawy, uznała.
Nie mogła porozmawiać o  tym z  nikim przez radio. Od początku lotu
obowiązywała ich cisza na łączach. Tylko w nadzwyczajnym przypadku, takim jak
awaria, można było ją przerwać.
Za Wisłą prowadzący pochylił maszynę na lewe skrzydło, potem na prawe
i znów na lewe, dając znak do rozejścia się.

W  tym samym czasie siły 12 Brygady Zmechanizowanej przemieszczały się


różnymi drogami na wschód. Dwie kompanie transportowano morzem, kilka
innych pododdziałów Rosomaków jechało drogami, a  jeden na lotnisku
w  Goleniowie oczekiwał na przylot ciężkich transportowców. Jednocześnie na
platformach kolejowych wyruszył z  Żagania wysłany z  10 Brygady Kawalerii
Pancernej wzmocniony batalion pancerny. Wcześniej do Polski przybyli niemieccy
saperzy. Ich wozy amfibijne miały posłużyć do wybudowania mierzącego dwieście
metrów długości mostu pontonowego na Wiśle.
To był kolejny raz, gdy ćwiczono ten sam manewr wojsk, polegający na jak
najszybszym przerzucie sił z  głębi kraju na wschód, tam, gdzie w  czasie wojny
byłyby potrzebne. Laicy mogliby uznać, że w  takim wypadku wszystkie dywizje
powinny stacjonować nad wschodnią granicą. Ale to oznaczało wiele komplikacji,
przede wszystkim oddalenie od dużych, wykorzystywanych na co dzień poligonów.
Ponadto, choć uważano to za mało prawdopodobne, garnizony na wschodzie mogły
zostać zaatakowane z  zaskoczenia przez rosyjską artylerię rakietową, a  po kilku
latach wojny na Ukrainie wiedziano już, że trzeba się z nią liczyć.

O rosyjskim zagrożeniu nie trzeba było wiele mówić pilotom z baz lotniczych
z  Mińska i  Malborka. Ich myśliwce MiG-29 stacjonowały na co dzień blisko
granicy, a do tego regularnie z obu baz wysyłano kontyngenty na Litwę w ramach
sojuszniczej operacji ochrony przestrzeni powietrznej tych państw. Tam
przechwycenia rosyjskich samolotów kręcących się blisko granic były
codziennością.
Teraz także dwa klucze – jeden z  Mińska, drugi z  Malborka – brały udział
w  ćwiczeniu. Symulując warunki wojenne, przebazowano je na zamknięte na ten
czas lotnisko w  Bydgoszczy. Stamtąd wysyłano je nad Mazury, by z  powietrza
przygotować zakładaną przez scenariusz kontrofensywę.
Kapitan Mariusz Trojanowski wykonywał już trzecią misję podczas ćwiczenia.
Tym razem była nietypowa. Jego cztery samoloty, na co dzień używane do walki
z  innymi maszynami, przenosiły niekierowane pociski rakietowe, które miały
zostać odpalone na poligonie w Orzyszu. Drugi klucz MiG-ów pełnił rolę osłony.
Każda z maszyn miała sześć kierowanych R-73. Z ziemi wyglądało to groźnie, ale
pilot zdawał sobie sprawę, że tych pocisków o  małym zasięgu uda się skutecznie
użyć tylko przy sporej dozie szczęścia. Nie obiecywał sobie wiele także po
niekierowanym uzbrojeniu, jakim dysponowały samoloty. Mimo wszystko, siedząc
w kokpicie, był w lepszym położeniu niż żołnierze piechoty, których miał osłaniać
i wspierać.

14 listopada 2018 roku, Mazury


Na ziemi było faktycznie nieciekawie. Zimno i  ponuro. Tereny na wschód od
Wisły znalazły się pod chmurami, ciemnoszarymi od nagromadzonej w nich wody.
Jeszcze nie padało, ale nie trzeba było meteorologa, by wiedzieć, że niedługo
zacznie. W  żołnierzach, którzy właśnie opuścili ciężarówki i  mieli rozpocząć
pieszy patrol, nie wzbudzało to entuzjazmu.
– A  hard rain’s a-gonna fall, jak by to opisał Bob Dylan – powiedziała
porucznik Gertner półgłosem.
Jej żołnierze, obciążeni oporządzeniem i  plecakami, zajęli pozycje po obu
stronach wąskiej lokalnej szosy. Kryli się za rosnącymi przy drodze drzewami,
klęcząc na jedno kolano i  trzymając w  gotowości karabinki Grot i  karabiny
maszynowe – jedyną wydaną im cięższą broń. Podzielono ich na sekcje liczące po
osiem osób. Skromna grupa dowodzenia, składająca się oprócz Gertner
z  pomocnika dowódcy plutonu, ratownika medycznego i  radiooperatora wraz
z  przydzielonymi w  roli obserwatorów dwoma funkcjonariuszami Straży
Granicznej i  strzelcami wyborowymi, znajdowała się pośrodku ugrupowania. Na
czoło wysunęły się dwie sekcje, trzecia stanowiła tylną straż i odwód jednocześnie.
– Co takiego, pani porucznik? – spytał klęczący obok plutonowy Młynarski.
– A, nic – zbyła go – taka piosenka.
Spojrzała na mapę. Cały batalion otrzymał zadanie patrolowania obszaru
przygranicznego, jaki na użytek ćwiczenia wyznaczała rzeka Pasłęka. Działali
daleko od swojego rejonu odpowiedzialności, ale tak zakładał scenariusz ćwiczeń.
Jej pluton miał sprawdzić obszar wzdłuż drogi biegnącej na północny wschód od
rzeki w poszukiwaniu ewentualnych dywersantów. Najpierw należało przejść przez
mostek, potem najprościej było po prostu iść przed siebie, wypatrując podejrzanych
osób.
– Sierżancie – powiedziała do dowódcy sekcji strzelców – dwie pary
ubezpieczenia przy tym mostku, sami wybierzcie sobie pozycje. Panie plutonowy,
przekaże pan dowódcy pierwszej sekcji, że na sygnał przechodzą przez most
i zajmują przyczółek. Następnie przechodzi druga sekcja wraz z dowództwem, a po
niej trzecia. Jednocześnie pary snajperskie w miarę możliwości przemieszczają się
równolegle, w  kierunku kolejnych stanowisk. Później idziemy wzdłuż tej szosy
i  skręcamy w  lewo, z  tym, że chcę, aby druga sekcja szła nie drogą, ale wzdłuż
rzeki. Trzecia sekcja idzie górą, sprawdzi te kępy drzew i osłania nas.
– Nie za bardzo to skomplikowane? – spytał plutonowy. – To nie desant
w Normandii.
– Póki ja dowodzę, chcę, żeby wszystko było zrobione dobrze – powiedziała
z naciskiem porucznik.
– Rozkaz. – Plutonowy udał się do dowódców drużyn.
Ciekawe, czy przez pogodę ktoś zrezygnuje, pomyślała Gertner. Trzy osoby
przysłały zwolnienia lekarskie. Zdarza się. Wiedziała już, że zła pogoda i  nużące
ćwiczenia odsiewają skuteczniej niż wyrafinowane metody. Zostawali ci, którzy
naprawdę chcieli.
Żołnierze pierwszej kompanii 41 Batalionu Obrony Terytorialnej ruszyli powoli
wśród pierwszych kropel deszczu przed siebie, obserwując otoczenie. Dwie pary
snajperskie ze świeżo dostarczonymi, długolufowymi Grotami kalibru siedem
sześćdziesiąt dwa milimetra stanowiły ubezpieczenie przemarszu. Wąską rzekę
przekroczyli bez przeszkód. Sekcje rozeszły się na podobieństwo palców u  dłoni,
przeczesując teren.
– Wasze patrole na granicy też tak wyglądają? – spytała Gertner przydzielonych
do nich oficerów Straży Granicznej.
– Trochę inaczej – odpowiedziała kapitan Agnieszka Niedźwiedzka. – Mniej
ludzi, ale więcej sprzętu – wyjaśniła.
– To znaczy? – indagowała żołnierka.
– Wszystko. Quady, wozy z kamerami, może nawet dron.
Huk strzałów przerwał rozmowę. Gertner rzuciła się w  lewo, przywierając do
pnia drzewa. Służyła w wojsku krótko, ale dobrze znała ten odgłos. Kałasznikowy.
Strzelcy byli gdzieś blisko kępy drzew na północ od drogi.
– Kontakt, kontakt! – zaskrzeczał radiotelefon. – Siły nieznane, cofają się na
południowy wschód.
Z  kępy drzew padły kolejne strzały. Długie serie ślepaków zakłócały spokój
wiejskiej okolicy.
Gertner poczuła skok adrenaliny. Wycelowała w  stronę kilku uciekających
sylwetek i  tak jak pozostali wystrzeliła serię z  Grota. Ochłonęła, przypominając
sobie, że ma dowodzić plutonem. Zgani siebie za ten błąd później. Machnęła ręką,
przywołując radiooperatora.
– Wywołaj Alfę Sześć, przekaż wiadomość o kontakcie!
Nakazała nawiązać łączność z  dowództwem, a  potem sięgnęła po osobisty
radiotelefon.
– Alfa Trzy-Jeden, podaj status – zażądała informacji od dowódcy sekcji.
– Alfa Jeden, jesteśmy w tych cholernych krzakach, przeciwnik zerwał kontakt.
– Podjąć pościg – rozkazała. – Alfa Jeden-Jeden, biegiem naprzód wzdłuż drogi
w  kierunku lasu, Alfa Dwa-Jeden, naprzód wzdłuż rzeki, jest możliwe, że będą
próbowali przez nią przejść – rozkazała.
Nagle coś ją tknęło. Pozoranci byli ustawieni bez sensu. Uciekali przez puste
pole, jakby szukali schronienia w lesie. Tylko że las przecinała szosa, którą szli jej
żołnierze.
– Alfa Jeden-Jeden, stop! – zmieniła rozkaz. – Obejść las od południa. Alfa
Dwa-Jeden, zatrzymać się i powoli przemieszczać się nakazaną trasą. Za chwilę do
was dołączymy. Alfa Sierra, także dołączyć do Alfa Dwa-Jeden. Alfa Trzy-Jeden,
pościg prowadzić ostrożnie.
Niemal słyszała, jak jej ludzie pod nosem albo i  całkiem głośno narzekają na
zmianę rozkazów. Ale podobno częste zmiany decyzji świadczą o  ciągłości
dowodzenia.
Gestem ręki dała znać grupie dowodzenia, by szli za nią. Opuścili główną drogę
i na przełaj dotarli do drugiej sekcji.
– O co chodzi? – spytał kapral dowodzący tą sekcją.
– Ci pozoranci mieli nas zatrzymać. Podejdziemy do tej wioski za lasem, tylko
nie drogą. Może tam się ktoś zaczaił? A jeśli nie, to zajdziemy uciekinierów od tyłu
– wyjaśniła.
Marsz przez rozmokłe pole, a  potem rozjeżdżoną przez ciągniki leśną ścieżką
był krótki, ale męczący. Wzmocniona drużyna zaległa na linii drzew. Wokół
panowała cisza. Brak odgłosów wymiany ognia oznaczał, że pozostałe sekcje nie
nawiązały ponownego kontaktu z przeciwnikiem.
Obie pary snajperskie zajęły stanowiska ogniowe. Przez lornetki i  lunety
celownicze widać było, że we wsi znajdują się ludzie, zajęci swoimi codziennymi
sprawami. Nie dostrzegli nikogo z  bronią ani wyglądającego na zawodowego
żołnierza.
– Alfa Jeden-Jeden, Alfa Trzy-Jeden – nadała komunikat – powoli podchodzić
do wsi. Ostrożnie. Na sygnał ruszamy pomiędzy budynki. Teraz by się przydał
wasz sprzęt – powiedziała do pograniczników.
Sekcje znów miały zejść się w jednym miejscu. Początkowo żołnierze poruszali
się ostrożnie, kryjąc się na drzewami, krzakami, słupami, a nawet w rowach. Sekcje
dzieliły się na dwie części i  gdy jedna przemieszczała się do przodu, druga
pozostawała w miejscu, gotowa osłonić ją ogniem.
Im bliżej byli zabudowań, tym bardziej rosła nadzieja na walkę, pozorowaną,
ale jednak walkę. Nagle przestali zachowywać ostrożność, poderwali się do biegu,
jak pod Stalingradem. Wbiegli pomiędzy zabudowania, mierząc lufami w kierunku
okien, drzwi i zaskoczonych mieszkańców.
Nikt do nich nie strzelał, nie było widać pozorantów. Jeśli znajdowali się we
wsi, gdzieś się schowali. A wyraźnie zakazano wchodzić do domów i na posesje.
Gertner zebrała ludzi w  środku wsi, nakazując przyjęcie ugrupowania
obronnego. Każda z trzech sekcji ubezpieczała inny sektor.
Zignorowała ludzi robiących im zdjęcia telefonami. Wojska Obrony
Terytorialnej często ćwiczyły w  terenie i  zawsze znalazł się ktoś, kto nie mógł
powstrzymać się przed ich sfotografowaniem.
– Alfa Sześć, tu Alfa Jeden, moja pozycja trzy–cztery–U–D–trzy–cztery–sześć–
cztery–dziewięć–dziewięć–dziewięć–dwa–pięć–jeden – zameldowała
standardowym kodem położenie. – Brak kontaktu z  przeciwnikiem,
prawdopodobnie ukrywa się w  zabudowaniach lub zbiegł, bez strat. Oczekuję
dalszych rozkazów.
– Alfa Jeden, kontynuować patrol aż do punktu końcowego – odpowiedział
dowódca.
– Rozumiem, wykonuję – odparła.
Czekało ich jeszcze kilkanaście kilometrów marszu. Pewnie z  kolejnymi
niespodziankami, pomyślała porucznik. Lekka piechota nie była lekka. Wszystko,
co niezbędne do walki i przetrwania, przenoszono na własnych plecach.
Niespodzianek jednak po drodze nie mieli. Ale na wyznaczonym miejscu na
terytorialsów nie czekały samochody. Żołnierze znów zajęli pozycje, szykując się
na odparcie ataku.
– Alfa Jeden, zmiana planów – odezwał się głos w  słuchawce radiostacji. –
Wszystkie pododdziały przejść do działań nieregularnych, ze skutkiem
natychmiastowym.
Zaklęła i sięgnęła do kieszeni na rękawie kurtki. Wyciągnęła z niej zalakowaną
kopertę, owiniętą dodatkowo w  folię. Rozpakowała. W  środku były instrukcje na
wypadek takiego biegu wydarzeń, w  tym miejsce spotkania z  „lokalnymi siłami
ruchu oporu”. Tę rolę wyznaczono członkom jakieś organizacji paramilitarnej.
Pewnie byli to jacyś strzelcy albo uczniowie klasy mundurowej, uznała.
Niezależnie od tego, kogo spotkają, oznaczało to, że pluton czeka jeszcze dziesięć
kilometrów marszu leśnymi drogami i nie wiadomo było, na kogo trafią.
Trzydzieścioro pięcioro ludzi pokonało tę drogę w  trzy godziny. Współrzędne
doprowadziły ich do zagubionej w lesie wsi. Według informacji z kartki była ona
pod kontrolą „ruchu oporu”.

Ruchem oporu okazało się troje ludzi. Nie byli to uczniowie, raczej już
skończyli studia. Nosili cywilne ubrania i  rzeczy, zwłaszcza elementy
oporządzenia, w kamuflażowych wzorach, głównie w multicamie, więc można było
ich z  daleka wziąć za komandosów. Nie mieli hełmów, tylko czapki. Posiadali
także broń, inną niż normalnie używana w  wojsku. Dwoje miało karabinki, jeden
strzelbę.
– Plutonowy Narodowej Organizacji Strzeleckiej Wróbel melduje się! –
Mężczyzna uzbrojony w  karabinek samopowtarzalny wyprężył się na baczność
przed idącym na czele pododdziału szeregowym.
– Dowódca jest tam. – Zmęczony szeregowy wskazał za siebie ręką.
Niestrudzony strzelec ponownie głośno i  entuzjastycznie zameldował się
plutonowemu Młynarskiemu.
– Porucznik Gertner, ja tu dowodzę. – Młoda oficer przerwała tę komedię
omyłek. – Kim jesteście?
– Samodzielna sekcja operacyjna Narodowej Organizacji Strzeleckiej,
kompania organizacji proobronnych wydzielona do ćwiczenia pod kryptonimem
Anakonda. – Chłopak nie tracił entuzjazmu.
Machnęła ręką. Nie interesował jej jego entuzjazm, tylko sytuacja.
– Teren zabezpieczony, jest czysto, mamy patrole, dokładnie dwa na
pozostałych podejściach do wsi.
– Ilu was jest?
– Łącznie trzynaście osób – wyjaśnił.
– Gdzie moi ludzie mają spać?
– Rozkazy mówiły, że mamy tylko zabezpieczyć miejsce. Nie mówiły jak. Jest
tam stodoła, duża. – Wskazał ręką.
– Mowy nie ma. Jak chcecie, to sami sobie śpijcie w  stodole. To ćwiczenia,
a  nie obóz harcerski – powiedziała, nie bawiąc się w  subtelności. Jej ludzie
potrzebowali dachu nad głową, miejsca, w  którym mogliby wyschnąć, zmyć
z siebie błoto, wyczyścić broń i odpocząć przed kolejnym zadaniem. Nie chodziło
o komfort, ale o elementarną higienę. Poza tym nie byli komandosami, a trudność
zadań należało stopniować. Na bytowanie w  lesie zimą będzie jeszcze czas.
A  przeciwnik łatwo zauważyłby, że w  stodole przebywa grupa osób. Starczyłby
tani dron z kamerą termowizyjną.
– Teraz pójdziecie do tych domów, do każdego jednego, i grzecznie zapytacie,
czy żołnierze mogą skorzystać z gościnności mieszkańców. Jesteście stąd?
– Nie. Z Wielkopolski. Głównie – wyjaśnił Wróbel.
– To najlepiej zacznijcie od sołtysa albo proboszcza, jeśli tacy tu są. I  jeszcze
jedno, to atrapy? – Wskazała na broń.
– Nie. – Pokręcił głową. – Prywatna. Mamy pozwolenia. Tylko oczywiście
amunicja nie jest załadowana. Tak zażądało od nas wojsko. I mamy nie zbliżać się
do Amerykanów. I tyle.
– Na radiostacje też? – Wskazała na krótkofalówki, które strzelcy mieli przy
sobie, w kieszeniach przyczepionych do kamizelek.
– To cywilne, legalne – odparł Wróbel.
– To znaczy, że cały świat, zwłaszcza ruscy, słyszy wszystko, o  czym
rozmawiacie – pouczyła go. – Od tej pory wyłączacie je i chowacie – rozkazała. –
Telefony najlepiej też.
Dziwne, że nie są w wojsku, pomyślała. Może skoro wykazują taki entuzjazm,
powinno się ich od razu zabrać do komendy uzupełnień i skoszarować. W końcu na
wojnę nie powinni iść jak partyzanci.
Strzelcy wrócili po kwadransie. Mimo że byli obcy we wsi, to w  załatwieniu
żołnierzom noclegu okazali się skuteczni.
*

Piętnaście kilometrów dalej żołnierze innego plutonu, innej kompanii 41


Batalionu zmagali się z  zimnem i  deszczem. Ich zadanie dopiero się zaczynało.
Cywilnymi samochodami przedostali się w  pobliże dawnego lotniska w  Ornecie,
które w  razie zajęcia okolicy przez agresora miało zostać odbite przez siły wojsk
aeromobilnych.
Na razie nic się nie działo. Młody podporucznik i kilku żołnierzy obserwowali
nieużywane od dawna wojskowe lotnisko. Zachował się z niego pas startowy, drogi
kołowania i płyta postojowa oraz kilka zdemolowanych budynków, czekających, aż
silniejszy wiatr zwali ich ściany. Sądząc po zaoranej ziemi, przestrzeń pomiędzy
pasem a  płytą wykorzystał jakiś rolnik. I  to był jedyny ślad ludzkiej obecności
w  tym miejscu, nie licząc walających się w  pobliżu budynków pustych puszek,
zbitych butelek i zużytych prezerwatyw.
– Panie poruczniku, nie będą jutro lądować – odezwał się starszy kapral
Kaźmierczyk. – To ściema jakaś. Sprawdziłem pogodę, jutro też ma padać. A jak
przyjedzie jakaś podgrywka, to usłyszymy.
– Jak tu będziemy tak tkwić, to wszystko przemoknie, radiostacja też – poparł
kolegę kapral Janicki. – Zawsze zdążymy ich usłyszeć i  nadać wiadomość, że
lądowanie jest niemożliwe.
Podporucznik Makowski czuł się nieswojo. Dowodził plutonem od trzech
miesięcy i powinien wykonać zadanie niezależnie od okoliczności. Z drugiej strony
służył w wojsku ledwo półtora roku, a wszyscy jego podoficerowie byli od niego
sporo starsi. Nie omieszkali tego podkreślać przy różnych okazjach, a  on nie
wiedział, jak sobie radzić. Tym bardziej nie zauważył, że jest bezczelnie
podpuszczany.
Podjął decyzję.
– Schowamy się gdzieś przed tym deszczem – stwierdził.
Wycofali się z obszaru lotniska do stojących w lesie samochodów.

*
Pluton Gertner wyruszył w  drogę jeszcze przed świtem. Kolejny forsowny
marsz miał doprowadzić żołnierzy do skrzyżowania dwóch lokalnych dróg na
północ od Ornety. Rozkaz przekazany w nocy nakazywał przygotowanie zasadzki,
na wypadek gdyby przemieszczały się tamtędy siły przeciwnika.
Maszerowali więc kolejny raz w  kolumnie drużyn, ubezpieczani przez
wysunięty patrol, który wyruszył na trasę kwadrans wcześniej.
– Czemu właściwie nie jesteście u nas? – Gertner spytała Wróbla.
– Kilku z  nas jest po służbie przygotowawczej, ale u nas obrona terytorialna
dopiero będzie przyjmować ochotników – wyjaśnił, nie chcąc wdawać się
w rozmowę na ten temat. – Na razie mamy na tyle czasu, żeby się szkolić.
– U kogo? – Była ciekawa.
– U Cienia, Goryla, Szakala – zaczął wymieniać pseudonimy. – U innych też.
Ale Cień chyba wrócił do wojska, do szkoleń u was.
– Byli komandosi, co? – Wzruszyła ramionami. – Jak widzicie, tutaj się nie
komandosuje, tylko maszeruje. Co robicie w  cywilu, tak właściwie? – spytała,
ciekawa, ile pieniędzy wydali na broń, wyposażenie i treningi.
– Różnie, bardzo różnie. Ja mam z  kolegą działalność, robimy szyldy
reklamowe, teraz kolega pilnuje interesu. Marcin ma po ojcu hurtownię, Maria
pracuje w  kancelarii notarialnej, Kaśka w  turystyce, Tomek to na co dzień trener
personalny, Szymon, Iwona i  Jarek robią w  korporacjach i  to jest w  zasadzie ich
urlop – wyliczał.
– Stamtąd właśnie uciekłam – przerwała mu. Nie rozmawiali już, szli w ciszy
przerywanej sporadycznymi meldunkami.
Skrzyżowanie na skraju lasu nie dawało wiele pola do popisu, ale czasem proste
schematy są najskuteczniejsze, uznała porucznik, wskazując pozycje dla grup
ogniowych i ubezpieczenia. Domyślała się, że na innych drogach podobne zasadzki
wykonują inne plutony. Mapa nie pozostawiała wątpliwości. Aeromobilni zajmą
teren lotniska, a terytorialsi mają zablokować drogi dojazdowe. Teraz pozostawało
tylko czekać.

*
Śmigłowce z żołnierzami 7 Batalionu Kawalerii Powietrznej przekroczyły linię
Wisły. Wbrew obawom o  pogodę mogącą utrudnić albo uniemożliwić wykonanie
tego epizodu ćwiczenia to nie pogoda była problemem dla załóg śmigłowców
transportowych. Lotnisko miało zostać odbite z rąk nieprzyjaciela, a więc zapewne
było bronione. Nie dostarczono dokładnych informacji o  obronie naziemnej ani
tym bardziej przeciwlotniczej, nie wysłano też w rejon celu grupy rozpoznawczej,
która mogłaby nie tylko dokładnie sprawdzić lądowisko, ale wcześniej
naprowadzić na wykryte cele uderzenia lotnicze czy ostrzał artyleryjski. Grupę
transportowych Mi-17 i Sokołów osłaniał więc tylko klucz szturmowych Mi-24.
Gdy trzy pary bojowych maszyn, nazywanych kiedyś Rydwanami Ognia,
znalazły się w  pobliżu celu, pojawiły się problemy. Na podobno pustym lotnisku
stały dwie ciężarówki Hibernyt z  armatami przeciwlotniczymi i  dwa duże wozy
przeciwlotnicze Poprad.
– Strzała, Strzała! – operator uzbrojenia czołowego śmigłowca nadał hasło
sygnalizujące obecność przeciwnika.
Obie strony otworzyły symulowany ogień. Zarówno Poprady, jaki i Hibernyty
były uzbrojeniem bardzo krótkiego zasięgu, ale także śmigłowce nie przenosiły
niczego poza rakietami niekierowanymi i  działkami. Przeciwpancerne pociski
kierowane na polskich Mi-24 już od kilku lat były przeszłością.
Żołnierze plutonu Makowskiego zaalarmowani hałasem zdążyli dobiec na
lotnisko w  chwili, gdy desant był już niedaleko. Zobaczyli Poprady spowite
czerwonym dymem sygnalizującym ich zniszczenie i  odlatującą trójkę Mi-24.
Także one zostały uznane za zestrzelone przez pociski przeciwlotnicze typu Grom.
Żołnierze rzucili się do ataku przez pustą przestrzeń jak Japończycy na wyspach
Pacyfiku. Jedna z armat została obrócona w ich stronę, a w lufach zajaśniały ogniki
od strzałów ślepakami. Gdyby to była prawdziwa wojna, z  plutonu piechoty nie
zostałoby wielu zdolnych do walki.
Mimo chaosu Mi-17 po kolei podchodziły do lądowania, a  samotny Mi-24
i  lżejsze Sokoły z  działkami kalibru dwadzieścia trzy milimetry osłaniały desant
i wysadziły przenoszone przez siebie drużyny kawalerzystów. Ogień z lądu i ziemi
ostatecznie zdusił opór przeciwnika. Oba Hibernyty pokrył czerwony dym.
Kawalerzyści opanowali teren lotniska, zdobyli budynki. Po trzech
kwadransach zadanie zostało wykonane. Żołnierze ćwiczących pododdziałów
otrzymali rozkaz ustawienia się w  szyku na płycie lotniska. Powód zbiórki
wyjaśniło przybycie generała Kocowskiego, dowódcy Wojsk Obrony Terytorialnej,
w asyście oficerów sztabowych oraz wojskowych fotografów.
Rozjemca podał informacje o  wyniku starcia generałowi. Oprócz trzech
śmigłowców szturmowych za zestrzelone uznano dwa transportowce, a  pluton
terytorialsów za niezdolny do dalszej walki. Gdyby lotniska broniły rosyjskie
pododdziały, nawet tyłowe zadanie mogłoby okazać się niewykonalne. Niewielkim
pocieszeniem miało być to, że pozostałe pododdziały wykonały zadania poprawnie.
Oficjalne komunikaty mówiły o pełnym sukcesie. Wiadomo było, że niektórzy
dziennikarze, ci mający szczególnie dobre kontakty w  wojsku, dotrą z czasem do
prawdy, ale Kocowski uznał, że lepiej robić dobrą minę do złej gry.

17 listopada 2018 roku, Ośrodek Szkolenia Poligonowego Wojsk Lądowych, Orzysz


Dziesiątki wozów bojowych przemieszczały się po rozległym poligonie pod
Orzyszem. Cztery kompanie Rosomaków, prawie sześćdziesiąt pojazdów wraz
z  kompaniami czołgów Leopard i  Abrams zajęły pozycje, z  których wycofywały
się starsze BWP-1 i  T-72 z  15 Brygady Zmechanizowanej. Ponad poligonem
przelatywały polskie i  amerykańskie śmigłowce bojowe, a  jeszcze wyżej huczały
myśliwce F-16.
Dla generała Michała Ligockiego, obserwującego ćwiczenia z  trybuny
honorowej wraz z  prezydentem Adamem Borowskim, dwoma ministrami i  grupą
generałów, ten widok miał znaczenie symboliczne. Stary sprzęt, pamiętający czasy
planowanej inwazji bloku wschodniego na państwa NATO, został zmieniony na
placu ćwiczeń przez nowoczesny, współdziałający z  sojusznikami. Nakazał
zespołowi prasowemu specjalnie to wyeksponować, fotografowie wojskowi mieli
zwłaszcza starać się uchwycić w  kadrze momenty, gdy stary i  nowy wóz bojowy
mijały się, podążając w przeciwnych kierunkach. Gdyby takich chwil nie udało się
sfotografować na poligonie, stosowne sceny zaaranżowano by następnego dnia.
Na zdjęciach i  filmach miały zostać także zarejestrowane inne epizody
zaplanowane na ten dzień. Od desantu komandosów pod Suwałkami po
dynamiczne działania okrętów na północ od Helu. Wybrane zdjęcia i  fragmenty
filmów planowano przekazać mediom, a  pełny materiał miał stanowić podstawę
efektownej prezentacji dla polityków i  dyplomatów, polskich i  zachodnich. Jej
motywem przewodnim było zastąpienie sprzętu. I nie tylko sprzętu.
– Jak pan widzi, panie prezydencie – powiedział generał – jak dotąd
zastąpiliśmy ponad siedemset starych wozów Rosomakami. Teraz potrzebujemy
nowych bojowych wozów piechoty, na gąsienicach.
– Drugich siedmiuset? – z uśmiechem odparł zwierzchnik sił zbrojnych.
– Na początek będzie potrzeba dokładnie ośmiuset – wyjaśnił Ligocki – żeby
przezbroić trzynaście batalionów zmechanizowanych, zachowując minimalną
rezerwę sprzętu.
– Nie da się mniej? – spytał minister finansów Piotr Zdanowicz, przysłuchujący
się rozmowie. Nie bez powodu to właśnie on został zaproszony na poligon. Na
szczęście zaproszenie przyjął.
– Działania połączone, zwłaszcza wobec takiego przeciwnika jak Rosja,
wymagają manewrowości i  elastyczności. Kompania zmechanizowana liczy
czternaście pojazdów, batalion ma ich cztery, tak samo zorganizowane są
pododdziały czołgów. Podczas działań bojowych są one łączone w  zespoły
zadaniowe o  zmiennym składzie. Kiedyś zakładano, że wystarczą trzy kompanie,
dwie na kierunku głównym, a  jedna na pomocniczym, ale teraz musimy mieć na
uwadze konieczność posiadania odwodów – generał wiele razy prowadził taki
krótki wykład – taka struktura została uznana za optymalną w naszych warunkach.
Oczywiście moglibyśmy zmniejszyć liczbę kompanii, ale mamy takiego, a  nie
innego przeciwnika, czyli Rosję. Tysiąc pięćset naszych wozów bojowych
i  osiemset czołgów to już solidna siła, jednak pod warunkiem, że będą to
nowoczesne, bardzo nowoczesne wozy. Ale jeśli kupimy je teraz, przez wiele lat
nie będziemy musieli się tym martwić.
– Ile lat? – indagował Zdanowicz.
– W  tej chwili szacujemy, że raz kupiony sprzęt może pozostawać w  linii do
czterdziestu lat. Tak samo samoloty, śmigłowce, okręty.
– I  wszystko trzeba kupić naraz. – Minister odpowiedzialny za budżet
westchnął. Zakupy kumulowały się w  krótkim czasie. Wojsko chciało dużo. Dla
niego było to przerażająco dużo. Wiedział, że premier podziela jego obawy.
– Proszę na to spojrzeć w  ten sposób: czekają nas dwie kadencje dużych
zakupów, a  potem spokój na długie lata – wsparł generała minister obrony. –
Poprzednie rządy zostawiły nas z  tym, co jest. Utworzyliśmy nową dywizję, czy
raczej odtworzyliśmy, ale musimy dać tym ludziom narzędzia do walki.
Generał nie skomentował słów ministra. Pomysł z rozbudową wojsk lądowych
o czwartą dywizję wzbudzał ogromne spory. Gdyby to generał miał w tej sprawie
ostatnie zdanie, pierwszeństwo miałby sprzęt. Mając go, można byłoby tworzyć lub
reformować struktury – w  przeciwnym razie było to niebezpiecznie bliskie
przelewaniu pustego w próżne.
– Zanim przerzucimy winę na obecną opozycję, musisz przepchnąć te zakupy
na Radzie Ministrów – zauważył Zdanowicz. Każdy minister miał swoje pomysły
na spożytkowanie środków budżetowych. Minister spraw wewnętrznych wyliczał,
ile radiowozów czy wozów strażackim można kupić za cenę jednego myśliwca,
minister zdrowia przeliczał to na szpitale i karetki. A wybory były za rok.
– Zawsze możemy odsuwać wydatki w  czasie, ale to oznacza zapchajdziury.
Tymczasowe, pomostowe rozwiązania. Jak te myśliwce czy fregaty – podkreślił
generał.
– Myśli pan, że Rosjanie się nam przyglądają? Temu, co tu się dzieje? –
Zdanowicz zmienił temat.
– Oczywiście. Latają od tygodnia wzdłuż granicy. Ale po to też ćwiczymy tak
blisko linii granicznej. Niech sobie słuchają tego, czego im pozwalamy słuchać –
wyjaśnił generał. – A  skoro obserwują, to znaczy, że się przejmują. Może nawet
boją.
– Rosjanie nas?
– To już jest inna Rosja i inna armia. Ich czołgi są, owszem, nowoczesne, ale
drogie. Wyszkolenie żołnierzy jest długotrwałe, więc nie będą ich bezsensownie
poświęcać jak za Stalina. Muszą kalkulować zyski i straty.
– Ale to oznacza, że uderzą w  nas tam, gdzie zysk będzie największy, a  nie
gdzie mamy czołgi. – Minister zaczynał powracać na znane sobie wody.
– Na taką ewentualność też się szykujemy – zapewnił go generał.
18 listopada 2018 roku, Korsze
Długi skład kontenerów, ciągnięty przez spalinową lokomotywę ST-44, powoli
i hałaśliwie wtaczał się na tory towarowe stacji Korsze. Mimo ćwiczeń przez stację
regularnie przejeżdżały pociągi cywilne. Spalinowóz został odczepiony od składu
i  zaczął manewrować, by podpiąć się pod inny pociąg, który miał udać się na
północ, w kierunku granicy rosyjskiej. Skład przyprowadzony z Rosji miała przejąć
lokomotywa elektryczna.
Porucznik Olgę Gertner zaskoczyło natężenie ruchu. Dochodziła druga w nocy,
a  od zmierzchu był to już kolejny pociąg. Przez ostatnią dobę jej pododdział na
zmianę z innymi pełnił warty na terenie stacji. Jedyną pociechą było to, że grupa
dowodzenia zajmowała stanowisko na nastawni, w miejscu z dobrym widokiem na
okolicę.
– Dużo tego wożą. – Obserwujący tory plutonowy Młynarski zdziwił się
długością składu.
– Chiny, wszystko Chiny – powiedziała Niedźwiedzka. – Przez całą Rosję
i Litwę szerokim torem do terminala w Czerniachowsku, tam przenoszą ładunki na
nasze wagony. – Tyle wiedziała z  poprzedniego życia. Ale i  dla niej natężenie
ruchu na tej prowincjonalnej z pozoru stacji było zaskoczeniem.
– Ktoś sprawdza, co jest w tych kontenerach, prawda? – spytała Gertner.
– I tak, i nie – odpowiedziała funkcjonariuszka. – Na całym świecie kontroluje
się tylko około pięciu procent kontenerów. Za dużo ich jest. Popatrz na ten pociąg.
Dwadzieścia dwa wagony, na każdym po dwa kontenery. Załóżmy kwadrans na
otwarcie każdego, sprawdzenie, zamknięcie i  zaplombowanie. Pociąg by stał
jedenaście godzin. Jeden.
– Ale jakaś kontrola musi być?
– Jest skaner. Każdy skład jest prześwietlany. Więc przynajmniej wiemy, że
w środku nie ma poukrywanych specnazowców. Resztę robi się inaczej i często coś
wpada. – Nie wdawała się w szczegóły pracy.
– Na nudę nie narzekacie – zauważyła porucznik.
– Idzie przemyt, jak wszędzie ze wschodu, ale na granicy z  Ukrainą czy
Białorusią mają gorzej. Tam jest tego więcej, o  wiele więcej. Ale mamy jedną
ciekawostkę. Nigdzie na świecie nie ma takiego przemytu bursztynu. Widać każdy
ma takiego Escobara, na jakiego sobie zasłużył – podsumowała kapitan z  ironią
w głosie.
– Chyba że następny sezon będzie o specnazowcach i dronach.
Niedźwiecka wygrzebała z kieszeni paczkę papierosów.
– Chodź, przejdziemy się.
Obie kobiety wyszły z budynku nastawni. Było zimno, ale przynajmniej już nie
padało. Brukowa droga biegnąca pomiędzy torami była mokra. Odbijały się w niej
blade promienie świateł. Funkcjonariuszka wyciągnęła rękę z paczką ku żołnierce.
Ta pokręciła głową. Niedźwiedzka sama więc zaciągnęła się tytoniem.
– Co słyszałaś o dronach? – spytała po chwili, gdy wypuściła dym z płuc.
– Tyle, co nam mówili na odprawach. Że czasem wlatują. Nic więcej. Ale chyba
skądś wiedzą jakie i po co, skoro nawet nam o tym mówią.
– Mówią, bo jednego zestrzeliłam osobiście. Szpiegował nas, a właściwie was,
bo to było obok wojskowego radaru. Dostałam za to awans. Nie znam się na
dronach, ale wiem jedno. Teraz oni siedzą i kombinują nad czymś innym. Takim,
co trudniej będzie nam zestrzelić.
Zaciągnęła się znowu. Wpatrywała się w  dal, jakby torami miała nadjechać
odpowiedź. Ze stanowiska w  komendzie oddziału, na które przeniesiono ją we
wrześniu, widziała więcej niż z przygranicznej placówki.
– Dobrze sobie radzisz, z  tego, co widzę. Dbasz o  ludzi, to ważne. Z  tych
cywilów też zrobiłaś użytek.
– To zabawne. U mnie kilku ludzi rzuciło zwolnieniami, a  ci przyjechali
w wolnym czasie.
– Przynajmniej na coś się przydali – zauważyła Niedźwiedzka.

19 listopada 2018 roku, Belgrad


Turbośmigłowy ATR72 linii Air Serbia wylądował na pasie lotniska imienia
Nikoli Tesli, zjechał z  pasa i  zatrzymał się przy terminalu. Kilkunastu pasażerów
lotu z Pragi wstało i zabierając kurtki, płaszcze i torby, skierowało się do wyjścia.
Paszport na nazwisko Julii Koebner nie wzbudził żadnych reakcji
funkcjonariuszy na lotnisku. Dyskretnie obserwowała otoczenie podczas podróży
taksówką do hotelu. Nikt jej nie śledził. Hotel był nowoczesny, trzygwiazdkowy.
W  pokoju znajdowało się zachęcająco duże łóżko, ale ewentualność podsłuchu
i podglądu skutecznie odstraszyła myśli wykorzystaniu jego potencjału.
Zostawiła rzeczy i kolejną taksówką udała się pod adres, który jej podano. Tym
razem był to wysoki blok stojący niedaleko Dunaju.
Czekali na nią już pod blokiem. Dwaj typowi goryle – barczyści, w zielonych
kurtkach, pod którymi być może mieli schowaną broń. A może tylko mieli groźne
miny. Zaprowadzili ją do windy i zawieźli na ósme piętro.
Ciasne mieszkanie miało przynajmniej okna wychodzące na Dunaj. Pewnie
latem był to piękny widok, przeszło jej przez myśl. A teraz może ją w nim utopią.
I kłamstwa się skończą.
Goryle nie zostali w mieszkaniu. Przejęło ją trzech lepiej ubranych mężczyzn.
Jednego znała jako majora Tichonowa. Pozostałych wcześniej nie widziała.
Najmłodszy spośród nich, krótko ostrzyżony niski blondyn, zrobił krok w  jej
stronę.
– Jurij Leonow – przedstawił się. Uśmiechnęła się. Pomysł na fałszywe
nazwisko nie był zbyt wyrafinowany, ale nie skomentowała tego. Wskazał jej
miejsce na fotelu przy niskim stoliku. Gdy usiadła, położył na nim teczkę.
Otworzył.
W środku były zdjęcia mężczyzn i kobiet, około dwudziestu, zrobione głównie
na ulicach i przy okazji oficjalnych spotkań.
– Rezydent i jego pięciu ludzi z Moskwy. – Leonow przesuwał zdjęcia – Pięć
osób z  Petersburga. Czworo z  Kaliningradu. I  jeszcze trzech z  wywiadu
wojskowego. – Stuknął palcem w  fotografię. – Nawet w  konsulacie w  Irkucku
mieliście tych dwoje, chociaż nie wiem, co tam jest do szpiegowania. Może ryby
w Bajkale – zażartował. – Może tylko do tego się nadawali?
– Co ja mam z tym wspólnego? – spytała. – Nie pracuję w centrali.
– Ale dowiedziałaś się dużo – odezwał się Tichonow. – Raport w  sprawie
dekonspiracji naszych ludzi był ciekawą lekturą.
– Teraz nie dziwię się, że wystawili ich Amerykanie. A politycy zrobili z tego
widowisko – powiedziała.
– Ale coś na pewno cię dziwi – zauważył Rosjanin.
– Żaden z  nich nie został wyrzucony z  Rosji. Kazaliście się wynosić tylko
zwykłym dyplomatom, poza tymi z  Irkucka. Centrala myśli pewnie, że nie
rozpracowaliście naszych oficerów.
– Brawo, brawo, niech sobie myślą. Ale ty zmącisz ich spokój.
Uniosła wzrok sponad zdjęć, zaskoczona.
– Oficjalnie dalej prowadzisz agenturę. W  tym tego Pakiejewa, miłośnika
polskiej muzyki z  ministerstwa spraw zagranicznych. Od niego dostaniesz
wiadomość, którą potwierdzą inne źródła.
– Jaką?
– Konsulat Generalny w  obwodzie kaliningradzkim. Wyrzucimy wszystkich,
ogłosimy i pokażemy dowody, że są szpiegami. I zapowiemy, że nie będzie zgody
na polską prowokacyjną działalność. Wywalimy jeszcze kilku, w odwecie. Polacy
zażądają pewnie, abyśmy zamknęli któryś z  naszych konsulatów, i  zrobimy to.
Mogą sobie wybrać który. Możesz nawet sprokurować meldunek, ale ostrożnie, że
wyrzucimy oficerów wywiadu z Moskwy i Petersburga, lecz tylko tych, których nie
przewerbowaliśmy.
– To grubymi nićmi szyte – zaprotestowała. – Nie kupią tego.
– To my oceniamy, co kupią, a  co nie – powiedział chłodno. – Ty zyskasz na
wiarygodności. I będziesz mogła skupić się na nowym zadaniu. To twoja oficjalna
działalność, cały ten Internet, marketing. Wypromujesz kogoś. Słyszałaś kiedyś
o Froncie Ludowo-Narodowym?
– Piąte przez dziesiąte – odparła. – To jakaś koalicyjka kanapowych partii, bez
znaczenia.
– To nadasz jej znaczenie. Sprawisz, aby stało się o niej głośno.
– Nie wymyślam haseł wyborczych, tylko rozsiewam kontent.
– Czyli co? – Rosjanin nie znał slangu branży marketingowej.
– Programy, hasła, zdjęcia, treści, które wymyślili inni – wyjaśniła.
– Dostaniesz wszystko. Ludzi do pomocy też. O  tym ruchu ma być głośno.
Zauważyłaś, co się dzieje we Francji? To przyjrzyj się uważnie. Bardzo uważnie. ■
ROZDZIAŁ II

14 grudnia 2018 roku, Warszawa


Siedzibą Frontu Ludowo-Narodowego okazała się willa na Saskiej Kępie
należąca do lidera tej partii. Julia Koebner dokładnie go sprawdziła, na razie bez
angażowania agencji. Kto wie, czy ktoś nie zauważyłby nagłego zainteresowania
polskich służb tą osobą. Ale nawet wiedza z  Internetu, czasopism, książek
i rejestrów sądowych wystarczyła do wyrobienia sobie obrazu tego człowieka.
Jerzy Julian Marek Butrymowicz na swojej prywatnej stronie chwalił się
szlacheckim rodowodem. Nie chwalił się jednak dziadkiem, który już w roku tysiąc
dziewięćset czterdziestym czwartym wstąpił do Polskiej Partii Robotniczej
i  doszedł do wysokich funkcji partyjnych, ani ojcem, który z  kolei był wśród
buntujących się w  marcu sześćdziesiątego ósmego roku studentów. Ów młody
człowiek nie poniósł jednak większych konsekwencji niż przeniesienie na inny
kierunek studiów, oficjalnie dzięki protekcji ojca, nieoficjalnie, jak wykazało
postępowanie lustracyjne, wskutek podpisania zobowiązania do współpracy
z  bezpieką. Nie było się kim chwalić. Co innego korzystać z  majątku, który
zgromadzili ojciec i  dziadek. Sam Butrymowicz usiłował powtórzyć ich karierę.
Dwa razy startował w  wyborach parlamentarnych, bez rezultatu. Próba zebrania
podpisów pod jego kandydaturą na prezydenta zakończyła się upokarzająco. Nie
dostał nawet dziesięciu tysięcy podpisów. Teraz prowadził w Internecie kampanię
pod hasłem: Prawdziwe elity dla prawdziwych Polaków. Było to napuszone jak
napis na tablicy na murze willi: Centralna Komisja Koordynacyjna Frontu
Ludowo-Narodowego.
Nacisnęła przycisk domofonu. Otworzył jej barczysty, łysy mężczyzna.
Wystarczyło, by wymieniła nazwisko pryncypała, i  zaprowadził ją do razu do
środka. Sam Butrymowicz był mężczyzną wysokim, ze starannie przystrzyżoną
długą brodą. Miał koszulę w kratę i spodnie na szelkach.
– Wie pan, dlaczego tu jestem? – przeszła szybko do rzeczy, gdy wskazał jej
miejsce na skórzanej kanapie i siadł naprzeciwko niej. Bolesne prawdy nie mogły
czekać.
– Powiedziano mi, że potrafi pani uczynić cuda w  Internecie. Jest pani
wymiataczką w social mediach.
Uśmiechnęła się.
– Ma pan ambicje rozruszania czegoś na kształt polskich żółtych kamizelek,
tak?
Skinął głową.
– Tak, wie pani, ja po prostu zdaję sobie sprawę, że muszę inaczej z  nimi
rozmawiać. Oni specjalnie zrobili ojcu lustrację, nie wpuścili mnie do Sejmu.
Celowo zamykali moich wolontariuszy, żeby nie było jak zebrać podpisów.
– Inni jakoś zebrali – zauważyła.
– Inni to głupcy – powiedział – ale ludzie ich słuchają.
– A co pan ma im mądrego do powiedzenia? Swoim wyborcom, żeby do nich
dotrzeć. Ma pan jakieś badania, sondaże? Cokolwiek?
– Mam wizję. Projekt polityczny. Zmiana konstytucji, silna władza prezydenta.
To może zmienić sytuację.
Uśmiechnęła się.
– Co ostatnio pan oglądał w telewizji?
Zawahał się.
– Nie mam telewizora. To znaczy mam, ale jako ekran do konsoli. Bo wszystko
jest w Internecie. Filmy też.
– I widzi pan. Jest pan wyjątkiem. Gdy pan ogląda skandynawskie kryminały na
Netflixie albo gra na konsoli, pana potencjalni wyborcy oglądają kabarety albo
Prawdziwe przygody pielęgniarek w  popołudniowym paśmie. Czasem zajrzą do
sieci. Częściej na Facebooka niż Twittera. Na Twitterze są politycy, dziennikarze
i trolle, a na fejsie wszyscy. Co by pan powiedział zwykłemu wyborcy?
– To, co mówię co weekend na YouTube. Mam tysiące odsłon.
– Liczą się setki tysięcy wyświetleń – upomniała go. – Nie może pan
przemawiać do małego bąbelka nacjonalistów wymieszanych z  konserwatystami.
Pan musi przemówić do zwykłego człowieka. Czego się boi zwykły człowiek?
Taki, który nie mieszka w willi po dziadku?
– Bali się uchodźców. Boją się urzędników. Sądów. Wiem, że ludzie boją się
pism procesowych. Powiedział mi o  tym kolega adwokat. Żeby pani wiedziała,
o co potrafią pytać ci z Łomży czy Ostrołęki, a niby ogarnięci, z firmami.
– A nie sądzi pan, że boją się o byt?
– Teraz ludzie podobno dobrze zarabiają, więc nie chodzi chyba o pieniądze –
myślał głośno. – Nawet kasjerki czy robotnicy na taśmie. Kolega ma restaurację
i gdyby nie Ukraińcy, nie dałby rady. Rolnicy protestowali, ale kiedyś. Teraz mają
dopłaty i nie rozumieją, że…
– Tym się pan od nich różni – przerwała mu, wyczuwając zbliżającą się
przemowę ideologiczną. – Zwykły człowiek boi się o  byt. Ludzie mają kredyty.
Nawet jeśli teraz dobrze zarabiają, to wiedzą, że zawsze mogą zarabiać mniej.
Rolnicy mogą się bać, że skończą się dopłaty. Pan musi sprawić, żeby zaczęli się
bać.
– Ale jak? – Zdziwił się.
– Zaraz do tego przejdziemy. Ale na początek: napis z muru ma zniknąć jeszcze
dziś. Ten pana goryl powinien sobie z  tym poradzić. Jutro wynajmujemy biuro,
porządne biuro, i zatrudniamy ludzi. Na porządne umowy, za przyzwoite pieniądze.
Kasuje pan cały ten bełkot z Internetu i zaczynamy jeszcze raz od zera. I ścinamy
brodę. Nie będzie pan wiarygodny jako hipster z willi.
– I co dalej?
– Dalej ujawni pan trochę informacji, których na pewno nie puściliby normalnie
w telewizji. Zaczniemy straszyć Polaków. Na początek tym, że zabraknie pieniędzy
rolnikom.
– Rolnikom? – Uniósł brwi.
– Oczywiście, że najpierw im. Postraszymy ich, że nie będzie pieniędzy na
dopłaty. Bo Unia nam zabierze. Bo pieniądze, jakie płacimy do Brukseli, pójdą do
Amerykanów.
– Przecież to bzdury.
– Chce pan coś osiągnąć? Będzie pan mówił bzdury. Bo to się sprzedaje. –
Pochyliła się ku niemu. – Nie wyrafinowana filozofia ekonomii liberalnej czy
rozważania o  Ayn Rand. Tylko bzdety w  rodzaju: „amerykańska technologia 5G
ugotuje nam mózgi”.
– Kto w to wierzy? – Bronił się przed zejściem z intelektualnych wyżyn.
– Ludzie – odparła, wyciągając z  torby IPada. – Proszę spojrzeć na to. –
Otworzyła stronę Politycznych Wiadomości.
Butrymowicz zauważył, że witryna była przygotowana profesjonalnie.
Przejrzysta, w  stonowanych kolorach czerni, szarości i  czerwieni, z  efektownym
zdjęciem rosyjskiego samolotu nisko przelatującego nad okrętem z  widoczną
banderą amerykańską. Pod zdjęciem rozpoczynał się wpis:
Amerykanie bezbronni. Rosyjski samolot wyłączył elektronikę amerykańskiego
niszczyciela na Bałtyku. Przerażony dowódca zrezygnował ze służby.
Dalsza część tekstu napisana została w  wyważony sposób, językiem pełnym
fachowych terminów, ale z  jedną powtarzającą się myślą: Amerykanie nie mają
pojęcia, jak odeprzeć atak rosyjskiej broni elektronicznej.
– Podoba się panu? To proszę spojrzeć na to. – Weszła na kolejny portal.
Tym razem była to strona o nazwie Tradycja–Kultura–Tożsamość z symbolami
narodowymi w nagłówku. Tytuły artykułów nie pozostawiały wątpliwości:
Unia wstrzyma dopłaty, jeśli nie będzie gender w szkołach.
Prawdziwa historia Polaków na Kresach: ujawniamy kłamstwa.
Komu zależy na pomnikach Ukraińców w Polsce?
Chwilę przeglądał tytuły artykułów. Strona miała nawet dział z  felietonami,
choć większość nazwisk nic mu nie mówiła. Skojarzył tylko jedno.
– To chłop ze słomą w  butach. – Wskazał palcem na artykuł o  tytule Nie
pozwolimy zaorać polskiej wsi. Autorem był niejaki Andrzej Ziębiński, działacz
radykalnego związku zawodowego rolników znanego z blokad dróg. Piętnaście lat
temu zasiadał w Sejmie.
– To jeszcze nie koniec. – Nie dawała mu odpocząć. Ale zawartość ostatniej
strony bardzo go zaskoczyła.
Pokazała mu portal o  złudnej nazwie Nowoczesna Rodzina. Stockowe zdjęcia
szczęśliwych rodzin i  porady dla młodych rodziców przeplatały się z  artykułami
w rodzaju: 5G a wasze dziecko. Działaj, nim będzie za późno albo: 500 plus, które
stracisz. Zobacz, co za nie kupi rząd.
– Młode matki? Też was obchodzą? – Nie krył zdziwienia.
– Wszyscy nas obchodzą. Młodzi rodzice też, w końcu kto jak nie oni bardziej
przejmuje się światem, w  jakim będą żyć ich dzieci? Nie chcą, aby stała im się
krzywda. Będziemy z naszym przekazem docierać do każdej istotnej dla nas grupy
społecznej czy zawodowej. Czyli każdej, która nie jest elitą, nie zarabia więcej niż,
powiedzmy, dwie średnie krajowe – tłumaczyła mu – a  taki przekaz dociera do
tych, którzy nie ufają władzy czy autorytetom. W  zamian dostaną kogoś, kto jest
przeciwko elitom. Pana. – Wskazała na niego palcem.

10 stycznia 2019 roku, stan Wirginia, USA


Z okien restauracji zlokalizowanej na ostatnim piętrze hotelu widać było
Pentagon, opleciony gęstą siecią dróg i  otoczony przestrzeniami parkingów.
Siwowłosy mężczyzna siedzący przy stoliku nie mógł oprzeć się wrażeniu, że te
asfaltowe pustynie tworzyły idealne pola ostrzału. Przez chwilę wyobraził sobie
tłumy ludzi otaczające ten gmach, usiłujące go zdobyć, koszone seriami karabinów
maszynowych. Czy kiedyś zakładano taki scenariusz? Na pewno musiał istnieć
plan na taką okoliczność, tak jak na wypadek każdego innego kryzysu na kuli
ziemskiej, a  pewnie i  poza nią. Pamiętał za to dobrze moment, w  którym
uprowadzony samolot uderzył w budynek. Był tam wówczas, prawie osiemnaście
lat wcześniej. Gdyby nie to zdarzenie, pewnie nie byłby tym, kim jest teraz.
Skończyłby karierę jako urzędnik średniego szczebla, może zgodnie z  zasadą
obrotowych drzwi trafiłby do jakiejś korporacji na urzędnicze stanowisko, na
którym wyczekiwałby prawdziwej emerytury na osiedlu dla seniorów na Florydzie
czy w  Arizonie. Teraz Patrick Mathews zajmował wysokie stanowisko członka
zarządu w  fundacji American Interest Foundation, oficjalnie zajmującej się
analizami polityki zagranicznej. Nie osiągnąłby tego, gdyby nie stał się zaraz po
zamachach gorącym zwolennikiem nieograniczonej wojny z  terrorystami,
a zwłaszcza z Saddamem. Przez dwanaście lat republikańskich i demokratycznych
rządów pracował przy tajnych programach wywiadowczych, pomagał w tworzeniu
nowych władz w Iraku i robił wiele innych rzeczy, aż odszedł zdymisjonowany po
rewelacjach Snowdena.
– Wspomnienia wróciły? – Znajomy głos sprawił, że odwrócił wzrok od okna.
Przybysz usiadł przy stoliku. Szybko pojawił się kelner z kartą.
– Wspomnienia i  nadzieje – odpowiedział Mathews. – A  pan, pułkowniku? –
zwrócił się do gościa stopniem, którego ten, już jako cywil, nie używał na co dzień,
choć lubił, gdy tak się do niego zwracano.
Douglas Hale przez chwilę przeglądał kartę. Zamówił stek i  czerwone
południowoafrykańskie wino. Drogie, ale to nie on płacił.
– Nadzieje na powrót do gmachu? – spytał Hale. Ten były komandos oddziałów
specjalnych znał się dobrze ze swoim rozmówcą jeszcze z Iraku. Karierę wojskową
zakończył właśnie w  Pentagonie, a  teraz pracował tam jako cywilny specjalista,
robiąc to samo co wcześniej, ale za większe pieniądze.
– Nie – zaprzeczył Mathews – w przyszłym roku są wybory. Startuję w Indianie
do Kongresu. Stary Bishop odchodzi na emeryturę. Wchodzę na jego miejsce.
Potem może Senat, za kilka kadencji.
– I pewnie wejdzie pan do komisji spraw zagranicznych? – Hale przeszedł od
razu do rzeczy.
– Taki jest plan. Będę oczywiście kompletował zespół i jestem zawsze otwarty
na współpracę. Ale obecnie martwi mnie coś innego.
– Co mianowicie? – spytał urzędnik Pentagonu.
– Nasze zaangażowanie. Niedawno wydaliśmy duży raport o wydatkach Europy
na zbrojenia. Cały czas myślą, że będziemy ich bronić, a sami się do tej obrony nie
dokładają. Mimo obietnic.
– I mimo nacisków administracji – zauważył Hale.
– Właśnie. Mamy dość własnych problemów, by przejmować się cudzymi.
– Przynajmniej Polacy kupują od nas. Zresztą dobrze pan wie, że oni zawsze
byli pomocni. Nawet w bardzo drażliwych i delikatnych sprawach. I dyskretni. Jak
zaczęła się ta afera z tajnym więzieniem, to raz dwa wyciszyli sprawę. Nie to co na
przykład Włosi. Są przydatni.
– Raczej byli – oschle powiedział Mathews. – Zrobili już swoje. Po co nam oni?
Żeby drażnić Europę? Za chwilę prezydent będzie gotów zostawić ją samą sobie.
Mamy, jak już mówiłem, inne problemy. Swoją naturalną strefę wpływów.
– I  za jej obroną będzie pan się wstawiał w  Kongresie? – Urzędnik zadał
retoryczne pytanie.
– Cała nasza fundacja będzie bardzo gorąco bronić pomysłu, aby wraz
z  uczynieniem Ameryki na powrót wielką zachować kontrolę nad swoim
podwórkiem.
Hale nie ciągnął tematu, zwłaszcza że kelner przyniósł zamówione wino.
Zastanawiał się, skąd fundacja otrzymuje teraz dotacje. Nie był to kapitał saudyjski,
ci zawsze płacili tym, którzy lobbowali za utrzymaniem amerykańskich wojsk
w Zatoce Perskiej.
– I  pojawią się kolejne raporty prezentujące szerzej zalety tej koncepcji? –
spytał powoli, upijając łyk alkoholu.
– Niewątpliwie tak.
– Będą z  uwagą czytane – zapewnił analityka urzędnik. – Ta koncepcja
z  wojskowego punktu widzenia ma wiele zalet. Bazy za granicą to wieczne
utrapienie. Logistyka jest koszmarem, zwłaszcza w  Europie. Zawsze znajdą się
niezadowoleni, krzyczący: „Jankesi do domu”, i  to jest wyzwanie, jeśli chodzi
o obronę naszych ludzi. Choć akurat w Polsce nie mamy z tym problemu.
– Ale możecie mieć – przerwał mu Mathews. – Mam różne niepokojące
sygnały, że powstają antyamerykańskie grupy. Niedawno spotkałem się ze starym
Mendellem. Odszedł wprawdzie z  CIA, ale trzyma rękę na pulsie. Odnotowali
w  mediach sygnały aktywności antyamerykańskich partii. Sądzi, że to będzie się
nasilać. Więc lepiej Polskę też potraktować jako ryzykowny kraj. Oni już nie są
nam potrzebni. A  zmieniając temat, myślałem o  panu jako głównym doradcy do
spraw bezpieczeństwa. Rozważy pan tę propozycję, gdy zdobędę mandat?
Nie musiał dodawać, jaka jest cena za to stanowisko. Dobrze wiedział też, że
Hale nie popracuje dla niego długo. Góra trzy dwuletnie kadencje wystarczą, by
dostał jakąś intratną propozycję od firm lobbingowych. Zarobi dzięki temu większe
pieniądze niż przez całą swoją służbę wojskową. Wystarczyło tylko odpowiednio
zredagować kilka urzędowych dokumentów. Nie było to trudne.
– Już i tak mamy problemy z Polską – zaczął mówić ostrożnie. – Nasze nowe
czołgi będą za ciężkie na ich mosty. Przerabialiśmy to samo w Korei. Wtedy nasze
wojska na samym początku miały tylko lekkie czołgi, bo oddziały okupacyjne
w  Japonii innych nie potrzebowały. Komuniści je rozjechali i  o mało co nie
przegraliśmy wojny. Polskie bazy lotnicze są w  zasięgu rosyjskich rakiet, więc
w  razie wojny będą bezużyteczne – wyliczał – a  potrzebujemy Polski tylko jako
pomostu do państw bałtyckich.
– Które są nam zupełnie niepotrzebne do szczęścia. Niech sobie ich broni
Europa, jeśli chce.
– Ale jeśli pan chciałby porzucić Polskę i  resztę, to może się nie spodobać
biznesowi. Każda eskadra samolotów, kompania czołgów czy bateria rakiet
oznacza zarobek dla amerykańskiego robotnika. – Hale delikatnie próbował
wysondować, czy kampanii wyborczej nie będą finansować koncerny zbrojeniowe.
– To chyba nie przeszkadza, nie sądzi pan? Nie będą potrzebowali
amerykańskich wojsk na swojej ziemi, jeśli będą mogli obronić się sami.
Jeśli to w  ogóle możliwe, dodał w  myślach Mathews. Ale nie płacono mu za
takie wątpliwości. Fundacja miała dostarczać politykom argumentów, ubranych
w ładnie zredagowane raporty, pełne liczb, map i tabelek. Podobnie do wielu think
tanków, jak nazywano takie instytucje, miała wyraźną orientację polityczną.
A czasami takie raporty wpływały na losy państw. Tylko że Mathews przejmował
się jednym państwem. Stany Zjednoczone nie powinny mieć przyjaciół. Stany
Zjednoczone powinny mieć wyłącznie interesy.
– Taka wizja może się sprzedać – powiedział Hale. – Ale to oczywiście tylko
moje prywatne zdanie – zastrzegł. – Lecz jeśli doszłoby faktycznie do jakichś
antyamerykańskich wystąpień nawet w  Polsce, no cóż, to byłby bardzo poważny
argument, by dać sobie spokój z naszą obecnością w tym miejscu. – Powoli dawał
do zrozumienia przyszłemu kongresmanowi, że zgadza się z jego opinią.
– Ciekawi mnie pańskie zdanie w  tej sprawie. To może być mimo wszystko
spore zaskoczenie, Polacy jednak zawsze nas lubili.
– Myślę, oczywiście w kategoriach hipotetycznej analizy, że to byłby ciekawy
przypadek walki niekonwencjonalnej. To musiałaby być jakaś prowokacja, która
uderzy nie w nas, ale w Polaków. Tak aby przestali cieszyć się z obecności naszych
żołnierzy w swoim kraju. Tak bym to rozegrał, gdybym był Putinem. A co on zrobi,
cholera wie.

12 stycznia 2019 roku, Mazury


Słońce już zachodziło. Było chłodno i ponuro. Zima, i tak cieplejsza niż kiedyś,
niechętnie ustępowała pola wiośnie, a  zacinający wiatr od strony jeziora tylko
pogłębiał uczucie chłodu. Nikt normalny nie kręcił się o  tej porze w  okolicy, co
akurat było plusem tej sytuacji. Żadnych obcych oczu, żadnych przypadkowych
zdjęć. Może dlatego nie odkładano ćwiczeń do wiosny czy lata, gdy warunki
zrobiłyby się bardziej sprzyjające, ale i na Mazurach byłoby tłumnie.
Czekali na brzegu jeziora Śniardwy, tam gdzie las sięgał linii brzegowej. To
było bardzo ustronne miejsce. Wybrali je sami tydzień wcześniej. Kazano im tylko
zadbać o to, aby w pobliżu była polana.
Hałas śmigłowca przerwał rozmyślania porucznik Gertner. Ciężki Mi-17
okrążył lądowisko wyznaczone przez terytorialsów lampą błyskową, emitującą
promieniowanie podczerwone. Przeszedł do zawisu i powoli opadł na łąkę. Sześciu
obciążonych uzbrojeniem, plecakami i  torbami komandosów wyszło przez tylną
rampę na ziemię.
Trzy sygnały latarką, także z  filtrem podczerwieni, wskazały przybyszom
miejsce, gdzie ich oczekiwano. Dwóch komandosów skierowało się w tamtą stronę,
podczas gdy pozostali czekali na środku pola z  bronią gotową do strzału.
Spomiędzy drzew wyszli ludzie z Grotami.
– Hasło! – powiedział jeden z komandosów.
– Bagnet – odparła porucznik Gertner. – Tylko tylu was jest? – zapytała.
– Tylko. Pani jest porucznik Gertner? – upewnił się komandos. Nikt
z terytorialsów nie nosił naszywek.
– Tak, a pan?
– Klaus, chorąży – odpowiedział pseudonimem. – Mamy trzy pontony, potrzeba
jeszcze dziewięciu ludzi.
– Dwoje już macie – powiedziała porucznik, wskazując na Niedźwiedzką. –
Zaraz zbiorą się pozostali.
Gdy pogranicznicy i terytorialsi zebrali się na brzegu, komandosi wypakowali
pontony z toreb. W komplecie z każdym była butla z dwutlenkiem węgla i silnik.
Przygotowanie ich i zwodowanie zajęło minuty mimo panujących ciemności. Trzy
łodzie z  piętnastoma ludźmi wyruszyły na wschód, przecinając wody jeziora. Na
dziobie każdej znajdował się komandos z karabinem maszynowym Minimi.
Rejs był męczący, powolny, trwał ponad trzy godziny. Pontony podskakiwały
na falach. Porucznik miała wrażenie, że wilgoć przenika przez oporządzenie,
umundurowanie i skórę.
– Czemu płyniemy środkiem jeziora? – spytała wreszcie komandosa przy
sterze.
– Patrole, jeśli są, to na brzegach – wyjaśnił. – Dla większości jezioro to plama
na mapie i tyle.
Nie przekonało jej to, ale to nie ona tu dowodziła. Przynajmniej nie teraz. I do
tego wszystko wyglądało jak kolejny sprawdzian. Chciałaby zamknąć na chwilę
oczy, ale wolała obserwować swój sektor, na wypadek gdyby jednak ktoś
postanowił patrolować jezioro. Przeciwnika odgrywali policjanci i  żołnierze.
Policja na pewno miała jakąś łódź.
Ale nawet jeśli miała, nie pojawiła się. Żołnierze dotarli wreszcie do brzegu.
Pontony wyciągnięto na brzeg i zamaskowano.
Piętnastu ludzi ostrożnie przemieszczało się pomiędzy drzewami. Czekało ich
jeszcze półtora kilometra marszu. Las był pusty, ale to też nie zwalniało ich
z zachowania ostrożności.
Gdy zbliżyli się do torów kolejowych, idący na czele komandos dał znak ręką,
by wszyscy się zatrzymali.
Od teraz poruszali się jeszcze wolniej, jeszcze ostrożniej. W końcu podeszli do
celu. Wieś Okartowo spała. Najwyraźniej jej mieszkańcy poza sezonem letnim nie
oddawali się gorączce sobotniej nocy. Dwa znajdujące się na wschód od niej mosty
nie były nawet pilnowane. Jeden z  komandosów znalezioną na brzegu gałęzią
sprawdził głębokość. Była w sam raz. Porucznik nic nie powiedział o dalszej części
zadania. Poza komandosami nikt z  obecnych nie znał ani całego planu, ani
charakteru ćwiczeń.
Rozdzielili się. Piątka żołnierzy z  karabinem maszynowym zajęła stanowisko
pod murowanym ogrodzeniem kościoła, mierząc w  kierunku szosy na Orzysz.
Drugi, identyczny zespół ukrył się przy drodze prowadzącej na zachód. Pozostali
zajęli pozycje przy szkole. Przed wejściem stało trzech znudzonych żołnierzy.
Gertner wraz z  dwoma kapralami ostrożnie obeszła teren szkoły. Raz zamarła
w  bezruchu, gdy ktoś w  sąsiednim domu otworzył okno, ale szybko zostało ono
zamknięte. Na parkingu za budynkiem stały dwa Honkery i  nieoznakowany bus,
których pilnował samotny wartownik. Pozostali pewnie byli wewnątrz.
– Ilu ich może być? – spytał Klaus, gdy wróciła z rozpoznania.
– Czterech na zewnątrz, czyli w  środku ośmiu wartowników i  jeszcze góra
sześć lub osiem osób – powiedziała.
– Skąd taki wniosek?
– Samochody z  tyłu. Dwoma Honkerami przywieźli żołnierzy, reszta
przyjechała busem. Nie ma nikogo więcej. Obok jest przystań rybacka. Nikt jej nie
pilnuje. Ale nas jest trochę za mało na szturm – zauważyła.
– Poczekajmy – powiedział komandos. – I  musimy jeszcze coś sprawdzić. –
Nacisnął przycisk nadawania. – Alfa Jeden, wszystko gotowe.
Cała piątka ostrożnie wycofała się ze wsi, dołączywszy do piątki czekającej
w  zasadzce przy moście. Tymczasem nad wodami jeziora zawisły cztery ciężkie
amerykańskie śmigłowce MH-47E niosące pod sobą na linach łodzie bojowe SOC-
R. Załogi i  komandosi stanowiący ich desant zjechali na pokłady po grubej linie
i przygotowali je do walki.
Gerner zobaczyła, że łodzie zatrzymały się przed mostami. Porucznik była
zaskoczona kolejnym rejsem. Wsiedli na pierwszą z łodzi, a potem powoli i cicho
przeszli pod mostami, wypływając przesmykiem na jezioro Tyrkło. W ślad za nimi
tę drogę pokonały kolejne łodzie.
Wszystkie przybiły do przystani rybackiej i wysadziły komandosów na brzeg.
Mieszkańców wsi zbudziły eksplozje petard i strzały. Szturmowcy obezwładnili
wartowników. Przez chwilę wewnątrz budynku szkolnego dało się słyszeć strzały
z  amunicji ćwiczebnej. Obrońcy zaatakowani z  zupełnie niespodziewanego
kierunku nie mieli szans. Po chwili szturmowcy wrócili z  dwoma jeńcami na
pokład łodzi. Grupa ubezpieczająca z lądu także do nich dołączyła.
Droga powrotna była dużo szybsza, nie licząc krótkiego postoju na zabranie
pozostawionych pontonów. W czasie wojny nie mogliby sobie na to pozwolić, ale
to był czas pokoju i  sprzęt należało oszczędzać. Potem przyspieszyli, zostawiając
za sobą pokaźne kilwatery. Nikt ich nie ścigał, ale sternicy wykorzystali okazję, by
pokazać, co potrafią.
To wydaje się nierealne, pomyślała porucznik. Noc była pełna gwiazd, nawet
niewprawne oczy mogły rozpoznać gwiazdozbiory. Pewnie dałoby się według nich
prowadzić nawigację, nawet tu, na Śniardwach.
W końcu dotarli do południowo-zachodniego brzegu, tam, skąd wyruszyli
o zmierzchu. Wyszli na brzeg. Ćwiczenia dobiegały końca. Śmigłowce wracały, by
zabrać łodzie, a  po ludzi podjechały samochody. Gertner przeliczyła swoich
żołnierzy, wraz z podoficerami upewniła się, że nie brakuje broni ani wyposażenia.
Wreszcie z ulgą usiadła w ciepłym busie. Zamknęła na chwilę oczy, ale otworzyła,
słysząc odgłos odsuwanych drzwi.
– Jak wrażenia, pani porucznik? – spytał Klaus, siadając obok niej. Komandosi
wracali innym wozem, ale chorąży widocznie chciał z nią zamienić kilka słów.
– Dynamiczne – powiedziała, usiłując nie dać po sobie poznać zmęczenia. –
Sądzicie, że w razie czego tak mogłoby to wyglądać? – spytała.
– Po to właśnie my tu jesteśmy – odpowiedział. – Jeśli spotkamy się znów, to
będzie pani wiedziała, że widzimy w tym sens.
– A jak pan ocenia moich ludzi?
Przez chwilę milczał.
– Jeszcze za wcześnie, by osądzić, ale przynajmniej bezpiecznie obchodzą się
z bronią i wykonują polecenia. Nie tak jak w innych miejscach. To już jest dobry
punkt wyjścia. – Wysiadł i zamknął drzwi.
Dziwne, pomyślała. Chorąży, a  zachowuje się jak pułkownik. Jakby to jego
zdanie decydowało o współpracy całych jednostek. Poza tym incydent, do którego
doszło w  innej brygadzie, mógł położyć się cieniem na reputacji całej formacji.
Dwóch żołnierzy podczas przerwy w  zajęciach zaczęło bawić się bronią, co
skończyło się wypadkiem, w  którym jeden z  nich został ciężko ranny. Dowódcy
zapłacili już za to stanowiskami.

24 lutego 2019 roku, poligon Nadarzyce


MiG nie miał już szans na przetrwanie. Głowice niekierowanych pocisków
rakietowych kalibru pięćdziesiąt siedem milimetrów nie były duże, ale gdy
odpalono długą salwę sześćdziesięciu czterech rakiet, nie liczył się rozmiar jednego
pocisku. Odłamkowe głowice wybuchały, trafiając w  cel i  orząc ziemię dookoła.
Każda produkowała dwieście dwadzieścia odłamków.
Służący jako ćwiczebny cel stary MiG-21, poszatkowany już tysiącami
pocisków, rozpadł się z hukiem na fragmenty.
– Dzik Czternaście do November Jeden, cel chyba ostatecznie zniszczony –
zameldowała porucznik Kalińska, wyprowadzając maszynę z  płytkiego
nurkowania.
– November Jeden, potwierdzam. Całkowite zniszczenie – odpowiedział oficer
nadzorujący przebieg ćwiczenia.
Za chwilę skończą się cele, pomyślała porucznik, wyrównując lot. Nowy rok
szkoleniowy dla pilotów Suchojów zaczął się od intensywnych ćwiczeń. Klucze
szturmowców nieustannie wykonywały loty na poligon, zużywając zapasy bomb
i rakiet. Pierwszy raz miała okazję odpalić całą dużą salwę, opróżniając dwie pełne
wyrzutnie. Wcześniej odpalenie szesnastu rakiet było świętem. Nie wiedziała, co
kryje się w magazynach, ale nie miały przecież nieskończonej pojemności.
Jej skrzydłowy wykonał swoje strzelanie i  dołączył do niej. Obrali kurs na
Świdwin. Wiadomość o  całkowitym zniszczeniu myśliwca dotarła już do bazy
i gdy zatrzymali się na płycie, kilku mechaników powitało ją oklaskami.
– Nie chciałaby pani spróbować czegoś ryzykownego? – spytał dowódca
eskadry, gdy zakończyli omawianie zadania w sali odpraw.
– Czego?
– Pocisk kierowany. A nawet dwa. Ch-29, kierowane telewizyjnie – powiedział.
– Laserowych nie mamy jak naprowadzać.
Była zaskoczona. Oficjalnie uzbrojenia kierowanego już nie było na stanie.
Nieoficjalnie trzymano ostatnią dostarczoną kiedyś do Polski partię rakiet na
wypadek wojny, ale były to niewielkie ilości. Ciężkie pociski Ch-29 nie stanowiły
najnowocześniejszej broni, ale lepszą niż wszystko inne, czym dysponowały Su-22.
– Zużywamy zapasy? – spytała wprost. – Rozwiązują nas?
– Bynajmniej – odpowiedział wymijająco pułkownik. – Będzie coś nowego, ale
nie ma jeszcze ostatecznej decyzji. Góra trzyma karty przy orderach, bo widzi, co
mają marynarze, którzy dostali te swoje okręty – dodał i  wyszedł, zostawiając ją
samą z myślami.
Czyli jednak dostaniemy coś używanego, uznała, wnioskując ze słów dowódcy.
Tylko że gdy z  obronności państwa uczyniono kolejne pole walki politycznej,
ulubionym argumentem opozycji było hasło: „Kupujecie używany złom” i  każdy
polityk stawał się nagle ekspertem od okrętów, czołgów czy śmigłowców. Stąd też
od pewnego czasu starano się mówić na tyle mało o  planach modernizacyjnych,
aby nie dawać pożywki lobbystom i politykom.
Dlatego nie oglądała już żadnego programu publicystycznego w  telewizji.
Wchodząc na portale z  wiadomościami, najczęściej omijała dział „Polska”
szerokim łukiem, czytając tylko doniesienia zagraniczne, chyba że działo się coś
nadzwyczajnego. Nawet na specjalistyczne fora dyskusyjne w  Internecie
poświęcone wojsku zaglądała coraz rzadziej.
Podeszła do wiszącej na ścianie mapy. Wszyscy piloci, jakich znała, patrzyli na
nią, mając na uwadze jeden kierunek i jednego wroga. W końcu Polsce nie groziła
wojna o Bornholm. Wiedziała, że Rosjanie mają swoje samoloty, także konstrukcji
biura Suchoja – tylko dużo lepsze i  nowocześniejsze. Nie miała nic przeciwko
narażaniu życia w  czasie wojny, ale mimo wszystko czym innym było ryzyko,
a  czym innym desperackie, na granicy akcji kamikaze ataki na dysponującego
przytłaczającą przewagą przeciwnika.
Mimo to nie myślała o  odejściu ze służby. Nikt, kto nie miał uprawnień
emerytalnych, o  tym nie myślał, mało tego, do bazy co roku przybywali młodzi
piloci. Mieli wręcz nadmiar ludzi w  stosunku do sprzętu. Wiedziała dobrze,
dlaczego tak jest. Wystarczyło przeżyć choć raz start na pełnej mocy dopalacza,
dynamiczne wznoszenie, wysoko ponad chmury. Albo szybki lot na małej
wysokości, gdy wydaje się, że tylko jeden błędny ruch drążkiem doprowadzi do
zderzenia z ziemią.
To wciągało jak narkotyk. A  niedoszły mąż tego nie rozumiał, więc przegrał
z pomalowanym na szaro odrzutowcem.

26 lutego 2019 roku, Moskwa


Funkcjonariusz moskiewskiej drogówki zamachał lizakiem, dając kierowcy
mercedesa znak do zatrzymania się do kontroli. Poprawił pas i  powtórzył
w myślach formułkę, jaką zamierzał wygłosić, zanim zażąda od kierowcy łapówki.
Nie trzeba było szukać pretekstu, radar wskazywał przekroczenie prędkości. Tym
razem miał pecha. Gdy tylko zaproponował skromne pięćdziesiąt dolarów,
zaskoczył go widok legitymacji Służby Wywiadu Zagranicznego.
Major Witalij Bujanow nie miał zamiaru tracić czasu na pisanie donosu.
Demonstracyjne spisanie do notatnika personaliów funkcjonariusza wystarczyło,
by buta, z jaką traktował kierowcę, ulotniła się jak powietrze z przebitego balonika.
Wrzucił gaz i ruszył z piskiem opon.
Nie znosił takich sytuacji. Polscy policjanci nie darzyli go sympatią, ale
przynajmniej nie brali łapówek. Nie brali ich też nauczyciele czy urzędnicy. A  w
Moskwie korupcja rosła. Oczywiście oficjalnie z  nią walczono, ale nawet dzieci
wiedziały, że wyłapuje się tylko płotki albo tych, którzy wypadli z  łask władzy.
Takie chwile wystawiały patriotyzm Bujanowa na ciężką próbę.
Czemu nie może u nas być normalnie, przeszło mu przez myśl, jak w  Polsce
czy Szwecji. Był na Zachodzie dostatecznie wiele razy, żeby wiedzieć, że w końcu
Rosjanie nie są głupsi czy mniej pracowici. Musiało chodzić o  coś innego.
Niezależnie od przyczyny nie było to tematem do rozważań w wywiadzie. Może na
Kremlu o  tym dyskutowali. Nie przyszło mu do głowy, że właśnie odkrył powód
rosyjskich kłopotów.
Był w  końcu dobrym rzemieślnikiem wywiadu i  dyplomacji, ale też
człowiekiem posłusznym rozkazom. A  rozkazy były jasne. Należało przywrócić
Rosji należne jej miejsce. Tak jak odzyskiwała je w Syrii czy na Ukrainie, tak teraz
miała już niedługo odzyskać je w Polsce, pokazać Polakom, gdzie jest ich miejsce.
Może ich policjanci nie biorą łapówek, ale nie będą w  stanie obronić się przed
specnazem, pomyślał.
Wjechał w  końcu na parking centrali Służby Wywiadu Zagranicznego. Zabrał
torbę z samochodu, przeszedł przez kontrolę ochrony i dotarł na trzecie piętro do
biura.
Zaczął od przejrzenia raportów. Operacje dezinformacyjne rozwijały się
pomyślnie. Stworzono już kilka portali, na których umieszczano zmyślone
w  całości albo w  części informacje. Te z  kolei były rozsiewane przez portale
społecznościowe. Nie musieli już do tego zatrudniać całych ferm trolli. Dobrze
przygotowane wiadomości same się rozchodziły, udostępniane i  komentowane
przez tych, którzy dali się złapać na haczyk. Ostatnia awantura, jaka rozpętała się
przy okazji ćwiczeń wojskowych, pomogła w  szerzeniu fałszywych wiadomości.
To dobrze wpisywało się w operację Zemsta, w której teraz brał udział.
Był tylko jeden problem. Przeciwnik. Bujanow starał się czytać publikowane na
Zachodzie opracowania. Od wybuchu kryzysu na Ukrainie minęło już prawie pięć
lat. Zachód zbierał siły i starał się – czasem skutecznie, a czasem niezbyt – walczyć
z  dezinformacjami i  prowokacjami. Te dziesiątki analiz publikowanych od
Londynu po Warszawę i  od Tallina po Rzym – nie wspominając o  tym, co
upubliczniały amerykańskie think tanki – były czytane, choćby tylko pobieżnie,
przez wojskowych i polityków.
Nie tylko politycy i  analitycy stwarzali kłopoty. Zwykli ludzie przestawiali
wierzyć we wszystko, co przeczytali w Internecie, i coraz częściej fałszywki były
demaskowane, a  rozsiewające je konta zgłaszane i  banowane. Co mądrzejsi
nauczyciele, zwłaszcza w  szkołach wyższych, zaczynali uczyć rozpoznawania
dezinformacji i  sprawdzania faktów. A  każdy czytelnik powieści political fiction
mógł przeczytać już co najmniej jedną, której tematem była właśnie dezinformacja.
Może więc należało wykonać kolejny krok. Przejść od słów do czynów.
Wyciągnął z  sejfu teczki. Nadir. Tylko tyle. Kryptonim źródła osobowego był
jedyną informacją o tożsamości tej osoby. Ostatni meldunek informował, że Front
Ludowo-Narodowy rozpoczyna działalność wiecem w  Suwałkach. Przejrzał
jeszcze teczkę samej organizacji. Pojawiała się dobra okazja, by zaproponować
przejście do akcji bezpośredniej. Ostrożnej oczywiście. Na początek najlepsza
byłaby prowokacja.
Zaczął spisywać pomysły. Miejsce było symboliczne. Przesmyk suwalski stał
się jednym z gorętszych tematów w NATO, więc prowokacja zostałaby zauważona
także za granicą. A gdyby przy okazji rozniecić jeszcze animozje polsko-litewskie?
Rysowało się naprawdę wiele możliwości.
Zajrzał jeszcze do jednej teczki opisanej nic niemówiącym kryptonimem
Wariant „Bursztyn”. Plan był zaledwie szkicem szkicu, owocem spekulacji
i eksperymentu myślowego. Miał jedną, najważniejszą zaletę. Był nieszablonowy,
wręcz nierealistyczny.
„Nikt w to nie uwierzy” – przypomniał sobie słowa zaufanego kolegi z wojska,
z którym o tym rozmawiał. Właśnie. Nikt by w to nie uwierzył, a to oznaczało, że
nikt nie zakładał takiego scenariusza. Zaskoczenie nie trwałoby długo, ale to
czyniło taki wariant wręcz nieprzewidywalnym. Postanowił go przetworzyć
w notatkę. Miał nadzieję, że trafi wysoko. ■
ROZDZIAŁ III

4 marca 2019 roku, okolice Suwałk


Najwięcej problemu było z ciągnikami. Ci rolnicy, których ściągnął Ziębiński,
przyjechali na blokadę zachodnimi maszynami. Głupcy, pomyślała Koebner. Jeśli
tak wygląda ich public relations, to nawet nie można im było współczuć. Dała im
do ręki kilkaset złotych i kazała zorganizować stare ursusy i przyczepy, koniecznie
na augustowskich lub suwalskich rejestracjach. Na szczęście pieniądze zadziałały.
Poleciła ustawić przyczepy tak, aby rejestracje były dobrze widoczne.
Zrzuciła z ramion plecak i wyjęła z niego sprzęt. Najpierw założyła odblaskową
kamizelkę z napisem „Prasa”. Potem przygotowała do użycia aparat fotograficzny
i specjalnie na tę okazję przywieziony smartfon. Zrobiła na próbę kilka zdjęć.
Musiała się wysilić przy kadrowaniu. Tłum liczył niewiele ponad sto osób,
trzeba było stworzyć wrażenie, że jest liczniejszy. Do kilkunastu rolników, którzy
jeszcze pozostali przy Ziębińskim, dołączyli wszyscy, których udało się
zmobilizować. Było więc trochę łysych nacjonalistów z  transparentami Polska
wielka, suwerenna i podobnymi. Działaczka ruchu „Polacy przeciwko falom 5G”,
mająca tysiące obserwujących na Instagramie, zdołała przyprowadzić ledwo
dwadzieścia osób, i to z Warszawy i okolic. Przynajmniej sami sobie wynajęli busa.
Wreszcie mający już ponad sześćdziesiąt lat samozwańczy obrońca polskich lasów
i nieustający tropiciel satanizmu, podróżujący po Polsce samochodem z przyczepką
kempingową, wraz z grupką zwolenników ustawili przy drodze transparent Szatan
stoi za amerykańskim dolarem. Na chwilę do nich podeszła i  zaraz tego
pożałowała. Najpierw uraczył ją wykładem o satanistycznym znaczeniu znaków na
amerykańskich banknotach i o tym, że sataniści już dawno opanowali Biały Dom,
potem stwierdził, że satanistyczną świątynią jest Pałac Kultury i  Nauki
w Warszawie, a na koniec zaproponował, że pokaże jej swoją przyczepę.
Nie sądziła, że coś z  tą menażerią może się udać. Ale przynajmniej byli
posłuszni. Nie pytali, czemu zablokowane miały być dwie nieodlegle szosy, numer
szesnaście i  sześćdziesiąt jeden, w  szczerym polu, choć pierwotnie planowano
blokować skrzyżowanie dróg krajowych pod Augustowem. Nie wiedzieli, że w tym
samym dniu w kierunku granicy z Litwą jechał konwój amerykańskich Strykerów,
przemieszczający się przez Polskę z Niemiec.

Wzmocniona kompania, licząca ponad trzydzieści wozów – trzy plutony


zmotoryzowane, pluton niszczycieli czołgów, przydzielony na czas ćwiczeń pluton
rozpoznawczy i kilka ciężarówek i Humvee – była w drodze z Bemowa Piskiego,
eskortowana przez wozy polskiej żandarmerii, a  z powodu ograniczeń prawa
o ruchu drogowym podzielono ją na dwie mniejsze kolumny. To właśnie żandarmi
eskortujący pierwszą grupę pojazdów najwcześniej zauważyli blokujące trasę
ciągniki.
– Co za cyrk? – spytał kierowca zielonego land rovera, hamując, by zatrzymać
się w bezpiecznej odległości od pikiety.
– Ja pierdolę, rolnicy? – Rozeźlony sierżant wysiadł z  wozu i  spróbował
przekonać demonstrantów, by jednak przepuścili wojskową kolumnę. Nie miał
szans. Natychmiast otoczyło go kilku krzyczących slogany łysych mężczyzn. Gdy
tylko protestujący zrozumieli, że opancerzone wozy należą do US Army, rozwinęli
transparent Yankee Go Home i zarzucili go na maskę samochodu żandarmów. Ci,
niepewni odnośnie do postępowania w  takiej sytuacji, zamknęli się w  wozie
i czekali na pomoc. To samo zrobili Amerykanie.
Idealnie, uznała Koebner, podnosząc aparat. Zrobiła nim serię zdjęć ,a potem
kolejną, smartfonem. Te ostatnie od razu wrzuciła na Twittera, z fałszywego konta,
ale oznaczając kilka dużych redakcji. Wiedziała, że ktoś je zauważy i poda dalej.
Nie myliła się. W ciągu kwadransa udostępniono je trzydzieści jeden razy.
Robiła kolejne zdjęcia, z  coraz większej odległości, gdy Butrymowicz zaczął
przemawiać przez megafon. Tekst wystąpienia miał wyuczony na pamięć. Zaczął
od słów, że Warszawa rzadko pamięta o  prowincji, a  teraz z  Suwalszczyzny
zrobiono trasę tranzytową dla obcych wojsk. Potem płynnie przeszedł do kilku
sloganów o  chwale powstańców i  partyzantów, unikając jednak wspominania
o  żołnierzach wyklętych, których publiczność oceniała bardzo rozmaicie. Potem
znów przypomniał o  tym, jak to dla rządzących mieszkańcy prowincji są istotni
tylko podczas głosowań albo gdy potrzeba rekruta. Postraszył wreszcie fałszywą
wiadomością o  zamiarze przywrócenia poboru, oczywiście podkreślając, że
poborowi mieliby być wysyłani do Afryki albo do Afganistanu. Podziałało,
przynajmniej na tych, którzy chcieli w to wierzyć.
Wiwatowali i  machali transparentami, a  Julii zrobiło się przykro. Pewnie ich
wiara w  spiski, w  Wielkiego Brata pod postacią Żydów, masonów, iluminatów
i  czort wie jeszcze kogo, zapewniała im komfort – wyjaśnienie ich życiowych
porażek, wymówkę, by zamiast zrobić coś ze swoim życiem, siedzieć i  krzyczeć
o wielkim układzie, który ich oplata w tak perfidny sposób, że zaprzecza swojemu
istnieniu.
Tymczasem wiadomość o  kłopotach amerykańskiej kolumny przez kolejne
szczeble dowodzenia Żandarmerii Wojskowej dotarła aż do ministra obrony
narodowej. Jedna rozmowa telefoniczna ministrów, której przysłuchiwał się
premier, pozwoliła na szybkie podjęcie decyzji. Zbyt szybkie.
Premier osobiście napisał na Twitterze:
Blokowanie ruchu sojuszniczych wojsk będzie uważane za działanie przeciwko
obronności Rzeczypospolitej Polskiej i ścigane z całą surowością prawa.
Tymczasem amerykańska kolumna ostrożnie wycofywała się, robiąc miejsce
policjantom w  ciężkim sprzęcie do tłumienia zamieszek. Pododdział prewencji,
który przybył na miejsce, otrzymał jasne zadanie, jakiego od dawna nie wydawano
policjantom tych kompanii. Po jednym wezwaniu do rozejścia się w  stronę
blokujących wystrzelono granaty z  gazem łzawiącym. Kolejna była salwa
gumowych pocisków ze strzelb. Wreszcie do natarcia ruszyli policjanci z pałkami.
Bojówkarze próbowali stawiać opór, ale szybko zostali obezwładnieni.
Trzymane w  zanadrzu na wypadek zadymy kije i  kastety nie pomogły im wiele.
Kilkunastu protestujących uciekało w  pole, ściganych przez funkcjonariuszy.
Większość jednak ułożono na asfalcie, a  następnie zabrano do więźniarek.
Amerykanie oglądali ten spektakl z  uśmiechem, pozytywnie zaskoczeni
sprawnością policjantów. Dowódca kompanii pozwolił, by do jednego ze
Strykerów podpięto liny. W  ten sposób szybko i  sprawnie usunięto ciągniki
i przyczepy z drogi.

*
Julia Koebner przez cały czas obserwowała zamieszki z daleka. Nie płacono jej
za obrywanie od policji. Ukryła się pomiędzy drzewami i  wykonała serię zdjęć.
Zwłaszcza ciężki wóz bojowy odciągający z  drogi starego ursusa był widokiem
godnym uwiecznienia. Potem wycofała się do ukrytej na leśnej drodze toyoty land
cruiser i pojechała do Augustowa, pod komendę policji.
Butrymowicz wyszedł na wolność po kilku godzinach, z  mandatem za
blokowanie drogi. Tylko tyle policja mogła zrobić zatrzymanym. W  tym czasie
zdjęcia z  rozbijania blokady były masowo udostępniane w  Internecie. Tam też
znalazło się nagranie wychodzącego z  komendy w  Augustowie polityka, którego
oklaskiwało kilka osób. Wyczuł chwilę, uniósł ramiona w  górę w  triumfalnym
geście i skierował się do czekającego samochodu.
– Zatrzymali mnie. Przeszukali ubranie. Telefon zabrali i  nie wiem, co z  nim
zrobili, więc nawet nie włączam – powiedział rozeźlony, sadowiąc się na tylnym
siedzeniu.
– Spokojnie – powiedziała Koebner. – Dostanie pan nowy. Na przygotowanie
kolejnej demonstracji będzie w sam raz.
– Znowu będę blokować drogę na zadupiu?
– Nie. Teraz urządzi pan manifestację pod ambasadą amerykańską. W  akcie
sprzeciwu wobec ustawy siedemset czterdzieści cztery.
– Przecież to jest fejk – miał na myśli krążącą wśród skrajnych nacjonalistów
legendę, jakoby amerykańska ustawa o  takim numerze nakazywała oddać każdej
rodzinie, która straciła kogoś w Holokauście, równowartość majątku w naturze, co
według legendy oznaczało domy lub całe bloki mieszkalne.
– Nieważne. Ludzie, do których chcemy dotrzeć, uwierzą w  niego. Bo chcą
uwierzyć, bo ludzie szukają i podają dalej informacje pasujące do ich wizji świata.
Nawet jeśli są absurdalne.

11 marca 2019 roku, Mazury


Częste zmiany decyzji świadczą o  ciągłości dowodzenia. Tę prawdę o wojsku
porucznik Olga Gertner dopiero zaczynała poznawać, więc kolejne pismo, jakie
nadeszło drogą służbową, zaskoczyło ją i  zdenerwowało. Zwłaszcza że wpłynęło
w  poniedziałek z samego rana. Zaklęła, wzięła rozkaz wyjazdu i ruszyła w  drogę
do Kętrzyna.
Na miejscu zastała kapitan Niedźwiedzką i  kilku nieznanych jej
funkcjonariuszy Służby Granicznej. Byli mniej zaskoczeni rozkazami. I  mieli
kawę.
– Szybko to załatwili – skomentowała pismo, jakie przywiozła ze sobą Gertner,
oficer Straży Granicznej. – Są takie same, więc pewnie klamka zapadła na samej
górze.
– Szkoda, że nie powiedzieli, co właściwie mamy robić – zauważyła porucznik.
Pismo nakazywało „przeprowadzenie wspólnych ćwiczeń w  zakresie wsparcia
Straży Granicznej przez pododdziały Wojsk Obrony Terytorialnej”.
– Byłaś kiedyś na samej granicy? – spytała Niedźwiedzka. Widząc, że Gertner
kręci przecząco głową, wstała, ubrała kurtkę, zgarnęła z  biurka kluczyki
i dokumenty i kazała młodszej koleżance iść za sobą.
Po chwili srebrno-zielony ford ranger wyjechał z  koszar w  Kętrznie, kierując
się na północ. Poruszając się wąskimi drogami, minął stację kolejową w Korszach
i jechał dalej.
– Sępopol? – spytała Gertner. – To już blisko granicy?
– Jeszcze kawałek od niej. Ale patrz uważnie – poradziła jej Niedźwiedzka.
Sępopol był małym miasteczkiem, z  placem w  centrum, przy którym stały
stacja benzynowa i  dom kultury. Domy, niemal wszystkie przedwojenne, nie
wyglądały na zbyt zadbane. To najwyraźniej było miejsce, skąd się wyjeżdżało, by
nigdy nie wrócić.
– Wygląda, że wasza siedziba jest lepiej utrzymana niż wszystko inne –
skomentowała Gertner, gdy samochód zatrzymał się przed placówką Straży
Granicznej. Piętrowy budynek z  kolumnami przy wejściu miał odnowioną
elewację, a  trawnik i  ogrodzenie były zadbane. Na masztach wisiały flagi Polski
i Unii Europejskiej, zaś obok stał symboliczny słup graniczny.
– Unia płaci – powiedziała funkcjonariuszka. – Za budynki, samochody,
łączność. Zauważyłaś posterunek policji?
– A jest tu w ogóle?
– Jest. Niedaleko remizy, mały domek. Siedzą od siódmej do trzeciej
i  prowadzą śledztwa w  sprawie kradzieży kur. Jeśli jeszcze jakieś tu zostały. Nic
innego tu się nie dzieje.
Weszły do budynku. Niedźwiedzka poinformowała siedzącego za biurkiem
kaprala o wyjeździe na granicę.
– Telefon zostaw tutaj, może być wyłączony – powiedziała. – Rosjanie patrzą
cały czas na to, kto się kręci w pobliżu granicy.
Dalsza droga prowadziła jeszcze węższą i  jeszcze mniej zadbaną szosą, choć
rosnące gęsto drzewa nadawały jej urokliwego charakteru. W  sam raz na
turystyczną wyprawę, nie na ćwiczenia na wypadek wojny.
– Widzisz to coś? – Niedźwiedzka wskazała wysoką na pięćdziesiąt metrów
wieżę, przypominającą maszt telefonii komórkowej.
– Widzę. Ale na co patrzę?
– Maszt z  kamerami. Jest takich już sześć, pokrywają całą długość granicy
z okręgiem. Dopóki stoją. W razie wojny przestaną istnieć. Nie trzeba wiele, by je
zniszczyć. Tak jak wojskowe radary.
– Wojsko ma też przewoźne – zauważyła żołnierka.
– My też posiadamy mobilne wozy, drony, ale będzie potrzeba ludzi w terenie.
Waszych ludzi. Naszych jest za mało.
– Mamy chodzić wzdłuż granicy? Jak właściwie mamy was wesprzeć? –
Gertner postanowiła przejść do konkretnych ustaleń.
– Zrobimy to tak. Masz pluton pod sobą, prawda? Jeden człowiek od nas,
dwóch waszych. Na początek. Wspólne patrole na możliwych drogach odejścia od
pasa granicznego, zwłaszcza na drogach, w  okolicach miejscowości przy granicy.
Dodamy jeszcze punkty kontrolne.
– Mamy snajperów. Myślę, że by się przydali – dodała Gertner.
– Przynajmniej tyle – powiedziała Niedźwiedzka.
– Mają się rozlokować przy samej granicy?
Niedźwiedzka pokręciła głową.
– Nie ma sensu. Daruj sobie myślenie o linii granicznej. Za blisko ruskich, nie
ma co wystawiać się im na strzał. Jeśli już, to dalej od niej, na podejściach do
miasteczek takich jak to. Jak sądzisz, ile domów już stoi tam pustych albo
mieszkają w nich jakcyś emeryci? Zielone ludziki przejdą przez granicę i w takim
miejscu przesiądą się do samochodu na polskich numerach. I chodu, w głąb kraju,
robić zamieszanie. Albo przynajmniej paręnaście kilometrów dalej.
Skręciła w  lewo, na drogę prowadzącą do wioski. Teraz asfalt ustąpił miejsca
kostce brukowej. Gertner pomyślała, że to wystarczający symbol życia tuż przy
granicy, daleko od wielkich miast.
– Rosjanie będę kupować tutejszych? – spytała wreszcie. – Po co?
– Pewnie niektórych już kupili. Powiedzmy sobie szczerze, dziewczyno, jeśli
coś miałoby się zacząć dziać, najpierw ruszą harcownicy. Razwiedka, specnaz,
żeby robić zamieszanie, wymacać słabe punkty obrony, pewnie nawet zanim
zaczną strzelać z dział. My tutaj jesteśmy w strefie zgniotu, wy też.
Gertner milczała. Roczny kurs, jaki przebyła, uczył przede wszystkim musztry,
strzelania, regulaminów i  tego, jak dać sobie radę z  trzydziestoma podwładnymi.
Od myślenia o strategii byli inni, tak ich uczono.
– A co potem?
– Jeśli będzie jakieś potem, to jak tylko się zacznie, trzeba będzie samemu
schować się w  lesie. Albo strzelić sobie w  głowę. Żywcem im się nie dam –
powiedziała Niedźwiedzka, jadąc ostrożnie coraz węższą i  coraz bardziej krętą
drogą. – A  jak sądzisz, może być inaczej? Po tym, co Rosjanie zrobili tyle razy
z naszymi? Nienawidzę patosu, ale jesteśmy tu na takiej samej pozycji jak Korpus
Ochrony Pogranicza. Ruscy w  razie czego urządziliby nam nowy Katyń, może
w tych lasach, może na Syberii. Na Ukrainie też pogranicznicy mieli ciężko. Poszli
na pierwszy ogień. Nie mam złudzeń.
– Ponura perspektywa – westchnęła Gertner. – O  tym nie mówili podczas
rekrutacji.
– A o czym mówili?
– „Zawsze gotowi, zawsze blisko” – z  ironią w  głosie zacytowała motto
formacji – i takie tam rzeczy.
– I dałaś się na to złapać?
– Dałam się złapać na robienie czegoś innego niż siedzenie w  open space
w  korporacji. I  szacowanie, ile osób można w  danym kwartale wywalić. To
robiłam, między innymi – wyjaśniła. – Patrzyłam w  Excela i  szacowałam, ile
kosztują nas zasoby ludzkie, których można się pozbyć przez restrukturyzację.
– Za siedzenie w open space cię nie zabiją.
Zamilkła. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Podczas naboru oczywiście
wspomniała komisji o dziadku w AK na Wołyniu, ale dziadek zmarł tuż przed jej
narodzinami. Nie wychowywała się tak jak inni wśród kombatanckich wspomnień.
Powiedziała kilka sensownie brzmiących zdań o patriotyzmie, bo domyślała się, że
komisja chce to usłyszeć. Nie chciała po prostu przeżyć nudnego życia, jakie było
udziałem jej rodziców i  miało być udziałem rówieśników, odklepujących
ośmiogodzinne albo dłuższe dni pracy przy biurkach. Zdążyła już się dowiedzieć,
że obietnice to jedno, a  życie drugie, więc robiła to, czego od niej oczekiwano,
i  robiła to dobrze. Wiedziała, że Rosjanie są niedaleko, ale mimo wszystko
perspektywa wojny wydawała się odległa. O dołach w lesie i strzałach w tył głowy
nie wspominając.
– Mamy takie powiedzenie – spuentowała Niedźwiedzka – jak przyjąłeś się na
psa, to szczekaj. Trzeba robić swoje, z  całym dobrodziejstwem inwentarza. Ktoś
szedł na przemytnika, ktoś szedł na strażnika. Taki jest świat, nie my go sobie
urządziliśmy. Lepiej się z tym pogódź. Nie szukaj przygód, a jak za nimi tęsknisz,
to jedź sobie latem na kajty nad morze czy skocz ze spadochronem.

18 marca 2019 roku, Warszawa


Tym razem Julia Koebner wolała się przedstawić jeszcze inaczej: jako Julia
Sobieska. Nie bez powodu kolekcjonerski dowód osobisty, nie do odróżnienia dla
laika, oraz wizytówki kojarzyły się z  nazwiskiem dawnego króla. Kolejny ważny
uczestnik demonstracji, którego poznała z  Butrymowiczem, był bardzo wrażliwy
na punkcie historii.
Teraz stali razem na chodniku przy Alejach Ujazdowskich, naprzeciwko
ambasady amerykańskiej. Wojujący antysemita o  swojskim nazwisku Sznajderski
krzyczał przez megafon.
– Dlaczego Polska kupuje amerykańskie samoloty? Dlaczego Polska kupuje
amerykańskie okręty? Czy może dlatego, aby polskie wojsko na mocy ustawy
numer siedemset czterdzieści cztery broniło Żydolandu, podczas gdy Żydzi będą
kryć się w  bunkrach pod Warszawą, bunkrach, które właśnie są budowane?
Państwo Izrael ma swoje macki w  Waszyngtonie, ma swoje macki w  Polsce!
Polacy, obudźcie się, obudźcie!
Oddał mikrofon Butrymowiczowi.
– Krew polskiego żołnierza nie będzie wsiąkać w  pustynię na Synaju! Krew
polska nie będzie wsiąkać we wzgórza Golanu! – Lider dał się ponieść wiecowej
atmosferze. – Polska ma armię, która ma bronić Polaków! Nie Ameryki! Nie
Izraela!
Koebner patrzyła, jak niedawny kanapowy polityk zmienia się na jej oczach
w  przywódcę, który potrafił porwać za sobą ludzi. Nawet gdy było to tylko
kilkudziesięciu manifestantów, od niedawnych skinów po starych partyjnych
aparatczyków nawróconych na nacjonalizm.
– Kiedy w  Polsce do władzy dochodzili po Okrągłym Stole kolaboranci
bezpieki i  dzieci stalinowskich zbrodniarzy, nikt nie słuchał prawdziwych
patriotów! My nie chcemy amerykańskiej okupacji. Niedawno byłem na Mazurach:
widzieliście, jak amerykański czołg rozbija barykadę? Widzieliście? Pokazał to
ktoś w ścieku medialnym? Nie! Ja widziałem na własne oczy.
Zacisnęła zęby, zastanawiając się, czy tak ordynarne naginanie faktów nie zrazi
widowni. Najwyraźniej jednak tylko ją pobudzało. Sięgnęła po telefon i  wysłała
wiadomość. Po chwili dwóch młodych, łysych mężczyzn zamachało amerykańską
flagą zatkniętą na kij. Wyszli z  nią przed szereg manifestantów. Jeden z  kieszeni
kurtki wyjął butelkę i oblał materiał łatwopalnym płynem.
Rzucił zapałkę. Trzymana na kiju flaga zapłonęła jasnym, żywym ogniem.
– Precz z  Ameryką, precz! Okupanci przecz! – Butrymowicz krzyczał do
megafonu.
Pierwszy raz od dawna zdarzyło się w  Polsce, aby ktoś w  ogóle spalił flagę
amerykańską. Podczas demonstracji pod ambasadą nie wydarzyło się to nigdy. To
wywołało nerwową reakcję ochrony ambasady. Kilkoro marines w  polowych
mundurach ustawiło się tuż za bramą ze strzelbami w rękach. Policjanci stojący na
chodniku przed ogrodzeniem zacieśnili szyk.
Ktoś z demonstrantów przebiegł przez ulicę i rzucił w stronę ogrodzenia butelką
z  wodą. Policjanci ruszyli w  jego stronę, chcąc go zatrzymać, ale nie zdążyli.
Zniknął w  grupie demonstrantów, którzy zagrodzili drogę funkcjonariuszom,
wymachując pięściami. W  końcu czyjaś ręka szarpnęła policjanta za rękaw
munduru. W  odpowiedzi funkcjonariusze użyli pałek. Szarpaninę przerwało
wkroczenie do akcji kolejnych mundurowych, którzy schwytali kilku agresywnych
manifestantów i  wycofali się pod ambasadę. Pojawili się także czekający
w odwodzie policjanci z tarczami, strzelbami i miotaczami gazu. To osłabiło zapał
demonstrantów do atakowania ambasady. Gdy przez policyjne głośniki podano
komunikat o  rozwiązaniu zgromadzenia, odpowiedziały na niego tylko okrzyki
i kilka rzuconych w poprzek ulicy butelek. Odchodząc, protestujący wyżyli się na
stojącym obok pomniku Reagana. Kilka nabazgranych swastyk i  resztki spalonej
flagi przyciągnęły uwagę kamerzystów i  fotografów. Zanim jeszcze zawodowcy
sporządzili pierwsze relacje, zdjęcia zdemolowanego pomnika zalały Twittera.
Media nie zainteresowały się wcześniej demonstracją. Jedynie serwisy miejskie
podały komunikaty o  utrudnieniach w  ruchu na tym odcinku Alei. Wiadomość
o awanturze sprawiła jednak, że do wieczornych wydań wiadomości przygotowano
już obszerne komunikaty. Wydawcy zlecili asystentom, aby do programów
publicystycznych ściągnąć politologów, socjologów i oczywiście polityków.
Są tacy przewidywalni, pomyślała Koebner, przesuwając wiadomości na
ekranie tabletu. Ci komentujący, którzy należeli do liberalno-konserwatywnego
nurtu polskiej polityki i  publicystyki, lamentowali nad głupotą demonstrantów,
którzy ważyli się zbezcześcić pomnik uwielbianego przez nich prezydenta.
Z uśmiechem zauważyła, że jeden poseł, Tadeusz Dąbrowski, wyłamywał się
z  tej narracji. Przepytywany w  programie telewizyjnym zaatakował ostro rząd,
policję, służby specjalne i  wreszcie władze Warszawy za to, że zezwoliły na
odbycie się tej manifestacji.
– To jest, proszę państwa, skandaliczne, że na coś takiego się pozwala. Ale
polskie państwo, jak widać, nie chce się z  tym zmagać. Jestem ciekaw, czy
Amerykanie mieli tego świadomość. Jutro zamierzam złożyć interpelację
w sprawie zaniechań polskich władz w ściganiu tych faszystów.
– Ale panie pośle, czy można zakazać demonstracji, która miała być pokojowa?
– Przecież wiadomo było z góry, że to się tak skończy. Tak jak wszystkie inne
brunatne marsze. Jeszcze w  tym tygodniu roześlemy do amerykańskich
parlamentarzystów dokładny raport w  sprawie zaniedbań polskich władz. Do
mediów także! – niemal krzyknął.
Dziennikarz na chwilę zamilkł.
– Czy nie uważa pan, że to nie jest zbyt daleko idący krok?
– Panie redaktorze, nie mamy już wyboru. Zagraża nam dyktatura, brunatna
dyktatura, a władze nie robią nic. Może są z nimi w zmowie?
Koebner roześmiała się, słysząc te słowa. To on nie miał specjalnego wyboru.
Nie znała szczegółów. Jego wystąpienia były coraz ostrzejsze – i  coraz głupsze.
Sprawiał przez to problemy zarówno konserwatywnemu rządowi, jak i  opozycji.
A  każdy eksces zwiększał szanse na to, że wydarzenia zostaną zauważone za
granicą.

21 marca 2019 roku, nad Morzem Bałtyckim


MiG-31 był określany w kodzie NATO jako Foxhound. Tymczasem masywny,
pudełkowaty kadłub, wizualnie powiększony przez boczne wloty powietrza do
silników oraz duże stateczniki pionowe, nie pasował do tej określającej rasę psa
gończego nazwy.
Cztery takie samoloty oderwały się od pasa startowego bazy lotniczej
Borisowski-Chotiłowo położonej w  połowie odległości pomiędzy Petersburgiem
a  Moskwą. Obrały kurs północno-zachodni. Uzupełniły paliwo w  powietrzu tuż
przed pokonaniem linii brzegowej, parami podchodząc do zbiornikowca Ił-78.
Dzień był pogodny, co znacznie ułatwiało wykonanie tego zadania.
Wtedy już były dobrze widoczne na radarach zainstalowanych w  Estonii,
a  będących częścią natowskiego systemu obrony powietrznej. Rosjanie lecieli
w  tradycyjny dla siebie sposób, bez włączonych transponderów identyfikujących
ich dla innych, cywilnych użytkowników przestrzeni powietrznej. Wojsko
przekazało więc ostrzeżenie cywilnym kontrolerom, a  ci powiadomili pilotów
samolotów pasażerskich o zagrożeniu kolizją.
Dyżurująca w bazie Ämari para duńskich F-16 została wysłana, by przechwycić
Rosjan. Chodziło przede wszystkim o  pomoc w  zachowaniu bezpieczeństwa
w  międzynarodowej, zatłoczonej przestrzeni powietrznej, ale też o  identyfikację
samolotów i  ich możliwych zamiarów. Myśliwce miały ocenić, czy rosyjskie
samoloty są uzbrojone. Podobne zadanie wykonała także inna para dyżurna,
wysłana przez nienależącą do sojuszu Finlandię.
Były uzbrojone. Ku zaskoczeniu Duńczyków i  Finów MiG-i nie niosły
typowego dla siebie ładunku rakiet powietrze–powietrze. Tym razem każda
z  maszyn miała podczepiony pod kadłubem jeden, duży i  pomalowany na
kontrastujący z szarością kamuflażu biały kolor pocisk.
Nie przejmując się obecnością samolotów NATO, Rosjanie kontynuowali swoją
misję, po wylocie znad Zatoki Fińskiej kierując się na południe. Na wysokości
Gotlandii czekały na nich kolejne samoloty, tym razem szwedzkie. Potem przyszedł
czas na Polaków.
Drobny remont pasa w Mińsku sprawił, że myśliwce stamtąd przebazowano do
Malborka i to właśnie para maszyn noszących na kadłubach efektowny emblemat
dwóch skrzyżowanych kos, historyczne godło warszawskich myśliwców, w  tym
Dywizjonu 303, wystartowała, by odgonić intruzów od polskiej granicy morskiej.
Kapitan Trojanowski wraz z  towarzyszącą mu na lewym skrzydle formacji
porucznik Chojnacką wykonali przechwycenie tak samo jak w  warunkach
wojennych. Wystartowali bez włączonych radarów, zachowując ciszę radiową.
Kierując się tylko komendami nawigatora naprowadzania, polskie myśliwce zajęły
pozycje za Rosjanami, lecąc nisko, by do ostatniej chwili pozostać niewykrytymi
przez radary w  obwodzie kaliningradzkim. Ich zasięg, o  czym wielu ludzi
zapominało, był zależny od wysokości, na jakiej poruszał się cel. Dopiero widząc
dobrze smugi kondensacyjne, polscy piloci zwiększyli wysokość. Termonamiernik
wykrył ciepło emitowane przez silniki obcych samolotów, gdy Polacy byli
dziewięć kilometrów za nimi. To stanowiło już wystarczający dystans dla pocisków
R-73, naprowadzanych na podczerwień. W  idealnej sytuacji Rosjanie mogliby
zostać zaatakowani, nie wiedząc o  zagrożeniu do chwili eksplozji rakiet. Nawet
wykrycie ich przez radary nie zmieniłoby wiele.
Nie była to jednak wojna, więc po udanym przechwyceniu na północ od
Rozewia Trojanowski i jego skrzydłowa towarzyszyli formacji, demonstrując swoją
obecność. Po pięciu minutach dołączyły do nich F-16C wysłane z  Krzesin, aż
w  końcu, na trawersie Bornholmu, opiekę nad formacją przejęły niemieckie
Tajfuny. Rosjanie zawrócili na północ od Świnoujścia, mijając granicę polskich
wód terytorialnych o kilka kilometrów. Lecieli dalej na wschód, wzdłuż polskiego
wybrzeża. Na północ od Rozewia spotkały się z  kolejnym tankowcem, który
przetoczył do zbiorników paliwo pozwalające na powrót do bazy. Z  dystansu
obserwowali to polscy piloci.
Foxhoundy w dalszym ciągu eskortowały samoloty z misji NATO w państwach
bałtyckich, jak również myśliwce ze Szwecji i  Finlandii. Nie były to tylko
myśliwce. Szwedzi alarmowo wysłali w powietrze jeden ze swoich Gulfstreamów,
przebudowany z  luksusowego samolotu do wożenia ważnych osób na maszynę
rozpoznania radioelektronicznego. Teraz zamontowana na nim aparatura
nasłuchiwała rozmów i  wszelkich innych emisji – zwłaszcza radarów –
wychodzących od Rosjan.
Większość mediów już przywykła do kolejnych komunikatów o  lotach
rosyjskich maszyn nad Bałtykiem, więc wiadomość nie trafiła na główne strony
portali ani do telewizyjnych wiadomości. Tylko specjaliści potrafili zrozumieć, co
się wydarzyło. Rosjanie nigdy wcześniej nie zrobili czegoś tak ostentacyjnego, nie
nad Bałtykiem.
Podwieszone pociski zostały szybko rozpoznane przez analityków jako rakiety
Ch-47 Kindżał lub ich atrapy, a więc jeden z typów broni, których istnienie ogłosił
światu rok wcześniej prezydent Rosji, i  jedyny, który wszedł do linii. Maszyny,
które mogły je przenosić, nie pojawiały się nad Bałtykiem. Zasięg samych
pocisków, wynoszący ponad dwa tysiące kilometrów, był zresztą wystarczający, by
z  rosyjskiej przestrzeni powietrznej osiągnąć dowolny cel na terytorium Polski,
Niemiec czy państw skandynawskich.
Zagadkę wyjaśnili sami Rosjanie, emitując na oficjalnym kanale rosyjskiego
ministerstwa obrony długi i sprawnie zmontowany reportaż z tej misji. Oprócz ujęć
samych samolotów znalazły się w nim nagrania wykonane przez załogi, zwykłymi
kamerami umieszczonymi na hełmach i w kabinach. Jakość była na tyle dobra, że
dało się zauważyć wiele miejsc, widocznych z  dużej wysokości, w  tym polskie
miasta i porty. W tym miejscu komentarz był jawnie złośliwy:
Nasze samoloty nie zarejestrowały pracy kompleksów rakietowych polskiego
systemu obrony powietrznej. Może dlatego, że na wybrzeżu ich nie ma.
Nie trzeba było wiele, aby ten fragment, tak zmontowany i  opisany, by
sugerował naruszenie przestrzeni powietrznej, zaczął krążyć w  sieci, wielokrotnie
udostępniany i  powielany. Następnego dnia biuro prasowe resortu obrony zostało
zasypane pytaniami od dziennikarzy, a  posłowie zlecili swoim asystentom
szykowanie interpelacji.

Generał broni Michał Ligocki na rosyjską propagandę zareagował inaczej.


Wystarczył jeden telefon do dowódcy generalnego. Ten z kolei uruchomił kolejne
telefony i w ciągu trzech godzin do Warszawy przesłano pełne nagrania wykonane
podczas przechwycenia. Teraz pozostawało je jedynie obrobić, dodając wykonane
przy innej okazji efektowne ujęcia polskich samolotów w locie. Polskie lotnictwo
mogło być słabsze od rosyjskiego w  powietrzu, ale potencjał mierzony w  liczbie
fanów na Facebooku był większy.
Zmontowany film przekazano właśnie do mediów społecznościowych,
a stamtąd zaczęto udostępniać go dalej. Trafił najpierw do branżowych stron i grup
na Zachodzie, później do zwykłych mediów. Przynajmniej wojnę na odsłony
i polubienia udało się wygrać.

27 marca 2019 roku, Mazury


Wiosna swoje przyjście oznajmiła przelotnymi opadami deszczu, więc sierżant
Jessamy z 278 Pułku Kawalerii Pancernej musiał uważać na drodze, zwłaszcza że
nie jechał ciężkim wozem bojowym Bradley, któremu wszyscy ustępowaliby
z  drogi, tylko wynajętym na czas pobytu w  Polsce terenowym nissanem, którym
wiózł trójkę innych żołnierzy. Przynajmniej ten wóz miał automatyczną skrzynię.
Każdy, kto nie dopilnował tego drobiazgu przy wynajmie, oprócz salw śmiechu
Polaków widzących desperacką walkę kierowcy z  dźwignią zmiany biegów,
przeżywał jeszcze cięższe chwile podczas każdego wypadu na przepustkę, gdy
przypadała mu rola kierowcy. Żołnierze z  reguły jeździli poznawać Polskę – czy
raczej knajpy – w  kilka osób, tak aby zawsze ktoś trzeźwy mógł odwieźć ich do
koszar. Jak na standardy amerykańskie, polskie piwo było tanie i  mocne, nie
wspominając o innych napojach.
– Tam, gdzie zwykle? – spytał sierżant Twyman siedzący obok kierowcy.
Jechali do Ełku, ale to nie oznaczało, że musieli się tam zatrzymywać. Odległości
pomiędzy miastami też były małe jak na ich przyzwyczajenia.
– Nad jezioro, tam, gdzie mówiliście? – dopytała się kapral Haggerty z  tyłu.
Sierżanci byli w  Polsce od kilku miesięcy, ją i  towarzyszącą jej kapral Davies
przysłano dopiero niedawno.
– Tak, dobre miejsce, dobre widoki, dobre jedzenie – odparł Jessamy. Bywali
w  tym miejscu już wiele razy, choć rzadko w  towarzystwie koleżanek z  wojska,
podobnie jak wielu żołnierzy. Właściciel o tym wiedział i dopilnował, aby kelnerki
i barmani znali angielski, a mając na uwadze przyszłość interesu, nie podniósł od
razu cen do niebotycznej wysokości. Amerykanie mieli pieniądze, ale mimo
wszystko nawet pijani wiedzieli, kiedy się z nich zdziera.
– To prawda, co mówili wczoraj na odprawie bezpieczeństwa? – spytała Davies.
Misja w Polsce była jej pierwszym wyjazdem za granicę, dlatego to jej przypadło
w udziale prowadzenie samochodu w drodze powrotnej.
– Pytasz o  fejki, że niby żołnierze kogoś pobili albo zgwałcili? – odparł
sierżant. Gdy kobieta potwierdziła, kontynuował:– Miejscowi potrafią się z  nami
bić, jak się upiją i ktoś chamsko dobiera się do kobiet, zwłaszcza jak jakaś Polka
jest z mężem czy chłopakiem. Ale większość nawet nas lubi, w końcu żyją z naszej
kasy. Mimo to samemu lepiej się nie kręcić, to jest dobra rada. Dlatego dobrze mieć
upatrzone bezpieczne miejsca.
Restauracja była faktycznie popularna. Zajmując stolik niedaleko baru, Jessamy
dostrzegł kilku innych Amerykanów oraz trzech Brytyjczyków. Zapowiadał się
miły wieczór. Nie wiedział tylko, że ktoś jeszcze obserwuje to miejsce.
Czekający w ukryciu w pobliskim domu ludzie z zadowoleniem przyjęli raport
obserwatora o  przybyciu do lokalu czterech kolejnych żołnierzy, w  dodatku
Afroamerykanów.
Jessamy skończył właśnie drugie ciemne piwo, gdy zauważył grupę ludzi
wbiegających do restauracji. Było ich pięciu i nosili polskie mundury wojskowe, na
które nałożyli czarne kamizelki. W pierwszym odruchu pomyślał, że ktoś wezwał
żandarmów, ale nie dostrzegł charakterystycznych beretów, białych pasów ani
naramienników policji wojskowej. Poza tym wokół nic niepokojącego się nie
działo. Ludzie ci byli zamaskowani i  uzbrojeni w  karabinki Kałasznikowa ze
składanymi kolbami. Trzymali je uniesione i najwyraźniej gotowe do strzału.
Jeden z  Brytyjczyków, siedzący najbliżej, rzucił kuflem w  człowieka z  bronią
i wstał, usiłując powstrzymać zamach.
Nie zdążył. Seria z  Kałasznikowa powaliła go na ziemię. Napastnicy oddali
kolejne strzały, zabijając pozostałych poddanych Jej Królewskiej Mości. Potem
rozeszli się po sali, celując do chowających się pod stołami ludzi. Jeszcze dwa razy
padły strzały w kierunku tych, którzy liczyli, że jednak ręce są szybsze od kul. Ale
poza tym nie zamierzali zabijać, przynajmniej nie od razu.
Podeszli do stolika, przy którym siedział Jessamy i pozostała trójka. Kazali im
wstać i  ustawić się pod ścianą. Skrępowali żołnierzom dłonie, wiążąc je z  tyłu
elastycznymi taśmami. Spośród pozostałych zakładników wybrali jeszcze jednego
żołnierza, także o ciemnej skórze.
Kapral Davies bała się jak nigdy przedtem. Zrozumiała, że skoro ci ludzie
dokonują selekcji i  nie wahają się strzelać, by zabić, później będzie już tylko
gorzej. Nie bali się podnieść ręki na żołnierzy mocarstwa. Co jeszcze mogą jej
zrobić podczas niewoli?
Mimo że trwało to sekundy, wydawało się jej, że czas zwolnił jak nigdy. Stała
najbliżej drzwi. Uznała, że ma szansę. Była młoda, sprawna i, co najważniejsze,
trzeźwa.
Zrobiła to.
Rzuciła się do biegu, ale nawet najlepszy wynik w teście sprawności fizycznej
nie zwiększył jej szans. Strzał padł, gdy była o krok od drzwi.
Zabójcy nie przejmowali się tą śmiercią. Związanym zarzucili worki na głowy
i  zaprowadzili ich na parking, zmuszając do wejścia do dwóch samochodów.
Postronni świadkowie mogli sądzić, że naprawdę oglądają akcję żandarmerii. Na
samochodach błyskały niebieskie lampy na magnes, takie same jak na
nieoznakowanych radiowozach.
Nawet gdyby ktoś chciał wezwać policję, prawdziwą policję, miałby z  tym
problem. Telefony komórkowe nie działały, jakby nagle wyłączono stacje bazowe.
Jeden z żołnierzy próbował, kryjąc się za stołem, wysłać wezwanie o pomoc przez
Messengera, pamiętając, że w barze jest sieć wifi. Ale ta też nie działała.
– Wielka Biała Polska! – krzyknął jeden z  terrorystów najpierw po polsku,
potem po angielsku. – Śmierć imperialistom i tym, którzy im służyli!
Wystrzelił jeszcze jedną serię w  sufit. Finałem ataku były dwa granaty
wrzucone już przez drzwi. Napastnicy wsiedli do samochodów i  wraz
uprowadzonymi żołnierzami odjechali na południe.
Jeden z okolicznych mieszkańców należał do grupy ludzi, którzy jeszcze mieli
telefon stacjonarny, a  jako emerytowany policjant nie zadzwonił pod numer
alarmowy, ale prosto do komendy powiatowej. Dzięki niemu na miejsce wysłano
patrol.
Srebrna kia wjechała w  ulicę w  chwili, gdy dwa busy właśnie ją opuszczały.
Starszy posterunkowy siedzący za kierownicą nie zdążył zareagować, gdy drzwi
jednego z  samochodów odsunęły się, a  długa seria strzałów strzaskała szybę,
karoserię i ciała funkcjonariuszy.
Mimo alarmu ogłoszonego w  miejscowej komendzie, a  potem w  komendach
wojewódzkich w Olsztynie i Białymstoku i wszystkich podległych im placówkach,
nie udało się zatrzymać terrorystów. Dotarli do małej, zagubionej wśród pól wsi
Borek-Kolonia pozostałości po kiedyś istniejącym dużym gospodarstwie rolnym.
Tam samochody wjechały do dużej stodoły.
Terroryści nie marnowali czasu. Wyciągnęli żołnierzy z  wozów i  kazali im
uklęknąć pod ścianą. Wygłoszenie odezwy po angielsku, a potem po polsku zajęło
tylko chwilę.
Dziś my, prawdziwi polscy patrioci, oddajemy pierwsze strzały w  walce
z  okupacją i  agresją Ameryki. USA wysłało tu żołnierzy, by chronili interesy
koncernów. Tymczasem amerykańscy żołnierze tydzień temu napadli na polską
rodzinę w  Orzyszu. Zabili męża i  ojca broniącego rodziny. Dopuścili się gwałtu.
Policja wiedziała, kto to zrobił, ale nic nie zrobiła. Dlatego to my znaleźliśmy ich
i wymierzymy sprawiedliwość. To była wiadomość armii Wielkiej Białej Polski.
Nagranie zostało od razu umieszczone w  Internecie na wielu serwerach
i serwisach, tak aby nikt nie mógł łatwo go usunąć. Polskie służby zdołały ustalić,
z  jakiego telefonu trafiło do sieci. Urządzenie było cały czas aktywne, więc
wysłano tam policyjnych komandosów.
Desant ze świeżo zakupionych Black Hawków przebiegł bez zarzutu. Policjanci
zjechali na linach i  otoczyli budynki gospodarstwa. Osłaniani przez snajperów
w śmigłowcach, rozpoczęli szturm, wyważając drzwi ładunkami wybuchowymi.
W stodole nie znaleźli jednak terrorystów, tylko telefon. I  zwłoki. W  ślad za
szturmowcami na miejscu pojawili się śledczy.

Ciała umieszczono już w czarnych workach, gdy do wsi dotarł zespół oficerów
kontrwywiadu z  Warszawy. Policjanci nakazali zatrzymać szarą terenówkę przed
wjazdem na teren odgrodzony taśmą. Dalej należało iść pieszo.
Okolica wyglądała jak każde inne miejsce znalezienia zwłok. Technicy
wykonywali zdjęcia, zbierali odlewy opon samochodów. Dochodzeniowcy
przepytywali nielicznych mieszkańców wsi.
– Pismakom mówić, że niczego nie znaleziono, jeszcze trwa obława! – krzyknął
do telefonu jeden z policjantów, ubrany w niedbale narzuconą na plecy kamizelkę
odblaskową. – Jak się tu zwalą, zadepczą wszystko! – Rozłączył się.
– Major Klementowski – najstarszy rangą z  przybyszy przedstawił się
funkcjonariuszowi, który sądząc z  tonu głosu, rządził na miejscu zdarzenia. –
Służba Kontrwywiadu Wojskowego.
– Nadkomisarz Bednarkiewicz, komenda wojewódzka. – Policjant podał
przybyszowi dłoń. – Przejmujecie to?
– I tak, i nie. Warszawa jeszcze nie podjęła decyzji, zresztą my nie zajmujemy
się samym śledztwem. Ale operacyjnie mamy ich szukać, minister obrony nakazał
– wyjaśnił wojskowy. – Co właściwie wiadomo?
– Miejscowi mówią, że widzieli dwa samochody. Pewnie są już gdzieś
utopione, spalone albo wyczyszczone i  rozmontowane w  diabły. Te dwie stodoły
i  budynek – machnął ręką – wynajęła jakaś firma, mówią, że niby zagraniczna.
Sprawdziliśmy już, firma istnieje, ale zarejestrowana jest na faceta nazwiskiem
Nożyński. Drobny biznesmen. Problem w tym, że w rejestrach istnieje, ale zniknął,
nie ma z nim kontaktu. Nie jest pan nawet zdziwiony, prawda? Nie wiem, czy coś
ustalimy. To znaczy ustalimy na pewno, ale czy to nas do czegoś doprowadzi?
28 marca 2019 roku, Biały Dom
– Do tego przestępstwa faktycznie doszło – wyjaśniał prezydentowi Stanów
Zjednoczonych generał Clark, szef Kolegium Połączonych Szefów Sztabów – ale
nasi ludzie nie byli sprawcami. Żaden żołnierz nie przebywał wtedy poza obiektami
wojskowymi. A wyjście zostałoby zauważone i odnotowane.
Miał nadzieję, że prezydent zrozumie wagę sytuacji, mimo że na spotkaniu nie
było poza nim nikogo z  departamentu obrony. Sekretarz obrony Ryder, jeden
z  nielicznych ludzi, z  opinią których prezydent jeszcze się liczył, był w  szpitalu,
a jego zastępca dopiero wracał z podróży do Azji.
– Skąd pan wie, że to pewne? – spytał Elliot Murphy, główny polityczny
doradca prezydenta.
– Bo Bemowo Piskie to obszar bardzo odizolowany. Dlatego tam stacjonują
nasze siły. – Clark otworzył plik na tablecie, pokazując mapę. – Nie da się go
opuścić bez samochodu, a  tak się składa, że drogi wyjazdowe, obie, są pod
obserwacją naszej i polskiej żandarmerii. Nie da się ot tak wyjechać.
– Poza tym nie doszło wówczas do gwałtu ani morderstwa, tylko do ciężkiego
pobicia – wsparł generała dyrektor wywiadu narodowego, nadzorujący wszystkie
służby wywiadowcze. – Nasi oficerowie łącznikowi w  Warszawie przejrzeli
materiały. Ktoś faktycznie, jak pan generał powiedział, dokonał napadu, mężczyźni
w  kominiarkach weszli do domu, pobili mieszkańców, ukradli laptopa i  telefony
komórkowe. Jeden z  nich znaleziono na miejscu zbrodni. W  kieszeni naszego
żołnierza, ale bez odcisków palców, tych zresztą nie znaleziono także na miejscu
napadu. Zdaniem Polaków ktoś, kto zabił naszych żołnierzy, chciał podłożyć
dowód rzeczowy, aby potem móc twierdzić, że zamordowani brali udział
w  zdarzeniu. Jest jeszcze coś, co udało się ustalić. Ten skradziony telefon został
wyłączony tuż po kradzieży i już później nie był używany. Po co nosić przy sobie
skradziony telefon i jeszcze go nie używać? Z nim nie robiono absolutnie niczego,
po prostu go wyłączono. Bez sensu, prawda?
Prezydent Lovett chwilę się zastanawiał. Nie lubił takich problemów. Nie
interesowała go polityka zagraniczna, a  jego dziwne zachowania stwarzały coraz
więcej kłopotliwych dla doradców sytuacji. Chciał po prostu zostać prezydentem.
Nie wystarczyło mu bogactwo, jakie jego przodkowie zdobyli najpierw
w  przemyśle węglowym, a  później w  biznesie naftowym, nie starczyły interesy
prowadzone na całym świecie. W głębi duszy po prostu ekscytowało go samo bycie
prezydentem. Dlatego, jeśli to tylko było możliwe, za granicę posyłał
wiceprezydenta albo sekretarza stanu.
Teraz jednak musiał podjąć decyzję, zabrać głos jako prezydent i  naczelny
dowódca, walczący o powtórny wybór w kolejnym roku.
– Jako biznesmen – powiedział, używając swojego ulubionego argumentu –
musiałem często podejmować trudne decyzje. Wiecie, to jest ciężki biznes, ropa
naftowa. Trzeba ustalać priorytety. A co jest naszym?
– Ameryka, panie prezydencie – wyrwał się Murphy, chcąc narzucić innym
swoją opinię. – Nasi wyborcy, obywatele USA, chcą się czuć bezpiecznie i  chcą
wiedzieć, że nie wysyłamy ich synów i  córek na bezsensowną śmierć w  obronie
państwa, o  którym nic nie wiedzą, poza tym, że rasistowska bojówka bezkarnie
zamordowała tam naszych żołnierzy. Kontytuowanie naszej obecności w  Polsce
sprawi, że czarny elektorat zwróci się zdecydowanie przeciwko nam. Nic
politycznie na tym nie zyskujemy. Jedyni Amerykanie, którzy jakoś kojarzą Polskę,
to ci, którym polscy robotnicy usuwali azbest z budynków. Albo amatorzy polskiej
wódki i kiełbasy. No, jeszcze polskie kino ma kilku fanów w  Hollywood, ale kto
się teraz przejmuje liberalną elitą?
– Aż tak mało znaczą?
– Wewnętrznie tak – zabrał głos doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego,
Paul Buckmaster. – To jednak duży europejski kraj, nie tak silny jak Niemcy czy
Francja, ale nasze korporacje sporo tam zainwestowały. I  Polacy wspierali nas
w  Iraku i  Afganistanie. Mimo wszystko trzeba docenić ich jako sojuszników.
Kupują naszą broń, dużo naszej broni.
– To niech kupują, ile wlezie – odezwał się znów Murphy. – Możemy im
sprzedać tyle broni, żeby mogli obronić się sami. Wojny bliskowschodnie to był
błąd. Nie ma co się rozczulać, panie prezydencie. My sobie damy radę. Oni, no cóż,
mogli lepiej chronić naszych żołnierzy, prawda? Tego przynajmniej mogliśmy od
nich oczekiwać.
– Panie prezydencie, muszę stanowczo zaprotestować – powiedział generał. –
Z  sojusznikami broniliśmy Europy przez sześćdziesiąt lat. Bronimy teraz. Chodzi
o  interesy, ale także wartości, choćby lojalność. Ich żołnierze przelewali krew u
boku naszych. Nie należy ich zostawić na pastwę Rosjan. Rosjanie chcą więcej
i  więcej, kiedyś będziemy musieli im stawić czoło. Świat oczekuje silnego
amerykańskiego przywództwa.
– Nie pan podejmuje decyzje polityczne, generale – upomniał go Murphy –
a amerykańskie przywództwo nie znaczy wiele dla naszych wyborców. Zwłaszcza
gdy Polacy sami urządzają manifestacje pod naszą ambasadą. Ich władze nie
zrobiły z tym niczego i jak to się skończyło? Morderstwem naszych żołnierzy.
– A ty, dzieciaku, nie będziesz mnie pouczał – odgryzł się wojskowy. Arogancja
młodego doradcy irytowała go. – Zapomniałeś, że Ameryka ma być znów potężna?
– wbił szpilę, przywołując jeden ze sloganów wyborczych.
– Wielkość nie oznacza, że nasi żołnierze mają być mordowani jak zwierzęta
rzeźne. Musimy Amerykę uczynić potężną, aby bali się podnieść rękę na naszych
ludzi.
– To może pomożemy Polakom w znalezieniu i ukaraniu morderców? – spytał
szef FBI.
– I  wpakujemy się w  kolejny Afganistan, co? – Murphy nie ustępował. –
Wyborcy tego nie chcą.
– Panie prezydencie, potrzebujemy decyzji – generał zwrócił się wprost do
naczelnego dowódcy.
Ten bawił się długopisem, jakby przedmiot miał dać mu odpowiedź.
– Świat mnie nie wybiera, ale Amerykanie tak – powiedział wreszcie prezydent.
– Chcę mieć pojutrze na biurku plan wycofania naszych żołnierzy z Polski. Może
wtedy łatwiej będzie dojść do porozumienia z  Rosjanami. Znieść te sankcje.
Będziemy robić interesy, a interesy oznaczają, że wojna nie wybuchnie. Tak damy
Ameryce pokój i  potęgę. Polacy w  tym przeszkadzają, tym swoim potrząsaniem
szabelką jak we wrześniu.
– „Kapitaliści sprzedadzą nam sznurek, na którym ich powiesimy” – generał
zacytował Lenina. – Nie pan pierwszy wpadł na ten pomysł. Ale to rzadko działało.
Panie prezydencie, gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, Anglia i Niemcy były
dla siebie największymi partnerami handlowymi. Ta strategia nie działa
w przypadku Rosjan. Nie wszyscy myślą jak pan – ostrzegł.
– Wiem, że napisał pan kiedyś pracę o Rosji, ale niech pan nie liczy na to, że
przekona pan nas, zachowując się jak przeintelektualizowana elita – wtrącił się
znów Murphy. – Nasza administracja odrzuca takie intelektualne koncepcje, bo nie
działały. Nie musi pan zajmować swojego stanowiska – dodał.
– I tak w przyszłym roku kończę służbę. – Generał nie miał zamiaru pozostać
biernym.
– Wystarczy. – Prezydent miał już dość. – Chcę mieć plan. Chcę go ogłosić
narodowi. Pojutrze. – Uderzył długopisem o blat, jakby chciał podkreślić znaczenie
swoich słów. Zebranie się zakończyło.
Generał wyszedł jako pierwszy, chcąc jak najszybciej powrócić do Pentagonu.
Samolot z  zastępcą sekretarza obrony lądował za cztery godziny. Chciał z  nim
poruszyć sprawę Polski od razu.
– Poczekaj. – Buckmaster zdążył wyjść z  Gabinetu Owalnego i  dogonić
generała oraz jego adiutanta. – Musimy porozmawiać. Choćby przez chwilę. U
mnie w biurze.
– Muszę zdążyć, zanim wyląduje Lane – wyjaśnił wojskowy.
– To tylko chwila.
Generał się zgodził i  podążył za urzędnikiem. Sam fakt, że pofatygował się
osobiście, zamiast nakazać ochronie, aby przekazała wiadomość, był znaczący.
Gabinet doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego był nieduży, a leżące tu
i  ówdzie książki i  wydruki raportów sprawiały wrażenie chaosu, typowego dla
obecnej administracji. Na ścianie wisiało pamiątkowe zdjęcie przedstawiające
Buckmastera dwadzieścia osiem lat młodszego i  ubranego w  mundur pustynny,
stojącego wraz z  innymi żołnierzami przed czołgiem Abrams. Takie zdjęcie było
rzadkością w gabinetach urzędników Białego Domu.
– Nasza obecność w Polsce jest stała, ale rotacyjna – powiedział Buckmaster. –
Nic nie stoi na przeszkodzie, aby dać Polakom do zrozumienia, że to tylko zmiana
formuły i że jak sytuacja się uspokoi, wrócimy.
– Zanim Rosjanie wjadą czołgami do Warszawy? – zgryźliwie zapytał generał.
– Dobrze wiesz, że też tego nie chcę. Ale mam wybór? Jeśli mnie zwolnią,
przyjdzie ktoś głupszy ode mnie, ktoś, kto będzie tylko potakiwał. Masz cokolwiek
w zanadrzu?
Generał westchnął i  spojrzał na zegarek. Dwa dni to było mało czasu na
przygotowanie ważnej decyzji, a co dopiero kwadrans.
– Prezydent nie chce naszych żołnierzy w Polsce. Żadnych boots on the ground,
jeśli dobrze go zrozumiałem. A  i tak dobrze, że pojął wreszcie, że takich
wiadomości nie można najpierw wrzucać na Twittera i sam z siebie powiedział, że
mamy te dwa dni. Może nawet uda się go namówić, aby nie mówił od razu całej
prawdy. Ruscy i ich ludzie od razu by się na to rzucili.
Urzędnik uśmiechnął się. Formuła „dokładnych słów” była stosowana
w  Białym Domu od dekad. Trzeba było tylko umieć kreatywnie ją stosować.
Zwłaszcza w  czasach, gdy noty dyplomatyczne zastąpiły liczące dwieście
osiemdziesiąt znaków posty.
– Nakazał opracowanie planu wycofania naszych żołnierzy z  Polski. Ale czy
miał też na myśli lotników? Czy miał na myśli marynarzy i  bazę systemu
przeciwrakietowego, jaka ma być gotowa do przyszłego roku? Czy jeśli eskadrę
Reaperów, która tam stacjonuje, będą obsługiwać, powiedzmy, pracownicy
wynajęci przez CIA, będą to żołnierze? Chyba nie, prawda? – Buckmaster
podchwycił jego tok myślenia.
– Możemy bez problemu wycofać żołnierzy wojsk lądowych, ta brygada
faktycznie jest rotacyjna, więc po prostu zaproponujemy, że nie będzie nowej
rotacji. Co do lotników: wolałbym ich zostawić, bo bezzałogowce dają nam dużo
informacji o Rosjanach, ale może przejąć to CIA. O siłach specjalnych, zwłaszcza
jeśli też zrobimy z  tego operację wywiadu, mało kto wie, więc może z  tym nie
będzie problemu. No i  okręty. I  tak nasze niszczyciele pracują z  siłami NATO,
także na Bałtyku. Chyba nic się nie stanie, jak zwiększymy ich liczbę, nie sądzisz?
Tak będzie dużo wygodniej – podsumował.

1 kwietnia 2019 roku, Warszawa


Mimo prima aprilis nikomu w  Pałacu Prezydenckim nie było do śmiechu.
Hiobową wiadomość, tuż przed ogłoszeniem jej publicznie w  Waszyngtonie,
dostarczył osobiście ambasador Stanów Zjednoczonych. Ów mężczyzna, który nie
był zawodowym dyplomatą, ale otrzymał nominację w  rewanżu za aktywność
podczas zbierania funduszy na kampanie wyborcze Republikanów, początkowo
w  Warszawie był przyjmowany z  entuzjazmem. Uważano, że dobry znajomy
lokatora Białego Domu będzie obrońcą polskich spraw wobec amerykańskiej
administracji – tak jakby ambasador miał reprezentować interesy obcego państwa
przed własnym rządem. Rzeczywistość była jednak inna i  najważniejsi polscy
politycy odrabiali właśnie bolesną lekcję. Odbierali ją zbiorowo, bowiem na
spotkanie do pałacu na zaproszenie głowy państwa przybyli także premier,
najważniejsi ministrowie oraz szef Sztabu Generalnego.
– Do końca czerwca pozostaną tutaj nasze oddziały lądowe – rozpoczął
przemowę dyplomata – potem wrócą do kraju. Sprzęt zostanie, ale w  bazach
w  Niemczech. Nie ruszymy tylko bazy w  Redzikowie, jest przecież wciąż
w  budowie. Mogę też dodać, że Waszyngton będzie weryfikował zasadność tej
inwestycji. Wycofamy samoloty, poza samolotami bezzałogowymi, które oficjalnie
przejdą pod kontrolę wywiadu, a nie wojska. Wszystkie inne loty zwiadowcze będą
prowadzone z  baz poza Polską. Siły specjalne zostaną, ale oczekujemy w  tej
sprawie, tak jak w przypadku bezzałogowców, ścisłej tajemnicy. My nie ujawniamy
tego opinii publicznej, wy też nie.
– Mamy więc zgodzić się, aby społeczeństwo i  Rosjanie dostali jasną
wiadomość, że was już tu nie ma, tak? – odpowiedział prezydent. – Zostawiacie nas
w  chwili, gdy Rosjanie coraz bardziej dają nam do zrozumienia, że są coraz
silniejsi? Gdy was zabraknie, to co ich powstrzyma?
– Wasza własna armia powinna wystarczyć – powiedział dyplomata. – Jeśli
Rosjanie faktycznie was zaatakują, przyślemy pomoc. Nasze samoloty będą
przecież w Niemczech, a okręty na Bałtyku.
– Będą, ale czy przybędą? – spytał minister obrony. – Jaką mamy szansę, że
faktycznie wasze myśliwce zostaną przysłane na czas? Przecież sami mówiliście,
sami pokazywaliście analizy, że wasze czołgi, nawet tyle, ile ich jest obecnie,
muszą tu być, bo skoro są, to Rosjanie będą musieli się dwa razy zastanowić, czy
zacząć wojnę, bo to będzie oznaczać wojnę z  całym NATO. A  teraz nas
zostawiacie.
– Teraz opozycja będzie miała używanie – skomentował premier. – Jak tylko
zobaczą, że czołgi jadą do Niemiec i nie wracają, rozszarpią nas.
– To jest wasza wewnętrzna sprawa – skomentował dyplomata, zgodnie
z instrukcją, jaką otrzymał z Waszyngtonu.
– Człowieku, tu nie chodzi tylko o to. – Prezydent usiłował ratować sytuację. –
Mamy coraz silniejsze antyamerykańskie i  antyeuropejskie partie. Tak jak
wszędzie, macza w  tym palce Kreml. Moskwa chce rozmontować Europę po
kawałku, żeby ją połknąć. Mówi, że nas nie obronicie, społeczeństwo jeszcze w to
nie wierzy. A teraz? Sami dajecie Rosjanom i ich pachołkom argumenty do ręki!
– Skoro obecność była rotacyjna, to oznacza, że może zostać kiedyś
wznowiona. – Generał broni Ligocki spróbował zaprezentować bardziej
konstruktywne podejście. – Rozumiem, polityka, taka czy inna, ma na to wpływ.
Jako wojskowy chcę wiedzieć jedno: kiedy wrócicie. Nie pytam „czy”, bo jeśli
odpowiedź jest negatywna, to istnienie NATO nie ma sensu.
Dyplomata rzucił okiem na notatkę, szukając odpowiedzi na pytanie generała.
– Prezydent oczekuje wykazania w  znaczący sposób poprawy stanu
bezpieczeństwa w  Polsce – wyrecytował odpowiedź. – Wtedy można rozważyć
powrót do rotacyjnej obecności.
– A ćwiczenia? – dopytywał się generał. – Przecież jest już zaplanowany cały
szereg przedsięwzięć, mamy je odwołać?
– Odpowiedź jest taka sama. Nie chcemy ataków na naszych żołnierzy, więc
musimy mieć dowód, że będą bezpieczni – powtórzył ambasador.
– Panie ambasadorze, przecież jest pan u nas już drugi rok. – Premier także
próbował negocjować. – Zna pan naszą historię, wie pan dobrze, że nie po to
trzydzieści lat temu zrzucaliśmy komunistyczne jarzmo, żeby narażać się znów na
rosyjską dominację.
– Panowie, pozwólcie sobie wobec tego coś powiedzieć. – Dyplomata
postanowił wyjść delikatnie poza ramy polecenia z  Waszyngtonu. – Cały czas
mówicie o  Rosji. Że jest wielka i  straszna i  że was napadnie. Off the record
powiem wam wprost: na globalnej szachownicy Rosja znaczy więcej. O  wiele
więcej. Z Rosją się robiło, robi i będzie robić interesy. A z wami?
– Kupujemy wasze myśliwce – powiedział prezydent. – Nie ogłoszono tego
publicznie, ale off the record też panu powiem, że bralibyśmy wasze. To byłby
wielki kontrakt. A wy tak nas traktujecie?
Szef sztabu generalnego wyczuł szansę. To oznaczałoby złamanie kilku zasad,
ale wolał prosić o wybaczenie niż pozwolenie.
– Właśnie – powiedział – myśliwce. Niedawno moi ludzie rozmawiali
z waszymi o pewnej możliwości. Interesują nas używane samoloty, przekazane za
waszym pośrednictwem do nas. Nie łamie to chyba zakazu prezydenta, tym
bardziej że wy byście i tak na tym zarobili. Chodzi tak naprawdę o jedną decyzję,
nasze wojsko jest gotowe. To samo dotyczy uzbrojenia dla marynarki i  kilku
innych rzeczy. Pana attaché wojskowy zna temat. Jeśli nie chcecie nas bronić,
dajcie nam przynajmniej szansę, byśmy mogli zrobić to sami.
– Dajcie mi szansę, abym miał szansę przekonać do tego Waszyngton – odparł
dyplomata. ■
ROZDZIAŁ IV

3 kwietnia 2019 roku, Warszawa


Na biurko szefa sztabu generalnego rzadko trafiały raporty policyjne. Ten
jednak musiał trafić, a do budynku przy ulicy Rakowieckiej dokumenty osobiście
dostarczył komendant Centralnego Biura Śledczego Policji. Swoje ustalenia miał
też zaprezentować kontrwywiad wojskowy oraz szefowie cywilnych służb
specjalnych.
Nie musieli tego robić, w  końcu formalnie wojsko, poza kontrwywiadem
i  żandarmerią, nie zajmowało się śledztwem, ale prośba trzygwiazdkowego
generała znaczyła wiele dla ludzi w mundurach innej służby.
– Posesję, na której zamordowano żołnierzy, dzierżawiła firma należąca do
Krzysztofa Nożyńskiego – wyjaśniał nadinspektor Karpierz. – Mężczyzna mieszkał
w  Olsztynie, skończył tam studia jeszcze za komuny, zajął się interesami. Nic
dużego, głównie handel zagraniczny, ze Wschodem, Zachodem, bardzo różnymi
rzeczami, czasem elektronika, czasem AGD, czasem transport. Żaden z niego rekin
biznesu, jak wynika z  informacji ze skarbówki. Ale moi analitycy zauważyli, że
mniej więcej od dziesięciu lat facet bardzo powoli kupował albo wynajmował na
długi termin nieruchomości. Nic niezgodnego z prawem, środki też niby legalne.
– Tylko że jak rozumiem, ten człowiek zginął.
– Dokładnie – potwierdził policjant. – Miał domek letniskowy pod
Augustowem. Tam znaleźliśmy ciało. Strzał w  głowę, bez śladów walki czy
włamania. Zniknął jego telefon, nietrudno zgadnąć dlaczego. Pozostałe powiązane
z  nim nieruchomości były czyste, choć świadkowie oraz w  kilku przypadkach
monitoring potwierdzają, że pojawiały się tam furgonetki – wskazał na kiepskiej
jakości zdjęcie z  ulicznej kamery – oraz ludzie, głównie mężczyźni. Jedyne
wyraźnie zdjęcia, jakie mamy, pochodzą z  monitoringu ulicznego w  Ełku, ale
przedstawiają jedynie twarze kierowców. Udało się nam dopasować wyniki do
bazy danych. Te osoby przekroczyły granicę w  Brześciu pociągiem z  Białorusi,
posługując się ukraińskimi paszportami, zapewne sfałszowanymi. Wiemy też, że
granicę przekraczały wcześniej, w zeszłym roku cztery razy, ale tu chodzi ogólnie
o zewnętrzną granicę Unii. Pobyty zawsze trwały nie dłużej niż dwa tygodnie. Nie
mamy natomiast pojęcia, co ci ludzie robili, z  kim się spotykali. I  już pewnie się
w Polsce nie pojawią, skoro wykorzystano ich do tej roboty. Samochody użyte do
zamachu zostały, co ciekawe, porzucone. Nikt nie próbował ich nawet spalić ani
zatrzeć śladów w  inny sposób. Po prostu zostawiono je na bocznych drogach
w lesie. Nie wiemy więc, jak sprawcy opuścili kraj, jeśli w ogóle to zrobili, choć
podejrzewamy, że tak. Jedyna osoba, która mogła nam powiedzieć cokolwiek na
temat tych osób, nie żyje. Co więcej, tej armii Wielkiej Białej Polski nie ma, taka
organizacja w ogóle nie istniała. A zarząd do spraw zwalczania aktów terroru ma
w  aktach praktycznie każdego oszołoma, czy prawicowego, czy lewicowego, to
samo ABW. Nie mamy dowodów, jak na razie, ale to za bardzo do siebie pasuje.
– Czy to mogli być Polacy? – spytał generał.
– Nie jest wykluczone. Albo ludzie bardzo dobrze mówiący po polsku –
odpowiedział szef służby kontrwywiadu. – Naszym zdaniem ten Nożyński został
zwerbowany przez rosyjski wywiad i na jego zlecenie pozyskiwał nieruchomości.
– Z  zeznań świadków wynika, że mówił tylko jeden sprawca – zauważył
policjant. – Może on był Polakiem, a  pozostali to Rosjanie. Nie mamy jednak
żadnych poszlak dotyczących tożsamości tych ludzi. Nie zostawili odcisków
palców, samochody są badane pod kątem śladów biologicznych, takich jak włosy
czy ślina, ale żeby mieć do czego je porównać, to te ślady muszą być już w bazie
danych. To nasza jedyna szansa. Ale wątpię. Zapewne użyli ludzi, którzy nie byli u
nas notowani. A baza danych DNA to tylko sto tysięcy osób, więc mało.
– Co możemy zrobić? – generał zadał kolejne pytanie.
– Niewiele poza czekaniem, choć jest jeden trop. Sam modus operandi. Użyli
jako pośrednika człowieka, którego zwerbowali wiele lat temu. Człowieka często
bywającego w  Rosji. Co prawda takich są tysiące, ale chwilowo nic lepszego nie
mamy.
– A ma pan jakieś porady dla wojska?
– Niestety niewiele. Poza wzmocnieniem przez służby specjalne nadzoru nad
osobami, które mają jakieś związki z  Rosją, ale pewnie to już jest robione. –
Policjant spojrzał na szefa kontrwywiadu. Ten skinął głową.
– Z naszej strony to samo – dodał szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego,
pułkownik Góralczyk. – Mamy ustalonych wszystkich krzykaczy spod ambasady,
mamy zdjęcia z  tej blokady pod Augustowem. Jednak większość to płotki. Ale
kilka nazwisk zebraliśmy i będziemy nad nimi pracować.
– Panowie, to trochę mało – powiedział Ligocki. – Amerykanie nas zostawiają.
Musimy coś zrobić, żeby ich przekonać. Cokolwiek.
– Istnieje pewna szansa. Ale bardzo ryzykowna – odezwał się milczący dotąd
zastępca szefa Agencji Wywiadu. – Posiadamy pewien, nazwijmy to, zasób, który
może zostać wykorzystany. Do tej pory wykorzystywaliśmy go biernie, tylko
obserwując działania Rosjan. Niestety nie były to te, które sprawiły tam tyle
kłopotów. Źródło dawało nam wgląd w  ich działania dezinformacyjne i  próby
budowy silnej prorosyjskiej partii na polskiej scenie politycznej.
– Źródło, czyli agent? – spytał generał.
– Powiedzmy. Wiemy, co Rosjanie będą chcieli teraz osiągnąć. Wiedzieliśmy,
że mogą próbować coś zrobić, aby wzmocnić utworzenie tej swojej partii.
Zaskoczyli nas.
– To ostrzeżenie, jakie przesłaliście niedawno – powiedział policjant –
o możliwym ataku antysemickim, pochodziło z tego źródła? – zapytał wprost.
– Tak. – Szef wywiadu skinął głową. – Obstawialiśmy, że do prowokacji
dojdzie w okolicach rocznicy wybuchu powstania w getcie, zresztą to cały czas jest
niewykluczone. Pasowałoby do tego, co już się działo.
– Chodzi właśnie o  tych oszołomów spod ambasady? – upewnił się szef
kontrwywiadu.
– Dokładnie o  nich. Poza tym nie sądziliśmy, że odważą się zaatakować
amerykańskich żołnierzy. Ale do tego doszło, a te oszołomy mają gotową narrację,
która może przyciągnąć ludzi. Amerykanie nas zostawili, Europa też nas zdradzi,
chodźmy pod skrzydła matuszki Rosji. Możemy tę próbę udaremnić. Będzie to
nieco grubymi nićmi szyte, ale jest wykonalne.
– My chętnie pomożemy – zadeklarował komendant CBŚP.
Szef Sztabu Generalnego nie był z kolei zachwycony.
– Wiedzieliście wcześniej, że coś się święci, tak? Mogliście przynajmniej
ostrzec, może ci żołnierze by żyli.
– Jak już mówiłem, nie mieliśmy pewności co do celu ataku. Poza tym my
musimy chronić swoich ludzi.
– Jakichś zdrajców pracujących za pieniądze – skomentował generał. Dla niego
życie żołnierzy, nawet obcych, ale noszących mundury, było ważniejsze niż los
tajnych agentów. Dla wojskowych sprawa była prosta. Zdrada zawsze jest zdradą.
– Nie tylko – obruszył się szef wywiadu – także naszych oficerów, pracujących
czasem całe lata pod przykryciem, na nielegalnym statusie. Każde użycie wiedzy,
jaką oni zdobyli, oznacza narażanie ich życia. Wie pan, czemu Izraelczycy tak nas
lubią? Bo mamy podobny problem. Nie możemy jak Amerykanie próbować kupić
wszystkich albo w  każdym zakątku globu mieć kogoś, kto ukończył elitarną
uczelnię jak Brytyjczycy. Nie możemy próbować zastraszyć wszystkich jak ruscy.
Musimy dbać o ludzi. Dla nielegałów przyjęto specjalny tryb postępowania. Tylko
trzy osoby w  biurze kadr, najbardziej zaufani pracownicy, wiedzą o  tym, że ktoś
jest na statusie nielegalnym, i żadna z tych osób nie ma dostępu do pełnej listy. To
byli oficerowie operacyjni, jak cały ten wydział. Jeśli ktoś jest zmęczony życiem,
rodzinie grozi rozpad, trafia właśnie do kadr i  administracji. Na zasłużony
odpoczynek. I  o istnieniu kogoś takiego wie jedna osoba z  kadr, dwóch ludzi
z wydziału, który tego nielegalnego oficera prowadzi, i tyle. Kilka innych osób wie
tylko o  istnieniu źródła informacji, ale nie ma pojęcia, kto to jest. Myślą, że to
agent. My po prostu dbamy o  ludzi. Jak mało kto na świecie. Dlatego jesteśmy
w  czołówce. Ale nie jesteśmy cudotwórcami, a  nasze informacje są tylko
informacjami. Nie dają łatwych rozwiązań. Istnieją tylko nieidealne.
– I to nieidealne rozwiązanie miałoby nam pomóc?

5 kwietnia 2019 roku, Warszawa


Jerzy Butrymowicz przestał opierać się kolejnym pomysłom swojej nowej
doradczyni. Były skuteczne. Zasięgi jego profili w  mediach społecznościowych
stale rosły. Najwięcej odsłon miało oczywiście wystąpienie pod ambasadą,
przekroczyło już pół miliona unikalnych użytkowników, ale rosła także
popularność innych jego materiałów. Za radą Koebner co tydzień umieszczał
w  sieci kilkunastominutowy film, w  którym omawiał jakiś punkt swojego
programu. Używał coraz prostszego, przystępniejszego języka. To działało.
Z zadowoleniem zauważył, że coraz więcej komentatorów namawiało go do startu
w  wyborach prezydenckich w  przyszłym roku. Domena na tę okoliczność –
Butrymowicz2020.pl – została już przezornie wykupiona. W  dodatku dwa
niezależne sondaże sugerowały, że Front Ludowo-Narodowy zaczyna
odnotowywać kilkuprocentowe poparcie wyborców. Wbrew nazwie Front
formalnie był partią polityczną, a  więc przekroczenie progu pięciu procent
pozwalało na wejście do Sejmu. Oczywiście nie byłoby to wiele mandatów, przy
pięciu procentach góra pięć. Ale nawet gdyby Butrymowicz miał sam zasiadać
w Sejmie, to oznaczałoby największy sukces, jaki do tej pory osiągnął.
Uśmiechnął się na myśl o  posiadaniu dającej immunitet legitymacji poselskiej
i odłożył tablet na blat stołu.
– Wyniki robią niesamowite wrażenie – powiedział do siedzącej naprzeciwko
Koebner. – Jeśli sondaże się utrzymają, to czeka panią przyszłość w moim zespole
w parlamencie.
– Na razie ten wynik trzeba przynajmniej utrzymać do wyborów – upomniała
go. – To sześć miesięcy. I należy go umocnić albo zwiększyć poparcie. Zwłaszcza
w obecnej sytuacji. – Podała mu trzy spięte ze sobą, gęsto zadrukowane kartki.
Spojrzał na nie. Dokument napisany był po angielsku, opatrzony logo
amerykańskiego Kongresu. W  nagłówku widniała nota „ściśle tajne”. Poczuł się
nieswojo.
– Skąd pani to ma? – spytał. – Jakiś Wikileaks czy inny przeciek? Tak szybko?
Pochyliła się ku niemu lekko. Jak zwykle gapił się na jej dekolt. Wiedziała, że
uważa ją za atrakcyjną kobietę.
– Do Internetu wycieka tylko to, co ktoś chciałby ujawnić. A  ten dokument,
powiedzmy, krąży w  pewnych sferach, do których mam dostęp. Rząd jeszcze nie
wie, jak sprzedać to społeczeństwu. To jest nasza szansa na ujawnienie hipokryzji
elit. Cały czas przecież prezydent, premier i  wszyscy święci zapewniają, że
cokolwiek by się nie działo, Amerykanie nas obronią, bo tu są, prawda? Ile razy
kolejne rządy mówiły, że ich tarcza, której jeszcze nawet nie ma, nas obroni?
Polityk czytał kolejne akapity. Treść była faktycznie porażająca.
– Porzucają Redzikowo? Po tym wszystkim? – upewnił się. – Te sfery, do
których ma pani dostęp, to potwierdzone źródła?
– Mam dokument z  naszego ministerstwa obrony – powiedziała. – Batalion
ochrony bazy ma zostać rozformowany do lutego. Po prostu przestanie być
potrzebny.
– Zostaje tylko „obiekt specjalny na Mazurach” – zauważył. – Co to jest?
Kiejkuty?
– Coś innego. W  Kiejkutach przesłuchiwano terrorystów, ten obiekt to
placówka wywiadu elektronicznego. Szpiegują wszystkich dookoła, Polaków
pewnie też. Ale ważne jest to, że Amerykanie nas zostawiają. Widocznie już się
dość nachapali, a może istnieje siła, która jest od nich potężniejsza. Może Chiny?
Może Rosja? – wyjaśniała. – Trzeba przejść od słów do czynów. Pokazać siłę.
– W jaki sposób?
– Są w Polsce ludzie, którzy mogą się przydać, skoro Amerykanie nas zawiedli.
Zawiedli nas też rządzący.
– Kim są ci ludzie?
– Niektórzy byli pod ambasadą. Jutro pojedziemy do Miszewa, na północ od
Modlina – dodała. – Spotkamy się tam z nimi. Porozmawiamy.
– Dlaczego aż tam? – Niechętnie opuszczał stolicę.
– Bo oni nie lubią Warszawy, wręcz nienawidzą. Nie miasta, ale elit –
wyjaśniła.
– Skąd pewność, że będą chcieli ze mną rozmawiać?
– Kilka razy już im pomagałam w  drobnych sprawach – odparła. – Ufają mi
i wiem, co chcą usłyszeć. Trzeba im pomóc. Wskazać cel, kierunek.
– To zadymiarze. – Pozostawał sceptyczny. – Po co mi oni? Zrobią coś, policja
ich wyłapie, wygadają się i  pójdę siedzieć za podżeganie do popełnienia
przestępstwa.
– Oni się nie wygadają. Ich kodeks nakazuje milczenie. W  jakiejś książce
przeczytali, że nie należy przyznawać się do działania w  organizacji, i  tego się
trzymają.

Butrymowicz nie spodziewał się, że w  małym drewnianym domku będzie na


niego czekać tylko trzech ludzi reprezentujących organizację o  dumnej nazwie
Aryjski Nacjonalistyczny Front Oporu. Byli to wyłącznie mężczyźni, niemający
wiecej niż dwadzieścia pięć lat. Nosili wojskowe spodnie i skórzane kurtki, mieli
ogolone na łyso głowy. Patrzyli na niego podejrzliwie, mimo że ich przywódca
kilka razy zapewnił, że przybyszowi można zaufać. W  końcu przemawiał na
manifestacji pod ambasadą. Butrymowicz otworzył teczkę i  wyjął z  niej kilka
zadrukowanych kartek.
– Jesteście tu, bo czujecie się odpowiedzialni. Jesteście obrońcami – rozpoczął
przemowę, patrząc na wiszący na ścianie plakat chwalący „obrońców cywilizacji
zachodniej”. – Dobrze wiecie więc, że nasz kraj, nasz naród, wiele lat już cierpiał
pod butem Brukseli i żydostwa międzynarodowego. Wiecie, że to przez te układy,
prawdziwi, porządni Polacy nie robią karier, nie mogą się rozwinąć. Elity mówią
nam: pracuj ciężko, załóż firmę, weź kredyt, ale nie mówią, że kredyty dają
banksterzy swoim i tylko swoim. Wiecie, że media ogłupiały naród, mówiąc mu, że
nie ma się czym martwić, bo Wielki Brat czuwa. Wiecie co? – Pomachał kartką. –
To jest dowód na to, że Wielki Brat nas wydymał. Nie ma już obrońcy i nie będzie.
Otępiały naród tego nie wie, ogląda głupie seriale i  teleturnieje. Amerykanie nas
opuszczą. Naród nie ma o tym pojęcia. Czy zostawicie go na pastwę losu?
Słuchający go powoli zaczęli potakiwać głowami. Ale nie wszyscy byli
przekonani.
– My walczymy z systemem, a ty? – odezwał się jeden z nich. Polityk nie był
zaskoczony reakcją.
– Ja przez długie lata próbowałem jakoś ułożyć się z systemem, założyć partię
i dostać się do Sejmu – przyznał. – Możecie mi mieć to za złe. Ale teraz mi już nie
zależy. Zależy mi na narodzie. A ludzie muszą wiedzieć, że nadal mają obrońców.
Przyszedłem do was, by pokazać wam zdrajców narodu. Tych, którzy sprzedawali
się Amerykanom, Żydom i  innym. Powiem wam o  nich wszystko. I  to was
zaskoczy. Prawda was zaskoczy. – Otworzył czarną teczkę i wyjął kolejną kartkę. –
Myślicie, że powiem wam coś o  prezydencie? Premierze? Ministrach? Nie!
Powiem wam o  prawdziwych zdrajcach, tych, którzy rządzą z  tylnego siedzenia.
Mam tu nazwiska pierwszych trzech szkodników, płatnych agentów wpływu,
o  których media nie mówią, sami wiecie dlaczego. To poseł Dąbrowski,
amerykański szmaciarz.
– Ale on ostatnio jeździ po rządzie – zauważył jeden ze słuchaczy.
– A  wiecie, dlaczego to robi? – Butrymowicz nie tracił rezonu. – Bo tak się
uwiarygadnia w oczach opozycji. Jak już przejmą władzę, wskoczy na jakiś stołek.
A poza tym w ten sposób oni dawali do zrozumienia rządowi, żeby nie wyobrażał
sobie, że nie jest nietykalny. Bo wiecie, opozycja może sobie opowiadać różne
rzeczy, a jak mówi koalicjant z tej ekipy, co jest takim, wiecie, języczkiem u wagi,
to jest grożenie paluszkiem. Kto miał zrozumieć, ten zrozumiał.
Kłamał jak z nut, ale postanowił szybko zmienić temat.
– Ta tutaj siedzi na stołku rządowym, ale nie potrzebuje gorącej linii
z  ambasadą. – Zamachał zdjęciem. – Nie potrzebuje, bo pani dyrektor Kozioł
z  ministerstwa spraw zagranicznych na ścianie ma głośnik. Jest tam szarą
eminencją, odpowiedzialną za ochronę interesów Amerykanów i Żydów. Ona, jak
widzicie, zajmuje bardzo ważny stołek w Departamencie Polityki Bezpieczeństwa.
To stamtąd tak naprawdę wychodzą decyzje ważne dla Polski. Pewnie się
zastanawiacie, czemu nie wskazuję ministra. Powiem wam. To jest deep state.
Popatrzcie na jej życiorys. – Podał kartkę najbliżej siedzącemu. – Pracuje już ponad
dwadzieścia lat w  ministerstwie. Za każdej władzy. Mimo że, jak wiecie, co
wybory przychodzi tam miotła i wywalają ludzi – ale ona trwa. A widzicie czemu?
Na pierwszym miejscu jest stypendium w  Stanach, jeszcze gdy studiowała. Tam
pewnie ją zwerbowali. I od tego czasu pracuje właśnie dla nich, dla Amerykanów.
Tak samo jak niejaki pułkownik Kosiba. – Otworzył kolejną teczkę. – Ten
powinien się wam spodobać. Oficjalnie już jest poza służbą. Był
w kontrwywiadzie. Teraz jest po prostu lobbystą. Napisał książkę, która wychwala
pod niebiosa Żydów i  ich armię. A  w służbie trzymał z  ruską żydokomuną. –
Przekręcił fakty, wiedząc, że słuchacze ich nie sprawdzą.
– I co mamy z nimi zrobić? – odezwał się jeden ze słuchaczy. – Myślisz, że tak
po prostu się za nich weźmiemy? Że kogoś tak po prostu odstrzelimy?
– Już przecież próbowaliście – odparł Butrymowicz. – Tyle że niewiele z tego
wam wyszło. Jeden z  waszych kolegów próbował wnieść bombę na Marsz
Równości, tylko go złapali. Inny chciał wejść do sejmu z  Kałasznikowem, ale
namierzyli go i poza wami nikt nie wie, że ktoś próbował zrobić porządek z tymi
pasożytami z Wiejskiej. Trzeci chciał zastrzelić dziennikarza, ale kosztowało go to
życie – punktował.
Musieli mu przyznać rację. Kilka miesięcy temu jeden z  ich ludzi usiłował
dokonać zamachu na znanego i kontrowersyjnego dziennikarza podczas spotkania
autorskiego w  centrum handlowym. Zamachowiec zdołał oddać kilka strzałów,
raniąc ciężko swoją ofiarę, ale będący w  pobliżu policjant w  cywilu podjął
interwencję, jak się okazało, skuteczną. Oprócz tych kilku incydentów ANFO
miało na koncie zadymy podczas manifestacji, napady na anarchistów ze squotów,
pobili też kilku ludzi o śniadej lub czarnej skórze. I tyle.
– Tylko spalenie flagi pod ambasadą dało wam jakiś rozgłos. Staracie się, ale
dobre chęci to za mało. Wasz jedyny kontakt w sferach rządowych siedzi od kilku
miesięcy – przypomniał i  mówił coraz szybciej i  głośniej. – Musicie wiedzieć,
gdzie uderzyć, poznać miękkie podbrzusze wroga. Możemy wam w  tym pomóc.
Jesteście w stanie osiągnąć więcej, o wiele więcej niż dotąd. Mamy źródła wiedzy,
których wam brakuje. Mamy cennych sojuszników. Możemy zmienić ten kraj,
możemy zmienić bieg historii!
– My? – Kolejny z nacjonalistów nie wydawał się przekonany. – My narażamy
się cały czas, nasi bracia siedzą w więzieniach i nie pękają. A ty?
– A  ja mam kontakt z  tymi nielicznymi, ukrywającymi się wśród sługusów
systemu, porządnymi Polakami. Wielu wierzyło w  ten system, ale się
rozczarowało, widząc, jak działa od środka. Nie przyszli do was, bo nie widzieli
w  was zbyt wiarygodnych sojuszników, sądząc, że umiecie co najwyżej
zdemolować ściany synagogi. Chcą wiedzieć, że możecie zrobić coś więcej. Jeśli to
zrobicie, dostarczą nam więcej dowodów na zdradę urzędników, dziennikarzy, tak
zwanych elit. Wskażą nam tych, w których trzeba uderzyć, aby system to odczuł.
Myślicie, że znana japa z  telewizora, jak ten dziennikarz, to jest ważny
funkcjonariusz systemu? Nie! Gdybyście go zabili, znalazłby się następny. Liczą
się ci, którzy pociągają za sznurki. I jeśli ich weźmiecie na cel, system zareaguje.
Uderzy jak zraniony niedźwiedź, na oślep, w  masy. Wtedy wkroczy wasza
organizacja. Opanuje strach ludzi i  wskaże im drogę. A  ja wam w  tym pomogę.
Jeśli się zgodzicie, nasze dzisiejsze spotkanie będzie pierwszym i  ostatnim. Wy
działacie z ukrycia, z użyciem przemocy, a ja mogę działać jawnie. Nie poprę was
otwarcie, ale będę mógł dotrzeć z  waszym przekazem do tych, którzy by go nie
usłyszeli, i zapewnić wam pomoc, o jakiej nie śniliście – zakończył.
Julia stała cały czas pod ścianą, podziwiając rezultaty swojej pracy. Jej
podopieczny z  przeintelektualizowanego, niszowego i  nieefektywnego politykiera
stał się wiarygodnym rozmówcą, nawet inspiratorem dla radykałów, od których na
prawo była już tylko ściana. Wiedziała, że rok temu inny działacz, równie niszowy
jak Butrymowicz, został uznany przez ANFO za prowokatora i ciężko pobity. Ale
on nie znajdował się pod jej opieką, lecz pod ochroną jej mocodawców.
Miała ochotę się napić, gdy już wrócą do Warszawy. Nie z  racji stresu, jaki
każdemu człowiekowi towarzyszyłby podczas wizyty u samozwańczych obrońców
białej rasy, tylko z  powodu zerwania się ze smyczy. Moskwa nie podała jej tych
nazwisk. Moskwa kazała za to wspomnieć o czymś innym. Ale tego nie przekazała
Butrymowiczowi ani nikomu innemu. Jeszcze nie.

– Wygląda na to, że mi uwierzyli – powiedział Butrymowicz, gdy wrócili już do


Warszawy. – Zrobią to? – spytał, siadając na fotelu w  salonie swojego domu ze
szklanką whisky w  dłoni. W  samochodzie wolał unikać rozmów innych niż
o pogodzie.
– Spokojnie. Ręce ich świerzbią. Tylko nie wiemy, czy skutecznie. Ci, którzy są
najmądrzejsi w  tej organizacji, rączek sobie nie brudzą. Wysyłają bardziej
podatnych na wpływy. Ci są świadomi, że zadanie zleciła im organizacja, ale
o  samej organizacji wiedzą mało. Poza tym boją się, że jak będą zeznawać,
ludziom, na którym im zależy, stanie się krzywda. Nigdy tak nie było, ale sam
strach wystarczy – wyjaśniła. Dała się w końcu namówić na wypicie z nim jednego
drinka.
– I co mam zrobić potem? – Upił łyk.
– Oni ujawnią dokument, który dostali od nas, razem ze swoją, zapewne
bełkotliwą, odezwą ideologiczną. To przyciągnie uwagę mediów. W tym momencie
media będą potrzebowały kogoś, kto oczywiście potępi akty przemocy prawicowej
ekstremy, ale je wyjaśni. Będzie pan zapraszany do radia, telewizji, nawet załatwię
te głupawe wywiady w jadącym samochodzie. Masa ludzi je ogląda, pewnie po to,
aby w końcu zobaczyć, jak dziennikarz powoduje wypadek – ironizowała – ale to
da kolejne procenty poparcia. Kolejne mandaty w Sejmie. Szansę, by za jakiś czas
móc marzyć o wejściu do koalicji rządzącej. Nie już, nie w najbliższych wyborach,
ale kiedyś. – Zawiesiła głos.
Dopił alkohol i odłożył szklankę na stolik.
– Chciałbym w to uwierzyć – powiedział.
Zastanawiała się, jak bardzo jej zapewnienia są przekonujące.
– To wszystko kwestia modelu agenda setting. Mówiąc wprost, musimy
wprowadzić nowe tematy do dyskusji publicznej. – Dopiła swojego drinka. –
Trzeba myśleć dwa, nawet trzy, a  może pięć kroków do przodu. Prawicowy
terroryzm, zamachy wywołują rozgłos. Trafiasz do mediów. Jesteś rozpoznawalny
– zmieniła formę, w jakiej się do niego zwracała, wiedząc, że na to czeka.
Wstał i podszedł do barku.
– Co mam zrobić w tym drugim, trzecim, piątym kroku? – spytał.
– Obwód kaliningradzki. Dopełnienie Międzymorza – powiedziała powoli
i wyraźnie. – Taki będzie następny przekaz.
Polityk aż stanął w miejscu.
– Obwód? Ale w czasie wojny? Już coś takiego słyszałem.
– Nie w  czasie wojny. Są tacy, którzy twierdzą, że w  czasie wojny Polska
powinna ten obwód zaatakować, co, powiedzmy, jest logiczne. Ale ty
zaproponujesz coś nowego. Zdobycie go dla Polski na prawach, dajmy na to,
federacji. Razem z autonomicznymi obwodami na Litwie i Białorusi.
– Ktoś to kupi? To brzmi jak fantazja.
– Znajdziemy jakiegoś zdesperowanego młodego naukowca, biednego
doktoranta z  przerostem ego równym żądzy zarobku, aby dopisał nam do tego
piękną teorię. Mam kilku na oku. Tak samo dziennikarzy.
– Zbyt dobrze to opracowałaś jak na zwykłą konsultantkę od wizerunku.
Uśmiechnęła się. Wstała z fotela.
– Nie gramy w filmie i radzę nie drążyć bardziej. Już wiesz, kto tu rządzi i kto
może złożyć obszerniejsze zeznania na Rakowieckiej.
Obróciła się na pięcie i wyszła. Pobiegła do samochodu.
Dopiero gdy odjechała kilka ulic dalej, zatrzymała się. Wzięła kilka głębszych
oddechów. Zbierało jej się na wymioty. Wysiadła z  wozu i  rozejrzała się,
upewniając, czy nie jest obserwowana. Nie bała się Rosjan, tylko kogoś od
Butrymowicza. Wyjęła wyłączony dotąd telefon. Gdy uruchomiła go i  wpisała
potrzebne kody, wysłała krótką wiadomość:
Kończcie to jak najszybciej.

12 kwietnia 2019 roku, okolice Warszawy


Liderzy Aryjskiego Nacjonalistycznego Frontu Oporu działali szybko.
Z podręczników, jakie kiedyś ściągnęli z Internetu, gdy tworzyli swoją organizację,
oraz z  własnych doświadczeń nauczyli się podstaw konspiracji. Dlatego ludzie,
których wybrali do przeprowadzenia zamachów, nie dostali nic poza tym, co było
im absolutnie niezbędne, jak adres do wpisania w  nawigację samochodową czy
zdjęcie ofiary.
Sebastianowi Kwapiszowi to nie przeszkadzało. Należał od Frontu od czterech
lat. Zebrania, manifestacje i  zadymy stanowiły ucieczkę od nudnego życia
w  mieszkaniu z  pijącym o  wiele za dużo ojcem czy wyczerpującej pracy
w  magazynie budowlanym. W  organizacji był już doświadczonym bojówkarzem,
osobą szanowaną. Dlatego miał pomocników. Dwóch chłopaków, młodych, ale już
wypróbowanych w  rajdzie na squot anarchistyczny. Teraz wszyscy mieli dokonać
czegoś naprawdę wielkiego.
Patrząc na dom w  Łomiankach, stojący przy skrzyżowaniu dwóch uliczek
flankowanych liściastymi drzewami, który mu wskazano, zastanawiał się, czy
zabudowano w nim kabinę prysznicową, a może muszle klozetowe, które przeszły
przez jego ręce. Pewnie te najdroższe. Żeby poseł mógł zmywać z  siebie brud
i  załatwiać się w  komfortowych warunkach. Nawet laik mógł dostrzec, że
w  budowę włożono solidne pieniądze – dom był duży, piętrowy, a  może miał
jeszcze strych, na co wskazywał wysoki, spadzisty dach. Kremowa elewacja
pasowała do ciemnobrązowej stolarki okiennej, a  te kolory powtórzono także na
płocie z  podmurówką i  drewnianymi deskami. Do tego budynek otoczony był
sporym ogrodem. Garaż mieścił dwa samochody, zapewne duże i  nowe. Tyle
dostrzegł, dwukrotnie przejeżdżając obok domu posła Dąbrowskiego.
Był zdenerwowany. Dziesięcioletni volkswagen phaeton ledwo pasował do tego
osiedla, zwłaszcza nad ranem. Nie miał wątpliwości, że mieszkańcy wymieniają
samochody co kilka lat. Kwestią czasu było wezwanie policji, a to mogło oznaczać
kłopoty. Zapewne szybko sprawdziliby, że jest notowany, przeszukaliby samochód.
Chyba że mieszkańcy pomyślą, że trzech ludzi w  volkswagenie to właśnie
policjanci albo funkcjonariusze skarbówki czy służby antykorupcyjnej. Przez myśl
przeszło mu, że politycy boją się ich bardziej niż złodziei.
Postanowił nie czekać. Zaparkował samochód na poboczu wąskiej osiedlowej
ulicy.
– Zrobimy to. Daj mi rozpylacz – nakazał siedzącemu z tyłu bojówkarzowi. Ten
wyjął ze sportowej torby jugosłowiański pistolet maszynowy, stary M56 ze
składaną kolbą.
– To jest ironia losu, nie? – spytał, podając broń przywódcy. – Stoimy na ulicy
Partyzantów.
– Seba, chyba mamy fuksa. – Siedzący na prawym fotelu skinhead wskazał na
migającą na żółto lampę błyskową sygnalizującą odsuwanie bramy. Ktoś opuszczał
dom.
Uśmiechnął się. Nie pomylił się w  swoich domysłach, widząc, jak powoli
i ostrożnie na ulicę wyjeżdża czarne audi A8.
– Bierzemy Żyda! – krzyknął, otwierając drzwi. Gdy stanął na asfalcie,
trzymając peem przy biodrze jak na starym filmie wojennym, wypuścił długą serię
w kierunku samochodu.
Huk strzałów zakłócił spokój podmiejskiego osiedla. Pociski kalibru siedem
sześćdziesiąt dwa milimetra dziurawiły karoserię. Kierowca próbował ruszyć, ale
uderzył w  drzewo. Wtedy broń zamilkła – cały trzydziestodwunabojowy
magazynek został opróżniony.
Jego koledzy mieli tylko pistolety, solidne ośmiostrzałowe tetetki. Podbiegli do
samochodu. Kierowca jeszcze żył. Oddali strzały, dopełniając zabójstwa.
Kwapisz, trzymając w ręku pustą broń, także podszedł do roztrzaskanego audi.
Porównując zakrwawioną twarz ze zdjęciem, upewnił się, że ofiarą padł właściwy
człowiek.
Zabrali teczkę, mając nadzieję, że będą w  niej dokumenty. Albo przynajmniej
pieniądze. Odjechali z  piskiem opon, szarżując po wąskich uliczkach. W  oddali
słychać było już wycie syren. Mieli do wyboru dwie drogi ucieczki: na krajową
siódemkę albo lokalną szosą na południe w kierunku Babic i Bemowa. Wybrali tę
drugą, licząc, że nie zostanie szybko zablokowana.

Po drugiej stronie Wisły, na granicy Jabłonnej niedaleko Legionowa, druga


grupka zamachowców podjechała pod inny dom. Położony tuż przy lesie, był
skromniejszy niż ten należący do posła. Choćby dlatego, że właściciel miał tylko
jeden samochód, a posesja była znacznie mniejsza.
Mimo to do tego zadania wyznaczono aż czterech ludzi. Stary esbek, jak
opisano im cel, był na pewno uzbrojony i  mógł być niebezpieczny. Z  tego też
powodu przywdziali czarne kamizelki, upodabniające ich do policjantów, licząc na
element zaskoczenia.
Nie zamierzali czekać, aż cel wyjdzie z  domu. Gdy tylko prawie
dwudziestoletni dodge grand caravan zatrzymał się, dwaj siedzący z  tyłu
zamachowcy odsunęli drzwi. W  ślad za nimi podążył trzeci, zajmujący miejsce
obok kierowcy.
Pospiesznie przeszli przez płot i  stawili się przy drzwiach jak komandosi
szykujący się do szturmu. Pierwszy z  nich szarpnął za klamkę. Drzwi były
zamknięte, ale dwa strzały z dubeltówki z obciętymi lufami utorowały im drogę do
środka. Przeszli przez przedpokój. Wkroczyli do salonu.
On już na nich czekał.
Kosiba, emerytowany pułkownik II Departamentu MSW, czyli kontrwywiadu,
uniósł strzelbę powtarzalną, cofnął czółenko w  tylne położenie, by natychmiast
przesunąć je z  powrotem do przodu, wprowadzając nabój do lufy. Wystrzelił,
obalając pierwszego z  napastników. Przeładował i  wypalił jeszcze raz. I  po raz
kolejny, przyduszając drugiego z zamachowców do ziemi.
Trzeci z  nich wycofał się. Wybiegł z  budynku i  doskoczył do okna. Rozbił
szybę swoim Browningiem i  spróbował oddać strzały, licząc, że w  końcu trafi
obrońcę, który musiał zajmować pozycję gdzieś w  pokoju. Wiązka śrutu
udaremniła i ten zamiar. Zamachowiec upadł na ziemię, nieświadomy, że właśnie
odkrył podstawy taktyki.
Jego manewr odciągnął uwagę Kosiby od pierwotnego kierunku natarcia,
umożliwiając leżącemu dotąd na kafelkach bojówkarzowi podjęcie ataku na nowo.
Z  tetetką w  rękach wszedł do salonu ponad ciałem kolegi i  wpakował cały
magazynek w obracającego się w stronę zagrożenia mężczyznę.
Zmienił magazynek, zabrał zabitemu strzelbę i wybiegł na dwór. Wskoczył do
samochodu, który natychmiast ruszył.
Nie odjechali daleko. Najbliższe skrzyżowanie blokowały już dwa
nieoznakowane radiowozy, terenowa toyota hilux, a  obok niej fiat ducato. Za
samochodami i  obok nich stali policyjni antyterroryści. Kierowca spróbował
wrzucić wsteczny bieg, ale z  tyłu było widać już błyskające niebieskie światła
kolejnego wozu.
– Spierdalamy z  buta! – wrzasnął zamachowiec siedzący z  tyłu i  to były jego
ostatnie słowa. Gdy tylko wyszedł z  samochodu, mierząc w  stronę policjantów,
padły strzały. Kierowca nie próbował tak ryzykować.

Ostatnia, dwuosobowa grupa zamachowców miała największego pecha. Ich cel


– kobieta pracująca w  resorcie spraw zagranicznych – mieszkała w  bloku na
północnym Ursynowie. Policja nie przyjechała na miejsce po fakcie.
Policja na nich czekała. Gdy tylko ich szary passat powoli wjechał w  uliczkę
pomiędzy blokami, z  dwóch zaparkowanych w  pobliżu furgonetek wysypali się
ludzie w  cywilnych ubraniach i  kominiarkach, noszący na rękawach odblaskowe
opaski z  napisem „Policja”. Pojawili się też inni, w  kamizelkach ze skrótem
„ABW” na plecach. Nie trzeba było być geniuszem, by domyślić się, że wszystkie
drogi ucieczki są zablokowane. Obaj bojówkarze pozwolili się wyciągnąć
z  samochodu i  skuć. W  drodze na Rakowiecką milczeli, wiedząc, że ktoś ich
zdradził. A musiał zrobić to ktoś z organizacji. Ktoś, kto im to zadanie zlecił.
Mimo wszystko twardo milczeli podczas przesłuchania. Policjanci,
funkcjonariusze ABW i prokurator odnotowali to w protokole. Przesłuchanie i tak
było jedynie formalnością. Dowodów posiadano aż nadto. Śledczy wiedzieli, że to
tylko początek sprawy. Zginęły dwie osoby, a sprawcy zabójstwa posła pozostawali
na wolności.
Na terytorium Polski wprowadzono stopnień alarmowy Delta.

12 kwietnia 2019 roku, Moskwa


Służby wywiadowcze już dawno musiały pogodzić się z  faktem, że media
wyprzedzają je w  donoszeniu o  aktualnych wydarzeniach, zwłaszcza takich jak
zamachy. Służba Wywiadu Zagranicznego nie była wyjątkiem, przeciwnie, od
dawna jej sekcja informacyjna utrzymywała kilkusetosobowy zespół analityków
pełniących dyżury przez całą dobę w  każdym dniu roku. W  przypadku państw
dużych, jak Stany Zjednoczone, były to trzy osoby, z  kolei jeśli chodzi o  Afrykę
i  Amerykę Łacińską, czasem jeden człowiek miał pod opieką kilka państw.
Podobnie było z Oceanią, którą zajmowała się ta sama osoba co Australią i Nową
Zelandią.
Polska, tak jak większość państw europejskich, miała jednak przydzieloną
jednoosobową obsadę. Z zasady na te stanowiska trafiali albo pracownicy świeżo
zatrudnieni, albo starzy i  nieperspektywiczni. Ich rolą było oglądanie telewizji,
monitorowanie Internetu według ustalonych priorytetów i  sporządzanie
syntetycznych notatek. Cały ich związek z tajnym światem wywiadu ograniczał się
do obowiązku sprawdzenia, czy nazwisko, miejsce lub inne słowo kluczowe
występują w bazie danych. Analitycy widzieli tylko symbole określające adresatów
lub kody ułatwiające wyszukiwanie wiadomości.
Tak było też tym razem. Wiadomości podawane w polskich mediach zawierały
nazwiska dwóch ofiar, a  dziennikarze powoływali się na przecieki z  policji
i prokuratury.
Podporucznik Jekaterina Pawłowa, przydzielona do spraw polskich półtora roku
wcześniej, zauważyła, że symbol, jaki pojawił się po sprawdzeniu danych zabitych
– H664 – widziała już wcześniej. Tylko dwa razy: w tym wówczas, gdy w Polsce
ujęto człowieka podejrzewanego o  bycie agentem rosyjskiego wywiadu. Nie
pojawiał się zazwyczaj przy nazwiskach polityków czy wojskowych. Tutaj było
inaczej.
Może byli agentami? – zastanowiła się, ale myśl zachowała dla siebie. W tym
miejscu nie należało się interesować wynikami swojej pracy. Nie za to jej płacono,
a nadmiar ciekawości mógł mieć poważne konsekwencje.
Płacono jej natomiast za ciekawość świata rozciągającego się poza murami
siedziby wywiadu, więc po napisaniu pierwszego raportu zaczęła uważniej
przeglądać polskojęzycznego Twittera. Do listy obserwowanych hasztagów dodała
kilka nowych, w tym nazwiska zabitych oraz nazwę organizacji, o której wcześniej
rzadko słyszała i nie spodziewała się, że posunie się ona do czegoś takiego, choć
polską scenę polityczną znała, jak uważała, nieźle. Nie trafiła w  końcu na to
miejsce przypadkiem. Wielu pracowników wywiadu werbowano spośród
studentów Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych.
Podczas studiów dzielono ich na specjalności, jej trafiła się Europa Środkowa.
Szybko znalazła serię komunikatów wysłanych przez ANFO, zarówno na
Twitterze, jak i na portalach internetowych. Były długie i miała wrażenie, że całe
akapity napisano już wcześniej. Logiczne, jak na organizację szykującą zamach.
Musieli się przygotowywać długo, pomyślała. Wtedy coś ją tknęło.
Przecież niedawno w  Polsce doszło już do zamachu. Tylko organizacja miała
inną nazwę. I  o tamtej zupełnie nic nie było wiadomo. Czyżby jedna organizacja
używała dwóch nazw? A może jedna zazdrościła sukcesu drugiej? Ktoś uaktywnił
jedną z nich? Czyżby inspiratorzy siedzieli w tym budynku, właśnie w tym?
Tylko że pamiętała jeszcze coś. Gdy doszło do zamachu na Amerykanów, tamtą
organizację opisywały dwa kody. Teraz pojawił się tylko jeden – T875,
najwyraźniej odnoszący się do organizacji terrorystycznych albo ogólnie
ekstremistycznych, bo widziała go wcześniej kilka razy. Drugiego nie było. Ale ta
wiedza wydawała się zbyt niebezpieczna, by z kimkolwiek o tym rozmawiać.
Przejrzała też reakcje osób piszących o polityce, czasem dziennikarzy, czasem
blogerów. Wśród bełkotu trafiali się dobrze poinformowani insiderzy. To było
cenne.
Jeden z użytkowników Twittera, anonimowy autor, o którym jednak wiedziano,
że miał kiedyś coś wspólnego z polskimi służbami, napisał znaczące zdanie:
Ruskie zabiły Amerykanów, teraz chyba Amerykanie się
zemścili. W końcu wypchnięto Kosibę ze służb za układy z Rosjanami.
Pojawiło się też kilka innych wpisów sugerujących agenturalne powiązania
zabitego.
Odważyła się umieścić je w  raporcie. To i  tak świadczyło o  niej dobrze.
W końcu wykonywała tylko swoje obowiązki.

Nie mogła wiedzieć, że w  innej części budynku na dużo wyższym piętrze


wiadomości z  Polski wywołały burzę już kilka godzin później. Major Bujanow
miał to szczęście, że stał najdalej od wściekłego szefa, przy oknie, patrząc na mrok
za szybą. Przyszłość zawodowa w wywiadzie wydawała się mu równie mroczna.
– Kto tym sukinsynom pozwolił to zrobić, kto? – Naczelnik wydziału
europejskiego Departamentu Operacyjnego wywiadu, generał Jermakow, krzyczał
na stojących przed nim na baczność oficerów zajmujących się Polską. – I jeszcze
mi mówicie, że nie wiecie, co się stało, tak? Wy, asy wywiadu! Specjaliści! Od
werbunków w burdelach! – wypomniał im jeden z ich największych sukcesów, ale
tylko po to, aby ich poniżyć. – Dzwoniliście do GRU? To całe zasrane ANFO to
przecież ich wynalazek i było pod ich zasraną kontrolą!
W swoim wzburzeniu urzędnik zignorował rozpaczliwe gesty adiutanta,
usiłującego przekazać mu, że oficerowie wywiadu wojskowego osobiście
pofatygowali się do Janisewa. Byli równie zdenerwowani jak szef wydziału, ale
swojej frustracji dali upust wcześniej.
– Towarzyszu Jermakow – powiedział głośno, ale spokojnie generał dywizji
Kuźniecow – czy moglibyście nam wyjaśnić, czemu wasza agentura wtrąca się
w nasze sprawy albo może raczej jaki bałagan chcecie załatwić naszymi rękami? –
Przeszedł pomiędzy wystraszonymi oficerami wywiadu, stanął przy biurku i  wbił
wzrok w  Jermakowa, domagając się natychmiastowej odpowiedzi. Troje
umundurowanych oficerów wojska pozostało przy drzwiach.
– Jaka nasza agentura? – usłyszał w odpowiedzi. – To wy zabijacie naszą! Ten
poseł był na naszej liście płac, ten emerytowany pułkownik tak samo, a kobieta na
liście kandydatów do werbunku. Nawet zaczęto podchody, nie zareagowała
negatywnie, więc zamierzaliśmy ją zwerbować. A ci wasi faszyści tak po prostu ich
sobie zabili?
Teraz wojskowy wyglądał na zaskoczonego.
– Jak to? To byli wasi ludzie?
– Nasi, nasi, długoletni, sprawdzeni agenci. – Nie musiał wyjaśniać, że
informacje dotyczące agentów nie opuszczały wąskiego kręgu wtajemniczonych,
a  większość z  nich znajdowała się właśnie w  jednym pokoju. – To nie jest
przypadek, to nie może być przypadek.
– Jeśli to nie przypadek, jeśli ci łysi z  ANFO faktycznie zabili waszych
agentów, to znaczy, że wy macie problem i przeciek – odparł wojskowy.
– A  jak mieliby się ci durnie w  Polsce dowiedzieć, że to nasi agenci? Polskie
służby o  tym nie wiedziały, bo i  skąd? Ci faszyści nadawali się tylko do
wszczynania zadym. To nie jest nasza wina!
– Nasza też nie! – Kuźniecow nie ustępował. – Ale na razie, jak widzę, to wy
tracicie źródła. To znaczy, że do czasu wyjaśnienia sprawy wasze działania
przeciwko Polsce muszą zostać zawieszone. Nasi ludzie zajmą się robotą w ramach
Zemsty. Wiecie dobrze, że prezydent Federacji nie będzie łaskaw dla tych, którzy
zawalą – przypomniał zgromadzonym.
Nie kierowała nim troska o  dobro operacji. Miał na jej temat własne zdanie
i  uważał ją za bezsensowną, osobistą wendettę, ale nie odważył się tego
wypowiedzieć głośno ani nawet szeptem. Liczyło się coś innego. Dwie służby
wywiadowcze – GRU należące do wojska i  wywodząca się z  KGB Służba
Wywiadu Zagranicznego – rywalizowały ze sobą.
– Przypominam jednocześnie, że jeśli doszło do ujawnienia waszej albo, nie daj
Boże, naszej agentury lub oficerów, będzie to podstawa, by wszcząć śledztwo
w  sprawie zdrady – dodał, mówiąc powoli i  specjalnie siląc się na pozbawiony
emocji ton. Pozostali wojskowi stali na swoich miejscach, milcząc.
Bujanow przez chwilę miał wrażenie, że wojskowi wyjmą pistolety i dokonają
egzekucji. Typowej, strzelając w tył głowy. Opowieść o Żukowie wkraczającym na
posiedzenie Politbiura z bronią w ręku, by aresztować Berię, była ciągle żywa.
Ale tak się nie stało.
Jedyna wśród wojskowych kobieta, brunetka w  mundurze lotniczym
z  dystynkcjami majora, którą można było wziąć za sekretarkę z  racji trzymanej
w  ręku teczki, podeszła do swojego szefa. Otworzyła teczkę i  podała mu jakieś
papiery.
– Podczas gdy wy tutaj wyzywacie i obrażacie ludzi, w tym nas, inni pracują.
Nasze dossier ANFO – położył na blacie biurka pierwszy dokument – wskazuje, że
dwa razy podczas wspólnych działań w kręgu tej organizacji znajdowało się wasze
źródło osobowe. Kryptonim Nadir. Ostatni raz podczas awantury pod ambasadą
i  wtedy prosiliście nas o  pomoc. Kimkolwiek jest Nadir, powinniście się
zastanowić, czy aby Polacy nie wycięli wam numeru. Druga ważna rzecz to jest
coś, co przyszło od was, wasza analiza polskich mediów. Nie zauważyliście, że ta
organizacja zrobiła się antyrosyjska? Tak nagle? Sami to przyznaliście, może
niechcący. Mam tu dowód, że prawdopodobnie polskie służby mogły nią
manipulować. A trzecią rzeczą jest to, że nasze źródło w ANFO donosi o dziwnym
spotkaniu ich przywództwa. Z  kimś, nie wiemy z  kim, ale to jakiś polityk
z  Warszawy. Raczej nie z  elit, taki by się nie zniżył do rozmów z  tymi ludźmi.
Tylko jeden politykier, jak mówią moi specjaliści od Polski, miał ostatnio
cokolwiek wspólnego z AFFO. Pod ambasadą, pamiętacie? Nie jest aby pod waszą
kontrolą?
Jermakow zacisnął pięści. Jakaś gówniara na stażu wychwyciła coś, czego nie
zauważyli jego specjaliści.
– Towarzyszu generale, moglibyście nam udostępnić ten raport na potrzeby
śledztwa?
Wojskowy roześmiał się.
– Ujawnić wam nasze źródło? Po tym, co się stało? To jest wiedza, której wam
nie dam, ale trafi, gdzie trzeba, właśnie na potrzeby śledztwa.
Jermakow był pod ścianą. Nie miał szans wyjść z tego inaczej, niż zdradzając
rywalom sekret. Ale nie za darmo. Przełknął ślinę.
– Moi przełożeni zaakceptują ujawnienie tożsamości Nadira, jeśli dostaną
w zamian wasze informacje o ANFO – powiedział, siląc się na spokój. – Bujanow,
przynieście teczkę – wydał rozkaz.
Dzięki temu kompromisowi Bujanow zasiadł przy jednym biurku z  oficerami
GRU.
– Nadir to kobieta używająca nazwiska Julia Koebner – wyjaśnił. – Nielegalny
oficer ich wywiadu, zdemaskowana i  przewerbowana w  roku dwa tysiące
szesnastym. Wykorzystywana w  grach operacyjnych. Potwierdzono jej lojalność
wobec nas. Pracuje przede wszystkim dla pieniędzy, ale jak twierdzą nasi
psycholodzy, także dla adrenaliny. Lubi to. Przekazała nam wiele informacji o ich
służbie, stąd też sądzimy, że naprawdę zmieniła front. Z uwagi na jej przykrywkę,
specjalistki do spraw wizerunku i marketingu, wykorzystywano ją w  rozpoznaniu
polskiej sceny politycznej, zwłaszcza środowisk radykalnych.
– Skąd pomysł, aby używać jej podczas działań aktywnych? – spytała major
GRU Jelena Fiedorowa.
– Zakładaliśmy, że w razie kłopotów będzie możliwe zrzucenie winy na polskie
służby. Stąd też jej rola w operacji Zemsta.
Rosjanka wzięła do ręki zdjęcie Julii. Było wykonane najwyraźniej tuż po jej
zdemaskowaniu. Kobieta patrzyła w obiektyw. Miała smutną twarz. Ale w oczach
widniało coś innego. Może determinacja?
– Co takiego przekazała, żeby się uwiarygodnić? – Major była sceptyczna.
Sama pracowała na placówce w Polsce, ale jeszcze zanim trafił tam Bujanow.
– Kompletną listę absolwentów szkoły wywiadu z jej rocznika. Oczywiście oni
i  tak występują tam pod nazwiskami legalizacyjnymi, jednak liczyło się, że ją
przekazała, podobnie jak listę wszystkich osób z  centrali, które mogła znać. Nie
było ich wiele i zgadzała się z tym, co już wiedzieliśmy.
– A nie przyszło wam do głowy, że to Polacy wami zagrali? Może jej działania
były celową dezinformacją?
– Po co? – zdziwił się Bujanow.
– Po to, aby trzymać nasze aktywa pod kontrolą. Może oni grają z nami? Nie
rozważaliście nigdy wariantu, w  którym ona nie zdradziła? A  teraz, gdy sytuacja
robi się napięta, to oni rozgrywają nas?
– To śmiała teza, ale bez dowodów – odparł oficer SWR.
– A  więc musimy je zdobyć. Będzie z  tym problem, skoro Polacy pewnie
obłożyli obserwacją wszystkich naszych ludzi w  ambasadach i  konsulatach. Ale
wasze nielegalne struktury już raz dobrze się sprawiły – zauważyła Fiedorowa. –
Wskażemy wam nasze źródło w ANFO. Wasi ludzie będą mogli przesłuchać tego
człowieka na miejscu albo sprowadzić do Rosji. W  razie potrzeby udzielimy
wszelkiej pomocy – zapewniła.

12 kwietnia 2019 roku, Kreml, Moskwa


Siergiej Bogdanowicz Jermołajew bał się tej rozmowy. Prezydent w  walce
o  zachowanie swojego stanowiska był gotów posunąć się o  wiele dalej, niż
Jermołajew sądził. Delikatne działania mające powoli, ale skutecznie wypromować
go jako potencjalnego nowego prezydenta Rosji wydawały się niczym wobec
zamieszania za zachodnią granicą. Ktoś, kto będzie mógł przypisać sobie sukces
odepchnięcia NATO z dala od granic Rosji, miał wygraną w kieszeni.
Nie chodziło tu o  głosy wyborców. Oni się nie liczyli. Zwykli ludzie byli
niezbędni jak statyści w teatrze. Ale zdanie aparatu służb bezpieczeństwa było teraz
decydujące, zaś generałowie w walce o władzę wsparliby tylko zwycięzców.
Był przekonany, że czeka go dymisja albo jeszcze gorszy los. Oskarżenie
o korupcję, złodziejstwo, a więc aresztowanie i śledztwo.
– Robicie dobrą robotę, Siergieju Bogdanowiczu – ku jego zaskoczeniu
prezydent zaczął go komplementować. – Naprawdę dobrą. Dużo się dzieje na
świecie, zauważyliście, prawda?
– Tak jest, towarzyszu prezydencie.
Prezydent wskazał mu miejsce przy biurku. Usiadł. Jak uczniak na dywaniku u
dyrektora.
– Oj, nabroiliście, Siergieju Bogdanowiczu, nabroiliście – najwyraźniej także
głowa państwa przyjęła konwencję rozmowy z niesfornym dzieckiem – i co teraz?
Oj, same kłopoty. I  winnego by się przydało znaleźć – powiedział prezydent, nie
kryjąc ironii w głosie.
Jermołajew milczał.
– Ale wiecie co? Wy macie za sobą dwie dekady służby krajowi, tak jak ja.
Jesteśmy czekistami – przypomniał mu. – Mam dla was propozycję. Nawet zdradzę
wam sekret. Za pięć lat nie będę startował w  wyborach. Trzeba oczywiście
zawczasu zastanowić się nad następcą.
– Musi to być wypróbowany, doświadczony towarzysz – odpowiedział
aparatczyk z Petersburga. – Z sukcesami.
– Właśnie, sprawdzony. Te kilka lat to jest jeszcze trochę czasu. Dlatego mam
dla was, towarzyszu, propozycję. Obejmiecie stanowisko specjalnego gubernatora
w obwodzie kaliningradzkim.
– Specjalnego? – Jermołajew nie ukrywał zdziwienia.
– Specjalnego. Wiecie dlaczego? Ponieważ naszym strategicznym celem jest
odzyskanie lądowego połączenia Rosji i obwodu. Ten, kto tego dokona, oczywiście
ze wsparciem naszych wojsk, będzie mógł, jak sądzę, zawalczyć o prezydenturę.
– Jak mam to zrobić? Przecież to będzie oznaczać… – Zawiesił głos.
– Wojnę? – Uśmiechnął się prezydent. – Poniekąd i  wojnę. Będzie nam
potrzebny ktoś, kto odegra pewną istotną rolę. Ktoś, kto zrobi wszystko, aby
osiągnąć cel. Rozumiecie, towarzyszu? Jeśli się zgodzicie, moi ludzie zapoznają
was z planami.
Nie miał już wyjścia. Jeżeli prezydent mówił prawdę, mógł jeszcze zagrać
o najwyższą stawkę. A jeśli kłamał, to i tak nie miał już nic do stracenia. ■
ROZDZIAŁ V

12 kwietnia 2019 roku, Warszawa


Polskie służby miały już mnóstwo dowodów na temat działalności Aryjskiego
Narodowego Frontu Oporu i nie przeszkodziła w tym jedyna rozsądna rzecz, jaką
jej członkowie zrobili tuż po dokonaniu zamachów. Ucieczka z  miejsc
zamieszkania, wyłączenie telefonów czy kasowanie dysków laptopów niewiele
dały, skoro wszystkie informacje służby zebrały już dawno.
Jeden z  pierwszych zatrzymanych wiedział, że policja może namierzyć
transakcje płatnicze. Uciekając, zostawił więc swoje karty w  domu, za to zabrał
jedną z należących do brata. Był niezwykle zdziwiony, gdy policja wyważyła drzwi
w  hotelu w  Radomiu godzinę po tym, gdy opłacił pokój na cały tydzień.
Pododdziały specjalne stołecznej policji odwiedziły tego dnia również wiele innych
miejsc.
Sebastian Kwapisz i  dwaj jego koledzy nie wiedzieli o  tym. Usiłowali
dodzwonić się pod znane im numery przywódców organizacji, ale bez rezultatu.
Milczały także konta pocztowe i  Messenger. Odnieśli sukces, jako jedyni
pozostawali na wolności – o  tym dowiedzieli się z  radia. Widząc, że coś poszło
bardzo niezgodnie z planem, wyłączyli telefony.
– Co robimy, kurwa? – spytał, gdy jechali na oślep autostradą na zachód,
wypatrując patroli policji i  śmigłowców. Funkcjonariusze pewnie byli już w  ich
mieszkaniach – nie mogli być pewni, ale musieli założyć, że tak jest.
– Mam kuzyna daleko od Warszawy – odezwał się mężczyzna siedzący z tyłu. –
Nie wyda nas. Choćby nie wiem co – zapewnił.
– A gdzie mieszka?
– W Lidzbarku. To między Toruniem a Olsztynem.
Zamachowiec uznał, że nie ma nic do stracenia. Dobra meta zawsze mogła się
przydać.
Zjechali z  autostrady. Wisłę przekroczyli w  Płocku i  bocznymi drogami,
przekonani, że nie są śledzeni, dojechali na osiedle brzydkich klockowatych
domów jednorodzinnych, jakie budowano dawno temu. Samochód schowali na
podwórku, tak aby nie był widoczny z ulicy.
Kwapisz pomyślał, że powinni się go pozbyć na dobre i  załatwić sobie nowy.
Gdyby wiedział wszystko o  swojej sytuacji, nie zaprzątałby sobie głowy takimi
problemami. Ale śledzący ich śmigłowiec Bell 206 był daleko, zbyt daleko, aby
można było go zauważyć czy usłyszeć. Jednak na tyle blisko, by kamery mogły
zarejestrować, jak trzej podejrzani wchodzą do budynku.

Trzej liderzy organizacji byli lepiej przygotowani do ucieczki. Podobnie jak


inni, zniszczyli telefony i  karty SIM, ale wcześniej zaopatrzyli się w  nowe oraz
zapas gotówki. Mieli także wybrane zawczasu kilka możliwych melin. W ostatniej
chwili zdecydowali się na hotel nad jeziorem Dadaj, dwadzieścia pięć kilometrów
od Olsztyna. Nie wiedzieli tylko, że ich samochód jest cały czas śledzony dzięki
nadajnikowi ukrytemu pod podwoziem. Podążające za nimi samochody
z  funkcjonariuszami kontrwywiadu oraz pozostający w  gotowości samolot były
tylko dodatkowym zabezpieczeniem.

Informacje z obserwacji powietrznej, naziemnej, jak również innych źródeł cały


czas trafiały do centrum dowodzenia, jakim stało się Centrum Antyterrorystyczne
Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Zbierano tam informacje operacyjne
i przy udziale wszystkich służb podejmowano decyzje.
W tym przypadku łańcuch dowodzenia był skomplikowany. Skoro już podjęto
działania przeciwko sprawcom zamachów, to kierowanie nimi przeszło w  ręce
policji, a komendant główny wyznaczył do tego zadania komendanta Centralnego
Biura Śledczego Policji. Jemu też podporządkowano zarówno pododdziały
specjalne policji, jak i  wyznaczonych do pomocy ludzi ze Straży Granicznej
i wojsk specjalnych.
– Pamiętajcie, że mamy do czynienia z  wyjątkowo niebezpiecznymi
osobnikami – powiedział do dowódcy jednostki wojskowej GROM i kilku innych
oficerów wojska. – Nie ma sensu ryzykować życia waszych ludzi. Ujęcie
terrorystów jest sprawą drugorzędną, a  neutralizacja zagrożenia z  ich strony
najważniejszą. Wyrażam zgodę na specjalne użycie broni – wygłosił określoną
ustawowo formułę. – Oczywiście jeśli będzie to niezbędne – dodał.

Porucznik Olga Gertner była zaskoczona, że jej pluton, mający w ten weekend
rozpocząć ćwiczenia ze Strażą Graniczną, także został objęty alarmem. Telefon od
oficera dyżurnego batalionu dosięgnął ich już w  koszarach pograniczników
w Kętrzynie, gdzie stawili się późnym popołudniem.
– Wszystkie telefony wyłączyć i zdać do depozytu – rozkazała swoim ludziom.
– Zbierać rzeczy. Załadować magazynki ostrą amunicją, którą zdeponowaliśmy u
dyżurnego. Mamy zapakować się do samochodów na placu. Nie wiem, dokąd
jedziemy i po co – uprzedziła pytania. – Mamy się dowiedzieć na miejscu.
Samochody, zarówno oznakowane, jak i  nieoznakowane, faktycznie czekały,
ustawione już w kolumnę. W kilku widać było uzbrojonych funkcjonariuszy. Przy
pierwszym, otwierającym kolumnę fordzie rangerze stała Agnieszka
Niedźwiedzka. Paliła papierosa.
– Jadę z wami i naszym wydziałem zabezpieczenia do Rukławek. Tam ktoś ma
na nas czekać, tyle mi powiedziano. – Pokazała ekran odbiornika GPS
z zapisanymi współrzędnymi.
– Dlaczego my? – spytała porucznik. – Przecież macie swoich ludzi.
– Sama chciałabym wiedzieć. Wiem tylko, że jest decyzja o użyciu wojska do
pomocy i  nam, i  policji. Porozsadzaj swoich ludzi, tak żeby czterech czy pięciu
twoich przypadało na dwóch lub trzech moich. Nie mamy łączności ze sobą, tym
bardziej z policją – przypomniała. – Powinni jakoś to załatwić.
Niespełna godzinna jazda zaprowadziła ich na skrzyżowanie wąskich wiejskich
dróg. Czterech ludzi, w narzuconych na cywilne ubrania kamizelkach policyjnych,
już na nich czekało.
– Są kilometr stąd w  hotelu – wyjaśnił policjant, pokazując cyfrową mapę na
tablecie. – Macie iść pieszo, zablokować i rozpoznać teren. Nasza nieoznakowana
załoga czeka przy skrzyżowaniu prowadzącym do tego miejsca. – Wskazał ręką
kierunek. – Wsparcie jest w drodze. Mam wam przekazać, że łączność z wami będą
nawiązywać przez radiostacje wojskowe, więc to pewnie także wojskowi. Wasz
kryptonim to Gwardia, wsparcia Legia – dodał.
– Jacy „oni” tam są? – spytała Gertner niecierpliwie. Tej jednej informacji
zabrakło.
– Nie wiecie? – Policjant westchnął. – To ludzie, którzy kierowali niedawnymi
zamachami. Uzbrojeni i bardzo niebezpieczni.
– Co mamy robić, jeśli trafimy na któregoś z nich?
– Macie strzelać, pierwsi. Lepiej, aby trzech sądziło, niż sześciu niosło –
spuentował.
– W porządku – odpowiedziała tonem maskującym wątpliwości. – Mamy jakąś
mapę, żebym mogła wskazać zadania ludziom? Cokolwiek? – dopytała.
Niedźwiedzka zajrzała jej przez ramię. Cyfrowa mapa była wyraźna,
pokazywała drogi i zabudowania oraz znaczniki określające policyjne wozy.
– Dwie drużyny pójdą wzdłuż drogi, jedna oddzieli się przy radiowozie, druga
skręci po prostu w  następną boczną drogę. Trzecia ruszy na przełaj –
podpowiedziała. – Do niej dołączymy, żeby jak najszybciej obejrzeć to miejsce.
– OK, tak zrobimy – zgodziła się Gertner.
Żołnierze i  pogranicznicy podzieleni na drużyny powoli przemieszczali się
pomiędzy drzewami. Było już ciemno. Niektórzy obserwowali teren przez gogle
noktowizyjne. Zatrzymali się na linii drzew, ledwie kilkadziesiąt metrów od
budynku. W  kilku oknach paliły się światła. Nikt nie chodził dookoła hotelu, nie
było też widać nikogo, kto mógłby pełnić wartę. Na parkingu stały tylko cztery
samochody.
Tkwili tak, leżąc pomiędzy drzewami i  krzakami i  z rzadka wymieniając
wiadomości przez radio. Nie działo się nic. Gertner chwilami miała wrażenie, że
wysłano ich na bezcelową misję. Może ci w  środku nie są tymi, za których ich
wzięto? Po takich myślach następowały inne, gorsze. O tym, że jednak w budynku
są uzbrojeni fanatycy i  mogą próbować uciec do lasu. Trzymała więc Grota
wymierzonego w kierunku hotelu. Obok leżeli jej żołnierze.
– Gwardia, zgłoś się – usłyszała w słuchawce. – Tutaj Legia Sześć.
– Ja Gwardia, słyszę głośno i wyraźnie – odpowiedziała. – Jakie rozkazy?
– Na razie utrzymać pozycje. Co dla nas macie o obiekcie?
– Nieduży hotel. Piętrowy. Ma część z  salą balową, pewnie dorabiają
urządzaniem wesel czy podobnych imprez. Dwa wejścia główne, prawdopodobnie
tylko jedno tylne, wyraźnie dla obsługi. Dachy spadziste – streściła informacje
zebrane podczas obserwacji.
– A ludzie? Ktoś się kręci?
– Niewiele, nie ma żadnego ruchu. Cztery samochody, jeden dostawczy, więc
pewnie należy do obsługi. Dwa kombi i jakiś sedan, ciężko mi rozróżnić marki.
– Jakiś ruch, ludzie?
– Nie widzę nikogo na zewnątrz. Od strony białej, dla mnie to od wejścia, palą
się światła na poziomie alfa, na poziomie bravo okna numer jeden i  dwa oraz
siedem i osiem. Nie widzieliśmy niczego więcej.
– Rozumiem, dziękuję za treściwą wiadomość – odpowiedział głos z  drugiej
strony radiowego łącza. – Czy słyszycie cokolwiek podejrzanego?
Zaskoczyło ją to pytanie.
– Nie, nic takiego nie słychać.
– Przygotujcie się, bo zaraz usłyszycie.
Dwa śmigłowce Mi-17 nadleciały z  hukiem nad cel, okrążając obiekt, zanim
zawisły po dwóch stronach budynku. Z  tylnych ramp zrzucono liny, po których
żołnierze zjechali na ziemię.
Szturm był szybki. Cztery sześcioosobowe zespoły weszły z  dwóch stron do
budynku. Dwa przeszukały parter, zatrzymując bardzo wystraszonego portiera.
Dwa weszły na górę.
Dwóch terrorystów, słysząc śmigłowce, wyciągnęło pistolety i  wybiegło
z  pokoju, licząc, że zdążą uciec na zewnątrz. Konfrontacja, do jakiej doszło na
korytarzu, była jednostronna. Nie zdążyli oddać nawet jednego strzału.
Trzeci był równie zdesperowany co szybki. Wyrzucił przez okno granat,
a  potem otworzył drzwi balkonowe i  wyskoczył z  wysokości pierwszego piętra.
Wywrócił się na trawniku, ale wstał. Z karabinkiem Kałasznikowa w rękach.
Oddał serię bez celowania w  kierunku linii drzew, gdzie jak się spodziewał,
mogli znajdować się ci, którzy po niego przyszli.
Gertner skuliła się, jakby chciała wcisnąć się głębiej w  ziemię. Wydawało jej
się, że słyszy odgłos uderzeń pocisków w  pnie drzew i  świst kul, wymieszane
z hukiem strzałów. Widziała ognik płomienia wylotowego. W tym ułamku sekundy
uświadomiła sobie, że ma terrorystę na celowniku, a  jej żołnierze, zapewne
czekający na rozkaz, nie odpowiadają ogniem.
Nie wydała rozkazu. Po prostu strzeliła, szybkim dubletem, tak jak zapamiętała
ze szkolenia. Strzeliła jeszcze raz i  znów, widząc, że ciało zamachowca pada na
ziemię. Wyprostowała palec wskazujący, przekręciła Grota w lewo, by upewnić się,
czy zamek jest w przednim położeniu. Wszystko było w porządku. Zabezpieczyła
broń. Wtedy dopiero wzięła głęboki oddech.

Podobna scena rozegrała się w  tym samym czasie w  Lidzbarku. Śmigłowiec


nadleciał nad osiedle i  okrążył dom, w  którym ukrywali się poszukiwani.
Jednocześnie na ulicy przed budynkiem zatrzymało się kilka samochodów.
Wysiedli z nich żołnierze i policjanci. Sforsowali bramę, potem drzwi i okna.
Słysząc śmigłowiec, Sebastian Kwapisz zerwał się na równe nogi. Wiedział, co
to oznacza. Przeładował strzelbę, wybiegając na korytarz. Na schodach zdołał
oddać jeden jedyny strzał, i  to niecelny. Śrut wbił się w  ścianę, ponad głowami
szturmujących. Sekundę później pociski z ich karabinków trafiły bojówkarza sześć
razy. Ciało upadło na schody. Pozostali dwaj nie zdążyli nawet przygotować się do
walki. I nie zamierzali, po prostu się poddali.

13 kwietnia 2019 roku, Drohiczyn


Jeden z  niewielu pozostających na wolności członków ANFO udał się na
wschód, zgodnie z  przekazanym mu rozkazem. Gdyby był wierzący, mógłby
powiedzieć, że pojechał modlić się w tamtejszej katedrze. W tym małym mieście to
właśnie katedra, kuria diecezjalna i seminarium duchowne wydawały się jedynymi
ważnymi instytucjami. Oczywiście nawet w  liczącej dwa tysiące mieszkańców
miejscowości żyli też zwykli świeccy, zajmujący się swoimi codziennymi
sprawami.
Uciekinier nie wnikał, czemu podano mu adres, pod którym mieściła się firma
trudniąca się handlem częściami do maszyn rolniczych i ciężarówek. Wyglądała na
przeciętnie prosperującą. Murowany budynek mieścił zapewne biura, blaszane
garaże służyły prawdopodobnie jako magazyny. Rdzewiejący stary autobus
wyglądał jak pamiątka po nieudanej próbie poszerzenia zakresu działalności.
Typowe dla prowincji, uznał i zatrzymał samochód przed bramą.
Nie byłby tak spokojny, gdyby wiedział, że handlarz częściami sporą część
kapitału rozruchowego otrzymał od hojnego i  wyrozumiałego pożyczkodawcy
nazwiskiem Nożyński. Dług był spłacany różnymi drobnymi przysługami, takimi
jak na przykład pomoc w  oddaniu na złom dwóch furgonetek, stojących jeszcze
pod wiatą, albo przekazanie kluczy, oczywiście chwilowe, trzem barczystym
mężczyznom.
Dwóch z  nich wyszło na spotkanie przybysza, gdy ten wprowadzał samochód
na plac. Mieli ostentacyjnie rozpięte kurtki, sugerujące, że mają przy sobie broń.
I  mieli, podobnie jak trzeci z  mężczyzn, obserwujący teren z  okna, a  trzymający
w  rękach karabinek Kałasznikowa. Dodatkowo dwóch innych w  ukryciu
obserwowało otoczenie. Nie zdążyli nawet dobrze rozpocząć przesłuchania
swojego informatora, gdy cały, i tak ryzykowny plan wziął w łeb.
Samochody z  uzbrojonymi w  długą broń funkcjonariuszami Agencji
Bezpieczeństwa Wewnętrznego i  policjantami jednostki antyterrorystycznej
zatrzymały się przed firmą i  na polnej drodze biegnącej za jej zabudowaniami.
Strzelcy wyborowi oraz zespoły szturmowe zajęli pozycje. Na pospiesznie
wybranych stanowiskach znaleźli się też ludzie z  cięższą bronią. Inni
funkcjonariusze zablokowali teren akcji.
Z granatników HK69 wystrzelono w  okna budynku pociski hukowo-błyskowe
oraz z  gazem łzawiącym. Jeden z  Rosjan próbował odpowiedzieć ogniem, ale
strzały policyjnych snajperów szybko wyeliminowały to zagrożenie. Sekcje
szturmowe szybko dotarły do drzwi i wysadziły je ładunkami wybuchowymi.
Jeden z  Rosjan rzucił przez okno granatem odłamkowym. Odłamki raniły
dwóch policjantów, ale nie zatrzymały szturmu. Polacy wdarli się do środka. To nie
było zwykłe zatrzymanie. Nie pojawiły się okrzyki „Policja!”, tylko krótkie,
kąśliwe serie z  karabinków automatycznych. Pozostała czwórka Rosjan jeszcze
próbowała stawić opór. Dwóch zginęło, a  dwóch zostało rannych podczas walki
w  budynku. Tylko ich informator wyszedł z  tego bez szwanku, chowając się pod
stołem. Zatrzymano go i zabrano do samochodu. Konwój natychmiast wyruszył do
Warszawy.
Zespół funkcjonariuszy służb wojskowych i  cywilnych od razu rozpoczął
przesłuchanie. Dowody na agenturalną działalność zatrzymanego były mocne, a on
śmiertelnie przerażony. Wiedział już, że obietnice Rosjan, według których miał być
bezpieczny, nawet gdyby został schwytany, były bezwartościowe. Ciała zabitych
stały się tego najlepszym dowodem.
W dodatku czynności służb na miejscu trwały cały czas. Zatrzymano
właściciela firmy, który miał spory problem z wyjaśnieniem, skąd wzięły się dwa
samochody identyczne jak te, których użyto w  zamachu w  Orzyszu. Dopiero
wyjaśnienie, że współudział w  zamachu na amerykańskich żołnierzy może
oznaczać wydanie go Amerykanom, proces i  karę śmierci, otworzyło mu usta.
Zaczął zeznawać.

14 kwietnia 2019 roku, Warszawa


– Wiemy już, że zarówno ten samozwańczy obrońca białej rasy, jak i  ten
biznesmen z  prowincji pracowali dla Rosjan od lat – wyjaśniał szef Agencji
Bezpieczeństwa Wewnętrznego, siedząc wraz z  innymi wysokiej rangi oficerami
wojska, policji i  służb specjalnych w  pokoju konferencyjnym w  Sztabie
Generalnym. – Co ciekawe, dla dwóch różnych służb. Ten faszysta zidentyfikował
na zdjęciu osobę, którą podejrzewamy o  związki z  GRU, a  ten drugi
prawdopodobnie pracował dla SWR. Oprócz danych typowo logistycznych
przekazywał informacje wywiadowcze. Miał zaprzyjaźniać się z  miejscowymi
notablami tudzież z  księżmi. Nie był to jakiś szczególnie wartościowy agent,
w końcu działał na prowincji, ale interesujące, że próbowali nawet tam. Będziemy
to jeszcze sprawdzać – uciął wątek. – Samochody, które znaleźliśmy, to najpewniej
te użyte w  Orzyszu, potwierdzają to odciski palców. Co najmniej jeden
z zamordowanych był w jednym z nich.
– Więc jest możliwe, że dopadliśmy zabójców amerykańskich żołnierzy? –
spytał generał Ligocki.
– Nie mamy pewności odnośnie do ludzi – odparł szef ABW. – Obaj są ciężko
ranni i  nie można ich jeszcze przesłuchać, nie ryzykując zgonu. Częściowo
poznaliśmy tożsamość jednego z nich, był zauważony kilka lat temu na Ukrainie.
Mamy ich tablet i  telefony. Nie udało im się skasować zawartości wszystkich
urządzeń, ale do tej pory odzyskaliśmy niewiele: trochę informacji o  kontaktach,
pewnie innych Rosjanach, którzy zdążyli uciec z Polski. Ale to będziemy badać ze
szczególną uwagą. Możliwe, że uda się nam ujawnić co najmniej jedną ich siatkę
wywiadowczo-dywersyjną, nawet jeśli ci ludzie już są poza naszym zasięgiem.
A ich zastąpienie będzie mocodawców sporo kosztowało.
– Wie pan, w  wojsku nie mamy ludzi niezastąpionych. Dlatego ja mam
zastępców, dowódca dywizji, brygady i  tak dalej, zawsze ktoś kogoś może,
a przynajmniej powinien zastąpić – zauważył wojskowy.
– To nie tylko ludzie – odparł pułkownik Góralczyk. – To także przecież
wszystkie sposoby ich lokowania w  Polsce, zapewnienia im fałszywych
tożsamości, sprzętu, pieniędzy, środków łączności, wszystkiego. Teraz oni muszą
zmienić system łączności, porzucić wszystkie lokale, wszystkie lewe firmy i konta
bankowe, z  którymi te osoby miały do czynienia. Wiedzą, że przecież
prześwietlimy je na wylot. Jeśli nawet mają, a  pewnie mają jakieś siatki, których
myśmy nie rozpracowali, to ryzyko wpadki wzrasta, a  więc znów – wszystko
muszą zmienić. To zabierze sporo czasu.
– Czyli w razie wojny jako naczelny dowódca mam się ich dywersantów mniej
obawiać? – Generał starał się sprowadzić rozmowę na najważniejsze dla niego
sprawy.
– Z  naszych ocen wynika – zabrał głos pułkownik Kozłowski ze Służby
Wywiadu Wojskowego – że Rosjanie mogą próbować zgodnie ze swoją doktryną
przerzucić do nas grupy dywersyjno-rozpoznawcze, nawet w  dużej liczbie, ale
dopiero w  czasie wojny albo poważnego kryzysu, na przysłowiowe pięć minut
przed eskalacją. Z tych powodów, o których wspomniał pan pułkownik, lokowanie
ludzi w czasie pokoju może być dla nich utrudnione. Klasyczne metody przerzutu,
drogą powietrzną, jak skoki z  wysokim otwarciem spadochronu, czy morską
z wykorzystaniem okrętów podwodnych, mogą być dla nich łatwe.
Słuchający tych słów pułkownik z Dowództwa Komponentu Wojsk Specjalnych
uśmiechnął się pod nosem. Zabawne wydało mu się określenie ryzykownych
i  skomplikowanych sposobów dostarczenia komandosów na teren wroga jako
łatwych.
– Myśli pan, że może to dla nich być faktycznie proste? – Inspektor Klemba,
zastępca komendanta głównego Policji, a  w przeszłości dowódca jednostki
antyterrorystycznej, także był zaskoczony tymi słowami.
– Jesteśmy w stanie wykryć szereg prób naruszenia granicy, zwłaszcza jeszcze
przed rozpoczęciem wojny – dodał przedstawiciel Straży Granicznej. –
Udowodniliśmy to już, niszcząc ich drona. Na razie wstrzymali się z  dalszymi
prowokacjami – zauważył z nieskrywaną dumą.
– Ale to nie dotyczy naruszeń granicy na dużych wysokościach – przypomniał
Kozłowski. – Możliwości Straży Granicznej są ograniczone. Podobnie jak naszej
obrony przeciwlotniczej, niestety. Mogą dokonać zrzutu spadochronowego metodą
na wolne otwarcie w  strefie do pięćdziesięciu kilometrów od granicy. W  czasie
wojny tylko dalej. Od strony morza także mogą próbować wysadzić grupy. Użycie
śmigłowców jedynie skomplikuje sytuację. Poza tym trzeba pamiętać, że Rosjanie
zawsze wolą ilość od jakości, a życie ludzkie ma u nich wciąż mniejszą cenę niż u
nas.
– Co to dla nas oznacza? – spytał policjant.
– Według naszych ocen mogą próbować użyć masowo lekkich samolotów, jak
An-26 czy An-72, aby dokonać masowego desantu grup specnazu. Oczywiście
część wykryjemy, część uda nam się zniszczyć, ale niech tylko tylko niektóre
dostarczą grupy do miejsc lądowania, a  będzie problem. Poza tym to oznacza
jeszcze coś. Zlikwidowana siatka należała do wywiadu i  mogła być użyta do
działań o szczególnym znaczeniu politycznym, czyli nazwijmy rzecz po imieniu –
zamachów, jak ten w  Orzyszu. Te grupy, którymi teraz powinniśmy się bardziej
martwić, to typowe grupy specjalne. Oczywiście będą one siać chaos na naszym
zapleczu, atakując cele wojskowe, nie polityczne, na to należy się przygotować.
Jak, to już nie jest naszą sprawą.
– Jednym słowem, zlikwidowano jedno zagrożenie, by pojawiło się następne? –
spytał generał.
– Tego nie powiedziałem, panie generale. Zagrożenie się zmniejszyło. Jeśli
mieli tu, a pewnie mieli, jakieś zakonspirowane siatki dywersyjne, to na jakiś czas
przestały one być problemem. Mogą natomiast, jak już wspomniałem, zastąpić je
większą liczą bardziej tradycyjnie przerzucanych grup. Ale najważniejszym
skutkiem jest jedno – podkreślił – na razie zagrożenie rosyjskimi atakami będzie
ograniczone. Wzrośnie dopiero w chwili, gdy wybuch wojny będzie nieunikniony
albo już do niego dojdzie.
– Skąd taka teza? – spytał oficer policji.
– Mamy w  czasie pokoju dość dobrze rozwiniętą sieć posterunków
radiolokacyjnych – zabrał głos milczący dotąd generał dywizji Gajewski, dowódca
operacyjny. – Wraz ze Strażą Graniczną nadzorujemy przestrzeń powietrzną.
Ciężko przemycić jakiś desant. W czasie wojny oczywiście część z nich, zwłaszcza
sześć stałych posterunków, może zostać zniszczona, ale musimy do równania dodać
wszystkie środki, jakie będą wdrożone. Choćby zestawy przeciwlotnicze wojsk
lądowych, które normalnie nie dyżurują. A o ile śmigłowce może będą mogły się
prześlizgnąć, to już transportowce są łatwiejsze do wykrycia. Nie będziemy
w stanie zestrzelić wszystkich, lecz wykryć i śledzić większość, owszem. To chyba
powinno pomóc w ich zwalczaniu, choćby przez obronę terytorialną.
– Więc jednak terytorialsi będą walczyć ze specnazem – powiedział generał
Ligocki. Niektórzy obecni pozwolili sobie na delikatne uśmiechy. W końcu jeden
z  poprzednich ministrów obrony tak określił zadania nowego rodzaju wojsk. Od
tego czasu trwały rozmaite eksperymenty mające wskazać, do czego właściwie
tych sił można by użyć w najbardziej opłacalny sposób. Życie miało najwyraźniej
samo udzielić odpowiedzi na to pytanie.
Dowódca generalny, generał Zakrzewski, nie należał do tych, którzy się
uśmiechali. Jakkolwiek dla laika myśl o  konfrontacji weekendowych ochotników
z zawodowymi dywersantami mogła wydawać się głupia, rzeczywistość była inna.
– Powtarzałem już wiele razy, że powinno się przydzielić waszych ludzi do
ochrony baz lotniczych, pododdziałów logistycznych, węzłów łączności i tak dalej
– zabrał głos. – Kiedyś zresztą istniały pododdziały ochrony i obrony, ale tylko na
czas wojny, więc rzadko ktoś widział taką jednostkę rozwiniętą.
– Posiadamy w  każdej brygadzie kompanię, która ma przygotowywać się do
działań antydywersyjnych, w  tym we współpracy z  wojskami specjalnymi –
pospieszył z  wyjaśnieniami pułkownik z  dowództwa WOT. – Poza tym wczoraj
nasi ludzie sprawili się bardzo dobrze.
– Tak, zasługują na jakieś porządne wyróżnienie. Ale kompania w  każdej
brygadzie to trochę mało – zauważył generał. – Formalnie zarekomenduję
ministrowi, aby Wojska Obrony Terytorialnej zaczęły przygotowywać się przede
wszystkim do działań przeciwdywersyjnych i  obrony ważnych obiektów, choć
dobrze byłoby, abyście już działali, zanim pismo dotrze do waszego dowódcy. To
samo będzie dotyczyć Żandarmerii Wojskowej i, co tu dużo mówić, nasi partnerzy
z resortu spraw wewnętrznych – zwrócił się do oficerów Policji i Straży Granicznej
– też muszą mieć to na uwadze. Wszystko inne musi zejść na plan dalszy,
przynajmniej na jakiś czas.
– Nie sądzę, aby z naszej strony był z tym problem – dyplomatycznie zapewnił
pułkownik. Generał skinął głową z  aprobatą. Nie były to czas i  miejsce na
narzekania. System dowodzenia sprawiał, że nawet najwyższy stopniem wojskowy
nie mógł wprost wydać takiego polecenia dowództwu Wojsk Obrony Terytorialnej.
A przecież w czasie wojny miał być naczelnym dowódcą całości sił zbrojnych.
– Dobrze, wobec tego dziękuję panom za spotkanie – powiedział. Czekała go
kolejna narada, tylko w dużo bardziej ścisłym gronie.
Poczekał, aż wyjdą wszyscy poza dowódcą operacyjnym i  dowódcą
generalnym. Odprawił adiutanta.
– Prezydent jeszcze się naradza z  rządem, ale pewne jest, że wieczorem
w orędziu telewizyjnym ogłosi, że odwołujemy naszego ambasadora z Moskwy. To
będzie oznaczać, że oni wycofają swojego i  stosunki zostaną na szczeblu chargé
d’affaires. Czyli poważny kryzys. Do tego zażądamy zamknięcia konsulatów
rosyjskich, wszystkich. Więc zamknięte zostaną też nasze. Praktycznie jesteśmy na
granicy zerwania stosunków dyplomatycznych.
– Co to znaczy dla nas? – spytał dowódca generalny.
– To, że mamy dać sobie spokój z  fazami analityczno-koncepcyjnymi,
dialogami technicznymi i  całą resztą. Jeśli jest coś, czego potrzebujemy, rząd
postara się, abyśmy to dostali. Nawet w trybie nadzwyczajnym.
– Dopiero teraz na to wpadli? – otwarcie zakpił dowódca operacyjny. – Ile tuszu
wylano na analizy? Ile razy mówiono, że trzeba przejść od gadania do kupowania?
– Mamy jakieś priorytety? – spytał dowódca generalny. – Nasze listy życzeń to
jedno, ale co przyklepie rząd, to drugie.
– Narew i Wisła w końcu ruszą, przynajmniej częściowo – szef sztabu miał na
myśli dwa ciągnące się latami projekty modernizacji obrony przeciwlotniczej –
oraz samoloty. Dla Pierwszego Skrzydła.
– F-35? – spytał generał Zakrzewski.
– Raczej nie. W  przyszłości tak, ale teraz nie ma szans. Trzeba wykorzystać
inne opcje. Nie można dłużej czekać. Nie musiał dodawać, że 1 Skrzydło
Lotnictwa Taktycznego latało na najstarszych samolotach bojowych. Su-22 i MiG-
29 były atrakcją pokazów lotniczych, ale jako naczelny dowódca w  czasie wojny
wolał mieć coś choćby odrobinę nowocześniejszego.
– Czyli znów używki – westchnął dowódca operacyjny. – Dobrze, że szef
Inspektoratu Wsparcia jest łysy. Inaczej nic by nie robił, tylko rwał sobie włosy
z głowy.
Pozostali się zaśmiali, ale był to śmiech przez łzy. Tak skomplikowane
uzbrojenie jak samoloty czy rakiety przeciwlotnicze powinno być kupowane
w  oparciu o  wieloletnie, sięgające dekad plany. Ponadto normalną rzeczą zawsze
było dążenie do unifikacji uzbrojenia, podzespołów wyszkolenia czy choćby
amunicji. Nagła zmiana planów wywracała to wszystko do góry nogami.

14 kwietnia 2019 roku, Wielka Brytania


Dramatyczne wydarzenia w  Polsce sprawiły, że Julia Koebner nie musiała się
wysilać, by namówić Butrymowicza na podróż za granicę, zwłaszcza że była to
krótka wycieczka: samolotem do Londynu, potem wynajętym na lotnisku jaguarem
F-Pace na zachód, autostradą M4, a  w końcu wiejskimi drogami. Przed zjazdem
w  drogę dojazdową do jakiejś posiadłości, celu ich podróży, Koebner zauważyła
stojący w oddali samochód.
Lokalem konspiracyjnym okazał się tym razem dawny wiktoriański country
house otoczony dużym i wzorowo utrzymanym ogrodem, zbudowany przez średnio
zamożnego jak na tamte czasy arystokratę. Teraz pewnie przejęła go jakaś
anonimowa korporacja, a  może syn czy dalszy krewny moskiewskiego oligarchy.
Wyglądało na to, że nie zmieniono nic w wyglądzie zewnętrznym, jedynie służbę
zastąpiono barczystymi mężczyznami. Ci właśnie, uprzejmi, ale stanowczy, od razu
zajęli się przybyszami. Gdy samochód zatrzymał się przed wejściem, pomogli
wypakować bagaże i wprowadzili ich do środka. Butrymowicz został na parterze.
Ją zaprowadzono wyżej. Nie dano nawet szansy odświeżyć się po podróży. Za to
od razu poprosili, aby oddała im telefon i torebkę. Zrobiła to.
W apartamencie na piętrze czekał już na nią Leonow, znany jej z  Belgradu.
Towarzyszyli mu nieznani jej ludzie. Mężczyzna i kobieta. Wszyscy byli ubrani po
cywilnemu, mężczyźni w  czarnych garniturach, choć bez krawatów, kobieta
w  szarym golfie i  czarnych dżinsach. Nie mieli przy sobie broni. Wskazali jej
miejsce na krześle.
– Major Bujanow – przedstawił się ten pierwszy. – A  to major Fiedorowa.
Możemy spokojnie rozmawiać, korzystając z  angielskiej gościnności. Oczywiście
nas obserwują, ale nie ma się czym przejmować. Mamy pytania. Dużo pytań.
– Ja też – odparła. – Czemu przerywacie operację?
– A czemu nasza siatka wpadła? – pytaniem na pytanie odpowiedział Leonow. –
Czemu Polacy tak szybko ich złapali? I  czemu właściwie to cholerne ANFO
zaczęło zabijać? Bez rozkazu?
Spojrzała na niego. Potem na pozostałych. Może za chwilę wezwą strażników,
każą zabrać ją do piwnicy – pewnie jakaś tu była – i  zaczną torturować jakimiś
wymyślnymi narzędziami. Gdyby to był film, oczywiście. I  gdyby to był film,
uciekłaby im przez okno. A  gdyby grała w  taniej pornograficznej produkcji,
uwiodłaby całą trójkę. A potem też uciekła przez okno.
Ale to nie był film. Istniały prostsze sposoby. Na przykład podtapianie.
Łazienka była w końcu tuż obok.
– Oni sami to wymyślili czy ktoś im kazał? – Leonow naciskał w  dalszym
ciągu. – Jeśli zdradziłaś, to wiesz, że… – Zawiesił głos. Wymiar kary był jasny dla
wszystkich.
– Jeśli gdzieś był przeciek, a ty nam pomożesz, pomożesz też sobie. – Kobieta
podeszła do Julii. Mówiła łagodnym, spokojnym głosem. To ona miała odgrywać tę
dobrą. – Wiesz, że ANFO było częściowo pod naszą kontrolą? Domyślałaś się?
I odważyłaś się użyć tych ludzi?
Wzięła głęboki oddech. Albo wyjdzie z  tego żywa, albo zrobią jej coś
strasznego. W końcu to Rosjanie. Nawet jeśli są na obcej ziemi. A może zwłaszcza.
Organizowanie takiego spotkania pod nosem brytyjskich służb było bezczelnością.
– To była moja decyzja. Ja skontaktowałam Butrymowicza z  tymi faszystami,
namówił ich do zabójstw. Miałam zrobić z niego lidera czy nie? – spytała. – Poza
tym sami przeszliście do środków czynnych, zabijając tych Amerykanów. To, że
ANFO kogoś zabije, było kwestią czasu. Przejęłam nad nimi kontrolę. Skąd
miałam wiedzieć, że polskie służby aż tak głęboko ich spenetrowały?
– I  przypadkiem podałaś im takie nazwiska? Po co mieszałaś w  to
Butrymowicza?
– Żeby się uwiarygodnić w  jego oczach – wyjaśniła. – Chciał być liderem
radykałów, to nim został. Miałam zamiar podpowiadać ANFO kolejne, coraz
ważniejsze cele. Prędzej czy później służby by ich dopadły, ale liczyłam na to, że
dzięki temu Butrymowicz zyska medialny rozgłos. I trafi do Sejmu w następnych
wyborach. Reakcje skrajnie prawicowego elektoratu na incydent pod ambasadą
były pozytywne. Potem zabiliście tych żołnierzy. Dostaliście ode mnie dokumenty
o amerykańskiej decyzji. Uznałam, że nie ma na co czekać. Że sytuacja polityczna
wymaga, by działać samodzielnie.
– Na razie Polacy obrócili to na swoją korzyść – odezwał się Bujanow.
– Tylko dlatego, że wy pozwoliliście, aby będąca pod podobno waszą
częściową kontrolą organizacja została jednak przez polskie służby zinfiltrowana.
Jak sądzicie, ilu z tych, którzy zostali aresztowani, pracowało dla nich? Na pewno
ten, który wpadł z waszą siatką, tego jestem pewna. Na dziewięćdziesiąt dziewięć
procent. Tylko tak mogli wpaść na ich trop. – Wstała, maskując kłamstwo
zdenerwowaniem.
– A skąd mamy wiedzieć, że ty dla nich nie pracujesz? – wtrącił poirytowany
Leonow.
– Gdybym pracowała dla Polaków, tobym go wydała i  nie przyjeżdżała tutaj.
Teraz możecie mnie zastrzelić, utopić, rozerwać końmi czy co wam jeszcze
przyjdzie do głowy! – Uderzyła pięścią w stół. Wiedziała, że Rosjanie mogą zrobić
dwie rzeczy. Albo jej uwierzą, albo zabiją.
Nie zabili. Usiadła, czekając na ich reakcję.
– Brzmi logicznie – powiedział Bujanow po dłuższym zastanowieniu. – Gdybyś
znów zmieniła front, nie odważyłabyś się tu przyjechać. Będziecie nam potrzebni,
ty i  ten twój polityk. Tylko że faktycznie okoliczności się zmieniły, i  to bardzo.
Polska jest teraz postrzegana jako kraj, gdzie szaleją neofaszystowskie,
rasistowskie bojówki. Pomożemy utrwalić ten obraz. Ale jest coś jeszcze. Obwód.
– Kazaliście mi przyszykować Butrymowicza, by mówił o  jakiejś szaleńczej
federacji – przypomniała.
– To cały czas jest aktualne. Tylko będzie swoje manifesty nadawać z ukrycia.
Samolot przyleci jutro, prywatny. Zabierze was do Sankt Petersburga. On się z tym
nie zdradzi oczywiście. Powie się, że chroni się gdzieś w  Europie czy nawet
w Australii przed prześladowaniami polskiego rządu albo jakąś inną bajkę. Ci, co
będą chcieli uwierzyć, uwierzą.
Teraz ona nie mogła uwierzyć w jego słowa.
– Ma mówić głośno o  tym, aby od Federacji Rosyjskiej odłączyć ważny
strategicznie obszar?
– Właśnie tak. Demokracja, wolność słowa. Ma mówić o Federacji Bałtyckiej,
czy jak to nazwie. Ważne, aby jak najszybciej i jak najwięcej było o tym, jakie to
ważne, żeby obwód się odłączył. I  znajdzie w  Rosji sprzymierzeńców. Będzie
wielu chętnych, nawet do demonstracji. Tych jego bojówkarzy, zwolenników
z Polski, też się wyciągnie, przydadzą się.
– Nikt w  to nie uwierzy. To przecież nierealne. Jaki cel ma taki przekaz? –
pytała z niedowierzaniem.
– Nie musisz wiedzieć wszystkiego.
– Muszę wiedzieć więcej, jeśli mam konstruować wiarygodne narracje –
odparła. – Przecież nikt nie uwierzy, że władze pozwalają na coś takiego,
zwłaszcza Polacy.
– Chuj z Polakami – powiedział Bujanow, nie przejmując się konwenansami. –
Zachód. NATO, Unia, oni mają w to wierzyć. Ty w tym pomożesz. Amerykanie już
wiedzą, że Polska to kolejny kraj, w którym słychać okrzyki „Yankee go home!”.
A będzie ich więcej.
I wtedy zrozumiała. To był plan tak przebiegły, że nie mogła ukryć ekscytacji.
Nie dlatego, że wymyślili go Rosjanie. Po prostu był odważny.
Nie miała już pomysłu na dobrą ripostę. Musiała się zgodzić, jeśli miała wyjść
z tego żywa. A przynajmniej przekazać ostrzeżenie do Polski.
– To będzie kosztowne – uprzedziła. – Butrymowicz był ukierunkowany na
Polskę. Te jego przemowy w  Internecie, Twitter, strony, wszystko po polsku.
Należy go przeorientować. Wzbudzić zainteresowanie, żeby go zauważono –
wyliczała. – Potrzeba czegoś mocnego, jak ze Snowdenem. Gdyby po prostu uciekł
do Rosji, nie byłoby wtedy takiego rozgłosu. A  on przez ucieczkę ze Stanów,
szukanie kraju, który go przyjmie, wzbudził zainteresowanie. – Zawiesiła głos,
udając, że szuka rozwiązania.
Milczała jeszcze kilka sekund, budując napięcie.
– Gdy przyjedziemy, dacie mi elegancką sukienkę i  wstęp do Ermitażu –
powiedziała. – A  samolot niech trochę poczeka. Spędzimy kilka dni, zwiedzając
Zjednoczone Królestwo.
Zdziwili się. Wszyscy poza Fiedorową.
– I co? Udasz romantyczny wypad do pięknego miasta? – spytała.
– Oczywiście. Do antyrosyjskiego mainstreamu Butrymowicz i  tak się nie
przebije. Ale was nie interesuje mainstream, bo przecież nie ma sensu tracić energii
na mówienie do tych, którzy i  tak nie słuchają. Ma być zauważony przez tych,
którzy mają to zauważyć. Później może tu wrócić.
– Tak. Jasne. A  potem Nowy Jork i  Tokio? – Bujanow zareagował złośliwym
przytykiem.
– Londyn to dobre miejsce. Przecież właśnie dajecie nam do zrozumienia, że
czujecie się tu jak w  domu. Odpowiedni słuchacze, czyli dyplomaci i  służby
wywiadowcze, też tu są. Na pewno też jakiś niszowy dziennikarz czy bloger
zainteresowany Rosją będzie chciał z nim porozmawiać, zwłaszcza po tym, co się
stało w  Polsce. Ma mówić o  Federacji Bałtyckiej, obwodzie? Znajdźcie mu też
jakiegoś Litwina czy Szweda. Albo Niemca, o, to będzie dobre. – Weszła już na
dobre w  swoją rolę, żywo gestykulując. – I  na Zachodzie trzeba przestać mówić
o  obwodzie kaliningradzkim, tylko używać nazwy Królewiec. To powinno zrobić
lepsze wrażenie w przekazie.
– Zobaczymy, co z tym Londynem – powiedział chłodno Leonow. – Ermitaż da
się załatwić. Londyn może też. Ale do Polski już nie wrócisz, nie przez najbliższy
czas. – W  mało subtelny sposób uświadomił jej, że nie ufają jej w  pełni. Nie
zdziwiła się. Też by sobie nie zaufała.
– Spraw się, a dostaniesz Ermitaż na własność. No, może nie cały. – Bujanow
spróbował użyć pozytywnego bodźca. – Ale to będzie koniec twojej misji.
Dostaniesz mieszkanie, daczę i tyle kasy, żebyś już nie musiała pracować.
– Na emeryturę jestem jednak za młoda. – Udała rozluźnienie.
– Możesz się zdziwić – usłyszała od Bujanowa. Ale nic więcej nie powiedział.
Gdy mogła już wrócić do pokoju, zamknęła się w łazience i zwymiotowała. Nie
powinna była zgadzać się na wyjazd z Polski.
Trudno, stało się.
Ale wciąż to nie była Rosja. Jeszcze znajdowała się w  Wielkiej Brytanii.
Wróciła do pokoju i usiadła na łóżku. Zwrócili jej torebkę. Dżentelmeni.
Wtedy uświadomiła sobie, że nie oddała im pilota do samochodu. Miała go cały
czas w kieszeni. Wstała i zajrzała do torebki. Zapalniczka też tam była. I papierosy.
Oraz otwarta paczka papierowych chusteczek.
Starczy tego szpiegowania, uznała. Co innego narażanie życia, a  co innego
wyjazd tam, gdzie w  razie kłopotów umarłaby na pewno. Ta gra dotyczyła zbyt
wysokich stawek. Cokolwiek miało się stać, musiało stać się niedługo.
Taki dom powinien być wysoko ubezpieczony i  mieć czujniki dymu. Zagrała
więc ostatni raz. Jej pokój na pewno był obserwowany.
Udała, że zapala papierosa, aby okiełznać nerwy. Chowając zapalniczkę,
w środku torebki zapaliła ją jeszcze raz.
Podeszła do drzwi balkonowych i  otworzyła je, tak aby wyglądało na to, że
chce wydmuchać dym na zewnątrz.
Gdy w  posiadłości rozległ się dźwięk alarmu pożarowego, wykonała jedyny
w życiu numer w stylu agenta 007. Wyskoczyła z balkonu na trawnik. Rzuciła się
biegiem do jaguara, desperacko naciskając przycisk na pilocie.
Zdążyła wsiąść, zanim zdezorientowana alarmem ochrona ruszyła, by ją
zatrzymać. Rozpędziła samochód na drodze wyjazdowej. Brama została
roztrzaskana. Skręciła gwałtownie i  ruszyła przed siebie. Miała nadzieję, że
obserwacja będzie miała na tyle oleju w  głowie, by zauważyć, że stało się coś
niezwykłego.
Minęło długie pięć minut, nim ujrzała za sobą oznakowany radiowóz na
sygnale. Z drugiej strony drogi jechał kolejny. Zatrzymała się. Policjanci podeszli
do pokiereszowanego jaguara. Wysiadła i  pozwoliła, by posadzili ją w  wozie
policyjnym.
Milczała przez całą drogę do komendy Thames Valley Police w  Kidlington.
Tam już czekali funkcjonariusze kontrwywiadu. Zabrali ją do Londynu i  dopiero
wtedy przyznała się do swojej prawdziwej tożsamości.

16 kwietnia 2019 roku, Warszawa


Była czwarta rano. Olga Gertner nie mogła spać, mimo że przyjechała do
Warszawy wieczorem zmęczona. Odprawy, rozmowy, wreszcie sobotnie
świętowanie pierwszej akcji bojowej przy mocnym piwie były wyczerpujące.
A teraz jeszcze kazano jej stawić się w dowództwie, punktualnie na ósmą.
Gdy tylko zamykała oczy, pojawiały się obrazy upadającego ciała. Widziała to
jak na zwolnionym filmie. Zrobiła to pierwszy raz w życiu. I pierwszy raz w życiu
zastanawiała się, co by było, gdyby to strzały tamtego człowieka okazały się celne.
Co by się stało, gdyby zginęła? Kto by przyszedł na jej pogrzeb? Żołnierze
z  jednostki, owszem, musieliby. Dawni koledzy i  koleżanki ze studiów i  pracy,
może. A  może nie. Kiedy oznajmiła przy jakiejś rozmowie w  przerwie na lunch
swoją decyzję o  zmianie planów, gdy już było pewne, że przeszła rekrutację na
kurs oficerski i  jej pożegnanie z  korporacją było kwestią dni, od niektórych
usłyszała wprost: „Na co ci to?”. Nie dyskutowała. Nie widziała sensu, skoro
chcieli tkwić w  kieracie kolejnych rzeczy do zrobienia, kluczowych wskaźników
wydajności i  prezentacji, z  których i  tak niewiele wynikało. Przynajmniej
doświadczenie w robieniu prezentacji do czegoś się jej teraz przydawało. Czasami.
Wstała z  łóżka i  podeszła do okna. Miasto nie spało, nawet o  tej porze.
Zatrzymała się w  dobrym hotelu tuż przy rondzie Dmowskiego. Oczywiście na
swój koszt – coś jej się należało po tym wszystkim.
Patrzyła na podświetlony kolorowo Pałac Kultury, wieżowce i  kamienice,
w  których oknach wciąż paliły się światła, ludzi przemykających w  świetle
ulicznych lamp i samochody. Niektórzy już jechali do pracy, a inni dopiero wracali
do domu. Może imprezowali, świętując życiowy sukces, może upijali się, wiedząc,
że idą na dno. Warszawa nie wydawała się jej nigdy miejscem spokojnym. Raczej
pożerającym ludzi. Nie chciała się do niej przenieść ani w  korporacji, ani
w wojsku.
Potem wróciły inne wspomnienia z  pracy i  zaczęła się śmiać. Pamiętała, jak
pracowała przy rekrutacjach, zanim dostała awans do polskiej centrali. Ludzi
szukających pracy pytała: „Jak się pan wpisuje w  globalną misję naszej
dynamicznej marki?” albo: „Czy jest pan gotów wyjść poza swoją strefę
komfortu?”. Strefa komfortu. Teraz już wiedziała, że poza strefą komfortu jest się
wtedy, gdy ludzie dookoła strzelają, by zabić, a  nie gdy nie zrealizuje się
kwartalnego celu redukcji kosztów.
Czy ludzie, którzy chodzili tymi ulicami, jeździli samochodami, mieszkali
i  pracowali w  tym mieście, borykając się ze swoimi drobnymi sprawami,
zastanawiali się nad tym, co niedawno wydarzyło się niedaleko granicy? Na pewno
słyszeli o  zamachach, pewnie widzieli policję na ulicach. Może niektórzy byli
kontrolowani na policyjnych blokadach podczas obławy na terrorystów, a  potem
z  przejęciem opowiadali o  tym znajomym. Na pewno wiedzieli też, że za tymi
zamachami stoi Rosja. Wiadomości o  zatrzymanych domniemanych oficerach
rosyjskich służb nie schodziły z  głównych stron portali. Może zaczęli bać się
Rosjan, a  może utraty pracy, jeśli zachodnie firmy uznałyby, że lepiej opuścić
niespokojny kraj. Z  doświadczenia wiedziała, że korporacje lubią spokój
i przewidywalność.
Wróciła do łóżka, wciąż nie mogąc zasnąć. Na chwilę zdołała się zdrzemnąć
i  wtedy zadzwonił budzik. Mocna kawa do śniadania pomogła się wybudzić, ale
organizm domagał się snu.
Spróbowała odpocząć w  taksówce. Kierowca widząc, że do jego auta wsiada
kobieta w mundurze wyjściowym, która zamówiła kurs na Cytadelę, od razu spytał
o  Rosjan. Uciszyła go, mówiąc, że nie może o  tym rozmawiać. Wtedy zaczął
opowiadać o  służbie zasadniczej, jaką odbył trzydzieści lat temu. Dała mu się
wygadać.
W dowództwie Wojsk Obrony Terytorialnej zaprowadzono ją od razu do
generała Kocowskiego. Był tam też obecny dowódca brygady, dowódca batalionu,
kilku nieznanych jej oficerów i jakiś urzędnik. Oraz trębacz.
Zameldowała się regulaminowo. Pierwszy raz znalazła się w takiej sytuacji. I to
jeszcze w obecności dowódcy rodzaju sił zbrojnych.
– Odznaczać cię będą – szepnął jej stojący obok dowódca batalionu.
Myślała, że zemdleje.
Nie zemdlała jednak, gdy trębacz odegrał hasło Wojska Polskiego, do sali
wszedł poczet sztandarowy ani gdy generał powitał wszystkich obecnych i  przez
kilka minut mówił o  zasługach, walorach, odwadze, służbie i  innych wielkich
słowach, aż w  końcu przeszedł do rzeczy i  odczytał postanowienia prezydenta
o  nadaniu jej Krzyża Wojskowego. Generał zaznaczył też, że z  uwagi na
okoliczności nazwisko odznaczonej nie zostanie podane publicznie.
Teraz ugięły się pod nią nogi i ledwo zdołała ustać w miejscu. To odznaczenie
było nagrodą za czyny męstwa i  odwagi dokonane w  czasie działań przeciwko
aktom terroryzmu albo podczas misji zagranicznych. Jej nadano go za to, że
przypadkiem była na miejscu i  zastrzeliła terrorystę. W  myśl takiej logiki każdy
żołnierz, który zastrzelił przeciwnika na misji, powinien zostać tak odznaczony, i to
od razu.
Ale wypowiedziała tylko regulaminowe „Ku chwale Ojczyzny”, gdy generał
przypiął do jej munduru odznaczenie, podał legitymację i uścisnął rękę. Ktoś z tyłu
robił zdjęcia, pewnie tak, aby widać było twarz generała, a jej plecy. Może będzie
mogła zobaczyć siebie w telewizji.
Nie powinno jej to dziwić. Kocowski był znany z  tego, że umiał zadbać
o  medialny wizerunek swojej formacji, tak samo jak wykorzystywał polityczne
wpływy na samej górze. Już samo nadanie wysokiego odznaczenia w ekspresowym
tempie świadczyło o  jego kapitale społecznym. Dzięki temu jego żołnierze
dostawali to, co najnowsze i najlepsze, a problemy rozwiązywano szybko. Nawet
jeśli zależało mu na awansie, to przynajmniej pamiętał o podwładnych.
*

Daleko od Warszawy grupa szarych okrętów mijała most łączący Danię ze


Szwecją. Zespół wyszedł z  portu w  Świnoujściu dwa dni wcześniej, by już na
Morzu Północnym powitać zmierzające do Polski jednostki.
Teraz obie fregaty typu Adelaide, ochrzczone już polskimi nazwami
i  podnoszące polską banderę wojenną, szły w  szyku torowym za niedawno
wcielonym do służby okrętem ORP „Ślązak”. Już przy wyjściu z Sundu do grupy
dołączyły dwa okręty rakietowe i korweta ORP „Kaszub”. Małe okręty rakietowe
zajęły pozycje po bokach fregat, a  korweta za nimi. Wszystkie udały się na
południowy wschód. Na północ od Kołobrzegu rozpoczęła się akcja
propagandowa. Najpierw efektowny szyk z  pokładu śmigłowców uwiecznili
wojskowi fotoreporterzy i  ekipa telewizyjna. Postarano się nawet, aby obraz ze
śmigłowca był transmitowany na żywo. Widzowie mogli ujrzeć, jak polska flota
rośnie w siłę, wprawdzie poprzez zakup używanych okrętów, ale jednak.
Nie był to koniec pokazu. Po odlocie śmigłowców nad okrętami pojawiła się
transportowa CASA, a  w ślad za nią samoloty bojowe. Najpierw klucz F-16C,
objuczonych bombami kierowanymi. Potem cztery szturmowe Su-22M4, także
uzbrojone, a na koniec jedna, ale efektownie pomalowana maszyna szkolno-bojowa
Su-22UM3K. Te zdjęcia zostały tak zaplanowane, aby pokazać samoloty na tle
nowych okrętów.
Porucznik Kalińska leciała w tym ostatnim samolocie wraz z młodszym kolegą,
który niedawno ukończył szkołę w Dęblinie. Mając ograniczony zapas paliwa, nad
morzem pojawili się tylko na chwilę, nadlatując po precyzyjnie obliczonym kursie,
ustawili się za rampą transportowca i  po pięciu minutach w  efektownym zwrocie
odeszli na południe.
Pod skrzydłami czarnego samolotu podwieszono tylko dwie bomby ważące po
ćwierć tony każda. Nie było to dużo, ale na ćwiczebny zrzut na poligonie
wystarczyło. Ataki na cele ćwiczebne w Drawsku także zostały sfilmowane.
Widzowie nie wiedzieli jednak wszystkiego. Nie podano do publicznej
wiadomości, że spośród sześciu okrętów połowa miała zostać w najbliższym czasie
wycofana – tak samo jak Suchoje ze Świdwina, które teraz wykorzystywano do
intensywnego szkolenia. Latano na dwie zmiany, jak nigdy w ciągu ostatnich lat.
Porucznik Kalińska zdążyła wrócić z  lotów do domu przed rozpoczęciem
wieczornego wydania wiadomości. Była ciekawa, co z  nagranego materiału
zostanie wykorzystane i pokazane widzom w najlepszym czasie antenowym.
Tego wieczoru jednak wiadomości zdominowało coś innego.
O osiemnastej polskiego czasu w  Moskwie ze specjalnym orędziem wystąpił
prezydent Federacji Rosyjskiej.
Bez wcześniejszej zapowiedzi i  gróźb, jak to czasami praktykowano
w przeszłości w takich przypadkach, ogłosił zerwanie stosunków dyplomatycznych
z Polską. ■
ROZDZIAŁ VI

12 sierpnia 2019 roku, Szczecin


Mieszany patrol policji i  żandarmerii wojskowej po raz kolejny tego dnia
maszerował wzdłuż ulicy Łukasińskiego, przy której znajdował się kompleks
sztabu Wielonarodowego Korpusu Północno-Wschodniego NATO. Z  powodu
wydarzeń sprzed kilku miesięcy teraz okolice tego obiektu były patrolowane stale
przez trzy patrole piesze, a w odwodzie znajdował się też zespół zmotoryzowany.
Sierżant Gucwa lubił te przydziały, mimo że podczas nich należało nosić
kamizelkę balistyczną i  pistolet maszynowy. Nie było to zbyt wygodne w  czasie
letnich upałów. A służba dopiero się zaczynała. Minęła piętnasta, a zostało jeszcze
siedem godzin. Z  zazdrością patrzył na opuszczające obiekt samochody
wracających już do domu żołnierzy. Przynajmniej miał lepiej niż dwaj przydzieleni
mu szeregowi żandarmerii, z długimi Berylami i ciężkimi kamizelkami. Poza tym
służby były spokojne. Obecność patroli działała odstraszająco na przestępców i od
dawna nikt nie włamał się do żadnej piwnicy w okolicznych blokach. Nie chodziło
tylko o  samą ich obecność, ale o  to, że nudzący się policjanci typowali do
legitymowania każdego, kto się nawinął. I  trafiali się czasem poszukiwani listem
gończym czy posiadający narkotyki.
Mundurowi szli powoli, zbliżając się do bramy koszar, gdy zobaczyli dwóch
mężczyzn wychodzących spomiędzy bloków. Jeden niósł plecak, drugi miał na
ramieniu długą czarną torbę. Ten przedmiot wydał się policjantowi podejrzany.
Intuicja go nie zawiodła.
Młody, niedbale ubrany brunet zrzucił torbę z ramienia. Rozpiął ją, wyciągając
strzelbę powtarzalną. Drugi zrobił to samo z  plecakiem, w  którym miał mały
pistolet maszynowy.
Ten ze strzelbą obrócił się w  stronę patrolu. Drugi zaczął biec w  kierunku
bramy, strzelając serią do wyjeżdzającego na ulicę opla.
Policjant zdążył upaść na ziemię. Przeładował Glauberyta. Żandarmi za jego
plecami przygotowali swoją broń do użycia. Wiązka śrutu zdołała trafić jednego
z  napastników. Nie zdążył strzelić po raz kolejny, policyjne kule rzuciły go na
ziemię. Tuż obok żandarm zerwał się do biegu, by pomiędzy gwałtownie
zatrzymanymi samochodami powstrzymać drugiego zamachowca. Zdążył
wystrzelić, gdy ten minął podziurawiony pociskami samochód. Dobiegł do
leżącego mężczyzny, do którego podchodzili już ostrożnie żołnierze pełniący wartę
w biurze przepustek obok wjazdu. Wewnątrz wozu były zakrwawione ciała dwóch
oficerów w duńskich mundurach.

– Według wstępnych ustaleń dwaj zabici żołnierze to oficerowie duńskich sił


zbrojnych, kapitan Vilhelmsen oraz kapitan Krag. Rodziny zostały już
powiadomione – mówił reporter w wieczornych wiadomościach. – Sprawcy zostali
zidentyfikowani jako znani policji działacze skrajnie prawicowych organizacji,
notowani w  związku z  incydentami na tle rasistowskim. Mogli być powiązani ze
zlikwidowaną kilka miesięcy temu organizacją ANFO. Według niepotwierdzonych
informacji część członków tej grupy ukrywa się, mówi się także, że niektórzy
wyjechali do Rosji lub na Białoruś.
Wyłączyła telewizor. Podeszła do barku i nalała sobie whisky.
To przeze mnie. Wszystko przeze mnie, powtarzała w myślach Julia Bednarek,
dawniej Koebner. To było czwarte fałszywe nazwisko w  jej życiu. I  może
nieostatnie. Tylko że teraz już nie była oficerem nielegalnego wywiadu. Oprócz
tego zmieniła wygląd. Ścięła i przefarbowała włosy, stając się brunetką z fryzurą do
ramion. Szkła kontaktowe zmieniły kolor oczu na szare.
Była bezrobotna, choć wciąż na utrzymaniu służby, pozostając formalnie
w rezerwie kadrowej. Z powodu zerwania stosunków dyplomatycznych, w ślad za
którym przyszło ograniczenie wszelkich innych relacji, zwykły wywiad
agenturalny przeciwko Rosji zaczął tracić na znaczeniu. Poza tym była spalona.
Spędziła kilka tygodni na ciągnących się całe dnie przesłuchaniach, omawiając
szczegółowo ostatnie lata. Przełożeni nie byli zadowoleni z jej wyboru. Nie miała
do nich pretensji. Pozbawiła ich cennego źródła informacji. Butrymowicz wyjechał
do Rosji. Stamtąd, już pod opieką kogoś innego, regularnie nagrywał filmy,
oskarżając Polskę i  jej służby o  każdy możliwy grzech, a  w szczególności
o  prześladowania z  powodów politycznych. Już w  pierwszym filmie ujawnił jej
nazwisko, na szczęście legalizacyjne, i  zdjęcia. Oskarżył o  to, że została jego
kochanką i  w ten sposób nim manipulowała, oczywiście na polecenie polskich,
amerykańskich i  izraelskich służb. Tabloidy początkowo podchwyciły ten wątek,
ale szybko przestały się nim interesować.
Agencja Wywiadu oczywiście wszystkiemu zaprzeczyła. Także temu, że Julia
Koebner była w jakikolwiek sposób związana z polskimi służbami. Media w Polsce
nie poszły tym tropem. Domyślała się zresztą, jak to załatwiono. Ci nieliczni
dziennikarze piszący o  służbach, którzy mogli dotrzeć do czynnych i  byłych
oficerów wywiadu, dostali pewnie propozycję w  rodzaju: „Stary, na razie daj
spokój. Ale za dziesięć lat coś dostaniesz”.
Obiecali, że za jakiś czas będzie zapraszana, oczywiście anonimowo, do szkoły
wywiadu, aby pomagała szkolić swoich następców. Ale na razie postanowiono
schować ją w innej służbie. Została oddelegowana do wojskowego kontrwywiadu,
chociaż nie miała doświadczenia wojskowego, ale obiecano, że znajomość Rosji
tam się przyda. Na razie do konspiracyjnego lokalu dostarczono jej całą walizkę
książek i  regulaminów, aby uzupełniła swoją wiedzę. Codzienne wiadomości nie
pozostawiały złudzeń. Rosyjski niedźwiedź coraz głośniej ryczał.

13 sierpnia 2019 roku, Kętrzyn


Służący na co dzień do poszukiwania i  ratownictwa w  warunkach bojowych
śmigłowiec W-3PL Głuszec przenosił tym razem nietypowe uzbrojenie. Na
wewnętrznych podwieszeniach zamocowano dwa zasobniki z  działkami kalibru
dwadzieścia trzy milimetry, a  na zewnętrznych podwójne wyrzutnie pocisków
powietrze–powietrze Strzała-2M. Uznano, że to powinno wystarczyć do osłony
innej maszyny, zaopatrzonego tylko w  głowicę obserwacyjną śmigłowca W-3
PSOT, czyli Powietrznego Stanowiska Obserwacji Terenu. Obie maszyny weszły
na ponad dwa tysiące metrów i powoli wykonały lot wzdłuż granicy, trzymając się
kilometr od niej. W kolejnym przelocie weszły na jeszcze wyższy pułap.
Aktywność Polaków nie podobała się Rosjanom. Nad ich terytorium szybko
pojawiły się dwa bojowe Mi-35, a  radary systemu obrony powietrznej śledziły
polskie śmigłowce. To też było celem misji. W oddali dwa inne śmigłowce, służące
do prowadzenia rozpoznania radioelektronicznego, pracowicie wykrywały
i rejestrowały obce emisje. Oprócz nich w powietrzu były też inne samoloty. F-16
z  zasobnikami rozpoznawczymi operowały dużo wyżej, ale i  nieco dalej od
granicy. Po godzinie drażnienia Rosjan cała formacja wróciła na miejsce startu.
Kapitan Niedźwiedzka, stojąc przy wejściu do murowanego budynku
aeroklubu, śledziła wzrokiem cztery wojskowe śmigłowce podchodzące do
lądowania na trawiastym lotnisku Kętrzyn Wilamowo. Obiekt na co dzień służący
lotnictwu cywilnemu, Straży Granicznej i  lotniczemu pogotowiu ratunkowemu
został zamieniony na bazę śmigłowcową. Prócz maszyn służb mundurowych
stacjonował tu tylko żółty medyczny Eurocopter. Tegoroczne Święto Wojska
Polskiego miało zastać wielu żołnierzy i  funkcjonariuszy na posterunkach.
Rosjanie od kliku dni przypominali o swojej obecności. Zamiast zwykłych patroli
granicznych pojawiały się transportery opancerzone z  przymocowanymi dużymi
flagami Straży Granicznej. Nie było jednak wątpliwości, że te wozy, które
wojskowi zidentyfikowali szybko jako BTR-82A, należą do jednostek wojska
stacjonujących w  obwodzie. Także śmigłowce bojowe wykonywały loty wzdłuż
linii granicznej. W tym samym czasie na Białorusi odbywały się zakrojone na dużą
skalę ćwiczenia Tarcza, polegające na przerzucie z  Rosji całej dywizji
zmechanizowanej i pułku spadochroniarzy. Tam jednak polskie samoloty nie miały
łatwego wglądu. Pozostawało podglądać obwód.
Patrzyła, jak maszyny z  gracją dotykają trawiastej płaszczyzny, siadając
w równych odstępach jak na pokazie. Pewnie niektórzy mogli być w tym roku na
tej właściwej defiladzie lotniczej albo po prostu w  domach. Tegoroczne Święto
Wojska Polskiego wielu ludzi miało spędzić na służbie. Wirniki obracały się coraz
wolniej w  miarę zmniejszania mocy silników, aż w  końcu zatrzymały się ze
zwieszonymi łopatami. Załogi wysiadły z  kabin, zabierając ze sobą to, co było
podstawą ich zadania, czyli dane rozpoznawcze zgrane na karty pamięci.
– Żadnych dronów – powiedział do niej jeden z pilotów, uśmiechając się. Dzień
wcześniej podczas powitalnej odprawy nie omieszkano przedstawić im
Niedźwiedzkiej jako tej, która dokonała zeszłorocznego wyczynu.
Poszła za nimi na odprawę w  zaimprowizowanej sali operacyjnej. Materiały
z  głowic obserwacyjnych zostały szybko zgrane na dyski laptopów, a  dzięki
rzutnikowi, ku zadowoleniu dużej grupy żołnierzy i funkcjonariuszy, można je było
szybko przejrzeć.
Tego dnia widoczność była doskonała. Obrazy pokazywały nie tylko krajobraz,
ale także pojazdy. Nie trzeba było być specjalistą, by zauważyć, że ruch cywilny
wydawał się wstrzymany, sądząc po tym, że pojazdów na drogach poruszało się
niewiele.
Elektrooptyczne oczy kamer zarejestrowały za to kilkadziesiąt pudełkowatych
kształtów: czołgów i innych pojazdów bojowych.
– Widzę czołgi, pewnie T-72 – oznajmił jeden z  wojskowych specjalistów. –
Tutaj są BWP-2. – Wskazał kolejne pojazdy. Niedźwiedzka zauważyła, że
wszystkie maszyny były skoncentrowane w grupach po kilkanaście wozów.
– Mieszane kompanijne grupy – skomentował inny, objaśniając przy okazji
znaczenie szyków. – A to co? – Wskazał palcem pojazdy na polu niedaleko miasta
Prawdinsk.
– Makiety? – spytał ktoś.
– Uragan-M. Dla nas to oznacza „Módlmy się, aby to była makieta” –
odpowiedział inny.
Obraz pokazywał cztery ciężarówki z  uniesionymi podwójnymi
prostopadłościennymi przedmiotami, obróconymi w kierunku południowym.
– To wyrzutnie, tak? – spytała Niedźwiedzka.
– Tak – odparł jeden z  wojskowych analityków. – Rakiety ziemia–ziemia –
dopowiedział.
– Duże, skoro są dwie na każdej – zauważyła Niedźwiedzka i  ściągnęła na
siebie zimne spojrzenia.
– To bloki po sześć wyrzutni – skomentował inny z  obecnych. – Zasięg
maksymalny dziewięćdziesiąt, a może nawet dwadzieścia kilometrów, zależnie od
załadowanych rakiet. Czyli mogą stamtąd ostrzelać na przykład Olsztyn – wyjaśnił.
– Widać MSTA-S. – Na kolejnych ujęciach wykryto działa samobieżne. – Czyli
chyba ćwiczy brygada zmechanizowana z Gusiewa. Tylko wcześniej mieli Grady,
a teraz to.
– I pewnie specjalnie się tak pokazują, żebyśmy dobrze ich widzieli?
– To na oko nie jest nawet połowa sił – odpowiedział analityk rozpoznania
obrazowego. – Wcale się nie maskują. Pewnie chcą, abyśmy to zobaczyli –
stwierdził.
– Pokazówka – powiedział inny. – Trzeba będzie się przyzwyczaić, że co roku
wytną jakiś numer na święto wojska. Może to jednak makiety?
Niedźwiedzka chwilę się zastanawiała nad tym, co właśnie ujrzała i usłyszała.
– Panowie – powiedziała – może nie znam się na rakietach, ale na Rosjanach
i owszem. Oni nie grożą, jeśli nie mogą spełnić swojej groźby.

15 sierpnia 2019 roku, Katowice


Obecność nowych wyrzutni rakiet w  obwodzie kaliningradzkim potwierdziły
zdjęcia wykonane przez F-16. Raport dostarczono szefowi Sztabu Generalnego, jak
również premierowi i  prezydentowi tuż przed startem samolotów, które miały
zawieźć oficjalną delegację na uroczystości organizowane w  Katowicach. Potem
delegacje przewieziono we wzmocnionych konwojach na trybunę honorową
ustawioną niedaleko pomnika Powstań Śląskich. Dopiero tam politycy i wojskowi
mieli chwilę na rozmowę.
– Nie wiem, czy jest sens się tym przejmować – powiedział premier. – My
mamy defiladę, oni manewry, potrząsamy szabelką, oni potrząsają szabelką.
Owszem, mocno przegięli, ale za jakiś czas im minie. A  musimy myśleć
o gospodarce – dodał, usiłując nie krytykować wprost wzrostu wydatków na armię
przy okazji święta wojska.
– Po wyborach będziemy mieli większe pole manewru – odpowiedział mu
prezydent. – Co prawda, czeka nas maraton, ale może do tego czasu Rosjanom też
przejdzie.
Szef Sztabu Generalnego nie wtrącał się do tej rozmowy. Znał obu polityków na
tyle dobrze, aby wiedzieć, jakie motywy nimi kierują. Premier był technokratą,
uważał, że świat opisują wskaźniki ekonomiczne, a  każdy człowiek, zwłaszcza
polityk, kieruje się zimną kalkulacją zysków i strat. Tak funkcjonował w polityce
już trzy dekady. Prezydent, walczący o reelekcję, wszedł do polityki nieco później,
choć uchodził za charyzmatycznego wiecowego mówcę, dlatego cztery lata temu
wygrał wybory. I dlatego też kategorycznie odrzucił pomysł odwołania defilady.
Przemówienie zostało napisane tydzień wcześniej, a po zamachu w Szczecinie
tylko zmienione. I  tak było wojownicze. Pełne pochwał dla polskich żołnierzy,
hołdów dla wytrwałości i  skuteczności powstańców, zapewnień o  wzmocnieniu
armii. Takie, jakie ludzie chcieli usłyszeć.
To, że na defiladę obywatele przybyli tłumnie, dla generała Ligockiego było
powodem do zadowolenia i  przerażenia jednocześnie. Zadowolenia, gdyż
mieszkańcy Śląska najwyraźniej nie bali się zamachowców, za to postanowili
uczcić święto, oglądając defiladę w upale i tłoku, zamiast pojechać nad jezioro czy
grillować. Niektórzy przybyli do Katowic wcześnie, aby zająć dobre miejsca przy
barierkach. Z  drugiej strony wiedział, że tak duży tłum jest nie do upilnowania,
mimo że do Katowic ściągnięto oddziały prewencji z całej południowej i centralnej
Polski, z  Warszawą włącznie. Sprawdzano ludzi na dworcach i  ulicach, patrole
z  psami wykrywającymi zapach materiałów wybuchowych krążyły w  tłumie.
Dachy i  okna budynków, których mieszkańcy zostali przecież i  tak wcześniej
sprawdzeni, obserwowali policyjni snajperzy. Jeśli ktokolwiek wychyliłby się
z  okna czy balkonu z  karabinem, zostałby zastrzelony. Nad miastem latały też
policyjne śmigłowce i drony.
Nie mógł pozbyć się obaw, gdy wraz z prezydentem wsiedli do odkrytego wozu
terenowego, by dokonać przeglądu wojsk. Ten upływał w  swoim niespiesznym
tempie. Generał oddawał honory mijanym żołnierzom, prezydent machał ręką do
ludzi za barierkami. Przed nimi jechał samochód z  wybranymi kamerzystami
i  fotografami, za nimi na kolejnym odkrytym samochodzie dwóch ochroniarzy,
a  dalej limuzyna i  wóz z  zespołem interwencyjnym, tak aby umożliwić szybką
ewakuację. Oczywiście oficer ochrony znajdował się także tuż obok prezydenta,
a wzdłuż barierek odgradzających publiczność od trasy defilady stali rozstawieni co
dziesięć metrów policjanci i  żandarmi. Wreszcie same wojskowe pojazdy
i  żołnierze stanowili kolejną warstwę ochrony. Wyglądało na to, że sytuacja jest
pod kontrolą.
Przestała być, gdy młody człowiek ubrany w  bluzę w  wojskowym kamuflażu
i  czekający od rana przy barierce wyjął z  plecaka, także wojskowego, coś, co
wyglądało na duży termos. Ów mężczyzna był już raz legitymowany, ale policjanci
zadowolili się przejrzeniem legitymacji żołnierza zawodowego i nie sprawdzili, co
ma przy sobie. Nie wiedzieli też, że dokument został sfałszowany.
Stojący niedaleko młody policjant z  prewencji popełnił największy błąd, jaki
mógł popełnić – usiłował schwytać sprawcę zamiast przekazać sygnał alarmowy.
Kobieta o  jasnych włosach, stojąca tuż obok, zadała mu cios prosto w  plecy.
Tymczasem mężczyzna rzucił przedmiot przed siebie. Tylko znajdujący się przy
nim widz usiłował mu w tym przeszkodzić, szarpiąc go za rękę.
Rzucony w  kierunku samochodów termos zawierał ładunek wybuchowy
otoczony przez dziesiątki stalowych kulek. Obudowa stanowiła dodatkowe źródło
odłamków. Zapalnik został tak nastawiony, aby do detonacji doszło w  powietrzu.
Drobna wada, skutkująca zbyt późną detonacją, i  nieoczekiwana reakcja widza
sprawiły, że bomba wybuchła na asfalcie.
Kierowca prezydenckiego wozu, widząc rzucony przedmiot, zareagował tak,
jak go wyszkolono: przyspieszył, by wyjść ze strefy zagrożenia, wymijając wóz
z  dziennikarzami. I  znów o  biegu wydarzeń zadecydowały dwa przypadki.
Kierowca rzadko jeździł terenowym samochodem i  przyspieszył zbyt mocno,
przyzwyczajony do niskich, stabilniejszych limuzyn. A  usiłując uciec, wjechał na
pas zieleni oddzielający jezdnie, co nie pomogło utrzymać stabilności pojazdu.
Wóz przewrócił się na lewą burtę. Prezydent i generał upadli na ziemię.
Kolejny przypadek sprawił, że odłamki bomby nie trafiły w  najważniejsze
osoby na defiladzie, lecz wbiły się w  samochód. Przerwały przewody paliwowe,
pojawił się ogień. Ale oficerowie ochrony zdążyli zareagować, ewakuując leżących
dygnitarzy, zanim płomienie ogarnęły cały pojazd.
Wojskowy poczuł uderzenie w  twarz. Zamknął oczy, przerażony, że coś może
pozbawić go wzroku. Usłyszał krzyki biegnących żołnierzy i  wycie syreny
ambulansu.
Po chwili odważył się uchylić powieki. Widział dobrze. Czuł ręce ratowników
sprawdzających stan kończyny. Stękał z bólu, ale nie stracił czucia, nerwy powinny
być nieuszkodzone.
Pozwolił, by kolejna karetka eskortowana przez żandarmów zawiozła go do
szpitala. Na szczęście wystarczył gips. Nalegał, aby natychmiast mógł wrócić do
Warszawy. Premier był w  drodze. Na szpitalne lądowisko leciał już śmigłowiec,
aby do stolicy przetransportować także głowę państwa.
Prezydent przeżył zamach, ale tego szczęścia nie miał oficer ochrony, pechowy
policjant i  siedmiu trafionych odłamkami widzów, w  tym troje dzieci i  kobieta
w ciąży. Zamachowców nie schwytano.
Już w  Warszawie generał dowiedział się, że sporo ludzi zgromadziło się na
balkonach wysokich bloków przy trasie przejazdu, by zrobić zdjęcia defilującego
wojska. Zamiast tego udało im się uchwycić na kartach pamięci zarówno sam
zamach, jak i osobę, która rzuciła bombę.
Porównanie twarzy z bazami danych przyniosło zaskakujący wynik. Pasowała
do obywatela Federacji Rosyjskiej, w  przeszłości odwiedzającego Polskę
zwłaszcza przy okazji pokazów lotniczych i  innych wydarzeń związanych
z wojskiem. Sprawdzenie w bazach danych europejskich służb ujawniło, że w jakiś
sposób wydostał się z Katowic, uniknął kontroli, aż wreszcie w Bratysławie wraz
z wciąż niezidentyfikowaną kobietą wsiadł do rejsowego samolotu do Moskwy.
Zarówno prezydent, jak i  premier nie przyjęli dobrze zamachu i  nie chodziło
o polityczne decyzje. Prezes Rady Ministrów zamknął się w kompleksie rządowym
przy Alejach Ujazdowskich i  zażądał wzmocnienia ochrony. Prezydent z  kolei
postanowił skorzystać z rezydencji w Wiśle jako miejsca rekonwalescencji.

17 sierpnia 2019 roku, Kętrzyn


Sala odpraw w  placówce Straży Granicznej była prawie pusta. Dwie kobiety
w  mundurach polowych siedziały przy stole, na którym prócz dwóch laptopów
leżały notatniki i zwykłe mapy. To były podstawowe narzędzia pracy tego poranka.
Oraz kawa, dużo kawy. Jedynym źródłem wiadomości ze świata był stojący
w pokoju stary odbiornik radiowy.
– „Prezydent nie uciekł do Rumunii jak kiedyś” – Olga Gertner z gorzką ironią
w  głosie skomentowała wiadomość o  miejscu pobytu zwierzchnika sił zbrojnych,
cytując starą piosenkę Kazika.
– Boże, jakie to prawdziwe – westchnęła Niedźwiedzka znad kubka z kawą. –
Niczego się najwidoczniej nie nauczyliśmy, jak szesnasty rok w tym siedzę. Nawet
jak jest dobrze, to zaraz coś się schrzani.
– Szesnasty? – spytała zdziwiona Gertner. Różnica wieku nie pasowała do
różnicy stopni.
– Długo tkwiłam w  jednym miejscu i  na niższej grupie – wyjaśniła
Niedźwiedzka. – Dam ci dobrą radę. Nie bądź niezastąpiona. Wtedy nie można
awansować.
– Ani pyskować – odpowiedziała porucznik. – Ciekawe, czy mogą mi zabrać to
odznaczenie.
Niedźwiedzka odłożyła kubek na blat.
– Co się stało?
– To miasto się stało – odparła Olga. – Ktoś z Warszawy wymyślił, żeby zrobić
ćwiczenia dla całej kompanii. Obrona mostu na Łynie w  Sępopolu przed atakiem
rosyjskich wojsk zmechanizowanych. Bo ktoś uznał, że skoro to jest blisko granicy,
to musimy, musimy się tu bronić i  ani kroku w  tył. Ani w  bok – zakpiła. –
Odpowiedziałam, że to bez sensu, bo po pierwsze tu są dwa mosty, a  po drugie
w  wojsku jestem krótko, ale jak ostatnio sprawdzałam, Rosjanie mają zarówno
wozy pływające, jak i mosty samobieżne, na czołgowym podwoziu. Sprawdziłam.
Bez problemu przekroczą Łynę w  dowolnym miejscu, nie muszą przejmować się
jakimś tam mostem. Więcej pożytku z  nas będzie, jeśli zdołamy wykryć
i zaatakować taką przeprawę albo zrobić zasadzkę na coś naprawdę ważnego. A nie
dać się wystrzelać, bo okopiemy się przy moście jak w  Szeregowcu Ryanie.
Rosjanie nie będą się z nami bawić. Obłożą ogniem artylerii i tyle z naszej obrony
mostu. No, ale jest rozkaz, to będziemy się bronić – westchnęła.
– Nie wkurza cię to? Ja przynajmniej wiem po co jesteśmy. Mamy pilnować
granicy.
– Wkurza. – Porucznik wzruszyła ramionami. – Jak się przyjmowałam, mówili,
że będziemy walczyć ze specnazem. Potem że będziemy czymś bardziej jak
ratownicy albo obrona cywilna. Potem że partyzantami. Potem strażą graniczną.
A teraz ofiarami wojny. Ale jeszcze dwa lata muszę tu spędzić, zanim pozwolą mi
się przenieść – dodała.
– Kiedy macie ćwiczyć bohaterskie umieranie na straconych posterunkach?
– Za dwa tygodnie. Początek września, bez skojarzeń, proszę – powiedziała
gorzko. – Czemu pytasz?
– To za cztery tygodnie załatwimy śmigłowiec – odparła Niedźwiedzka. – Nasz.
Poćwiczymy coś użytecznego, na przykład obławę na grupę dywersyjną. Wiem, że
to już działo się w kwietniu i już coś robiliśmy, ale zrobimy jeszcze raz, i jeszcze
raz. Bez powtarzania nie będzie wyników. Wstawaj – zakomenderowała, patrząc na
zegarek. – Strzelnica powinna być już wolna.
Możliwość skorzystania po godzinach zajęć ze strzelnicy w  ośrodku była
drobnym, ale przydatnym bonusem podpisanych porozumień o współpracy dwóch
formacji. Tak długo jak strzelania odbywały się po zakończeniu regularnych zajęć,
nikt nie interesował się, co się dzieje na strzelnicy. Gdy na obiekcie byli żołnierze,
konspekt do zajęć musieli przedstawić swoim przełożonym, a  ktoś z  personelu
Straży Granicznej powinien tylko nadzorować sam obiekt. A  skoro nikogo
wyższego rangą z  wojska poza Gertner nie było w  Kętrzynie, oznaczało to, że
konspekt do zajęć, które pewnie trzeba będzie opisać jako „Doskonalenie
wyszkolenia strzeleckiego dowódcy plutonu w  trybie indywidualnym”,
powstanie… kiedyś.
Nie spiesząc się, obie kobiety umocowały tarcze na stojakach. Przygotowały
broń. I  służbową, i  tę prywatną. Od niedawna coraz więcej żołnierzy zdobywało
pozwolenia, kupowało swoje pistolety i gdy przełożony był przychylny, zabierali je
na służbowe zajęcia. A gdyby wybuchła wojna, zabraliby je ze sobą do walki.
Gertner załadowała magazynki zarówno służbowego VIS-a, jak i  niedawno
zakupionego Glocka, a obok niej Niedźwiedzka przyszykowała swoją służbową CZ
P-10. Pierwsze strzelania były rekreacyjne. Po pięć, dziesięć nabojów, do tarczy,
byleby trafić w  środek. Potem za radą starszej koleżanki Olga próbowała
trudniejszych. Dwa naboje do pierwszego magazynka, cztery do kolejnych.
Wyjęcie broni, dwa strzały. Zamek w  tylnym położeniu sygnalizujący koniec
amunicji. Wypięcie magazynka, który upadł na ziemię, podczas gdy druga ręka już
podawała kolejny. Wsunięcie go w  gniazdo. Zwolnienie zamka. Kolejne dwa
strzały. Chwila przerwy, a potem następna sekwencja, jeszcze raz.
I w końcu więcej celów. Dwa cele po trzy strzały do każdego. Później z innych
postaw: leżąc, klęcząc, w marszu, w biegu, jak zawsze. Serie powtarzalnych, coraz
trudniejszych ćwiczeń.
Gertner polubiła to, mimo że wojsko stawiało na rakiety, działa i karabiny. Myśl
o walce o życie w ruinach zamienionego w twierdzę miasta podpowiadała jednak
różne scenariusze.

20 sierpnia 2019 roku, Moskwa


Major Bujanow miał ochotę się upić z  wściekłości na nieudaczników z  GRU.
Najpierw pozwolili uciec tej Polce. Skutkiem była wpadka całej nielegalnej
rezydentury w  Wielkiej Brytanii, bo Brytyjczycy nie mogli już udawać, że pada
deszcz, gdy Rosjanie pluli im w  twarz. Wyrzucenie kilkunastu dyplomatów
z ambasady w Londynie – wszystkich bez wyjątku kadrowych oficerów wywiadu –
tylko dopełniło rozmiaru strat.
Ale najgorszy był pomysł, który na swoje nieszczęście zrealizowali. GRU
zaproponowało, aby dokonać bezprecedensowego ataku właśnie przy okazji święta
wojska. Rok po spektakularnym przelocie Raptorów ktoś wpadł na pomysł, że
można by zakłócić defiladę. Uszkodzić albo zniszczyć jakiś pojazd. Rozważano
zainspirowanie demonstracji, ale to okazało się niewykonalne. Jedyna
kontrolowana przez rosyjskie służby grupka radykałów na Śląsku od miesiąca
oglądała świat zza krat aresztu śledczego.
Wysłali więc tego naiwnego dywersanta, przekonani, że spali jakiegoś
Rosomaka czy samochód terenowy. Ale on wykonał swoje zadanie za dobrze.
Znalazł sobie zbyt dobre miejsce i o mało co nie zabił prezydenta Polski.
Gdyby to zrobił, jego działanie przyniosłoby przynajmniej jakieś korzyści.
Prezydenta zastąpiłby marszałek Sejmu, człowiek, którego zarówno polskie media,
jak i rosyjskie służby uważały za partyjnego aparatczyka, sprawnego w  intrygach
i  układach na forum parlamentu, ale bez żadnego doświadczenia w  polityce
zagranicznej czy obronności. Zapewne po objęciu urzędu rozkręciłby karuzelę
kadrową w  kancelarii prezydenta, a  zwłaszcza w  Biurze Bezpieczeństwa
Narodowego. Potem przegrałby z kretesem przedterminowe wybory, o ile w ogóle
by w nich wystartował.
Na biurku leżał dokument, który przysłał jeden z  jeszcze pracujących
w  Warszawie agentów, dziennikarz wpływowej polskiej gazety. Sondaże, jakie
przeprowadzono tuż po zamachu, na wypadek gdyby prezydent musiał
zrezygnować z  urzędu, wykazały, że największe szanse miałby jeden z  młodych
liderów opozycji. A to jeszcze pogłębiłoby polskie spory.
Zamiast tego obecny prezydent, mimo że wystraszony zamachem, zyskał nimb
męczennika. Tego, który o  mało co nie zginął, i  to z  rąk rosyjskiego terrorysty –
napastnika, którego bomba zabiła dzieci i kobietę w ciąży.
Gdyby teraz Polacy wypowiedzieli wojnę Rosji, może nie poparłaby ich cała
Europa, ale na pewno zrozumiała. Jednak ktoś sięgnął po łagodniejszy środek.
W Brukseli właśnie zaczęły się konsultacje, zwołane w trybie artykułu czwartego
traktatu waszyngtońskiego.
A wszystkie raporty, jakie dotąd napływały do Rosji, mówiły jedno. Polacy po
tym zamachu nie będą zostawieni sami sobie, nawet jeśli Amerykanie wyniosą się
za ocean, przy czym ich prezydent bardzo uparcie obstawał.
Polacy musieli dostać za swoje. Prosili się o to.
Oficer wywiadu nie wiedział o  tym, ale Prezydent Federacji Rosyjskiej miał
dokładnie takie samo zdanie. Polakom trzeba było wymierzyć karę.

27 sierpnia 2019 roku, Mirosławiec


Nieczęsto się zdarzało, aby czterogwiazdkowy generał odbywał podróże w celu
odbycia konspiracyjnego spotkania, choć akurat to zostało wyznaczone
w  nietypowym miejscu. Baza lotnicza była w  końcu naturalnym celem wizyty
w  przeddzień święta lotnictwa i  bardzo niewiele osób mogło zauważyć, że szef
Sztabu Generalnego tuż po uroczystej zbiórce znalazł się w jednym pomieszczeniu
z kilkoma oficerami, którzy nie mieli zbyt wiele wspólnego z lotnictwem. A bazę,
w  której na co dzień stacjonowały bezzałogowe samoloty rozpoznawcze i  ich
obsługa, dobrze chroniono. Położona na uboczu, była daleko od oczu
niepożądanych świadków, a z uwagi na swoją istotną rolę także żołnierze podlegali
szczególnej opiece kontrwywiadu. No i  stacjonowali tam również Amerykanie,
oficjalnie już cywile.
Kapitan Julia Bednarek w  tych okolicznościach po raz pierwszy zameldowała
się zgodnie z wojskowym regulaminem. Towarzyszyło jej dwóch mężczyzn, Polak
i Amerykanin.
– To pani przekazała ostrzeżenie, że Rosjanie coś kombinują – powiedział
Ligocki. – Czy chodziło właśnie o incydent w Katowicach?
Pokręciła głową.
– Nie, panie generale. To była zemsta za to, że rozbiliśmy ich siatki. Brutalna
i bezsensowna, ale to Rosjanie. Oni szykują coś dużego i nie sądzę, aby zostało to
odwołane. Jak wskazałam w raporcie, zależało im na stworzeniu wrażenia istnienia
opozycji, i  to opozycji w  postaci ruchu separatystycznego. Niestety nie mam
dowodów na całokształt tego planu, ale sądzę, że domyślam się, co chcą osiągnąć.
Niepewność oznacza, że w grę wchodzi kilka wariantów, ale jeden jest najbardziej
prawdopodobny. Taka narracja o opozycji jest zaskakująco niewiarygodna. Nikt nie
uwierzy w taki ruch. Wszyscy wezmą to za ustawioną sytuację. I tak też zareagują.
Nie będą tego czegoś brali poważnie, wszyscy dziennikarze i analitycy potraktują
to jak jakąś grę w elitach rosyjskiej władzy. Tymczasem obawiam się, że to będzie
realne.
– Realne? – zaciekawił się generał.
– Naprawdę to zrobią. Moim zdaniem ogłoszą powstanie tego ruchu
separatystycznego i ci separatyści naprawdę pojawią się w obwodzie, na Litwie, u
nas. Taka nowa forma zielonych ludzików. A  myśmy już zrobili coś podobnego.
Dziewięćdziesiąt dziewięć lat temu.
Najwyższy rangą wojskowy w Polsce pobladł. Już zrozumiał.
– Wtedy to była improwizacja. Wykorzystanie nadarzającej się sposobności.
Teraz oni mają trochę czasu.
– Robią wszystko, aby nas osłabić, panie generale. Pokłócić z  sojusznikami.
Nawet gdy już wiadomo, że to oni stoją za zamachami. To nie potrwa długo.
A zbliża się idealna okazja. Okrągła rocznica.
– Czy to pewna informacja?
Julia milczała. Przekazała tylko to, co sama widziała i w czym brała udział.
– Oceniamy tę możliwość jako wysoce prawdopodobną – odpowiedział jeden
z  oficerów, Amerykanin nazwiskiem Ramirez, wbrew pochodzeniu i  aparycji
posługujący się dobrą polszczyzną. – To oznacza osiemdziesiąt pięć do
siedemdziesięciu pięciu procent prawdopodobieństwa, że dojdzie do wrogiego aktu
ze strony Rosji.
– Wrogiego, czyli jakiego? – spytał generał. – Wiecie coś więcej?
– Nie mamy pewności – odparł Amerykanin. – Nie mogę też zdradzić
szczegółów, ale dowiedzieliśmy się czegoś niezwykłego. Chodzi o  politykę
kadrową. Oficerowie z  jednostek w  obwodzie kaliningradzkim nie są stamtąd
przenoszeni. Miesiąc temu zablokowano ruchy kadrowe, nawet te rutynowe.
Faktem jest, że Rosjanie starają się, aby oficerów trzymać w  jednym okręgu
wojskowym, a  nawet w  jednym garnizonie, ale poznaliśmy listy przyjętych na
akademie wojskowe. Żadnego oficera z  Kaliningradu, ba, wygląda, jakby
zablokowano przeniesienia w  całym 11 Korpusie Armijnym i  innych związkach
taktycznych. Ale do obwodu przenosi się żołnierzy, i  to wyselekcjonowanych.
Mamy wyraźny symptom tego, że coś się dzieje.
– Mamy jeszcze coś – dodał oficer polskiego wywiadu. – Odnotowano inne
zjawisko, niezwiązane z  wojskiem. Obwód to dawne Prusy, nigdy przed tysiąc
dziewięćset czterdziestym piątym rokiem nie był częścią Rosji. Niemieckie
dziedzictwo jest tam wyraźne. Do niedawna Rosjanie traktowali ten fakt jako
sposób na przyciągnięcie turystów. Trzy lata temu miejscowe władze zaczęły
kampanię antygermanizacyjną, prawdopodobnie kilku miejscowych aparatczyków
chciało na tym się wypromować. Ale te wszystkie antyniemieckie wypowiedzi
zniknęły. Niedawno za to zarejestrowano stowarzyszenie o  nazwie Nowa Liga
Hanzeatycka. W  jej programie jest, cytuję, „budowa nowej strefy bałtyckiego
dobrobytu”. Bałtyckiego, nie rosyjskiego. – A  przede wszystkim, jak rozumiem,
cały czas nam mówią, że coś może się wydarzyć, ale nie co, gdzie i  kiedy –
powiedział wojskowy z wyraźnym zawodem w głosie.
– Wiemy do kiedy. – Julia próbowała bronić ustaleń wywiadu. – Nie znam się
na wojsku, ale ich nie stać na wojnę. To będzie coś pomiędzy.
– Pomiędzy zamachami a  trzecią wojną światową? – odparł Ligocki. – Pani
wywód brzmi logicznie, ale całe Wojsko Polskie szykuje się na „coś pomiędzy”.
Tylko że ta przestrzeń „pomiędzy” jest ogromna jak cała Rosja.
– Ale skoro zagrożenie zawęża się do Kaliningradu, to chyba można traktować
to jako istotną wskazówkę? – Kobieta nie ustępowała.
Generał podszedł do wiszącej na ścianie mapy. Nie było na niej symboli
jednostek wojskowych, ale miejsca dyslokacji znał na pamięć. Gestem poprosił, by
wywiadowcy dołączyli do niego.
– Kaliningrad, mówicie. – Wskazał ręką pogranicze Rosji i Polski. – Mamy tu
dywizję zmechanizowaną, dwie brygady zmechanizowane, brygadę kawalerii
pancernej, pułk artylerii, pułk przeciwlotniczy. Do tego dwa pułki rozpoznawcze
i pułk przeciwpancerny. Dwie brygady obrony terytorialnej. Dużo czy mało?
– Brzmi dobrze – ostrożnie powiedziała Julia.
– Tylko na poziomie nazw – wyjaśnił generał. – Rosjanie mają tam niedawno
odtworzoną, wzmocnioną dywizję zmechanizowaną, artylerię, rakiety. Ja mam
w  tych trzech brygadach cztery bataliony czołgów i  pięć zmechanizowanych.
Teoretycznie, bo skala wakatów w  jednostkach sprawia, że to tylko mniej więcej
dwie trzecie tego potencjału. A nawet mniej. A co mam powiedzieć o jakości?
– Żołnierzy? – spytała oficer wywiadu.
– Sprzętu. Nawet najlepiej wyszkolony żołnierz w  wozie bojowym z  czasów
Breżniewa będzie na straconej pozycji wobec Rosjan z ich o pokolenie albo nawet
dwa młodszym sprzętem. Są odwody, ale w głębi kraju. Jeśli mam wykorzystać to,
czym dysponuję, muszę mieć lepsze informacje albo sposób, aby skompensować
ich brak – wyjaśnił.
Oficerowie wywiadu odmeldowali się, zostawiając generała samego. Spojrzał
na mapę jeszcze raz. Znał na pamięć charakterystykę terenu. Nie bez powodu wiele
ćwiczeń przecież prowadzono w  północno-wschodniej Polsce. Plany,
przechowywane w  kancelariach tajnych, „za kratą”, jak mówiono o  tym wśród
wojskowych, były tworzone i testowane podczas ćwiczeń, a potem zmieniane. Sam
je tworzył. Wiedział, ile jest w  nich założeń optymistycznych, ile stron zawiera
słowa, których nie wypełniono treścią.
Teraz pozostawało przygotować się na najgorsze. Jeśli to miało się wydarzyć
w następnym roku, trzeba było sięgnąć po wszystkie możliwe zasoby i rezerwy. ■
CZĘŚĆ DRUGA

GRA W POLU
ROZDZIAŁ VII

20 kwietnia 2020 roku, przestrzeń powietrzna nad Polską


Nawet laik, gdyby oczywiście miał szansę wejść na teren bazy położonej z dala
od dużych miast, zauważyłby, że na lotnisku w  Babimoście dzieje się coś
dziwnego. Mimo że od dawna nie bazowały tam na stałe odrzutowce bojowe, to
jednak co jakiś czas wykorzystywano to zaplecze do ćwiczeń, więc hałas
myśliwców nie powinien nikogo dziwić. Ale hałas nie ustawał od tygodnia, a loty
cywilne zostały zawieszone, zaś nad całą południową Polską poważnie
ograniczone. Samolotom pasażerskim pozostawiono tylko wąskie korytarze
podejścia do lotnisk we Wrocławiu i Katowicach, a poza tymi strefami mogły latać
wyłącznie śmigłowce policji i ratownictwa medycznego.
Dwa kolejne odrzutowce F/A-18A Hornet ustawiły się na drodze startowej. Po
świetlnym sygnale z  wieży zezwalającym na start piloci dokonali ostatniego
sprawdzenia sterów i  przestawili przepustnice, wyzwalając pełen ciąg silników,
wzmocniony dopalaniem. Po zwolnieniu hamulców samoloty wystartowały,
obierając kurs na południowy zachód.
Porucznik Kalińska była zadowolona z  zamknięcia przestrzeni powietrznej.
Dzięki temu przebazowana ze Świdwina eskadra ćwiczyła nad całym Dolnym
Śląskiem i  Opolszczyzną, tak aby jak najbardziej zbliżyć się do warunków
bojowych. Dlatego unikano łączności radiowej, poza najbardziej niezbędnymi
sytuacjami, a  lot wykonywano na wysokości dwustu metrów nad ziemią.
Dodatkowym utrudnieniem było też to, że ta część Polski była w  przeszłości
rzadko odwiedzana przez lotników ze Świdwina. Ćwiczono więc ataki na cele
o  znanym położeniu, by później doskonalić poszukiwanie i  zwalczanie celów
ruchomych.
Na razie pozornie proste misje były wciąż wyzwaniem. Łatwo powiedzieć, że
należy wykonać lot z  Babimostu, kolejno pozorując naloty na most w  Ścinawie,
stacje kolejowe w Jaworzynie i Kamieńcu Ząbkowickim, by wreszcie powrócić do
bazy trasą z  kolejnymi punktami zwrotnymi, także stacjami kolejowymi
w  Wałbrzychu i  Węglińcu. Każdy z  obiektów należało udokumentować ujęciami
z kamer zasobnika celowniczego.
Na nowe samoloty eskadra przesiadła się ledwo pół roku temu. Przeskok
generacyjny był ogromny. Su-22 posiadał jeden silnik, a Hornet dwa, więc awaria
jednego dawała szansę na powrót do bazy. Należało tylko przećwiczyć
odpowiednie procedury. Su-22 miał kabinę pełną zwykłych przyrządów,
wyglądającą jak warsztat zegarmistrza. Jego komputer pokładowy reprezentował
szczytowy poziom wczesnych lat osiemdziesiątych. Hornet miał w  kabinie trzy
duże wyświetlacze ekranowe, kilka mniejszych i  wskaźnik przezierny – head -up
display na wysokości oczu pilota. Samo nauczenie się tego wymagało czasu. Piloci
byli doświadczeni, więc sama nauka latania nowym samolotem nie zajmowała
wiele czasu. Ale mieli walczyć, a to oznaczało bezbłędne posługiwanie się każdym
systemem samolotu. Przynajmniej prawie każdym.
Mimo że Hornet był samolotem wielozadaniowym, postanowiono, że na razie
w  polskim lotnictwie będzie użyty do tych samych zadań co Su-22, które
częściowo zastąpił. Częściowo, gdyż jeszcze kilka maszyn zostało w  Świdwinie.
Piloci mieli więc nieustannie ćwiczyć naloty na cele naziemne i okręty, zostawiając
walkę z pozostałymi myśliwcami innym.

Kapitan Trojanowski należał właśnie do tych innych, będąc pilotem myśliwca.


Także baz w Malborku i Mińsku nie ominęły zmiany. Hornety trafiły również tutaj,
uzupełnione przez niewielką partię używanych F-15C, oficjalnie pospiesznie
zmodernizowanych przed przekazaniem ich nowym użytkownikom. Na szczęście
nikt postronny nie sprawdził numerów seryjnych – a mógłby się zdziwić, bowiem
samolotów tej serii produkcyjnej, która trafiła do Polski, nigdy w  Japonii nie
używano. Numery boczne dało się przemalować w  jeden dzień. Spośród tych
piętnastu ciężkich myśliwców sprawne było tylko trzy czwarte floty. Nikogo to nie
dziwiło, samoloty bojowe muszą być poddawane regularnym przeglądom
i obsługom, jednak miało nieoczekiwane konsekwencje dla załóg i obsług.
Orły, jak nazwano je w  Polsce, tłumacząc wprost oryginalną nazwę,
przebazowano do centralnej Polski, do opuszczonego przez Amerykanów Powidza.
Stamtąd piloci wykonali jeszcze kilka przelotów na inne, także cywilne lotniska.
W  czasie wojny samoloty miały korzystać z  wielu pasów startowych, tak aby
uniknąć zniszczenia na ziemi. To także było zrozumiałe. Dwanaście maszyn
z pociskami dalekiego zasięgu AMRAAM stanowiło najgroźniejszą broń polskiego
lotnictwa myśliwskiego. Uzupełnić je miały F-16 oraz ostatnie pozostające
w służbie MiG-29. O ile jednak maszyny wyprodukowane w ZSRR potraktowano
jako ostatnią rezerwę, to F-16 miały wziąć na siebie ciężar wielu zadań, od
prowadzenia rozpoznania po ataki na cele na tyłach przeciwnika. Dużo, jak na
czterdzieści osiem maszyn, i nawet przylot kilku starszych samolotów tego typu ze
Stanów nie mógł zmienić tego stanu rzeczy. Tym bardziej, że F-16 były zajęte już
teraz.
Kapitan widział na wskaźniku radaru pokładowego pary lecących na dużej
wysokości maszyn. Niedaleko granic F-16 i ich zasobniki rozpoznawcze stanowiły
najważniejsze źródło informacji o przeciwniku.
Wykonując kolejny lot treningowy wysoko ponad lasami Pomorza, kapitan
mógł dostrzec w  oddali morze, za którym czaili się Rosjanie i  ich Su-35. Był
pesymistą, czy może raczej realistą. Liczył po prostu na to, że jeśli wybuchnie
wojna, podczas pierwszego starcia zdoła zestrzelić kilku przeciwników,
wylądować, o ile jakieś lotnisko będzie zdolne do użycia, i być może wystartować
ponownie.

Żołnierze objuczeni bronią i  plecakami zalegli na linii drzew, na zboczu


wzgórza. Byli zmęczeni długim, ponad dwudziestokilometrowym marszem.
Łapczywie pili wodę, oczekując dalszych rozkazów.
Porucznik Gertner dała im odpocząć. Zasłużyli sobie na to. Nikt nie odpadł
podczas przemarszu przez lasy. Powtarzane wielokrotnie ćwiczenia dawały
rezultaty, mimo że kilka miesięcy temu znów zmieniono założenia dotyczące
szkolenia pododdziałów obrony terytorialnej.
Zmieniono też struktury. Pluton, liczący kiedyś trzy drużyny lekkiej piechoty,
uległ wzmocnieniu. Otrzymał aż dwie wyrzutnie kierowanych pocisków
przeciwpancernych – izraelskiego Spike’a i amerykańskiego Javelina z obsługami
– oraz dwie pary strzelców wyborowych i dwie obsługi karabinów maszynowych.
Do tego żołnierze w  drużynach piechoty także otrzymali nową broń. Amerykanie
wycofując się z Polski, zabrali żołnierzy, ale nie sprzęt. Dzięki temu każda drużyna
dysponowała lekkim karabinkiem maszynowym M249, a  cięższe UKM-2000
większego kalibru znalazły się na szczeblu plutonu. Tę mieszaninę polskiej
i  amerykańskiej organizacji uzupełniały jednorazowe granatniki przeciwpancerne,
również odziedziczone po sojusznikach, choć został im jeden RPG-7. Teraz
wiedzieli, że mają, czając się w  lasach, polować na rosyjskie kolumny pancerne.
Uderzać we wrażliwe miejsca i  odskakiwać jak najszybciej i  jak najdalej.
Paradoksem było to, że od tego przecież zaczynali, zanim gdzieś na górze
koncepcje zaczęły się zmieniać.
Warmińsko-Mazurska Brygada Obrony Terytorialnej ćwiczyła całością sił. Jako
wciąż formowany związek taktyczny siły te były dalekie od stanów etatowych.
Z pięciu batalionów istniały tylko cztery, liczące po dwie lub trzy kompanie, oraz
jedna, niewielka kompania saperów. Wsparciem miały być pododdziały powołane
na ćwiczenia spośród rezerwistów i  organizacji proobronnych. Tak przynajmniej
głosiły pogłoski z korytarzy sztabowych.

Raporty, jakie docierały do Moskwy, nie pozostawiały miejsca na wątpliwości.


Polacy na skutek wydarzeń z  lata poprzedniego roku zrobili to, czego nie byli
w stanie zrobić przez całe dekady. Masowo, pospiesznie, nie licząc się z kosztami,
modernizowali armię. Nie pojedyncze jednostki czy związki taktyczne, zwłaszcza
te, które miały być wysyłane na misje, jak kiedyś, tylko wszystko. Nawet
zaniedbywana marynarka wojenna, już wzmocniona dwiema fregatami
rakietowymi, miała się powiększyć o  kolejne. Niemcy zgodzili się przekazać
Polakom fregatę typu Bremen. Rezydentura w  Londynie informowała także, że
Brytyjczycy przyjęli na pokłady swoich dwóch fregat typu 23 dużą grupę polskich
kursantów. Jeśli i  oni mieliby przekazać okręty polskiej flocie, nawet częściowo
wyszkolona załoga byłaby na miejscu, co czyniłoby transakcję formalnością. Do
tego wyśmiewany przez lata, najdłużej budowany okręt Europy, czyli ORP
„Ślązak” przechodził właśnie ekspresowe dozbrojenie w brytyjskiej stoczni.
To samo dotyczyło innej pięty achillesowej ich armii. Wojska obrony
przeciwlotniczej pospiesznie odbierały dwie baterie Patriot, oprócz dwóch już
zakupionych. Z Wielkiej Brytanii dotarły dwie, formalnie eksperymentalne baterie
Land Ceptor. Co gorsza, potwierdzone raporty mówiły o  planie dostarczenia do
Polski systemów obronnych z Izraela w postaci zestawów o biblijnej nazwie Proca
Dawida, uzupełnionych przez mniejsze Spydery. Te ostatnie miały być już
w Polsce.
Wojskowi specjaliści wyraźnie wskazywali: jeśli Polska choćby częściowo
załata dziurawy dotąd parasol chroniący ją przed atakiem z  powietrza, to okno
możliwości rosyjskiego lotnictwa zmniejszy się, i  to poważnie. Dowódcy
obiecywali wygraną, ale operacja miała potrwać dłużej i ryzyko strat rosło.

Generał broni Ligocki wraz z  innymi wysokimi rangą oficerami regularnie


otrzymywał raporty wywiadu. Po zerwaniu stosunków dyplomatycznych
rozpoznanie lotnicze i radioelektroniczne oraz okazjonalna pomoc sojusznicza były
najlepszymi źródłami informacji o Rosjanach.
– Panowie generałowie, znów mamy ich wojska w polu – powiedział analityk,
pokazując zdjęcia. – Dużo wojsk – dodał. – Wstępnie oceniamy ich siły na sześć
batalionów zmechanizowanych, cztery pancerne, trzy dywizjony artylerii lufowej
i trzy rakietowej. Iskandery też wyszły z koszar. Do tego pododdziały inżynieryjne,
łączności i logistyczne. W sumie Siódmy Pułk Zmechanizowany, Siedemdziesiąta
Dziewiąta Brygada Zmechanizowana, Jedenasty Pułk Czołgów
i najprawdopodobniej Dwieście Czterdziesta Czwarta Brygada Artylerii.
– Prawie całość ich sił lądowych. Piechota morska też? – spytał generał.
– Nie. Tylko wojska lądowe. Ale do obwodu trafiło niedawno sporo żołnierzy,
sądząc po transportach lotniczych. Widzimy coś jeszcze. Gurjewsk, Rabinowka,
Czerepanowo, Prochładnoje są aktywowane – powiedział. – Panuje tam ruch, jakby
właśnie sprawdzali sprzęt.
Ligocki poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Te cztery miejscowości były
siedzibami jednostek wojskowych o niewinnej nazwie Baza Uzbrojenia i Amunicji.
Oznaczała ona magazyny, w których wozy bojowe, działa, samochody i inny sprzęt
oczekiwały na przybycie rezerwistów w razie wybuchu wojny. Każda z nich mogła
wyposażyć pułk zmechanizowany. A  teraz wiedzieli, że przynajmniej część
zmagazynowanego tam sprzętu była sprawdzana i szykowana do użycia.
– To ćwiczenia?
– Nie wygląda na to, aby coś ćwiczyli, nie odbywają strzelań na poligonie. Po
prostu są tam od trzech dni. Nie ma żadnego ruchu w  Rosji, nic poza normą –
powiedział analityk. – Amerykanie i wszyscy inni sojusznicy widzą to samo. Tylko
obwód. Nie ma też przelotów samolotów do obwodu, choć przecież wykonują je
regularnie, ale to się da łatwo wyjaśnić. Ich lotniska, wojskowe i  cywilne, są
zastawione samolotami, a  śmigłowce znajdują się na polowych lądowiskach. To
jest sytuacja, której jeszcze nie widzieliśmy. A takie upakowanie sił lotniczych nie
może trwać długo.
– A okręty? – spytał generał Gajewski, dowódca operacyjny.
– Zaobserwowano wyjście dwóch zespołów. Jeden to niszczyciel
„Nastojcziwyj”, fregata „Nieustraszimyj” i dwie korwety rakietowe. Drugi wygląda
podobnie, tylko zamiast niszczyciela jest fregata „Gorszkow”. Oba zespoły wyszły
w  morze, ale trzymają się blisko własnego wybrzeża. Żadnych strzelań, ćwiczeń,
po prostu są. Takie rozmieszczenie sił nie jest naturalne i nie sądzimy, aby mogło
trwać długo.
– Nasze okręty powinny jak najszybciej wyjść – powiedział Gajewski. – Na
wszelki wypadek lepiej założyć przebazowanie do Świnoujścia. Wszystko
powinniśmy właściwie zabrać spod nosa Rosjan – dodał. – Kraby z  Węgorzewa,
jednostkę rakietową z  Pomorza, wyprowadzić w  teren przynajmniej rozpoznanie
i kompanie radiotechniczne.
– Niech generał Kocowski przygotuje swoich terytorialsów, pod pozorem
ćwiczeń albo czegokolwiek. I tak mają teraz jakieś ćwiczenia części sił.
– A reszta, panie generale? – spytał dowódca generalny.
– Jak szybko Orzechowski da radę przemieścić Jedenstą Dywizję?
To pytanie sprawiło, że na chwilę w  pokoju zapadła krępująca cisza.
Przemieszczenie sił całej dywizji pancernej musiało zająć co najmniej kilka dni.
Czołgi powinny na potencjalną linię frontu trafić na lawetach lub w  wagonach
kolejowych. A zorganizowanie takiego transportu wymagało czasu.
– Siedemnasta Brygada jest na kołach, dogadamy zaraz z  dyrekcją dróg trasy
przejazdu i  kolumny mogą ruszać – powiedział oficer reprezentujący Inspektorat
Wsparcia Sił Zbrojnych. Na tej strukturze spoczywała odpowiedzialność za
logistykę i transport.
– W  porządku – odparł szef sztabu. – Ale o  nią i  pozostałe brygady na
Rosomakach martwię się najmniej. Co z Dziesiątą i Trzydziestą Czwartą Brygadą?
– Jeśli kolej dostałaby jednoznaczne polecenie, także ze szczebla rządu, żeby
zostawić wszystko i dać nam wagony oraz pierwszeństwo na torach, to w kilka dni
się uwiniemy – usłyszał. – To samo z Dwunastą i Osiemnastą Dywizją, a właściwie
tym, co z nich możemy ruszyć.
– Z  Dwunastej Dywizji macie najpierw przemieścić artylerię – podkreślił
dowódca generalny. – Potem Drugą Brygadę.

27 kwietnia 2020 roku, Kaliningrad


Butrymowicz usiłował nie gapić się nachalnie na dziennikarkę
przeprowadzającą z  nim wywiad. Od chwili, gdy wywieziono go do Rosji, był
trzymany pod ścisłym nadzorem. Pozwalano mu pisać bloga, nagrywać filmy, ale
dotąd jeszcze jego opiekunowie nie zgodzili się na wywiad, podczas którego
mogłoby paść niewygodne pytanie. Mógł udzielać ich jedynie rosyjskim
dziennikarzom, wówczas pytania były z góry ustalone. Czuł się jak zwierzę w zoo,
choć mieszkanie w  centrum Kaliningradu z  widokiem na pomnik ku czci
radzieckich marynarzy nie miało krat. Ciągły nadzór FSB wystarczył.
Tak było aż do tego wieczoru. Jak mu wyjaśniono, korespondentka niemieckiej
telewizji pracowała wraz z  ekipą, kamerzystą i  realizatorem dźwięku, nad
reportażem o obwodzie kaliningradzkim, zwłaszcza o dążeniach separatystycznych.
Nie byli kontrolowani przez Kreml, choć oczywiście pod nadzorem, a kilku Rosjan
przebywało w  mieszkaniu. Butrymowicz zastanawiał się, co zrobią, jeśli podczas
wywiadu padną naprawdę niewygodne pytania.
– Czemu więc przebywa pan na terytorium Rosji, skoro według pana programu
budowa strefy bałtyckiego dobrobytu ma być trzecią drogą pomiędzy Zachodem
i Wschodem? – Już trzeci raz pytała o jego motywy.
– Ponieważ agresywna polityka polskich nacjonalistów uniemożliwiła mi
działalność w  Polsce – odpowiedział, starając się zachować spokój. – Ruch,
któremu przewodzę, stanowczo odcina się od polskiej, kierowanej przez
Waszyngton polityki. Ze smutkiem przyjmuję militaryzację społeczeństwa, jaką
uprawia polski rząd, i  zwiększanie wydatków zbrojeniowych. Jesteśmy
przeciwnikami wyścigu zbrojeń.
– Czy to oznacza rozbrojenie? Neutralizację tego obszaru?
– Uważamy za sensowne utrzymywanie tylko potencjałów obronnych, a polskie
siły mają potencjał agresywny. Rosja utrzymuje tu na przykład wojska obrony,
podkreślam: obrony swojej granicy, a Polska zachowuje się, jakby miała dokonać
agresji. Temu mówimy zdecydowane „nie”.
– Trudno jednak podejrzewać, aby Rosję, mającą broń atomową, chciała
zaatakować Polska, która takiej broni nie ma.
– Polska buduje siły pod działania poniżej progu wojny, obłudnie nazywane
obroną terytorialną – wyjaśnił. – Nie bez powodu ich żołnierze tak intensywnie
ćwiczą niedaleko granicy. To wyszkoleni sabotażyści – dodał, dokładnie cytując
instrukcję, jaką otrzymał wcześniej.
– Polacy odpowiedzą, że obawiają się ataku Rosji.
– Polacy są zmanipulowani przez polskie media, kontrolowane przez rząd
i służby specjalne. Poza tym nasza strefa dobrobytu oznaczałaby, wraz z pozbyciem
się broni ofensywnej z tego obszaru, że nikt nie musiałby się już bać agresji.
Mówił tak jeszcze przez chwilę. Kątem oka zauważył, że jeden z  jego
opiekunów wysyła jakąś wiadomość z komórki. Zignorował to.

Sygnał wysłany z  telefonu uruchomił pięć urządzeń z  ładunkami


wybuchowymi. Każde z nich umieszczone było w samochodzie, torbie lub plecaku.
Trzy najsilniejsze znajdowały się niedaleko elektrociepłowni na południowo-
wschodnich peryferiach miasta. Czwarte przy stacji kolejowej, a  piąte przy
pomniku marynarzy Floty Bałtyckiej, czyli kutrze torpedowym posadowionym na
cokole.
Tę właśnie eksplozję było dobrze słychać w  mieszkaniu. Butrymowicz
odruchowo padł na podłogę. Został tam aż do momentu, gdy jego opiekunowie
zabrali go z tego miejsca.
Ekipa telewizyjna zdążyła zrobić kilka ujęć. W  świetle latarń oraz
nadjeżdżających wozów służb ratunkowych dało się zauważyć, że kadłub kutra
wydaje się rozszarpany od góry, jakby ktoś rozpruł go gigantycznym otwieraczem
do konserw. Towarzyszyły temu dym i  niewielkie płomienie, wewnątrz
najwyraźniej nie było zbyt wielu łatwopalnych materiałów.
Chwilę później zaczęły gasnąć uliczne latarnie i  światła w  domach
mieszkalnych. Sieć komórkowa jeszcze działała, więc portal Vkontaktie oraz
Twittera zasypały zdjęcia, na ktòrych widać było pogrążone w  ciemności ulice.
Dziennikarze i  nieliczni przebywający w  obwodzie cudzoziemcy przesyłali
wiadomości do swoich współpracowników i  rodzin. Zdążyli powiadomić Zachód
zarówno o  wybuchach, jak i  o pojawieniu się na ulicach pododdziałów milicji
i Rosgwardii, co akurat wydawało się w tych okolicznościach logiczne. Zachodni
oraz rosyjscy dziennikarze i  służby zaczęli przeszukiwać Internet w  nadziei
natrafienia na jakikolwiek komunikat tych, którzy podłożyli bomby.
Znaleźli tylko jedną wiadomość:
Dziś armia Ochotników Wielkiej Polski rozpoczęła operację wyzwolenia
okupowanego terytorium. To tylko początek nowej wojny. Polska od morza do
morza. Jeśli Rosjanie nie odpuszczą, poleje się więcej krwi.
Po kilku kwadransach przestały jednak działać wszystkie linie
telekomunikacyjne łączące obwód z resztą świata, także z Rosją, w każdym razie te
dostępne dla zwykłych mieszkańców. Działała tylko, przynajmniej częściowo, sieć
komórkowa na terytorium obwodu. Każdy abonent otrzymał krótką wiadomość
tekstową:
Zagrożenie terrorystyczne. Połączenia możliwe tylko z numerami alarmowymi.
Należy pozostać w  domach i  zachować spokój. Stosować się do poleceń władz.
Niedługo ważne oświadczenia w radiu i telewizji.
Siergiej Bogdanowicz Jermołajew przygotował swoje oświadczenie w bunkrze,
tak aby przynajmniej wyglądało na improwizowane. Ubrał mundur wojskowy, za
plecami miał szarą ścianę i flagę Rosji.
Odcięci od wiadomości z zewnątrz obywatele obwodu nie wiedzieli, że do sieci
trafiło drugie oświadczenie, ważniejsze, bo skierowane do zagranicy i wygłoszone
przez Jermołajewa szkolną angielszczyzną. Treść obu była taka sama:
Obwód kaliningradzki został zaatakowany przez terrorystyczne siły wspierane
przez Polskę. Te siły nie będą ustawać w dalszych zamachach. Cały świat walczy
z terrorystami. My też. Nie będę czekać na dyplomatów. Musimy się bronić, a ja,
jako zwierzchnik wszelkich władz cywilnych i  wojskowych, mam prawo podjąć
niezbędne kroki. Ogłaszam, że rozkazuję rozpocząć działania przeciwko polskim
terrorystom, którzy zbiegli za granicę. Każdy, kto w  tym przeszkodzi, będzie
traktowany jak terrorysta. Żądam, aby dla zapewnienia bezpieczeństwa ludności
obwodu kaliningradzkiego Polska natychmiast udostępniła swoje terytoria
województw przygranicznych dla potrzeb operacji antyterrorystycznej. Każda
próba oporu spotka się z przeciwdziałaniem.
Kłamał. Nie miał takiej władzy. W  Rosji nikt nie zwykł pytać generała
i  specjalnego gubernatora o  to, czy ma do czegoś prawo. To słowo generała FSB
było prawem, tak długo, dopóki prezydent nie wydał innego rozkazu.

Jedyna zachodnia placówka w  Kaliningradzie, jaką był konsulat niemiecki,


została odcięta od świata. Budynku pilnował OMON, a  milicjanci szybko
odwiedzili pracowników w  ich domach i  zalecili schronienie w  konsulacie. Byli
grzeczni, ale stanowczy, więc Niemcy do czasu przesłania instrukcji z Berlina nie
chcieli stwarzać niepotrzebnych napięć. Nie mogli już zdziałać nic poza
przesyłaniem przez łącze satelitarne depesz dotyczących kolejnych poleceń władz.
Ogłoszono zamknięcie szkół i  uczelni. Kursowanie komunikacji publicznej
miało zostać zawieszone. Urzędy nie działały, choć urzędnicy mieli stawić się rano
w  pracy. Do szpitali mogli być przyjmowani tylko pacjenci w  stanie zagrożenia
życia. Restauracje i  wszelkie lokale rozrywkowe także nie mogły działać.
Zamknięcie granic było już tylko dopełnieniem obrazu puczu wojskowego.
Tymczasem dyplomaci akredytowani w  Moskwie spędzali bezsenną noc na
próbach ustalenia jakichkolwiek faktów. Media rosyjskie podawały jedynie
informacje o  zamachu w  Kaliningradzie i  oświadczeniu rzekomych polskich
nacjonalistów. Oficjalnych komunikatów rządu czy prezydenta nie było.
Zastępca attaché wojskowego w  ambasadzie amerykańskiej jako pierwszy
zdobył informacje z nieoficjalnego źródła. Zdołał namówić znajomego pułkownika
z  Głównego Zarządu Międzynarodowej Współpracy Wojskowej na rozmowę na
parkingu centrum handlowego w  Chimkach pod Moskwą, mając pełną
świadomość, że zapewne odbędzie się pod obserwacją kontrwywiadu.
Amerykaninowi to nie przeszkadzało. Liczyło się to, co rosyjskie wojsko przekaże
kanałem nieoficjalnym.
– Dmitrij, co się dzieje w  Kaliningradzie? – przeszedł do sedna, gdy tylko
pułkownik zaprosił dyplomatę do swojego samochodu.
– Sami do końca nie wiemy – odpowiedział Rosjanin.
– Przecież to nie Polacy. To wasz teren. Musicie wiedzieć.
Pułkownik spojrzał na swojego rozmówcę. Był niewyspany. Jak wszyscy tego
dnia.
– „Wasz teren”, tak jak wasze Hawaje. Tylko bez palm i  tych, no, kobiet
w  kwiatach. Wyobraź sobie, co by było, jakby się dowódca na Hawajach
zbuntował, razem z  gubernatorem. A  ten Jermołajew to specjalny gubernator.
Wcześniej był gubernatorem Sankt Petersburga i  czekistą. A  znasz nasze wojsko.
Wiesz, jak rzadko kogoś przenosimy z  okręgu do okręgu. Tam mogła powstać
konspiracja. Spisek.
Pułkownik US Army pokręcił głową.
– Spisek? Bunt w wojsku? Separatyzm? Nie wiem, czy ktoś w to uwierzy.
– Tyle wiem – powiedział Rosjanin. – Takie mamy podejrzenia co do
Jermołajewa. Czy zostało to zainicjowane przez Polaków, czy przez niego samego,
nie mamy pojęcia. Czas na mnie – zakończył rozmowę.
Amerykanin natychmiast pojechał do ambasady. Nie wierzył w  bunt, ale
najwyraźniej taka była oficjalna wersja Moskwy. Należało więc spodziewać się, że
w jakiejś formie zostanie to prędzej czy później potwierdzone drogą oficjalną. Jako
wojskowy, choć na dyplomatycznej ścieżce kariery, zastanawiał się nad
wojskowymi konsekwencjami tego zdarzenia, a  zwłaszcza nad jedną, o  którą
zapytają wszyscy: jego szef, ambasador, Pentagon, Departament Stanu i  wreszcie
Biały Dom. Będą chcieli wiedzieć, co ten kryzys oznacza dla Ameryki i jej wojska.
Polacy byli mniej istotni.

27 kwietnia 2020 roku, przestrzeń powietrzna nad Polską


Trzy samoloty, ostatnie, które wystartowały z  Kaliningradu przed zamachami,
przekroczyły w  nocy granicę nad Mazurami, lecąc na różnych wysokościach.
Wszystkie wykonywały swój lot zgodnie z  założonym planem, jak na cywilne
maszyny przystało. I w zgodzie z cywilnymi przepisami były doskonale widoczne
na radarach, a nawet na powszechnie dostępnych cywilnych aplikacjach.
Cywilne systemy działały inaczej niż wojskowe. Odbierały sygnał wysyłany
przez samolot, zawierający podstawowe informacje o  typie, rejestracji, numerze
lotu, jeśli był nadany przez linię lotniczą, wysokości i  prędkości. Wystarczyło
zatem w trzech samolotach ustawić odpowiednie parametry.
Oficjalnie więc owe trzy samoloty różnych typów wykonywały zwykłe loty.
Jeden, identyfikujący się jako lekki L-410, leciał do Czech w  celu wykonania
planowego remontu. Nieco większy ATR-42 przewoził ładunek do Niemiec.
Wreszcie popularny cywilny Boeing 737 leciał do Grecji w locie czarterowym. I to
właśnie ten trzeci samolot zgłosił problemy z jednym silnikiem. Załoga poprosiła
o możliwość zejścia na mniejszą wysokość i lądowania na Okęciu.
Zgodnie z  procedurą taka sytuacja daje maszynie mającej problemy
pierwszeństwo. Ruch nie był duży, więc kontrolerzy szybko wskazali kurs na
lotnisko, jednak nie na Okęcie, a na Modlin.
Zaskoczona załoga wykonała szybki manewr zniżania. Gdyby ktoś mógł
zobaczyć samolot w podczerwieni, zauważyłby, że ma on cztery silniki śmigłowe
zamiast dwóch odrzutowych, nie jest dolnopłatem, ale górnopłatem i  wreszcie że
ma pękaty kadłub z rampą na końcu. Był to wojskowy An-12, choć przemalowany
w cywilne barwy fikcyjnej firmy. Pozostałe dwie maszyny wyglądały także inaczej,
niż powinny.
Samo złożenie planów lotu wzbudziło czujność obrony powietrznej, i  tak
wzmocnionej od czasów wydarzeń w  poprzednim roku. W  różnych bazach
utrzymywano dwie pary dyżurne i obie poderwano do lotu.
Dwa F-15C zbliżyły się do Antonowa schodzącego na pułap trzech tysięcy
metrów. Identyfikacji dokonano z  dala, przy użyciu kamery na podczerwień
umieszczonej w  podwieszonym do kadłuba zasobniku, teraz tylko wzrokowo,
zgodnie z  procedurą czasu pokoju kapitan Trojanowski dokonał ostatecznego
rozpoznania celu.
– Zmusić do lądowania – otrzymał rozkaz, którego i tak się spodziewał.
Jeden z  myśliwców pozostał za transportowcem, drugi pojawił się po lewej
stronie, dając wyraźne znaki, by załoga wykonywała polecenia. Alternatywę, co
było oczywiste, stanowiło otwarcie ognia.
– Job twoju mat’ – skomentował to pierwszy pilot Antonowa. – Mają nas –
oznajmił załodze. – Lądujemy w Modlinie.
Siedzący z  tyłu ludzie otrzymali informację, że będą lądować na innym
lotnisku, niż planowano. Załoga nie składała się z samobójców.
Antonow podszedł do lądowania, zatrzymując się na pasie. Z płyty wyjechały
migające światłami samochody Straży Granicznej.
Zanim funkcjonariusze zdążyli otoczyć intruza, rampa opadła na beton.
Czterdziestu ludzi wybiegło z bronią w rękach i zaczęło strzelać do samochodów.
Nie znali lotniska, starali się po prostu dobiec do najbliższych budynków, nie
wiedząc nawet, gdzie znajduje się terminal.
Pogranicznicy wydostali się z  aut i  odpowiedzieli ogniem, na chwilę
przyciskając napastników do ziemi. Ale dwunastu ludzi nie mogło długo
powstrzymywać ataku trzykrotnie silniejszego przeciwnika.
Pilot wciąż okrążającego lotnisko myśliwca uznał, że nie ma prawa tak po
prostu się przyglądać. Nawet jeśli miałoby to pozbawić go przyszłości w armii.
– Smoke Szesnaście do Odyna – nerwowo wywołał ośrodek dowodzenia
i  naprowadzania. – Z  intruza wyszli uzbrojeni ludzie, atakują pograniczników,
proszę o zgodę na otwarcie ognia. Albo interwencję.
– Smoke, tam ktoś strzela do ludzi na ziemi? – upewnił się nawigator
naprowadzania.
– Odyn, powtarzam, widzę wymianę ognia, jeśli to nie ćwiczenia, to otworzę
ogień. – Wykorzystał ostatnią szansę, by się upewnić.
– Smoke, to nie są ćwiczenia, działać według własnego uznania. Rozmawiaj
z wieżą EPMO.
To wystarczyło, choć nijak się miało do oficjalnych procedur. Pilot zwiększył
wysokość i  wywołał kontrolera z  wieży, prosząc o  połączenie z  kimś ze Straży
Granicznej. Odpowiedziało mu rozpaczliwe w  tonie wezwanie o  pomoc ze
wskazaniem, że strzelcy, kimkolwiek są, kręcą się obok samolotu.
Pilot wykonał zwrot, a  następnie niski przelot nad pasem. Huk sam w  sobie
powinien choć na chwilę ogłuszyć napastników. Kilku ludzi na ziemi uniosło broń
i  oddało niecelne serie w  kierunku samolotu. Oficer Straży Granicznej poprosił
o bezpośrednie wsparcie.
Trojanowski znów skierował się na oś pasa. Zmniejszył prędkość i  wziął na
celownik Antonowa. Widział na dole błyski wystrzałów. Seria z  działka
wystarczyła, by obcy samolot zaczął płonąć. Pogranicznicy i pracownicy ochrony
nie zdołali zatrzymać wszystkich napastników. Ale ci, zaskoczeni ostrzałem,
uciekali. Niektórzy zabarykadowali się w  hangarze klubu lotniczego, inni zdołali
wydostać się poza lotnisko.
Pozostałe dwa obce samoloty także okazały się transportowcami. Stare An-26
nosiły cywilne oznaczenia. Jeden obrał kurs na Olsztyn. Zanim został
przechwycony, obleciał miasto łukiem od południa, po czym skierował się znów ku
granicy. Wyskoczyło z niego dwudziestu ludzi, podzielonych na cztery grupy.
Spadochroniarze opadali na zalesione peryferia miasta. Nocny skok był
ryzykowny. Jeden ze skoczków złamał obie nogi, spadając na las. Inny został
zniesiony nad jezioro i lądując w wodzie, utonął.
Pozostali jednak odnaleźli się w ciemnościach i ruszyli przed siebie. Dotarli do
zabudowań. Jedna z grup miała podany adres punktu kontaktowego, pozostałe nie.
Im musiało wystarczyć dokonanie napadów na domy, by zagrabić samochody.
Drugi z Antonowów kierował się na Bydgoszcz. Został przechwycony przez F-
16 na północ od Torunia. Załoga postanowiła zaryzykować. Pospiesznie zaczęto
wysadzać desant, podczas gdy piloci zaalarmowali dowództwo.
Rozkaz nadszedł szybko. Zezwolono na użycie broni, najpierw w  postaci
ostrzegawczej serii. To wystarczyło, by piloci w panice zmniejszyli wysokość lotu,
uniemożliwiając skok ostatnim pięciu osobom. Manewrując tuż nad ziemią,
w  desperackiej próbie zgubienia myśliwców, dwusilnikowiec zszedł o  wiele za
nisko, zahaczył o drzewa i rozbił się w lesie.
Piętnastu ludzi miało szczęście. Wylądowali rozproszeni, zagubieni, ale
wszyscy żywi. Krążyli po polach, usiłując odtworzyć grupy, na które zostali
podzieleni. Zaalarmowana policja zablokowała drogi i zaczęła przeczesywać teren
desantu. Nad ranem dołączyli do nich terytorialsi. Zdołali schwytać dwóch obcych,
a dwóch zginęło podczas strzelanin.
Przy ubranych w  jednolite czarne ubiory ludziach znaleziono popularne na
całym świecie Kałasznikowy ze składanymi kolbami, granaty, mapy
z  zaznaczonymi punktami, telefony komórkowe z  polskimi kartami, ale
zarejestrowane na nieistniejące osoby, i  tanie chińskie krótkofalówki. Największe
zdziwienie wzbudziła flaga, którą miał przy sobie jeden z zabitych. Posiadała dwa
płaty – czarny na górze i  biały na dole. Dopiero po sprawdzeniu okazało się, że
wygląda jak dawna flaga Prus Wschodnich.
Zatrzymani nie mieli przy sobie żadnych dokumentów, choć ku zdziwieniu
przesłuchujących obaj mówili po polsku.

Noc z 27 na 28 kwietnia 2020 roku, Warszawa


Wiadomości z  Kaliningradu dotarły do najważniejszych osób w  państwie
różnymi kanałami. Premiera zaalarmowała Agencja Wywiadu, a  ministra obrony
oraz szefa Sztabu Generalnego wywiad wojskowy. Prezydent dowiedział się
niezależnie od nich od pracownika służby dyżurnej Biura Bezpieczeństwa
Narodowego, który zauważył, co się dzieje, przeglądając Twittera.
Desant dywersantów, gorączkowe rozmowy telefoniczne pomiędzy
decydentami, lakoniczne depesze napływające z ambasady w Moskwie i wreszcie
wiadomości od sojuszników doprowadziły do tego, że tuż przed pierwszą w nocy
w  Pałacu Namiestnikowskim na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego
w  specjalnym, rozszerzonym składzie zjawił się premier wraz z  całą Radą
Ministrów, marszałek Sejmu, przewodniczący klubów parlamentarnych, najwyżsi
dowódcy wojskowi oraz szefowie służb specjalnych i mundurowych.
Adam Borowski był niewyspany i  poirytowany. Pił mocną kawę, choć miał
ochotę na dużą ilość alkoholu. Od chwili zamachu unikał publicznych spotkań,
mimo że zawsze towarzyszyła mu silna ochrona. Podpisywał wszystkie akty
prawne i dokumenty, jakie urzędnicy rządowi i Biura Bezpieczeństwa Narodowego
uznali za stosowne. Nie przejmował się opiniami medialnych gwiazd, uważających
go za coraz bardziej biernego.
Gdy wszedł do sali, spojrzał na zgromadzonych. Wtedy zrozumiał, że wszyscy
najważniejsi ludzie w  państwie, poza marszałkiem Senatu wracającym z  podróży
zagranicznej, są w tym samym miejscu i jeśli Rosjanie odpalą choć jedną rakietę, to
obecni tu zostaną zgładzeni. Teraz miał ochotę napić się jeszcze bardziej. Albo
uciec. Ale siadł na fotelu, chwycił za podłokietniki i  poprosił o  informacje. Siłą
rzeczy, pierwszy referował minister spraw wewnętrznych.
– Na razie nie jesteśmy w  stanie wyjaśnić tego, co się dzieje – zaczął. –
W  Modlinie właśnie antyterroryści wzięli szturmem hangar i  może dowiemy się
czegoś więcej. Na razie Straż Graniczna zdołała zidentyfikować jednego,
zatrzymanego na lotnisku, dzięki odciskom palców. To Polak, notowany za czyny
chuligańskie, ale powiązany z  nieistniejącą już organizacją ANFO.
Prawdopodobnie schwytani pod Toruniem też mogą mieć takie powiązania. Jedyną
rzeczą, jaką do tej pory wiadomo, jest to, że jeden z zatrzymanych miał przy sobie
flagę Prus Wschodnich, a jeden z zabitych coś na kształt odezwy podpisanej przez
Federację Bałtycką, wzywającą do utworzenia z  Kaliningradu i  części Polski
i  Litwy nowego państwa. Myślę, że to jakoś pasuje do tego, co się dzieje za
granicą. Na razie przeszukujemy okolice i Torunia i Olsztyna.
– To absurdalne – skomentował minister spraw zagranicznych i zrelacjonował
oskarżenia płynące z  Kaliningradu. – Myślę, że przynajmniej w  jednej sprawie
jesteśmy zgodni. – Spojrzał na polityków opozycji a  potem na ministrów. – Nie
mamy nic wspólnego z  tym, co się wydarzyło, i  chyba nikt normalny w  to nie
wierzy. Poprosiliśmy NATO o  rozpoczęcie konsultacji na mocy artykułu
czwartego. Posiedzenie w  Brukseli, jak sądzimy, sprawi, że wszyscy nasi
sojusznicy w sposób jednoznaczny nas poprą.
– A co my możemy zrobić sami? – spytał prezydent.
Zarówno szefowie służb, jak i  minister spraw zagranicznych nie mieli zbyt
wiele do powiedzenia. Miał wrażenie, że więcej dowiedziałby się z  porządnego
artykułu prasowego. Dopiero szef sztabu generalnego powiedział coś nowego.
– Szanowni państwo, nie mogę w  tej chwili wdawać się w  szczegóły, zresztą
jest to zbędne, ale obserwujemy podwyższoną aktywność Rosjan w obwodzie. Ich
wojska wyszły z  koszar. Nie możemy uważać, że to przypadek. Nie mamy
jednoznacznego dowodu na to, że to wojna, ale jako żołnierz, jako szef Sztabu
Generalnego i  w razie wojny naczelny dowódca nie chcę zakładać scenariusza
optymistycznego. Należy ogłosić mobilizację i  przygotować się do obrony. Jeśli
wojna się zacznie, będziemy przynajmniej częściowo gotowi. Jeśli nie, nie tracimy
wiele. Mobilizację zawsze można odwołać.
– A  co z  ruchami wojsk po naszej stronie? – odezwał się jeden
z przewodniczących klubów. – Podobno jakieś były.
– Pododdział artylerii z Węgorzewa udał się na ćwiczenia, podobnie jak kilka
innych jednostek – wyjaśnił generał, nie chcąc wdawać się w  polemikę
z politykiem opozycji. – To pewnie mogło zostać zauważone w mediach. Poza tym
większość naszych sił wciąż jest na stopie pokojowej, poza rutynowymi
ćwiczeniami.
– A teraz na ile jesteśmy gotowi? – spytał kolejny z parlamentarzystów.
– Siły zbrojne w  pełni rozwijają się dopiero podczas mobilizacji. Część
jednostek ma w  czasie pokoju niepełne stany etatowe, a  część etatów nawet
w czasie pokoju nie jest zapełniona. Jeśli dojdzie do konfliktu, trzeba będzie sięgać
po rezerwy – odpowiedział generał. – Mamy to szczęście – znów nagiął znaczenie
swoich słów – że na ten miesiąc i maj zaplanowanych jest kilka dużych ćwiczeń,
a  to oznacza, że szybko możemy wzmocnić siły niedaleko granicy z  Rosją.
Lotnictwo i  marynarka mogą osiągnąć gotowość bojową dużo szybciej. Ale to
wymaga decyzji – podkreślił.
– To może ich nie prowokujmy – tym razem głos zabrał minister gospodarki. –
Jeszcze tylko nam wojny brakowało.
– Z muzealną armią wiele nie ugramy – dał się słyszeć kolejny głos ze strony
opozycji.
– Demonstracja gotowości może odstraszyć Rosjan – pospieszył z  repliką
minister obrony. – A co wyście zrobili przez wasze osiem lat?
– Panowie, proszę o spokój. – Prezydent nie chciał oglądać kolejnej politycznej
awantury. – Zgodnie z  prawem, jeśli Rada Ministrów złoży wniosek
o wprowadzenie stanu wojennego, to jestem gotów go rozpatrzyć. Niezwłocznie –
dodał, chcąc jak najszybciej zakończyć męczące obrady.
– Posiedzenie Rady Ministrów może się odbyć nawet teraz i zaraz – powiedział
premier.

Stan wojenny w  Polsce miał zostać wprowadzony o  godzinie piątej rano.


Przerwano programy stacji telewizyjnych i  radiowych, aby odczytać komunikat
informujący o  tym wydarzeniu. Prezmówienie prezydenta zaplanowano na ósmą,
a Sejm miał niezwłocznie zebrać się na nadzwyczajnym posiedzeniu. Jednocześnie
generał broni Ligocki został Naczelnym Dowódcą Wojska Polskiego. ■
ROZDZIAŁ VIII

28 kwietnia 2020 roku, Mazury


Zrzuceni pod Olsztynem ludzie dali o  sobie znać wcześnie rano. Dwie
pięcioosobowe grupy ujawniły się w centrum miasta. Jedna wdarła się do gmachu
urzędu wojewódzkiego, druga do położonego po przeciwnej stronie ulicy urzędu
marszałkowskiego. Obie wzięły kilku zakładników, wywiesiły flagi i  transparent
z  napisem „Niepodległa Federacja Bałtycka”, a  po pojawieniu się patroli policji
otworzyły ogień do policjantów.
Pięć minut po nich inna grupa, jadąc ukradzioną furgonetką, ostrzelała kolejno
budynki komendy miejskiej, delegatury Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego
i  wreszcie komendy wojewódzkiej. I  właśnie pod tym ostatnim budynkiem
napastnicy natknęli się na funkcjonariuszy z  bronią maszynową, którzy
odpowiedzieli ogniem. Ranili dwóch terrorystów, którzy zostali wyrzuceni
z samochodu na najbliższym skrzyżowaniu. Pozostali trzej napastnicy jechali dalej,
aż natrafili na blokadę na drodze wylotowej prowadzącej na północ. Tam porzucili
samochód i  uciekli do lasu, ostrzeliwywując próbujących ich ścigać
funkcjonariuszy.
Udało im się zgubić pościg i ukryć, czego nie mogli zrobić już ci, którzy zajęli
budynki urzędów. Otoczeni przez policję, próbowali rozgłaszać swój manifest.
Wykorzystali swoje telefony, na których mieli ustawione konta i profile Federacji
Bałtyckiej, a  oprócz tego zmusili kilku zakładników do zalogowania się na
służbowe konta i  stamtąd rozsyłali wiadomości. Trwało to do chwili, gdy
wyłączono przewodowy Internet i sieć komórkową w okolicy.
Tuż po tym, jak pozbawiono ich łączności, nad Olsztynem pojawił się klucz
czterech śmigłowców z żołnierzami jednostki GROM na pokładach. Plan ataku był
prosty i wypracowany w pośpiechu. Żołnierze mieli zjechać na dachy, a policjanci
z pododdziału antyterrorystycznego uderzyć z ziemi.
Walka trwała niecałe pół godziny. Terroryści stawiali opór, rzucali granaty,
niektórzy próbowali uciec, ale nie przebili się przez kordon okalający budynki.
Jednak ostateczny wynik starcia z  zawodowymi komandosami mógł być tylko
jeden.
Czterech bojowników Federacji Bałtyckiej ujęto żywych, sześciu zginęło.
Identyfikacja wykazała, że zabici i  jeden zatrzymany byli znani z  powiązań
z ANFO.
Tymczasem kontrolowane przez Moskwę farmy trolli zaczęły rozpowszechniać
informacje o wybuchu w Polsce i obwodzie kaliningradzkim rewolty separatystów.
Prawdziwe wiadomości wymieszano z  fałszywymi, według których separatyści
zajęli budynki urzędów w  Białymstoku, Gdańsku i  Elblągu. Te same wiadomości
zaczęły powtarzać inne, prokremlowskie media.

29 kwietnia 2020 roku, Mazury


41 Batalion Lekkiej Piechoty jeszcze przed konfliktem przestał istnieć jako
zwarty pododdział. Poszczególne kompanie i  plutony miały przekształcić się
w mniej lub bardziej samodzielne grupy bojowe i przejść do działań opóźniających.
Tak to ujęto w rozkazie.
Na szczęście nie byli sami. Nieliczni funkcjonariusze Straży Granicznej
i  komandosi mieli dołączyć do terytorialsów. Dobre i  to. Przynajmniej
Niedźwiedzką i  kilkoro jej podwładnych przydzielono do plutonu Gertner,
podobnie jak sekcję żołnierzy wojsk specjalnych. Porucznik nie była zaskoczona,
że tworzył ją chorąży Klaus i  pięciu innych, małomównych ludzi. Dobrze
wyszkoleni specjaliści zawsze byli przydatni. A  plutonowy będący jej
pomocnikiem trafił na długotrwałe zwolnienie lekarskie, więc tym bardziej
przydała się pomoc doświadczonego podoficera i doświadczonych ludzi. Mieli ze
sobą nawet zestaw do łączności satelitarnej.
Porucznik Gertner jako ostatnia wrzuciła plecak do samochodu i  miała
zajmować już miejsce obok kierowcy, gdy na placu pojawiły się cywilne autobusy,
z których wysiadali obcy żołnierze, mężczyźni i kobiety.
Nietrudno było zauważyć, że należą do dwóch różnych grup. Jedni byli ubrani
jedynie w  zwykłe mundury, uzbrojeni w  AKMS-y i  mieli stare oporządzenie,
a  drudzy, w  czystych mundurach multicam, posiadali broń obwieszoną
akcesoriami. Zebrali się w grupki, najwyraźniej czekając na coś albo na kogoś.
Zaciekawiona podeszła do nich i wtedy rozpoznała znajome twarze.
– Sierżant Narodowej Organizacji Strzeleckiej Wróbel melduje się! – Ochotnik
tym razem nie popełnił starego błędu.
– Spocznij – odpowiedziała. – Co tu robicie?
– Mieliśmy brać udział w ćwiczeniach, ale zanosi się na wojnę. Nie będziemy
wracać do domów. Dowództwo brygady wyznaczyło nam odcinek razem
z  kompanią Legii Akademickiej. Mamy współdziałać, tylko nie wiemy jeszcze
z kim.
– Ktoś wami dowodzi? – spytała.
– Porucznik Górecki, rezerwista, od dekady w  cywilu. – Wskazał oficera
z pistoletem przy pasie, z którym rozmawiał kapitan ze sztabu batalionu.
Nie było czasu na dłuższą pogawędkę. Zostawiła go i  wróciła do plutonu.
Ruszyli, omijając autobusy i  żołnierzy. Wyglądało na to, że już teraz panowało
niezłe zamieszanie.
Jej żołnierze nie byli zadowoleni z  nagłego alarmu. Odbyli intensywne
ćwiczenie w  poprzedni weekend, a  w poniedziałek ściągnięto ich z  powrotem na
służbę. Żołnierze z  innych pododdziałów też mieli powody do narzekań: ich
weekendowe zajęcia zostały nagle przedłużone. Wiadomości, jakie napłynęły
z  Rosji, nie budziły entuzjazmu. Ale istniał jeden promyk nadziei. Teraz każdy
domyślił się powodu wezwania na służbę, a  to oznaczało, że być może ktoś na
wysokim szczeblu dowodzenia ma jakąś wiedzę, której nie pozyskał z  Internetu,
i na tej podstawie stworzył jakiś plan.
Świtało już, gdy mijali pogrążone we śnie wsie i  miasteczka, których spokój
zakłócały kolumny wojskowych pojazdów. Jedne przemieszczały się w  kierunku
granicy, inne na południe.
Wtedy właśnie zaczęła się wojna.

Pierwsze skutecznie uderzyły te siły, których nie było widać na radarach.


Niewielkie grupy żołnierzy wydzielone przez pododdziały Federalnej Służby
Pogranicza i  zwiadu podeszły do linii granicznej i  samych przejść. Te ruchy
zauważyły kamery zainstalowane na wieżach, zanim jeszcze nie zostały one
zniszczone.
Troje strażników, którym do dodania animuszu przydzielono czterech żołnierzy
z  9 Pułku Rozpoznawczego, zajęło stanowiska w  pobliżu wsi o  symbolicznej
nazwie Ruskie Pole, z  zabudowań dwóch gospodarstw obserwując drogę
prowadzącą od granicy. Najpierw na szosie pojawiło się kilku uzbrojonych ludzi
o trudnej do określenia przynależności. Następnie nadjechały wozy bojowe. Widok
trzech opancerzonych samochodów GAZ Tigr jadących szosą nie pozostawiał
wątpliwości. Po chwili dołączyły do nich kolejne trzy oraz długa kolumna
transporterów opancerzonych i innych wozów.
Polacy nie walczyli. Nie takie zadanie miał zwiad, przynajmniej nie na
początku wojny. To informacje były najważniejsze.
Tego luksusu nie mieli funkcjonariusze na przejściach. Byli na z  góry
przegranej pozycji. Wystarczył dosłownie skok przez granicę i szturm na budynki.
Nieliczni polscy strażnicy graniczni i celnicy stawiali opór, mimo że wiedzieli, iż
na pomoc już nie ma szans. Mogli tylko drogo sprzedać swoją skórę i  przekazać
sygnały o agresji.
Złe wieści rozchodziły się szybko, a  najszybciej dotarły do przygranicznych
miejscowości.

Komendant powiatowy policji w  Węgorzewie wyjął pistolet z  sejfu. Przez


chwilę zastanawiał się, czy należy strzelić sobie w  głowę teraz, czy może jednak
poczekać. To była mała komenda, w  małym mieście, które ożywało tylko
w  sezonie letnim, a  wtedy przysyłano im posiłki z  zewnątrz. Teraz niespełna
sześćdziesięciu policjantów, w tym tylko dwudziestu pięciu z ogniwa patrolowego,
miało stać na straży, a  może bronić miasta. Wyszedł z  gabinetu. Na korytarzu
i schodach mijał podwładnych wracających z magazynu broni.
Dzielnicowi, kontrolerzy ruchu drogowego, kryminalni, policjantki
z  dochodzeniówki i  od przestępczości nieletnich, nawet rzeczniczka prasowa
wracali do pokojów objuczeni kamizelkami kuloodpornymi, starymi i  ciężkimi,
oraz bronią długą. Hełmów wystarczyło tylko dla prewencji. Kałasznikowów było
nieco więcej.
W niedalekim budynku placówki Straży Granicznej odbywał się podobny
spektakl. Dwudziestu pięciu strażników szykowało się do walki.
Komendant podszedł do dyżurki i gestem przywołał do siebie dyżurnego.
– Jak wszyscy się uzbroją, wyślij drogówkę pod urząd miasta – powiedział do
niego. – Niech stoją z Glauberytami i robią poważne miny, żeby ludzie widzieli, że
państwo ich nie opuściło. Jakieś posiłki?
– Komenda wojewódzka wysłała pluton prewencji. Są w  drodze. Wojskowi
dzwonili, że będzie pluton terytorialnych i jakieś wsparcie.
– Jakie wsparcie, zabrali działa z pułku – wymamrotał pod nosem komendant,
wściekły na to, że do jednostek policji złe wiadomości dotarły w chwili wybuchu
wojny.
Do miasta zbliżał się cały batalion zmechanizowany. Ponad czterdzieści
transporterów opancerzonych BTR-82A przewożących trzy kompanie piechoty
i pododdziały wsparcia nie miało wsparcia czołgów, ale to wystarczyło.
Bój przypominał pucz wojskowy w  jakimś państwie trzeciego świata. Wozy
opancerzone strzelały do budynków, skąd prowadzono ogień do najeźdźców. Tylko
jeden transporter został spalony strzałem z  granatnika, jednak nie spowolniło to
szturmu. Niektórzy spośród obrońców urzędu miasta, komendy policji i  koszar,
którzy widzieli bezowocność otwartej walki, próbowali wycofać się i ukryć. Części
to się udało, innym nie.

Starszy sierżant Iwan Arapow ostrożnie przekroczył próg tylnych, rozbitych


granatem drzwi komendy policji, trzymając karabinek w  gotowości. Budynek
został wzięty szturmem dopiero po obłożeniu go ogniem broni pokładowej BTR-
ów i  wstrzeleniu do środka granatów. Wtedy posłał trzy drużyny do szturmu.
Polacy bronili się twardo, zabijając dwóch żołnierzy już w środku.
– Czworo zabitych, troje żywych – zameldował mu dowódca pierwszej
drużyny, młodszy sierżant. Jeńców właśnie sprowadzano schodami, a  w zasadzie
ich po tych schodach spychano i rzucano na podłogę. Spojrzał na nich. W oczach
mieli strach. Rosjanin zastanawiał się, czy rozważali popełnienie samobójstwa, jak
piloci, o  których czytał w  dzieciństwie, taranujący w  1941 roku samoloty
niemieckie. Albo japońscy kamikaze.
Na wszelki wypadek się odsunął, ktoś z nich nógł mieć ukryty granat albo nóż.
Mimo że jeńcom skuto ręce, nie czuł się bezpiecznie. W  końcu policjanci chyba
umieli uwolnić się z kajdanek.
– Co mamy z  nimi zrobić? – spytał podwładny. Z  kieszeni wystawał mu
policyjny Walther, pierwsza wojenna zdobycz.
– Trzeba ich odstawić do sztabu batalionu. Tam się ich przesłucha – wyjaśnił.
Wiedział, o  co chodzi młodszemu rangą. Zwłaszcza że wśród jeńców była
kobieta, i to młoda. Pewnie podwładny już myślał o tym, aby mężczyzn zastrzelić,
a ją zawlec do transportera. Żołnierze byli w walce pierwszy raz. Opór Polaków ich
rozjuszył, w ogóle się go nie spodziewali. Zakładali, że Polacy uciekną. Niektórzy
to zrobili, co Arapowa, mającego za sobą służbę w  Syrii, martwiło najbardziej.
Skoro uciekli, to nie po to, aby wyrzucić broń do jeziora, zakopać mundury
i  siedzieć w  domu. Raczej będą przysparzać im kłopotów. Pistoletami nie spalą
czołgów, ale mogą zaszkodzić bardziej.
Zeznania jeńców mogły się przydać. Z tego samego powodu rozesłał żołnierzy,
aby szukali komputerów i  dokumentów. Jeśli Polacy mieli choć trochę oleju
w głowie, to je zniszczyli albo wywieźli, ale może coś przegapili. Coś na pewno się
przyda, gdy już na dobre będzie tu Rosja. Bo że będzie, to uważał za pewnik.
Upił łyk wody z  manierki. Może się tu osiedli, to było ładne miasteczko.
A  może Gdańsk będzie rosyjski? Był tam kilka razy z  żoną na zakupach. Teraz
tylko wykonywał rozkazy. Osobiście nie miał nic do Polaków, ale Polska była
słaba. Rosja była silna i będzie jeszcze silniejsza.

Bardziej na wschód, w  Gołdapi, starcie wyglądało podobnie. Atak


przeprowadzono tam z  dwóch kierunków, od przejścia granicznego oraz w  sile
kompanii zwiadu od strony wody, na łodziach z  silnikami. Atak z  perspektywy
Rosjan wyglądał bardziej jak ćwiczenie walki w  terenie zurbanizowanym,
zwłaszcza że chciano jedynie zająć najważniejsze budynki i  koszary. Miasto jako
takie się nie liczyło. Chodziło tylko o to, aby nikt nie przeszkodził w przemarszu
kolejnego batalionu zmechanizowanego drogą na południe.
Po zajęciu tych dwóch miast na południowy wschód ruszyła reszta sił 79
Brygady Zmechanizowanej. Łącznie trzy bataliony zmechanizowane i  jeden
czołgów, wraz z artylerią, pokonywały szosy wschodnich Mazur, by jak najszybciej
zająć Augustów, a  potem Białystok i  Suwałki. W  odwodzie były jeszcze dwa
bataliony, zmobilizowane tuż przed wybuchem wojny. Z drugiej strony obwodu, na
zachodzie, cały pułk czołgów wzmocniony piechotą ruszył wzdłuż drogi szybkiego
ruchu na Elbląg. Część jego sił miała tymczasowo zneutralizować brygadę
kawalerii pancernej z  Braniewa. A  była to tylko jedna ze składowych sił
inwazyjnych.

29 kwietnia 2020 roku, nad Polską


Kapitan Mariusz Trojanowski skierował swojego F-15C na północ. Podążały za
nim trzy inne samoloty. Eskadra była w  gotowości od północy, gdy jedną parę
maszyn utrzymywano w  strefie wyczekiwania nad Warszawą. Teraz klucz
myśliwców otrzymał zadanie rozpoznania z powietrza sytuacji nad Mazurami.
Na stałe posterunki radiolokacyjne nie można było liczyć. Trzy znajdujące się
najbliżej granicy przestały istnieć tuż po nadejściu pierwszych meldunków
o  inwazji. To samo w  każdej chwili mogło spotkać inne stałe radary. Oczywiście
były także liczne zestawy mobilne, ale poza wyznaczonymi do pełnienia dyżurów
dopiero przemieszczały się na nowe pozycje.
Rosjanie mieli lepszą sytuację. Ich radary pracowały, a  w obwodzie
rozmieszczono dziewięć dywizjonów rakiet przeciwlotniczych dalekiego zasięgu.
Teoretycznie strefa rażenia większości spośród zestawów S-400 wynosiła prawie
czterysta kilometrów.
Polacy nie bali się akurat tych rakiet. Z uwagi na krzywiznę powierzchni Ziemi
lot na wysokości trzech i  pół tysiąca metrów pozwalał na uniknięcie wykrycia
przez radary, a celu, którego nie widać na radarze, nie można ostrzelać. Oczywiście
bliżej strefy walk lotnicy musieli uważać na inne możliwe niebezpieczeństwo, czyli
mobilne zestawy małego zasięgu. Jednak ich zasięg był na tyle mały, że nie tworzył
ciągłej strefy zagrożenia.
Za to nieustannie zagrażały im samoloty wykryte przez naziemne radary. Nad
Mazurami krążyły rosyjskie myśliwce, buńczucznie operujące na dużej wysokości.
Najwyraźniej osłaniały siły lądowe, a  zapewne także działające na małych
wysokościach samoloty szturmowe. Należało je przechwycić i zniszczyć.
Prowadził więc klucz w  rozciągniętym luźnym szyku frontu par na północ,
polegając na danych przekazanych przez pracujące jeszcze radary. Nie powinni
włączać swoich aż do chwili, gdy nie będzie to absolutnie konieczne. Poza tym na
pokładach myśliwców znajdowała się jeszcze jedna para oczu.
W zasobniku Legion zamontowano kamerę pracującą w paśmie podczerwieni,
czułą na ciepło wytwarzane przez samoloty i  śmigłowce. On sam nie emitował
żadnego promieniowania. Nie dało się go wykryć. Nie tylko wykrywał cele, nawet
w  odległości ponad stu kilometrów, ale potrafił porównać ich charakterystykę
z bazą danych i określić, czy celem jest samolot, śmigłowiec, a także ich typ.
Tamci mieli włączone radary, najwyraźniej by pokryć martwe pole widzenia
swoich naziemnych stacji. Kapitan wiedział, że Rosjanie posiadają samoloty
wczesnego wykrywania, wielkie latające radary A-50, ale najwyraźniej żaden nie
znalazł się jeszcze nad obwodem.
Wciąż lecieli nisko, ponad północnym Mazowszem, skradając się jak lis do
kurnika. Przez chwilę pilot zastanawiał się, czy ma szansę podejść do przeciwnika
na tyle blisko, by użyć wyłącznie pocisków kierowanych na podczerwień.
Wówczas zaskoczenie byłoby zupełne. Rosjanie wciąż ich nie wykryli. Ale mogło
to nastąpić w  każdej chwili, zwłaszcza że w  powietrzu nieprzyjaciół było więcej.
W  dodatku dwa patrolujące wysoko klucze zbliżały się do siebie. Pojawiła się
szansa trafienia ich jedną salwą.
Nie było sensu ryzykować. Kapitan wydał jedno krótkie polecenie i  cała
czwórka zwiększyła prędkość i  wysokość. Uruchomiono radary pokładowe, które
natychmiast wykryły obiekty latające. Liczne.
Salwa AIM-120C była dla Rosjan zaskoczeniem. Z  ich punktu widzenia te
szybkie pociski pojawiły się dosłownie znikąd.
Polscy piloci strącili aż trzy z czterech nowoczesnych i drogich Su-35 w jednej
salwie. Aby dopaść czwartego, potrzebna była jeszcze jedna rakieta, która
doścignęła go na małej wysokości.
Inna para Rosjan skierowana znad obwodu obrała kurs na widocznych teraz
dobrze Polaków, ale ci zeszli na małą wysokość, udaremniając ten zamiar.
Wyłączyli też radary.
Trojanowski zostawił jedną parę w  odwodzie, aby osłaniała go przed
myśliwcami, a sam skierował się dalej na północ. Zaryzykował, ale para rosyjskich
szturmowców, zidentyfikowanych jako Su-25, była tego warta. Leciały powoli
i  nisko, najwyraźniej wzdłuż szosy z  Bartoszyc w  kierunku Biskupca, szerokimi
zakosami, jakby prowadząc rozpoznanie drogi natarcia.
Nie mógł im na to pozwolić. Dwa pociski AIM-9 Sidewinder naprowadzane na
podczerwień przerwały lot Suchojów. Mając nadzieję, że pomógł swoim, wycofał
się wraz z całym kluczem na południe.
W pierwszym dniu wojny na jego konto poszły trzy zestrzelenia , a  na konto
klucza sześć. Bez strat własnych. Nie było potrzeby prowokować losu ani narażać
cennych samolotów.

W tym samym czasie rosyjskie lotnictwo swoje pierwsze uderzenie skierowało


na Gdynię i Pomorze.
Cios, wymierzony przez klucz nowoczesnych Su-34, spadł na stanowiska
obrony przeciwlotniczej dalekiego zasięgu. Polacy dysponowali wciąż zestawami
Wega, kupionymi trzydzieści pięć lat wcześniej jeszcze w  Związku Radzieckim.
Wyrzutnie z  pociskami o  zasięgu ponad dwustu kilometrów przemieszczono
w  okolice Trójmiasta. Mimo swojego wieku ta broń mogła w  sprzyjających
warunkach wciąż być niebezpieczna.
Nalot unicestwił wyrzutnie i  rakiety, ale Rosjanie nie wiedzieli, że w  ich
pobliżu nie było obsług. Te już dawno odesłano do innych zadań, a  rozwinięte
pozycje ogniowe stanowiły jedynie cele pozorne. Rosjanie zmarnowali na nie tylko
amunicję. Ta drobna porażka nie przesądziła jednak o sukcesie nalotu na Gdynię.
Dla dwóch kluczy nowoczesnych Su-34 i  starszych Su-24 był to krótki skok,
niemal jak przez płot do sąsiada, zwłaszcza że obrona była symboliczna. Dywizjon
rakiet krótkiego zasięgu, nie najnowszych już New, zdołał oddać jedną salwę, która
dosięgła wprawdzie jednego Su-34, ale nie przerwało to ataku. Rosjanie zniszczyli
stanowiska polskich rakiet, a bomby spadły na stocznie i port. Wprawdzie nie było
w nim sprawnych okrętów, jednak szkody w infrastrukturze wykluczały jego pełną
użyteczność. Co gorsza, jedna z  bomb, najwyraźniej nieprzypadkowo, uderzyła
w ORP „Błyskawica”, okręt-muzeum, który przetrwał całą drugą wojnę światową.
Przechylił się na burtę i osiadł na dnie basenu.
Oprócz tego zaatakowano lotnisko w  Babich Dołach i  nieodległą bazę paliw
w Dębogórzu. Także tam mimo zdeterminowanej obrony, która jednym pociskiem
Grom zdołała zestrzelić Su-24, nalot przyniósł rezultaty.
Rosjanie natychmiast po ataku umieścili w  Internecie nagranie, na którym
widać było zarówno niszczone wyrzutnie, budynki lotniska, jak i płonące zbiorniki
paliw. Obrazy były kiepskiej jakości, zarejestrowane kamerami systemów
celowniczych, ale robiły wrażenie na widzach.
Także tych w Polsce.

29 kwietnia 2020 roku, stanowisko dowodzenia Naczelnego Dowódcy Wojska Polskiego


Pierwsze meldunki nie dawały powodów do radości. Wprawdzie udało się
zestrzelić kilka rosyjskich samolotów, ale siły lądowe zajęły parę przygranicznych
miejscowości i nacierały dalej.
Brygada z  Braniewa zdołała wycofać wszystkie swoje zdolne do manewru
pododdziały na przedpola Elbląga i  Pasłęka. Wzmocniona jednym batalionem
terytorialsów, batalionem Rosomaków ze Szczecina i przeciwlotnikami, szykowała
się do starcia z  Rosjanami. Na skrzydle miała elementy innego związku
taktycznego, 2 Brygady Zmechanizowanej, której celem było zamknięcie obrony
na kierunku Ostródy i Olsztyna.
Rozlokowana w  centrum ugrupowania brygada z  Bartoszyc szykowała się do
walk opóźniających, podzielona na kompanijne grupy bojowe. Nikt nie oczekiwał
od niej wygrania tej bitwy. Bój miał zmęczyć przeciwnika, związać go walką
i umożliwić późniejszy kontratak.
Najgorzej było na wschodzie. Po opanowaniu Gołdapi i  Węgorzewa Rosjanie
prowadzili główne natarcie na kierunku przesmyku suwalskiego. 19 Brygada
Zmechanizowana, skoncentrowana na rubieży Orzysza i  Ełku, mogłaby
kontratakować, jeśli tylko Rosjanie odsłoniliby skrzydło swojego ugrupowania. Ale
najlepiej byłoby wesprzeć ich wciąż nadciągającymi z  południa odwodami. Atak
jednej brygady, nawet z  żołnierzami o  wysokim morale, ale uzbrojonej w  stare
wozy bojowe, był bliski samobójstwu. Generał Ligocki nie wierzył w  patriotyzm
mierzony liczbą własnych ofiar. Grupa towarzyszących mu oficerów sztabowych
także nie.
– Czemu nam nie wpieprzyli od razu? – spytał bezceremonialnie, patrząc na
mapę wyświetloną na wielkim ekranie. – Czemu nie odpalili Iskanderów czy
Kalibrów?
– Wydaje się, że to tylko rodzaj demonstracji siły – odparł jeden z  oficerów
sztabowych, specjalista wywiadu wojskowego. – Pokazują nam, że jeśli będą
chcieli, spalą choćby rafinerię w Gdańsku. W końcu jest w zasięgu. I inne obiekty,
które są dla ich pocisków wzorowymi celami.
– Dzień jest długi – odpowiedział generał. – Na razie spróbujmy odpowiedzieć
in kind – użył anglojęzycznego terminu.
– Bałtijsk? – spytał inny z  obecnych, pułkownik lotnictwa. Baza morska była
jednym z oczywistych celów dla kontrataku.
– Nie, ich rakiety przeciwlotnicze. Plan Łasica – przypomniał kryptonim
zaplanowanej jeszcze w czasie pokoju operacji.
– Trzeba by mieć dokładne i  bieżące informacje. Nie wspiera nas NATO,
przynajmniej na razie, a  to był warunek zapisany w  planie. Bruksela jeszcze
obraduje – zwrcił uwagę oficer lotnictwa.
– Nie jest nam potrzebne całe NATO. – Specjalista rozpoznania nie ustępował.
– Nad Bałtykiem są Szwedzi, niedaleko Bornholmu Amerykanie i  Brytyjczycy –
miał na myśli samoloty rozpoznania radioelektronicznego, których polskie
lotnictwo nie posiadało – oraz szwedzki okręt podwodny. Oni chętnie dzielą się
z nami informacjami. Mamy aktualne dane.
– Więc możemy to zrobić – stwierdził Ligocki.
– To jest możliwe, ale będzie ryzykowne – odpowiedział lotnik. – Trzeba by
użyć większości naszych Jastrzębi.
– Na szczęście mamy też Hornety. Plan je uwzględnia, prawda?

*
Rozkaz do wykonania planu Łasica trafił do jednostek lotniczych w  ciągu
kilkunastu minut od jego przygotowania. Operacja była jedną z  wielu, których
plany zostały przygotowane, co jakiś czas aktualizowane, ale znane tylko bardzo
nielicznym spośród tych, którzy mieli faktycznie lecieć i walczyć.
Porucznik Kalińska należała do tych drugich. Pierwszy raz miała naprawdę, nie
licząc oczywiście treningu w symulatorze, lecieć samolotem z podwieszonymi pod
skrzydłami dziwnymi, kanciastymi pociskami. Aż osiem samolotów posiadało
właśnie to uzbrojenie. Niewielka odległość, na jaką miano wykonać atak,
oznaczała, że pod każdy samolot podwieszono aż cztery pociski. Pod pozostałe
sześć Hornetów zamontowano bardziej konwencjonalnie wyglądające rakiety,
smukłe i z wyraźnymi statecznikami.
Hornety wystartowały ze Świdwina, zachowując ciszę radiową. W  powietrzu
sformowano luźne ugrupowania kluczy. W  normalnych warunkach lot nad
pofałdowanym wzgórzami, zalesionym i  przecinanym jeziorami Pomorzem
Zachodnim, zwłaszcza późną wiosną, gdy kolory były żywe, wręcz radosne, był
przyjemnością. Ale nie teraz. Musieli pilnować prędkości, kursu, wysokości
i  czasu. Błędy oznaczały brak synchronizacji z  innymi grupami. W  tym samym
czasie z  bazy w  Krzesinach poderwało się czternaście Jastrzębi, a  kolejne
dwanaście wystartowało już z  lotniska w  Łasku. Każda maszyna niosła pod
skrzydłami ciężki ładunek bojowy.
Misja była ryzykowna. Tylko F-15 oraz dwa klucze Hornetów z  Bydgoszczy
zapewnić mogły teraz osłonę z góry, na szczęście pomni porannych strat Rosjanie
nie próbowali podjąć walki, patrolując tylko teren ponad własnymi nacierającymi
wojskami. Jeszcze nie zdobyli się na ofensywę lotniczą na południe Polski.
Daleko za linią Wisły zarówno Jastrzębie, jak i  Hornety wzniosły się na dużą
wysokość, na chwilę pojawiając się na rosyjskich radarach. Moment odpalenia dla
każdego samolotu był nieco inny i wyliczony z precyzją rzadko wymaganą nawet
w  operacjach lotniczych. Operatorzy systemów przeciwlotniczych czekali na
rozkaz do odpalenia pocisków, wypatrując okazji, by w  końcu zestrzelić jakiś
polski samolot. Kilka rakiet zostało wystrzelonych i  ścigało uciekające na małą
wysokość, tuż nad ziemię, polskie myśliwce.
Jednocześnie radary Rosjan zarejestrowały coś jeszcze. Z  terenu Polski na
południe od Bugu wystartowało dziewięć obiektów, lecących bardzo szybko
i  niezwykle stromym torem. Komputery jednoznacznie zidentyfikowały je jako
pociski balistyczne.
Połowa polskich wyrzutni systemu HIMARS ujawniła swoją obecność. Ukryte
w lasach na Mazowszu, chronione przez żołnierzy obrony terytorialnej, oczekiwały
na swój debiut bojowy. Pochodzący w całości od Amerykanów system dowodzenia
zastąpiono tuż przed wojną polskim Topazem. Uprościło to bieżące dowodzenie
bateriami rakiet należącymi do pułku artylerii, który mógł być wykorzystany
w  razie potrzeby na różne sposoby, i  jednocześnie zagwarantowało niezależność
podjęcia decyzji o  ich użyciu jako namiastki broni strategicznej. Jak ustalono na
najwyższym szczeblu, miały wejść do akcji tylko i  wyłącznie na rozkaz samego
naczelnego dowódcy. I taki nadszedł już pierwszego dnia wojny.
Po odpaleniu rakiet wyrzutnie natychmiast odjechały z  miejsca startu.
Określenie ich pozycji było banalnie proste, a  Iskandery mogły zostać odpalone
w odwecie w każdej chwili.
Tak samo traktowano inne uzbrojenie, właśnie to, które podwieszono pod
samolotami. Jastrzębie z  Krzesin przenosiły AGM-158, nisko lecące pociski
manewrujące. Dwadzieścia osiem rakiet zmierzało w  stronę obwodu
kaliningradzkiego.
Z kolei Hornety grupy Kalińskiej przenosiły pociski szybujące AGM-154C.
One nie miały napędu, po starcie rozkładały skrzydła i  kierowane układami
naprowadzania szybowały w  kierunku wskazanych celów. Pozostałe maszyny
odpaliły dobrze znane przeciwradiolokacyjne AGM-88 HARM, naprowadzające
się na obiekty emitujące fale radiowe. Te pociski nie miały zadanego celu. Ich
głowice naprowadzania odbierały wiele sygnałów i same wybierały ten cel, który
algorytm uznał za najgroźniejszy. To oznaczało, że przeciwlotnicy rosyjscy, którzy
te pociski mogli łatwo wykryć, stawali przed dylematem. Mogli próbować dalej
walczyć z  włączonym radarem, co było równoznaczne postawieniu wielkiego
napisu „celuj we mnie”, albo liczyć, że środki zaradcze pomogą. Dobrze wiedzieli,
że najprostsze rozwiązanie, czyli wyłączenie stacji, niewiele da.
Oczywiście istniały inne metody. Można było szybko zmienić częstotliwość
pracy, próbować zestrzelić pocisk albo liczyć na to, że naprowadzi się na wabik,
specjalny nadajnik pozorujący pracę radaru.
Aby pogłębić zamieszanie, także Polacy mieli swoje pozoratory. Jastrzębie
z  Łasku nie przenosiły zwykłych pocisków, lecz latające cele pozorne MALD-J,
które nie dość, że na ekranach radarów wydawały się prawdziwymi celami, to
jeszcze zakłócały rosyjski sprzęt.
Ostateczna odpowiedź Rosjan mogła być tylko jedna. Z wyrzutni zestawów S-
300 i  S-400 oraz dwóch baterii Buków wojsk lądowych poderwały się pociski,
znacząc swój ślad płomieniami wylotowymi. Leciały w  różnych kierunkach,
ścigając cele. Teraz decydowały już głównie maszyny i ich elektroniczne mózgi.
Jeden z  pocisków dopadł skrzydłowego Kalińskiej. Pilot o  znaku
wywoławczym Orion zdążył się katapultować, zanim Hornet eksplodował, rażony
odłamkami. Ona sama rzuciła samolot w  ostre nurkowanie, by jak najszybciej
wyjść z  pola rażenia Rosjan. Odpaliła kilka pakietów folii aluminiowej, by
wykorzystać każdy sposób zwiększenia szans na przetrwanie. Teraz leciała znów
nisko, lawirując nad pofałdowanym terenem i obierając kurs na inne niż Świdwin
lotnisko.
Mimo to w słuchawkach usłyszała ostrzeżenie przed opromieniowaniem przez
radar. Su-27 był za nią. Wykonała kolejny manewr, tym razem wznosząc się, by
podjąć walkę. Półpętlą wyszła na kurs przeciwny, obróciła się z  lotu plecowego
i  spojrzała na przyrządy. Rosjanin był teraz przed nią. Naciskając przycisk na
drążku, nakazała komputerowi go namierzyć. Pocisk powietrze–powietrze odpadł
od zaczepów belki nośnej, uruchomił silnik i popędził w stronę przeciwnika. Miała
szczęście, teraz to tamten zaczął uciekać. Pocisk trafił Rosjanina.
Nie interesował jej wynik. Liczyło się to, że ją zostawił. Że przetrwała walkę.
Miała nadzieję, że jej partner przeżył i  albo podejmie go śmigłowiec ratowniczy,
albo trafi do własnych wojsk.
Ponad nią samoloty osłony związały walką Rosjan próbujących interweniować,
stosując podobną taktykę. Uderzyć, by wymusić na przeciwniku reakcję obronną,
i uciec. Mimo to dwa polskie Hornety i jeden F-15 zostały zestrzelone.
Polacy stracili łącznie pięć maszyn, a szóstą, uszkodzoną, trzeba było spisać na
straty. To okazało się niewielką ceną za wynik operacji. Niektóre pociski zostały
zestrzelone, inne spudłowały. Ale łączny efekt rakietowej salwy był porażający.
Z sześciu zestawów S-400 każdy został trafiony. W większości pociski zdołały
zniszczyć wyrzutnie i  radary, tylko w  jednym przypadku zniszczono sam radar,
oślepiając tym samym, przynajmniej chwilowo, cały dywizjon. Ironią losu było to,
że przetrwały oba dywizjony starszych S-300PS. Trafiono także w  kilka
posterunków radiolokacyjnych.
Rosyjski antydostępowy bąbel, o  którym wypisywano przed wojną całe tomy
analiz i  który miał rzekomo zablokować działania polskiego lotnictwa, okazał się
balonem z dziurawą powłoką. Wojna była daleka od wygrania, ale trudniej było ją
teraz przegrać.
To zwycięstwo miało swoją cenę. Zużyte pociski stanowiły znaczną część
polskich arsenałów. A wojna dopiero się zaczynała.

29 kwietnia 2020 roku, Bruksela


Nadzwyczajne spotkanie Rady Północnoatlantyckiej, najwyższego ciała
decyzyjnego Sojuszu, trwało już ponad godzinę. Co chwila asystenci
poszczególnych stałych przedstawicieli, czyli ambasadorów państw członkowskich,
jak również sekretarza generalnego przynosili obradującym wydruki z  nowymi
wiadomościami. Uboczną stroną ataków hakerskich Rosji było to, że do łask wrócił
papier. NATO zużywało teraz całe tony papieru.
– Właśnie doniesiono, że Polacy podjęli zupełnie niepotrzebną akcję ofensywną
– powiedział ambasador Węgier István Sztójay po lekturze depeszy streszczającej
niedawne wydarzenia. – Jak już wcześniej wspominałem, należy działać ostrożnie.
Przy tym deficycie informacji naprawdę nie sądzę, aby dolewanie benzyny do
ognia było właściwym krokiem. Wciąż uważam, że należy przede wszystkim
wyjaśnić, co stało się w  Kaliningradzie. – Dla dodania pewności swoim słowom
stuknął długopisem w stół.
Słysząc to, kolejny już raz podczas tego spotkania, polski ambasador Jan
Majewski wbił wzrok w  blat. Węgier nie byłby tak stanowczy, gdyby nie miał
wyraźnej instrukcji z Budapesztu.
– István – zwrócił się bezpośrednio do niego – chyba nie wierzycie, że nasze
działania nie były niczym innym niż samoobroną? Przypominam państwu, że to
Rosjanie, tworząc swój tak zwany parasol antydostępowy, rozciągający się daleko
ponad nasze terytorium oraz obszar Litwy i  wody międzynarodowe na Bałtyku,
próbowali zapewnić sobie tarczę dla swoich ofensywnych działań.
– Na razie nawet nie wiemy, czy to Rosjanie, czy jakiś zbuntowany generał –
odpierał zarzuty Węgier.
– To rosyjska dezinformacja – pospieszył z kontrargumentem ambasador Litwy.
– U nas ustaliliśmy, że głoszącymi farmazony o  jakiejś Federacji Bałtyckiej byli
płatni agenci Moskwy albo pożyteczni idioci. Przypomnę tylko, że jeśli Rosja
przekona się, że agresja na Polskę ujdzie jej bezkarnie, mój kraj, a  z nim Łotwa
i Estonia będą następne. A któż wie, kto jeszcze?
– Rosja nie oskarża was, tylko Polaków, a poza tym podobno tym, który te, jak
pan mówi, farmazony głosi, jest Polak. Uciekł do Rosji, ale może go tam wysłali
Polacy? – Węgier nie ustępował.
– Fakty są takie – wtrącił się Amerykanin James Combs – że doszło do aktu
agresji wobec państwa członkowskiego. To, czy dokonali tego Rosjanie, czy też
separatyści z  obwodu, nie ma tutaj znaczenia. Przypominam państwu, że artykuł
piąty został użyty w  historii tylko raz, gdy to mój kraj został zaatakowany, przez
terrorystów, a  nie obce państwo. Stany Zjednoczone są głęboko wdzięczne za
okazaną wówczas solidarność i  wsparcie, także ze strony Polski. Stany
Zjednoczone popierają pomysł, aby użyć artykułu piątego. Tym bardziej, że Polsce
właśnie jesteśmy głęboko wdzięczni za wysiłek, w tym ostateczne poświęcenie jej
żołnierzy u boku naszych – dodał już od siebie, wychodząc poza instrukcje
z Waszyngtonu.
Przynajmniej tyle mógł zrobić, aby uspokoić swoje sumienie. Zanim zaczął
karierę w  polityce, był marynarzem. Pamiętał Polaków, których spotkał
siedemnaście lat wcześniej w Zatoce Perskiej, gdy zaczynała się wojna z Irakiem.
Nie mógł tylko ujawnić, że Waszyngton nie jest zbyt chętny, by teraz narażać życie
amerykańskich żołnierzy. Co innego pomoc w innej formie.
– Rząd Jej Królewskiej Mości nieustannie popiera udzielenie pomocy Polsce
przez cały sojusz zgodnie z  artykułem piątym – dodała ambasador brytyjska. –
W gruncie rzeczy nasze okręty wyszły już z portów i kierują się w kierunku cieśnin
bałtyckich.
– My także możemy wysłać swoje – dodał Francuz Jacques Jobert. –
Dodatkowo możemy bez problemu przemieścić samoloty. W  gotowości są trzy
eskadry bojowe.
– Mogę zapewnić, że będą mogły bazować w  Niemczech, podobnie jak inne
siły lotnicze – zabrała głos ambasador Niemiec Susanne Naumann. – My
deklarujemy wszelką pomoc, jaka będzie konieczna. Wyznaczone grupy okrętów
i samoloty osiągają właśnie gotowość bojową.
– Nie mamy jeszcze decyzji odnośnie do samolotów – odezwała się
przedstawicielka Holandii – ale nasze okręty są, podobnie jak brytyjskie, na Morzu
Północnym.
Zawsze okręty i samoloty, pomyślał sekretarz generalny NATO Anders Madsen.
Jego ojczysty kraj także delegował okręty do działań wraz z eskadrą F-16 i siłami
specjalnymi. Tych sił można było użyć po prostu najszybciej. Ale cały czas
brakowało decyzji, i  to jednomyślnej, zaś posiedzenie na najwyższym szczeblu
zaczynało przeradzać się w wyliczanie, kto, ile i jakich jednostek może wysłać do
Polski – a więc w coś, co powinno być przedmiotem rozmów wojskowych. Tutaj
mieli podjąć decyzję. Tyle że bez Amerykanów wszyscy jednak woleli zachować
ostrożność.
Rozumiał ich. Stany Zjednoczone były potęgą, znacznie silniejszą od Rosji.
Konflikt samej Europy z Rosją wyglądałby już inaczej, a na to wszystko nakładała
się perspektywa robienia z  Rosją interesów. Amerykanie mogli wszystko, dla
słabszej Europy perspektywa przywrócenia dawnych relacji handlowych była
atrakcyjna. A  Polska na mapie pojawiała się i  znikała, czasem będąc zależną od
Rosji, a czasem nie.
– Czy możemy stwierdzić, że nie jesteśmy zgodni odnośnie do samego zakresu
pomocy, ale stoimy na stanowisku, że Polsce pomóc należy? – Spróbował znaleźć
jakąś płaszczyznę porozumienia. – Przypominam, że nie każde państwo ma
obligatoryjny obowiązek udzielenia pomocy zbrojnej. – Dał Węgrowi szansę na
wyjście z twarzą z sytuacji.
– W  imieniu mojego rządu – odezwała się Naumann – mogę przekazać, że
Niemcy uważają obecną sytuację za szczególny test sojuszniczej lojalności. Nie
będzie przesadą, jeśli nazwiemy ten moment historycznym, a  to oznacza, że
postawy i decyzje państw będą miały daleko idące skutki dla wzajemnych relacji.
Mogę więc tylko zaapelować o rozsądek.
Na sali było niemal słychać, jak z  Węgra uchodzi powietrze. Jego instrukcje
przestały cokolwiek znaczyć. Niemka w  typowy dla dyplomatów sposób
powiedziała wiele, nie mówiąc nic wprost.
Węgry były państwem zależnym od niemieckich inwestycji, które przyciągała
tam tania siła robocza. Ale wystarczyłaby jedna polityczna decyzja podjęta
w  Berlinie i  koncerny przeniosłyby swoje fabryki do innych państw. Choćby do
Polski, gdyby wojna zakończyła się odparciem agresji.
Wobec argumentu siły, tym razem ekonomicznej, decyzję podjęto już szybko.
NATO użyło artykułu piątego, ale tylko część jego członków podtrzymała
zapewnienia o  wysłaniu pomocy zbrojnej. Wystarczyło spojrzeć na mapę, by
domyślić się dlaczego. Rosjanie chcieli zagarnąć północno-wschodnią część Polski.
Tam nie było wielu montowni budowanych przez zachodnie koncerny, centrów
handlowych ani tym bardziej biurowców z oddziałami korporacji. Gdyby agresorzy
przekroczyli linię Wisły, zapewne spadłby na nich gniew Boży. Ale na razie na
lądzie Polacy musieli radzić sobie sami.

29 kwietnia 2020 roku, Mazury


Porucznik Gertner nie miała pojęcia o tych wydarzeniach. Jej świat skurczył się
do odcinka drogi na przedpolach Giżycka, zamaskowanych stanowisk ogniowych
pomiędzy drzewami i  szerokiej na ponad dwieście metrów łąki pomiędzy lasem
a drogą. Po prawej i lewej stronie miała dwie drużyny piechoty, wzmocnione przez
karabiny maszynowe specjalsów i wyrzutnię pocisków przeciwpancernych Javelin.
Trzecia drużyna i pogranicznicy ubezpieczali tyły. Tam też znajdowała się obsługa
pocisków Spike.
Nie mieli bronić miasta. Mieli opóźnić marsz rosyjskich wojsk, dla których
Giżycko było ważne jako znajdujące się na rozdrożu dwóch dróg. Mosty
w Giżycku przecinające kanały – giżycki i niegociński – zostały już wysadzone, ale
oznaczało to tylko utrudnienie, a  nie przeszkodę. Przekroczenie kanału było
banalnie łatwe, o ile na miejsce dotarłby sprzęt przeprawowy. Dlatego też, czekając
w ukryciu, przepuścili już jedną kompanię zmotoryzowaną wzmocnioną czołgami.
Ktoś inny mógł się nimi zająć. Odgłosy strzałów dobiegające od strony miasta
świadczyły, że walki, zapewne na linii kanału, trwały.
Ich pozycja była zbyt dobra, by z niej rezygnować. Idealne miejsce na zasadzkę
górowało nad hipotetyczną trasą przemarszu przeciwnika. Po drugiej, zachodniej
stronie szosy znajdowała się skarpa, na której zbudowano kilka domów, z pozoru
dużo lepsze miejsce na przygotowanie jakiejś niespodzianki. I właśnie dlatego go
nie wybrali. Rosyjscy zwiadowcy, sprawdzając pobieżnie trasę przejazdu, zajrzeli
właśnie tam.
Ich nie zauważyli, choć las był pełen żołnierzy, kryjących się pod maskującymi
pałatkami. Powinny ochronić ich przed wykryciem zarówno przez ludzkie oczy,
kamery światła dziennego, jak i  czujniki podczerwieni. Ten wynalazek,
wprowadzony najpierw u żołnierzy wojsk powietrznodesantowych, trafił do
terytorialsów w  ostatniej chwili. Skoro jeszcze ich nie wykryto, to można było
założyć, że działały.
Leżała na ziemi, czując pod sobą jakieś korzenie i kamień. Nie była to wygodna
pozycja. Ale gdy dało się usłyszeć dochodzący z góry hałas silników, mimowolnie
wcisnęła się jeszcze bardziej w podłoże, jakby chciała zapaść się pod ziemię.
Dwa śmigłowce Mi-28 przemknęły ponad zamaskowanymi pozycjami,
najwyraźniej chcąc wesprzeć oddziały lądowe.
– A  gdzie są nasze śmigła? – powiedziała do siebie szeptem. Gdzieś przecież
powinny być.
Wtedy na wyświetlaczu terminala podłączonego do radiostacji osobistej
pojawiła się wiadomość od nadawcy o kryptonimie Tango Delta Dwa:
Kolumna wozów, wstępnie rozpoznana jako transportery opancerzone i  wozy
obrony przeciwlotniczej. Ponad piętnaście transporterów, trzy czołgi i  chyba trzy
Tunguski. Wykryte pozycje artylerii.
Po chwili dotarły też zdjęcia. Kilka klatek pokazujących przeciwnika.
Wahała się, czy odpowiedzieć. Radiostacje powinny być bezpieczne, tak ich
zapewniano. Transmisja od Tango Delta Dwa oznaczała wiadomość od
pododdziału nadzorującego bezzałogowe aparaty latające FlyEye i  Warmate,
rozlokowanego po drugiej stronie Wielkich Jezior Mazurskich. Przekaz najpierw
trafił do plecakowej radiostacji plutonowego radiotelegrafisty, a  stamtąd do niej.
Gdyby miała przy sobie terminal z ekranem, podobny do tabletu, dostałaby od razu
obraz. Trzeba było jednak zadowolić się słowami.
Zapewniano ją, że system, fachowo określony jako radiostacje programowalne,
gwarantuje bezpieczną łączność. Czas było się przekonać, czy to prawda.
Potwierdzam. Jakby ktoś się zajął tymi działami, byłoby miło – wystukała
odpowiedź.
Przez chwilę przeliczała siły. Rosjanie wchodzili w  polskie terytorium jak
w  masło, nie spodziewając się oporu, dlatego też po drogach poruszali się
kolumnami. Tak było szybciej. Rozwijali się do natarcia, tylko gdy napotykali opór.
Dodała liczby już widzianych transporterów. Widziała trzynaście i  trzy czołgi.
Czyli teraz było ich prawie trzydzieści. Jak gdyby ktoś podzielił batalion na dwie
części. Tunguski, ciężkie wozy przeciwlotnicze, zgodnie z  rosyjską doktryną
osłaniały nacierające bataliony. Teraz pewnie miały zapewnić osłonę podczas próby
forsowania kanałów. Pododdziały inżynieryjne na pewno dotrą później, a  może
forsować miały same transportery, w końcu pływały.
– Zaraz się zacznie. – Pokazała treść rozmowy chorążemu z Lublińca. – Damy
radę?
– Spokojnie – zapewnił ją komandos.
– Uważajcie wszyscy – nadała do żołnierzy plutonu. – Za chwilę będziemy
mieli gości. W  kolumnie są wozy przeciwlotnicze. Te musicie dopaść za wszelką
cenę. Reszta się nie liczy. Strzela tylko Javelin, Spike czeka na lepszą okazję.
Strzelamy i  cofamy się na punkt Alfa – wydała rozkaz. – Ćwiczyliśmy to już,
nawet raz w tym lesie, więc damy sobie radę – dodała im otuchy.
To powinno być proste. Strzelać i  zwiewać. Zapewne zaraz po meldunku
o kontakcie artyleria obłoży ogniem ich pozycje.
Wozy Rosjan już wjechały im pod lufy. Najpierw transportery, z  żołnierzami
siedzącymi na pancerzach. Może bali się eksplozji min. Paradoksalnie, teraz byli
bezpieczni. Śmierć zwykłych żołnierzy piechoty nie była warta ryzyka ze strony
Polaków. Za transporterami jechały czołgi T-90.
Gdy w  strefę zasadzki wjechały Tunguski, sytuacja się zmieniła. Spomiędzy
drzew wyleciał pojedynczy Javelin. Z  tej odległości przy dobrej pogodzie nie
można było nie trafić. Wóz wybuchł, a  kolumna się zatrzymała. Wtedy ogień
otworzyli celowniczowie granatników przeciwpancernych M72. Z  wystrzelonych
ośmiu pocisków trafiło pięć. Ale obie pozostałe Tunguski zostały zniszczone.
Specjalsi wystrzelili raz ze swojego ciężkiego Carla Gustafa, rażąc czołg.
Pozostali terytorialsi otworzyli ogień z  lekkich granatników i  rzucili granaty
dymne. Serie z  broni maszynowej dosięgły kilku Rosjan usiłujących
kontratakować.
Teraz nadszedł czas na odwrót, a  ludzie podobnie jak jej żołnierze biegli
pomiędzy drzewami. Rosjanie strzelali z  trzydziestomilimetrowych armat wozów
bojowych w  kierunku lasu. Odłamkowe pociski rozrywały się na pniach drzew.
Polacy zmierzali na drugą stronę kompleksu leśnego. Tam mogli liczyć na chwilę
na przegrupowanie się i dalszy odwrót szlakiem wyznaczonym przez zabudowania,
kępy drzew i każdą możliwą osłonę. O ile Rosjanie nie odetną im drogi.

Daleko za nimi bateria samobieżnych armatohaubic 2S19 Msta-S, z  działami


kalibru sto pięćdziesiąt dwa milimetry z  jednego z  dwóch dywizjonów artylerii
brygadowej, przygotowywała się do otwarcia ognia. Wiadomości o  zasadzce
nadeszły trzy minuty po ataku Polaków, ale rozmowa radiowa trwała jeszcze
chwilę. Nikt nie chciał przypadkiem porazić swoich żołnierzy. To opóźniło
rozpoczęcie ostrzału. W końcu rozkazy przekazano z wozu dowodzenia baterii do
załóg dział.
Te miały natychmiast otworzyć ogień w kierunku miejsca zasadzki. Z uwagi na
niewielką odległość lufy były podniesione pod wysokim kątem. Kilka salw
powinno wystarczyć.
Artylerzyści nie wiedzieli, że w  ich kierunku zbliżają się już inne pociski.
Bezzałogowiec Warmate, jeden z  kilku wystrzelonych zza kanału niegocińskiego,
wszedł w  lot nurkowy i  uderzył w  wóz dowodzenia. Po chwili drugi zniszczył
jedno z  dział. Załogi pozostałych, widząc, że są celem ataku, przerwały zadanie
i natychmiast ruszyły przed siebie, na oślep, byle tylko wyrwać się spod ostrzału.
Przywrócenie łączności i  uporządkowanie sytuacji zajęło dłuższy czas. Ten atak
sprawił też, że śmigłowce bojowe nie wspierały już sił lądowych. Nakazano im
zamiast tego polować na polskie bezzałogowce, choć piloci od razu przypomnieli,
że do wykrywania takich obiektów mają tylko własne oczy. Ale rozkaz był
rozkazem.

Ten atak pozwolił, aby pododdział Gertner wycofał się w chwilowo bezpieczne
miejsce. Skacząc od ukrycia do ukrycia, niewykryci dotarli w  końcu na kolejną
pozycję na brzegu jeziora Kruklin. Tam Rosjanie jeszcze nie doszli. Terytorialsi
mieli chwilę na odpoczynek. I przemyślenia.
Przetrwali. To było najważniejsze. Kosztem małych strat – ostrzał Rosjan ranił
dwoje żołnierzy. Na szczęście udało się znaleźć im schronienie w jednej z mijanych
wsi. Zostawiono im apteczki, karabinki i po dwa magazynki, a resztę wyposażenia,
a  zwłaszcza amunicji, rozdzielono pomiędzy innych. Ludzie, w  większości
mieszkańcy powiatu, niektórzy nawet okolicznych wiosek, byli w  dobrym, wręcz
euforycznym nastroju po wygranej potyczce.
Gertner była mniej skłonna do entuzjazmu. Seans łączności uświadomił jej, że
jej pododdział jest jedynym po tej stronie Wielkich Jezior Mazurskich, a dalej na
wschód są wyłącznie oddziały na przesmyku suwalskim. Przybyła z Lubelszczyzny
przed wybuchem walk odwodowa 19 Brygada Zmechanizowana znajdowała się na
południu. Siły terytorialsów, w  tym dowództwo batalionu i  operatorzy
bezzałogowców, pospiesznie wycofały się do Mikołajek i  pewnie ruszyły jeszcze
dalej, póki nie było tam Rosjan. Jej dano do wyboru: przedzierać się do własnych
wojsk lub kontynuować walkę. Sztab najwyraźniej nie miał pomysłu na ich
wykorzystanie.
Gdzieś za nimi było jeszcze walczące miasto, miasto, w którym znajdowało się
jej mieszkanie. Na szczęście nie zostawiła w  nim niczego naprawdę ważnego.
Miała nadzieję, że jej żołnierze także nie popełnili żadnego błędu. Przebijanie się
do wojsk operacyjnych w  sytuacji, gdy oddzielały ich rosyjskie czołgi, nie
wydawało się najlepszym pomysłem.
Wobec odcięcia od sił głównych pozostawała tylko jedna opcja, pomijając
poddanie się, które nie wchodziło w grę. Musieli przejść do działań nieregularnych.
Działania nieregularne, powtórzyła w  myślach. Poczuła się jak Hubal, tylko
osiemdziesiąt jeden lat później. Ten przynajmniej miał konie. Ona nie miała nawet
rowerów.
Gestami przywołała do siebie Niedźwiedzką i Klausa.
– Nie jest dobrze – powiedziała do nich, po tym jak przedstawiła im sytuację.
Komandos tylko się uśmiechnął.
– Nie jest dobrze, ale trzydziestu ludzi z  bronią i  dużym zapasem amunicji to
nie jest zła sytuacja. Trzeba się schować, przeczekać i jak będzie okazja, przywalić
jeszcze raz, tak żeby zabolało.
– Możemy szukać schronienia u ludzi? – spytała siedzącej pod tym samym
drzewem Niedźwiedzkiej.
Ta pokręciła głową.
– Zapomnij o tym. Jeśli Rosjanie będą nas szukać, to zaczną od rodzin. A nawet
na wsiach nigdy nie wiesz, czy przypadkiem ktoś nie doniesie. Tak po prostu, bo
będzie się bał, że inaczej onuce w  odwecie spalą całą wieś. Albo będzie chciał
zarobić. Albo coś jeszcze przyjdzie na myśl. Wejść do wsi można, ale to chyba już
nie te czasy, w  których chłopi mieli żywność. Nasze społeczeństwo aż tak
bezinteresownie patriotyczne nie jest. I  trzeba ciągle być w  ruchu. Inaczej nas
znajdą i pozabijają – dodała, a komandos skinął głową.
Dała odpocząć ludziom jeszcze trochę. Zarządziła dalszy marsz, gdy tylko
zaczęło się ściemniać.

29 kwietnia 2020 roku, Giżycko


Mimo zasadzek, ognia artylerii i  ataków dronów Rosjanie wkroczyli do
Giżycka, zmierzając w  kierunku południowo-zachodnim. Celem nie było samo
miasto, ale przesmyk pomiędzy jeziorem Kisajno a  Niegocinem. Zarówno mapa,
jak i przedwojenne wizje lokalne nie pozostawiały wątpliwości – jeśli ktoś chciałby
atakować lub kontratakować w  poprzek Wielkich Jezior Mazurskich, należało to
zrobić właśnie tam.
Wprawdzie dwa kanały przecinające ten przesmyk były wąskie i uznawano je
za przeszkody łatwe do sforsowania, nawet gdyby Polacy wysadzili mosty, ale aby
przerzucić mosty ruchome, należało przynajmniej częściowo kontrolować brzeg.
Gdyby wojna wybuchła jeszcze kilkanaście lat wcześniej, obrońcy nie mieliby
wielkiego wyboru: musieliby zamienić całe miasto w  twierdzę, z  łatwymi do
przewidzenia konsekwencjami. Teraz można było próbować innych sztuczek.
Nawet tak prostych jak zastawienie drogi załadowaną piaskiem ciężarówką.
Kapral Narodowej Organizacji Strzeleckiej Maria Kowalska wraz z  trzema
młodszymi kolegami nie miała złudzeń, że zatrzyma to Rosjan na długo. Pewnie
zresztą zwiad lotniczy uprzedził ich o  przeszkodzie. Na razie obserwowali ją ze
stanowiska ukrytego na piętrze domu, zaledwie dwieście metrów od omijającej
centrum miasteczka i prowadzącej wprost do mostu ulicy Obwodowej.
Żadne z  nich nie miało ze sobą broni wojskowej. Na wojnę ruszyli jak
partyzanci, z  własnym wyposażeniem. Dlatego teraz patrzyła na ruchy Rosjan
przez celownik optyczny zamocowany na karabinku Armalite z  długą,
osiemnastocalową lufą. Pozostali strzelcy także byli uzbrojeni w  klony AR15
w  różnych wersjach. Broń krótka, duża ilość amunicji w  ładownicach i  plecaki
pełne wyposażenia dopełniały reszty.
Widziała, jak trzy BTR-y i  dwa czołgi zatrzymują się daleko od ciężarówki.
Tylko kilku żołnierzy wyszło na zewnętrz, by sprawdzić teren. Hałas silników
kazał sądzić, że ulicami przemieszczają się inne wozy, choć i  te drogi były
zablokowane. Nie zauważyli, że ponad ich głowami lata bezzałogowiec, tym razem
rosyjski.
Nacisnęła przycisk nadawania i  nadała w  eter tylko jeden, choć powtórzony
trzykrotnie, zakodowany komunikat:
– Cztery blok, cztery blok, cztery blok.
Wystarczyło. Nie wiedziała, że nie tylko Polakom.
Półtora kilometra dalej, już za kanałem, do lotu poderwał się przeciwpancerny
Spike. Pocisk leciał w kierunku znanym operatorowi ponad drzewami i budynkami.
Kamera pokazała ciężarówkę i grupę sprzętu pancernego. Teraz wystarczyła tylko
ostatnia korekta kursu, aby pocisk uderzył w jeden z czołgów.
T-90, trafiony w  dół wieży w  pobliżu sklepienia z  kadłubem, tam, gdzie
składowano amunicję i  paliwo, eksplodował. Żołnierze przywarli do ziemi,
zaskoczeni. Po chwili Warmate uderzył w  tylną część drugiego z  czołgów,
zapalając silnik.
Teraz spieszono cały desant z  BTR-ów. Najwyraźniej ktoś sądził, że ostrzału
dokonano z najbliższej okolicy. Cała drużyna szła w stronę domu, gdzie ukrywali
się strzelcy.
Czekanie nie miało już sensu. Kowalska wzięła na cel żołnierza z  karabinem
maszynowym Pieczenieg. Nacisnęła spust, dając znak do otwarcia ognia przez
resztę jej ludzi.
Trafiła. Dwóch jej kolegów też. Teraz musieli uciekać.
Pozostali żołnierze piechoty padli na ziemię, strzelając długimi seriami
w  kierunku okien. Strzelcy zdołali się wycofać na parter, zanim ktoś wystrzelił
z granatnika. Do kanonady w każdej chwili mogły przyłączyć się armaty BTR-ów.
Jakiś Rosjanin zdążył dobiec w  pobliże domu, zaskakując ich przy wyjściu.
Pospieszył się i nierozważnie wybiegł daleko przed innych.
W pierwszego z wychodzących oddał długą serię z Kałasznikowa, zabijając na
miejscu. Kowalska strzeliła do niego szybkim dubletem. Wybiegli na ulicę,
zamierzając przez wyciętą wcześniej dziurę w siatce dostać się na teren ogródków
działkowych.
Ktoś jeszcze do nich strzelał, ale dużo mniej celnie.
Dopadła płotu i przywarła do ściany jakieś altanki.
– Kuźwa, pewnie zwiad – powiedziała do kolegi. – Szymi, Kamil, w porządku?
Strzelczyni była na tyle napompowana adrenaliną, że nie odczuła jeszcze straty
kolegi. Po prostu mieli jednego człowieka mniej. Odskoczyli dalej, Rosjanie ich nie
ścigali. Może bali się kolejnej zasadzki, a  może uznali, że nie warto poświęcać
czasu na pościg za trzema osobami.
Przemieszczali się dalej, w  stronę zabudowań nad kanałem. Niedługo po nich
dotarły tam rosyjskie piesze patrole. Pewnie ktoś uznał, że nie ma potrzeby narażać
cennych wozów opancerzonych w niepewnym terenie.
To dało chwilową przewagę strzelcom. Przeskakując od okna do okna,
z  budynku do budynku, zdołali przycisnąć ich na kolejne minuty, aż w  końcu
Rosjanie zaczęli ostrzał z  moździerzy, zmuszając całą trójkę do wycofania się na
drugi brzeg. Mieli szczęście. Kilka podobnych do nich grup nie przetrwało.
Z każdą potyczką Rosjanie szybciej przekazywali żołnierzom piechoty wiadomości
od rozpoznania radiowego, a  operatorzy bezzałogowców nabierali doświadczenia
w warunkach innych niż poligonowe.

Także żołnierze głównych sił broniących się na linii kanału giżyckiego mogli
uważać się za szczęściarzy. Na ten odcinek skierowano pododdziały rezerwy,
głównie młodzież po odbytym szkoleniu w  ramach Legii Akademickiej i  grupy
paramilitarne. Przez pierwsze godziny walk po dotarciu przez Rosjan do kanału
mazurski kurort stał się areną walki pozycyjnej. Nieliczni żołnierze rosyjskiej
piechoty wspierani przez wozy bojowe usiłowali raz za razem przedrzeć się na
drugi brzeg.
Rezerwiści i  terytorialsi w  domach jednorodzinnych przygotowali punkty
ogniowe. Większość obsadzili żołnierze z Kałasznikowami, ale to wystarczyło, by
odpychać od kanału piechotę. Ogień granatników zdołał uszkodzić kilka BTR-ów.
Kowalska ze swoim karabinem nieustannie szarpała Rosjan celnymi strzałami
w  kierunku celowniczych karabinów maszynowych, granatników i  dowódców
pododdziałów. Prędko nauczyła się, że transportery i  moździerze coraz szybciej
odpowiadają na ostrzał snajperski.
Nie można było liczyć na wieczne szczęście. Po zatrzymaniu pierwszego
natarcia należało wycofać się na zapasowe pozycje ogniowe. Rosjanie szybko
wpadli na pomysł, aby transportery ominęły strefę walk, płynąc jeziorami.
Drużyny i  plutony odskakiwały, podczas gdy niewielki obszar pomiędzy
kanałami znalazł się pod ogniem artylerii. Mimo to większość obrońców zdołała
przedostać się na zbawczy drugi brzeg.
Na tym odcinku Rosjanie chwilowo wstrzymali natarcie, czekając na podejście
drugiego rzutu. Pojawił się też klucz polskich F-16, który pociskami Maverick
i  bombami kierowanymi dokończył dzieła bezzałogowców, niszcząc baterię dział
samobieżnych.
Trzy rezerwowe bataliony zmechanizowane przekroczyły granicę. Jeden
skierowano na Kętrzyn, dwa, idąc przez Giżycko, zajęły pozycje obronne,
ubezpieczając skrzydło sił nacierających na Suwałki. Batalion, który zajął Giżycko,
odesłano na jedną noc na tyły.

Nie zatrzymywali się za to na wschodzie. 79 Brygada, za którą podążał 267


Pułk Zmechanizowany, nie napotykała większego oporu, nacierając na Suwałki
i  Augustów, gdzie do obrony szykowały się polskie bataliony piechoty
i  pododdziały przeciwpancerne. Oba miasta zostały ostrzelane, i  to kilkukrotnie,
przez artylerię rakietową i zbombardowane przez lotnictwo.
Zgodnie z  zasadami sztuki wojennej atakujący powinien mieć co najmniej
trzykrotną przewagę nad przeciwnikiem.
I ją miał. Podczas gdy jeden batalion polski pozostawał w  Augustowie,
pozostałe siły rozproszono, by broniły rubieży Augustów–Ełk, czy raczej ją
dozorowały. W jednym z węzłów dróg, jakim było Olecko, położone w dodatku na
przesmyku pomiędzy jeziorami, pozostawiono tylko mieszany batalion lekkiej
piechoty. Statyczna obrona w tym wąskim gardle była błędem.
Zgodnie z  zasadami sztuki wojennej atakujący powinien mieć trzykrotną
przewagę nad obrońcą, ale w tym przypadku miał ją znacznie większą. Początkowo
Rosjanie do walki rzucili tylko jeden batalion, zbyt mało, aby przerwać obronę, ale
wystarczająco dużo, aby związać ją walką. A proporcje nie oznaczały tylko tego, że
można było na jeden odcinek walk skierować większe siły.
Ten, kto miał więcej żołnierzy, mógł ich podzielić. Dlatego Rosjanie zdołali
uderzyć na obrońców z  flanki, obchodząc ich pozycje dookoła Jeziora
Sedraneckiego. Zaskakujący atak spowodował, że Polacy musieli porzucić
dotychczas zajmowane pozycje. Wycofywali się pod ogniem artylerii i rakiet Grad,
ponosząc poważne straty. Później znów ruszyło natarcie, które zepchnęło ich
w głąb miasta. Potem ostrzał ustał. Obrońcy szykowali się, wyczekując kolejnego
ataku. Wznosili barykady i prowizoryczne umocnienia, w oknach układano worki
z piaskiem, wszystko według instrukcji walki w terenie zurbanizowanym. Rosjanie
jednak nie nadchodzili. Niektórzy żołnierze nie wytrzymali napięcia i  nocą
próbowali uciec przez jezioro na znalezionych jachtach i kajakach.
Nie było jednak generalnego szturmu. Dla agresora liczyły się drogi, a nie samo
miasto. Gdy zmechanizowane kolumny ruszyły z  powrotem w  głąb Polski, tylko
niewielkie siły pozostały na pozycjach blokujących. Jeśli Polacy nie poddaliby się
sami, planowano wzięcie miasta szturmem, ale było to odległą perspektywą.
Liczyło się tylko osłonięcie od południa sił innego zgrupowania, które
przekroczyło granicę także w pobliżu Gołdapi i rozwijało natarcie w stronę Suwałk.

Dalej na zachód siły 7 Pułku Zmechanizowanego nacierały w  kierunku


Olsztyna po wcześniejszym ominięciu Bartoszyc, które zajął dopiero jeden
z odwodowych batalionów.
20 Brygada Zmechanizowana toczyła bój opóźniający, walcząc w rozproszeniu
i  nękając nacierających Rosjan. Czołgi PT-91 Twardy były groźne, a  załogi
potrafiły wykorzystać ich możliwości. Dużo gorzej było ze słabszymi BWP-1,
przewożącymi piechotę, która powinna wspierać czołgi albo szykować zasadzki na
broń pancerną wroga. Dla nich wejście w walkę z bojowymi wozami Rosjan było
więcej niż ryzykowne. Jedyny ich atut stanowiła niska sylwetka, utrudniająca
wykrycie i trafienie. To pozwalało jednak je wykorzystać.
Po adaptacji przedziałów desantowych w  części wozów znalazły się terminale
systemu dowodzenia Topaz, pozwalające na szybkie przekazywanie artylerii
danych o wykrytych celach.
Mieszane pododdziały czołgów i  BWP stały się grupami wysuniętych
obserwatorów, wskazujących cele dla dział. Czołgi otwierały ogień, tylko gdy
sprzyjała temu sytuacja lub za wszelką cenę trzeba było osłonić zwiadowcze
bewpuy, a  natychmiast po uzyskaniu pierwszych trafień zmieniano pozycję. Pole
walki zaczęło przypominać szachownicę, na której znajdowały się jedynie figury
zdolne do ruchów na odległość wielu pól.
Ciężar zwalczania przeciwnika spoczął na artylerii. Podczas gdy rosyjskie
brygady miały dwa dywizjony dział kalibru sto pięćdziesiąt dwa milimetry,
brygadową artylerię stanowił zaledwie dywizjon – według etatu osiemnaście dział
Goździk kalibru sto dwadzieścia dwa milimetry. Było więc ich nie tylko mniej, ale
też miały mniejszy zasięg. Brygadę wzmocnił dywizjon Krabów i  rakietowe
wyrzutnie Langusta, trzymane pod parasolem wozów przeciwlotniczych Poprad.
Normalnym sposobem zwalczania artylerii przez artylerię było użycie radarów
wykrywających pociski wystrzelone przez przeciwnika, co pozwalało określić
stanowiska ogniowe. Tym razem okazało się to trudne. Podobnie jak kiedyś na
Ukrainie, Rosjanie specjalnie zakłócali częstotliwości pracy polskich radarów.
Baterie dział otrzymywały informacje o  przeciwniku z  wielu innych źródeł.
Część dostarczały im terminale z  wozów bojowych, część powszechne już
w wojsku bezzałogowe FlyEye, a działające daleko przed własnym ugrupowaniem,
ukryte w  terenie drużyny rozpoznawcze przesyłały wiadomości
o zaobserwowanych ruchach wojsk.
Niezależnie od źródła informacji działa strzelały i  natychmiast zmieniały
pozycje ogniowe. Gdy tylko było to możliwe, na cel brano wozy dowodzenia,
artylerię przeciwnika i wreszcie czołgi.
Natarcie było powstrzymywane, ale nie zatrzymane. Nikt zresztą nie oczekiwał
tego od obrońców. Działania opóźniające z definicji miały na celu zyskanie czasu,
aż przybędą posiłki. Te wciąż jeszcze nadciągały z południa Polski.
Do końca dnia ocalałe pododdziały brygady wycofały się na południe, na nowe
pozycje obronne. W  nocy wzmocnić je miał batalion czołgów odwodowej 34
Brygady Kawalerii Pancernej. Przygotowywano się już do obrony Olsztyna, gdzie
pozostawał batalion terytorialsów, batalion rezerwistów i  batalion policjantów,
zmobilizowany z kursantów szkoły w Szczytnie.

30 kwietnia 2020 roku, przestrzeń powietrzna nad Polską


Noc była bezchmurna i  z kabiny dało się dostrzec, mimo świateł przyrządów
i ekranów, mnóstwo gwiazd. Kapitan Mariusz Trojanowski nie miał jednak czasu
na zachwyty nad pięknem natury. Tym razem prowadził grupę sześciu myśliwców,
poderwanych alarmowo po zauważeniu aktywności w rosyjskich bazach.
Jedyną dostrzegalną dotąd formą sojuszniczej pomocy było pojawienie się nad
południowo-zachodnią Polską oraz nad zachodnim Bałtykiem latających radarów
AWACS i  innych samolotów rozpoznawczych, wysyłanych przez państwa
zachodnie. To one właśnie musiały podać informacje o zbliżającym się nalocie. Ale
wiedzieć o  ataku to jedno, zaś móc go odeprzeć to drugie. A  dostępne siły były
skromne, rozciągnięte pomiędzy samoloty usiłujące wspierać wojska lądowe,
prowadzić rozpoznanie i wreszcie walczyć z rosyjskimi maszynami.
Całe cztery eskadry rosyjskich myśliwców były już dobrze widoczne na
radarach. Systemy Orłów zidentyfikowały je jako Su-35, Su-30, Su-34 i  Su-27.
Cała kolekcja maszyn z  obwodu, pomyślał pilot. Rosyjskie maszyny zebrały się
w kilka grup, złożonych z różnych typów. Myśliwce Su-35 leciały w pięciu parach
na południowy zachód i  południe, jakby rozciągały nad Polską wielką rękawicę.
Tuż za nimi podążały Su-30, a następnie zgrupowania bombowców Su-34 i znów
myśliwskie Su-27.
Na rozkaz ze stanowiska naprowadzania, ukrytego gdzieś w Wielkopolsce, F-15
rozluźniły szyk, wyszły na maksymalną wysokość i  nabrały prędkości. Salwa
szesnastu pocisków AIM-120 poleciała w  kierunku czterech par myśliwców.
Pozostałe ładunki odpalono do bombowców. Łącznie w powietrzu znalazło się aż
trzydzieści sześć rakiet.
Po chwili Rosjanie odpowiedzieli dwunastoma swoimi pociskami R-77.
Następnie wszystkie samoloty rzuciły się w  wir manewrów unikowych, usiłując
uciec przed rakietami przeciwnika lub je zmylić. Zarówno Suchoje, jak i Orły użyły
swoich systemów zakłócających. W  tej bitwie liczyły się nie tylko umiejętności
pilotów, ale też jakość aparatury wykrywającej obce emisje, oceniającej ich
charakterystyki dzięki porównywaniu ich z  danymi z  pamięci komputerów
i uruchamiającej dobrane do nich tryby zakłócania.
W wyniku pojedynku mikroprocesorów i  anten cztery Su-35 i  sześć starszych
Su-30 zostało zestrzelonych w  pierwszych chwilach walki za cenę dwóch F-15C,
których piloci katapultowali się, na szczęście nad własnym terytorium. Pozostała
czwórka zawróciła natychmiast na lotnisko w Łasku, lecąc szybko i schodząc coraz
niżej, by jak najszybciej móc odtworzyć gotowość bojową.
Na płycie postojowej gorączkowo krzątali się technicy, by natychmiast
sprawdzić stan samolotów, uzupełnić paliwo i  podwiesić nowe rakiety w  miejsce
zużytych. Trzeba było też założyć nowe wabiki. To zajmowało cenne minuty.
W międzyczasie dokonano zmiany pilotów. Wypoczęty pilot to skuteczny pilot.
Wtedy rozległ się alarm. Trojanowski wraz z  innymi pobiegli do schronu, nie
wiedząc, co się dokładnie dzieje. Ktoś w radiostacji usłyszał tylko coś o pociskach
balistycznych.
Cztery Iskandery odpalone z  obwodu leciały po stromym, wysokim torze
w kierunku baz w Łasku i Krzesinach. Patrioty broniące baz zdołały przechwycić
trzy z nich.
Normalnie skuteczność rzędu siedemdziesięciu pięciu procent budziłaby respekt
specjalistów i  użytkowników. Ale te dwadzieścia pięć procent oznaczało głowicę
kasetową, która wybuchła nad bazą w  Łasku, rozsiewając małe, wybuchowe
podpociski. W połączeniu z czterema tankowanymi samolotami oznaczało to jedno.
Dwa samoloty zostały zniszczone w efektownych eksplozjach, a dwa uszkodzone.
W  Łasku znajdowało się także kilka F-16, ale tylko jeden spośród nich został
trafiony odłamkami. Kasetowa głowica nie zniszczyła pasa, a uszkodzone budynki
nadawały się do użytku. Jednak straty należało mierzyć w samolotach, które już nie
polecą do walki, jak i  w zabitych oraz rannych ludziach, którzy nie będą już
wykonywać swoich zadań.
Chwilowo innych F-15C nie było w  gotowości. Wobec tego ciężar walki
z  agresorami przejęły na siebie F-16 i  Hornety. Łącznie ruszyły cztery pary
maszyn, podobnie jak wcześniej starając się odpalić pociski rakietowe i wrócić do
baz, unikając walki manewrowej. Strącono tak sześć kolejnych rosyjskich maszyn,
ale nie bez strat. Na chwilę Rosjanie zyskali przewagę w powietrzu.
Su-34, Su-27 i  ocalałe Su-30 wykorzystały ten fakt. Cele znajdujące się
w  środowej i  północnej Polsce były cały czas blisko lotnisk w  obwodzie i  mogły
zabrać duży ładunek uzbrojenia.
Rakiety przeciwradiolokacyjne Ch-31 zdołały dosięgnąć czterech polskich
stacji radarowych dalekiego zasięgu. To samo w sobie nie było dotkliwe, zwłaszcza
że na ukrytych stanowiskach do pracy mogły włączyć się kolejne. Gorsze było to,
że kolejne odpalone rakiety związały walką baterię Patriotów rozmieszczoną
niedaleko linii Wisły. Normalnie nie byłoby to problemem, nie bez powodu obrona
przeciwlotnicza powinna być złożona z  warstw, jak ciasto. Ale mostów na Wiśle
broniły tylko baterie armat kalibru dwadzieścia trzy milimetry i  trzy ważne
przeprawy, pod Toruniem, Bydgoszczą i  Chełmnem, zostały zerwane rosyjskimi
pociskami. To miało opóźnić przemarsz wciąż przemieszczających się sił z  głębi
Polski.
Ostatni akcent nalotu był szczególnie efektowny, a  odpowiadały za niego
zaledwie dwa Su-27. Lecąc prosto na południe, odpaliły pociski Ch-59 o dalekim,
przekraczającym sto kilometrów zasięgu. Jeszcze przed startem w  ich układach
naprowadzania zapisano współrzędne celu, obiektu tak dużego, że nie dało się go
nie trafić. Lecąc sto metrów nad ziemią, doleciały do Płocka.
Rafinerię osłaniały pododdziały przeciwlotnicze, ale stary system Kub i armaty
ZU-23 nie były w  stanie zapobiec nieszczęściu. Wszystkie pociski trafiły w  cel
i wszystkie wywołały pożary. Nie bez powodu specjalnie zostały naprowadzone na
zbiorniki z benzyną i instalacje przetwórcze.
Ponieważ rafinerie z definicji są zakładami, w których ryzyko i konsekwencje
pożaru są duże, na miejscu byli strażacy straży zakładowej, których szybko wsparły
inne jednostki z  Mazowsza. Pożary zostały ugaszone, a  zakład uratowany, ale
przywracanie pełnej mocy produkcyjnej musiało potrwać.

Inny pożar rozpętał się w Internecie. Kadry pokazujące płomienie nad zakładem
petrochemicznym trafiły do sieci. Niektóre ujęcia przesłali przypadkowi
świadkowie, ale całą serię wykonał oczekujący od kilku godzin zwiadowca,
którego jedyną bronią był aparat fotograficzny z  teleobiektywem i  telefon
satelitarny. Wysłanie zdjęć było ryzykowne, lecz opłaciło się.
Obrazy pożarów, poprawione w programach do obróbki, posłano w świat. Nie
umieszczano ich na przypadkowych stronach. Wystarczyło wykorzystać już
wcześniej stworzone serwisy, o  zwracających uwagę nazwach. Każdy z  nich
przygotowany był tak, aby przyciągnąć uwagę innej grupy odbiorców. „Prawda
o  świecie” adresowana była do mężczyzn po czterdziestce, mieszkających
w  miastach. Strona „Chroń swoje dziecko” miała przyciągnąć uwagę młodych
matek, a „Ziemia i Tradycja” – mieszkańców wsi. Nie chwalono tam wprost Rosji,
tylko rozsiewano ziarna niechęci i  podejrzliwości wobec władz i  autorytetów.
Rozpowszechniano więc każdą teorię spiskową, od szczepionek powodujących
autyzm po bazy hitlerowskich latających spodków na półkuli południowej.
Obrobione zdjęcia zostały opatrzone fałszywymi komentarzami. Na jednych
stronach pisano o  pożarze całej rafinerii, na innych o  pożarze zakładów
chemicznych i  o skażeniu Polski trującymi substancjami chemicznymi o  groźnie
brzmiących nazwach, jak selenowodór czy chlorek rtęci.
Wirtualne bzdury miały realne konsekwencje. Niektórzy uciekali z  terenów
otaczających zakłady przemysłowe. Inni próbowali poszukiwać leków lub środków
ochronnych na własną rękę, policja odnotowała nawet próby kradzieży
medykamentów z aptek.

– Doskonale, towarzysze – powiedział Jermołajew do oficerów, którzy właśnie


złożyli raport o  zakończonej operacji lotniczej. – Polska jest jak kobyła: wierzga,
czasem kopnie, ale nie ucieknie przed rzeźnią. Przerobimy ją na koninę.
Uśmiechnął się. Mimo przeszkód ofensywa lądowa rozwijała się pomyślnie.
Jeszcze trochę i  sforsują Biebrzę, a  przynajmniej przerwą drogi prowadzące na
przesmyk suwalski. Wtedy zajmą kolejno Augustów, Suwałki i  obsadzą granicę.
Wówczas Litwa zacznie cienko śpiewać, utraciwszy lądowe połączenie z NATO.
Zaproponuje im układ. On, Jermołajew, zmusi suwerenne państwo, choćby tak
słabe jak Litwa, do ustępstw i układów.
Kreml miał już w  zasięgu ręki. Wystarczyło tylko dobić Polaków. Chciałby
uczcić zwycięstwo dobrą wódką, ale od ponad miesiąca nie pił i  nie korzystał
z  innych przyjemności życia. Na to będzie czas, gdy już zostanie prezydentem.
A przynajmniej bohaterem, który dał Rosji wielkie zwycięstwo.
Nakazał wojskowym przygotować samoloty i  okręty do kolejnego uderzenia.
Na lądzie sytuacja też rozwijała się pomyślnie.

30 kwietnia 2020 roku, Suwałki


Ten rozkaz znały tylko trzy osoby i  wszystkie były teraz w  jednym
pomieszczeniu, na terenie zaimprowizowanego stanowiska dowodzenia
w opuszczonej szkole. Dowódca brygady, jego zastępca i szef sztabu. Nikt więcej
nie musiał znać szczegółów. Rozkaz nie znalazł się na piśmie i  nigdy nie miał
zostać zapisany, chyba że we wspomnieniach, za ćwierć wieku. Jeżeli wszyscy
przeżyją.
– Jeśli zdarzy się, że brygadzie będzie grozić rozbicie, należy wycofać się za
granicę litewską – usłyszał dwa dni wcześniej od dowódcy dywizji dowódca 15
Brygady Zmechanizowanej, pułkownik Mazurkiewicz. – Litwini was przyjmą.
Nikt, a  zwłaszcza naczelny dowódca, nie popiera bezsensownego trwania na
pozycjach.
Teraz, patrząc na mapę, pułkownik zastanawiał się, kiedy nadejdzie czas na
wydanie takiego rozkazu żołnierzom. Analogie historyczne, zwłaszcza z  1939
i  1940 roku, nasuwały się same. Przynajmniej tym razem wycofaliby się do
państwa sojuszniczego, nie zostaliby więc internowani, tylko może jakoś odesłani
do kraju.
Pierwszy raz poczuł się jak we wrześniu, gdy zrozumiał, jakie zadanie ma do
wykonania i jakimi siłami. Obronę miasta na ważnym przesmyku miała zapewnić
prawie cała brygada. Mimo wcielenia rezerwistów ludzi było mniej, niż
wykazywały stany etatowe. Mniej o  prawie jedną trzecią. Do tego jeden batalion
piechoty odesłano na południe, do Augustowa.
Wzmocnienie stanowił miejscowy batalion obrony terytorialnej. Z  innej
stacjonującej w  mieście jednostki, pułku przeciwpancernego, zostawiono sześć
wyrzutni rakiet przeciwpancernych. Pozostałe pododdziały pułku wysłano do
różnych brygad. Dla obrony przed lotnictwem dodano baterię samobieżnych
wyrzutni Osa. Plutony czołgów osłaniane przez piechotę zajęły pozycje na
przedpolach, zaś w miarę postępów przeciwnika miały wycofywać się na kolejne,
coraz bliżej zabudowań, a w końcu i pomiędzy nie.
Natarcie Rosjan zaczęło się wczesnym popołudniem. Najwyraźniej bardzo się
spieszyli. Działali podręcznikowo. Najpierw przyleciały zwiadowcze drony, po
których zaatakowały samoloty szturmowe. Małe, zwinne i  opancerzone Su-25,
latając nisko nad miastem, zdołały zniszczyć kilka czołgów i  dział. Obrona
przeciwlotnicza zestrzeliła dwa samoloty, ale nie zapobiegło to kolejnym nalotom.
Potem zaczął się ostrzał polskich linii przez dalekosiężne wyrzutnie rakietowe,
do których dołączyła artyleria lufowa. Gdy one przerwały ogień, rozpoczęły się
kolejne naloty, tym razem śmigłowców. Mi-35 nadlatywały nad przedpola miasta,
polując na czołgi i wyrzutnie rakiet, które zdołały uniknąć zniszczenia. Po krótkim
ostrzale wychodziły z zasięgu ognia polskiej obrony.
Następnie nadciągnęły czołgi i  piechota zmechanizowana, atakując szybko,
najwyraźniej sądząc, że obrona została rozmiękczona. Wróg się mylił.
Polskie czołgi rozmieszczone na okopanych stanowiskach otwierały ogień do
rosyjskich wozów bojowych. Natarcie załamało się, a  na polu walki dymiło
kilkanaście wraków. Kilka kolejnych było dziełem artylerzystów
i przeciwpancernych pocisków kierowanych. Po stronie polskiej także były straty,
ale obrona trwała.
Rosjanie zmienili taktykę. Nim ponowili ostrzał artyleryjski, na pierwszej linii
znalazły się zespoły wysuniętych obserwatorów z laserowymi wskaźnikami celów.
Gdy tylko wykryto polskie stanowiska ogniowe, haubice wystrzeliwywały pociski
Krasnopol. Na kilka sekund przed uderzeniem zdalny sygnał uruchamiał lasery
wskaźników, pozwalając naprowadzić pocisk na cel.
Polskie Twarde starały się kolejny raz zmienić stanowiska ogniowe. Czasem
udawało się sprawić, że przeciwnik ostrzelał opuszczone pozycje, ale coraz więcej
czołgów padało ofiarą precyzyjnych ataków. Postawienie zasłon dymnych
pozwoliło na chwilę wytchnienia. Ale nie można było ich stawiać cały czas.
Nie można było także cofać się w  nieskończoność. Ostrzał burzył kolejne
budynki. Nieliczni strażacy i  ratownicy medyczni usiłowali pomóc tym, którym
można było jeszcze tej pomocy udzielić. Do wielu miejsc ona nie dotarła albo
dotarła zbyt późno. Co gorsza, po kilku godzinach stało się jasne, że zagon
pancerny odciął połączenie Suwałk z resztą Polski.
Noc sprawiła, że agresorzy spowolnili tempo działań. Wciąż jednak na miasto
spadały rakiety i kilka razy przeleciały samoloty, zrzucając bomby na domniemane
pozycje obrońców.
– Panowie – powiedział pułkownik Mazurkiewicz – moim zdaniem sytuacja
jest zła. Widzę dwie możliwości. Albo walczymy w  mieście, które prędzej czy
później zostanie okrążone, albo przebijamy się w kierunku granicy. W nocy mamy
większe szanse. Proponuję przenieść stanowisko dowodzenia do Sejn i  tam
próbować się bronić, może uda nam się wytrzymać. A  przekroczenie granicy
należy traktować jako ostateczność w  razie groźby kapitulacji. Walczymy do
końca, ale nie za wszelką cenę.
Podwładni nie próbowali zmieniać jego decyzji. Sami nie mieli lepszych
pomysłów. Walka o każdy kamień oznaczała tylko coraz większe straty i nie miała
szans powodzenia.
Przed wschodem słońca pierwsze pododdziały zmechanizowane, a  po nich
czołgi i artyleria dotarły nad samą granicę. To, czego nie dało się zabrać lub mogło
wpaść w ręce wroga, zwłaszcza sprzęt łączności, zniszczono. Na wozy załadowano
całą amunicję. Pozostałości brygady szykowały się na swoją ostatnią bitwę, nękane
przez rajdy śmigłowców, poszukujących rozproszonych polskich sił.
Osłaniające odwrót pododdziały obrony terytorialnej stawiały jeszcze opór,
a później uszły do lasów nad jeziorem Wigry.
Suwałki były pierwszym zdobytym przez agresora większym polskim miastem.
Rosjanie zostawili w  nim kilkusetosobowy garnizon. Reszta sił miała nacierać na
południe.

30 kwietnia 2020 roku, Moskwa


Major Bujanow przerzucał kanały w  telewizji. Polacy zerwali stosunki
dyplomatyczne, otoczyli ambasadę i  niemal silą zapakowali dyplomatów i  ich
rodziny do autobusów, po czym odstawili na granicę z Białorusią, zostawiając ich
samym sobie. Wobec tego telewizja i  inne media stały się głównym źródeł
wiadomości o tym, co działo się z polskim społeczeństwem.
Sieci o  światowym zasięgu poświęcały kryzysowi sporo miejsca i  wysłały do
Polski dodatkowych reporterów. Niektórzy nie dotarli nawet do Warszawy.
Pokazywali więc, stojąc na wiaduktach, autostrady, którymi jechały kolumny
ciężarówek, albo ujęcia grup uchodźców. Wprawdzie, jak wynikało z  relacji
dziennikarzy, transport kolejowy niemal ustał, jednak ostatnimi pociągami
z  obszarów położonych na wschód od Wisły zdołało się wydostać kilka tysięcy
osób. Inni próbowali szczęścia samochodami, a  jakiś desperat nawet uciekł do
Czech swoim samolotem.
Oczywiście Służba Wywiadu Zagranicznego nie zasypiała gruszek w  popiele.
Oprócz zbierania danych starano się jeszcze bardziej pogłębić chaos. Gdy władze
Wrocławia i  innych miast podjęły decyzję, aby uciekinierów kwaterować
tymczasowo w  hotelach, natychmiast rozpuszczono informacje, że hotele były
planowane jako obiekty kwaterunkowe dla wojska, więc każdy, kto w  nich
zamieszka, naraża się na bombardowanie.
Dezinformacja miała też drugie oblicze. Butrymowicz był spalony jako polityk.
Jego wiadomości rozsyłane w sieci nie trafiały do wielu odbiorców i wywoływały
gniewne komentarze, pośród których słowa „zdrajca” i  „kolaborant” należały do
najłagodniejszych. Za to inny ekstremista Sznajderski w  towarzystwie niejakiego
Pietraszaka zdołał długo przed wybuchem wojny czmychnąć za granicę. Kanałami
agenturalnymi ściągnięto ich na Cypr, kazano udawać, że ukrywają się gdzieś
w  Polsce, i  nadawać płomienne odezwy odwołujące się do pansłowiańskiej
solidarności. Udało im się w ten sposób zainspirować kilka małych antywojennych
manifestacji, szybko spacyfikowanych przez policję. Inne kanały
rozpowszechniania kłamstw, bazujące na podważaniu autorytetów, a  nie na
propagandzie politycznej, były skuteczniejsze.
Żałował, że nie da się zrobić więcej, ale siatki dywersyjne rozbite
w  poprzednim roku nie zostały odbudowane, a  ponieważ Polacy poznali ich
strukturę i modus operandi, trzeba było lat, by je odtworzyć. Poza mało znaczącym
militarnie, choć ważnym dla maskirowki rajdem na początku wojny nie było jednak
szans na prowadzenie dalszych działań zbrojnych na polskich tyłach. Dotyczyło to
także operacji specnazu. Zostało tylko kilku ludzi mających jedynie dostarczać
zdjęcia i  filmy i  okazali się oni bardziej skuteczni, niż gdyby mieli karabiny
maszynowe. Podobnie pożyteczni byli ci, którzy rozpowszechniali fałszywe
wiadomości, a nawet tworzyli specjalne strony i grupy.
Fałszywe wiadomości nie wygrywały wojny, lecz na pewno szarpały nerwy
Polaków. Według informacji, jakie udawało się zebrać, tysiące żołnierzy
wspomagało policję w  utrzymywaniu porządku i  ochronie obiektów. Bujanow
wiedział o  wojsku wystarczająco dużo, by rozumieć, że tych ludzi nie będzie na
froncie.
Odczuwał zadowolenie. To wszystko zaczęło się od jego notatki. ■
ROZDZIAŁ IX

1 maja 2020 roku, Bruksela


Ambasador Jan Majewski obiecał sobie w  myślach, że po wojnie znajdzie
osobę, która ukuła termin „przesmyk suwalski”, i  dokona na niej zabójstwa ze
szczególnym okrucieństwem.
Od chwili zdobycia Suwałk dziennikarze zasypywali polskie
przedstawicielstwo przy NATO prośbami o komentarz. Pytali właśnie o przesmyk
i  o to, czy skoro został przerwany, można spodziewać się rychłej inwazji na
państwa bałtyckie.
Zarówno on, jak i  inni polscy dyplomaci w  Brukseli nieustannie odpowiadali
tak samo. Przesmyk jeszcze nie został opanowany, polskie wojsko walczy i czeka
na rychłą pomoc sojuszników, gdyż bez pomocy sojuszników dalsza agresja
rosyjska jest sprawą pewną.
Tak też odpowiadano – wykorzystując ten sam komunikat – na pytania we
wszystkich mediach społecznościowych, zwłaszcza że Rosjanie uaktywnili całą
armię trolli. Oprócz tradycyjnych wiadomości oskarżających Polskę
o  sprowokowanie agresji i  nieudolną obronę po zajęciu Suwałk zaczęły pojawiać
się nowe treści.
Jedne konta, powołujące się na rzekome anonimowe źródła w  obwodzie,
donosiły o  wzięciu do niewoli całych batalionów wojska, wraz z  dowodzącym
obroną generałem. Najczęściej podawano przy tym, że obroną dowodził osobiście
naczelny dowódca Wojska Polskiego. Drugi rodzaj wiadomości, bez wyjątku
pisanych całkiem niezłą polszczyzną, udających wpisy Polaków – rzekomych
naocznych świadków wydarzeń – sugerował, że w Suwałkach doszło do egzekucji
jeńców wojennych, urzędników i policjantów.
Początkowo był tym zaskoczony. Propaganda rosyjska powinna przedstawiać
pozytywny obraz zwycięzców. Dopiero po sprawdzeniu wiadomości z  Polski
zrozumiał, że chodziło o strach.
Mimo że w  Polsce po wprowadzeniu stanu wojennego próbowano stosować
cenzurę, efekt był znikomy. Uważny obserwator zauważyłby, że najbardziej
skuteczna jest autocenzura mediów głównego nurtu, które starannie unikały
podawania jakichkolwiek informacji o  działaniach polskiego wojska, oczywiście
poza tymi ujawnionymi w oficjalnych komunikatach.
Cenzurze nie podlegały jednak ani media społecznościowe, ani portale czy
telewizje mające siedziby poza Polską. Wszystkie one prócz plotek i domniemań na
temat przebiegu walk pokazywały jedno.
Eksodus ludności. Długie kolumny samochodów zapełniały drogi prowadzące
do mostów na Wiśle. Mimo że te były w  większości zamknięte dla ruchu
cywilnego, uciekinierzy próbowali przedostawać się każdą możliwą drogą albo
przynajmniej koczowali jak uchodźcy przy granicy. Populacja Grudziądza w ciągu
doby zwiększyła się o  sto procent. Tysiące ludzi lokowano w  szkołach, hotelach,
przedszkolach i  wszędzie, gdzie tylko dało się znaleźć jakieś wolne, suche
pomieszczenia. Inni podobno próbowali szczęścia, wynajmując lub kradnąc kajaki,
motorówki i pontony, by tylko przedostać się na zbawczy, w ich mniemaniu, drugi
brzeg Wisły. A to było tylko częścią wędrówki ludów.
Poufne depesze mówiły o  tym, że coraz więcej osób uciekało z  zachodniej
Polski do Czech i  Niemiec. Wprawdzie te państwa wprowadziły kontrole na
granicach, ale nie zamknęły ich dla Polaków. Jeszcze nie. Nie ulegało wątpliwości,
że gdy ruszy fala uchodźców, mogą to zrobić.
Wiedział, że w Niemczech już podniosły się głosy wzywające do zablokowania
granicy i  nieprzyjmowania Polaków w  reakcji na brak polskiej pomocy podczas
kryzysu migracyjnego pięć lat wcześniej, co stanowiło naruszenie europejskiej
solidarności. Ironią losu było to, że dobiegały one ze strony sponsorowanych przez
Rosję skrajnie prawicowych partii, które wówczas wzywały, by to Niemcy nie
pomagały Włochom i Grekom.
Mimo wszystko trzeba było uderzyć właśnie w  te struny: solidarności
i współczucia. Tylko kto współczuł Polsce?
Pukanie do drzwi przerwało mu rozmyślania. Sekretarka oznajmiła rychłe
przybycie posłańca z Warszawy.
Założył marynarkę, wyszedł z  gabinetu i  zszedł pospiesznie do holu
przedstawicielstwa, by powitać małą delegację. Liczyła zaledwie sześć osób, nie
włączając w  to oczywiście ochrony i  asystentów, a  jej przyjazd zapowiedziała
depesza wysłana ledwo cztery godziny temu. Podano też, że dla kamuflażu
delegację przywiezie cywilny samolot.
– Panie premierze – przywitał przewodniczącego delegacji wicepremiera
i ministra obrony Janusza Mielczarka – witamy w Brukseli.
Minister wyciągnął rękę na powitanie.
– Zna pan, zdaje się, wszystkich obecnych? – spytał polityk. Dyplomata
przywitał się kurtuazyjnie z każdym, zanim zaprowadził ich do swojego gabinetu.
Korciło go, by już na schodach spytać o cel wizyty. Zwłaszcza że skład delegacji
był niecodzienny: szef gabinetu politycznego ministra, wiceminister spraw
zagranicznych, przewodniczący sejmowej komisji obrony, senator z  senackiej
komisji spraw zagranicznych, wreszcie przewodniczący klubu parlamentarnego
partii rządzącej. Nie było nikogo z wojska.
– Czy mam umówić jakieś spotkania jeszcze dziś? – spytał, gdy już rozsiedli się
w fotelach.
– Jutro – powiedział Mielczarek – z  sekretarzem generalnym NATO. Pojutrze
z ambasadorem amerykańskim, kolejnego dnia z brytyjskim.
– Mam dziś wieczorem roboczą kolację z  ambasadorami państw bałtyckich
i skandynawskich – podpowiedział dyplomata. – Powinien też pojawić się ktoś od
Brytyjczyków. Oferują istotną pomoc.
– Nie ma takiej potrzeby. Proszę się nami nadmiernie nie kłopotać. Musimy
jeszcze złożyć wizyty Belgom, ale tym się zajmuje ambasador Zwoliński – miał na
myśli ambasadora Polski w Belgii.
– To będzie długi pobyt – zauważył Majewski.
Minister obrony nieco pochylił się do przodu, jakby chciał być lepiej słyszalny,
choć siedzieli tuż obok siebie.
– Warszawa nie mogła panu tego przekazać ze względów bezpieczeństwa, ale
dowiaduje się pan teraz. Nasze rozmowy tutaj są rodzajem pretekstu.
– Pretekstu do czego? – Dyplomata nie rozumiał sytuacji.
– Utworzenia rządu na uchodźstwie – wyjaśnił polityk. – Istnieje ryzyko klęski.
Dlatego podjęto decyzję, aby marszałkowie Sejmu i  Senatu przebywali
w bezpiecznych miejscach w bezpośredniej bliskości granic państwowych, tak aby
móc je szybko przekroczyć. Podobnie znaczna część parlamentarzystów. Prezydent
i premier oczywiście pozostają w kraju, kierując obroną, ale w każdej chwili może
się coś stać. Państwo nie może zostać bez władz.
Za to rząd może istnieć bez państwa, przypomniał sobie dyplomata. W  jednej
chwili poczuł do swoich zwierzchników obrzydzenie. Wystarczyła jedna porażka
na froncie, a  ci uciekali, aż się za nimi kurzyło. Pewnie „bezpieczne miejsca
w bezpośredniej bliskości granic” oznaczały wille w Zakopanem.

1 maja 2020 roku, Mazury


Początek maja był pogodny. Idealny na marsz w lesie albo biwak – gdyby tylko
drogami przecinającymi las nie przetaczały się kolumny obcych wojsk.
Porucznik Gertner usiadła, opierając się o pień dębu, i po raz kolejny spojrzała
na mapę. Puszcza Borecka, w  której znaleźli schronienie, na szczęście była
otoczona tylko niewielkimi wioskami. Pewnie mieszkańcy, o  ile nie uciekli,
siedzieli w domach.
Na razie nie zostali wykryci po nocnym, powolnym i ostrożnym marszu. Nawet
w cieniu drzew nie wszystkim dany był długi odpoczynek. Ostatnie rozkazy, jakie
udało się odebrać, nakazywały w miarę możliwości sprawdzić teren puszczy. Może
inne ocalałe pododdziały, jeśli były, zamierzano skierować, by tam miały szanse
przetrwać.
Wolała od razu rozesłać patrole: cztery grupy po trzy osoby, z kategorycznym
zakazem jakichkolwiek prób atakowania przeciwnika. Lepiej mieć opinię zołzy niż
dać się zaskoczyć. Nocą podczas marszu widzieli przez noktowizory rosyjskie
wozy. Kilka było blisko, kusząco blisko. Tylko głupotą byłoby atakować
spontanicznie, nie wiedząc, czy przypadkiem nie ściągną na siebie sporych
kłopotów. Poza tym mało wiedzieli o  tym, co się działo na świecie. Jedynym
pewnym źródłem informacji poza łącznością wojskową było małe radio na baterie.
Telefonów ze sobą nie zabrali.
Teren im sprzyjał. Drogi były wąskie, krajobraz pagórkowaty. Dobry, by
powtórzyć zasadzkę – jeśli będzie na co. I dawał cień szansy na to, aby się ukryć,
bo nie ulegało wątpliwości, że po pierwszym ataku Rosjanie będą przeszukiwać
puszczę. Albo ją spalą.
– Nie mamy dokąd uciec – powiedziała do Niedźwiedzkiej. – Jeśli zaczną nas
szukać, to nie wiem, co robić. Po prostu nie wiem. Tylko nie mówię tego ludziom.
– Mądrze – pochwaliła ją funkcjonariuszka.
– Mądrze, że nie wiem?
– Że nie mówisz, że nie wiesz. Zawsze masz coś wiedzieć. A jak już naprawdę
nie będziesz wiedzieć, to powiesz, że się dowiesz.
– Może pójść jednak do jakieś wsi? – zastanawiała się porucznik.
– Po co? Żeby ją spalili?
– Jeszcze żadnej spalonej nie widzieliśmy.
– Jeszcze. Mówiłam ci kiedyś, nie mam złudzeń. Rosjanie jako pojedyncze
osoby mogą być w porządku, ale to ostatnia rzecz, jakiej spodziewam się po nich
jako okupantach, nawet jeśli teraz rozdają cukierki. Czy cokolwiek innego.
– Może by wysłać kogoś do wsi? – zapytała Gertner. – W sumie nic nie wiemy
o  tym, co się dzieje tutaj dookoła. – Zamachała ręką. – Jeden z  moich żołnierzy,
Krawczak, ma brata w Czerwonym Dworze, po drugiej stronie tej puszczy. Mówi,
że mu ufa.
– Ma podstawy, by ufać? – Niedźwiedzka była sceptyczna.
– W końcu to brat.
Strażniczka uśmiechnęła się.
– Nie obraź się, ale jakbym miała liczyć na palcach, ilu ludzi zamknęłam tymi
rękoma, bo doniósł ktoś z rodziny, to by mi ich zabrakło. W każdej rodzinie może
być jakaś zawiść, zazdrość, jakieś porachunki. Nie ma co ryzykować. Nie
w trzecim dniu wojny. Do tej wsi pójdziemy, gdy naprawdę będziemy musieli. Ale
wtedy najlepiej będzie… – Kapitan zawahała się.
– Co będzie najlepiej?
– Jeśli będzie bardzo źle, nie że dostajemy jakieś rozkazy, tylko że już
dosłownie pod ścianą, trzeba rozpuścić ludzi. Do rodzin, znajomych, może im się
uda. Niech idą po dwie, trzy osoby, nie do bliskiej rodziny, tylko trochę dalszej.
Może ich nie wydadzą, może sąsiad nie doniesie. – Westchnęła.
– Coś mamy – Gertner zmieniła temat.
Na terminalu pojawiła się wiadomość od patrolu wysłanego na południowy
wschód.
Ponad dziesięć pojazdów stoi na obrzeżu lasu przy wsi Jurkowo. Duże,
czteroosiowe ciężarówki, mogą być to wyrzutnie rakiet osłonięte siatkami
maskującymi oraz pojazdy z  antenami. Pewnie łączność. Rosjanie we wsi,
przeszukują domy. Słaba ochrona.
– Wyrzutnie rakiet. Może te Uragany, którymi straszyli w  zeszłym roku –
powiedziała Niedźwiedzka, gdy ujrzała treść wiadomości.
– To chyba się tam przejdziemy – zdecydowała porucznik.

Z ukrycia pomiędzy drzewami mogli policzyć pojazdy stojące na polach


poprzecinanych kępami krzaków i drzew. Ponad dwadzieścia przykrytych siatkami
maskującymi wozów mogło być trudne do wykrycia z powietrza. Z poziomu ziemi
widać było, że są to pojazdy, w większości długie, mające cztery osie. Mniej było
wyższych i krótszych maszyn – sądząc po kształcie, jaki tworzyły narzucone siatki.
Wreszcie w  zgrupowaniu były też dwa czteroosiowe pojazdy z  podniesionymi
antenami, przypominającymi satelitarne. Nieliczni żołnierze stali przy wozach lub
chodzili dookoła, obserwując otoczenie.
– To Krasucha Cztery – podpowiedział chorąży Klaus. – Wozy walki
elektronicznej. Osłaniają cały dywizjon rakiet, osiem wyrzutni, wozy amunicyjne,
wozy dowodzenia – szepnął do Gertner. – Stoją tutaj, pewnie poszli do wsi
pieprzyć i  rozpieprzyć. Czują się bezpiecznie w  puszczy. Nalotu też się wyraźnie
nie boją, liczą, że emitery zakłóceń dadzą im osłonę.
– Cały dywizjon w jednym miejscu? – zdziwiła się Gertner. – Bez ochrony?
– Jeśli tak, to nie będą tutaj długo. Trzeba uderzyć – doradził komandos. – Jeśli
mają jakąś obstawę, może faktycznie siedzą w domach we wsi.
– Niewykorzystane okazje się mszczą – poparła go Niedźwiedzka.
– OK, czuję się przekonana. W co najpierw walnąć? – spytała Gertner.
Komandos uniósł do oczu lornetkę.
– Najpierw wozy dowodzenia i  zakłócania. Nie wiem, czy z  lenistwa, czy
z  innego powodu, ale tam są trzy obok siebie. Mamy dwie wyrzutnie, powinno
starczyć na dwie trzecie tego wszystkiego. Potem w  ciężarówki. Pewnie są
załadowane rakietami. Poznamy to po tym, jak ruscy zaczną spieprzać.
– A potem?
– A potem to my zaczniemy spieprzać, ile wlezie. Żaden dowódca nie pozwoli,
aby ktoś hasał na tyłach, nękając jego artylerię.
Nie było sensu czekać. Seria wiadomości sprawiła, że poszczególne sekcje
i  drużyny otrzymały zadania. Żołnierze, czołgając się pomiędzy drzewami,
zajmowali stanowiska ogniowe i meldowali gotowość.
Rosjanie wciąż o  nas nic nie wiedzą, uznała porucznik, wydając rozkaz do
otwarcia ognia.
Pierwsze odezwały się wyrzutnie pocisków kierowanych. Zarówno Spike, jak
i Javelin uniosły się spomiędzy drzew, by w  krótkim locie wzbić się nad pozycje
Rosjan i spaść na wóz dowodzenia oraz jedną z Krasuch. Kolejne pociski uderzyły
w  Krasuchy. Jednocześnie ogień otworzyli żołnierze uzbrojeni w  granatniki oraz
strzelcy wyborowi i  kaemiści. Zerwane wybuchami siatki odsłaniały
charakterystyczne kształty wozów BM-30 Smiercz.
Efekt był piorunujący. Rozszarpane pociskami wozy stawały w  ogniu,
a  żołnierze ich strzegący nie próbowali walczyć. Podobnie ci, którzy mieli pecha
znajdować się w  wozach. Jedni i  drudzy uciekali, potwierdzając, że to nie były
makiety.
Niektórzy Rosjanie zidentyfikowali kierunek, z  którego prowadzono ostrzał.
Odpowiedzieli ogniem w kierunku drzew. Polacy nie pozostawali im dłużni.
Porucznik strzelała, wraz z  żołnierzami, szybkimi seriami. Opróżniła
magazynek, wyrzuciła go z broni, podpięła pełny i zwolniła zamek. Znów strzelała.
W końcu trafiona pociskiem z  granatnika wybuchła ciężarówka – wyrzutnia,
załadowana dwunastoma rakietami, a zaraz po niej wóz transportowo-załadowczy.
Ta detonacja była szczególnie spektakularna. Na nim rakiety załadowano silnikami
w  kierunku kabiny, więc pociski napędzone zapalonym paliwem przebiły tylko
lekką klapę, by wylecieć przed siebie, prosto w inny wóz, a jego płonące szczątki
trafiły w kolejny. Łańcuch eksplozji pochłaniał coraz to nowe pojazdy. I ludzi.
Ci, którzy jeszcze mogli, wciąż walczyli, strzelając w  kierunku polskich
pozycji.
Spomiędzy zabudowań wyjechało pięć wozów Tigr, siekących seriami ciężkich
karabinów maszynowych. Najwyraźniej ich załogi zignorowały wybuchowe
pandemonium, w którym ginęli ich koledzy. Zamiast tego serie strzałów osłaniały
ich podjazd do miejsca, gdzie wąska droga prowadziła w głąb lasu. Zatrzymały się
i  wysiedli z  nich żołnierze, rozwijając tyralierę, przypominającą linię nagonki
podczas polowania.
Ogień polskich żołnierzy zatrzymał ich, ale tylko na chwilę. Serie z karabinów
maszynowych cięły gałęzie, krzaki i ludzi.
Gertner usłyszała, jak biegnący obok niej żołnierz upada. Upadła tuż obok,
słysząc, jak pociski świszczą nad jej głową.
Zabity miał na plecach granatnik przeciwpancerny. Podczołgała się do niego,
zabrała broń. Przeczołgała się jeszcze kilka metrów, słysząc, jak Niedźwiedzka coś
krzyczy. Huk strzałów zagłuszał słowa. Czołgała się w  jej stronę, widząc, jak
funkcjonariuszka strzela z Grota, klęcząc przy pniu drzewa.
Jeden z  Tigrów wysunął się przed linię obławy, zatrzymując kilkadziesiąt
metrów przed nią, widoczny w prześwicie między drzewami.
Tej okazji też nie można było zmarnować. Olga rozłożyla rurę granatnika,
oparła wyrzutnię na ramieniu, wycelowała i wcisnęła dźwignię odpalającą. Pocisk
przeleciał między pniami i  uderzył w  burtę wozu. Eksplozja i  pożar zatrzymały
obławę.
Można było wycofywać się dalej. Porucznik zdołała jeszcze usłyszeć w  radiu
wiadomość, że inne wozy widziano na drugiej drodze, położonej na wschód. Jakby
chcieli ich otoczyć.
Nakazała biec co sił w nogach w głąb puszczy i rozproszyć się. Jeśli Rosjanie
będą tracić czas na szukaniu pułapek, tym lepiej. Punkt zbiórki był ustalony
i wszystkim znany.
Wybuchy wyrzutni ustały. Teraz w lesie zaczęły się inne eksplozje.
Żołnierze zrozumieli, że las jest pod ostrzałem rosyjskiej artylerii.
Przyduszającym do ziemi, spowalniającym odwrót. Kilku z nich raniły odłamki.

Dowódca rozmieszczonego w  pobliżu rezerwowego batalionu


zmechanizowanego nie czekał na rozkazy. Na własną odpowiedzialność kazał
swoim ludziom podążyć w  kierunku zaatakowanego dywizjonu. Gdy okazało się,
że Polacy chowają się w lesie, rozkazał otworzyć ogień.
Moździerze samobieżne kalibru sto dwadzieścia milimetrów, 2S34 Hosta,
obłożyły spodziewany kierunek odwrotu partyzantów – za takich uznano
napastników – intensywnym ogniem, podczas gdy piechota szykowała się do
zablokowania i przeczesania terenu.

Para szturmowych Mi-35 leciała ponad przecinającą las leśną drogą, objuczona
uzbrojeniem. Nagle zwolniły i zatoczyły krąg, najwyraźniej dookoła miejsca, które
załogom wydało się podejrzane, by wrócić na pierwotny kurs.
Dopiero wtedy Gertner odetchnęła. Mimo kamuflażu i  kryjówki pomiędzy
drzewami wydawało się jej, że załoga dostrzegła ukrywających się żołnierzy i  za
chwilę rozpęta się piekło.
Wraz z  nią byli żołnierze drugiej drużyny, sekcji wsparcia plutonu, specjalsi
i  pogranicznicy. Czternaście osób z  ponad czterdziestoosobowej grupy, którą byli
kiedyś. Pierwsza i trzecia drużyna miały dotrzeć do punktu zbiórki na własną rękę.
Chciała wydać rozkaz do wymarszu, gdy tylko śmigłowiec zniknął za
horyzontem, ale znów ciszę przerwał hałas silników. Na drodze pojawiły się wozy
opancerzone. Jechały powoli, a  wieżyczki się obracały, najwyraźniej załogi
spodziewały się przeciwnika za każdym drzewem.
Także te wozy odjechały.
– Nadepnęliśmy im na odcisk – powiedział Klaus szeptem. – Najpierw
śmigłowce, a  teraz BTR-y. Dobrze, że się rozproszyliśmy. Pewnie sądzą, że
rozwalenie tych wyrzutni to dzieło zawodowych komandosów. Niemcy po zabiciu
Kutschery też tak myśleli.
– Wtedy chyba nie wszyscy uszli z  życiem. Mamy jakieś szanse? – spytała
Gertner.
– Powiedziałbym, że dwadzieścia pięć procent. Przynajmniej mamy szczęście.
Wtedy nadeszła wiadomość od dowódcy pierwszej drużyny, jedno słowo
kodowe.
– Kurwa mać – zaklęła porucznik. – Malinowski miał pecha.
Hałas generowany przez śmigłowce, które nad lasem znów zawróciły
i skierowały się na zachód, potwierdzał to.

Dziewięciu żołnierzy pierwszej drużyny miało faktycznie pecha. Podczas


marszu zaskoczył ich patrol pieszy, a  drugi, zmotoryzowany, przeciął im drogę
ucieczki. Przybycie śmigłowców, których rakiety eksplodowały całymi tuzinami
pomiędzy drzewami, sprawiło, że liczba zdolnych do walki Polaków spadła o jedną
trzecią. Nie zdążyli się wycofać, zanim na miejsce nie przybyła cała kompania
piechoty. Spieszony pododdział ruszył w gęsty las.
Ci spośród terytorialsów, którzy mogli, usiłowali, odgryzając się długimi
seriami i rzucając granaty, oderwać się od przeciwnika. Mimo że Rosjanie nie mieli
za sobą w  gęstym lesie wsparcia wozów bojowych, było ich więcej i  byli mniej
zmęczeni. Pierścień obławy nieuchronnie się zacieśniał. Po chwili z  sześciu ludzi
zostało pięciu, potem z pięciu czterech. I stopniowo coraz mniej.
Szeregowy Krześniak potknął się o  korzeń, upadł i  stoczył się po wzgórzu.
Przeklął w myślach ból kostki, oznaczający, że nie będzie już mógł biec. To było
jak wyrok śmierci.
Nie wiedział, że to go uratowało.
Wczołgał się pod jakieś krzaki. Nie znaleźli go. Widział stamtąd kolejnych
biegnących piechurów. Słychać było kilka detonacji granatów, kilka serii
z automatów i krzyki.
Potem ujrzał, że Rosjanie szli pomiędzy drzewami, prowadząc dwóch
pojmanych żołnierzy. Po sylwetkach poznał swoich kolegów. Siemienkiewicz
i Nowocin. Popychano ich i szarpano.
Naprzeciw nim wyszedł jakiś człowiek. Krześniak domyślił się, że to oficer,
widząc, że jeńców ustawiono przed nim. Potem kopnięciami zmuszono ich, by
klęknęli.
Szeregowy nie słyszał rozmowy, nie znał rosyjskiego, ale była ona głośna,
a oficer wzburzony. Najwyraźniej nie szła po jego myśli. Wyjął pistolet.
Krześniak sądził, że będzie świadkiem egzekucji, ale oficer kilka razy uderzył
każdego z jeńców pistoletem w twarz. Potem dodał kilka kopniaków i gestem kazał
zabrać schwytanych.
Szeregowy poczekał, aż Rosjanie odejdą. Powoli, ostrożnie, walcząc z  bólem,
zaczął się czołgać. Miał nadzieję, że dotrze do jakiejś wsi, w  której znajdzie
schronienie.

Wioska Czerwony Dwór była mała, nawet jak na zagubioną w  lesie


miejscowość. Znajdowało się w niej kilka gospodarstw i budynek nadleśnictwa.
Gertner wraz ze swoimi ludźmi dotarła tam już w  nocy. Idąc, słyszeli hałasy
silników, choć stopniowo cichnące i  oddalające się. Ostrożne obejście wsi
i  obserwacja przez noktowizory nie wykazały, aby we wsi byli Rosjanie,
przynajmniej nie było w niej pojazdów wojskowych. Nie było widać też żołnierzy,
jeśli byli, to chowali się w domach.
Nie czekali na trzecią drużynę. Nie było powodu, by ryzykować, że Rosjanie
zniszczą cały pluton, jeśli ich znajdą i  otoczą. Ostatnia wiadomość od kaprala
Zaborskiego informowała, że unikając obławy, wycofali się na zachód i  będą
próbowali dotrzeć w okolice Giżycka. Życzyła im szczęścia.
Szeregowy Krawczak na ochotnika poszedł pierwszy, wraz z  Niedźwiedzką.
Pod osłoną doszedł do domu, w którym mieszkał jego brat, skradając się jak lis od
strony lasu. Zapukał w okno.
Po chwili otworzyły się tylne drzwi i ukazał się w nich wystraszony mężczyzna.
Ujrzał brata i towarzyszącą mu kobietę. Uzbrojonych.
Niedźwiedzka odsunęła gospodarza na bok, z  pistoletem VIS 100 w  dłoni
zajrzała do środka. Zrobiła kolejny krok. Weszła do przedpokoju. Rosjan chyba nie
było. Nie chciała iść dalej sama, nacisnęła więc dwa razy przycisk nadawania,
przywołując pozostałych.
Terytorialsi sprawdzili cały dom. Poza żoną i  dzieckiem starszego z  braci
Krawczaków nikogo w nim nie było.
– Ruscy tu byli, ale w  dzień – wyjaśnił mężczyzna. – Powiedzieli, że płacą
tysiąc dolarów za każdego żołnierza. A jak znajdą jakiegoś, to palą całą wieś.
– Jesteśmy więc warci czternaście tysięcy, ale zanim ruscy je wypłacą, to
zdążymy zastrzelić tego, który nas sprzeda – powiedziała porucznik, kładąc
wymownie dłoń na Grocie. – Byli i sobie poszli, mówi pan?
– Pojechali. Byli w  każdym domu, siedzieli w  nadleśnictwie. Rozstawili tam
anteny, takie wysokie. Zabrali nadleśniczego i  jego żonę. Byli też u
Szymankiewiczów. Zabrali im syna, bo miał w domu jakieś wojskowe spodnie. Ale
odjechali tuż przed zmierzchem.
– My też sobie trochę posiedzimy – stwierdziła Gertner. – Jeden dzień,
przeczekamy i następnej nocy idziemy dalej.
– Pani tu rządzi? – spytała żona Krawczaka. – Wie pani, co się dzieje? Telewizji
nie ma, a  telefony boimy się włączać. Radia słuchamy, ale czort wie, czy to
prawda, co mówią.
– Wygramy – powiedziała porucznik, zaskoczona własną pewnością siebie. –
Niedawno skopaliśmy im tyłki.
Nie wyglądali na przekonanych. Nie chciała się spierać. Była zbyt zmęczona.
Kazała zamknąć rodzinę w piwnicy, tam było dla nich najbezpieczniej.
Mimo to nie mogła zasnąć. Wzięła pierwszą zmianę warty, choć nie usłyszałaby
złego słowa, gdyby poszła spać. Ale tkwiła przy oknie, pierwszy raz od kilku dni
opierając się o krzesło.
– Czegoś nie rozumiem – powiedziała cicho do siedzących obok Klausa
i  Niedźwiedzkiej. – Szukali nas w  dzień, śmigłowcami, wozami pancernymi. Ale
nagle się zabrali i pojechali?
– Związaliśmy pewnie spore siły – wyjaśnił chorąży. – Prawdopodobnie
potrzebują ich gdzie indziej. Jeśli zabrali nawet piechotę, której mają dużo, to może
znaczyć tylko jedno. Jednak faktycznie wygrywamy.
– Tylko gdzie?

1 maja 2020 roku, Morze Bałtyckie


Zespół okrętów złożony z niszczyciela, dwóch fregat i czterech korwet opuścił
wody przybrzeżne jeszcze przed świtem i obrał kurs na zachód. Dołączył do niego
drugi, złożony z  fregaty i  aż ośmiu mniejszych okrętów – korwet i  kutrów
rakietowych. W  ślad za nimi z  Bałtijska wyszły cztery okręty desantowe i  sześć
mniejszych kutrów, osłaniane przez trałowce i  jednostki zwalczania okrętów
podwodnych. Wreszcie jako ostatnie wyszły najszybsze we Flocie Bałtyckiej dwa
wielkie poduszkowce desantowe typu Żubr.
Nie spodziewano się przeciwdziałania ze strony Polaków. Ich marynarka była
słaba, ograniczona do trzech fregat, dwóch korwet i jednego okrętu podwodnego,
które według wszelkich doniesień trzymały się zachodniej części Bałtyku. Duże
okręty obrony przeciwminowej schroniły się w  Świnoujściu i  Szczecinie.
Śmigłowce i  samoloty operowały z  dala od obwodu, pod parasolem obrony
przeciwlotniczej.
Zagrożeniem mogły być polskie samoloty bojowe, ale one miały zostać już
przetrzebione w  walkach powietrznych. Poza tym okręty zastosowały obronę
aktywną.
Trzydzieści pocisków manewrujących Kalibr zostało wystrzelonych z  morza
w kierunku pięciu polskich lotnisk, zidentyfikowanych jako używane przez wojsko.
Powolne, nisko lecące skrzydlate rakiety miały spotęgować efekt działań lotnictwa.

Sześć pierwszych pocisków spadło na niedawno przywrócone do użytku


lotnisko w  Pile, niszcząc stojące tam MiG-i. Według informacji, jakie posiadali
Rosjanie, było to miejsce postoju rezerwowej eskadry myśliwskiej. Te dane były
błędne. Na lotnisku ustawiono i  co jakiś czas przestawiano samoloty, które już
nigdy nie miały wzbić się w powietrze.
Kolejne, tym razem liczniejsze, bo złożone z dziewięciu pocisków grupy leciały
na bazy w Łasku i Krzesinach. Bronione przez dostarczone z USA zestawy Patriot,
były względnie bezpieczne, gdy chodziło ochronę przed atakami balistycznych
Iskanderów czy zwykłych samolotów. Ale miały ten sam problem co rosyjskie S-
400 – lecące na małej wysokości pociski były innego rodzaju celem i dało się do
nich otworzyć ogień, tylko gdy radar naprowadzania widział cel i  mógł go
podświetlić rakietom przeciwlotniczym. Mimo to zdołano zestrzelić po dwa
Kalibry.
Drugą i  jedyną warstwą obrony lotnisk były niepozorne zestawy z  armatami
i  pociskami Grom. Te dodały do listy zniszczeń po jeszcze jednym pocisku.
Pozostałe jednak zburzyły kilka budynków.
Najgorzej wyglądała sytuacja lotniska w  Radomiu, gdzie przebazowano część
myśliwców. Mimo że było to lotnisko wojskowe, nie wystarczyło już sił, aby
zapewnić mu ochronę. Ta luka została wykorzystana bezlitośnie. Siedem
bezcennych Hornetów spłonęło na płycie postojowej.
Dwie inne bazy, w Babimoście i Świdwinie, miały dużo więcej szczęścia, mimo
że ich obronę w  postaci wyrzutni Land Ceptor wraz z  polskimi radarami Bystra
spięto w  działającą całość na dosłownie dwa dni przed wojną. Nowocześniejsze
rakiety, które miały swoje własne aktywne głowice, były w  stanie skuteczniej
poradzić sobie z  trudnymi do zwalczania skrzydlatymi pociskami. Choć bazami
wstrząsnęły eksplozje głowic, to jednak żaden samolot nie został zniszczony.

Pozostałe z  czterdziestu ośmiu rakiet odpalono w  kierunku obiektów stałych,


jak elektrownie i zakłady przemysłu zbrojeniowego. Kilka pocisków uderzyło także
w  stacje kolejowe, przerywając ruch transportów wojskowych. Atak uzupełniono
dezinformacją, rozsyłając wiadomości o  groźbie bombardowania atomowego
dużych miast.

Rosjanie nie wiedzieli o  kilku rzeczach. Przegapili to, że każdy ich ruch na
Bałtyku śledzi marynarka wojenna Szwecji, i  nie mieli pojęcia o  jednym
z  podarunków Zachodu dla Polaków. Gdy tylko Szwedzi zauważyli wyjście
Rosjan, w  powietrze nad wybrzeżem wzbiło się kilka małych bezzałogowych
śmigłowców S-100 Camcopter. Przypominające zabawki, ważące pięćdziesiąt
kilogramów maszyny przenosiły nieduże radary. Zasięg pięćdziesięciu kilometrów
wystarczył.
Swój udział w  rozpoznaniu morza mieli też komandosi. Z ukrytych stanowisk
wystartowały należące do jednostki wojskowej Nil bezzałogowe samoloty Scan
Eagle i  większy Blackjack. One nie przenosiły radarów, ale głowice z  kamerami
pracującymi o każdej porze doby. Trudne do wykrycia przez radary i nieemitujące
sygnałów radiowych o dużej mocy, umknęły uwadze Rosjan.
– Panie admirale, Żubry idą na Hel, prosto na Hel. – Oficer na stanowisku
dowodzenia Centrum Operacji Morskich wskazał znaczniki na ekranie
pokazującym sytuację taktyczną.
– To jest bez sensu – skomentował admirał. – Chyba że… – Chwilę się
zastanawiał. – Ale to bez sensu…
Żubry mogły przewozić całą kompanię zmotoryzowaną. I  były ogromnymi
maszynami, szybszymi niż zwykłe okręty, ale też łatwymi do wykrycia. Kuszącymi
celami.
– Chcą nas zmusić do otwarcia ognia – ocenił. – Śledzić je, ostrzec obronę
wybrzeża. Ludzi z  Helu trzeba natychmiast ewakuować. Nasze baterie mają
czekać. Niech Rosjanie podejdą bliżej. Niech się odsłonią bardziej, niech bardziej
rozproszą siły – dodał.
Usiłował zachowywać spokój. W  porównaniu do działań na lądzie na morzu
było jeszcze spokojnie. Sam atak rakietowy stanowił już wystarczająco poważny
problem. Teraz jeszcze desant. Ale zadanie Marynarki Wojennej określone
w  sformułowanych przedwojennych planach było jednoznaczne: zapewnić
panowanie na Bałtyku poprzez zniszczenie rosyjskiej floty. Odpalenie rakiet
w  poduszkowce, efektowne, ale wykonujące ewidentnie pomocnicze zadanie, nie
pomogłoby w tym. Hel nie był tak istotny w tej wojnie, aby bronić go za wszelką
cenę. Jedynymi żołnierzami na półwyspie byli żołnierze rezerwowej kompanii
piechoty osłaniającej posterunki obserwacyjne. Wystarczyło kilka motorówek, by
spróbować ewakuować ich na drugą stronę Zatoki Puckiej.

Kapitan Mariusz Trojanowski kolejny raz dowodził kluczem, teraz złożonym


tylko z trzech F-15C, lecących ponad linią wybrzeża w kierunku Helu. Na południe
od nich leciała para maszyn tego samego typu. Pięć samolotów tworzyło obecnie
całą zdatną do użytku flotę.
Na wyświetlaczach widział obraz sytuacji taktycznej przekazany z  pokładu
AWACSA-a, a  na nim szybko przemieszczające się poduszkowce. Mimo swojej
prędkości były duże, a ogromne śmigła doskonale odbijały fale radiowe, więc radar
doskonale je widział, były idealnym celem. Gdyby tylko miał uzbrojenie inne niż
pociski powietrze–powietrze, byłby w  stanie je zniszczyć. Działko mogłoby nie
wystarczyć.
Ale nie miał tego uzbrojenia i  nie takie było jego zadanie. Cztery rosyjskie
samoloty krążyły nad morzem, najwyraźniej osłaniając desant. AWACS
podpowiedział nawet typy maszyn, wstępnie identyfikując je jako samoloty
z  rodziny Su-27. Czujniki wykrywające emisje radarów zidentyfikowały tylko
jeden typ.
Polacy mieli wyłączone swoje stacje radiolokacyjne. Zawsze istniał cień szansy
na skryte podejście. Rosjanie zachowywali się wyraźnie defensywnie. Być może
nabrali szacunku do Polaków i ich uzbrojenia.
Nic jednak nie trwa wiecznie. Suchoje wykonały zakręty, kierujące je na kurs
obu polskich grup myśliwców. Zapewne nie zidentyfikowali jeszcze celów, uznał
kapitan. Rosjanie cały czas mieli z  tym problem. Na ekranie widać było też inne
potencjalne cele, ale nimi można było zająć się potem.
– Bierzemy ich! – rzucił do mikrofonu, dając sygnał, by przyspieszyć
i zwiększyć wysokość lotu. Teraz już nie było powodu, by się kryć. Orły włączyły
radary. Wystarczyły sekundy, by radiolokacyjne echa przekształciły się w cele dla
pocisków.
Salwa ośmiu AMRAAM-ów, wystrzelona z  dwóch kierunków, leciała
w  kierunku Rosjan. Ci odpowiedzieli wiązanką rakiet R-77. Teraz rozpoczął się
kolejny etap walki. Piloci obu stron wykonywali manewry unikowe, a urządzenia
zakłócające starały się zmylić zbliżające się pociski.
Jeden Suchoj eksplodował trafiony bezpośrednio pociskiem. Inny został
poszarpany odłamkami, które wyłączyły z  pracy jeden silnik. Lotnik skierował
samolot na wschód i  liczył, że dotrze do lotniska. Nie było mu to dane.
Katapultował się ponad chłodnymi wodami Bałtyku. Po polskiej stronie
uszkodzony został jeden myśliwiec z  pary lecącej na południu, którego pilot
awaryjnie lądował w Siemirowicach. Jego skrzydłowy kontynuował lot samotnie.
W reakcji na atak do walki włączyły się dwa inne samoloty. Załogi
szturmowych Su-30, które miały zaatakować pozycje baterii dział na polskim
wybrzeżu, zrzuciły bomby do morza i  włączyły dopalacze. Ostrzeżenie zostało
przekazane przez AWACS. Rosjanie jednak nieubłaganie się zbliżali. Przemknęli
nad Helem, podchodząc do samotnego F-15, którego pilot zbyt późno zareagował
na ostrzeżenie.
Trojanowski wyrównał lot, namierzył obie maszyny i  odpalił do nich pociski,
próbując uratować pechowca. Zdołał uzyskać jedno trafienie. Jego skrzydłowi
starali się związać walką pozostałe Su-35.
Walczące samoloty weszły w  zasięg rażenia pocisków bliskiego zasięgu
kierowanych na podczerwień i  właśnie ich użyli Rosjanie jako pierwsi, licząc, że
zapewnią im one sukces w sytuacji, gdy nie było już po żadnej ze stron przewagi
liczebnej. Tuż po nich swoje wystrzelili Polacy.
Kapitan wykonał ostry zakręt w  lewo, jednocześnie zmniejszając wysokość,
próbując wymanewrować wrogie pociski. Od myśliwca oderwały się flary. Jedna
z  rakiet naprowadziła się na nie, a  druga nie. Eksplodowała tuż obok kabiny.
Trojanowski, mimo że chwilowo oślepiony blaskiem wybuchu, zdołał sięgnąć do
dźwigni katapultowania. Rozpoczęła się sekwencja awaryjnego opuszczenia
samolotu. Teraz wydarzenia dzieliły już nie sekundy, a ułamki sekund. Odrzucona
została osłona kabiny, po czym fotel, wstępnie wypchnięty na specjalnych szynach,
uruchomił silnik rakietowy, by pechowy pilot jak najszybciej oddalił się od
spadającego samolotu.
Gdy wydarzenia toczyły się już zwykłym tempem, pilot uwolniony od fotela
opadał na spadochronie w  kierunku morza. Z  lądowiska na brzegu wystartowała
ratownicza Anakonda, by odnaleźć rozbitka i przetransportować go w  bezpieczne
miejsce.
Suchoje spróbowały wycofać się nad teren obwodu, dając Polakom szansę na
kolejny atak rakietowy, połowicznie skuteczny. Ostatecznie dwa polskie myśliwce
wróciły do bazy, a z rosyjskich – tylko jeden. Żadna ze stron nie mogła powiedzieć,
że panuje nad przestrzenią powietrzną.

Desant nie wylądował na Helu, przynajmniej nie od razu. Oba poduszkowce


dotarły w  pobliże Władysławowa. Żołnierze z  7 Brygady Obrony Wybrzeża,
a ściślej z jednej z jej kompanii, czekali już na nie, choć byli zaskoczeni widokiem.
Wprawdzie przed wojną pokazywano im zdjęcia, ale na żywo, zwłaszcza
w pierwszych promieniach poranka, pojazdy wydawały się czymś nierealnym.
Wielkie jak domy, hałasujące śmigłami potwory przekroczyły linię brzegową
i  zatrzymały się na plaży. Opuściły rampy, by transportery opancerzone mogły
wyjechać.
Wtedy padł pierwszy strzał. Pocisk Spike, odpalony z ukrytej o dwa kilometry
wyrzutni, uderzył w  pierwszy zjeżdżający po rampie transporter. Operator zdołał
tak uderzyć, aby trafić w silnik. Płonący wóz uniemożliwił wyjazd pozostałym.
Z drugim poduszkowcem nie poszło tak łatwo. Jego załoga zaczęła strzelać
z  pokładowych armat na oślep, podczas gdy z  rampy zjeżdżały BTR-y. Kolejny
pocisk trafił jednak w poduszkowiec.
Wtedy pojawiły się śmigłowce.
Klucz starych polskich Mi-24D, dla których strefa frontowa była zbyt
niebezpieczna, tym razem mógł się wykazać. Wielkie nieruchome cele, oznaczone
w  dodatku płomieniami, były idealne do ostrzału niekierowanymi pociskami
rakietowymi i pokładowymi karabinami maszynowymi. Oba poduszkowce zostały
unieruchomione i zaczęły płonąć.
Te transportery, które wyjechały na plażę, oderwały się od Polaków i podążyły
szosą w  kierunku Helu. Zdobycie i  splądrowanie rezydencji prezydenta, i  tak
pustej, było ceną, którą warto było zapłacić za zablokowanie Rosjanom wyjścia
w głąb lądu, nawet niewielkiej grupie.
Sprawiło to też, że rosyjski plan zaczął się chwiać. Kutry desantowe skierowały
się na Hel, by wesprzeć zmuszonych do rejterady żołnierzy piechoty morskiej.
Także dwie korwety zmieniły kurs.

Na ten moment czekały polskie baterie rakiet rozproszone na Kaszubach.


Morską Jednostkę Rakietową, kiedyś złożoną z  dwóch dywizjonów rakiet NSM,
wspierał teraz trzeci, zaopatrzony w  zdjęte z  wycofanych okrętów rakietowych
pociski RBS-15.
Najpierw wystrzelono te ostatnie, wolniejsze, a  w ślad za nimi szybsze NSM.
Łącznie w kierunku Rosjan podążały siedemdziesiąt dwa pociski, lecąc nisko, tuż
nad falami. Jedną trzecią udało się zestrzelić.
Ale pozostałe uderzyły w okręty. Komputerom pokładowym nakazano celować
w  najgroźniejsze. Dlatego aż pięć rakiet dosięgło niszczyciela „Nastojcziwyj”.
Trafione zostały też dwie fregaty typu Nieustraszimyj i okręty desantowe. Niektóre
zatonęły od razu, inne się wypalały, długo unosząc się na powierzchni.
Ruchome wyrzutnie natychmiast ruszyły do punktów, gdzie czekały wozy
amunicyjne, aby z nich pobrać nowy zapas pocisków.

Rosyjskie dowództwo w  tej sytuacji uznało, że nie ma na co czekać. Okręty


nawodne przyspieszyły i prąc na zachód, przygotowały się do uderzenia na polską
flotę. Ocalała jedna z  najnowocześniejszych w  rosyjskiej marynarce fregata
„Gorszkow” i  korwety z  pociskami przeciwokrętowymi. Na pokładzie
„Gorszkowa” znajdował się śmigłowiec Ka-27. Wystartował, by jak najszybciej
wykryć polskie okręty. Były, szły kursem na wschód. Śmigłowiec pospiesznie
wrócił w pobliże macierzystego okrętu, by uniknąć zniszczenia. Ten pośpiech miał
Rosjan drogo kosztować.
Z Kaliningradu na podstawie tych informacji odpalono salwę ośmiu rakiet
Onyks z zestawu Bastion, mogącego sięgnąć aż za rubież Bornholmu.
Po kilku minutach do salwy dołączyły kolejne pociski, tym razem odpalone
z  okrętów. Leciało w  niej kolejne szesnaście Onyksów z  „Gorszkowa”. Korwety
typu Stierieguszczij i szybkie, zwinne okręty rakietowe klasy Nanuczka dodały do
niej kolejne tuziny pocisków. A z obwodu nadlatywały już samoloty.

Paradoksem tej wojny, jednym z wielu, było to, że hipersoniczne, dalekosiężne


Onyksy były najłatwiejszymi celami dla polskich okrętów. Te pociski weszły na
dużą wysokość.
Obie fregaty namierzyły cele swoimi radarami. Marynarze siedzący przy
konsolach w  centrach informacji bojowej urywanymi zdaniami meldowali
o sytuacji. Na komendę naciśnięto przyciski uruchamiające uzbrojenie.
Z wyrzutni wystartowały pociski przeciwlotnicze typu SM2. Te rakiety, choć
nie najmłodsze, były standardem w  zachodnich flotach i  wykorzystywały
pomysłowy sposób naprowadzania. Po określeniu trajektorii celu pocisk odpalano
pionowo, by po torze balistycznym kierował się w  rejon spotkania z  celem,
otrzymując po drodze uaktualnienia o jego pozycji. Taka trajektoria dawała zapas
energii pozwalającej nie tylko osiągnąć daleki na sto mil morskich zasięg, ale też
wykonywać manewry w  końcowej fazie lotu. Obie Adelajdy odpalały pociski
seriami, jakby zawieszając je w  powietrzu. Dopiero w  pobliżu celu uaktywniano
okrętowe radary naprowadzania wskazujące cel dla rakiety. Po trwającej sekundy
fazie rażenia każde z tych urządzeń natychmiast przerzucało się na kolejny cel dla
kolejnego oczekującego w locie pocisku.
Wszystkie Onyksy zostały strącone.

Piloci rosyjskich samolotów kierowali się na okręty, które według ich


dowódców były jedynymi siłami polskiej floty. W  lotnictwie obwodu panował
entuzjazm po ostatnich walkach. Uderzenie na samotne polskie okręty miało być
ciosem łaski, a  załogi martwiły się, czy po ostrzale rakietowym zostaną dla nich
jakieś cele. NATO, jak im powiedziano, nie pomagało Polakom. Pierwsze miały
uderzyć ciężkie Su-34 przenoszące pociski dalekiego zasięgu, później nieliczne Su-
30 i  Su-27. Przenosząc starsze pociski Ch-29, miały dobić okręty, które
przetrwałyby wcześniejsze naloty.

Trzy sojusznicze okręty – niemiecki „Sachsen”, holenderski „Tromp” i duński


„Iver Huitfeldt” – otworzyły ogień, gdy na ekranach radarów wykryto samoloty
rosyjskie odpalające pociski w kierunku polskich jednostek. Kolejne SM2 dosięgły
Suchoje, jak i część rakiet.
Gdy kolejne roje pocisków zbliżyły się do okrętów, nadszedł czas na Sea
Sparrowy o mniejszym zasięgu. Pięć fregat zdołało za ich pomocą postawić niemal
nieprzeniknioną barierę. Kilka rosyjskich rakiet przedarło się, ale szybkostrzelne
działka służące do obrony bezpośredniej zneutralizowały to zagrożenie.
Ostatnie klucze Rosjan nie zatrzymały ataku. Su-30 i Su-27 były już w zasięgu
ognia przeciwlotniczego, więc odwrót byłby zbyt kosztowny. Ta decyzja okazała
się tragiczna w  skutkach. Kolejne salwy rakiet sprawiły, że żaden z  rosyjskich
samolotów nie zbliżył się do fregat na odległość pozwalającą użyć swojej broni.
Część zestrzelono, część wycofała się ostatecznie na wschód. Niektóre były
uszkodzone.

Atak Kalibrów wywołał zamieszanie, ale nie powstrzymał działań lotniczych.


Hornety, operujące z Babimostu chronionego przez baterię Land Ceptor, uniknęły
strat i  szybko mogły przezbroić się w  potrzebne do nowego zadania uzbrojenie.
Wprawdzie zapas był niewielki, a  wystartować mogło tylko sześć samolotów,
jednak było to lepsze niż nic.
Dla porucznik Kalińskiej był to kolejny raz, gdy nowego typu uzbrojenia użyła
dopiero w  walce. Tym razem okazało się to łatwiejsze niż atak na obronę
przeciwlotniczą obwodu.
Cała szóstka maszyn wystrzeliła, będąc nad lądem na południe od Koszalina,
a  więc niedaleko macierzystej bazy, rakiety przeciwokrętowe Harpoon. Ten sam
typ broni przenosiły fregaty. Pięćdziesiąt cztery pociski uzupełniła kolejna salwa
z lądowych wyrzutni.
Tym razem odpalono tylko szybkie i  trudne do wykrycia NSM-y. One
pozostawały niewykryte do ostatnich chwil przed zestrzeleniem, podczas gdy
Harpoony, starsze i w założeniu łatwiejsze w zwalczaniu, miały ściągnąć na siebie
ogień obrony.
Takie założenie było logiczne wobec sprawnego systemu przeciwlotniczego.
Ale rosyjskiego zgrupowania nie osłaniał już niszczyciel, a  większość fregat
zatonęła. Zostały im armaty i rakiety służące do obrony bezpośredniej.
Największego pecha miały cztery małe, szybkie kutry rakietowe typu
Nanuczka. Szybkość pozwoliłaby im uciec przed okrętem, ale nie przed rakietą.
Każdy z nich zatonął po pojedynczym trafieniu. Dwa zginęły w toni wodnej wraz
z  całą załogą, która nie zdążyła nawet rzucić tratw ratunkowych. Bujany miały
niewiele więcej szczęścia. One przynajmniej nie tonęły od razu.
Żaden z Bujanów nie zdołał obronić się nawet przed Harpoonami. Trzeba było
dokładnej analizy zapisów radarowych z  AWACS-a, aby zaliczyć je na konto
polskich pilotów, bo to ich pociski dosięgły celów. Wystarczyły dwa trafienia, by
okręt został na dobre stracony, choć tonął w  ciągu minut. Podobny los spotkał
korwety typu Stierieguszczij, w które wycelowano oba rodzaje pocisków.
Fregata „Gorszkow”, nosząca imię wybitnego admirała radzieckiego, zdołała
zestrzelić dwa NSM-y, ale trzeci trafił w tylną część kadłuba, rażąc siłownię. Okręt
utracił zdolność ruchu i  zasilanie systemów pokładowych. Fregata, opuszczona
przez załogę przekonaną o  rychłym końcu okrętu, nie zatonęła, ale powoli
dryfowała w  kierunku wybrzeża. Dobito ją ogniem dział, aby nie wpadła w  ręce
przeciwnika.
Rosjanie nie mogli już przeszkodzić Polakom. Od czasów drugiej wojny
światowej ich flota nie poniosła tak upokarzającej klęski. Ale najważniejsze miało
się dopiero wydarzyć.
Jedna z  korwet o  nazwie „Griemiaszczij”, unikając bezpośrednich trafień,
zdołała, pokiereszowana pociskami, dotrzeć aż do granicy wód terytorialnych
Szwecji, idąc z  prędkością trzydziestu węzłów. Zamierzano, pokonując wody
neutralnej, jak sądzono, Szwecji, dotrzeć do Zatoki Fińskiej, a  potem do Sankt
Petersburga, by uniknąć kolejnych ataków. Zakładano, że na północnym Bałtyku
otrzyma wsparcie macierzystej floty.
Dwa futurystycznie wyglądające okręty typu Visby zbliżały się do
niespodziewanego przybysza. Z powietrza osłaniały je myśliwce Gripen, które jako
znacznie szybsze przeleciały nad rosyjską korwetą. Wówczas przez radio na
otwartym kanale spytano dowódcę, czy wykonuje rozkazy specjalnego gubernatora
Jermołajewa. Dowodzący potwierdził ten fakt i zażądał, aby Szwedzi zostawili jego
okręt w spokoju. To przypieczętowało wyrok. Szwedzi nie zamierzali ryzykować.
Gripeny oddaliły się poza zasięg artylerii korwety, ewidentnie szykując się do
otwarcia ognia, podczas gdy okręty królewskiej marynarki wycelowały działa
w  kierunku intruza. Oddały ostrzegawcze salwy. Pociski rozerwały się w  wodzie
przed i za rufą okrętu.
Rosjanin zrozumiał, że opór jest bezcelowy. Nakazał załodze opuścić
stanowiska bojowe. Potem poszedł do swojej kajuty, wyciągnął pistolet z  sejfu
i  strzelił sobie w  głowę. Nie chciał żyć z  piętnem pierwszego od dziesiątek lat
dowódcy, który poddał swój okręt.
Zwykli marynarze nie wiedzieli, czemu ich okręt oddany został bez walki
Szwedom. Nie rozumieli też, czemu zostali potraktowani jak piraci podczas
abordażu, a  później, już na lądzie, zamknięci w  naprędce opróżnionym bloku
więziennym, w izolacji od świata.
Ostatecznie tylko jedna korweta rakietowa, wraz z  osieroconymi po stracie
okrętów desantowych siłami eskorty, kierowała się, choć i tak pokiereszowana, do
Bałtijska.

1 maja 2020 roku, stanowisko dowodzenia Naczelnego Dowódcy Wojska Polskiego


Mimo zwycięstwa na Bałtyku politycy nie odczuwali radości. Zarówno premier,
jak i  prezydent, naginając zasady bezpieczeństwa, kazali się przywieźć na
stanowisko dowodzenia. Na szczęście wystarczyła tylko krótka podróż, choć dla
kamuflażu w  zwykłym wojskowym Honkerze, w  konwoju innych, podobnych
pojazdów.
Generał Ligocki opisał im pokrótce sytuację, choć meldunki wysyłano do obu
polityków na bieżąco. Tylko nie było wiadomo, czy je czytali.
– Czy wie pan, co się dzieje w  kraju? – zapytał prezydent. – Ludzie plądrują
apteki, aby zdobyć płyn Lugola, bo boją się bomb atomowych i  promieniowania.
Wiem, że masowo uciekają też z  okolic każdej większej fabryki, przerażeni, że
znów przylecą tam rakiety. Rakiety, których nie zestrzeliliśmy!
– Trzeba było o tym myśleć dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat temu – generał
wbił szpilę prezydentowi, który miał za sobą ponad dwie dekady kariery poselskiej.
– Nie mam systemu obrony powietrznej, ale zlepek różnych klocków. To i tak cud,
że to działa. Gdybyście dali nam szansę budować powoli całość, to bylibyśmy teraz
nie do ruszenia. A tak trudno, tak czy siak, zapłaciliśmy za to, tylko że teraz ceną
jest ludzkie życie i zniszczone fabryki.
– I  ile jeszcze będziemy płacić tę cenę? – wtrącił się premier. – Czemu się
cofacie, zamiast nacierać? Czemu wasze najlepsze czołgi kryją się w lasach daleko
od frontu? Czemu doszło do tego, że Suwałki są już w  ich rękach? Domyśla się
pan, co ta ruska swołocz tam teraz wyprawia? Musi pan wydać rozkaz: ani kroku
w tył!
Front. Tylko amator mógł mówić o froncie w dwudziestym pierwszym wieku,
pomyślał generał. To nie była pierwsza wojna światowa na Zachodzie, z  liniami
okopów. A  Suwałki były nie do obrony, nie w  tej sytuacji. Przedwojenne plany
zakładały obecność sił NATO w tym obszarze.
– Już wcześniej zgodziłem się, idąc na kompromis, aby bronić się blisko
granicy. Ale nie możemy tak robić. Brygada czołgów Leopard czeka na sposobność
do kontrataku, panie premierze. Muszą przebywać poza strefą ognia artylerii
rakietowej. Rosjanie mają nad nami przewagę. Ich artyleria jest niezwykle groźna,
jeśli tylko ma szansę się wstrzelać – wyjaśnił. – Ich czołgi są lepsze niż większość
naszych. Pod Elblągiem do boju poszła setka naszych wozów, została z  tego
połowa zdatna do walki.
– Przecież nie bez powodu przenieśliśmy Leopardy pod Warszawę – zauważył
prezydent. Dało mu to okazję do licznych zdjęć na ich tle.
– Ale przenosząc je, nie przeniesiono załóg ani zaplecza remontowego, nawet
garaży. Ze stu pięciu najlepszych Leopardów 2A5 do walki gotowych jest niecałe
sześćdziesiąt i  nieco więcej starszych 2A4. Musieliśmy stworzyć improwizowaną
brygadę pancerną, z  trzema batalionowymi grupami bojowymi, wraz
z  Rosomakami piechoty zmotoryzowanej. To potencjał, którego nie można
zmarnować. Może być użyty raz, w decydującym momencie. Inaczej się nie da.
– Poślijcie GROM do Kaliningradu, niech zrobi porządek z tym Jermołajewem,
jak Amerykanie z Bin Ladenem – zaproponował premier.
Słysząc te słowa, generał musiał policzyć w  myślach do dziesięciu i  dopiero
wówczas udzielił wyjaśnień.
– Żołnierze wojsk specjalnych są w  terenie od początku kryzysu. Wraz ze
zwiadowcami i  terytorialsami prowadzą rozpoznanie. Bez nich bylibyśmy ślepi –
mówił powoli. – Ci żołnierze, starannie wyselekcjonowani, wyszkoleni dużym
nakładem czasu i  pieniędzy, mogą być użyci do akcji bezpośredniej wtedy, gdy
zaistnieją ku temu warunki. Poza tym Amerykanie wysłali swoich ludzi przeciwko
celowi, który nie miał obrony przeciwlotniczej, który był zamknięty w  domu
z  kilkoma osobami z  rodziny. Ten rusek siedzi pewnie w  bunkrze chronionym
przez siły specjalne. Mamy kilka opcji użycia specjalsów, ale one też muszą czekać
na swój czas – dodał. Nie dopowiedział, że już i  tak jedną trzecią sił właśnie
z jednostki GROM trzeba było oddelegować do ochrony prezydenta i ministrów.
– To co pan zamierza, do jasnej cholery? – Premier robił się nerwowy i mówił
podniesionym głosem.
– Próbować utrzymać Elbląg, o  ile będzie to wykonalne, bronić w  miarę
możliwości Olsztyna i  linii drogi krajowej numer szesnaście. – Generał wskazał
obszar na mapie.
Nie dodał, że „w miarę możliwości” było sformułowaniem na wyrost. Ciągłe
działania opóźniające sprawiały, że następną strefą obrony byłyby raczej lasy
w okolicach Szczytna, należało też zakładać, że Olsztyn zostanie zdobyty.
– Gdy Rosjanie się w końcu zatrzymają, będziemy kontratakować i odzyskamy
utracone tereny.
– A skąd pan wie, że oni się zatrzymają? Napisali na niebie? – dopytywał szef
rządu.
Generał postanowił wbić mu szpilę. Nie zasługiwał na takie traktowanie.
– Panie premierze, natarcie wojsk zmechanizowanych prędzej czy później
zawsze musi się zatrzymać. Ich wozy zużywają paliwo. W walkach spotkaniowych
zużywana jest amunicja. Wtedy my uderzymy świeżymi odwodami, w  takim
miejscu, aby ich siły zostały rozbite. Ten moment, jeśli wierzyć informacjom z pola
walki, niedługo nadejdzie.
– A jaki jest plan B? – spytał polityk.
Typowe, pomyślał wojskowy. Przez lata politycy ignorowali wojsko,
ograniczając się do robienia tego, co wyglądało dobrze w oczach sojuszników. Gdy
poczuli oddech rosyjskiego niedźwiedzia, zaczęli je rozbudowywać, bo to
podnosiło notowania w  sondażach. Inaczej konkurencja zarzuciłaby im brak
dbałości o bezpieczeństwo narodowe. Ale faktycznej wiedzy nie mieli i nie chcieli
po nią sięgać. Premier dwukrotnie pominął ważne ćwiczenia sztabowe, wysyłając
na nie wicepremiera, który i tak był ministrem obrony. Nie mieli sensownego planu
B.
Nie mogło go być w  sytuacji, w  której wojsko miało tylko osiem batalionów
względnie nowoczesnych czołgów. Etatowo, bo w praktyce było ich sześć. Z tego
trzy były związane walką, a  trzy już teraz w  gotowości do kontrataku. O  innych
rodzajach broni nie wspominając.
– Jedyny, jaki jest możliwy, to wycofanie tego, co się da, za Wisłę, wysadzenie
mostów i  modlitwa, aby nie przerzucili wojsk przez Białoruś, po to by wznowić
natarcie. Ale moim zdaniem zatrzymają się na Wiśle i na tym odcinku Bugu, aż do
granicy z  Białorusią. – Wskazał na mapie obszar stanowiący jedną czwartą
powierzchni Polski. Dla efektu przykrył go dłonią.
Premier i  prezydent patrzyli, jak Polska zostaje zubożona o  znaczną część
terytorium. Całe dwa województwa i spore części kolejnych wpadłyby w obce ręce.
Prezydent wziął do ręki długopis. Wskazał nim Lublin.
– Skoro nie mamy nic więcej i  wszystko ruszyłoby za Wisłę, to czy oni
przeszliby przez Bug i  potem dalej? – Przesunął długopis na południowo-
wschodnią część kraju.
– Wisła jest naturalną granicą, rzeką szeroką, trudniejszą do sforsowania. To
działa w obie strony. Rosjanie zainstalowaliby wtedy jakiś przywieziony z Moskwy
rząd kolaboracyjny, mogliby wówczas zaproponować jakieś negocjacje, pewnie
rozejm albo pokój za cenę tych ziem. W  mojej ocenie jest to prawdopodobny
wariant rozwoju wydarzeń – spokojnym głosem wyjaśnił wojskowy.
Politycy byli bladzi. Wyglądali, jakby mieli za chwilę zemdleć. Nie można
byłoby im mieć tego za złe. Przeszliby do historii jako ci, za których rządów
dokonał się piąty rozbiór Polski.
– Dlatego potrzebuję jednoznacznej zgody na podjęcie każdego niezbędnego
kroku, który uchroni nas przed tym losem. Jeszcze nie bronimy się na Wiśle.
Bronimy się na Mazurach.
Teraz już zgodzili się na wszystko.
Generał poczuł ulgę, gdy wyszli. Ten jeden problem udało mu się rozwiązać.
Ale to, że politycy przestali się wtrącać do dowodzenia, nie zwiększyło liczby
czołgów. Dowodzący 16 Dywizją Zmechanizowaną, broniącą się na wschodnich
Mazurach, nieustannie prosił o  zgodę na włączenie do walki odwodu, jakim była
brygada Leopardów.
Zamiast tego musiał wycofywać swoje wojska coraz dalej. Po rozbiciu 15
Brygady i  osłabieniu 20 jedyne siły w  tym obszarze stanowiła ściągnięta
z  Lubelszczyzny 19 Brygada, będąca młodym i  nie w  pełni sformowanym
związkiem taktycznym. Wzmocnić ją więc musiały siły wydzielone z 21 Brygady
z południa Polski, podsyłane małymi grupami, czasem zaledwie kompaniami. Głód
sprzętu zdolnego do walki z bronią pancerną wroga był tak duży, że nawet specjalsi
z jednostki AGAT, ze swoimi lekkimi wozami terenowymi zaadaptowanymi do roli
niszczycieli czołgów, znaleźli się na polu walki. Sięgano też po inne, doraźne
środki.
Rzut oka na mapę uświadamiał jeszcze jedną przerażającą prawdę. Cała
południowa Polska, a nawet Mazowsze zostały ogołocone z wojsk lądowych. Były
tam tylko formacje tyłowe i  brygady obrony terytorialnej, a  im dalej na zachód,
tym mniej liczne. Nawet stacjonujący w  Kłodzku Karpacki Batalion Piechoty
Górskiej przerzucono pod Toruń, skąd miał wyruszyć dalej na północ. Sięgano po
każdą rezerwę. Muzyków z osiemnastu orkiestr wojskowych – generał odłożył na
później rozważania, czemu było ich aż tyle – wysłano do ochrony obiektów na
tyłach. Żołnierzy z dwóch pułków chemicznych szykowano do wysłania na front.
Specjaliści od zwalczania skażeń mieli stać się piechotą.
Nawet Warszawy bronić miała brygada obrony terytorialnej wraz z batalionem
podchorążych Wojskowej Akademii Technicznej i  kompaniami pułku
reprezentacyjnego. Podobnie było na linii Wisły. Ostatnią rubież obrony miały
obsadzić siły wyłącznie lekkozbrojnej rezerwy, których najcięższą broń stanowiły
wyciągnięte z  zapasów mobilizacyjnych moździerze i  karabiny maszynowe. Nie
było artylerii, wozów bojowych, rakiet.
Wtedy pozostawało tylko podpisanie jakiegoś, złego albo bardzo złego, układu
pokojowego, a przynajmniej rozejmu.

1 maja 2020 roku, nad Biebrzą


Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy cztery śmigłowce wystartowały
z  polowego lądowiska niedaleko Ostrołęki i  obrały kurs na północny wschód.
Formacja była nietypowa, ale to miało stać się znakiem rozpoznawczym tej wojny.
Prawnicy mogli się spierać o definicję, ale dla załóg była to wojna. Zwłaszcza gdy
już pierwszego dnia poniesiono bolesne straty.
Szturmowe Mi-24, których polskie wojsko miało ponad trzydzieści, nie mogły
przenosić już swojej podstawowej broni, czyli przeciwpancernych pocisków
kierowanych. Zostały im inne rodzaje uzbrojenia, ale uznano, że powinny
prowadzić przede wszystkim rozpoznanie, zaś atakować tylko wtedy, gdy będzie ku
temu naprawdę dobra okazja. W innych sytuacjach należało przekazać informacje
o  celu artylerii lub pilotom samolotów. Było to logiczne, ale i  ryzykowne. Dotąd
utracono już trzy maszyny, choć nie na darmo. Łupem latających drapieżników
padały transportery opancerzone, samobieżne działa, udało się też zniszczyć dwa
wozy przeciwlotnicze, a  jedna z  załóg zaliczyła zestrzelenie rosyjskiego
śmigłowca.
Mimo to zdecydowano się zmienić taktykę i  przeprowadzić eksperyment na
polu walki.
Dwa śmigłowce Mi-24W z  56 Bazy Lotniczej zamiast pękatych wyrzutni
pocisków niekierowanych miały podwieszone pod skrzydłami dwa złożone z trzech
rur zasobniki. W każdej z rur znajdował się bezzałogowy Warmate, a w przedziale
transportowym umieszczono operatorów i konsole do kierowania bezzałogowcami.
Eskortę stanowiły dwa mniejsze Głuszce, wyposażone w  pociski powietrze–
powietrze na wypadek napotkania rosyjskich śmigłowców.
Cała grupa wzniosła się na wysokość trzech kilometrów, ryzykując wykrycie,
choć znajdowali się daleko od rosyjskiej obrony przeciwlotniczej. A  wysokość
dawała lepsze warunki do startu dronów, które nie musiały tracić paliwa na
wznoszenie się.
Rejon odpalenia nie był przypadkowy. Zwiadowcy, którzy działali na ziemi, jak
i  rozpoznanie lotnicze przeprowadzone przez dwa FlyEye wskazali, że rosyjskie
zgrupowanie zmechanizowane jest już na przedpolach Augustowa.
Lecące Warmate uformowały się w luźny rój. Na jego czele znajdowały się trzy
samoloty, mające dokonać ostatecznego rozpoznania przed atakiem całej grupy.
Radary ich nie wykryły, tym bardziej nieużyteczne w nocy ludzkie oczy.
Głowice optyczne pracujące w  podczerwieni potwierdziły obecność celów.
Dało się je także zidentyfikować i wybrać najważniejsze.
Rosjanie byli zaskoczeni, gdy nagle ich cenne samobieżne moździerze, wozy
rozpoznania artyleryjskiego, a  nawet dwie przeciwlotnicze Tunguski zostały
trafione przez pojawiające się niemal znikąd drony. W dodatku dowódca batalionu
uznał, że wystrzelili je ukrywający się w  lasach żołnierze, więc część swoich sił
skierował na poszukiwanie przeciwnika, który nie istniał. Po raz kolejny jeden cios
nie przesądził o wygranej, ale pozwolił, by żołnierze na ziemi zyskali trochę więcej
czasu.

1 maja 2020 roku, okolice Kaliningradu


Sztabowi oficerowie Floty Bałtyckiej weszli do gabinetu w  podziemnym
schronie, z którego dowodził Siergiej Bogdanowicz Jermołajew. Nie mieli dobrych
wiadomości i  musieli zakłócić radość, jaką przyniosło gubernatorowi pierwsze
poważne zwycięstwo na lądzie.
– Według informacji, które przekazały oba nasze okręty podwodne, stacje
rozpoznania radiowego i  okręty nawodne, zanim je zniszczono, okręty NATO
włączyły się do działań bojowych – powiedział bez ogródek komandor Baburin. –
To spowodowało, że ponieśliśmy tak duże straty. Nie spodziewaliśmy się także, że
bez otwartego wsparcia samolotów zachodnich ich baterie brzegowe będą tak
skuteczne.
– Co wam zostało? – spytał poirytowany generał.
– Dwa okręty podwodne, sześć korwet, w  tym jedna rakietowa, sześć
trałowców. Większość wraca do Bałtijska. Chcemy zostawić tylko okręty
podwodne. Niczym innym już nie dysponujemy. Chyba że będziemy prosić
Moskwę o wsparcie.
– A co jeszcze mamy z piechoty morskiej?
– Trzysta Trzydziesta Szósta Brygada Piechoty Morskiej straciła tylko jeden
batalion desantowy z  trzech, została cała artyleria i  batalion czołgów – wyjaśnił
oficer odpowiedzialny za operacje desantowe.
– Przynajmniej tyle. Dacie ich na pomoc naszym. Na lądzie potrzebny jest
każdy żołnierz – zdecydował Jermołajew i  zwrócił się do generała Kubasowa,
dowodzącego siłami lądowymi: – Jeszcze dziś wieczorem wszystko, wszystkie siły,
musimy rzucić do ataku. Musimy umocnić się na przesmyku suwalskim. Zdobyć
ten ich Augustów, potem Białystok. I  zająć Elbląg. Później pójdziemy dalej,
weźmiemy ich w kleszcze. Zajdziemy najdalej, jak się da. Potem pomyślimy, czy
okręty do czegoś się nam jeszcze przydadzą, czy spieszymy załogi.
Oficerowie marynarki byli zaskoczeni. Ostatni raz załogi okrętów walczyły na
lądzie podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
– Przydałoby się – powiedział Kubasow – zająć się ich partyzantką
i  specnazem. Tego problemu jeszcze nie rozwiązaliśmy. – Przemilczał utratę
dywizjonu rakietowego. – Niestety trochę nam dokuczają, więc każdy żołnierz na
lądzie – podkreślił – się przyda.
Komandor postanowił unikać polemiki. Uznał, że wypominanie porażki
koledze w zielonym mundurze należy zostawić na inną okazję.
– Na razie, towarzyszu gubernatorze, jest ważniejsza sprawa. Jeden nalot
i  zostaniemy bez okrętów, a  więc i  ich załóg. Chciałbym wobec tego prosić, aby
myśliwce osłaniały całe zgrupowanie korwet w  drodze do domu. To tylko kilka
godzin.
Jermołajew spojrzał na oficera z  dowództwa sił lotniczych obwodu. Ten
pokręcił głową.
– Towarzysze, operację zaczynaliśmy z  szesnastoma myśliwcami Su-35.
Straciliśmy osiem. Bombowców Su-34 zostało siedem. Też jesteśmy zaskoczeni
rozmiarem strat. Su-27 mamy więcej, jeszcze dwanaście sprawnych samolotów, ale
musimy osłaniać i  wspierać wojska lądowe. Do tych zadań przeznaczyliśmy już
wszystkie osiem Su-25 i  tyle samo MiG-ów 29. Jest jeszcze sześć Su-30, zresztą
z lotnictwa morskiego, więc waszych, ale zalecałbym ograniczenie ich użycia. Ich
straty są po prostu… – przez chwilę szukał właściwego słowa – porażające. To
pewnie przyspieszy wycofanie ich z pierwszej linii w całym lotnictwie.
– Nie obchodzi mnie całe lotnictwo – odparł oficer marynarki. – Obchodzą
mnie nasze okręty. I  ludzie. Poproście Moskwę o  wsparcie. Kilka Su-57 zmiecie
Polaków. A także Amerykanów, Niemców i kto tam jeszcze im pomaga. Skończmy
z  tą maskaradą. Przez nią Szwedzi – wymówił to słowo ze szczególną pogardą
w  głosie – zajęli nasz okręt. Nie boją się nas! Bo nasze plany zakładały otwartą
wojnę, a nie jakiś cyrk dyplomatyczny!
– Nie ma takiej możliwości – przypomniał Jermołajew. – Bez tego, jak
mówicie, cyrku, maskarady, w  ogóle byśmy nie mogli zacząć. Ale wykonaliście
zadanie. Flota wzięła na siebie ataki przeciwnika i w ten sposób pomogła naszym
na lądzie. Gdy wygramy, to wszyscy będziemy zwycięzcami. Każdy ma swój
udział, każdy zapłacił swoją cenę.
Był pewny siebie, przynajmniej w  słowach. Ale zaczął się bać. Pierwsze
godziny przynosiły sukcesy. Moskwa odcinała się – oczywiście w  zachodnich
mediach, opinie jej własnych obywateli nie liczyły się tak długo, dopóki
omonowcy byli gotowi pałować na rozkaz dowolną osobę. Ale Polacy stawiali się
zbyt skutecznie. I  jeszcze wmieszał się Zachód. Trzeba było przeważyć szalę na
swoją stronę.
Gubernator podszedł do wielkiej mapy wiszącej na ścianie. Dumał przez
chwilę. Zachód się zaangażował wbrew temu, co sugerował wywiad. Trzeba było
więc albo go odstraszyć albo przenieść grę na wyższy poziom. Musieli wygrać. Za
wszelką cenę.
– Nie ma się co martwić, towarzysze. – Obrócił się z powrotem do oficerów. –
A co do Amerykanów, to ja ich znam. Oni są słabi. Ich prezydent ma przed sobą
wybory. Będzie musiał je wygrać. Wiem, co możemy zrobić. Ile mamy jeszcze
Iskanderów? – spytał. ■
ROZDZIAŁ X

2 maja 2020 roku, baza sił powietrznych


Cheyenne Mountain, USA
Na co dzień służba w  ośrodku o  dumnej nazwie Centrum Ostrzegania przed
Atakiem Rakietowym była monotonna. Odbierano w  nim informacje pochodzące
przede wszystkim ze sztucznych satelitów programu DSP, wykrywających dzięki
czujnikom podczerwieni starty pocisków rakietowych i  inne wydarzenia, którym
towarzyszyło wydzielanie ogromnych ilości ciepła. Zwykle czujniki pokazywały
więc takie zjawiska jak meteory spalające się w  górnych warstwach atmosfery,
czasem pożary lasów lub instalacji przemysłowych. Regularnie śledzono
oczywiście starty rakiet nośnych i  badawczych, wykorzystując je do sprawdzenia
aparatury i szkolenia operatorów systemu. Rzadko zdarzały się przypadki zdarzeń,
które system miał faktycznie wykrywać, czyli nieplanowane odpalenia pocisków
przez obce państwo.
W związku z  kryzysem w  Kaliningradzie system uzupełniały samoloty RC-
135S Cobra Ball, krążące nad Morzem Północnym, aby rejestrować starty
Iskanderów, na wypadek gdyby Rosjanie znów ich użyli. To pozwalało zebrać
sporo informacji o  samych pociskach i  ich cechach szczególnych – fachowo
nazywano je sygnaturami – umożliwiających skuteczniejsze ich wykrywanie
i zwalczanie w przyszłości.
Oprócz nich nad Europą, a  zwłaszcza nad Bałtykiem, latały jeszcze inne
samoloty. Bezzałogowe Global Hawki z  aparaturą radarową trzymały się okolic
Bornholmu, a tajemnicze, przypominające statki kosmiczne obcej cywilizacji RQ-
180 krążyły w  rejonie Gotlandii. Te ostatnie zaprojektowano, by wlatywały nad
terytorium przeciwnika, ale na razie nie było takiej potrzeby. I tak nie wykryły ich
rosyjskie radary, a  z wysokości ponad dwudziestu kilometrów ich czujniki miały
doskonałe pole widzenia na obwód i pole walki w Polsce.
Tym razem zarówno satelita, jak i  samoloty przekazały niemal równocześnie
wiadomość o odpaleniu dwóch rakiet. Komputery zidentyfikowały je jako pociski
balistyczne, informacje o  miejscu położenia wyrzutni przekazano natychmiast do
sterujących innymi systemami, aby skierowały tam swoją uwagę. Wysłano
komunikat do Narodowego Centrum Dowodzenia w  Pentagonie, Dowództwa
Europejskiego sił zbrojnych USA, odpisy trafiły także jako pilne do innych
instytucji, w tym do Białego Domu.
Śledzone pociski leciały wysokim torem na zachód. Gdy zaczęły kierować się
w  dół, na ekranie pojawił się wstępnie wyliczony obszar możliwego uderzenia,
pokrywający północną Polskę. Im dłużej trwał lot pocisków, tym bardziej
precyzyjne stawały się obliczenia.
Na sekundy przed osiągnięciem celu obszar stał się tak mały, że oficer dyżurny
sięgnął po czerwony telefon. Wstrzymał się z podniesieniem słuchawki do chwili
uderzenia śledzonych głowic i eksplozji.
– Tu Kryształ – zidentyfikował się słowem kodowym. – Wiadomość Pinnacle:
dwie głowice rakiet odpalonych z  terytorium Kaliningradu spadły na teren
instalacji Romeo Echo w  Polsce – podał kolejne kodowe określenie. – Charakter
ataku wyklucza, powtarzam, wyklucza, aby to był wypadek.
– Kryształ, tu Pałac – odezwał się dyżurny oficer z drugiej strony linii. – Czy
potwierdzacie atak na amerykańską instalację?
– Tak, potwierdzamy. Śledziliśmy dwa pociski i  ich niezakłócony lot.
Przesyłamy do was dane.
To się doigrali, pomyślał oficer, odkładając słuchawkę i  uruchamiając transfer
zapisu cyfrowego. Z  tego, co przekazano przed rozpoczęciem kryzysu, w  Polsce
w  instalacji w  Redzikowie pozostała tylko niewielka, szkieletowa amerykańska
obsługa. Nawet jeśli nic się im nie stało, to taki atak był praktycznie
wypowiedzeniem wojny.
Niezależnie od tego bezzałogowce, jak i  później przelatujące nad obwodem
satelity zdołały wykonać kilka zdjęć, na których widać było uciekające z  miejsca
odpalenia wyrzutnie i pojazdy obsługi. Miało się to przydać później.

Wiadomości przesłane z Cheyenne Mountain dotarły błyskawicznie do Białego


Domu. Gdy prezydent przybył, rozeźlony z powodu konieczności przerwania partii
golfa i  powrotu do Waszyngtonu do pokoju sytuacyjnego, wiadomo już było, że
zginęło trzech amerykańskich marynarzy z pododdziału ochraniającego budowaną
bazę rakietową.
– Czemu oni tam byli? – spytał prezydent Lovett. – Mówiłem wyraźnie, zabrać
ich stamtąd. Żadnych Amerykanów w Polsce miało nie być!
– Panie prezydencie, ale rozkaz, który pan podpisał… – przypomniał mu
doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, Paul Buckmaster, podsuwając po
blacie wydruk dokumentu. – Uzgodniliśmy wtedy, że chodziło o  żołnierzy z  sił
rotacyjnych, a  nie z  bazy obrony przeciwrakietowej. Tak samo jak przecież nie
zabraliśmy marines z  ochrony ambasady. Rosjanie o  tym wiedzieli, ale
zaatakowali. Prawdopodobnie po tym, jak okręty NATO włączyły się do walki po
stronie Polaków na Bałtyku.
– To całe NATO jest nic niewarte. – Prezydent machnął ręką, słysząc skrót, na
który reagował alergicznie.
– Ale coś powinniśmy zrobić – powiedział sekretarz obrony James Ryder. – Oni
to zrobili umyślnie. Kreml mówi, że to buntownicy. Załóżmy, że tak jest. Czy
możemy sobie pozwolić, aby jakiś renegat zabijał Amerykanów? Na ziemi naszych
sojuszników? Czy tak ma wyglądać potęga Ameryki? Oni muszą wiedzieć, że nie
ujdzie im to bezkarnie.
Uderzył we właściwe nuty. Najpotężniejszy człowiek świata nie mógł znieść
myśli o porównywaniu go z anonimowym renegatem.
– To co możemy zrobić? – spytał, ale od razu zastrzegł: – Mówiłem, żadnych
boots on the ground.
– Mamy opcje, które tego nie wymagają – powiedział Ryder. – Możemy za to
odpowiedzieć nalotem za nalot. W  każdej chwili do Europy mogą wystartować
nasze bombowce. Zniszczą wyrzutnie tych rakiet i będzie po problemie.
– Tylko tyle?
– Mamy najpotężniejsze siły powietrzne świata, panie prezydencie. Niech świat
popatrzy, co potrafią. Plan będzie gotowy za kilka godzin – zapewnił.

2 maja 2020 roku, stanowisko dowodzenia Naczelnego Dowódcy Wojska Polskiego


Julia Bednarek została przywieziona do ukrytego w lasach bunkra przez grupę
żandarmów. Nie musieli jej nawet wyjaśniać powodu podróży, wiadomości o ataku
na Redzikowo rozchodziły się bardzo szybko. Przed wyjściem sprawdziła, że nie
podawała ich tylko jedna telewizja. Ale podawał ktoś inny.
Zrobiła kilka wydruków, domyślając się, że w  miejsce, do którego ją zabiorą,
nie będzie mogła zabrać żadnej elektroniki.
– To oddolna akcja Jermołajewa – powiedziała, wykładając je na stole, przy
którym siedział generał Ligocki i  jego sztabowcy. – Proszę zresztą sprawdzić.
Propagandowa tuba Kremla nic nie wspomina o  tym ataku. Gdyby to
sankcjonowali, to oficjalnie by potępili czyn „zbuntowanych oficerów”. Może
nawet pozwoliliby na artykuł potępiający Amerykanów za prowokacyjną budowę
tej bazy, coś w stylu „sami się prosili o atak”. Ale nie ma niczego. Cisza.
– Czego to dowodzi? – spytał generał. – Ostatnim razem, gdy rozmawialiśmy,
mówiła pani, że ten cały separatyzm to maskirowka i  wszystko ma aprobatę
Kremla. Co teraz?
Potarł oczy. Był nieludzko zmęczony, nie z powodu permanentnego braku snu,
ale stresu. Nie mógł popełnić błędu. Nie chciał być kolejnym naczelnym wodzem.
A chaos informacyjny w tym nie pomagał.
– Ten cały Jermołajew został wyznaczony do odegrania swojej roli. To generał,
ale FSB, a nie armii, co dowodzi, że wojsko otrzymało rozkaz, aby mu pomagać.
To oznacza też, że ma jakąś nagrodę do odebrania.
– Nagrodę?
– Muszą mieć jakiś plan na wypadek zwycięstwa, którego byli bardzo pewni.
Po zajęciu Mazur i  Podlasia, może nawet części Litwy, gdyby się na to odważył,
ogłosiłby się przywódcą tej Federacji Bałtyckiej. Do Olsztyna przywieźliby rząd na
czołgach, z marionetkowym premierem czy kimś w tym rodzaju. To byłby Polak,
znany nam dobrze Butrymowicz. On jeden poparł otwarcie atak na Amerykanów. –
Wskazała na wydruk z Twittera. – Jest prawdopodobnie jedyną w obwodzie osobą
z  obcym paszportem, która ma dostęp do zagranicznego Internetu. Jeśli moje
podejrzenia są prawdziwe, to po kilku latach w  państwach Federacji odbędzie się
jakieś sfingowane referendum w sprawie zjednoczenia z Rosją.
– To jest na pewno fascynujące dla politologów, ale ja mam wojnę do wygrania
– przerwał jej generał. – Potrzebuję konkretnych informacji.
– Konkretna informacja jest taka, że skoro Moskwa tego nie autoryzowała, to
eskalacja ma tylko jeden cel: wymusić otwarte włączenie się Rosji do wojny albo
jasne opowiedzenie się po stronie Jermołajewa zamiast udawania, że to bunt. Takie
jest moje zdanie, na podstawie tych wszystkich gier dezinformacyjnych, które
obserwowałam z  bardzo bliska – wyjaśniła. – Przy czym nie ma co się łudzić.
Jermołajew dostał nie tylko wszelkie plenipotencje i  posłusznych ludzi, ale na
pewno też broń. Z  tego, co wiem, Rosja tylko wzmacniała wojska w  obwodzie.
Jeśli chcą rosyjskiej interwencji, to znaczy, że coś poszło bardzo nie po ich myśli.
– Więc jednak flota – powiedział pod nosem generał. Nie spodziewał się, że
starcie na Bałtyku będzie miało aż takie skutki.
– Nie znam się na wojsku – odparła Bednarek – ale może wystraszyli się tego,
że dostali lanie od nas. Albo zamierzali zająć też Pomorze? To ostatnie pasowałoby
do rojeń o Federacji Bałtyckiej.
– Desant był bardzo mały. Moi oficerowie sądzą, że chodziło o czystą taktykę,
zajęcie terenu, gdzie działały nasze wyrzutnie rakietowe.
Miała już odpowiedzieć, gdy do pokoju niemal wbiegł oficer dyżurny.
– Panie generale, pilna rozmowa na łączu satelitarnym – powiedział.

2 maja 2020 roku, przedpola Pasłęka


Wiadomość o  ataku na Amerykanów rozeszła się po pododdziałach
z szybkością błyskawicy, budząc nadzieję, że niedługo w Polsce pojawią się znów
amerykańskie Abramsy. Za nowe czołgi wielu byłoby gotowych zapłacić teraz
każdą cenę.
Czołgiści z 9 Brygady Kawalerii Pancernej z Braniewa wyszli z koszar z prawie
setką czołgów PT-91. Teraz zostało tylko pięćdziesiąt, uzupełnionych kompanią
starych T-72, obsadzonych żołnierzami rezerwy. Na polu walki pozostawili wraki
już ponad trzydziestu spalonych Rosomaków. Kołowe transportery były
zaopatrzone w  doskonałe urządzenia celownicze, a  ich armaty kalibru trzydzieści
milimetrów niszczyły każdy rosyjski transporter. Problemem było to, że mimo
wieloletnich zapewnień nie wyposażono ich w  nic zdolnego zaszkodzić czołgom
przeciwnika.
Niektóre spośród Rosomaków, nazywane wśród żołnierzy „spajkobusami”,
służyły do przewozu wyrzutni pocisków Spike i ich obsług. Nie można było jednak
z  nich strzelać. Żołnierze opuszczali wozy, zajmowali stanowiska ogniowe,
odpalali pocisk i  natychmiast wracali do pojazdu, który przewoził ich na inne
stanowisko.
Działa czołgowe były najliczniejszą dostępną obrońcom bronią
przeciwpancerną, uniemożliwiającą rosyjskim czołgom zdobycie, a  przynajmniej
ominięcie Pasłęka i wyjście na drogę S7. Wystarczyłoby to, aby przedrzeć się dalej,
obejść Elbląg, potem dojść do Malborka i  Kwidzynia. Albo uderzyć na południe,
okrążając Olsztyn. Rosjanie w końcu zrozumieli swój błąd w pierwotnych planach.
Zakładali, że wezmą Elbląg niemal z marszu, ale wzgórza, lasy i wąskie drogi dały
szansę piechocie i  jej pociskom Spike. Tam udało się zablokować natarcie. Do
czasu. Salwy Gradów i Uraganów, nie wspominając o zwykłej artylerii, padały na
miejsca, gdzie wykryto polską piechotę – albo tam, gdzie podejrzewano, że
przygotowane były zasadzki. Tak, metodycznie, choć powoli, czyszczono podejścia
do Elbląga, spychając obrońców już na linię zwartych zabudowań. Mimo to
obrońcy doczekali się wsparcia. Przysłano im świeży batalion z 7 Brygady Obrony
Wybrzeża. Zagłada Floty Bałtyckiej uwolniła jej siły od obrony przed desantem
i pozwoliła skierować je na front.
Dla Rosjan oznaczało to, że walki o  miasto mogły trwać długo, dlatego teraz
rzucano kolejne oddziały właśnie tam, gdzie szansa na uzyskanie sukcesu była jak
największa.
Artylerzyści z przydzielonych obrońcom dywizjonów samobieżnych dział Dana
i  Krab robili, co mogli, by wesprzeć zmieniających co chwilę pozycje obrońców,
ale straty rosły nieubłaganie.
Rosjanie swoje wojska wspomagali nie tylko artylerią. Wysyłali regularnie
śmigłowce, by wspierać kolejne ataki, a  w przerwach pomiędzy natarciami
rosyjskie Mi-28 polowały specjalnie na artylerię i  wozy dowodzenia i, niestety,
miały na koncie kilka sukcesów. Te ataki, niewątpliwie podejmowane w  myśl
zasady „znajdź i zniszcz”, udawało się czasami odpierać. Obronę przeciwlotniczą
wzmocniły wyrzutnie Poprad i  Osa oraz patrole Sokołów z  rakietami powietrze–
powietrze. Udało się zestrzelić trzy rosyjskie śmigłowce i  kilka zwiadowczych
dronów, za cenę Sokoła i  dwóch Popradów. Nie powstrzymało to ataków.
A  samolotów było za mało, by mogły utrzymywać stały parasol powietrzny. Do
tego lotnictwo też ponosiło straty. A skutecznych, jak się okazało, Warmate było za
mało, żeby każda brygada mogła je otrzymać.
Dowodzący brygadą pułkownik Dobrzycki uderzył pięścią w  burtę wozu
dowodzenia, gdy dostarczono mu meldunek z rozpoznania powietrznego.
Samoloty wykryły kolejne kolumny wozów bojowych, przemieszczające się
w  kierunku granicy. Manewr wykonano nocą, teraz te siły zostały pewnie ukryte
w  lasach, aby nie stać się celem dla polskiej artylerii i  lotnictwa. Interpretacja,
jakiej dokonali analitycy, nie pozostawiała wątpliwości. Brygada piechoty
morskiej, w tym batalion czołgów, zostanie skierowana właśnie na ten odcinek. Tak
czy siak, wystarczyło im już bardzo niewiele.
Nie było więcej czołgów. Nie w  tym rejonie walk. Najsilniejsze siły pancerne
skoncentrowano na południu Mazur, jako gotowy do kontrataku odwód. Gdyby
dowództwo, naczelne dowództwo, zdecydowało się je rzucić do walki… Nawet
gdyby jakieś zostały za Wisłą, obsadzane przez rezerwistów, to mosty były
częściowo zniszczone, a  drogi wciąż blokowane uciekinierami. Oczyszczanie ich
zajmowało pododdziałom żandarmerii cenny czas. Wzmocnienie miało nadejść
w odmienny i zaskakujący sposób.
Znakiem tego było pojawienie się nowych śmigłowców. Polskie Mi-24,
przenoszące zamiast pocisków przeciwpancernych przeciwlotnicze Strzały, weszły
na tor lotu okrążający pola położone pięć kilometrów na zachód od drogi S7. Ponad
nimi krążyły F-16, izolujące położoną dalej od frontu strefę lądowania.
Lotnisko w Królewie Malborskim nie było używane przez samoloty, zwłaszcza
że stało się już celem ostrzału rosyjskich rakiet. Zniszczone budynki i uszkodzony
pas wykluczały je jako miejsce lądowania odrzutowców, ale nie przeszkadzało to
w innym ich wykorzystaniu. Saperzy prowizorycznie zasypali leje po eksplozjach,
zastanawiając się, czemu wydano im taki rozkaz, skoro już nic nie mogło tam
wylądować.
Odpowiedź poznali, gdy pojawiły się samoloty: dwa duże C-17, cztery
Herculesy i  osiem mniejszych dwusilnikowych CASA-295. Z  tych ostatnich
desantowali się spadochroniarze, a ciężkie samoloty dokonały zrzutu tar ciężkich.
Były to platformy, na których umieszczono samochody terenowe.
Ćwierć tysiąca spadochroniarzy z  6 Brygady Powietrznodesantowej,
tworzących prowizoryczną grupę bojową, miało ze sobą nie tylko sześć
przenośnych wyrzutni Spike i  zapas rakiet, ale też samochody terenowe – lekkie
Aero i  cięższe HMMWV. Także na tych drugich, których zrzucono sześć,
zamontowano wyrzutnie rakiet.

Zaczęli o  poranku. Dwa świeże bataliony piechoty morskiej na transporterach


opancerzonych BTR-82 wraz z batalionem czołgów po salwach trzech dywizjonów
artylerii uderzyły na kierunku Pasłęka, licząc na szybkie przełamanie linii obrony.
Ten zamiar udaremniły celne i  liczne pociski odpalane przez szybko
przemieszczające się grupy spadochroniarzy, niszczące kolejne czołgi. Już
w  pierwszej godzinie walk wyłączono z  działań aż piętnaście rosyjskich wozów.
Tymczasem polskie Twarde, mogące wreszcie zapewnić skuteczną osłonę
Rosomakom, niszczyły lekko opancerzone transportery.
Pierwszy raz podczas walk na tym odcinku to straty Rosjan rosły szybciej niż
Polaków. Kolejne, coraz intensywniejsze salwy artylerii zaczynały zbierać żniwo,
ale też oznaczały, że Kraby mogły rozpocząć ogień kontrbateryjny, a  to zmusiło
Rosjan do ograniczenia intensywności ognia.
Ponieważ Rosjanie skoncentrowali swój wysiłek na tym odcinku, Polakom
łatwiej było ustalić priorytety. Kolejne pary Jastrzębi i  Hornetów sprawiły, że
śmigłowce przestały udzielać wsparcia.
Tempo natarcia spadało, aż w  końcu zostało ono zatrzymane. To pozwoliło
Polakom odskoczyć dalej, za kanał elbląski. Była to wąska i łatwa do sforsowania
przeszkoda, ale lepsza niż żadna. Jednak tym razem Rosjanie nie poszli dalej,
zmuszeni do przegrupowania swoich wyczerpanych walką sił.
Mimo to przeciwnik zdołał odnieść jeden sukces. Podczas gdy trwały walki pod
Pasłękiem, piechota morska zdołała przebić się na wąskim odcinku od Elbląga,
odcinając miasto od południa. Obrońców miasta dosłownie przyparto do rzeki.
Dalej odwrotu już nie było. Dwa mosty położone tuż pod miastem – kolejowy
i  drogowy – zostały wysadzone, ale Rosjanie mogli próbować forsować rzekę
Elbląg, używając swoich pływających transporterów.
I sforsowali. Podczas gdy część sił wciąż blokowała miasto, jeden wzmocniony
batalion ruszył na kołowych transporterach drogą numer 22 na zachód. Na Królewo
Malborskie i sam Malbork.
Sam naczelny dowódca musiał wydać decyzję o wycofaniu, kogo się da, wzdłuż
trasy na Nowy Dwór Gdański i dalej, za Wisłę, póki jeszcze miał kto walczyć. To
oznaczało oddanie miasta. Nie wszyscy jednak się wycofali. Kilka pododdziałów
zostało, by nękać przeciwnika w mieście.
Pod Malborkiem był jeszcze jeden batalion obrony wybrzeża, ale on także
otrzymał rozkaz przejścia do działań opóźniających wraz z  brygadową kompanią
rozpoznawczą, tak aby umożliwić wycofanie cennych pododdziałów artylerii,
narażonych na rajdy Rosjan.

Trzymana dotąd w  odwodzie pozostałość sił 34 Brygady Kawalerii Pancernej


dostała z  kolei rozkaz, by spróbować zapełnić lukę w  polskiej obronie. Wraz
z  ocalałymi siłami 9 Brygady i  broniącą się pomiędzy Olsztynem a  Pasłękiem 2
Brygadą Zmechanizowaną miały jednak opóźniać działania Rosjan. Tylko
opóźniać, gdyż nie oczekiwano od nich kontrataku.
W samym Trójmieście gorączkowo formowano prowizoryczne oddziały
piechoty, złożone z rezerwistów, żołnierzy obrony terytorialnej oraz podchorążych
Akademii Marynarki Wojennej, tak by mogły one wraz z  pozostałościami 7
Brygady obsadzić linię Wisły.

Noc z 2 na 3 maja 2020 roku, Żuławy Wiślane


Dwie kompanie morskiego specnazu, wsparte niewielkim kontyngentem
słynnej Alfy, pozostawały w  tej wojnie dotąd bez zajęcia. Polski kontrwywiad
rozbił sieć agenturalną, niwecząc przedwojenne plany przerzucenia grup
dywersyjnych głęboko na polskie terytorium. Pozostało więc oczekiwanie na
dogodną okazję do użycia sił specjalnych.
Rozbicie polskiej obrony pod Elblągiem taką szansę stworzyło. Most na Wiśle
pod Tczewem wciąż nie został wysadzony, a  szeroka dolna Wisła była dużo
trudniejsza do sforsowania przy użyciu mostów przewoźnych niż wąskie mazurskie
rzeki. Wysłanie żołnierzy, by zajęli most i utrzymali go do nadejścia sił własnych,
a  przynajmniej uniemożliwili zniszczenie go polskim saperom, stanowiło więc
podręcznikowy wariant działania. Tym bardziej, że jak potwierdzały doświadczenia
z pola walki, obrona przeciwlotnicza była słabą stroną Polaków.
Cztery nowe śmigłowce Ka-60 Kasatka, wraz z dwoma starszymi i większymi
Mi-17 wystartowały o  zmierzchu, osłaniane przez sześć szturmowych Mi-28
z  polowego lądowiska tuż przy przedwojennej granicy z  Polską. Lot był krótki,
a  atak powinien być zaskoczeniem dla przeciwnika. Do tego miały go osłonić
samoloty.

Porucznik Kalińska miała za sobą ledwie pięć godzin snu, który i tak przypadał
na czas dyżuru naziemnego na lotnisku. Tym razem rzucono ich do macierzystej
bazy w  Świdwinie, jakby to coś miało zmienić. Nawet nie zajrzała więc do
mieszkania, przebywając cały czas na lotnisku. Mimo że starano się trzymać zasad
określających czas wypoczynku załóg i nikt nie chciał powiększać już i tak dużych
strat przez błędy wywołane zmęczeniem, to jednak wojna miała swoje prawa.
Samoloty wczesnego ostrzegania, zarówno natowski AWACS, jak i  stale
krążący nad Szwecją mniejszy Erieye, z którego informacje nieustannie trafiały do
Polaków, ostrzegły o  kolejnym nalocie. Rosjanie nie odpuszczali. Ich bombowce
Su-34 raz za razem próbowały atakować różne cele, najczęściej stałe. Ich łupem
padł już węzeł autostradowy pod Strykowem, wojskowe składy w  Kutnie,
Maksymilianowie i Cybowie oraz kilka innych obiektów.
Gdy zawył alarm, nalot już trwał. W  powietrze mieli udać się tylko Kali i  jej
skrzydłowy, kolejny młody pilot o znaku wywoławczym Surfer. Był jednym z tych,
których pospiesznie szkolono już na Hornetach, po zaliczeniu kursu na szkolnych
odrzutowcach w Dęblinie. Miał za sobą tylko dwa loty bojowe.
Ciężko było się przyzwyczaić do strat. Eskadra Kalińskiej straciła już cztery
samoloty. Dwóch pilotów zginęło, jeden kontuzjowany trafił do szpitala, na
szczęście polskiego, a jeden – jej dawny skrzydłowy – zaginął. Jak uważał wywiad,
prawdopodobnie miał pecha i  trafił na któreś ze zgrupowań rosyjskich wojsk
inwazyjnych.
Mieli wesprzeć myśliwce, które już były w  powietrzu. Parę F-15 i  dwa F-16
skierowano nad Mazowsze, gdzie pojawili się Rosjanie. Hornety pozostawały
w odwodzie, nad Pomorzem.
Zmieniło się to, gdy czujniki w samolotach wczesnego ostrzegania wykryły coś
dziwnego. W  rejonie Elbląga uruchomiono silną stację zakłóceń, pracującą
w paśmie używanym przez radar AWACS-a. To sprawiło, że skierowano tam parę
Kalińskiej.
Zakłócenia radiowe nie były jednak przeszkodą dla kamery zasobnika
celowniczego podwieszonego pod Hornetem. Wykrycie i  identyfikacja celów
nastąpiły, gdy myśliwce były pięćdziesiąt kilometrów od śmigłowców. Meldunek
o  wiropłatach, których liczba i  typy nie pozostawiały wątpliwości odnośnie do
zadania, sprawił, że poderwano także dostępną parę polskich Mi-24.
Jednocześnie dwa krążące na północ od Elbląga MiG-i 29 obrały kurs na
zachód, na spotkanie Polakom. Stacja zakłóceń przestała działać, zapewne
zmieniając miejsce położenia w  obawie przed atakiem z  powietrza, a  to ułatwiło
pracę radarom sojuszniczym.
– Lis Trzy. – Kalińska powiadomiła o odpaleniu pocisku powietrze–powietrze.
Po chwili powtórzyła odpalenie. Następnie to samo uczynił jej skrzydłowy.
Cztery AIM-120 wobec dwóch MiG-ów były więcej niż wystarczające.
Rosyjscy piloci, mimo uników, nie zdołali uciec przed rakietami. Oba samoloty
spadły do Zalewu Wiślanego.
– Bierzemy się za śmigłowce. Najpierw transportowe – zdecydowała.
Sześć samonaprowadzających się AIM-120 nie mogło nie trafić w  powolne,
obciążone desantem maszyny. Ich lot kończył się kulą ognia i  nikt nie wyszedł
z tego żywy.
Logika wojny była bezlitosna. Jeśli zostałby wysadzony desant, to zadanie
zostałoby wykonane. A Mi-28 nie mogły zaszkodzić myśliwcom. Ich czas dopiero
nadchodził.
Załogi desperacko usiłowały uniknąć zagłady, lecąc nisko i  wykonując uniki.
Cztery pociski kierowane na podczerwień także im nie dały dużych szans. Trzy Mi-
28 spadły trafione polskimi rakietami.
Wtedy nastąpił ostatni akt dramatu. Kalińska zwolniła, wysuwając klapy i sloty,
tak aby zapewnić maksymalną siłę nośną przy małej prędkości. Nie mając już
rakiet, zdecydowała się użyć działka. W  pierwszym zajściu trafiła jednego Mila,
a jej skrzydłowy drugiego.
Ostatni wiropłat zawisł i  wylądował. Z  góry tego nie było widać, ale załoga
uratowała życie, opuszczając maszynę, wciąż dobrze widoczną w  podczerwieni.
Hornety krążyły nisko, nie dopuszczając do jej ponownego startu.
Załogi dwóch Mi-24D nie zdążyły wziąć udziału w  walce. Zamiast tego
przypadło im w udziale inne zadanie. Rosyjska maszyna stojąca na żuławskiej łące
była cenną zdobyczą. Należało dopilnować, aby można było ją sprowadzić za
Wisłę.
Gdy Kalińska wylądowała, w  bazie już wiedziano, co się stało. Wysiadła
z  samolotu wśród okrzyków i  oklasków. Mechanicy szykowali już szablon do
namalowania symboli zwycięstwa powietrznego w  postaci czerwonych gwiazd.
Siedem zestrzeleń w  jednym locie nie zdarzyło się prawdopodobnie nigdy
wcześniej żadnemu pilotowi. Do tego wiedziano, że do niewoli wzięto załogę
ostatniej z maszyn.
Gdy owacje się skończyły, ominęła wał ziemny opasujący stanowisko
postojowe i  weszła między drzewa. Oparła się o  pień jednego z  nich. Zapaliłaby,
gdyby miała papierosy. Tej nocy zginęło kilkudziesięciu ludzi. Wolała nie myśleć,
co mogli czuć ci, którzy spadali w płonących maszynach.
Patriotyzm ze szkolnych lektur byłby rozgrzeszeniem. W  końcu to był wróg.
Napastnik. Tylko że ci w śmigłowcach i wszyscy inni wykonywali rozkazy. Ją do
latania w  wojsku popchnęło pragnienie wolności, wysoko ponad chmurami,
i  adrenaliny, jaką dawał niski lot nad ziemią. Nie wiedziała, jakie motywacje
kierowały żołnierzami desantu, ale piloci zostawali pilotami wszędzie i  zawsze
z  tego samego powodu. Ceną za to były walka i  zabijanie. Dla narodu, sprawy,
stawki większej niż życie, jakkolwiek by tego nie nazwać. Zrobiła słusznie, pewne
dadzą jej za to medal, ale nie czuła się z tym dobrze.
3 maja 2020 roku, nad Atlantykiem
Pięć latających cystern KC-10 Extender wystartowało z  bazy McGuire na
wschodnim wybrzeżu USA wieczorem, kierując się do strefy tankowania nad
oceanem.
Wcześniej z  kilku baz w  Stanach wyleciały formacje bombowców. Z  Dysses
w  Teksasie wysłano sześć smukłych B-1B, a  z Barksdale w  Luizjanie taką samą
liczbę używanych od czasów Wietnamu prawie w  każdej amerykańskiej wojnie,
niezawodnych B-52H. Nieco później z  bazy Whiteman wystartowały
przypominające wyglądem płaszczki, niewykrywalne dla radarów B-2.
Każdy z  samolotów uzupełniał teraz paliwo, aby móc przekroczyć Atlantyk,
mając w komorach ciężki ładunek uzbrojenia. Kolejne tankowanie wyznaczono już
u wybrzeży Anglii.
Podczas przelotu bombowce przemieszczały się z  podobną prędkością, po
wspólnej trasie. Dopiero nad Wielką Brytanią rozdzieliły się na mniejsze grupy,
zgodnie z typem samolotu. B-1 i B-52 pozostały w powietrzu, a B-2 wylądowały
w bazie Fairford.

Bombowce były tylko częścią odpowiedzi mocarstw. W  Cieśniny Duńskie


wchodził już lotniskowiec HMS „Queen Elizabeth” w eskorcie trzech niszczycieli,
czterech fregat i  jednostek pomocniczych. Dwa okręty podwodne już od dawna
działały na Bałtyku, choć ograniczyły się dotąd tylko do skrytego rozpoznania.
Daleko na północy inna lotniskowcowa grupa uderzeniowa, tym razem
amerykańska, szła pełną prędkością na Morze Norweskie, by za kilka dni znaleźć
się w pobliżu północnej Rosji.

Z baz w  Wielkiej Brytanii wysłano myśliwce F-15C mające zapewnić eskortę


cennym bombowcom. Nad północnymi Niemcami przyłączyły się do nich zwinne
F-16C, należące do dywizjonu wyspecjalizowanego w  przełamywaniu obrony
powietrznej.
Nie był to koniec powietrznej układanki. Polskie lotnictwo oddelegowało do
udziału w  tej operacji całą eskadrę Jastrzębi jako dodatkową osłonę. To jednak
bombowce grały pierwsze skrzypce. Każdy z nich przenosił tyle uzbrojenia co cały
dywizjon myśliwców.
– Zaczynamy fazę Kobra. – Dowodzący operacją generał Benett nie mógł sobie
odmówić nawiązania do efektownej figury akrobacji lotniczej pokazywanej przez
pilotów Su-27. Ale teraz trwała wojna.
B-52 nad Bałtykiem zjawiły się jako pierwsze. Ładunek każdej z  maszyn
obejmował osiem pocisków AGM-158, takich samych jak dostarczone do Polski,
oraz dwanaście latających przynęt MALD-J. Litera J w  ich oznaczeniu
wskazywała, że prócz biernego pozorowania celu, na przykład bombowca, na ich
pokładzie zainstalowano urządzenie emitujące zakłócenia. Do tej salwy dołączyły
się lecące nieco dalej B-1B. One nie przenosiły wabików, tylko po dwadzieścia
cztery pociski manewrujące.
W kierunku obwodu leciało ponad dwieście sześćdziesiąt pocisków różnych
typów. Część z nich Rosjanie wykryli łatwo i szybko, część pozostawała nisko nad
ziemią. Obrona przeciwlotnicza, w tym ocalałe zestawy S-300 i dwa działające S-
400, otworzyła ogień. Obsługi nie wiedziały, że celują do wabików. A gdy wykryto
prawdziwe pociski, było już za późno.
Mimo że rosyjskie wyrzutnie były ruchome, to jednak teren obwodu stanowił
niewielki obszar, a ciągłe śledzenie ich ruchów okazało się dla Amerykanów łatwe.
Dlatego pierwsze pociski uderzyły w  stanowiska ogniowe dywizjonów rakiet
przeciwlotniczych. Nie oszczędzono też stacji radiolokacyjnych, a  zwłaszcza
ogromnego radaru Woronież, służącego do wykrywania pocisków balistycznych.
Kolejne ładunki wybuchały na lotniskach, skąd alarmowo startowały myśliwce.
Niektórym udało się wzbić w powietrze, a innym nie. Te, które wystartowały, nie
miały już dokąd wracać.
Wszystkie cztery lotniska w obwodzie zostały zniszczone. Płonęły składy paliw,
wybuchały magazyny amunicji, zawaliły się hangary, w  których obsługiwano
samoloty, zniszczono stanowiska dowodzenia. Ostały się tylko pasy startowe.
W chwili ataku w  obwodzie uaktywniły się liczne radary zestawów małego
zasięgu typu Buk i  Tor. Na to czekali piloci F-16 i  ich pociski
przeciwradiolokacyjne. Uderzenia pozbawiły Rosjan kolejnej warstwy obrony.
Na ekranach w  latającym stanowisku dowodzenia, krążącym wysoko ponad
Rugią, widać było znikające symbole pokazujące emisje radarów. Wyglądało to
tak, jakby ktoś wyłączył Rosjanom prąd. Zostało tylko kilka baterii osłaniających
wojska na Mazurach. Pozostawiono je w  spokoju, nie miały szans zagrozić
głównym siłom.
Na chwilę naloty ustały. W  lukę, jaką wyrąbał nalot bombowców, weszły
samoloty bezzałogowe RQ-180, a  później klucz załogowych F-35B z  617
Dywizjonu RAF, które wystartowały z  lotniskowca. Nawet gdyby jakieś zestawy
przeciwlotnicze uniknęły zniszczenia, trudno wykrywalne przez radary maszyny
były prawie w stu procentach bezpieczne. Gdy tylko potwierdzono, że Rosjanie nie
włączają do pracy nowych radarów w obwodzie, dołączyły do nich lecące na dużej
wysokości polskie F-16 z zasobnikami rozpoznawczymi.
Ich czujniki nieustannie dostarczały obrazów miejsc, w  których mogły
znajdować się ukryte wozy brygady rakiet Iskander. Wymagało to czasu, ale
wcześniej zdobyte informacje pomogły wskazać te obszary, które należało najpierw
rozpoznać. A ciężko ukryć przed rozpoznaniem z powietrza schronienie dla ponad
pięćdziesięciu ciężkich pojazdów, nawet jeśli podzielono je na trzy lub cztery
mniejsze grupy. Brygada składała się z  dowództwa wraz z  pododdziałami
logistycznymi i trzech dywizjonów.

Obrazy przekazywano cyfrowymi łączami do stanowiska dowodzenia sił


powietrznych USA w Europie oraz do centrów analizy w Stanach Zjednoczonych,
należących do mało znanej, a  ważnej struktury o  nazwie Narodowa Agencja
Wywiadu Geoprzestrzennego. Analityków czekało sporo pracy, polegającej na
porównaniu zdobytych przez samoloty obrazów z  gromadzonymi wcześniej
regularnie zdjęciami satelitarnymi.
– Mamy coś – zameldował analityk, porównując zdjęcia miejscowości
Pobiedino. – Te magazyny i  blaszane zadaszenia jakby się rozmnożyły
w  porównaniu z  poprzednim rokiem. I  widać przy nich ciężarówki, ewidentnie
wojskowe.
– Jest tam coś wojskowego? – spytał szef zespołu.
– A  gdzie tam. To wioska. Żadnych obiektów militarnych, przemysłu, nic. –
Analityk przerzucał zdjęcia na ekranie. – To prawdopodobnie ukrycia dla sprzętu.
Szybko zidentyfikowano więcej takich miejsc. Budynki, których wcześniej nie
było, kępy lasu, które nagle się rozrosły. To wystarczyło. Znaleziono takich
lokalizacji aż siedem. To było dużo, ale nie za dużo.

B-2 poderwały się do lotu. Podobnie jak w  czasie drugiej wojny światowej
amerykańskie bombowce kierowały się na kontynent, nawet podobną trasą co
kiedyś Latające Fortece i  Liberatory. Jednak teraz minęły Niemcy, by ponad
Pomorzem wlecieć nad obwód kaliningradzki. Inaczej niż samoloty w  pierwszej
fazie ataku, nie przenosiły pocisków manewrujących, tylko bomby kierowane.
W  komorach bombowych umieszczono ich dziesiątki. W  sam raz, by móc
zaatakować liczne, ale mało odporne na bombardowanie obiekty.
Rosjanie zauważyli, że są atakowani, dopiero gdy bomby przebiły blaszane
zadaszenia i  siatki maskujące. Zaczęły wybuchać, rozrywając karoserie
samochodów, baki paliwowe i  korpusy rakiet. Wywołały pożary. Potem pojawiły
się wtórne eksplozje.
Z punktu widzenia atakujących maskowanie miało jedną wadę: nie było do
końca wiadome, co kryje się pod zasłonami. Nie było nawet pewne, czy nie są to
makiety.
Ogniste kule i  łuny pożarów, którym towarzyszyła gorączkowa wymiana
korespondencji radiowej, sprawiły, że wynik bombardowania mógł zostać uznany
za pozytywny. Nie zniszczono makiet, tylko prawdziwe cele.
Kolejne loty rozpoznawcze i nasłuch korespondencji przyniosły potwierdzenie.
Zniszczono nie tylko całą brygadę Iskanderów, ale i  trzy brzegowe dywizjony
rakiet przeciwokrętowych. A  niebo nad obwodem, którego strzegły już tylko
pojedyncze baterie artylerii przeciwlotniczej, stało otworem.

3 maja 2020 roku, nad Litwą


Podczas gdy obrona przeciwlotnicza obwodu była niszczona przez
Amerykanów, dwie polskie Casy wykonywały ryzykowną misję. Po starcie
z  Dolnego Śląska, międzylądowaniu w  celu uzupełnienia paliwa i  zabraniu
dodatkowych pasażerów w  bazie Malmen wykonały niski przelot nad Bałtykiem,
Łotwą i  Litwą. Dla zmylenia przeciwnika uruchomiły wówczas transpondery
pokazujące je jako samoloty cywilne, wykorzystując tę samą sztuczkę, której
wcześniej użyli Rosjanie.
Wykonując lot trzydzieści pięć kilometrów od granicy, wzniosły się na
wysokość ośmiu tysięcy metrów. Obie maszyny wysunęły rampy, wysadzając
desant komandosów.
Żołnierze otworzyli spadochrony tuż po opuszczeniu samolotów i  szybowali,
stopniowo wytracając wysokość, w  kierunku Suwalszczyzny. Wylądowali
w  ciemności na polanach wskazanych przez ukrywających się w  lasach żołnierzy
rozbitych oddziałów 15 Brygady Zmechanizowanej. Wcześniej dyskretnej pomocy,
zwłaszcza w  utrzymywaniu łączności, udzielili im żołnierze litewskich sił
specjalnych, teraz wreszcie dołączyli do nich rodacy. Choć nie tylko. Ku
zaskoczeniu żołnierzy wśród spadochroniarzy znaleźli się też ludzie mówiący po
angielsku, z charakterystycznym akcentem.
Brytyjczycy przysłali na początek tylko niewielką grupę komandosów Special
Air Service, mającą przygotować przybycie większych sił. Śmigłowce i  ludzi
właśnie przerzucono do Szwecji. Przygotowano też dyskretne lądowiska na Litwie.
Naciskali na to sami Litwini. Podobnie jak Łotysze i Estończycy chcieli dotrzymać
sojuszniczych zobowiązań, ale obawiali się, że Rosja wykorzysta konflikt
w  Polsce, by z  zaskoczenia dokonać inwazji na te małe państwa. Dlatego
postanowiono ograniczyć sojusznicze działania na tym kierunku do z  definicji
utajnionych operacji specjalnych.
Jawnie natomiast na Bałtyk miała wkroczyć Royal Navy. Grupa bojowa
lotniskowca HMS „Queen Elizabeth” minęła już Bornholm. Okręt mógł zabrać na
pokład nawet trzy tuziny myśliwców, ale teraz było ich zaledwie szesnaście. Resztę
miejsca na okręcie zajęły śmigłowce Merlin i Wildcat.

3 maja 2020 roku, Sieradz


Dwa zielone wozy patrolowe Żandarmerii Wojskowej zatrzymały się przed
blokiem. Dwóch żołnierzy zostało na ulicy, czterech z  długą bronią i  taranem
weszło po schodach.
Mieszkający na drugim piętrze mężczyzna nie spodziewał się wizyty i  sam
otworzył drzwi, oszczędzając wysiłku żandarmom. Nie oznaczało to, że byli dla
niego mili. Rzucono go na ziemię i  skuto, nie przejmując się krzykami
mieszkającej z nim kobiety.
Gdy próbowała nagrać interwencję, zabrano jej telefon i także skuto.
– Idziemy, ruski trollu – powiedział kapral żandarmerii do zatrzymanego,
podnosząc go z  podłogi. Nie przejmował się obelgami, jakie wykrzykiwała pod
adresem żołnierzy kobieta, którą też zabrano. Jej miano postawić tylko zarzut
zniesławienia żołnierzy podczas czynności. Mężczyznę czekało oskarżenie
z innego, dużo poważniejszego paragrafu.
Do prokuratur w  całej Polsce policjanci, funkcjonariusze kontrwywiadu
i  żandarmi doprowadzali zatrzymanych. Każdy z  nich rozsiewał, najczęściej pod
własnym nazwiskiem, sprokurowane przez Rosjan fałszywki. Tych, którzy raz czy
dwa razy podali te informacje dalej, zostawiano w  spokoju. Ale najbardziej
aktywni, którzy sami dawali dowody na to, że działają umyślnie, mieli odpowiadać
za udział w  operacjach obcego wywiadu przeciwko Rzeczypospolitej Polskiej.
Nowatorska interpretacja rozszerzająca definicję tego przestępstwa, kiedyś
uważanego tylko za dotyczące przekazywania niejawnych informacji obcym
państwom, sprawiła, że liczni aktywni w sieci ludzie – od kierowców ciężarówek,
przez robotników, urzędników samorządowych, a  nawet policjant – trafili do
aresztu, zagrożeni karą do dziesięciu lat pozbawienia wolności.

3 maja 2020 roku, Bruksela


Restauracja położona była tuż obok kompleksu gmachów Komisji Europejskiej
i Europarlamentu, zaś okna sali dla ważnych gości restauracji wychodziły na park
Cinquantenaire, dzięki czemu siedzący w niej klienci mogli podziwiać zieleń, a nie
szarość murów okolicznych budynków. W  dodatku szyby były kuloodporne,
pomieszczenia regularnie sprawdzane antypodsłuchowo, a  personel prześwietlony
przez kontrwywiad. Do tego patrole policji, i  tak cały czas obecne w  tej części
miasta, wzmocniło wojsko.
Dwóch wojskowych, choć w narzuconych dla zachowania dyskrecji cywilnych
płaszczach, minęło jeden z  nich, wchodząc do lokalu. W  przeciwieństwie do
większości uczestników spotkania musieli poświęcić ponad godzinę na dojazd
z dowództwa sił NATO w Europie w Mons.
– Amerykanie cały czas bombardują Rosjan– powiedział Arto Heikkinen,
chowając wyłączony telefon do kieszeni i  sygnalizując w  ten sposób, że czas
zacząć poważną rozmowę. Na small talk i tak nikt nie miał ochoty. – Nie ukrywam,
że ten ruch nas jednak zaskoczył, bo przecież zachowywali się dotąd jak
Chamberlain wobec Hitlera. – Pozwolił sobie na mało dyplomatyczne postawienie
sprawy. Wprawdzie jako zastępca szefa gabinetu wysokiego przedstawiciela Unii
do spraw polityki zagranicznej i  bezpieczeństwa powinien trzymać się
przynajmniej ogólnych konwenansów, ale nie dotyczyło to nieformalnych spotkań
w zamkniętym gronie. Poza tym był Finem, którego dziadek walczył z Rosjanami,
tracąc na tej wojnie dwóch braci. A  w pomieszczeniu nie było ani Anglików, ani
Amerykanów.
– Już kiedyś wierzyli, że bombardowania rozwiążą problem. W  Wietnamie. –
Siedząca niedaleko Elena Alvarez, chargé d’affairs hiszpańskiej ambasady,
pociągnęła analogię historyczną. – Mój rząd tego się boi i  o to się dopytuje
w  depeszach. Zwłaszcza czy nie dojdzie do eskalacji. Już teraz widzimy, że
Rosjanie znów zaczynają mieszać w  Katalonii. Więc rząd założył, że nie wyśle
wojsk, przynajmniej lądowych. Dwa dywizjony myśliwców i  tak są we Francji,
oficjalnie na ćwiczeniach – przypomniała.
– Problemem nie jest eskalacja – wtrącił się Albert Helmhold, doradca do spraw
dyplomacji z biura przewodniczącej Komisji Europejskiej. – Problem, jaki widzę,
to Polacy. A ściślej histeryczna aktywność tej ich delegacji. Oni zachowują się tak,
jakby już mieli tworzyć rząd emigracyjny. I chcą rozmawiać tylko o gwarancjach
dla nowego rządu. Albo powtarzają jak mantrę: „przyślijcie czołgi, przyślijcie
czołgi”.
– Czołgi by im się faktycznie przydały – odezwał się generał dywizji Michel
Ledoux. – Nie znamy rozmiarów strat, ale wiemy, jaki mieli potencjał przed wojną.
I jaki mieli Rosjanie.
– Myśli pan, że mogą ich pokonać? – spytał Helmhold.
– Wszystko jest kwestią definicji – odpowiedział generał. – Jeśli przez
pokonanie rozumiemy zajęcie północno-wschodniej Polski i  narzucenie jakiegoś
traktatu, może na przykład zmuszającego Polskę do wyjścia z NATO, to owszem,
wciąż jest to możliwe. Mimo bombardowań. To, co widzimy, jakkolwiek może
brzmieć przerażająco, to tylko forma pogrożenia palcem. Odwet za atak na
amerykańską bazę. I tyle. Amerykanie pokazali, że mogą przylecieć do Europy, ale
i  natychmiast się stamtąd zabrać, i  w mojej ocenie dlatego właśnie przysłali
bombowce, a nie, powiedzmy, szturmowe A-10 do niszczenia czołgów.
– Może gdy moi rodacy to zobaczą, zaczną myśleć – powiedziała z końca stołu
Katharina Arnold, wiceprzewodnicząca Parlamentu Europejskiego, uważana za
przyszłą minister spraw zagranicznych, a  może kiedyś kanclerz Niemiec.
Większość życia spędziła w  Niemczech, ale jej miejscem urodzenia było Opole.
Należała do Partii Zielonych i  uważana była w  jej strukturach za specjalistkę od
Europy Wschodniej. – Przez lata, mimo wszystkich wysiłków z naszej strony, oni
cały czas trzymali się Ameryki. Jeśli teraz okaże się, że Amerykanów stać tylko na
kilka bomb, to będzie można w końcu zacząć z nimi rozmawiać.
Ambasador Susanne Naumann, słysząc te słowa, skinęła głową. Pomiędzy
obecnym rządem zdominowanym przez chrześcijańskich demokratów
i  socjaldemokrację a  Zielonymi było wiele różnic, dlatego też dużo bardziej
lewicowi Zieloni wciąż byli opozycją, ale odnośnie do fundamentów polityki
zagranicznej panowała zgoda. Poza tym Arnold mogła przekonać lewicowych
deputowanych, zarówno w  Bundestagu, jak i  w Strasburgu, aby nie oponowali
wobec interwencji w Polsce.
– Już teraz przyjęli naszą pomoc – przypomniał Heikkinen. – Na morzu daliśmy
sobie radę bez Amerykanów. Czy możemy uratować Polaków przed rosyjskimi
czołgami? Wyłącznie siłami Europy?
Domyślał się odpowiedzi, ale wolał, aby udzielili jej wojskowi.
– Lotnictwo powinno pomóc – zabrał głos pułkownik Langman. – Regularnie
bywałem w  Polsce na ćwiczeniach. Są w  stanie przyjąć naszą pomoc i  militarnie
zarówno samoloty, jak i  śmigłowce szturmowe, szczególnie śmigłowce, są
wskazane. Zwłaszcza że można szybko je przemieścić, to kwestia godzin. – Nie
musiał dodawać, że w  związku z  kryzysem duże siły sojuszniczego lotnictwa już
były we wschodniej części Niemiec i  w Czechach. – Jedyne, czego potrzeba, to
decyzja polityczna, aby rozszerzyć zakres zaangażowania wojsk.
– I nie ugrzęźniemy w jakiejś niekończącej się wojnie, jak już to się zdarzyło? –
spytała Arnold.
– To bardzo mało prawdopodobne – odparł Michel Ledoux. – Rozmowa zaczęła
się od analogii historycznych, więc podam kolejną. Gdy Amerykanie porzucili
Wietnam Południowy, ruszyła wielka ofensywa, nie partyzancka,
a konwencjonalna. Taka, z jaką Amerykanie z łatwością daliby sobie radę, ale już
ich tam nie było. Teraz także mówimy nie o przewlekłej wojnie z partyzantami, ale
o szybkim odparciu konwencjonalnej agresji.
– Wietnam to dobra analogia, faktycznie – zgodziła się Naumann. – Musimy
spojrzeć na tę sytuację, pamiętając o  naszych interesach. Nasze interesy, interesy
Europy, to gospodarka, to miejsca pracy. Wiemy dobrze, jak wygląda ten podział
pracy, i  nawet przy największych pokładach idealizmu – spojrzała wymownie
w kierunku deputowanej Partii Zielonych – to się nie zmieni.
– Możemy system modyfikować, ale go nie zmienimy – westchnęła wywołana
do tablicy Arnold. – Ale moja partia, jak i  cała lewica nie będzie rezygnować
z pryncypiów.
– Ochrona pracowników, nawet tych zatrudnionych w  naszych montowniach,
chyba się w tym mieści? – spytała Naumann w odpowiedzi. – Niezależnie od tego,
czy motywem jest lewicowy idealizm, czy będzie to stabilność rynków i  kół
zamachowych naszej gospodarki, musimy przygotować się na jeden wariant.
Obrony interesów. W razie potrzeby siłą, a przynajmniej jej obecnością. Tam, gdzie
nasze interesy są żywotne.
– Polakom może się to nie spodobać – wtrącił się Heikkinen – ale nie widzę
innej możliwości w razie, no cóż, sytuacji bez wyjścia.
– Sytuacja bez wyjścia oznacza, że trzeba je stworzyć – dodał Helmhold. –
Pytanie, czy jest to wykonalne, hipotetycznie, z wojskowego punktu widzenia.
– Taki scenariusz zakłada jednak boots on the ground, jak mawiają nasi
amerykańscy przyjaciele – odpowiedział generał Ledoux – ale jest możliwy.
Z  tego, co wiem, siły są w  gotowości. Także lądowe. Wszystko zależy od
polityków.
Ludzie, do których mówił, nie byli tylko politykami, ale przede wszystkim
doradcami i  posłańcami, niezależnie od faktycznie zajmowanych stanowisk.
Wyrobnikami, którzy brali na siebie uzgadnianie stanowisk i  rozwiązywanie
sporów podczas nierzadko długich i  zakulisowych negocjacji. Z  ich opiniami
politycy nie tylko się liczyli, ale przyjmowali je jako własne i ogłaszali w świetle
kamer.
Generał zdawał sobie sprawę, że takich rozmów odbywa się o tej porze więcej.
Eksperci, doradcy, posłańcy, wszyscy, którzy mieli wpływ na decyzje, teraz
analizowali sytuację i  w toku dyskusji proponowali rozwiązania, które może już
jutro politycy ogłoszą jako swoje pomysły i plany.

3 maja 2020 rok, Mazury


Terytorialsi nie zostali na długo w Czerwonym Dworze. Dowództwo w końcu
się odezwało. Przez radiostację specjalsów przekazało im w  formie serii
tekstowych wiadomości nowe rozkazy, informacje o  sytuacji i  zalecenia. Po
przeczekaniu dnia pododdział Gertner wyruszył w długi nocny marsz na północny
wschód. Odchodząc, słyszeli hałas silników licznych ciężkich pojazdów. Nie
ulegało wątpliwości, że nie był to przypadek.
– Ktoś się nie bał i  podjebał – skomentowała cicho Niedźwiedzka, nie
przerywając marszu. – Pamiętasz, co mówiłam o naszym kochanym narodzie?
– Może po prostu sprawdzają wszystkie wsie albo jednak wykryli transmisję
radiową – odparła porucznik. – Gdyby był donos, przyjechaliby wcześniej, nie
sądzisz?
– Przecież już tam byli – wyjaśniła funkcjonariuszka. – Gdyby wykryli, że ktoś
nadaje, też przysłaliby kogoś od razu, może nawet śmigłowcami. Myślę, że długo
trwało, zanim jakaś szmata dotarła do ruskich, a  może po prostu oni mieli jakieś
kłopoty i nie dotarli na czas. Mnie też kiedyś paru ludzi uciekło, bo samochód się
zepsuł albo był korek na drodze. A teraz jest wojna, mogło się coś zdarzyć.
Nikt nie ośmielił się wspominać o  losie, jaki musiał spotkać wieś. Szli dalej,
wykorzystując każdą kępę drzew, krzaków, rów i  wzgórze, by się ukryć. Daleko
ponad nimi czasem hałasował jakiś odrzutowiec. Wszyscy mieli nadzieję, że nie
był rosyjski.
Czasem musieli przeciąć jakąś drogę. Przypominało to forsowanie rzeki.
Zatrzymywali się po sygnale żołnierza idącego na czele. Potem chwilę
obserwowali drogę i  jej otoczenie. Napotkanie kolumny, nawet tylko wiozącej
zaopatrzenie, byłoby tragiczne w  skutkach. Dopiero wtedy pierwsze dwie osoby
przeskakiwały na drugą stronę drogi, pod osłoną karabinu maszynowego, a gdy już
upewniono się, że jest bezpiecznie, reszta grupy podążała za nimi.
Do tego co jakiś czas zmieniali kierunek marszu, wykonując pętlę, tak aby
zatrzymać się na kwadrans przy swojej poprzedniej trasie. To pozwalało upewnić
się, że nikt za nimi nie idzie, ale spowalniało marsz i zwiększało zmęczenie. Potem
mieli spędzić dzień w lesie, śpiąc na zmiany, bo ktoś musiał przecież pełnić warty.
Wiadomość z  dowództwa sugerowała, aby znów szukali schronienia w  jakiejś
wsi. W okolicy, do której mieli dotrzeć, było ich kilka, niewielkich, oddalonych od
głównych dróg. Kolejny dzień pod dachem, na suchej podłodze, może nawet na
sofie, z  bieżącą wodą i  szansą na coś innego niż suche racje żywnościowe, był
kuszącą perspektywą.
Ale wątpliwą. Wojsko miało bronić rodaków, zwłaszcza tych, którzy nie mogli
obronić się sami. A ci, którzy pozostali na tych ziemiach, zamiast się ewakuować,
na pewno należeli do tej kategorii. W Czerwonym Dworze schronienia udzieliła im
rodzina z  dziećmi. Po sąsiedzku mieszkała starsza kobieta, ledwie zdolna do
samodzielnej egzystencji.
Bolesna świadomość, że jedno starcie zubożyło jej pluton o jedną trzecią, a być
może, jeśli Rosjanie dopadli ukrywającą się drużynę, aż o dwie trzecie, nieustannie
wypełniało głowę pytaniami o  szanse na przeżycie tych, którzy byli tylko
zwykłymi, pragnącymi przetrwać kolejną dziejową zawieruchę ludźmi.
Kiedy podczas szkolenia zdarzało im się rozmawiać o  tym, co by się działo
w czasie wojny, gdyby okupant jak kiedyś brał zakładników i zabijał pięćdziesięciu
Polaków za jednego swojego, byli tacy, którzy sądzili, że trzeba walczyć bez
względu na koszty, bo przegrana oznaczałaby tragedię dla całego narodu. Jej to nie
odpowiadało. Co innego samemu podejmować ryzyko, a  co innego wymagać, by
brały je na siebie osoby, których nikt nawet nie pytał o zdanie.
4 maja 2020 roku, okolice Kaliningradu
Adiutant zaanonsował przybycie oficera z  raportem. Wyraźnie wstrząśnięty
pułkownik lotnictwa wszedł do gabinetu Jermołajewa, zameldował się i  od razu
przeszedł do rzeczy.
– Według naszych ocen, zwłaszcza zapisów z  radarów dokonanych przed ich
zniszczeniem oraz fragmentarycznych informacji z  sił osłony naszych wojsk
w  Polsce, Amerykanie użyli bombowców strategicznych. Prawdopodobnie
wszystkich typów. W  przypadku B-2 brak wykrycia, wobec ogromu strat, jest
potwierdzeniem ich wykorzystania. Obrona przeciwlotnicza dalekiego zasięgu
przestała istnieć. Zostały zestawy Tor i Tunguska, służące do osłony wojsk, i trzy
baterie Buków, też rozlokowane już w  Polsce. Nawet nie było szans ich użyć,
uderzyli znad Bałtyku – westchnął.
– A Iskandery?
– Wszystkie zniszczone, tak jak baterie obrony wybrzeża. Żadne z  lotnisk nie
nadaje się w  pełni do prowadzenia operacji lotniczych. Samoloty mogą na nich
awaryjnie lądować i  z nich startować, pasy są całe, lecz zniszczono zaplecze
obsługowe.
– Ale skoro pasy są całe, możemy samoloty wysłać w  powietrze? Z  atakiem
odwetowym? – spytał gubernator.
Pułkownik przecząco pokręcił głową.
– Pojedyncze sztuki, towarzyszu generale. Nie jesteśmy w  stanie ich
obsługiwać, z  trudnością możemy tankować i  przezbrajać. Wojska inżynieryjne
robią, co mogą. W  ciągu doby będziemy mogli utrzymywać parę samolotów
w  powietrzu, w  patrolu obronnym nad naszym terenem. Nic więcej. Jedyne, co
przetrwało, to śmigłowce na polowych lądowiskach. Ale one są na Mazurach. Poza
tym bez osłony myśliwców staną się łatwym łupem Polaków.
– Bombowce strategiczne, mówicie? Czemu więc nasze myśliwce ich nie
odpędziły? Czemu Moskwa nawet nas nie ostrzegła? Czemu taka eskalacja
pozostaje bez odpowiedzi?
Siergiej Bogdanowicz Jermołajew czuł się, jakby wybito mu wszystkie zęby
i  połamano ręce. Nie spodziewał się tego po Amerykanach. Niezmasowanego
nalotu, który pozbawił go najsilniejszych argumentów. Nie chodziło tylko o rakiety.
Oczekiwał, że Moskwa zareaguje, weźmie jego stronę. Musiała. Nie można było
pozwalać, by bezkarnie bombardowano rosyjską ziemię. Ale Moskwa milczała.
– Towarzyszu generale, Moskwa nas zostawiła, ale to przecież mieści się
w granicach maskirowki, jaką jest udawany bunt – przypomniał pułkownik. – Lecz
wiemy jedno po tym nalocie. Uderzyli niezwykle skutecznie, nadspodziewanie
precyzyjnie. Ale głównym celem były Iskandery.
– I lotniska – przypomniał zirytowany Jermołajew.
– Panowanie w powietrzu to warunek udanej ofensywy lotniczej. Ale ataki się
nie powtórzyły. Nie zbombardowano baz zaopatrujących wojska lądowe, nawet nie
dobito naszej floty, choć to mogliby osiągnąć z łatwością. – Lotnik nie zapomniał
o  wbiciu szpili marynarzom. – Gdyby Amerykanie chcieli, ich śmigłowce
wsparłyby Polaków na lądzie, niszcząc nasze czołgi.
– Więc sądzicie, że to sygnał?
– Zaatakowaliśmy obiekt amerykański, toteż oddali cios, ale nie pomagają
Polakom tak, jak można by się tego spodziewać.
Gubernator spojrzał na mapę sztabową. Utracił wiele argumentów, ale nie
wszystkie. Natarcie na lądzie było wolniejsze, niż się spodziewano, lecz skuteczne.
Augustów został niedawno zajęty, Polacy wycofywali się na południe i  zachód.
Elbląg został zdobyty. Teraz tylko trzeba było odtworzyć gotowość bojową sił
wyczerpanych walkami, przegrupować je i uderzyć znów. Na razie, aby pognębić
Polaków, kazał artylerii rakietowej rozpocząć ostrzał Trójmiasta, zwłaszcza
rafinerii i portów. Mógł jeszcze wygrać.

4 maja 2020 roku, Nowo-Ogariowo, rezydencja prezydenta Federacji Rosyjskiej


– Dureń, nawet z  Polakami nie umie wygrać. – Prezydent Federacji
bezceremonialnie przerwał generałowi referującemu sytuację w  Polsce. – Co on
sobie wyobrażał, zadzierając z jankesami? Dobrze, że bomby atomowej nie odpalił.
– Machnął ręką.
– Towarzyszu prezydencie – powiedział minister obrony – nie ma w obwodzie
żadnej broni atomowej ani chemicznej. Zadbaliśmy o  to. Nie zabraliśmy stamtąd
samych Iskanderów, bo zbyt rzucałoby się to w  oczy. Amerykanie najwyraźniej
dalej wierzą w wersję o buncie. Nasza agentura cały czas ją podsyca.
– To dlaczego nieoficjalnym kanałem dali nam do zrozumienia, że nie wierzą? –
zaoponował minister spraw zagranicznych. – Mówią publicznie to, co dla nich
wygodne, jak my. A tak naprawdę, generale, myślicie, że nie wiem, że brytyjskie
okręty krążą w okolicy Gotlandii, tak jakby szykowały się do zablokowania ruchu
naszych sił na Bałtyku? Że nie wiem o  amerykańskich lotniskowcach? USS
„Eisenhower” właśnie mija Islandię, a  „Bush” i  „Ford” nagle wyszły z  Norfolk
i idą do Europy. – Podał nazwy, by przypomnieć zebranym, że dyplomacja też umie
zbierać informacje o  przeciwniku. – Myślicie też, że nie wiemy o  niemieckiej
dywizji, która jest gotowa w każdej chwili przekroczyć granicę?
– Granica polsko-niemiecka jest daleko od Kaliningradu – zauważył prezydent.
– To nam daje możliwości działania. Jednak w końcu ten cholerny przesmyk udało
mu się zająć. Gdyby tylko nie odpalił rakiet, bylibyśmy w lepszej sytuacji.
– Zachód się nie zgodzi na oddanie przesmyku – odparł minister spraw
zagranicznych – a na wojnę nas nie stać.
– A na co nas stać?
– Pierwotny plan zakładał, że gdy sytuacja będzie sprzyjająca, wkroczymy, by
oficjalnie zneutralizować rewoltę – powiedział minister obrony. – Ale sprzyjającej
sytuacji nie ma. Chyba że… – zastanowił się – jednak każemy Białorusinom
działać.
– To ryzykowne – powiedział szef dyplomacji.
– Ale tylko my możemy obronić naszych sojuszników w  Mińsku, jeśli to tam
zdarzy się kolejna kolorowa rewolucja, prawda? – retorycznie spytał prezydent. –
Niech zaczną od czegoś na próbę, jak strefa zakazu lotów. W Kaliningradzie i tak
nie ma co latać. Niech wyślą swoje. Albo namalujemy ich oznaczenia na naszych
samolotach.

4 maja 2020 roku, stanowisko dowodzenia Naczelnego Dowódcy Wojska Polskiego


Wiadomość o  upadku Elbląga wzbudziła panikę wśród polityków. Ci, którzy
uciekli już za granicę, zaczęli przygotowywać uchwały rządu tymczasowego. Byli
przekonani, że zajęcie przez Rosjan Trójmiasta jest kwestią czasu. Ich przekonanie
było tym silniejsze, im silniejszy był ostrzał Gdańska i płomienie nad instalacjami
rafinacji ropy naftowej.
Przynajmniej takie informacje dotarły do generała Ligockiego.
Miał to gdzieś. Po prostu. Teraz liczyło się coś innego. Liczyło się to, że jego
przeciwnik popełnił błąd, dokładnie taki, na jaki czekał Polak.
Stał pochylony nad mapą, z  papierosem w  dłoni. Konsekwencje palenia
obchodziły go jeszcze mniej niż ekscesy polityków na emigracji.
– Zawodowcy są przewidywalni, ale świat jest pełen amatorów – powiedział do
siebie.
Gdyby jego przeciwnikiem był prawdziwy wojskowy, a  nie funkcjonariusz
kontrwywiadu, dążyłby do przerywania obrony na wąskich odcinkach, do
głębokich uderzeń, by wyjść na tyły, zdezorganizować łączność, dowodzenie
i zaopatrzenie, odciąć całe oddziały i związki taktyczne, które prędzej czy później
w  takiej sytuacji zaprzestałyby walki. Dowodzone przez zawodowca wojska nie
zdobywały miast dla samego ich zdobywania, nawet gdyby tak dyktowała
polityczna kalkulacja. A teraz przeciwnik odsłonił się, osłabił, pozbawił odwodów.
I jeszcze sojusznicy wreszcie obiecali przysłać wojska. To wymagało skorygowania
planów i miało opóźnić kontratak, ale go nie powstrzymywało.
Lepiej już być nie mogło. ■
ROZDZIAŁ XI

5 maja 2020 roku, Zalew Wiślany


Minęła już północ i nikt nie mógł gołym okiem zauważyć dziwnej flotylli, która
wyszła z ujścia Szkarpawy na wody zalewu. Gdyby ktoś jednak ją dostrzegł i znał
jej skład, uznałby ją pewnie za siły równie doraźnie zorganizowane jak te, które sto
lat wcześniej walczyły na rzekach Kresów Wschodnich z bolszewikami.
Na pokładach motorówek marynarki wojennej, na co dzień używanych przez
płetwonurków minerów 13 Dywizjonu Trałowców oraz dywizjon zabezpieczenia
hydrograficznego, a także półsztywnych szybkich łodzi wojsk specjalnych znaleźli
się zarówno marynarze, jak i  operatorzy z  Formozy i  sekcji wodnych jednostki
komandosów z  Lublińca, a  nawet spadochroniarze z  6 Brygady
Powietrznodesantowej, którzy jeszcze niedawno palili rosyjskie czołgi pod
Pasłękiem. Płynęło z  nimi także kilku pograniczników z  oddziału specjalnego
Morskiego Oddziału Straży Granicznej, dobrze znających teren, na którym miała
zostać przeprowadzona operacja.
Flotylla podzielona była na trzy zespoły, każdy złożony z  dwóch motorówek
i czterech łodzi komandosów. Tylko te jednostki mogły działać na całym, płytkim
obszarze zalewu. Paradoksalnie, to właśnie szczególnie niekorzystne warunki,
wykluczające działanie większych jednostek, oznaczały, że niekonwencjonalny
plan miał szanse powodzenia. Rosjanie po prostu nie patrolowali wód zalewu ani
z powietrza, ani łodziami, nie stwierdzono, by uruchomili radary lub w inny sposób
monitorowali sytuację. Natomiast noc i  zaciemnienie jednostek pływających
sprawiały, że gołym okiem nie dało się ich zauważyć. Nawigację prowadzono
dzięki noktowizorom. Do tego na pokładach trzech motorówek znaleźli się
spadochroniarze i  ich wyrzutnie pocisków Spike. Wyposażone w  nowoczesne
kamery termowizyjne wyrzutnie były najlepszym dostępnym narzędziem
obserwacji, a  gdyby zaszła taka konieczność, można było ich użyć zgodnie
z przeznaczeniem.
Jednak nie było takiej konieczności, zwłaszcza że komandosom wsparcie
zapewniały bezzałogowce, prowadzące dalekie rozpoznanie, a  szturmowe Mi-24
i krążące nad linią Wisły F-16 były gotowe do osłony z powietrza, gdyby pojawiły
się kłopoty.
Rejs przebiegał spokojnie. Nawet śmigłowce, których się obawiano, nie
pojawiały się w  tej okolicy. A  wystarczyłby jeden stary Mi-8, by zadać
niepowetowane straty małym łodziom.
Rosjanie przewagę utrzymywali tylko w  jednej sferze – na lądzie, stawiając
zarówno na czołgi, artylerię, jak i  na obronę przeciwlotniczą. A  gdy ta ostatnia
została już poważnie nadszarpnięta, ocalałe baterie stały się niezwykle cenne.
Dlatego też przesunięcie aż czterech wyrzutni Pancyr, wspartych parą Torów, na
wzgórze pomiędzy Tolkmickiem a Fromborkiem oznaczało tylko jedno. Było tam
coś ważnego. Coś, co ukryto w lesie, przed kamerami bezzałogowców i samolotów,
zapewne mając w pamięci los Iskanderów. Zarazem nie było widać, przynajmniej
z  powietrza, aby odbywał się w  okolicy częsty ruch pojazdów, na przykład
z  zaopatrzeniem. Oznaczało to tylko kilka możliwości: wyrzutnie rakiet, węzeł
łączności, może stanowisko dowodzenia. Wysłani wcześniej płetwonurkowie
wrócili z  informacją, że patrole są rzadkie. Można było wysłać samoloty, ale
postanowiono, że tym razem teren sprawdzić musieli ludzie. Rozpoznać i zniszczyć
wroga.
Żołnierze wojsk specjalnych latami szkolili się właśnie do takich, ryzykownych
zadań. Choć ideałem była operacja poprzedzona długotrwałym zbieraniem
wszystkich możliwych informacji, nie zawsze było to możliwe. Czasem należało
iść wręcz w ciemno.
I tak się stało. Po dotarciu do brzegu, półtorej godziny po północy, komandosi
opuścili pokłady łodzi. Zostały tylko ich załogi i wsparcie na motorówkach.
Sekcje poruszały się ostrożnie, stopniowo wchodząc coraz głębiej w  las.
Noktowizory dawały szansę uniknięcia niespodziewanego kontaktu
z przeciwnikiem. W końcu jednak musiał nastąpić.
Jeden z zespołów żołnierzy Formozy trafił na trzyosobowy patrol. Zaskoczeni
Rosjanie nie mieli szans. Szybkie strzały z wytłumionych pistoletów maszynowych
sprawiły, że zagrożenie wyeliminowano, a  pozostali wartownicy nie zostali
zaalarmowani.
Potem kolejne grupy zaczęły trafiać na przeciwnika. Tym razem nie były to
patrole, a  wartownicy strzegący ciężkich ciężarówek i  namiotów, ukrytych pod
gęsto rozłożonymi siatkami maskującymi. Znaleziono też podniesione, choć
również zamaskowane anteny. Do tego były jeszcze inne wozy, choć
z opuszczonymi antenami, najwyraźniej w tym momencie nieużywane.
Nie były to wyrzutnie rakiet, tylko stanowisko dowodzenia. Ustalenie planu
działania było proste. Część zespołów została na zewnątrz, by blokować teren,
pozostałe weszły pomiędzy wozy.
Jedna z sekcji ostrożnie podeszła do dużego kontenera z rozsuniętymi ścianami,
posadowionego na podwoziu ciężarówki. Komandos otworzył drzwi. Wewnątrz
świeciła się jedna wątła lampa, ale dało się dostrzec stół, mapy i  dwóch
drzemiących ludzi. Nie zdążyli zareagować, gdy ich zakneblowano, skrępowano
i  obszukano. Jeden z  nich miał na mundurze insygnia generała brygady, drugi
pułkownika.
Żadne skryte działanie nie jest wieczne i tym razem też tak nie było. Szeregowy
kierowca wyszedł z  kabiny, słysząc dziwne hałasy. Widząc skradających się
obcych, podniósł alarm i  oddał serię z  Kałasznikowa, zanim sam nie został
zastrzelony. Teraz komandosi uderzyli z  całą mocą, z  kilku kierunków, na
zaskoczonych i zbierających się do obrony szybko, ale chaotycznie przeciwników.
Serie z  broni maszynowej rozdzierały nocną ciszę. Wybuchy granatów
rozświetlały mrok. Kolejno przeczesywano samochody, w  których znajdowała się
aparatura dowodzenia i  łączności. Z  namiotów wyciągano oficerów sztabowych,
którzy usiłowali przeczekać walkę.
Wynik ataku mógł być tylko jeden. Ci Rosjanie, którzy stawiali opór, zostali
wyeliminowani z  walki. Ci, którzy uciekli, przeżyli. Teraz pozostało tylko zabrać
dokumenty i  przenośną elektronikę, bez dokładnej selekcji, po prostu biorąc, co
było pod ręką i wyglądało na ważne.
Potem przyszedł czas na pojazdy. Jak się okazało, nie było to tylko stanowisko
dowodzenia. W  leśnym obozowisku stały też wozy walki elektronicznej
i  rozpoznania radiowego. Zapewne Rosjanie chcieli ochronić cenny sprzęt pod
wspólnym parasolem. To okazało się pułapką.
Po założeniu ładunków wybuchowych sekcje komandosów wycofały się na
wybrzeże, zabierając ze sobą jeńców. Prócz generała i pułkownika było wśród nich
aż pięciu innych oficerów.
Gdy flotylla miała już odchodzić, swoje pięć minut dostali spadochroniarze
i  ich wyrzutnie. Pociski odpalone z  motorówek wyleciały ponad las i  spadły na
wozy obrony przeciwlotniczej. Ani Tory, ani Pancyry nie mogły zagrozić celom
nawodnym, ale każdy zniszczony zestaw oznaczał, że lotnicy będą mogli
bezpieczniej działać.

5 maja 2020 roku, na północ od Słubic


Noc sprzyjała także innym ruchom wojsk. Nie było ich widać, przynajmniej
gołym okiem, ale za to słychać.
Dwadzieścia śmigłowców AH-64D – większość z  tych, którymi dysponowało
holenderskie lotnictwo – przekroczyło granicę na Odrze, kierując się na Wisłę.
Towarzyszyły im ciężkie transportowe Chinooki, przewożące sprzęt niezbędny do
obsługi naziemnej, i  mniejsze Coguary z  technikami. Formacja miała uzupełnić
paliwo w Powidzu i kierować się dalej na wschód. Nie tylko Holendrzy przybyli na
pomoc Polakom. Niemcy przysłali szesnaście śmigłowców Tiger, którym
towarzyszyły ciężkie CH-53.
Oprócz tego nad Polskę wleciały także samoloty z  desantem. Osiem
pozostających jeszcze w  służbie starych C-160 Transall oraz sześć nowych A400
Luftwaffe wysadziło desant spadochroniarzy na lotnisku w Białej Podlaskiej. Wraz
z  żołnierzami zrzucono na paletach małe wozy gąsienicowe Weisel, uzbrojone
w  rakiety przeciwpancerne. Dwanaście takich pojazdów, choć niepozornych,
stanowiło wyraźny sygnał. Jeśli z  terytorium Białorusi miałoby wyjść natarcie na
słabo bronioną Warszawę, agresor najpierw musiałby się zmierzyć ze
spadochroniarzami, a to było problemem zarówno politycznym, jak i militarnym.
Przylatywały także odrzutowce. Niemieckie, francuskie, nawet włoskie
samoloty zmierzały na lotniska w  południowej Polsce. Jednocześnie maszyny
transportowe dowoziły sprzęt, obsługi naziemne i  pierwsze partie uzbrojenia. Nie
było to rozwiązanie idealne. O  ile paliwo jeszcze mogło zostać zapewnione na
miejscu, to zapas uzbrojenia powinien wystarczyć na co najmniej kilka dni walk.
Tak duże ilości dostarczano najczęściej koleją, a  potem rozwożono do jednostek
samochodami. A to były nikłe problemy w porównaniu z całą ciężką dywizją.
1 Dywizja Pancerna Bundeswehry, w  skład której wchodziła także brygada
holenderska, miała trafić na Pomorze. Do wymarszu do Polski niemiecka armia
przygotowała także drugą ze swoich ciężkich dywizji, 10 Pancerną. Swój wkład
miały również wojska francuskie. Wzmocnieniem dla 1 Dywizji był francuski
dywizjon artylerii rakietowej oraz batalion nowoczesnych czołgów Leclerc.
Ale te siły trzeba było przetransportować do Polski. Jeden batalion
zmechanizowany lub pancerny potrzebował około trzech eszelonów po trzydzieści
wagonów-platform każdy, a odliczając kołowe pojazdy oraz siły wsparcia, było to
jedenaście batalionów czołgów i  bojowych wozów piechoty oraz dwa dywizjony
artylerii. To wszystko wymagało czasu, a co gorsza, dostępne były tylko trzy drogi
transportu.
Szlak przez Rzepin i  Poznań oznaczał spore nadkładanie drogi i  uznano go
z  góry za przeznaczony tylko do transportu zaopatrzenia. Na Pomorze bramą był
węzeł szczeciński, co niosło ryzyko zablokowania, gdyby okazał się nieprzejezdny.
Najlepszym wyborem, nie bez powodu, było kierowanie eszelonów przez Kostrzyn
i  Gorzów. Trasa z  Gorzowa na Pomorze, znana jako Ostbahn, była najkrótsza.
Pociągi mogły nią dojechać przez Krzyż, Piłę i  Chojnice aż do Tczewa. Problem
stanowiło też to, że zarówno Ostbahn, jak i  część szlaków na Pomorzu nie były
zelektryfikowane. Należało więc ściągnąć w  te obszary dodatkowe lokomotywy
dieslowskie, zdolne prowadzić ciężkie składy, które wcześniej były używane
w innych częściach kraju. Stamtąd poszczególne brygady przemieszczano dalej.
To rozwiązanie nie uwzględniało jednak możliwości dalszych ataków. Gdyby
Rosjanie mieli jeszcze ukryte wyrzutnie Iskanderów lub ich okręty podwodne
odpaliłyby Kalibry w  węzły kolejowe, transport wojsk zostałby opóźniony albo
w ogóle zatrzymany. A gdyby do działania włączyły się siły spoza obwodu, choćby
lotnictwo rosyjskie, mogłyby wobec słabości polskiej obrony przeciwlotniczej
łatwo zniszczyć stacje węzłowe i mosty. Dlatego niemieckie i holenderskie baterie
Patriot, umieszczone na ciężarówkach, przemieszczono zarówno nad granicę, jak
i  w obszary węzłów kolejowych. I  znów, to wszystko wymagało czasu
i koordynacji.
Mimo to trzeba było kontratakować. Im szybciej, tym lepiej. Na mapie symbole
przedstawiające rosyjskie wojska – nikt nie mówił o  nich nigdy jako
o buntownikach – nieuchronnie przesuwały się na południe.

Generał broni Michał Ligocki spojrzał na pogranicze Mazowsza, Podlasia


i Mazur. Tam czekały Leopardy, odwód, którego mimo nacisków jeszcze nie użył.
Tak jak mówił politykom, należało włączyć go do walki w  odpowiednim czasie.
Ale odpowiedni nie oznaczał idealnego. Treść najnowszej analizy wywiadu nie
pozostawiała miejsca na wątpliwości. Moskwa wymusiła na Białorusi zapowiedź
interwencji. Strefa zakazu lotów, jednostronnie zadeklarowana przez Mińsk,
oznaczała wstęp do przekroczenia granicy przez siły lądowe, zapewne wysłane pod
pretekstem ochrony ludności białoruskiej w  Polsce, niezależnie od tego, czy tej
ochrony ludzie sobie życzyli, czy nie. A  to zwiastowało nie tylko eskalację
konfliktu. Wystarczyłoby, aby przez Białoruś przeszły wojska rosyjskie mające
tłumić „bunt”, oczywiście na polskim terytorium.
Kierunek kontrataku nasuwał się więc sam.
– Durni politycy – powiedział Ligocki do siedzących przy stole oficerów
sztabu. – Będą teraz się awanturować, czemu nie odbijamy cholernego Elbląga.
A jesteśmy w stanie wysadzić desant tutaj? – Wskazał dłonią na północne Mazury.
– Brygady nie użyliśmy całością sił, możemy nawet wycofać tych spod Elbląga
– odparł pułkownik w  bordowym berecie. – Do tego dochodzi kawaleria
powietrzna, jeśli tylko nie będzie na niebie rosyjskich myśliwców. I przyciśnie się
jeszcze trochę obronę przeciwlotniczą. Ale to ryzykowne, panie generale. Desant
nie może walczyć długo. Trzy doby góra – przypomniał zasadę obowiązującą od
czasów drugiej wojny światowej.
– Damy radę w dwie – powiedział inny z planistów, tym razem specjalista od
broni pancernej. – Widzę tylko jeden problem, panie generale.
– Jaki?
– Raporty z pola walki mówią wyraźnie, że najskuteczniejszą bronią przeciwko
czołgom okazał się, nieco wbrew teorii, inny czołg. Jeśli przejdziemy do
kontrataku, Rosjanie mogą nam pomieszać szyki, działając tak, jak my wcześniej.
Ich czołgi to jednak problem dla naszych Leopardów, zwłaszcza starszych. Bez
solidnego wsparcia z  powietrza po prostu możemy nie dać rady. Oni wciąż mają
trochę artylerii, także przeciwpancernej. Wiem, że nasi artylerzyści robią, co w ich
mocy, a  nawet więcej, i  nadal tak będzie, ale musimy maksymalnie zdusić siły
wroga.

Noc z 5 na 6 maja 2020 roku, przestrzeń powietrzna nad Białorusią


Rozkaz, jaki otrzymali piloci białoruskich myśliwców, nie wzbudził ich
entuzjazmu. Wprawdzie nie powiedziano im o ciężkich stratach, jakie ponieśli ich
rosyjscy koledzy, ale sam pomysł, aby Białoruś utworzyła strefę zakazu lotów nad
terytorium państwa należącego do NATO, nawet uwikłanego w  konflikt zbrojny,
uważali wręcz za idiotyczny. Nie mieli jednak wiele do powiedzenia, zwłaszcza że
w  bazach lotniczych zaroiło się od przebranych w  białoruskie mundury Rosjan.
Okazało się także, że to Rosjanie zajmą miejsca drugich pilotów w  kabinach
dwumiejscowych Su-30, wysłanych na pierwszą misję nad Polską. Strefa miała
obowiązywać od północy.
Start pierwszej czwórki Suchojów z  bazy w  Baranowiczach został szybko
wykryty przez radary. Obserwowano ich lot w  kierunku granicy, aż w  końcu
moment, gdy ją przekroczyły, wlatując nad Polskę na południe od Białowieży.
Wezwania kierowane przez Polaków drogą radiową o  natychmiastową zmianę
kursu pozostały bez odpowiedzi. Intruzi obrali kurs południowy, jakby sprawdzali,
kiedy ktoś zareaguje na ich lot. Polskie myśliwce znajdowały się nad Mazurami,
wspierając wojska lądowe.
Na pokładzie AWACS-a amerykański pułkownik i  niemiecki major musieli
rozwiązać szybką łamigłówkę polityczno-militarną. Z  jednej strony były to obce
samoloty, ale formalnie należące do państwa, które nie zaatakowało Polski. Jeszcze
nie. Natomiast najbliższym kluczem myśliwskim były niemieckie Typhoony.
Najprościej było zostawić sprawę Polakom, ale nie o to chodziło.
– To są samoloty bojowe, zdolne atakować cele naziemne, nie reagują na
wezwania, więc mogą zaatakować naszych żołnierzy w  okolicach tego miasta. –
Niemiec wskazał na ekranie obszar Białej Podlaskiej. – To wyczerpuje definicję
samoobrony – dodał. Nieoficjalnie zapewniono go wcześniej, że w  takiej sytuacji
rząd w  Berlinie będzie stał za nim murem. Podobny sygnał przyszedł
z Waszyngtonu.
Amerykanin skinął głową na znak zgody.
Ciężkie dwusilnikowe Eurofightery skierowały się na wschód. Podobnie jak
wcześniej Polacy, teraz Niemcy wykorzystali czujniki optyczne zamiast radarów.
Zapewne obserwowano ich przez radary na Białorusi, więc czynnik zaskoczenia
nie był zupełny. Jednak tu nie chodziło o obecność samolotów, ale o intencje.
Być może Białorusini sądzili, że Niemcy przechwycą ich jak w czasie pokoju,
zbliżając się na odległość wzroku i nakazując zmianę trasy. Albo lądowanie. Wtedy
piloci Suchojów by ich zignorowali i wrócili do bazy.
Ale nie tym razem. Rakiety, szybkie Meteory, pierwszy raz użyte w  boju,
zostały wystrzelone na sekundę po włączeniu radarów pokładowych. Do każdego
z  intruzów zbliżały się po dwa pociski. Statystyczna szansa trafienia jednego
wynosiła pięćdziesiąt procent.
Trafiły wszystkie. Z  dwóch maszyn załogi zdołały się katapultować, opadając
na kontrolowane przez Polaków tereny.

Dyplomatyczny kryzys szybko zażegnały oświadczenia płynące z  Berlina


i Brukseli, podkreślające, że do incydentu by nie doszło, gdyby nie to, że samoloty
kierowały się w kierunku oddziałów NATO. Przypomniano też, że także Polska jest
członkiem sojuszu i  atak na polskie siły wywoła adekwatną odpowiedź. To
wystarczyło, by prezydent Białorusi nabrał odwagi i  zadeklarował wycofanie się
z pomysłu strefy bez lotów. Do tego ten pomysł spowodował, że kolejne państwa
sojusznicze zadeklarowały wsparcie dla Polski. Pierwszy nalot na rosyjskie siły
przeprowadzono jeszcze przed świtem.
Znów priorytetowym celem stało się wywalczenie przewagi w  powietrzu.
Francuskie Mirage 2000D i  niemieckie Tornada, osłaniane przez polskie F-15,
miały zapolować na wyrzutnie rakiet oraz zbombardować lądowiska śmigłowców,
zarówno na Mazurach, jak i  w przygranicznych obszarach obwodu. Polacy tym
razem mieli zapewnić im eskortę.
Pierwsze meldunki były optymistyczne. Sojusznicy zniszczyli jedną baterię
Buków, kilka samobieżnych dział przeciwlotniczych i  zbombardowali wszystkie
rozpoznane polowe bazy helikopterów. Wyglądało na to, że żołnierze walczący na
lądzie nie będą już musieli się przejmować zagrożeniem z  powietrza. I  obyło się
prawie bez strat. Tylko jeden Mirage został trafiony rakietą, ale załoga
katapultowała się już nad własnym terytorium.

Porucznik Kalińska obeszła swój samolot, sprawdzając stan maszyny


i podwieszonego uzbrojenia przed zajęciem miejsca w kabinie. Eskadrze Hornetów
przypadła w  udziale kolejna faza operacji. Wszystkie maszyny biorące w  niej
udział uzbrojono tym razem w bomby kierowane.
Rosjanie wciąż prowadzili nękający ostrzał Trójmiasta, wykorzystując ruchome
wyrzutnie BM-30 Smiercz, przeniesione w  obawie przed atakami polskich
terytorialsów i  komandosów do północno-zachodniej części obwodu. Wyrzutnie
wciąż się przemieszczały, ale śledzić je miały bezzałogowce. Jedyną dobrą
wiadomością było to, że obrona przeciwlotnicza w całym północnym obwodzie nie
istniała. Zajęły się nią już brytyjskie F-35. Dwie pary myśliwców wystartowały,
kierując się na wschód. Przelatując nad morzem pomiędzy Helem a  Bałtijskiem,
Kalińska zauważyła grupę okrętów.

Niemieckie korwety wraz z  polskim „Ślązakiem”, przenoszące zamiast


zwykłych śmigłowców bezzałogowe wiropłaty, zajęły pozycje niedaleko wybrzeża,
poza zasięgiem dział. Zniszczone baterie rakiet nie były już zagrożeniem, a  na
wszelki wypadek korwety pozostawały pod parasolem fregat i ich dalekosiężnego
uzbrojenia przeciwlotniczego.

Nalot na Kaliningrad przypominał polowanie z  nagonką. Pozbawione osłony


wyrzutnie były bezbronne wobec lotnictwa. Te, które odpalały pociski, same
wskazywały swoje położenie. Nie atakowano ich jednak od razu. Bezzałogowce
śledziły ich trasy do punktów spotkań z  wozami amunicyjnymi. Wtedy Hornety
atakowały. Kierowane bomby niszczyły pojazdy i  ich ładunki. Potem zajęto się
niszczeniem innych celów wojskowych. Bombardowano składy, magazyny, na
drogach poszukiwano transportów z zaopatrzeniem.

6 maja 2020 roku, stanowisko dowodzenia pod Kaliningradem


Jermołajew miał ochotę zedrzeć mapę ze ściany, a  monitory komputerów
zrzucić na podłogę. Raporty, jakie nadchodziły od dowódców w  polu, nie
pozostawiały złudzeń. Aliancka ofensywa lotnicza wyrządziła już niepowetowane
straty. A  kolejny oficer miał składać meldunek. Sam wyraz twarzy pułkownika
wojsk lądowych zdradzał, że nie będą to dobre wiadomości.
– Mamy wzrastającą aktywność ich partyzantów i  wojsk specjalnych pod
Suwałkami. – Oficer zaczął składać raport. – Atakują nasze posterunki, zdarzyła się
też zasadzka na drodze do Augustowa. Najprawdopodobniej ich grupy dywersyjne
przeniknęły także do samego miasta.
– I co to dla nas oznacza?
– Że konwoje z  zaopatrzeniem wymagają dodatkowej ochrony, tak samo jak
baterie dział. To angażuje piechotę, która nie może walczyć na pierwszej linii.
– Więc wyślijcie rezerwy. Na chuj marynarze mają siedzieć w  Bałtijsku.
A mechanicy samolotowi ze zniszczonych lotnisk? A pułk Rosgwardii? A batalion
milicji? Służba graniczna?
– Batalion marszowy marynarzy już jest w  Polsce – przerwał wyliczenia
pułkownik. – Już teraz uzupełniamy straty, kim się da, ale nie możemy stąd zabrać
wszystkich sił. Co gorsza, zauważyliśmy poważne wzmocnienie polskich sił przez
śmigłowce bojowe – dodał. – Dotąd ich rola była niewielka, zgodnie z  naszymi
ocenami przedwojennymi. Ale pojawienie się Niemców i  Holendrów zmieniło
wszystko. Straciliśmy już jedenaście czołgów i dwukrotnie więcej wozów piechoty,
a  raporty są opóźnione, więc pewnie teraz ta liczba może być większa. Polska
artyleria już nie wspiera wojsk na pierwszej linii, tylko poluje na cele na zapleczu,
tak jak nakazuje doktryna – zakończył.
– Co to dla nas oznacza, do kurwy nędzy? – spytał wściekły gubernator.
– To, że oni systematycznie niszczą nasze czołgi, wiedząc dobrze, że nie mamy
jak otrzymać nowych. Wygląda to tak, jakby szykowali kontrofensywę.
Towarzyszu generale, należy rozważyć wycofanie wojsk z  Polski. Jeśli ruszą
choćby na jednym odcinku i  przedrą się na nasze tyły, nie będzie czym ich
zatrzymać. Tym bardziej, że nie można opróżnić Kaliningradu z żołnierzy, bo kto
zatrzyma wtedy Polaków? Drogówka? Trzeba będzie poprosić o rozejm.
– To jest wykluczone! Nie będzie żadnego rozejmu! – Jermołajew uderzył
pięścią w stół. – Czym Polacy będą kontratakować? Gdzie?
Pułkownik był niewzruszony.
– Cała niemiecka dywizja jest już w  Polsce. Dwa do trzech dni i  będzie na
Mazurach. Muszą tylko przeprawić się całością sił przez Wisłę. Nie mamy czym
zablokować ich manewru.
– Nie będzie żadnej naszej prośby o rozejm! Plan mówi jasno! Tylko Moskwa
może zdecydować i na ten moment czekamy!
– Już próbowali ze strefą bez lotów. – Pułkownik starał się przypomnieć
gubernatorowi niedawne wydarzenia. – Jeśli Polacy wygrają, stracimy wszystko.
Tak, mamy jeszcze atuty. Mamy ich terytorium, mamy ich miasta. – Postanowił
zastosować inną zachętę. – Polakom odzyskiwanie nawet małych miast zajmie
wiele czasu. Nie będą chcieli ich niszczyć. Można ich tym szantażować,
towarzyszu generale. To dobry punkt wyjścia do negocjacji – przekonywał – lecz
musimy wycofać tutaj przynajmniej część sił. Miast może bronić piechota, ale
czołgi mogą się nam przydać.

6 maja 2020 roku, pod Gołdapią


Terytorialsi porucznik Gertner tkwili cały czas w  lesie. Grupki po trzech lub
czterech żołnierzy wychodziły z  niego nocą, głównie by obserwować
przemieszczające się nieodległą główną drogą pojazdy. Było ich coraz mniej, za to
częściej słyszano odrzutowce, co dawało do myślenia. Dowództwo zakazało
podejmowania walki z  przeciwnikiem oraz szukania kontaktu z  miejscową
ludnością. To ostatnie nie było trudne. Ludzie siedzieli w domach i na tyle, na ile
można było to zobaczyć, odwiedzali tylko sąsiadów.
Interesujące dla wyższego szczebla były natomiast informacje o  miejscu,
w  którym się znaleźli. Wszystkie, od ukształtowania terenu, zauważonych sił
wroga, ludności cywilnej, stanu dróg, aż po pogodę. W  zamian przesyłano im
oszczędne raporty na temat sytuacji.
– Zrobi się z tego trzecia wojna światowa, odpalą atomówki i ludzkość wymrze
– gorzko zauważyła Niedźwiedzka, widząc treść najnowszej wiadomości,
uprzedzającej o przybyciu lotnictwa sojuszników. – Może to i dobrze.
– Masz kiepskie zdanie o ludziach – odparła Gertner.
– Rozejrzyj się, dziewczyno. Jesteśmy w  lesie, a  nie w  pięciogwiazdkowym
hotelu z jacuzzi. Co poszło nie tak? – odpowiedziała zgryźliwym tonem żołnierka.
– Jest jeden powód do optymizmu – upierała się porucznik. – Chcą wiadomości
o pogodzie. I terenie. Wcześniej interesowali ich tylko ruscy. Nie to, czy wieje i z
jakiego kierunku.
– Myślisz, że chcą tu kogoś zrzucić? – spytała Niedźwiedzka.
Porucznik wzruszyła ramionami.
– Pewnie tak, tylko kogo? Pod samą granicą? A  z drugiej strony, po coś ta
brygada spadochronowa istnieje, prawda?
Była zbyt zmęczona, by dalej spekulować. Wiedziała tylko, że w  promieniu
pięciu kilometrów były trzy połacie ziemi pozbawione drzew, wprawdzie
w  pofałdowanym terenie, ale dowództwo o  tym musiało wiedzieć i  skoro pytali
o pogodę, to uznali, że to nie jest problem.

7 maja 2020 roku, Mazury


Polscy wojskowi nie zastanawiali się nad rozejmem czy negocjacjami. Po
atakach śmigłowców i salwach artylerii Leopardy wreszcie ruszyły do boju.
Przemieszczone nocą, leśnym marszem, na pozycje wyjściowe dwie
batalionowe grupy bojowe, wraz z  trzecią pozostającą w  odwodzie, uderzyły
wczesnym rankiem na przerzedzone wcześniejszymi atakami pozycje rosyjskie
pomiędzy Ełkiem i Augustowem.
Idące na czele Leopardy 2A5 napotkały opór. T-90 próbowały strzelać, ale
trafienia w  przednie pancerze nie zdołały zniszczyć polskich czołgów. Te z  kolei
odpowiadały ogniem, raz za razem eliminując rosyjskie wozy bojowe.
Wtedy Rosjanie sięgnęli po swój odwód. Szybkie niskie wozy z  pociskami
Kornet zdołały zniszczyć sześć Leopardów. To na chwilę wstrzymało natarcie.
Znów nad polem walki pojawiły się Mi-24 przenoszące Warmate, tym razem
wspierane przez holenderskie Apache. Wspólnym wysiłkiem załogowych
i  bezzałogowych statków powietrznych utorowano drogę do wznowienia ataku,
bombardując wszystkie wykryte niszczyciele czołgów, a  przy okazji także
stanowisko dowodzenia rosyjskiego pułku.
Walka zakończyła się rozbiciem sił rosyjskich. Czołgi i  towarzyszące im
Rosomaki piechoty zmotoryzowanej przerwały obronę i  wyszły na szosę łączącą
Augustów z  Suwałkami. W  tak powstały wyłom zamierzano rzucić wszystkie
dostępne jeszcze siły. Nie było ich dużo: dwa bataliony zmechanizowane, w  tym
jeden złożony z rezerwistów, oraz dwa pułki zmotoryzowane na leciwych już, choć
wypróbowanych Starach 266, jeden złożony z  przysłanych z  południowej Polski
terytorialsów, drugi z  zamienionych w  piechotę chemików. One miały otoczyć i,
jeśli byłoby to możliwe, odbić Augustów, a  potem Suwałki. Pozostałe jednostki,
walczące na innych odcinkach, miały być stopniowo luzowane przez
przekraczające linię Wisły wojska zachodnie.

Noc z 6 na 7 maja 2020 roku, pod Gołdapią


Do ostatniej chwili Gertner nie wiedziała, na kogo mają czekać. Z  kimś mieli
się spotkać, tyle wynikało z rozkazu, by przejść w okolice wsi Włosty i na skraju
lasu od drugiej w  nocy co kwadrans dawać sygnały – kreskę i  kropkę alfabetem
Morse’a – latarką z  filtrem podczerwieni skierowaną dokładnie na zachód,
oczekując podobnego sygnału, ale złożonego z  trzech kresek. Podane też zostały
hasło i odzew.
O drugiej czterdzieści pięć tajemnica się wyjaśniła. W  ślad za sygnałem
z ciemności wyłonili się ludzie z bronią. Porucznik wyszła im naprzeciw.
– Hasło! – powiedział półgłosem idący na czele.
– Sowa – odpowiedziała.
– Sokół – przybysz wypowiedział odzew.
Wtedy podeszła bliżej. Do idącego na przedzie zwiadowcy dołączył ktoś, kto
najwyraźniej dowodził całą grupą.
– Kapitan Rydzewski, Szósta Brygada Powietrznodesantowa – przedstawił się.
– Gertner, porucznik, pierwsza kompania Czterdziestego Pierwszego Batalionu
mazurskiej brygady WOT – odpowiedziała. – Wracajmy do lasu– zaproponowała.
– Rosjan ostatnio tu nie widać, ale mogą zacząć węszyć.
Las wydał się nagle ciasny. Spadochroniarzy naliczyła aż trzydziestu. Byli
wśród nich zwiadowcy, snajperzy, specjaliści od przygotowania zrzutowisk
i  łącznościowcy. W  ich plecakach znalazło się miejsce na amunicję, baterie
i  dodatkowe racje żywnościowe dla terytorialsów, a  wiadomości o  stratach
zadanych Rosjanom podniosły morale żołnierzy, od ponad tygodnia odciętych od
własnych wojsk.
Poranek miał upłynąć na pracy. Połączone pododdziały pod dowództwem
Rydzewskiego zostały podzielone na dwie grupy. Jedna, którą dowodził osobiście
oficer spadochroniarzy, udała się na przedpola Gołdapi. Gertner i  Niedźwiedzka
objęły drugą, której wyznaczono sprawdzenie i  przygotowanie polany w  lesie na
południowy wschód od miasta.
Gdy szli w  jej stronę, przeskakując od jednej kępy drzew do drugiej, dał się
słyszeć hałas silników. Boczną polną drogą jechały dwie gąsienicowe wyrzutnie
i dwie ciężarówki.
Żołnierze i pogranicznicy padli na ziemię. Zajęli stanowiska za pniami drzew.
Po chwili pojazdy zatrzymały się, zajmując pozycje tuż przy ścianie lasu.
Z gąsienicowych pojazdów uniosły się charakterystyczne kształty.
– Ty to przyciągasz do siebie rakiety – szepnęła Niedźwiedzka.
– Lepiej niż facetów – odparła porucznik. – Buk M2. Cholerna obrona
przeciwlotnicza.
Miała nadzieję, że nie będą musieli znów atakować.
– Trzeba będzie się nimi zająć? – spytała chorążego spadochroniarzy.
– Nie ma mowy – odparł. – Wtedy na pewno Rosjanie się dowiedzą, że coś jest
na rzeczy. Przekażemy tylko wiadomość i zajmie się nimi lotnictwo.

Czekali w  ukryciu, obserwując, jak dwie godziny później polaną wstrząsają


eksplozje. Po rakietach HARM nadleciały Hornety, wykonując kilka przelotów nad
okolicą Gołdapi w  poszukiwaniu kolejnych celów. Poza pojedynczymi
wojskowymi samochodami, których pasażerowie uciekali na widok myśliwców do
budynków i pod drzewa, nie było jednak nic godnego uwagi.
Klucz Kalińskiej wrócił do bazy.

Na południu wciąż trwały walki. Leopardy i Rosomaki mimo strat nadal jechały
przed siebie, przełamując coraz słabszy opór, rozmiękczany kolejnymi atakami
z powietrza. Coraz częściej Rosjanie nie cofali się, ale poddawali.

Desant wylądował kolejnej nocy, tuż przed trzecią nad ranem, na obu
zrzutowiskach. Operacja o  tej porze była trudniejsza, ale noc dawała największy
efekt zaskoczenia. Kompanie szturmowe wysadzone przez tuzin Kasiek, jak
potocznie nazywano transportowce CASA, zajęły pozycje na drodze krajowej,
którą tydzień temu podążały rosyjskie transportery. Przez kolejne godziny
sojusznicze Herculesy zrzucały następne pododdziały i sprzęt.
Jeśli Rosjanie zamierzali wycofać się do obwodu, musieli teraz zmierzyć się
z  silnym przeciwnikiem. Zrzucono łącznie dwa bataliony, każdy z  osiemnastoma
wyrzutniami pocisków przeciwpancernych oraz bateriami moździerzy. Zrzucono
też zestawy bezzałogowców. O  sile desantu boleśnie przekonała się wysłana
przeciwko spadochroniarzom rosyjska kompania zmechanizowana, wzmocniona
pięcioma czołgami. Wszystkie T-90 pozostały spalone na polu bitwy.

Noc z 7 na 8 maja 2020 roku, obwód kaliningradzki


Julia Bednarek drugi raz w życiu leciała śmigłowcem. Tak się złożyło, że oba
loty wypadły tej samej doby. Najpierw zabrano ją Anakondą z darłowskiej bazy na
pokład brytyjskiego lotniskowca. Tam, ku swojemu zaskoczeniu, dowiedziała się,
że ma dołączyć do obecnych na jego pokładzie komandosów.
Polacy z  jednostki GROM i  Brytyjczycy ze Special Boat Service pochłonięci
byli planowaniem operacji przypominającej jedną z  wielu, jakie przeprowadzono
już kiedyś, tylko z dala od Europy. Podobnie jak w Iraku czy Afganistanie chodziło
o schwytanie konkretnej osoby.
Siedem śmigłowców – trzy ciężkie Merliny i  cztery lżejsze Wildcaty –
wystartowało nocą ku brzegom obwodu. Dom na obrzeżach miasta Polessk nie
wyglądał na zdjęciach z dronów na cel godny wysłania takiej powietrznej floty, ale
informacje, jakie przekazał tuż przed startem zespół oficerów brytyjskiego
wywiadu, były w oczach Polki wiarygodne.
Butrymowicz i  prawdopodobnie jego opiekunowie ze strony rosyjskiego
wywiadu przebywali właśnie tam. Brytyjczycy nie chwalili się tym, jak ustalili to
miejsce, ale Julia domyśliła się, że w jakiś sposób wykorzystano fakt, że przez cały
czas Polak był jedną z  niewielu osób w  obwodzie mających stały dostęp do
Internetu.
Atak był szybki, a  wartownicy zdołali oddać kilka serii z  Kałasznikowów,
zanim zostali unieszkodliwieni. Komandosi zaatakowali budynek, przeczesując
pokój za pokojem. W  walce zginęło dwóch ochroniarzy, a  żywcem wzięto dwoje
Rosjan, wstępnie rozpoznanych jako oficerowie wywiadu. Polak został znaleziony
w  sypialni, pod łóżkiem. Nie miał przy sobie broni, ale szarpał się i  chwytał
wszystkiego, co było pod ręką, zanim go nie skrępowano.
Po półgodzinie zabrano go na okręt wraz z Rosjanami i całym znalezionym na
miejscu sprzętem elektronicznym. Po zgraniu danych ich kopie oddano Polce, która
miała przekazać je swoim przełożonym. Jeńców zabrano do osobnych pomieszczeń
w  czeluściach wielkiego okrętu. Brytyjczycy nie ukrywali, że sami zadecydują
o ich losie. ■
EPILOG

12 maja 2020 roku, Wrocław


Sokół w  maskujących barwach dotknął kołami lądowiska wyznaczonego na
placu Wolności. Generał Ligocki w asyście żołnierzy ochrony spokojnym krokiem
ruszył do nieodległego hotelu.
Rosjanie pierwszy raz poprosili o  rozejm dwanaście godzin po rajdzie
komandosów, w  którym schwytano Butrymowicza. Przez ten czas zadano im
jeszcze sporo strat. Z dział okrętowych ostrzelano bazę Floty Bałtyckiej, zatapiając
te okręty, które uniknęły zagłady na Bałtyku.
Niemieckie i  francuskie rakiety spadały na rosyjskie zgrupowania,
powiększając straty zadawane przez lotnictwo. Dywizja Bundeswehry zdołała
sforsować Wisłę i szykowała się do kontrataku na Olsztyn.
Teraz ten wysiłek został zatrzymany. Z Moskwy przyleciał premier Żeleznikow
na czele niewielkiej delegacji. Przybyła też zachodnia delegacja, prosto z Berlina.
Nie było wątpliwości, że sojusznicy wykorzystali ten czas na ustalenie wspólnego
stanowiska.
Wrocław znajdował się daleko od strefy walk, ale obrady szczytu miały odbyć
się w  silnej obstawie komandosów z  długą bronią. Ulice w  centrum miasta
zablokowały policyjne wozy opancerzone, niebo patrolowały śmigłowce
i myśliwce.
Mimo że szczyt zdominowali politycy, to nie bez powodu przybył nań także
Ligocki. Zarówno dla Zachodu, jak i  dla Wschodu nie było tajemnicą, jak
zachowali się w czasie wojny polscy politycy. I nadszedł czas za to zapłacić.
– Nie możecie stawiać zbyt wygórowanych żądań – powiedziała kanclerz
Niemiec Urlike Zimmerman zaraz po tym, gdy prezydent Polski w  pełnym
wielkich słów przemówieniu zażądał natychmiastowego wycofania Rosjan
z  Polski, demilitaryzacji Kaliningradu oraz liczonych w  miliardy dolarów
odszkodowań. – Nasza dywizja wciąż jest w Polsce. Jesteśmy gotowi jej użyć, tak
jak użyliśmy okrętów i  samolotów. Musicie pamiętać, że niewiele brakowało,
abyście przegrali.
– Co by się stało, gdyby ten buntownik nie odpalił rakiet w  naszą bazę? –
poparł Niemkę doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego USA Paul
Buckmaster. – Nasi wojskowi dawali wam niezbyt duże szanse, zwłaszcza gdyby ci
rebelianci postanowili negocjować. Lepiej, abyście ograniczyli swoje oczekiwania.
Oczywiście administracja, którą reprezentuję, stanowczo potępia tę samozwańczą
akcję i uważamy, że przywrócenie ładu i porządku jest sprawą oczywistą.
Polski prezydent był poirytowany, słysząc sformułowania użyte przez
Amerykanina.
– To nie była buntownicza akcja, ale jawna, otwarta agresja Rosjan i Rosja musi
za nią zapłacić! – powiedział, wstając z miejsca i opierając się o blat stołu, jakby
sądził, że w ten sposób nada swoim słowom większej wagi.
– Rząd Federacji Rosyjskiej stanowczo odrzuca takie oskarżenia – odparł
Żeleznikow. – W najbliższym czasie sami wyślemy nasze wojska do obwodu, aby
aresztować zdrajców.
– Jurij – szybko wtrącił się Buckmaster – mówicie oficjalnie cały czas, że to
zdrajcy, buntownicy. Tylko zapominacie o  jednym. Skoro to bunt, to oznacza, że
nie macie z tym nic wspólnego. To jak zamach terrorystyczny. A to znaczy też, że
nie macie kontroli nad waszym wojskiem, służbami, ba, politykami. A  to jest
problem. I  tak, jesteśmy za demilitaryzacją obwodu. Mało tego, jesteśmy za tym,
aby objąć ten obszar specjalnym nadzorem. Misją stabilizacyjną, mówiąc wprost.
Ta niemiecka dywizja wejdzie tam, by ustabilizować sytuację, wraz
z międzynarodowymi siłami stabilizacyjnymi.
Rosjanin nie mógł uwierzyć w słowa Amerykanina.
– To okupacja terytorium suwerennego państwa! – krzyknął.
– Nie, przecież to obszar opanowany przez buntowników. Naprawdę chcecie
przyznać, że to nie był jednak bunt? – spytała, nie kryjąc satysfakcji, kanclerz
Niemiec. – Wtedy wszystkie wasze kontrakty gazowe i  naftowe w  Europie się
skończą. Skończą się wille w Londynie, skończą się prestiżowe szkoły dla waszych
dzieci. A  już wiecie, ile jest warta wasza armia, którą tak lubicie się chwalić.
Zostaje wam tylko bomba atomowa. Chyba nie stać was na wojnę.
– A  co z  Polską? – Rosjanin był wyraźnie poirytowany. – Czy ich agresywne
słowa i  polityka nie sprowokowały tego nieszczęsnego buntu? – Podjął grę,
usiłując wytargować jak najwięcej.
– Nasze wojska tu powrócą – powiedział Buckmaster. – A  co do polityki, nie
ma co ukrywać, to jednak kwestia ustaleń pomiędzy sojusznikami. Pytanie brzmi,
czy Rosja zgodzi się na rezolucję ONZ w sprawie misji stabilizacyjnej, czy jednak
wolicie wojnę?
Rosjanin zgodził się. Nie miał wyjścia.

Polacy w  dużo lepszych nastrojach przybyli na spotkanie z  samą kanclerz


Zimmerman. Jednak pierwsze słowa sprawiły, że poczuli się, jakby wylano im na
głowy kubeł zimnej wody.
– Wasz kraj poniósł straty. Armia jest zdziesiątkowana. Przemysł atakowano,
miasta są zrujnowane. Pomogliśmy wam. Dzięki nam jesteście bezpieczni
i będziecie bardzo bezpieczni – wyliczała. – Nasze wojska tu zostaną. Ale wszystko
ma swoją cenę, zwłaszcza jeśli zdarzy się u was jakiś polityczny kryzys. Kryzys
zaufania dla rządu, może wcześniejsze wybory. Pomyślcie o tym.
– Jaka jest cena? – spytał prezydent.
– To otwarty rachunek – odpowiedziała kanclerz. – Na wstępie dobrze byłoby,
abyście przeanalizowali, jakie firmy będą odbudowywać to, co zostało zniszczone.
Z  kim będziecie tworzyć armię? A  jeśli będziecie chcieli sprzedać jakaś dużą
spółkę, to komu? – Uśmiechnęła się. – To polityka, nie defilada.

15 maja 2020 roku, Giżycko


Rosjanie się wycofali. Zgodnie z warunkami porozumienia rozejmowego broń
oddali siłom stabilizacyjnym, czyli w  praktyce niemieckiej dywizji. Oprócz
Niemców ulice patrolowali polscy żołnierze, także terytorialsi, po wyjściu z  lasu.
Pluton Gertner dostał na stan jeden samochód, terenówkę odzyskaną z rąk Rosjan.
Teraz patrole piesze krążyły po mieście, a  porucznik miała nasłuchiwać
komunikatów w radiostacji.
Miasto w tym sezonie straciło szanse na bycie zatłoczonym kurortem. Rosjanie
okradali domy, firmy, zdemolowali kilka hoteli i  domów wczasowych, usiłowali
rozszabrować nawet wyposażenie miejskiego szpitala. Spalono komendę policji.
Podobnie było w  innych miastach Mazur, Warmii i  Podlasia. Odbudowa miała
zająć sporo czasu.
To samo dotyczyło wojska. Drużyna, która po ataku na rosyjską baterię
odłączyła się, na szczęście przetrwała. Mimo to straciła siedmiu żołnierzy.
O siedmiu za dużo, wyrzucała sobie co wieczór porucznik, choć wiedziała też, że
straty na wojnie są nieuniknione.
Mieszkanie Gertner także zostało splądrowane. Nie interesowało jej już, czy
zrobili to Rosjanie, czy może polscy złodzieje. I tak miała niedługo otrzymać inny
przydział służbowy.
– Zabawne – powiedziała porucznik, siadając w samochodzie obok koleżanki. –
Jak długo byliśmy na tej wojnie?
– Niecałe dwa tygodnie, nie chce mi się liczyć. Wysyłają mnie do Koszalina.
Do szkolenia.
– A już słyszałam od swoich dowódców, że mamy tyle doświadczeń i tak dalej
– powiedziała zgryźliwie Gertner. – Nie wiem, czy to syndrom oszustki, ale mam
wrażenie, że wszystko zrobiliśmy źle. Tylu ludzi… – Zawiesiła głos.
– Ale tu wróciliśmy, prawda? – powiedziała Niedźwiedzka. – Sporo się zmieni.
Dokąd jedziesz?
– Wrocław, szkoła oficerska – powiedziała porucznik. – Daleko stąd. –
Machnęła ręką. – Też mam szkolić nowy narybek. Mówią, że armia się zmieni.
Pewnie jak zawsze po każdej wojnie. Aż do następnej.
– Myślisz, że będzie następna? – Niedźwiedzka uruchomiła silnik i  wrzuciła
bieg.
– Czuję to w kościach.

18 maja 2020 Nowo-Ogariowo, rezydencja prezydenta Federacji Rosyjskiej


Laik pomyślałby, że prezydent Rosji został upokorzony, tak jak cała Rosja. Siły
stabilizacyjne – niemieckie i skandynawskie – wkraczały właśnie do Kaliningradu.
Nie było wątpliwości, że Federacja straci ten region na długo, a może i na zawsze.
Nawet premier po powrocie z Polski bał się dymisji albo i gorszego losu. Minister
spraw zagranicznych został zdymisjonowany i  odesłany na emeryturę, a  minister
obrony, jak oficjalnie ogłoszono, ciężko zachorował i znajdował się w szpitalu, co
różnie komentowano.
Sam Jermołajew dzień po podpisaniu porozumienia popełnił samobójstwo
w  Kaliningradzie. Nikt nie wnikał, czy było to prawdą, czy też ktoś mu w  tym
pomógł.
Jednak prezydent miał inne odczucia.
– Żeleznikow – powiedział do siedzącego naprzeciwko niego premiera – Polacy
mieli być upokorzeni. Ale upokorzyli nas. Prawda?
Premier skinął głową. Nie wiedział, co odpowiedzieć.
– I  w tym jest nasza szansa. Europa nie chce z  nami robić interesów. Zabrali
nam obwód. Ale wiecie co? Polacy, kiedy oddali Prusakom to, co teraz jest
obwodem, zamiast wziąć te ziemie dla siebie, stworzyli niechcący państwo, które
dwieście lat później wraz z  nami i  Austriakami sięgnęło po ich ziemie. Teraz
historia się powtarza, nie sądzicie?
– Chcecie dojść do porozumienia z Niemcami? – spytał premier.
– Nie. Ale widzicie, Polacy wygrali, lecz są słabsi. Niemcy, Europa są
mocniejsi wobec Polaków. Będzie iskrzyć, a  my z  czasem zaczniemy znów
mieszać w  tym kotle. A  kiedyś się zemścimy. Na razie to nasze społeczeństwo
trzeba tak uformować, żeby… – Zawiesił głos.
– Żeby ludzie myśleli o zemście?
Prezydent Rosji skinął głową.
 
 
KONIEC
POSŁOWIE

Książka, którą przeczytaliście, przedstawia fikcyjną historię, a jej bohaterami są


fikcyjne postacie, których podobieństwo do rzeczywiście żyjących może być tylko
i wyłącznie dziełem przypadku.
Faktem jest, że Wojsko Polskie nie posiada wszystkich rodzajów broni, które
pojawiają się na kartach powieści. Fikcją jest zarówno dozbrojenie w  rakiety
przeciwlotnicze, jak i  nowe samoloty oraz okręty. Gdyby trzymać się realiów
w  każdym aspekcie – prawdopodobnie historia musiałaby zakończyć się zupełnie
inaczej. Smutnym faktem jest to, że zaniedbania w  wielu kluczowych obszarach
sięgają już dekad, a postęp techniczny jest bezlitosny.
Nie jest dziełem przypadku, że bezzałogowce i rakiety, tak często występujące
w tej historii, zaznaczyły swoją rolę w niedawnej wojnie na Kaukazie. W ślad za
tym kolejne państwa NATO zamierzają zakupić coraz więcej dronów – podobnie
jak broni pozwalającej na ich zwalczanie. Nie oznacza to, że stoimy już na z góry
przegranej pozycji. Przeciwnie, mądre inwestycje i  wsparcie sojuszników mogą
sprawić, że agresja Rosji będzie coraz kosztowniejsza i  coraz mniej
prawdopodobna. Do tego trzeba jednak konsekwentnych reform, nie zaś zmian
decyzji następujących po każdych wyborach.
Szczególne podziękowania należą się jak zawsze cierpliwemu Wydawcy, jakim
jest Sławek Brudny, oraz niezwykle pomocnemu zespołowi redakcyjnemu.
Antoni Langer
SPIS TREŚCI

Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Spis postaci
Część pierwsza
Otwarcie
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Część druga
Gra w polu
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Epilog
Posłowie

You might also like