You are on page 1of 205

Tochman Wojciech

Bóg zapłać
Bóg zapłać
On: Już kiedy miałem sześć lat, wiedziałem, że istnieje
rzeczywistość mistyczna i że tutaj świata nie ma sensu sobie
układać. Tam czeka na mnie inna rzeczywistość, tam się
spełniają marzenia. Kiedy miałem trzynaście, postanowiłem
zostać księdzem. Rozmyślałem o tym, jak to będzie być
misjonarzem w Afryce. Tam chciałem służyć Panu.
Skończyłem szesnaście lat i dostrzegłem niepowtarzalność
drugiego człowieka. Piękno objawione. Miałem dwadzieścia
kilka i poznałem ją, urodziło się nam pierwsze dziecko,
wzięliśmy ślub. Moja żona? Zawsze żyła w kłamstwie.
Ona: Przyznam się panu, prosiłam Matkę Boską Dobrego
Macierzyństwa, ocal mnie od dzieci, których jeszcze nie mam,
oszczędź mi tego, co mnie zabija, powiem panu, jak jest, mam
trzydzieści pięć lat, wykształcenie wyższe humanistyczne,
żadnych relacji z ludźmi ze studiów, kontaktuję się raczej
tylko z mężem, ślub kościelny wzięliśmy jeszcze przed
konkordatem, cywilnego nie, mąż mówił, że nie chce przed
urzędnikiem, dziś dla władzy jestem samotną matką, mąż
pracuje na czarno, bez ubezpieczenia.
Kontaktuję się również z lekarzami, męża to denerwuje, bo
mówią mi, że każda kolejna ciąża to samobójstwo, może i
mają rację, mój mózg powoli umiera, najpierw zaczęła
umierać ta jego strona, która odpowiada za nogi i ręce, nie
chodzę, nie naleję sobie herbaty, umiera i ta odpowiedzialna za
oczy, mam oczopląs, niczego już nie przeczytam, będzie
umierać i ta, która włada mową, więc powiem, jak jest, póki
mogę.
Ta część mojego mózgu, która odpowiada za płodność -działa
bez zastrzeżeń.
Jestem codziennie w naszym kościele, ksiądz ogłosił, żeby
mnie parafianie zabierali z domu i zawozili na mszę, dużo jest
chętnych, obcy ludzie, codziennie punkt szósta piętnaście ktoś
puka gotowy do pomocy, w naszym kościele mam mnóstwo
przyjaciół, jak mi spod klatki ukradli elektryczny wózek,
ksiądz ogłosił, parafianie się złożyli, niąż nie chodzi do
parafii, woli do bardziej profesjonalnego kościoła, do
jezuitów, dominikanów, tam się lepiej czuje, tam są kazania na
jego miarę.
On: W akademiku przychodziła do mnie i prosiła, żebym
zagrał coś na gitarze. Chciała słuchać, spędzała ze mną czas,
to było miłe. Była to znajomość bez specjalnej fascynacji, ale
nie fascynacja jest ważna, tylko spokój. Pojechaliśmy na
jakieś wesele, choć wciąż nie byliśmy parą. Znajomość na
dystans. Za jakiś czas zastałem ją w łóżku z moim
współlokatorem. Po kilku miesiącach okazało się, że jest w
ciąży. Nie miałem oczywiście wątpliwości, że dziecko jest
moje. Pojechaliśmy do jej rodziców, by powiedzieć im, co się
stało. Wyjaśniliśmy, że ślub będzie po narodzinach, bo welon i
tak byłby kłamstwem, więc nie ma co się spieszyć. Na to jej
matka położyła mi rękę na ramieniu i powiedziała: -
Ty już jesteś nasz.
Przeszyło mnie to do szpiku kości.
Postawiła butelkę: - Ty się możesz napić - pozwoliła mi.
Swojemu mężowi przykazała: - Ty, Zenek, tylko kieliszek!
Nie byłem pewny, czy chcę brać ślub z ich córką. Mówiłem do
niej: - Ja się ciebie boję, będziesz taka jak matka. Nie
zgadzamy się w najprostszych rzeczach. Ja śpię przy otwartym
oknie, ty lubisz nastawić kaloryfer na trzydzieści stopni. Ja nie
lubię telewizji, ty nie możesz bez niej żyć.
Zaczął się poród. Powiedziała: - Pojadę na rowerze, przypnę
go pod szpitalem, potem go odbierzesz.
Pomyślałem, jakie to piękne. Tak niewiele jej trzeba. I
wątpliwości mnie opuściły. Ale postawiłem dwa warunki: albo
pięcioro dzieci i mieszkanie na wsi, albo nic z tego.
Zgodziła się, choć planowała inaczej. Wzięliśmy ślub
kościelny. Załatwiłem z księdzem, żeby nam dał
bez cywilnego, choć wtedy był wymagany. Chciałem, żeby
nigdy nie mogła się ze mną rozwieść. W
żaden sposób. Zamieszkaliśmy pod miastem, na wynajętym
poddaszu nad rzeką. Ona pracowała w szkole, ja zajmowałem
się dzieckiem, potem drugim, ona wracała z pracy, ja jechałem
do miasta i tam w domach uczniów dawałem korepetycje.
Wszystko szło zgodnie z planem. Aż do momentu, kiedy jej
rodzice oświadczyli, że dość tego naszego mieszkania na wsi.
Sami urodzili się na wsi, wprowadzili się do bloku w
powiecie, ta nasza wieś była dla nich degradacją. Teściowa
wyjechała za granicę dorobić na zakup naszego mieszkania.
Nikt mnie o zdanie nie pytał. Kupili nam dwa pokoje w
wielkim mieście.
Żona oświadczyła, że się wyprowadza, zabiera dzieci i że
mogę do nich dołączyć.
Nastąpił we mnie efekt zamknięcia.
Ona: Ostatnio modliliśmy się o uzdrowienie, do Jana Pawła,
ksiądz mnie zapytał, o jakie uzdrowienie mi chodzi,
pomyślałam, te moje nogi to małe piwo, niech będą, jakie są,
niech raczej uzdrowi się moja rodzina, chodzi o to, że mój mąż
to dobry człowiek, tylko ta sytuacja go przerasta, on daje
korepetycje od rana do nocy, i sam mi o tym powiedział przy
świecach, mam kogoś, mówił do mnie, kto docenił to, czego ty
nie chciałaś, powiedziałam kiedyś w nerwach, jesteś obleśny,
to były tylko słowa, mąż wie, że to nie miało znaczenia, że ja
tak nie myślę, jest przecież moim mężem.
To nowe uczucie, mówił mi potem przy świecach, jest piękne,
nie mogę takiej miłości odrzucić, to było jakieś dwa lata temu.
W drugą ciążę zaszłam dwanaście lat temu, jeszcze jak
karmiłam po pierwszej, urodziłam, karmiłam znowu i wtedy
mnie sparaliżowało, postawili diagnozę bez żadnych
wątpliwości, dali sterydy i kazali prowadzić oszczędny tryb
życia, tak napisali w wypisie, lekarz dodał, ma pani już dwoje
dzieci, niejeden by chciał mieć dwoje, proszę pani, żadnej
ciąży więcej. Wróciłam do sił, poszłam z pielgrzymką do
Częstochowy, mąż mnie namówił, sam ze mną nie poszedł,
miał jakieś inne sprawy, trzy razy po diagnozie jeszcze
zdążyłam pójść do Czarnej Madonny, zawsze sama, zawsze
wdzięczna, bo żyłam wtedy w przeświadczeniu, że nic mi nie
jest, żadnego oszczędnego trybu życia nie prowadziłam,
zaszłam w trzecią ciążę, rozpłakałam się, mąż nie widział
powodu, by mnie pocieszać, skakał z radości, zawsze chciałem
mieć dużą rodzinę, Panie Boże, Bóg zapłać.
Karmiłam trzecie dziecko, zaszłam po raz czwarty, znowu
płakałam, on znowu się cieszył, urodziłam syna, nastąpił ostry
rzut choroby, lewa noga, ręka bez władzy, łatwiej mi było
jeździć na rowerze, niż chodzić, przyszły kolejne kłopoty,
najmłodszy syn stracił oddech, stracił przytomność, Panie
Boże, weź
sobie te moje nogi, zabierz mi wszystko, co mam, ale moje
dziecko musi żyć, powiedzieli, że epilepsja, dali lekarstwa,
eeg głowy wyszło ok, powiedzieli, że wygląda na wyleczone.
Zapisałam starszą córkę do szkoły baletowej, niech tańczy,
pomyślałam, mąż zapytał, czy balet jest jej potrzebny do
zbawienia, uznaliśmy, że nie.
Mąż nie skończył studiów, ale jest zdolny, daje korepetycje z
matematyki, od rana do nocy, jak powiedziałam wcześniej, ja
też uczyłam, w szkole, coraz gorzej się czułam, wybrałam
nieznajomego księdza, żeby nie było, że po znajomości coś z
Panem Bogiem załatwiam, przyklękłam z trudem, spowiadam
się po raz ostatni, nie mogę być po raz piąty w ciąży, proszę
księdza, będę brała tabletki, mężowi słowa nie powiem, on
nigdy by się na to nie zgodził, on by mówił, Bogu nie ufasz,
ale ksiądz się zgodził, nie dla swojej wygody chce pani brać te
środki, nie dla przyjemności, tylko ze wskazania lekarskiego,
ja pani rozgrzeszenie dam.
Wzięłam tabletki, paliły mnie od środka, którejś niedzieli nie
przystąpiłam do komunii świętej, mąż się zdziwił, wtedy
jeszcze chodziliśmy razem do jezuitów, pokazał księdza w
konfesjonale, spowiadaj się natychmiast, ksiądz w
konfesjonale powiedział choroba chorobą, pani musi wrócić
do metod naturalnych, poszłam się spowiadać jeszcze raz do
naszej parafii, wybrałam proboszcza, a niech tam, zna mnie,
może będzie bardziej wyrozumiały, posłuchał, wstał i zaprosił
mnie do zakrystii, by tam o moim życiu intymnym
porozmawiać, nie chcę, by wiązała mnie tajemnica spowiedzi,
tłumaczył mi, będę się chciał poradzić, pani sprawa jest
skomplikowana.
Moi rodzice nie są gorliwymi katolikami, niedzielna msza
święta, spowiedź wielkanocna i tyle, to mąż mnie uczył, jak
wierzyć, jemu zawdzięczam moją miłość do Pana Boga, od
męża wiem, co dobre, co złe, no i od księży.
Przed Bożym Narodzeniem wezwał mnie proboszcz,
zgłębiłem pani problem, radziłem się, nie może pani brać tych
tabletek, choroba pani nie usprawiedliwia, no dobra,
pomyślałam, ma proboszcz rację, pacierz poranny, termometr,
trzy podwyższone temperatury, kończą się dni płodne, mąż już
czekał
gotowy, ja czekałam na okres, nie przychodził, poszłam do
Matki Boskiej Dobrego Macierzyństwa, mamy ją tutaj
niedaleko, modliłam się żarliwie, spraw, żeby to nie było to,
boję się, zrozum, pięcioro dzieci to nie to samo co jedno, i to
na dodatek niepokalanie poczęte, no postaw się na moim
miejscu, przepraszam, wiem, wybacz, ale miej litość, w
Twoich czasach nie było takich chorób, tabletek też nie było,
takich dylematów nie było.
Ale jak mi każesz wypić ten kielich, ja go wypiję. Byłam
pyszna, przekonana, że Pan Bóg mi tego oszczędzi, że Matka
Boska Dobrego Macierzyństwa jakoś mi to u Niego załatwi,
powiedziała do mnie, wracaj do domu i okres zaraz do ciebie
wróci, zadzwoniła koleżanka, zapytała, i jak, powiedziałam,
słuchaj, nie będę kupowała tego testu, skoro Matka Boska mi
oświadczyła, że nie jestem w ciąży, to nie ma sensu pieniędzy
w aptece wydawać.
Mijał kolejny dzień, Panie Boże, ufam Ci, ale test muszę
zrobić, wyszły dwie kreseczki, akurat któreś dziecko wróciło
ze szkoły, a ja chodziłam po domu, wtedy jeszcze chodziłam,
płakałam, dwie kreseczki, powtarzałam, dwie kreseczki, na
drugi dzień zadzwoniła koleżanka, są już teraz takie metody,
dziwiła się, że z testu wiesz, czy urodzisz bliźniaki, naprawdę
super, gratuluję, co ty mówisz, skąd ci to przyszło do głowy,
twój starszy syn przyszedł do szkoły i opowiadał kolegom, że
mama urodzi bliźniaki, słuchaj, krzyczałam na syna, nie
opowiada się w szkole takich głupot, to nie jest sprawa dla
twoich kolegów, no i dwie kreseczki wcale nie znaczą
bliźniaków, mąż był szczęśliwy, zawsze chciałem mięć piątkę
dzieci, mój plan się spełni, w piątym miesiącu zrobiłam usg,
doktor był
niepocieszony, ta pani choroba, będzie pani miała bliźniaki,
cudownie, mąż na to, szóste dostałem gratis!
Urodziłam i przestałam chodzić, niczego nie żałuję, za każde
dziecko oddałabym życie, nie będę się zastanawiać, co by
było, gdybym się oszczędzała, gdybym brała te przeklęte
tabletki, znów zaczęłam je brać, jaki on jest beztroski,
myślałam sobie, kiedy byliśmy blisko, na co on liczy, czego
się spodziewa, nie zawsze byłam dyspozycyjna, udawałam, że
prowadzę kalendarzyk, żeby się nie domyślił, on tych przerw
nie lubił, zresztą to było ponad moje siły, wiem, jakie są
obowiązki żony, chorowałam coraz bardziej, nie chcę już, nie
mogę ciągle rodzić, gdyby to od ciebie zależało, krzyczał,
mielibyśmy jedno dziecko, tak, ty każdą ciążę opłakiwałaś, nie
dotykaj mnie, powiedziałam, od tamtej pory śpimy osobno, ta
jego uczennica ma dwadzieścia jeden lat i go docenia.
On: Tak, jest zamieszany w nasze małżeństwo ktoś trzeci. Ale
ja nie szukałem tej sytuacji, proszę pana, ta sytuacja odnalazła
mnie. Ja zawsze żonie mówię prawdę, powiedziałem i o tym.
Żyję w prawdzie. A prawda jest taka, że nasze małżeństwo
nigdy nie zaistniało. Nie ma go. Tak naucza Kościół. Dziecko
nie jest żadnym dowodem potwierdzającym małżeństwo.
Ślub? Co to za przysięga powzięta w kłamstwie? Jak ja się
dałem nabrać. Przysięgała, że jej życie należy do mnie, a nie
należało nawet przez minutę. Podarowałem jej swoje, nie
chciała go ani na moment.
To, co człowiek może dać drugiemu człowiekowi
najpiękniejszego, to jest dziecko. Dziecko jest
nieprawdopodobnym dobrem. Gdybym miał wybrać, czy
stracić mam rękę, czy nie mieć kolejnego dziecka, wolałbym
mieć kikut.
Ona ten mój wspaniały dar za każdym razem odrzucała.
Przy każdej ciąży płakała, bo jej lekarze naopowiadali, że
kolejne dziecko ją zabija. Że to samobójstwo na raty. A inni
lekarze, sam to słyszałem w tvn, mówią, że ciąża tę chorobę
powstrzymuje. I kto ma rację?
Zresztą co to za choroba? Ja bym się chętnie zamienił, spędzał
czas z dziećmi, zamiast pracować od świtu do nocy. Ona
nawet tego nie robi, bo dwa razy dziennie lata do kościoła. Dla
koleżanek przez telefon ma czas, a dla dzieci nie. One stoją
przed drzwiami, czekają na mnie i płaczą, że nie chcą już
mieszkać z mamą. Dlaczego? Bo mama kłamie!
Powinno się coś zdarzyć, powinna wstać, wyzdrowieć. Wtedy
zobaczyłaby, w jakim komforcie żyła, kiedy była chora.
Ona: Dlaczego ja się w nim wtedy zakochałam, mieszkaliśmy
w akademiku, robiłyśmy z koleżankami kisiel w kuchni, on
przychodził i grał nam na gitarze, jego współlokator podobał
mi się bardziej, ale miał już dziewczynę, co było robić,
miałam słabość do chłopaków z gitarą, pomyślałam, może
być, on nie od razu się we mnie zakochał, spotykaliśmy się
często, coraz częściej, ta gitara mnie zwiodła, zaszłam w ciążę,
urodziłam i obroniłam magisterkę, życie mu zmarnowałam,
trafił na mnie, wszystko mu się posypało, nie jestem żadną
ofiarą, jestem sprawcą tych wszystkich złych rzeczy, które od
samego początku spotykają moją rodzinę, to mi na koniec
zostanie pokazane, tak Pan Bóg mnie może osądzi, ja to
przyjmę z pokorą, Bóg zawsze ma rację.
Mąż uważa, że dzieci powinny być z matką w domu, więc na
przedszkole najmłodszych nie daje grosza, na rachunki też nie,
czynsz opłaca nam gmina, a telefon ja, bo to ja z niego
korzystam, nie on, nie dostaję od niego na zakupy, bo
zakupów nie robię, na prąd dał mi ostatnio sto złotych, już
marchewki nie obiorę, jak powiedziałam wcześniej, ani
ziemniaka, dzieci w szkole jedzą za pieniądze z opieki
społecznej, mnie przynoszą cały obiad do domu, widelca nie
utrzymam, jem rękami, w niedzielę mąż przygotowuje obiad
dla całej rodziny, siadamy przy stole, on się do mnie nie
odzywa, i ja tylko do dzieci, karmi mnie syn, i po rodzinnym
obiedzie, chciałabym, aby mąż się wyprowadził, poczułabym
ulgę, niech weźmie te, które pójdą za nim, niech mają wybór,
ciekawe, jak szybko do mnie wrócą, on odmawia.
Siedzę kiedyś na wózku, tutaj przed blokiem, rozmawiam z
koleżanką, podjeżdża policja, pytają o męża, gdzie jest,
kłamię, że nie wiem, choć on siedzi w domu, ale właśnie
wychodzi z klatki wprost na dzielnicowego, zabierają go,
wraca po dwóch godzinach, pytam, co się stało, wiesz, mówi
do mnie, a raczej do koleżanki, bo ze mną nie rozmawia,
jechałem wczoraj rowerem, pomyślałem, to wszystko nie ma
sensu, i wjechałem wprost pod rozpędzony samochód, czułam,
że to przeze mnie, że jestem temu winna, dzieci się śmiały, bo
nie miał żadnych obrażeń, mój mąż mówi prawdę, nigdy mnie
nie okłamał, ale to samobójstwo rzeczywiście grubymi nićmi
szył, o co chodziło dzielnicowemu, nie wiem, może o to
zamykanie dzieci w piwnicy, on ich nie bije, ale jak nie
posprzątają, a on lubi czystość, wtedy zamyka je w piwnicy,
czasem o północy je z łóżek wyrywa, bo o północy wraca z
pracy dopiero, nieporządek, ubierać się i do ciemnej piwnicy,
one się boją ojca.
Nie chciałabym być dla dzieci ciężarem, przeszkadzać im w
dalszym życiu, one są takie biedne, coraz większe, nie lubią
mnie, mają coraz więcej siły, syn mnie ostatnio popchnął,
wylądowałam na komputerze, chciałabym to zostawić, czasem
myślę o innym zakończeniu, niż jest mi zaplanowane, zaraz z
tych złych myśli się spowiadam, przed każdą spowiedzią idę
do męża i go przepraszam za wszystkie złe rzeczy, które mu
uczyniłam, bez tego mój sakrament pokuty byłby nieważny,
mąż nigdy moich przeprosin nie odrzuca, tak będzie i tym
razem, przed Bożym Narodzeniem.
Boże Narodzenie, zły czas, zjemy wigilię razem, bez opłatka,
bez rozmowy, on na drugi dzień zabierze dzieci do teściów, ja
z nimi nie pojadę, on sobie tego nie życzy, teściowie nie
zadzwonią, nie zapytają, co ze mną, nie mam pretensji do Pana
Boga, jak mogłabym, jestem wdzięczna za to, co mam, za
moją chorobę przede wszystkim, kim byłabym bez niej,
zapracowaną matką z szóstką dzieci, może już z ósemką, kto
wie, i nie miałabym czasu dla Pana Boga, na codzienną mszę,
a tak jestem blisko Niego, dziękuję Ci, Boże, bo myślę, że
wiesz, co robisz, ufam Ci i wierzę, że wszystko się dobrze
skończy, mój mąż nie będzie żył w grzechu śmiertelnym, to
jest dla niego dramat, wielkie cierpienie, ani tygodnia mi nie
pozwolił przeżyć bez Najświętszego Sakramentu, a teraz sam
nie przystępuje do komunii, bardzo się boję tych słów w
Biblii, tylko nieliczni będą zbawieni, boję się piekła, boję się
szatana w domu moim, on wszystko tutaj nakręca, ja wchodzę
z nim w dyskusję, a powinnam jedynie krzyczeć, odejdź,
precz, precz, ale i tak ostatnie słowo należy nie do diabła,
tylko do Boga, mój mąż wyjdzie z grzechu, Bóg nas ocali, jest
wszechmogący, to będzie prawdziwy cud Jana Pawła,
prawdziwe uzdrowienie mojej rodziny, Jezu cichy i pokornego
serca, uczyń serce moje według serca Twego, czekam
cierpliwie.
Skończy się zły czas, mąż do mnie wróci, proszę pana, nie
myślałam o tym, głupia jestem, jesteśmy młodzi, kolejna
ciąża, myślę sobie, Panie Boże, nie jesteś przecież tak
wyrachowany, będę stosowała znowu metody naturalne,
człowiek dostaje od Ciebie tyle, ile jest w stanie udźwignąć,
nie więcej, kalendarzyk nic nie jest wart, lekarz powiedział mi
ostatnio, żebym uważała, bo urodzę dziecko kalekie i umrę, no
dobra, przeceniasz mnie, Boże, ale pozwól mi chociaż tak
Tobie zaufać, abym z radością przyjęła kolejne życie, pozwól
mi zaufać prawdziwie, jak ufa mój mąż, ja nie ufam, Panie, ja
nie ufam, dziecko bez rączek, może ślepe, dobrze, jeśli taka
będzie wola Twoja, powinnam zaufać, wiara przenosi góry,
takiej wiary mi trzeba, święty Piotr szedł po wodzie, dopóki
nie zwątpił, i ja się staram żyć bez wątpliwości, za cud
uzdrowienia mojej rodziny niech będzie i taka cena, bez
nóżek, może głuche, spraw, abym Cię nie zawiodła, Boże,
niech cud się stanie, Bóg zapłać.
On: Nie wyprowadzę się, bo tutaj mieszkają moje dzieci.
Ona: Jakie zadałabym mężowi pytanie, gdyby ze mną
rozmawiał, wszystko o nim wiem, nie mam do niego żadnych
pytań.
On: Jaką widzę przyszłość? Tutaj? Żadnej. Świat był
zaplanowany, nie wyszedł.
Mojżeszowy krzak
Pan Bóg miał jakiś plan - zadzwoniły budziki. Wstali, umyli
zęby. Wstały i niektóre matki, by dziecku na drogę
przygotować prowiant. Nie wszystkie, bo bywają dzieci, które
radzą sobie w kuchni same: kanapka, może trzy, jabłko, sok w
kartoniku, nic trudnego, po co matkę zrywać tak wcześnie?
Niech śpi spokojnie, aż jej budzik zadzwoni i każe zbierać się
do pracy.
Może gdzieś ojciec wstał pierwszy? Zrobił córce śniadanie,
jedzenie na podróż, poprosił, by dopiła ciepłą herbatę, dał
buzi, pomachał przez okno? Był na pewno i taki dom.
Aniele Boży, stróżu mój - tak się modlili, kiedy wyjeżdżali z
miasta. - Ty zawsze przy mnie stój.
Świtało. Aleksandra Dawidziuk, przed trzydziestką,
absolwentka teologii, pamięta, że odmawiali i inne modlitwy.
Kogo i o co prosili? Wszystko wymazane.
Katechetka chciała kiedyś studiować psychologię. Co, jak i
dlaczego ludzie czują - to ją interesuje.
Psychologia, tak twierdzi, nie odpowiada na pytanie o sens
życia. A teologia tak.
Jaki jest sens tego, co zdarzyło się na warszawskiej szosie? -
Nie wiem. Jakiś jest na pewno.
Mąż katechetki uczy historii w katolickim liceum. Teraz
trzyma żonę za rękę. Będą opowiadać o tamtym dniu.
Zdążył już dotrzeć do szkoły. O tym, co się stało, usłyszał od
sekretarki. Pomyślał o żonie: siedziała na samym przodzie,
zginęła. I o Bogu: cokolwiek się stało, jesteś moim Bogiem,
mimo wszystko. Tak się z żoną umówił przed trzema laty,
zanim wzięli ślub: cokolwiek się między nami stanie, najpierw
jest Bóg. Pierwszy, przed wszystkim.
Z taką pewnością mąż katechetki tamtego ranka wsiadł do
samochodu, pojechał do domu, by z komputera wydrukować
listę młodych pielgrzymów. Żona pielgrzymkę zorganizowała
w zastępstwie księdza, który w tym czasie głosił gdzieś
rekolekcje.
Mąż katechetki wpadł do mieszkania, spojrzał na pastelowe
ściany, świeżo odmalowane, na nowe meble, jeśli będę
mieszkał tu sam, jeśli mi ją zabrałeś, to i tak jesteś moim
Bogiem, powtarzał to sobie na okrągło, złapał z drukarki listę
żywych i umarłych, zbiegł po schodach, ruszył pędem tam,
gdzie to się stało, kocha ją, i o tym myślał w samochodzie.
Kocha może już od chwili, gdy w parafialnej wspólnocie
spostrzegł ją po raz pierwszy. Usłyszał wtedy jej niezwykłe
świadectwo: pochodzi z niewierzącej rodziny, sama znalazła
Chrystusa, sama poprosiła o chrzest, gdy miała siedemnaście
lat.
Poruszyło go to niebywale. Po jakimś czasie zobaczył ją w
miejskim autobusie, poprosił o spotkanie. A że nie była zbyt
chętna, pobiegł do kościoła i prosił Boga, by otworzył jej
serce. Tak teraz to wspominają. I ona klęczała przed
Najświętszym Sakramentem i prosiła, by jej serce drgnęło. Bo
chłopak wydawał się jej w porządku, więc czemu nie.
No i Bóg zdecydował, jak widać.
Mąż katechetki dojechał prawie na miejsce, oddał listę
policjantowi i dostał najwspanialszą wiadomość: żona żyje.
Zabrano ją do Białegostoku. Zawrócił, płakał.
Było tak: katechetka usiadła obok kierowcy na fotelu
przeznaczonym dla pilota. Był też kierowca zmiennik, dla
którego miejsca zabrakło, usiadł więc na schodkach, pod
nogami nauczycielek wychowania fizycznego. One usiadły w
pierwszym rzędzie, po prawej stronie.
Nauczycielka wychowania fizycznego (twarz niemłoda,
życzliwa, poraniona) pamięta, że katechetka miała jeszcze
ochotę na koronkę różańca.
- Pani da spokój - powiedziała do koleżanki. - Niech dzieci
śpią, długa droga przed nami, jeszcze zdążymy.
Katechetka nic nie pamięta. Tylko że uśmiechnęła się do
kierowcy: pierwszy raz w życiu siedzi w autokarze tak blisko
przedniej szyby, wszystko wspaniale widać. I zasnęła.
Nauczycielka wychowania fizycznego pamięta, że aż wstała z
miejsca, gdy zobaczyła, co się dzieje.
- Co pan robi? - krzyknęła do kierowcy. - Niech pan nie
wyprzedza!
I jeszcze: - To koniec!
Katechetka ani drgnęła, ani na moment nie zajrzała śmierci w
twarz.
- Bóg pogrążył mnie w głębokim śnie.
Nie widziała, nie słyszała, nie czuła. Spała, gdy wylatywała
przez szybę. Cudownie ocalona, tak o niej teraz mówią w
Białymstoku. Ocknęła się, nic ją nie bolało. Bo leciała całkiem
bezwładnie. I tak uderzyła o asfalt, rękę złamała, poraniła
czoło, tyle, cud. W jej głowie nie odtwarza się teraz żaden
straszny film, żadenflashback: co pan robi?! niech pan nie
wyprzedza! to koniec! W snach katechetki nic takiego się nie
dzieje, nie ma żadnej szyby, przez którą wspaniale widać, w
którą wjeżdża tir, uderzenia, ognia, nie ma nic. Spokój.
- Staramy się o dziecko - mąż katechetki głaszcze żonę po
dłoni. - Dziękujemy Bogu, bo wiedział, że na nie jeszcze nie
czas.
- Ono - mówi ona - upadku na asfalt by nie przeżyło.
Idą święta. Barbara Kuśmierczyk (szara, zmęczona, może
przed pięćdziesiątką, może po) spakuje rybę, kutię, pierogi z
grzybami, wsiądzie do pociągu i pojedzie do syna. Daleko,
kości, martwica skóry od kostki po pachwinę. Śruby, gwoź
dzie, obręcze. Uwierają, bolą, o tym miała opowiadać? Że kie
dy synowi zmieniają opatrunki, on krzyczy tak, że słychać go
w całym szpitalu? Co dla matki taki krzyk znaczy? Ani słowa
skargi.
- Jestem wyróżniona - mówi. - Nie dostałam syna w worku.
Żadnej łzy, strachu, nawet chyba do tęsknoty za synem
przyznać się nie wypada. Więc gdy nikt jej nie widzi (oprócz
Boga Ojca, któremu dziękuje za cudowne ocalenie dziecka),
wieczorem, przy zasłoniętych oknach, wchodzi do jego
pokoju. Kładzie się w jego pustym łóżku i próbuje zasnąć.
Spostrzega, że wraz z nocą przychodzi strach: lekarze mówią,
że czeka nas wielka zmiana, jaka zmiana? czy Kuba wstanie?
czy będzie chodził? co z maturą? a studia? chciał zdawać na
ekonomię do Warszawy, nawet obliczyli, jak podzielą między
siebie jej marną pensję, brał korepetycje z matematyki, mówi
po angielsku, miał jechać w świat, co teraz?
Inne matki może też kładą się w pościeli swych dzieci. Tulą
się do poduszek.
Ich tęsknota jest inna. I ich Wigilia tego roku będzie inna. Bo
inne dzisiaj zadają pytania: jaki krzyż?
jaki kamień? jakie litery w kamieniu?
Obok Kuby i Karoliny, w tym samym rzędzie, ale po prawej
stronie, usiadł Krzyś Brzeziński. Od strony przejścia, bo przy
szybie siedział chłopak z liceum elektrycznego.
Dziewczyna Krzysia - inna Karolina - wbiegła do autobusu w
ostatniej chwili i zajęła jedyne wolne miejsce. Tuż za
kierowcą, obok nauczycielek. Ruszyli.
Krzyś pomyślał, że na najbliższym postoju pozamieniają się
miejscami, tak aby siedzieć razem.
W klasie mówiono o nich: mąż i żona. Ona mówiła do swojej
mamy: będę z Krzysiem albo krótko, albo do śmierci.
Ocknął się w autobusie, nic i nikogo przed sobą nie widział,
żar na policzkach, dźwięki niewyraźne, stłumione, zlane w
jeden szum. Spojrzenie za siebie. Cel: muszę wyjść! Drzwi
pośrodku autobusu?
Zablokowane. Ale na końcu koledzy zdążyli wykopać szybę.
Dobiegł do nich i zrozumiał, że musi poczekać na swoją kolej,
poczekał, wyskoczył. Stłumione dźwięki stały się nagle
głośne, realne. Pojął: to, w czym bierze udział, dzieje się
naprawdę.
Rozglądał się po łące obok szosy. Osmolone twarze, smród
palonego plastiku, palonego białka, rany od kawałków szyby,
krzyki, telefony do rodziców.
Nie widział Karoliny.
Z Białegostoku, niedaleko przecież, nadjechali pierwsi
rodzice. Biegali wokół wraku, szamotali się to tu, to tam w
jakimś szaleństwie, wołali swoje dzieci po imieniu, bezradnie
dzwonili na ich komórki, abonent niedostępny, wsiadali więc
do samochodów, pędzili do miasta. Szukali, szpital po
szpitalu, sala po sali, łóżko po łóżku.
Tym, którzy dziecka nie znaleźli, można by dzisiaj zadać
pytania: jak wyglądają ich noce, poranki?
jakie marzenia pochowali w trumnach? czego w ich życiu już
nie będzie, a miało być? na co liczyli?
dziecko miało zostać lekarzem? inżynierem? wnuki miały być
kiedyś na świecie? co teraz z podręcznikami, zeszytami,
komputerami? z ubraniami? ze złością na umarłych, którzy
zawinili? na tych, co przeżyli? na Boga?
Czego im życzyć na Boże Narodzenie?
Nie trzeba pytać. Sami siebie pytają. I w konfesjonałach:
dlaczego mojego Bóg nie ocalił? dlaczego tak chciał?
Nie wiem - być może tak odpowiada im spowiednik.
A inny może mówi dłużej, sam stawia pytania: gdzie jest
powiedziane, że Bóg ma sprawiedliwie ocalać? cuda
sprawiedliwie rozdawać? cuda nam się w ogóle należą? Bóg
ma się nam z czegokolwiek tłumaczyć? że tak chciał? tak,
czyli jak? żeby dzieci ginęły w ogniu? a inne na to patrzyły?
Wierzymy, że On chce dobrze, choć często Go nie rozumiemy.
Niektórzy spowiednicy odczytują Boże zamysły bez żad nych
wątpliwości. Ostatnio ksiądz w konfesjonale wyjaśnił
Krzysiowi jego relację z Karoliną widzianą z boskiej
perspektywy: ona nie była twoją drugą połówką. Bóg zabrałby
was na pewno razem, gdyby była ci przeznaczona. Albo razem
ocalił.
Nie rozpaczaj, nie czuj, żyj dalej.
Krzyś czuje. Tamtego ranka Bóg ich w sekundę rozdzielił.
Karolinę wysłał do kostnicy, jego do szpitala.
Przecięte czoło, lekko poparzony nos, uszy, nic wielkiego.
Zdjęto mu z szyi medalik. Oddano po opatrzeniu rarf. Już go
nie włożył. Nie chciał.
Czuł złość. Bo do Niego jechali. Do Jego Boskiej Matki, która
zna przecież to największe z cierpień, jakiego tylko matka
może doświadczyć. Urodziła, żeby pochować.
Tamtego dnia białostoccy maturzyści pielgrzymowali na Jasną
Górę w osiemnastu autobusach. Tym, którzy tam dojechali,
pewien młody ksiądz powiedział: - To, co spotkało dzisiaj
waszych kolegów, jest sprawdzianem naszej wiary. Jeśli
czujecie złość albo strach jakiś, jeśli nie ma w was nadziei na
życie po śmierci, to w Pana Boga nie wierzycie. Kto się da
zdławić tej tragedii, nie jest człowiekiem wierzącym.
Ten sam ksiądz mówi dzisiaj: - Bo uważałem, że z tą rozpaczą
trochę przesadzają. Jakby Boga nie było.
Krzyś po cichu opłakuje swoje marzenie: mądra była Karolina,
ładna, prawdziwa, niczego nie udawała. Jego pierwsza
dziewczyna. Włosy miała takie trochę rude, widać je dobrze
na zdjęciu, Krzyś nosi w kieszeni jej fotografię. Z matematyki
najlepsza w klasie, pomagała innym w nauce. Dobra
koleżanka, życzliwa, skryta, ale nie cicha. Energiczna,
roztrzepana. Żyła chwilą, nie lubiła daleko planować. A Krzyś
tak. I ona w jego dalekich planach była. Mieli razem jechać do
Warszawy.
Razem zdawać do Szkoły Głównej Handlowej. Chciał jej
mówić dalej, co jeszcze w przyszłości będą robić razem, ale
ona go hamowała: - Uważaj, bo się spłoszę.
Co teraz? Im człowiek młodszy, tym większa w nim iluzja
własnej nieśmiertelności. Ona pozwala wstawać człowiekowi
codziennie z łóżka, uczyć się, pracować, być z innymi ludźmi,
cieszyć się. Jest niezbędna, by żyć.
- Życie jest już tylko czekaniem - mówi Krzyś.
Nie pójdzie na ekonomię, finansistą nie będzie, pieniądze już
nie mają znaczenia. Może zda na filozofię, jeszcze nie wie.
Ambicje zupełnie go opuściły. Jest tylko czekanie.
- Na tamtą stronę - mówi. - Bo tam coś musi być. Zyskał tę
pewność tuż po pogrzebie Karoliny.
Był w jej domu, kiedy wrócił do niego zapomniany sen. Kilka
dni przed pielgrzymką Karolina w jego śnie umarła.
- Najgorzej byłoby myśleć - błyszczą Krzysiowi oczy - że
zginęła przez przypadek, bez żadnego sensu.
Mój sen mówi, że jej śmierć miała się zdarzyć, że sens jakiś
ma. Codziennie go szukam.
Włożył na szyję medalik: - Bóg chce mi coś powiedzieć.
Tamtego dnia Grażyna Złocka-Korzeniewska nie zapomni
nigdy, jest dyrektorką liceum, spod którego o szóstej rano
wyjechał autobus. Wiadomość dotarła do szkoły
błyskawicznie, dzieci z szosy dzwoniły do kolegów, którzy
akurat przyszli na lekcje, do sekretariatu zadzwonił jakiś
policjant i pytał, czy rano wszyscy wsiedli do autobusu, bo ja,
proszę pani, tutaj się trupów nie mogę doliczyć. Młodzież
cisnęła się przed kancelarią, chcieli wiedzieć, co dokładnie się
stało. Płakali uczniowie, wychowawcy, woźne, jedni tulili się
do drugich, tyle mogli zrobić. Jakiś pan zatelefonował, bo nie
mógł dodzwonić się do córki, która jechała autobusem, liczył,
że dyrektorka przekaże mu jakąś cudowną nowinę. Odezwał
się faks, to była lista: imię, nazwisko - zgon; imię, nazwisko -
zgon; imię, nazwisko - zgon i tak dalej; i zastrzeżenie:
wiadomość poufna, proszę nie udzielać informacji. Dlaczego?
Rodzice chłopaka z listy stali w sekretariacie - i oni czekali na
dobrą wiadomość, jak na nich spokojnie patrzeć? Chusteczki,
więcej chusteczek, absolwent liceum przybiegł, płakał
dyrektorce w ramię, bo już się dowiedział: jego siostra nie
żyje. Jakiś uczeń, miał zakrwawione dłonie, już z szosy tu
dotarł, krzyczał imiona, nazwiska: nie uratowaliśmy
Sebastiana! pani dyrektor! on płonął na moich oczach!
Przybiegli psychologowie, rozmawiali z młodzieżą po
korytarzach, po klasach, do toalet idźcie! - mówiła im
dyrektorka -
sprawdźcie, co się dzieje w szatniach, ja do tego nie mam teraz
głowy. Nauczyciele z liceum w Tychach, którzy dwa lata
wcześniej stracili uczniów w lawinie pod Rysami, dzwonili z
wyrazami wsparcia, bo rozumieją kolegów z Białegostoku jak
nikt inny, chcieli przyjechać, może na coś mogliby się
przydać.
Kolejne telefony, kolejne nerwy: jedna dziewczyna
szczęśliwie wyskoczyła z autobusu, w szpitalu udzielono jej
pierwszej pomocy i wypuszczono na ulicę, teraz nie wiadomo,
gdzie jest, od kilku godzin nie dotarła na stancję, zaginęła?
Może pojechała do rodziców na wieś, jeden telefon w tej
sprawie, drugi, piąty, znalazła się. Inna dziewczyna według
informacji z faksu spłonęła na miejscu, według informacji od
rodziców dotarła cała do domu i zaraz zasnęła, taka pomyłka
przyniosła wielką nadzieję: może straszna lista z faksu to
jakieś kłamstwo, zły sen, mara, może ich więcej przeżyło? Ale
nie: zgon, zgon, zgon, z jednej klasy pięć dziewczyn pojechało
i pięć zginęło, i jeszcze trójka z innych klas, i chłopak z
technikum elektrycznego, i jego rodzice tu przybiegli. Już
popołudnie, dzieci w szpitalach, jedna dziewczyna ciężko
poparzona już w helikopterze do Siemianowic, tylko tam
mogą jej pomóc.
Msza w kościele, tylko wiara w Boga może nam pomóc.
Pierwsze znicze przed szkołą, wieczne odpoczywanie, flaga do
połowy masztu, kwiaty, cichy tłum, coraz większy i większy,
nie tylko młodzież z całego miasta, ale i młode matki z
wózkami, ojcowie, dziennikarze, fotoreporterzy, kamery,
dziewiąta wieczór, już jedenasta, wracajcie, dzieci, do domu,
wasi rodzice się niepokoją.
- Na tej szosie - dyrektorka wali pięścią w stół - inni patrzyli,
jak nasze dzieci płoną. A może dałoby się jeszcze jedno
ocalić, tę szybę wcześniej wybić, choć jedno więcej by żyło.
- Pomóżcie! - nauczycielka wychowania fizycznego pamięta
swój własny krzyk. I bierne spojrzenia kierowców. Do nich
krzyczała. Ktoś zatrzymał samochód, usiadł na masce, patrzył,
kolejny samochód nadjechał, kolejny kierowca wysiadł,
kolejny patrzył.
Bożena Zwoleńska-Małyszko jest tą nauczycielką, która
siedziała po prawej stronie, na pierwszym fotelu przy
przejściu.
- Pani da spokój - powiedziała do katechetki, która siedziała
tuż przy szybie i chciała odmówić koronkę.
I to ona zerwała się z miejsca: - Co pan robi? - krzyknęła. -
Niech pan nie wyprzedza!
I jeszcze: - To koniec!
Nie wie, co wyprzedzali. Samochód? Mały, duży? Rower?
Podobno policja do dzisiaj tego nie wie.
Pamięta: pomyślała o synu, o synowej. Huk, ciemność, długi
cichy tunel.
Zobaczyła jasność, leżała na poboczu, ogień, dzieci, stały na
jezdni pełnej szkła, łapały tych, co wyskakiwali.
Podniosła się. Spostrzegła, że jest jedyną osobą dorosłą,
jedyną przytomną. Nie licząc tych, którzy miesiąc temu, może
trzy, skończyli osiemnaście lat.
- Pomóżcie! - krzyknęła w stronę kierowców jeszcze raz. -
Ludzie!
- Otwórzmy przednie drzwi! - zawołała do uczniów.
- Pani profesor - powiedział chłopak - ale jak? Sam ogień.
- Nie chcę takiego Boga! - ktoś krzyczał.
- Jestem cała poparzona - ktoś szlochał do słuchawki, do
matki.
Spostrzegła, że przed przednie szybą autobusu leży uczenni ca
z twarzą zalaną krwią, niemożliwą do rozpoznania, drobne
ciało, nieruchome. Podniosła ją z pomocą dwóch chłopaków,
nie znała ich, byli z elektryka, przenieśli ranną w bezpieczne
miejsce.
- Co z dziećmi? - zapytała ranna. Był to głos katechetki. Na
łące nauczycielka nie widziała Marysi.
- Jej wypatrywałam - mówi. - Moja uczennica, w autobusie
siedziała prawie obok mnie. I Niny nie było widać. Razem od
lat uczyłyśmy wychowania fizycznego, nic złego nam się
nigdy nie stało.
Zgodziłam się pojechać pod warunkiem, że i Nina pojedzie.
Razem usiadłyśmy na pierwszych fotelach.
Mieliśmy wypadek, powiedziałam przez telefon jej mężowi,
nie widzę Niny. Zrozumiał, że nie żyje, ja też tak wtedy
myślałam. W końcu się znalazła, cała poraniona. Ale Marysia
nie. I co powiem jej matce?
- Pomóżcie! - krzyknęła znowu do tych, którzy patrzyli. -Jeden
miał na głowie czapkę bejsbolówkę.
Pamiętam jego twarz dokładnie.
Siódma rano,
jasno,
ostatni dzień września,
piątek,
główna szosa Białystok-Warszawa,
sznur samochodów z jednej strony,
sznur z drugiej,
ruch wstrzymany.
Nikt nie pomógł? - Ale robić zdjęcia i sprzedać je potem do
brukowca, to tak - nauczycielka jest przekonana, że byli i tacy.
Zdjęcia, które nazajutrz pojawiły się w prasie, zrobiono
natychmiast po wypadku, kiedy białostoccy fotoreporterzy
spali.
Przybiegł w końcu jakiś człowiek. Miał gaziki, bandaże: -
Jeden jedyny. Taki krępawy. Pierwsi rodzice: -
Adam! Adam!
Wreszcie karetki. Nauczycielce kazano wsiąść do ambulansu,
nie chciała: - Najpierw dzieci.
Dzieci są pod opieką, tak ją zapewniono, wsiadła. - Tam już
leżał chłopak, cały poraniony, nasz Kuba.
I ona cała poraniona: uraz klatki piersiowej, rany tłuczone
twarzoczaszki, wieloodłamowe złamanie szczęki, wielood-
łamowe złamanie ściany lewego oczodołu.
Wybudzono ją z narkozy, nie mogła ruszyć szczęką, słowa
powiedzieć. Pokazała, by dać jej kartkę, napisała: ile osób?
Dziewięć.
Spłonęło dziewięciu maturzystów. Także kierowca autobusu,
jego zmiennik (ten, co siedział na schodkach, bo zabrakło dla
niego miejsca). I kierowca tira.
Różnie dzisiaj plotkuje się w Białymstoku: że jakiś ojciec
przymusił córkę do pielgrzymki, a ona zginęła, że kierowca
autobusu był prawosławny, jakby to miało jakieś znaczenie, że
ktoś szuka zemsty, bo ludzie już sami osądzili, kto jest winny,
że to, że tamto.
O jednym się nie mówi wcale: na płonący autobus patrzyli
maturzyści z innego autobusu.
Też jechali z pielgrzymką, najpierw zobaczyli czarny dym,
potem ogień, wysoki, sięgał podobno drzew, pomyśleli, że pali
się ciężarówka, a tych kilka osób, które widzieli wokół, to na
pewno gapie.
Zawrócili do polnej drogi, która od głównej szosy skręca do
wsi Sikory-Wojciechowięta, wjechali w wyboisty gościniec,
miejsce wypadku omijali łukiem, z prawej strony szosy,
widzieli ogień z odległości trzystu metrów, przed nim pole
równe jak stół, nic im ognia nie zasłaniało, długo patrzyli,
jechali powoli, polna droga biegnie niemal równolegle do
szosy. U zakonnicy zadzwoniła komórka: płonie autokar z
pierwszego liceum, wiadomość powtórzono przez głośnik,
wszyscy słyszeli, jeszcze jechali gościńcem, jeszcze raz
spojrzeli w stronę °gnia, jeszcze drugi, wrócili na szosę,
odjechali na Jasną Górę.
Był to autobus z Liceum Katolickiego w Białymstoku. Pie]
grzymkę prowadził młody ksiądz Adam Kozikowski. Zadzwo
nił do swojego kolegi, nauczyciela historii, męża katechetki
powiedział mu, co widział. I rozpoczął modlitwę o szczęśliwe
ocalenie tych, którzy zostali na drodze. I o pokój duszy dla
tych, którzy zginęli.
- Po co robić z tego sensację? - mówi dzisiaj ksiądz. - Nie
nadjechaliśmy na wypadek, ale na pożar.
- Ciszej nad tą trumną - mówi Urszula Jurkowska, polonistka.
- Słowa są puste, nic nie znaczą. - Ale opowiada dalej, co
wtedy widziała: - Dziesięć samochodów stało przed nami.
- Wysiadłem z naszym kierowcą - mówi ksiądz. - Zapytaliśmy
innych kierowców, czy powiadomiono służby ratunkowe, bo
karetek jeszcze nie było widać.
Wycofali się kawałeczek, bo - według relacji księdza -
kierowca stwierdził, że nie ma sensu stać w korku. Skręcili w
tę polną drogę i patrzyli na ogień.
- Jakby mojżeszowy krzak wyrósł na środku drogi - mówi
polonistka. - Obok ognia widzieliśmy dwie, może trzy osoby.
Nie było czego ratować. Co mogliśmy zrobić?
Zatrzymać się? Podejść bliżej? Sprawdzić, czy naprawdę już
nic się nie da zrobić?
- Rodzice powierzyli mi swoje dzieci pod opiekę - mówi
ksiądz.
Rodzicom, już po powrocie, pielgrzymi z katolickiego liceum
opowiadali o tym, co się stało. Nikomu innemu. Dlaczego?
Był chłopak, który chciał biec na pomoc kolegom? wyskoczył
z autobusu? już biegł? ksiądz go zatrzymał?
- To nonsens - mówi polonistka.
- Nie pamiętam - mówi ksiądz. Czy branie odpowiedzialności
za osiemnastolatka oznacza podejmowanie za niego decyzji:
nie idź! czy można kogoś w takiej decyzji wyręczyć?
powiedzieć: stój, nie ratuj!
_ Nonsens absolutny! - powtarza polonistka. - Dzieci
wypuścić z autobusu? Żeby tam biegły? Nie!
- Nie było sensu tam iść - mówi kapłan. - Ja? Ja przede
wszystkim byłem kierownikiem wycieczki.
Tuż po powrocie, według relacji księdza, młodzież pytała na
katechezie, dlaczego się nie zatrzymali.
- Nie było w tym buntu, pretensji, raczej chęć utwierdzenia
się, że postąpiliśmy dobrze.
Byli i tacy, którzy na katechezie nie pytali o nic, milczeli.
- To była pielgrzymka - mówi ksiądz. - To, co się stało, trzeba
rozpatrywać w kategoriach wiary.
- Na pogrzebach kolegów nasi maturzyści przyjmowali
Najświętszy Sakrament - mówi polonistka. -
Ale nie wszyscy. Niektórzy stali jak słup soli. Jakąś wojnę z
Panem Bogiem prowadzili.
Uczciwie byłoby dzisiaj zapukać do klas i powiedzieć młodym
pielgrzymom, że tamten ranek na szosie będzie opisany w
książce także z perspektywy ich autobusu. Nie nalegać na
rozmowę, tylko poinformować. Kto zechce, porozmawia.
Ksiądz ma wątpliwości, polonistka też, to wymaga zgody
dyrektora. I dyrektor ma wątpliwości.
- Nie wiem - mówi - czy nie dokonam przestępstwa,
wpuszczając do klas dziennikarza. Dobrze, może być
komunikat, proszę mi go wcześniej napisać na kartce.
Trwają lekcje, odwiedzamy cztery maturalne klasy w
towarzystwie dyrektora. Maturzyści słyszą, że będzie reportaż,
dostają adres mailowy, jeśli ktokolwiek chciałby się czymś
podzielić, może napisać.
Koniec komunikatu, do widzenia, szczęść Boże.
Tamten ranek wraca nocami? jeść trudno? uczyć się? modlić?
nie wolno o tym mówić? czuć?
nazywać spraw po imieniu?
Ani słowa. Cisza.
- Im byliśmy dalej - mówi teraz ksiądz - im bliżej Jasnej Góry,
tym moje serce bardziej chciało być z tymi dziećmi na szosie.
Dobre dzieci zginęły.
- Ja się cała nazywam Wątpliwość - mówi polonistka. J Kiedy
człowiek doznaje takiego cierpienia, cały świat mu się wali.
Wszyscy mają biec na pomoc, ale nie biegną. Świat się toczy
swoimi koleinami.
Świat patrzy, nie widzi wszystkiego. Tych minut, kiedy te
dzieci nas potrzebowały, tych minut bez nikogo, już nam się
dzisiaj nie uda zapełnić. Dzisiaj zrobiłabym inaczej? Nie
wiem, ale na pewno chciałabym być przy tych dzieciach.
Polonistka chciałaby być przy Monice: - Potrzymać ją za rękę.
Znam jej matkę. Jakiś czas potem szłam do niej z myślą, żeby
jej powiedzieć. Powiedzieć matce, że widziałam. Ale zabrakło
mi odwagi.
Szosa koło wsi Sikory-Wojciechowięta. Zielona łąka jest
dzisiaj całkiem biała. Setki świec dawno pogasły, kolorowe
szkiełka pełne brudnej wody. Ale ktoś jeszcze się zatrzymuje,
ktoś jeszcze zapala umarłym nowe światło.
W Wigilię dopiero tu będzie jasno! Jak zaraz po tamtym dniu.
Bóg się rodzi, a ludzie są wrażliwi.
Monika umarła ostatnia. Jej rodzice do nikogo nie mają
pretensji. Czują jedynie wdzięczność do ludzi i do Boga. Bo
mogli pożegnać się z córką.
Michałowi są wdzięczni. Wydostał się z autobusu jako jeden z
pierwszych przez szybę po prawej stronie, przy której akurat
siedział. Jest maturzystą z liceum elektrycznego, prawie
nikogo w autobusie nie znał. Poza dwoma kumplami i
katechetką. Bo katechetka uczy i w elektryku. To on razem z
kolegą i nieznajomą nauczycielką wychowania fizycznego
przeniósł katechetkę spod wybitej przedniej szyby, dalej od
ognia. Wcześniej (a może później, chronologia zdarzeń nie
jest zupełnie jasna) stanął z tyłu autobusu i pomagał
wyskakiwać pozostałym: - Żeby o rozbite szkło nie poranili
sobie rąk.
Na krawędzi okna stanęła dziewczyna. Pamięta ją do dzisiaj,
nie sposób zapomnieć jej poparzonej twarzy. Skoczyła, złapała
Michała za przedramiona. Poparzyła go swoimi rękami. Teraz
o niej myśli zawsze, kiedy się myje. Bo do dzisiaj na rękach
ma po niej blizny. Śledził każdy następny dzień jej życia:
pierwszy, piąty, dziewiąty. Miała na imię Monika. Poszedł na
jej pogrzeb, choć jej nie znał: - Z
całego autobusu jest mi najbliższa.
Teraz kiedy Michał widzi w telewizji, jak ludzie giną w Iraku,
Pakistanie, dziesięciu, stu - kiedyś jakaś bezimienna masa -
teraz każda z tych śmierci jest dla niego osobna. Bo każdy
cierpi osobno.
Rodzice Moniki są wdzięczni i Krzysiowi. Kiedy Krzyś
Brzeziński wyskoczył przez rozbite okno i szukał
wzrokiem swojej Karoliny, zobaczył Monikę. - Krzysiu, patrz,
co mi jest - powiedziała do niego. - Moja skóra schodzi.
Zimno mi.
Zadzwoniła do rodziców. Powiedziała to samo: - Moja skóra
schodzi.
Położyła się na trawie. - Przenieśmy się dalej - chciał ją
podnieść. - Autobus może wybuchnąć.
- Ja sama - wstała, przeszła kilka kroków, znowu się położyła.
- Podmuchaj mi, Krzysiu, strasznie piecze.
Przyszła Emilka, chuchali na nią razem.
- Bliżej - prosiła Monika. - Ręce! Zbliżyli usta do samych jej
rąk.
- A moja twarz? Poparzona? - spojrzała na Krzysia, a Krzyś na
Emilkę, jakby ona miała go poratować, coś rozsądnego
podpowiedzieć. Emilka lekko pokręciła głową.
- Troszeczkę - powiedział Krzyś do Moniki. Przyleciał
helikopter, zabrał ją do Białegostoku. Tam już czekali rodzice.
- Tato - płakała do ojca - Justyna nie żyje!
- Może jest tylko ranna.
Rodzice Moniki są wdzięczni pani Basi. Zupełnie
nieznajomej. Kiedy przyjechali za Moniką do Siemianowic, od
lekarza dostali kopertę z nazwiskiem i numerem telefonu:
nieznajoma, aż z Grudziądza, zaproponowała im bezpłatne
mieszkanie w niedalekich Katowicach. Cztery puste pokoje po
jej teściach czekały na „rodziców poparzonej dziewczynki”.
Klucze do odbioru w mieszkaniu obok.
Skorzystali z zaproszenia. Wzięli od sąsiadki klucze. Zjedli,
bo sąsiadka na zlecenie nieznajomej pani zapełniła dla nich
lodówkę. (Dziś w tym mieszkaniu nocuje Barbara
Kuśmierczyk, kiedy w Siemianowicach odwiedza syna
poparzonego niemal wszędzie i połamanego co dziesięć
centymetrów).
- Stan córki jest ciężki - usłyszała matka Moniki - ponad
połowa ciała poparzona, ale drogi oddechowe w porządku.
Młoda jest, może da radę.
- Lekarze, pielęgniarki, wspaniali ludzie - mówi o nich matka.
- Mamo, kto nie żyje?
- Kierowcy.
Żadnego telewizora, radia, żeby się nie dowiedziała. Zginęły
jej najbliższe przyjaciółki.
- Dużo rozmawiałyśmy - mówi matka. - Czasem myślę, że
przez te dziewięć dni byłam z córką bliżej niż przez całe
osiemnaście lat.
Monika poprosiła o księdza, był pierwszy piątek miesiąca.
- Bardzo panią przepraszam - po spowiedzi ksiądz poprosił
matkę na stronę. - Powiedziałem pani córce, że inni nie
przeżyli, a ona dzięki Bogu tak.
- We śnie dzwoniłam do Marty - powiedziała do mamy. -I
Marta mówi, że Karolina nie żyje. Potem Karolina tańczyła,
tutaj, mamo, nad moim łóżkiem, ktoś jeszcze z nią tańczył,
Justyna? Tak do mnie machały.
Boże, zmiłuj się - pomyślała matka. - Niech one tak do niej nie
machają. Zła wiadomość: drogi oddechowe niedrożne.
- Mamo, ja już do autokaru nie wsiądę.
_ pewnie, że nie wsiądziesz, są samochody. I Będę się bała
ognia. Będziemy go unikać. .Mamo, Pan Bóg ma jakiś plan?
_ Ma. Zmieni się nasze życie.
Tak myślisz? .
- Z naszego cierpienia, córeczko, musi byc ,akies dobro.
Zatrzymanie akcji serca. Koniec. Cicha noc.
Bracia i siostry
Mgły trzymają się w Wojciechach często cały dzień,
zwłaszcza jesienią. A tutaj, na kolonii, jest najgorzej. Przez te
bagna dookoła. Z górki Postków, zwanej Łysą Górą, niewiele
wtedy widać: ani zagrody Drabiszczaków, ani stodoły
Korpusika, ani nawet lasku, który dzieci nazywają Naszym
Laskiem. Ale dzisiaj (25 października 1982) od rana z pogodą
jest inaczej. Mgła opadła szybko, poszła w stronę
Szwedykowego Lasu, zaraz po tym jak ojciec zebrał się do
roboty (robi w nadleśnictwie, jest drwalem). Od Bartoszyc
powiał wiatr i przegonił chmury na północ, w stronę
niedalekiej sowieckiej granicy.
Trójka dzieci wzięła tornistry i pobiegła do wsi. Na
pożegnanie wszyscy krzyknęli do Czarka: - Zrób nam dobrej
zupy! Czarek, najstarszy, ma trzynaście lat, jest chudy i
nieduży. Zna swoje obowiązki. Nie poszedł do szkoły, siedzi
na progu: obiera marchew, pietruszkę i ziemniaki. Całe lato
pracowali w ogródku, żeby teraz było co jeść. Ojciec mało
zarabia, trochę przepija, zresztą w sklepach i tak niczego nie
ma. Ogródek jest niewielki, tyle co przy domu. Postkowie nie
mają ziemi. Dawniej ojciec pracował
jako mechanik w pegeerze w Borkach, niedaleko. Ale pracę
rzucił i z całą rodziną sprowadził się do Wojciech. Dom był
opuszczony i rozkradziony. Trochę udało s’e go już
odremontować.
Na progu koło Czarka - Dorota. Blondyneczka, jedyna w ro-1
dżinie. Ma już dwa lata, ale niewiele mówi, bo jeszcze nie
potrafi. Uśmiecha się szeroko i z blaszanego wiadra podaje
bratu jarzyny. Mama jest w domu, razem z Anią, niedawno
urodzoną. I z pięcioletnią Tusią. Nie wiemy, co tam się dzieje.
Pewnie dokładają drwa do kuchni, bo już południe i trzeba
stawiać garnek z zupą.
Z progu (teraz, gdy na drzewach dookoła podwórka nie ma
liści) widać w dole Wojciechy. Stamtąd idzie droga aż pod
dom. Ale do samego domu nikt nią nie podjedzie, bo rozmokła
(jak zawsze jesienią, zimą i wiosną).
Jest i druga droga: od Rodnowskiego Lasu. Ale żeby ją
zobaczyć, Czarek musiałby wstać z progu i pójść za dom.
Piękny tam widok. Przestrzeń: na pierwszym planie zaorane
pola, potem kapusta jeszcze niezebrana, dalej łąki i znowu
zaorane pola. Żadnych drzew aż po horyzont, do samego
wielkiego Rodnowskiego Lasu. Samochód marki Nysa
wjeżdża na podwórko właśnie stamtąd.
Wysiada (dokładniej: wyskakuje) dzielnicowy Trochta, za nim
dwóch innych facetów (milicjanci po cywilnemu), jakieś dwie
kobiety.
- Do domu! - krzyczy dzielnicowy, który zna Czarka, bo nie
raz, nie dwa nachodził dom rodziny Postków.
- Jedziemy na wycieczkę - mówi drugi milicjant, z
uśmiechem.
- Matka? - pyta pierwsza kobieta. - Gdzie jest matka?
A druga, ruda, wchodzi do środka. Mama jest już na progu,
razem z Tusią. Milicjanci pokazują jakieś papiery, każą brać
najpotrzebniejsze rzeczy, krzyczą, machają rękami, kopią
wszystko, co stoi na ich drodze. Rozglądają się.
Dzieci nie pojmują, co się dzieje, ale czują, że nie jest to nic
dobrego. Dorota nieporadnie biega dookoła nyski, Czarek
przewraca się o wiadro, Tusia na bosaka pędzi w stronę
młodych brzóz.
_ Ratunku! - wrzeszczy, jakby przeczuwała, że to wszystko
zadecyduje o dalszym życiu jej i całej rodziny. _ NJe dam! -
krzyczy matka. - Nie dam dzieci nikomu! Muszka, Janek i
pierwszoklasistka Kasia są już w Naszym Lasku. Nie byli w
szkole, bo szkoły nie lubią. Teraz ich nikt nie widzi, są
bezpieczni.
Ale oni widzą i słyszą świetnie: dzielnicowy Trochta krzyczy
na Czarka, że i on ma się zbierać. Wysoki milicjant pobiegł w
brzozy i już prowadzi Tusię. Trzyma ją mocno za rękę, ona się
szamocze, próbuje ugryźć. Niższy łapie Dorotę i wpycha do
nyski. Dorota krzyczy na całe gardło (- Mama! - jedyne słowo,
jakie potrafi powiedzieć). Ruda kobieta, która kilka minut
temu weszła do domu, wynosi do samochodu małą Anię w
beciku.
- Idziemy - zarządza Muszka. Nie zostawi rodzeństwa samego.
Choć ma dziesięć lat, jest już dorosła, rozsądna i stanowcza.
Razem z nią z Naszego Lasku wychodzą Janek i Kasia. Prosto
do samochodu, ku radości funkcjonariuszy.
Jest cała siódemka:
Czarek - rocznik 1969,
Janek -1971,
Muszka -1972,
Kasia -1975,
Tusia -1977,
Dorota -1980,
Ania - 1982.
- Pani nie jedzie - któryś z milicjantów mówi ostro do matki.
- Jadę! - krzyczy kobieta i już siedzi w samochodzie. Nyska
rusza, ledwo toczy się po polnej drodze, tyle ludzi jest
w środku. Dzielnicowy Bernard Trochta wysiada w
Wojciechach, reszta jedzie dalej, do Bartoszyc.
Zajeżdżają pod szkołę.
- Zjecie rosołu - wysoki milicjant wydaje komendę. Wysiada
najpierw Czarek, później Janek, za nimi Muszka,
Kasia i Tusia. Mama bierze na ręce Anię, a za rękę Dorotę.
- One są za małe na rosół - mówi wysoki milicjant.
- Dobrze - matka znowu siada w samochodzie. - Ja zostanę z
najmłodszymi.
- Zostanie pielęgniarka! - milicjant podnosi głos, chwyta
matkę za rękaw i prowadzi za starszymi dziećmi.
Rosół jest zimny, ale niższy milicjant pilnuje, by wszyscy
zjedli do spodu. Wreszcie pozwala dzieciom wstać i wyjść
przez szkołę.
Tam nyski z Dorotą i Anią już nie ma.
Zimna wiosna tego roku (1983), mało liści na drzewach.
Szkoda, bo liście chronią, maskują. Ale za to dużo mgły w
Wojciechach. Mgła jest sprzymierzeńcem uciekinierów:
Czarka, Janka i Muszki.
Uciekają z sierocińca w Bartoszycach już nie po raz pierwszy.
Nie ma z nimi Kasi i Tusi - mieszkają w innym budynku, w
domu małego dziecka. Są za małe na uciekanie.
Dom dużego dziecka: ponure niemieckie koszary, zakaz
wstępu do sypialni w ciągu dnia, spacer wzdłuż boiska i z
powrotem - wszystkiego pięć minut dziennie.
Ciągłe siedzenie przy stole w świetlicy:
Chcesz siusiu? Podnieś rękę i zapytaj, czy możesz siusiu.
Chcesz pić? Trzeba było pić przy obiedzie, teraz czekaj do
kolacji.
Chcesz pisać? Teraz będziesz czytał.
Nie chcesz jeść? Jedz!
Coś ci się nie podoba? Hej, chłopaki, zróbcie z nim porządek!
Płaczesz? Patrzcie, jaka beksa!
Małe Postki nie mogą wrócić do domu, bo zaraz je tam na-
kryje dzielnicowy Trochta. A jeśli akurat na Łysą Górę będzie
mu za daleko, może liczyć na pomoc ojca: tato sam odwiezie
dzieci do sierocińca, tak się boi milicji.
Więc najpierw uciekinierzy mieszkali niedaleko Łysej Góry, w
bunkrze na polu Synowca. Bunkra prawie nie widać, cały
wkopany jest w ziemię. To, co wystaje, porosły krzaki i
drzewa. Pod ziemią (trzeba zeskoczyć w głęboką kamienną
dziurę)
dwie betonowe komory: przez większą przechodzi się do
mniejszej. Mniejszą łatwiej ogrzać, więc tu nocowali (i teraz
czasem nocują). Podłogę wyłożyli snopkami lnu, które w
stogach przezimowały na polach. Chłodne ściany obłożyli
kostkami słomy, a od większej komory oddzielili się ciężką
kotarą wziętą z domowego strychu. Piec zbudowali z kilku
cegieł. Wodę przynosili ze źródła, które bije aż kilometr dalej.
Gotowali ją w wielkiej kolorowej puszce po landrynkach.
Mokre gałęzie strasznie kopciły, więc Czarek przytaszczył
skądś kawałek metalowej rury. Rura wychodzi przez szczelinę
w murze, z której kiedyś strzelali niemieccy żołnierze.
Obowiązują zasady:
• ogień palimy tylko w nocy albo przy dużej mgle,
• najpierw ostrożnie obserwujemy otoczenie, potem
wychodzimy, najlepiej we mgle albo nocą,
• nigdy nie idziemy na przełaj przez pola, zawsze lasem, pola
przecinamy w ostateczności, biegiem,
• nigdy nie idziemy grupą,
• nikomu niczego nie kradniemy, bo wieś będzie przeciw nam,
• ojcu można coś ukraść,
¦ jeśli kogoś złapią, nie zdradza pozostałych.
Mimo zasad - wpadli. Najpierw zobaczyli ojca: wychodził do
roboty. Potem przybiegli do domu, żeby pogadać z mamą 1
ogrzać się przy prawdziwym piecu. Mama dała pomidorówki.
- Jeździłam kilka razy do Mrągowa - opowiadała - tam
zawieźli Dorotkę. W domu dziecka pierwszym razem dali mi
H na ręce. Cała drżała, potem głaskała mnie po buzi i mocno
trzymała za szyję. Drugim razem pozwolili mi na nią
popatrzeć tylko przez szybę. Była taka blada, ostrzyżona
króciutko. Za trzecim razem już w ogóle dziecka mi nie
pokazali. Pani nie ma prawa do Dorotki - mówili.
Mama ostatnio coś źle kojarzy. Zapomniała, że do Mrągowa
kilkakrotnie jeździły z nią Muszka, Kasia i Tusia (wydano je
matce - na przepustkę). Cała rodzina wie, co się działo w
Mrągowie. Za każdym razem dziewczynkom łzy płynęły z
oczu jak z kranu, gdy patrzyły na Dorotę. Ale było trochę
inaczej, niż mama opowiada. Po pierwszym widzeniu
(rzeczywiście Dorota trzymała mamę mocno za szyję) było
drugie. Dorotę wprowadzili na salę, a ona się rozglądała, jakby
tam nikogo nie było. Mama wołała ją po imieniu, ale ona nie
reagowała. Siostry chciały się z nią bawić - nie chciała.
Wreszcie po kilku minutach zauważyła gości. Nic nie mówiła,
ostrożnie siadła mamie na kolanach, płakała. Wtedy siostry
widziały ją po raz ostatni.
Mama widziała Dorotę jeszcze raz. Przez szybę, to się zgadza.
Powiedziano wtedy: - Niech pani tu już nie przyjeżdża, bo to
budzi w dziecku złe wspomnienia. Dzieci skończyły
pomidorówkę.
- Napisałam do sądu, do Kawczaka - opowiadała dalej. -On mi
was wszystkich odebrał. O Anię pytałam, bo przecież nikt nie
wie, gdzie teraz jest. Nie widziałam jej, jak wy, od tamtej
chwili, kiedy kazali jeść rosół. Dziś Ania ma już osiem
miesięcy, dziewięć prawie. Ale sędzia jest z kamienia, do tej
pory nic nie odpowiedział.
Mama mało płacze. Jak się nagada, to nagle cichnie i twarz
odwraca do ściany. I nic - milczy. I wtedy właśnie odwracała
głowę, gdy do domu wszedł ojciec. (- Warta! - krzyczał
później Czarek. -
Zaniedbaliśmy wartę). Jeszcze tego samego dnia odwiózł
dzieci do sierocińca. W drodze na przystanek - żeby mu się nie
rozpierzchły po polach - Czarka i Janka prowadził na
powrozie. Po powrocie uciekinierów wychowawcy nazwali
Postków: partyzanci.
Znowu uciekli. Ktoś ich przyuważył, jak zbierają chrust na
skraju lasu i taszczą w stronę bunkra na polu Synowca. (-
Zasady! - napominał Czarek. - Złamaliśmy nasze zasady).
Dyrekcja sierocińca szukała sposobu na to, by Postki nie
uciekały. Kasię i Tusię przeniesiono więc z domu małego
dziecka do starszego rodzeństwa.
Nic to nie dało. Od dwóch tygodni wszyscy (poza Tusią, wciąż
za małą na uciekanie) są na ucieczce.
Bunkier - miejsce na jakiś czas spalone. Więc najpierw
nocowali w starej oborze (bydło nie stało w niej zapewne od
wojny). A gdy zaprzyjaźniony sąsiad doniósł im, że we wsi
głośno o Postkach w oborze - przenieśli się dalej: w
Szwedykowym Lesie postawili szałas.
Dzisiaj - za dnia - widzieli tu lochę z młodymi: szła od
wiatrołomów, sosnowym wąwozem, koło stawu prosto na
szałas. Spojrzała na ludzkie dzieci, zamruczała coś do swoich
prosiąt i zawróciła, widać wystraszył ją ogień.
- Ogień - mówił Czarek - ochroni nas przed zwierzyną, ale nie
przed człowiekiem. Ogień trzeba palić cały czas. Ale tak, żeby
dzik widział, a Trochta nie.
Nie boją się ani ciemności, ani leśnych duchów (choć kiedyś
się nimi wzajemnie straszyli), ani lochy z młodymi, ani
wilków (bywają tu rzadko), ani mrozu, ani deszczu, ani głodu.
Boją się obławy, łapanki.
Czarek, Janek i Muszka, a nawet mała Kasia cały dzień pletli z
leszczyny szczelne parawany. Ustawili je od tej strony, z której
ewentualnie mógłby pojawić się dzielnicowy Trochta. Z
przeciwnej postawili wielką bramę wjazdową. Ze szlabanem.
Przy ognisku ciężki pień - do siedzenia. Nad płomieniem
tyczka - na niej można zawiesić garnek z ziemniakami. Jeśli
Czarkowi uda się je zdobyć.
Jest północ. Czarek robi pochodnię z kija, szmaty i nafty.
Wolno mu ją nieść zapaloną tylko na skraj lasu, potem musi
liczyć na księżyc. Ale księżyc akurat dzisiaj nie świeci. Może
to lepiej, bo Czarek idzie na Łysą Górę. Ojciec już na pewno
śpi, a tu brakuje nie tylko ziemniaków, ale też chleba i
pieniędzy (za te pieniądze Postki robią zakupy aż cztery wsie
dalej).
Ziemniaki są w worku w piwnicy - je wziąć najłatwiej. Chleb
w kuchni - w białym kredensie. Czarek szuka po ciemku noża,
żeby ojcu zostawić kilka kromek na kanapki rano. Szuflada
skrzypi, ale tato śpi mocno. Jest nóż. Już chleb odkrojony.
I gliniany garnek smalcu! Mama uszykowała specjalnie?
Najgorzej z forsą: portfel aż w spodniach ojca, przy łóżku.
Drzwi do pokoju skrzypią, budzą chyba mamę, ale mama
milczy. I podłoga skrzypi -
Czarek nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Ojciec się
rusza, postękuje, obraca twarzą w kierunku krzesła, na którym
wiszą portki. Jeśli tam nic nie ma -Czarek dosięga już kieszeni
- to ojciec świnia.
Ojciec coś mamrocze przez sen, Czarek już wyjmuje portfel,
już wymacuje dwie dziesięciozłotówki, już biegnie przez pola,
już na skraju lasu zapala pochodnię. I wcale nie jest pewny,
czy ojciec spał.
Opowiada o wszystkim Muszce, która czeka na powrót brata,
na chleb i ziemniaki (Janek zasnął
głodny).
- Słuchaj - Muszka mu przerywa. - Dlaczego musimy tak żyć?
- Bo nas zabrali - mówi Czarek.
- A dlaczego nas zabrali?
- Nie wiem. Spróbuję to zrozumieć, gdy będę dorosły.
- Dobry wieczór! - to głos dzielnicowego Trochty. Wielki
Piątek (1984). W Wojciechach resztki śniegu, zima
była surowa tego roku. Ale dzisiaj jest ciepło, słonecznie.
Mama dostała pozwolenie z sądu, żeby na Wielkanoc zabrać
do domu Muchę, Kasię i Tusię. Czarka i Janka nie ma w
sierocińcu, uciekli ze trzy miesiące temu. Wychowawcy
powiedzieli dziewczynkom, że tak srogiej zimy bracia na
pewno nie przeżyli: - Ich kości leżą gdzieś w lesie. Może
zjadły ich wilki, które przychodzą czasem od Kaliningradu.
Ojciec z Tusią poszli teraz do kościoła na drogę krzyżową.
Starsze dziewczynki robią porządki, z którymi rodzice nigdy
obie nie radzili. Muszka myje okno obok drzwi wejściowych.
Kasia (ma już dziewięć lat!) zamiata podwórko.
- Muszka! - woła cicho. - W Naszym Lasku ktoś gwiżdże.
Muszka nie jest zaskoczona. Uśmiecha się, chyba wie kto.
Zagląda do kuchni: mama siedzi bezczynnie, ale jakby czymś
bardzo zajęta. Dziewczynki biegną do lasku.
- Czarek! Ty żyjesz! - cieszy się Kasia.
- Jakoś żyję.
- A Jaś? - dziewczynka spostrzegła, że nie ma tu drugiego
brata. Na samą myśl o radzieckich wilkach zaczyna głośno
płakać. - Gdzie Jaś?
- Cicho - upomina ją Muszka.
- Teraz nie pogadamy - Czarek czuje się niepewnie.
- Wieczorem - Muszka mówi krótko.
- I Jaś żyje - opowiada Kasi, gdy wracają na podwórko. - Są w
lesie. Przez całą zimę ani razu nie przyszli do mamy, bo nie
mogli zostawiać śladów na śniegu. Dołączymy do nich po
świętach.
Święta są i wesołe, i smutne. Młodsze dziewczynki często
przedrzeźniają mamę. Bo mama mówi do siebie. Co? Nikt nie
rozumie, ale córki z niej żartują i mama się cieszy.
Ojciec jest miły, ale mało rozmowny. A Muszka smutna, jak
zawsze, a w święta szczególnie: gdzie Dorota? czy już
zapomniała, jak ją nosiłam na rękach? czy w ogóle żyje? a
Ania? Ania ma już dwa lata, czy kiedyś się w życiu spotkamy?
Po świętach dziewczynki wracają do Bartoszyc. W sierocińcu
zostawiają małą Tusię, a same - przy pierwszej okazji - szybko
idą na przystanek. To znaczy idzie Muszka, za nią biegnie
drobniutka Kasia.
- Poczekaj! - woła. - Nie zostawiaj mnie.
Na skraju Rodnowskiego Lasu, od strony Wojciech, Muszka
wpatruje się w ziemię.
- Czego szukasz? - pyta Kasia.
- Słomek, pociętych słomek.
- Takich? - Kasia podnosi słomkę uciętą ukośnie na obu
końcach.
- Szukajmy następnej i następnej, a dojdziemy do chłopaków.
Rzeczywiście, co metr leży mała słomka. Dyskretne słomiane
drogowskazy prowadzą koło starego modrzewia, prosto w
zarośla.
- To głóg - broni się Kasia. - Kłuje.
- Widać trzeba iść w głóg - decyduje starsza siostra. - Staraj
się go nie rozgarniać, bo zostawimy za dużo śladów.
Kłuje, ale dziewczynki idą twardodo przodu. Za głogiem -
znowu słomki. Jeszcze świerkowy gąszcz, potem małe
wzniesienie, a zaraz pod nim - wąwóz. W wąwozie - Czarek z
Jasiem.
- Chodźcie na obiad! - woła starszy. Z puszki wyjmuje
gotowane jajka (wykradli je dzikim kaczkom).
Młodszy kroi chleb i smaruje smalcem.
- Tam śpicie? - Muszka wskazuje powalony dąb z wielkim
wyrwanym korzeniem.
- Tak, to świetne miejsce - mówi Janek. - Zobacz.
Do korzenia chłopcy dowiązali leszczynowe gałęzie, tworząc
zielone ściany. Wszystko nakryli nylonowymi workami po
nawozach.
- Prawdziwy dom - zachwyca się Muszka i od razu wchodzi
do środka. Tam: stare jesionki, kołdry, koce i wiele książek. Są
wilgotne.
- Przed deszczem idzie się schować - opowiada Janek. - Ale
jak jest ulewa, to nas zatapia.
Popołudnie. Czarek rozdziela zajęcia: ja idę po drewno, ty
zmywasz, ty parzysz miętę, ty pilnujesz ognia.
Gdy już wszystko zrobione, chłopcy biegną do stawu -
wykąpać się w lodowatej wodzie. Muszka siada na pniu i na
głos czyta Pana Wołodyjowskiego. Kasia niewiele rozumie,
więc nagle Zadaje pytania: kto? co? po co? Muszka jest
nerwowa, wrzuca Wołodyjowskiego z powrotem pod korzeń.
Przynosi inną książkę - jakąś indiańską historię.
_ Ciekawe - ocenia Kasia i słucha uważnie aż do wieczora.
Pod korzeniem Czarek uporządkował już miejsca do spania i
tam kładzie Kasię. Przykrywa ją szczelnie płaszczami. Ona
narzeka, że pełno tutaj robaków i piasek sypie się do oczu.
- To zamknij oczy - szepcze Czarek i głaszcze siostrę po czole.
Kiedy bardzo pada, Postki nocują w cudzych stodołach. Tak
jak zimą Czarek z Jankiem, gdy mróz groził
im śmiercią. Niektórzy sąsiedzi wiedzą, że mają nocnych
lokatorów, inni nie. Ci, co wiedzą, wołają na obiad albo nawet
na spanie w łóżku. Na drogę dają jajka, warzywa i jabłka.
- Dobrzy są ludzie - mówi Czarek, kiedy po ulewnej nocy
wracają do obozowiska. - Ale przez to nasze nocowanie muszą
się bardzo bać.
- Mogą ich za to wpakować do więzienia? - pyta Kasia.
- Eeee tam - Janek bagatelizuje sprawę.
- Orient! - Czarek nagle wypowiada słowo-klucz. Słowo, które
znaczy coś strasznego: alarm, milicja, padnij, ukryj się,
ewakuacja.
- Beczka! - krzyczy Muszka.
- Beczka! - odpowiada chyba Janek.
- Beczka! - powtarza mała Kasia.
- Stój, ty mały skurwysynu! - słychać pierwszy obcy głos.
- Gnoje! - drugi.
- Stój, bo strzelam! - trzeci.
Beczka to dół, w którym samotnie rośnie dzika jabłonka.
Daleko: aż na drugim skraju Rodnowskiego Lasu. Tam trzeba
dotrzeć, gdy milicja robi obławę. Ale ostrożnie - żeby do
kryjówki nie ściągnąć ogona.
Pierwsza na miejsce dociera mała Kasia, przynajmniej tak
myśli. Nigdy w życiu tak szybko nie biegła, więc teraz brakuje
jej powietrza. Jest spocona i wystraszona, choć już mniej niż
przed godziną, gdy gonił ją tamten milicjant. Niezdara - myśli
teraz o nim i na tę myśl uśmiecha się sama do siebie. Ale
nerwy ma wciąż napięte, tym bardziej że wciąż nie widać ani
braci, ani siostry. A las jest ogromny i straszny - dopiero teraz
Kasia zwraca na to uwagę.
- Bzzzzzzz…
- Kto to? - pyta i nie wie, gdzie patrzeć.
- Tutaj - cichy, cienki głos dobiega gdzieś spod starego grabu.
- Muszka!
- Widzę cię od godziny. Ale nie wiedziałam, czy jesteś sama.
- A Czarek z Jasiem?
- Poczekamy.
Przed zmrokiem Muszka podejmuje decyzję.
- Musieli ich złapać, idziemy do domu.
- I znowu pojedziemy do tych Bartoszyc? - Kasia płacze. I
- Pewnie nas tato odwiezie.
I odwozi. Tam już są bracia. Ku radości małej Tusi, która I od
tylu tygodni nie widziała rodzeństwa.
Znowu albo szkoła, albo ciągłe siedzenie w świetlicy (za-1
pytaj, czy możesz siusiu). Czarek z Jankiem na pewno zawalą
klasę, dziewczynki - jeszcze nie wiadomo. Zresztą one myślą
już o kolejnej ucieczce.
Nie ma takiej potrzeby. Sędzia Roman Kawczak zgadza się, I
by cała piątka spędziła wakacje w Wojciechach.
Lato (1984) jest piękne. Z drzew i krzewów otaczających po- I
dworko dzieci zbierają owoce, robią kompoty i smażą
konfitury. I Część słoików zakopują w Szwedykowym Lesie.
Pomagają są- I siadom przy zbiorze siana, w zamian dostają
mleko. Skopują ogródek. Choć już późno na zasiewy - może
przed śniegiem jeszcze coś wyrośnie. Będzie akurat na
ucieczkę - przyjdą nocą i wezmą to, co konieczne na zupę
jarzynową. Słusznie Postki myślą o zimie.
Po wakacjach ojciec prosi sędziego Kawczaka, by pozwolił
dzieciom zostać w Wojciechach.
Przekonuje go:
_ Będą dojeżdżały do szkoły do Bartoszyc. Niech będą w
domu, w rodzinie. Choć trzy miesiące, na próbę.
Sędzia na to: - Wykluczone!
Nawet Janek, który nigdy w życiu nie płacze, teraz zakrywa
twarz gazetą, bo łzy mu lecą aż do ust.
Rok szkolny, znów jesień, znów zima. Postki uciekają (już
całą piątką - teraz razem z Tusią) i wpadają w obławę. Znów
sierociniec w Bartoszycach.
Jest wczesna wiosna, kolejna (1985).
- Ja wyjeżdżam na Śląsk - oświadcza Czarek. - Na górnika
będę się uczył.
- Przecież jest środek roku szkolnego, a ty nie masz
skończonej nawet siódmej klasy - mówi Janek.
- Nie trzeba. Wszystko załatwiłem. I pozwolenie sądu mam, i
od dyrektora.
- Jak to? - pytają siostry.
- Zdradzasz nas - mówi brat.
- Jadę. Będę o was pamiętał. O Dorocie i Ani też.
Nazajutrz mgły otoczyły cały Rodnowski Las i teraz duktami
wciskają się w jego środek. Dobrze, są sprzymierzeńcem
uciekinierów: Jasia, Muszki, Kasi i Tusi. Ciężko ich znaleźć.
Ale na pewno gdzieś tutaj są.
Jestem już dorosły. Już czas, bym zrozumiał, co się wtedy z
nami stało. Pisząc do pana, oczekuję pomocy w postaci
podpowiedzi, jak mogę obalić mur milczenia, na jakie prawo
mogę się powołać, aby uzyskać informacje o tamtych faktach.
A przede wszystkim o moim rodzeństwie, którego jeszcze
brakuje. A ja muszę odbudować całą rodzinę. Za wszelką
pomoc bardzo dziękuję. Cezary Postek.
Chorzów, 30 września lccg r.
O Cezarym: ma już dwadzieścia dziewięć lat, żonę Ewę i dwie
córeczki. Najpierw skończył szkołę górniczą, potem w
zawodówce wyuczył się na elektryka, wreszcie w technikum
zrobił maturę. Teraz pracuje w kopalni, w tak zwanej metano-
metrii: kiedy ma dyżur na dole, odpowiada za bezpieczeństwo
górników - mierzy stężenie niebezpiecznych gazów. Jest
niewysoki, okrągły na twarzy, uśmiechnięty, rozgadany.
O Muszce: i ona uciekła z lasu, i do niej rodzeństwo miało
pretensje. Pewnego dnia powiedziała w Szwedykowym Lesie:
- To nie ma sensu. I zaraz wyjechała do Warszawy, do siostry
ojca. Ciotka ją adoptowała. Gdy Muszka dorosła, sprowadziła
się na Śląsk, do Czarka. Teraz ma dwadzieścia sześć lat,
bezrobotnego męża i dwie córeczki. Pracuje w fabryce zup w
proszku. Jest szczupła. Ma smutne spojrzenie.
O Janku: i on przyjechał do szkoły górniczej, za Czarkiem.
Zanim Muszka sprowadziła się tu ze stolicy.
Ma żonę (poznał ją jeszcze w sierocińcu w Bartoszycach),
syna i córkę. Pracował w kopalni, teraz próbuje sił we
własnym biznesie. Drobny, cichy, nieśmiały, dwadzieścia
siedem lat.
O Kasi: panna, ma chłopaka. Na Śląsk ściągnął ją Czarek.
Zanim tu przyjechała, w Bartoszycach skończyła ósmą klasę i
poszła do niedalekiego Reszla, do rolniczej zawodówki.
Zawaliła pierwszy rok.
Wtedy brat kazał jej przyjechać. Załatwił szkołę górniczą i
pokój w hotelu robotniczym, w którym wtedy jeszcze
mieszkał. Teraz Kasia ma kawalerkę w Chorzowie. Piętro
wyżej, nad Czarkiem. Pracuje w kopalni na przetwórstwie
węgla. Drobna, czarna, ruchliwa, roześmiana, dwadzieścia trzy
lata.
O Tusi: jej było najtrudniej. Aż dwa lata siedziała sama w
sierocińcu. Pisała do rodzeństwa o samotności i o ciągłych
kłótniach z koleżankami. Wołały na nią: wieśniara. Skończyła
podstawówkę i zaraz przyjechała na Śląsk. Janek - wtedy
jeszcze kawaler - akurat dostał małe mieszkanie. Zaczepiła się
u niego. Teraz mieszka w centrum Chorzowa z mężem
górnikiem i synem. Za chwilę urodzi drugie dziecko. Ma
dwadzieścia jeden lat, niski, poważny głos i figlarne
spojrzenie.
Do dzisiaj nie wiedzą, co się dzieje z Dorotą - od sierpnia
1998 pełnoletnią.
I z Anią - szesnastoletnią.
A chcieliby wiedzieć.
Pytali w Bartoszycach.
W sprawie Doroty sąd kazał się zwrócić do sądu w Ostródzie.
Sąd w Ostródzie do sądu w Biskupcu.
Sąd w Biskupcu odpisał, że Dorota została przysposobiona.
Kontakt z przysposobionym rodzeństwem możliwy będzie,
jeśli wykaże ono inicjatywę w przyszłości, by odszukać
swoich krewnych.
W sprawie Ani odesłał Postków do Tomaszowa
Mazowieckiego - tamtejszy sąd powinien coś wiedzieć. Wie:
małoletnia Anna Postek została adoptowana. Dalsze losy
małoletniej są nieznane Sądowi. Cezary z Muszką nigdy nie
pytali o Marzenę, którą podobno mama urodziła.
Miało to się stać wiosną 1985 roku, niedługo po tym, jak
Czarek wyjechał na Śląsk. Mama dostała boli, ojciec
odprowadził ją do wsi i wsadził do pekaesu. Dojechała do
szpitala w Bartoszycach. Ojciec nie widział ani razu swego
ósmego dziecka. We wsi mówią, że umarło.
Teraz już wiemy, że Marzena na pewno przyszła na świat -
mamy w ręku jej akt urodzenia. Skąd? Z
kredensu w Wojciechach. Cezary znalazł metrykę latem tego
roku. Nie pojmuje, dlaczego na nią nie natrafił wcześniej.
Może ojciec ukrywał gdzieś dokument, a ostatnio położył
między innymi papierami. Cezary wie też - od mamy - że
wtedy w szpitalu kazano jej coś podpisać. Być może
podpisała, że nie chce Marzeny.
Po jej narodzinach mama poszła w świat. Błąkała się po
Polsce, szukała zagubionych dzieci. Nie wiadomo, jak szukała,
gdzie spała i co jadła. Trwało to ze dwa lata: wracała do
Wojciech, wyjeżdżała.
Choć wiedziała, że niektóre z jej dzieci mieszkają na Śląsku,
widziano ją w Górowie, Lidzbarku, Dobrym Mieście,
Olsztynie, Warszawie, Lublinie, Krakowie.
Na krakowskim Dworcu Głównym wpadła pod pociąg .. miała
poharataną nogę. Był rok 1988. Straciła pamięć. Leżała na
chirurgii. A kiedy wysłali ją do psychiatryka, zaczęła chodzić.
Mieszkała tam miesiąc i nic nie mówiła. Aż w końcu podała
nazwisko. Swoje, ale panieńskie - to wystarczyło, by milicja
dowiedziała się, kim jest. Przewieźli ją do psychiatryka w
Olsztynie. W końcu wróciła do Wojciech: słaba i blada.
Posiedziała, pomilczała, pogadała ze sobą, poszła.
Z Muchą i Czarkiem wybieramy się na północ, aż pod granicę.
Jest jesień 1998 roku.
Na samą Łysą Górę nie wjedziemy - za duże doły. Domu nie
widać z daleka - mgła. Idziemy wzdłuż betonowych słupów,
których nie łączą druty.
Kiedyś ojciec pracował w Elektromontażu, trzydzieści lat
temu elektryfikował wsie na Lubelszczyźnie.
Stamtąd pochodzi, tam poznał mamę. Mieszkała bez prądu.
Wtedy na licznik czekało się aż dwa tygodnie. On zrobił tak,
że po godzinie w jej domu świeciła już pierwsza żarówka.
A tu, w Wojciechach, od kilku lat rodzice nie mają prądu.
Cezarego to martwi. Próbował załatwić ponowną
elektryfikację Łysej Góry, ale ojciec nie chce, bo trzeba płacić.
Ani tato, ani mama nie chcą przenieść się na Śląsk, choć
Cezary ich do tego namawia.
Wiedzą, że dzisiaj przyjeżdżamy. Cezary zadzwonił wcześniej
do sklepu w Wojciechach - sąsiedzi przekazali wiadomość.
Dom ten sam co wtedy: murowany, ze spadzistym dachem i z
wejściem pośrodku. Teraz odrapany, szary, jak opuszczony.
Rodzice mieszkają tylko w dwóch pokojach. W pozostałych -
okna nie mają szyb.
Mama: szczupła siwa pani z papierosem w ręku, ma
pięćdziesiąt lat. Ojciec: dwa lata starszy, niewysoki,
przygarbiony, pomarszczony, też pali.
Cieszą się.
Mucha sprząta stół. Z torby wyjmuje talerze, kubki, łyżeczki,
herbatę, kawę, cukier, chleb, masło, wędlinę. Wszystko
wczoraj w Chorzowie naszykowała żona Cezarego. Nawet nóż
dała.
- Przyjechaliśmy, żeby w końcu zrozumieć, dlaczego nas
wtedy zabrali - zapowiada Cezary.
- Musieli wykonać plan - wyjaśnia ojciec. - Ja byłem tu obcy,
nikt nas nie obronił. Niczego sobie nie zarzucam.
- Będziemy szukać Doroty i Ani - mówi Mucha.
- Tak? - pyta mama. - A znajdziecie?
- Nie wiem, ale muszą tu być jakieś ślady - Cezary pije
herbatę. - Tu albo w Bartoszycach, w sądzie.
- Aha - przytakuje mama. - Trzeba szukać, trzeba. I Marzeny
trzeba.
- Zaczniemy od Dominika - zapowiada Cezary.
- Był Dominik - mama odwraca głowę.
Urodziła go w czasie wędrówki. Ojciec mówi, że rok przed
porodem nie widział mamy ani razu. Więc dziewiąte dziecko
nie jest jego.
Dominik urodził się w czerwcu 1989 roku. Wiemy to z kopii
postanowienia sądu w Bartoszycach.
Cezary znalazł pismo niedawno na strychu w Wojciechach
(wszystkie dzieci ze Śląska czasem odwiedzają rodziców,
spędzają tu z rodzinami wakacje). Odnaleziony dokument
mówi, jak było: sędzia Roman Kawczak oddał Dominika
małżeństwu R. spod Olsztyna. Zrobił to, choć wciąż trwała
sprawa o pozbawienie małżeństwa Postków władzy nad
dzieckiem.
W dokumencie jest adres państwa R.
1 aństwo R. mieszkają trzydzieści kilometrów stąd. Chłopiec
ma dziewięć lat, żadne z rodzeństwa nigdy go nie widziało.
Nie wiemy, czy on wie. I nie jego będziemy o to pytać, ale
adopcyjnych rodziców.
- Jeśli nie wie nic - Cezary mówi to już po drodze - trzeba się
będzie wycofać. Przynajmniej na jakiś czas. Może rodzice
kiedyś mu o tym powiedzą.
- Albo my - przerywa Mucha. - Kiedy będzie dorosły.
- Ile to lat jeszcze? - pyta Cezary.
- Dziewięć.
- Długo.
Dom przy głównej ulicy miasteczka.
- Serce mi wali - mówi Mucha, ale Cezary nie czeka, tylko
puka w duże drzwi.
- Nazywam się Cezary Postek. ‘
- Mamy delikatną sprawę do pani - nerwowo uzupełnia
Mucha.
- Proszę, proszę do środka - wysoka kobieta sprawia wrażenie
energicznej. Jest zaskoczona, przygląda się nam uważnie.
W domu oprócz niej - tylko syn.
Z wyglądu dziesięciolatek. Blondyn, jak Dorotka. Właśnie je
zupę w kuchni, obserwuje gości. Peszy się, bo goście też go
obserwują.
- Proszę, proszę do pokoju - kobieta zamyka drzwi, siedzimy
już sami.
- Jesteśmy rodzeństwem pani syna - zaczyna Czarek.
- Wiedziałam o was - pani R. mówi spokojnie, ale łzy cisną się
jej do oczu.
- Przepraszamy - wtrąca Cezary.
- Nie, nic. Mówiłam dzieciom, że kiedyś rodzeństwo może się
do nich zgłosi. Ale nie przypuszczałam, że takie dorosłe.
- Wie, że jest adoptowany? - twarz Muchy promienieje.
- Powiedzieliśmy dzieciom.
- To jest Dominik? - Mucha nie wytrzymuje i palcem pokazuje
drzwi.
- Dominik?
Relacja pani R.: decyzją sądu w Bartoszycach jej i mężo-wi
został przyznany Dominik Postek. Była jesień 1989 roku,
chłopiec miał kilka miesięcy. Państwo R. pojechali po niego
do domu dziecka w Mrągowie (- Tam, gdzie była kiedyś
Dorotka - mówi Cezary do Muchy). Pomimo że mieli
stosowne pismo, dziecka im nawet nie pokazano. Wyjaśniono
jedynie, że chłopiec jest poważnie chory - chyba porażenie
mózgowe - i nie nadaje się do adopcji. Rok później zupełnie
inny sąd przyznał państwu R.
innego niemowlaka. A że niemowlak miał o dwa lata starszą
siostrę - zostali adoptowani obydwoje. Na dowód tego
wszystkiego pani R. przynosi dokumenty swoich dzieci.
Dlaczego jesienią 1982 roku zostali zabrani z domu? Dorosły
Cezary szuka powodów: - Czasem zamiast do szkoły
biegliśmy na łąki albo do Szwedykowego Lasu. Tata pił, nie
on jeden we wsi. Bez gospodarstwa mama nie radziła sobie z
siódemką małych dzieci. A wtedy trzeba było być mocnym,
walczyć
0 wszystko. Był stan wojenny.
- Mieliśmy co jeść i gdzie spać - Mucha dobrze pamięta. -
1 mama nas kochała.
Dzisiaj w domu w Wojciechach nie ma żadnego dokumentu,
który pozwoliłby zrozumieć, dlaczego tak się wtedy stało. A
musiał przecież być odpis sądowej decyzji.
Ostatnio Cezary poprosił Bartoszyce o uzasadnienie.
Przewodniczącym tamtejszego sądu rodzinnego wciąż jest ten
sam sędzia - Roman Kawczak.
Kiedyś, gdy w liście mama pytała go o małą Anię (gdzie
jest?), odpisał, że zezwala na pobyt dzieci w domu na czas
świąt. Kropka. Koniec. A teraz, zamiast przysłać uzasadnienie
swej decyzji sprzed szesnastu lat, przytacza jedynie datę,
kiedy postanowienie zapadło i których dzieci dotyczyło. Czyli
to, co wiadomo od dawna.
Cezary poprosił o uzasadnienie jeszcze raz: abym mógłi
zumieć. Roman Kawczak na to: szczegółowych informacji
Scu udzielił panu w poprzednim piśmie. Dlaczego sędzia nie
wyjawi Cezaremu uzasadnienia? - Bo pan Postek nie jest
stroną - poucza. - Czego on chce ode mnie? Rodzice pili na
potęgę, a on ma teraz pretensje, Dzieci były zdolne, ale nie
miały warunków.
Sędzia nie dał uzasadnienia Cezaremu, da reporterowi. Nawet
całe akta. Sam to proponuje. - Tylko podanie trzeba napisać.
Trzy grube teczki leżą już na stole. Cezary z Muchą marzną
przed budynkiem sądu - nie wiedzą, że tak dobrze idzie.
Według dokumentów: rok przed-zabraniem dzieci sprzed
domu - 26 listopada 1981 roku -
nauczyciele ze szkoły w Wojciechach napisali do Komendy
Miejskiej w Bartoszycach, że dzieci Postków przychodzą do
szkoły brudne, często w podartych ubraniach i zniszczonych
butach. Na dodatek systematycznie się spóźniają. Na lekcjach
często zasypiają, są anemiczne. Ich zeszyty i książki są
brudne, zauważono brak podstawowych przyborów szkolnych.
Rodzice nie mają stałego źródła utrzymania. Pismo podpisała
ówczesna dyrektorka szkoły Stanisława Chowańska oraz
nauczyciele.
Wśród nich Weronika Trochta -żona dzielnicowego Trochty,
którego komenda zaraz wysłała na wywiad. Zaraz, bo na drugi
dzień.
Dzielnicowy w notatce służbowej zauważył, że dzieci
dosłownie słaniają się z wycieńczenia. Jakby tego było mało,
w porze zimowej przez porwaną odzież widać gołe ciało.
Dzielnicowy wyciągnął wnioski: Zachodzi zatem uzasadniona
konieczność zabrania młodszych dzieci i pozbawienia lub
ewentualnego ograniczenia władzy dla małżeństwa Postków.
Trzy dni później (30
listopada 1981) kolejny wywiad środowiskowy w domu
Postków przeprowadził inny milicjant: młodszy chorąży
Tadeusz Sołodki. Stwierdził brak opieki nad dziećmi,
pasożytnictwo, pijaństwo ojca, antysanitarny stan.
Tego samego dnia - cztery dni od pierwszego alarmującego
tu ze szkoły - Komenda Miejska w Bartoszycach wystąpiła ,
acju 0 pozbawienie władzy rodzicielskiej nad wszystkimi
Hziećmi (do wiadomości: szkoła, ale nie rodzice).
Pierwsza sprawa odbyła się 10 grudnia 1981 roku (trzy dni
nrzed stanem wojennym). Przewodniczący
- sędzia Roman Kawczak. Początek - godzina 10.50. Koniec -
11.30. Stawili się państwo Postek i wnieśli o oddalenie
wniosku. Świadkowie: S. Chowańska, D. Sawka, H.
Siemaszko, W. Trochta, B.
Trochta. Wszyscy twierdzili zgodnie, że dzieci są zaniedbane.
Weronika Trochta (polonistka w szkole w Wojciechach)
dodała: - Dzieci są bardzo dobre, nie sprawiają kłopotów w
szkole.
Dwa miesiące później - 25 lutego 1982 roku - sędzia
przesłuchał rodziców.
Matka: - Dzieci są związane z nami. Są dożywione i ubrane,
dbam o ich czystość.
Ojciec: - Mamy z czego ubrać dzieci, tylko kłopot z obuwiem.
Stałą pracę posiadam w nadleśnictwie jako drwal. Czasem
tylko wypiłem alkohol. Teraz tylko od przypadku do
przypadku.
Tego samego dnia sędzia Kawczak wydał postanowienie. Nie
odebrał Postkom praw do dzieci, jedynie je ograniczył.
Wyznaczył kuratora.
Co kwartał kurator pisał sprawozdania: dzieci są grzeczne,
inteligentne, pomagają matce w utrzymaniu porządku w domu.
Brudno, ogólny bałagan. Zalecenia: posprzątać podwórko.
Pod koniec września 1982 roku do sądu napisała Maria Ła-
szyn - pracownik socjalny: Ośrodek Opiekuna Społecznego w
Bartoszycach wnosi o pozbawienie władzy rodzicielskiej.
Uzasadnienie: ojciec od kilku lat nałogowo spożywa alkohol,
często pije razem z żoną.
- Bzdura! - krzyknie Mucha, gdy o tym usłyszy. - Mama nigdy
nie piła.
I dalej: Będąc w stanie nietrzeźwym, ojciec wywołuje awan.
tury, bije i wygania z domu najstarszego syna, który od dwóch
tygodni nie nocuje w domu, tylko u różnych sąsiadów lub w
sto. dolach.
- Nieprawda - powie za chwilę Cezary. - Ojciec, jeśli nas
uderzył, to zawsze na trzeźwo. Gdy się upił, prosto od drzwi
szedł do łóżka. Nocowałem u sąsiadów na drugim końcu wsi.
To prawda. Oni budowali dom i byli zajęci. Opiekowałem się
ich dzieckiem. Tak zarabiałem, bo w domu było ciężko.
I dalej pismo z Ośrodka Opieki Społecznej: dzieci są
zastraszone, boją się powiedzieć, co się dzieje w domu.
Młodsze dzieci są ubrane w postrzępione ubranka. Aby
zapewnić prawidłowy rozwój psychofizyczny, należałoby jak
najszybciej umieścić dzieci w placówkach opiekuńczo-
wychowawczych.
Na początku października 1982 roku sąd poprosił szkołę o
opinię na ten temat. Szkoła podtrzymała zarzuty sprzed roku.
Sędzia Roman Kawczak postanowił (8 października 1982 na
posiedzeniu niejawnym, w trybie zarządzenia tymczasowego)
umieścić najstarszą piątkę w Pogotowiu Opiekuńczym w
Olsztynie, a Dorotę i Anię w domu dziecka w Mrągowie.
Orzeczeniu nadaje się rygor natychmiastowej wykonalności.
Dwudziestego piątego października 1982 roku od Rodnow-
skiego Lasu na Łysą Górę wjechał
samochód marki Nysa.
Dzień później pierwsza rozprawa o pozbawienie władzy
rodzicielskiej. Rodzice poprosili o oddalenie wniosku.
Matka: - Dzieci w miarę możliwości były ubrane. Jeśli czegoś
brakowało, bo nie można było kupić, to nie miały. Dzieci do
szkoły wysyłam czyste. Nieprawdą jest, że najmłodsze
dziecko leżało w wózku brudne i zaniedbane. Ze szpitala
przywiozłam je z odparzeniami.
Dwa tygodnie później - kolejna rozprawa. Stawili się sąsiedzi:
Wiesław Mackiewicz, Ludwika Korpusik, Grażyna Korpu-sik,
Janusz Piechota, Bronisława Piechota, Irena Drabiszczak.
Wszyscy zeznali zgodnie: dzieci są nieźle ubrane, mają co jeść
, pomagaj? matce. Na pytanie o pijaństwo ojca wszyscy
odpowiedzieli tak samo: - Nie wiem, czy ojciec pije.
jego samego dnia sędzia Roman Kawczak wydał
postanowienie o pozbawieniu władzy rodzicielskiej nad całą
siódemką. Uzasadnienie (którego wciąż domaga się Cezary):
dzieci nie mają co jeść i na czym spać. Ojciec nałogowo
spożywa alkohol, razem z nim pije żona. W stanie
nietrzeźwym wywołują awantury. Dzieci są zaniedbane,
głodne, brudne, zastraszone. Dla dobra dzieci Sąd orzekł jak w
sentencji postanowienia.
Zaraz potem rodzice napisali podanie do Sądu Rejonowego.
Prosili o uchylenie decyzji. Prośbę swą motywujemy tym, że
Sąd, kierując się postanowieniem, nie był bezstronny, a
wyraźnie szedł nam na złość i na naszą szkodę. Opinia zozjest
wydana na podstawie opisu jednej i tej samej osoby,
niezgodna ze stanem faktycznym. Prawdą jest natomiast, że
dzieci są wychowane w poczuciu własnej godności, są
grzeczne i przez to Sądowi mówi się, że są zastraszone.
Rozprawa rewizyjna w Olsztynie (koniec stycznia 1983) nie
zmieniła decyzji bartoszyckiego sądu.
Osoby, do których dzisiaj udaje się dotrzeć.
Bernard Trochta (już emerytowany dzielnicowy): - Tam nie
było co jeść, stały łóżka zbite z desek.
Matka kochała dzieci, ojciec nie pomagał. Nie były bite. A
potem chowały się po lasach. Robiliśmy tam obławy.
Weronika Trochta: - Żal mi ich było, tych dzieciaczków.
Nigdy w szkole nie skarżyły się, że są głodne.
Ale w domu warunki makabryczne. Matka, kiedy tam
zaszłam, szukała po szafkach butelki wina, żeby mnie
poczęstować. Nie znalazła. Chyba już wtedy była chora.
Stanisława Chowańska (wtedy dyrektorka szkoły): -
Doszliśmy do wniosku, że w domu dziecka będzie im lepiej.
No 1 chyba nie pomyliliśmy się. W aktach nie ma nazwiska
małżeństwa, które adoptowało Dorotę. Ale można z nich
wyczytać, że sprawę prowadził sąd w Ostródzie (trzy lata
temu w odpowiedzi na pytanie Cezarego Ostróda się tego
wyparła).
Mamy nazwisko, mamy adres. Skąd? Od ludzi, którzy - dając
nam tę informację - nie wiedzieli, co robią.
Adres Doroty dajemy Bożenie Stusio - dyrektorce
olsztyńskiego Ośrodka Adopcyjnego Towarzystwa Przyjaciół
Dzieci. Sędzia Roman Kawczak nie uznaje tego ośrodka.
Twierdzi, że to półprywatna niewiarygodna instytucja, która
żyje z adopcji. Dlatego nie respektuje opinii ośrodka na temat
małżeństw czekających na adopcję. Bywa, że wydaje decyzje
wbrew temu, co mówi ośrodek. Ale naszym zdaniem to
ośrodek tpd - nie rodzeństwo - jest uprawniony do kontaktu z
rodziną Doroty.
Bożena Stusio rozumie Cezarego i Muchę. Obiecuje
dyskretnie sprawdzić to, co najważniejsze: czy pełnoletnia
Dorota wie, że jest adoptowana.
Po sprawdzeniu: wie. Od kilku lat jest z mamą we Francji.
Ojciec Doroty i jej starszy brat (też adoptowany, z zupełnie
innej rodziny) mieszkają aż pod Łodzią.
Korzystamy z nieobecności Doroty (i dzisiaj tak ma na imię) i
dzwonimy do jej adopcyjnego ojca.
Zaprasza nas na rozmowę.
W aktach są również dane adopcyjnych rodziców Ani -
najmłodszej dziewczynki. (Anię szesnaście lat temu zabrano z
domu w beciku). Dyrektorka Ośrodka Adopcyjnego dzwoni
do państwa J. na drugi koniec Polski. Mówi, że ich córka jest
poszukiwana przez biologiczne rodzeństwo. Adopcyjna mama
reaguje nerwowo: Ania nic nie wie i niczego się nie dowie.
Cezary martwi się, Mucha płacze. Zrezygnować ze spotkania z
Anią? Nie zrezygnują. Poczekają, aż skończy osiemnaście lat.
Czy wtedy będzie dobry czas, by jej o wszystkim Dowiedzieć?
- Nie - mówi Cezary. - Dobry czas już dawno
minął-W sądzie w Bartoszycach sędzia Kawczak dziwi się, że
była kiedyś Marzena - ósme dziecko Postków. Akta dotyczą
tego, co się działo kilka lat wcześniej. A Marzena urodziła się
później, wiosną 1985 roku. Sędzia Kawczak prosi sekretarkę o
sprawdzenie sprawy. Sekretarka otwiera stare księgi. Podaje
nazwisko, wymienia nazwę niedalekiego miasteczka.
To nam wystarczy, by odnaleźć dom, w którym mieszka
Marzena - dziś prawie czternastoletnia. Ale nie telefonujemy
tam sami. Prosimy Bożenę Stusio z Ośrodka Adopcyjnego. Po
sprawdzeniu: Marzena (dzisiaj ma na imię inaczej) wie o
adopcji. Wie, że ma starsze rodzeństwo, które być może
kiedyś zechce ją odszukać. Rodzice ją na to przygotowali.
A teraz już wie, że jest szukana. Rodzice adopcyjni proszą, by
wszystkie siostry i bracia napisali kilka słów do ich córki,
koniecznie ze zdjęciami. Czternastolatka podobno jest
wystraszona, ale - zdaniem rodziców - spotka się z
rodzeństwem. Może za kilka tygodni, może dopiero latem.
Sędzia Kawczak jest zdziwiony, że w rodzinie Postków było
jeszcze jedno dziecko - dziewiąte. A przecież on wydał
postanowienie: oddać Dominika państwu R.
Sędzia prosi sekretarkę o znalezienie akt. Jest teczka. W
środku pismo państwa R.: rezygnują z adopcji, bo dziecko nie
rokuje rozwoju. Z akt wynika, że dalsze losy chłopca powinien
znać sąd w Biskupcu.
Bożena Stusio obiecuje czegoś się dowiedzieć. I po kilku
dniach wie: Dominik mieszka w Ameryce, w stanie
Tennessee, w Memphis.
Dyrektorka olsztyńskiego Ośrodka Adopcyjnego ma dokładny
adres Dominika, ale go nie da. Obiecuje napisać list do
adopcyjnych rodziców chłopca. Wierzy, że jej odpiszą: w
Stanach Zjednoczonych nikt przed dzieckiem nie ukrywa, ze
jest adoptowane.
Nie wiadomo, czy chłopiec jest chory.
- Ale jeśli jest - mówi Cezary - dobrze, że mieszka tam,
Dziecko z porażeniem mózgowym w polskim sierocińcu nie
miałoby szans. Wylądowałoby w przytułku.
Jedziemy do Łodzi, do rodziny Doroty. Dorota już wie, że
odezwali się brat i siostra. Do Francji zadzwonił ojciec.
Wiadomość przyjęła spokojnie. Na nasze spotkanie przysłała z
Paryża mamę. Teraz pani H. przygląda się Muszce. - Jesteście
takie podobne - cieszy się i pokazuje zdjęcie. Na
legitymacyjnej fotografii: ciemna blondynka w okularach.
Szczupła, uśmiechnięta, ufna twarz.
Słuchamy: Państwo H. rozwiedli się kilka lat temu. Starszy
syn został z ojcem. Córka wyjechała z mamą najpierw do
Niemiec, później do Francji. Tam uczy się w gimnazjum. Pani
H. już dawno temu powiedziała córce o adopcji.
- Bo tak jest uczciwie - mówi.
Wie, że dobrze się z córką rozumieją. Podnosi słuchawkę i
wykręca numer.
- To ja, cześć. Mamy gości, wiesz kogo… Porozmawiasz? Nie
bój się.
- Cześć - Mucha opanowuje łzy, mówi mocnym głosem. -
Jestem twoją siostrą, nosiłam cię na rękach.
Kocham cię. Zobaczymy się? - Słucha siostry, uśmiecha się. -
Dam ci teraz Czarka.
- Cześć - drży mu głos. - Jestem twoim najstarszym bratem. Ja
wszystko to trzymam w kupie. To znaczy ja z siostrą cały czas
cię szukamy. Cieszysz się?
- No i jak? - mama już trzyma słuchawkę. - Widzisz, nie było
tak źle.
Pani H. prosi o zdjęcia wszystkich sióstr i braci. Zapisuje
adres i telefon do Chorzowa. Daje swoje - do Francji. Wkrótce
umówią się na spotkanie.
Pani H. ma jeszcze pytanie.
_ A rodzice?
_ My szukamy - mówi Cezary. - Nie rodzice.
Już grudzień. Z Paryża dzwoni Dorota. Chce poznać mamę.
Cezary zastanawia się, co powiedzieć rodzicom, jak to
zorganizować. Na razie pojedzie do Wojciech na gwiazdkę
tylko z żoną i dwójką dzieci. Zostawią ładę u państwa Dra-
biszczaków i obok zagrody Korpusika, wzdłuż betonowych
słupów bez drutów pójdą piechotą na Łysą Górę. Będą
dźwigali koce, naftę do lampy i papier toaletowy. Z torby
wyjmą talerze, szklanki, widelce, noże, herbatę, kawę, karpia
w śmietanie (tak kiedyś w Wigilię jadało się na Łysej Górze) i
pyszne makówki - bułka z mielonym gotowanym makiem (tak
jada się w Wigilię na Śląsku).
Rodzice się ucieszą, ucałują wnuczki. Cezary z dziećmi
ubierze choinkę - jak dawniej, wysoką pod sufit.
Pierwszego dnia świąt, gdy mgły już opadną, Cezary powie do
żony: - Idziemy.
Zawsze tak robi, kiedy tu przyjeżdżają.
Wyjdą przed dom. Najpierw spojrzą w dół, na dalekie
Wojciechy. Potem za domem ujrzą wielką przestrzeń. Pójdą na
pole Synowca. Cezary wskoczy do ciemnego głębokiego
bunkra. Będzie namawiał żonę: - Właź!
Jak zawsze będzie tu szukał puszek, butów i snopków lnu.
W Szwedykowym Lesie - leszczynowych parawanów, które
miały chronić przed dzielnicowym Trochtą.
W Rodnowskim Lesie - pociętych ukośnie słomek, które
zaprowadziłyby go do powalonego dębu.
Nieobecność
Mecenasa Adama P. poznałem zimą, pół roku temu, na stacji
pkp Gdańsk Oliwa. Od paru tygodni mecenas dzwoni do mnie
co jakiś czas. Chce pomocy*.
Adam P. jest adwokatem znanym w Gdańsku z niezwykłej
skuteczności w trudnych sprawach rozwodowych i
majątkowych. Swoich klientów przyjmuje w nowocześnie
urządzonej kancelarii, w pobliżu Długiego Targu. Bystry,
pogodny, zdecydowany, średniego wzrostu, szczupły,
codziennie w innym garniturze. Ma nienaganne maniery,
trzydzieści pięć lat, żonę - notariusza i dwójkę udanych dzieci.
Nie widział ich od sześciu tygodni.
Żona dzwoni co wieczór do niego, do Warszawy.
- Jest? - pyta męża.
- Nie ma.
- Wracaj.
- Poczekam.
- Dzwonili z kancelarii - mówi żona. - Pytali, co z tobą. Adam
P. odkłada słuchawkę. Zapala papierosa.
Kilka tygodni temu wrócił do palenia, po pięcioletniej
przerwie. Pije
*W tym czasie (1996-2002) przygotowywałem i prowadziłem
w telewizji program Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, w
którym Poszukiwaliśmy zaginionych.
dużo kawy, źle śpi, je niewiele. Wychodzi na ulicę tylko rano
po bułki. Wraca szybko i od razu sprawdza, czy jest sygnał w
słuchawce. Sprawdza, czy jego komórka jest naładowana.
Bierze prysznic, goli się, musi dobrze wyglądać na wypadek,
gdyby ktoś zapukał do drzwi. Wychodzi z łazienki, znowu
sprawdza sygnał. Chodzi w kółko - cztery pokoje w amfi-
ladzie, rozkładowe, z oknami na przestrzał.
Sprawdza komórkę, otwiera okna, zamyka okna, pali
papierosa, znowu bierze prysznic, znowu sprawdza sygnał.
Podlewa stare filodendrony, zapala światła, gasi je. Lubi, gdy
nocą w pokoju stołowym stara lampa (abażur nakryty
szydełkowaną koronką) oświetla czarno-białą fotografię.
Oprawiona w ciemną ramkę wisi nad przysadzistym
polifurowanym kredensem: chłopiec w krótkich spodenkach i
odprasowanej białej koszulce. Drobny, szczupły, uśmiechnięty.
Ma osiem, może dziesięć lat. Wiatr rozwiewa mu bujną blond
czuprynę. Obok - zgrabna i urodziwa brunetka około
czterdziestki, w kwiecistej sukience przed kolano, z
rozchylonym kołnierzykiem. Stoją na molo.
Chłopiec trzyma kobietę za rękę, z czego - tak to wygląda na
zdjęciu - jest bardzo dumny. Jakby mówił: - Patrzcie! To moja
mama.
- To molo w Sopocie! - Adam P. dostrzegł to dopiero wczoraj
wieczorem i szybkim ruchem ściągnął
ramkę ze ściany. Wyjął zdjęcie zza szybki i przeczytał na
odwrocie: Sopot 1974- -Tak blisko! - krzyknął, ale nikt go nie
usłyszał. Zupełna cisza, choć mieszkanie jest w centrum
Warszawy, nieopodal Trasy Łazienkowskiej i placu Na
Rozdrożu. Tutaj mieszkała pani W. - kobieta z fotografii.
Razem z nią jej syn Ryszard.
Adam P. siada przy jego biurku i w lichym świetle przegląda
książki: Bóle głowy, Udary mózgu, Padaczka, Choroba
Parkinsona, Neurologia kliniczna. Włącza komputer.
Przegląda pliki właściciela. Na przykład o dobrodziejstwach i
zagrożeniach l-dopy - leku podawanego cierpiącym na
chorobę Parkinsona. To doktorat Ryszarda W, niedokończony.
Adam P. wysyła e-mail do mnie: Wciąż wierzę, że Ryszard
wróci Nie wymeldował się. Ktoś płaci czynsz za jego
mieszkanie. Myślałem, że wziął urlop, który w ciągu kilku
tygodni się skończy. Niestety jest inaczej - zwolnił się z
kliniki, sprawdziłem to. Niczego więcej tam nie wiedzą, sami
byli zdziwieni tak nagłym wypowiedzeniem. Miał przecież
kończyć doktorat. Powiedział, że musi odejść z przyczyn
osobistych. To jednak niemożliwe, by mój brat porzucił swój
zawód. On nie mógł żyć bez pacjentów.
Byłem na grobie pani Anieli -jest zaniedbany. Czuję niepokój,
strach nawet. Zgłosiłem zaginięcie na policji, szukają. Proszę
do mnie zadzwonić. Jestem cały czas u brata, tylko rano
wychodzę po bułki.
Adam P. dzwoni do żony.
- Sprawdziłaś e-mail?
- Są tylko te od ciebie.
Adam P. codziennie wysyła z komputera Ryszarda W. maile
do siebie, do Gdańska. Pisze: Próba.
Sprawdzam, czy mój e-mail jest sprawny. Adam.
Wszystko działa - odpisuje mu żona na adres Ryszarda W:
brat@rysiek.wawa.com.pl - Zupełnie oszalałeś. Obiecałeś
dzieciom, że będziesz na zakończeniu roku szkolnego, a nawet
o nie nie spytasz.
Jak dzieci? - Adam P. wstukuje pytanie. I dodaje codziennie to
samo: - Gdyby Ryś się odezwał, natychmiast daj znać.
Naciska enter. Kładzie się. Naciąga kołdrę na głowę, zawsze
tak śpi. Tapczan Ryszarda W. jest wygodny.
Ryszarda W. poznałem rok wcześniej, jesienią. Opowiedział o
tym, co wydarzyło się przed tygodniem, w niedzielę. Rzadko
ludzie bywają tak otwarci w pierwszej rozmowie. Ryszard W.
opowiadał bardzo dokładnie, nie musiałem o nic pytać.
Streszczenie jego relacji:
Matka Ryszarda W. od wielu lat cierpiała na chorobę
Parkinsona (dlatego jej syn wybrał neurologię).
Od roku walczyła również z nowotworem kości.
Nieskutecznie, o czym dobrze wiedziała. Była profesorem
medycyny. Tamtego wrześniowego ranka czuła się wyjątkowo
źle.
- Rysiu - odchyliła kołdrę z jego głowy. - Już dziewiąta
- Ale niedziela.
- Zawieź mnie na Powązki, zapalimy ojcu świeczkę.
- Później - powiedział i naciągnął kołdrę na głowę.
- Zawieź mnie - powtórzyła.
Wstał, zjadł śniadanie, pomógł matce zejść z pierwszego
piętra i wsiąść do samochodu.
- Ta tablica nigdy mi się nie podobała - powiedziała Aniela W.
na cmentarzu. - Zrób nową, skromniejszą. Imię ojca, moje,
tylko nazwisko i daty. Nic innego. I żadnego gadania nad
trumną.
- Już o tym rozmawialiśmy.
- Jest coś jeszcze. Wiem, że ojciec chce, żebym ci to teraz
powiedziała. Słuchaj.
- Jesteś naszym dzieckiem… - zaczął Ryszard W z
uśmiechem.
- Nie przedrzeźniaj mnie. Tak, jesteś naszym dzieckiem.
Zawsze ci powtarzałam, że nie jest matką ta, która urodzi…
- Ale ta, która wychowa - dokończył Ryszard W. - Od
dwudziestu pięciu lat o tym rozmawiamy.
- Ty, Rysiu, nie zostajesz sam. Masz bliźniaka. Brata masz.
- Jednojajowego - stwierdził Ryszard W. z zupełnym
spokojem. - Wracajmy do domu, nie masz już siły.
Nie wiadomo, skąd Ryszard W. miał tę pewność. Nie wia
domo, dlaczego tajemnica matki wcale go nie zaskoczyła
Dlaczego nie usiadł, nie zapłakał, nie wykrzyczał ani słowa
pretensji: jak mogli zdradzić mu tylko część prawdy.
- Nie masz już siły - powiedział, dał matce tabletkę i ujął pod
rękę.
W samochodzie Aniela W. opowiedziała, że gdy przyszli z
ojcem do domu dziecka - bliźniaka już nie było. Wzięli go
jacyś mili ludzie dzień wcześniej. Podobno był mocniejszy,
starszy o całą godzinę.
- Wzięlibyśmy i Adasia, gdyby był.
- Adasia?
- Adam miał na imię - powiedziała Aniela W. i zaczęła
kaszleć.
Kilka dni później Ryszard W. poprosił mnie telefonicznie o
pomoc w odnalezieniu brata. Spytałem o daty i miejsca:
urodzeni 30 marca 1964 roku w Otwocku pod Warszawą.
Adoptowani w wieku prawie trzech lat.
- Zbyt późno, by zmieniać dziecku imię - powiedziałem do
Ryszarda W. - To dobrze. Szukamy Adama.
Wskazałem Ryszardowi W. kilka urzędów, w których
powinien zapytać o brata. Ostrzegłem, że -
czytając zupełny akt urodzenia - pozna dane swych
biologicznych rodziców. Poprosiłem, by uważał, bo brat nie
musi wiedzieć, że jest adoptowany. Ryszard W. obiecał
zadzwonić, kiedy coś się wyjaśni albo gdy zabrnie w ślepą
uliczkę.
W pierwszych dniach listopada e-mail od Ryszarda W:
Panie Wojtku, dwa dni temu pochowałem mamę. Nie
przypuszczałem, że wszystko stanie się tak szybko. Teraz
pragnę tylko jednego - znaleźć Adama. Niestety, niewiele
udało mi się dowiedzieć. W
domu dziecka nie ma już nikogo sprzed trzydziestu lat. W
Urzędzie Stanu Cywilnego nie chcieli mi pokazać odpisu
zupełnego aktu urodzenia, ale - jak pan mi radził - nalegałem,
że mam prawo zobaczyć moje dokumenty. Wreszcie przynieśli
teczkę. Poznałem imiona biologicznych rodziców.
Nazwisko nie było dla mnie nowością - moja adopcyjna mama
dawno temu powiedziała mi, jak się nazywałem na początku.
Byłem też w Ośrodku Adopcyjnym - nie mają dokumentów z
tamtego czasu.
Pojechałem do Biura Adresowego. Nic.
Pytał mnie pan, skąd wiedziałem, że mam jednojajowego
bliźniaka. Nie wiedziałem, nawet tego nigdy nie czułem.
Owszem, czasami wydawało mi się, że pamiętam jak przez
mgłę twarze małych dzieci, ałe nie była to żadna konkretna
twarz. W każdym razie nie była to moja twarz, a więc i nie
była to twarz Adama.
Zresztą, nie pamiętam swojej twarzy z wczesnego dzieciństwa.
Nie mam też żadnych zdjęć z tamtego czasu.
Ałe zawsze chciałem mieć brata, brakowało mi go. Wiem, że
to wszystko jest w mojej głowie.
Neurologia trochę o tym wie. Mózg człowieka zapisuje
dokładnie każdą przeżytą chwilę. Rejestruje zapachy, smaki,
kolory, głosy, nawet nuty kołysanki, którą ktoś nam śpiewał w
dzieciństwie. Mnie mama śpiewała. Wiadomo, w których
płatach lewej półkuli to wszystko siedzi. W pewnym typie
padaczki człowiek uruchamia te strumienie świadomości.
Widzi, słyszy, czuje coś sprzed wielu dziesięcioleci. Niektórzy
chorzy są szczęśliwi z tak niezwykłego powrotu do
dzieciństwa, ałe medycyna ich leczy. Od kilku tygodni
zastanawiam się, czy słusznie.
Jeśli nie znajdę brata, chciałbym pamiętać przynajmniej
Adama tamtego: rocznego, dwuletniego.
Musieliśmy się bardzo kochać. Byliśmy w jednym brzuchu.
Panie Wojtku, chcę wystąpić w pańskim programie tv. Chcę
się pokazać. Być może gdzieś w Polsce jakiś facet zobaczy
siebie na ekranie i do mnie zadzwoni. Owszem, może nie
wiedzieć, że jest adoptowany. Ale powinien. Każdy ma prawo
do swojej tożsamości. Wiem, że pan się ze mną zgadza.
Ryszard W. nie wystąpił w programie T v. Tuż przed Bożym
Narodzeniem udało się ustalić adres jego brata: mieszka w
Gdańsku. Nazywa się Adam P. Mieliśmy również adres jego
rodziców i do nich zadzwoniliśmy po Nowym Roku. Ryszard
W. jeszcze o tym nie wiedział. Tak było lepiej, mógłby za
szybko wejść w życie brata.
Słuchawkę podniosła kobieta o młodym głosie. Słuchała. Nie
odpowiadała na pytania, sama nie pytała.
Wreszcie: - Zawsze się bałam takiego telefonu.
poprosiła o czas: - Zadzwonię.
Zadzwonił jej mąż - ojciec Adama P. Zapytał, kim jest Ryszard
W., gdzie pracuje, czy ma rodziców, żonę, dzieci…
I nagle dodał: - Powiedzieliśmy synowi, że nie jest rodzonym.
Wczoraj powiedzieliśmy. 1 o bracie też.
Zaraz potem drugi telefon.
- Nazywam się Adam P.
Adam P. od dawna wiedział, że jest adoptowany, choć rodzice
starali się to ukryć. Trzydzieści lat temu wyprowadzili się spod
Warszawy do Trójmiasta, gdzie ojciec znalazł pracę w biurze.
Adam P. nie dowiedział się z podwórka, dowiedział się z
Urzędu Stanu Cywilnego, gdy załatwiał dokumenty do ślubu.
Miał wtedy dwadzieścia sześć lat i dyplom uniwersytetu. O
odkryciu tajemnicy powiedział
narzeczonej, rodzicom
nie: - Bo po co?
Nigdy nie myślał o odnalezieniu biologicznych rodziców.
Zastanawiał się nad rodzeństwem, czy gdzieś je ma. Potem -
gdy urodziły mu się bliźniaczki - czy ma bliźniaka. Wydawało
mu się, że powinien mieć.
Warszawski ekspres zatrzymał się na stacji Gdańsk Główny,
potem we Wrzeszczu, potem znowu ruszył. Za oknami było
już ciemno i mroźno. Ryszard W. przyjrzał się sobie w lustrze.
Spróbował się uśmiechnąć. Nic nie jadłem od wczoraj -
pomyślał i zdjął torbę z półki. Znowu spojrzał w lustro, jakby
chciał upewnić się, za kim to ma się rozglądać na peronie.
Peron na stacji Gdańsk Oliwa był prawie pusty. Tylko Adam P.
z żoną i córkami. To one pierwsze spostrzegły Ryszarda W.
Matka chwyciła je za ręce, przytrzymała. Adam P. poszedł
przodem.
Zobaczył, jak brat się nieśmiało uśmiecha, dodało mu to
odwagi, ruszył szybciej.
Podali sobie dłonie. Ryszard chciał coś powiedzieć, Adam
zapłakał pierwszy, Ryszard pierwszy objął
brata za szyję.
W domu czekali rodzice. Przywitali Ryszarda W. z sympatią,
ale i z dystansem. Matka podała herbatę i usiadła za stołem.
- Spóźniliśmy się - spojrzała Ryszardowi prosto w oczy. ~ W
domu dziecka był już tylko Adaś. Spał
akurat w łóżeczku. Ciebie adoptowali wcześniej jacyś inni mili
ludzie.
- Moja mama miała na imię Aniela, ojciec Jerzy - powiedział
Ryszard W.
- Gdyby was było dwóch - wtrącił z uśmiechem ojciec Adama
P. - dwóch byśmy wychowali.
- Moja mama miała na imię Aniela, ojciec Jerzy - powtórzył
Ryszard W., jakby chciał wyjaśnić, że jego rodzice też byli
przyzwoitymi ludźmi i też chętnie wychowaliby dwóch, ale
tamtego pierwszego wcześniej adoptowali jacyś inni mili
ludzie. Bo był mocniejszy, starszy o całą godzinę.
Ryszard W. sięgnął po łyżeczkę. I Adam P. sięgnął po tę samą,
w tej samej chwili. Wszyscy spojrzeli po sobie.
- Identyczni! - krzyknęła żona Adama P. - Patrz, mamo! Tak
samo siedzą, tym samym palcem drapią się za uchem. Ręce,
brwi, głos, wszystko takie samo - cieszyła się.
- Tylko mi żony nie poderwij - Adam P. szeroko uśmiechnął
się do brata.
- Ale ząb tatuś ma krzywy po jednej stronie, a wujek po
drugiej - zauważyła jedna z dziewczynek.
- Ja jestem leworęczny - powiedział Ryszard W.
- Naprawdę? - zdziwił się Adam P. - Ja nie.
- Lustrzane odbicie - fachowo skomentował Ryszard W. i
wypakował prezenty dla dziewczynek, bo mama wołała je już
do spania. Rodzice Adama P. siedzieli długo. Mówili o latach
sześćdziesiątych; o tym, jak trudno było przyznać się przed
sąsiadami, że wzięło się cudze dziecko; o biedzie i o tym, że
wychowanie jest bardzo ciężką pracą.
Nie kryli dumy z syna prawnika i jego udanej rodziny. Ryszard
W. wracał do Warszawy nazajutrz rano.
Był środek tygodnia. Nie miał urlopu. Zaprosił brata do siebie.
Adam P. przyjechał do Warszawy na początku lutego, w
piątek. Bez żony, dzieci i rodziców.
_ Mamy dla siebie całe dwa dni - cieszył się, całując brata na
powitanie.
Ryszard W. opowiadał bratu o dzieciństwie.
- Ojciec zmarł, gdy miałem siedem lat, dobrze go pamiętam.
Nie byłem na pogrzebie, chorowałem wtedy na
świnkę.
- Na świnkę? - zdziwił się Adam P. - Ja też chorowałem na
świnkę. To był początek pierwszej klasy, nie mogłem pójść na
rozpoczęcie roku. Przeżywałem to.
- Mój ojciec zmarł pod koniec sierpnia.
- Czy chorowaliśmy na to samo w tym samym czasie?
- Najwyraźniej.
- Miałem wstrząs mózgu - powiedział prawnik, Adam P.
- Wstrząśnienie mózgu - poprawił go brat lekarz.
- Spadłem z roweru na asfalt.
- Było to w ósmej klasie, wiosną - mówił Ryszard W, a bratu
coraz bardziej okrąglały oczy. - Miałem wtedy bezdech, nie
wiadomo dlaczego. Mama wezwała karetkę, straciłem
przytomność.
Przez następne długie godziny ustalali zbieżności: najgorzej
szło im z matematyką. Czytali Marka Twaina, Centkiewiczów,
Jacka Londona, potem Hemingwaya. Nie lubili wuefu, a
najbardziej gry w nogę. Dzisiaj jeżdżą na nartach, nieźle
pływają, lubią piwo, wódkę piją tylko z tonikiem, wymiotują
po whisky. Ryszard palił od piętnastego roku życia, Adam - od
szesnastego. Rzucili w dniu trzydziestych urodzin. Nie znoszą
smaku cynamonu i anyżkowych cukierków. Nie jadają ryb i
świeżej papryki. Lubią zapach magla: świeżo wypranego lnu
pomieszanego z gorącą parą. Biegali do magla, gdy byli
dziećmi.
I na stację benzynową, bo lubią zapach benzyny.
Gdy wchodzą do łazienki, by zrobić siku - zawsze najpierw
myją ręce. Po sikaniu - opuszczają klapę. -
Moja żona twierdzi - śmiał się Adam P. - że to wśród
mężczyzn jest miłą rzadkością.
Adam P. wszedł do łazienki i napuścił wodę do wanny.
- Lubię wylegiwać się w wannie - zawołał do brata i zdjął
ubranie. Stanął nagi w progu łazienki. - A ty?
Chyba się mnie nie wstydzisz?
- Chyba się jednak mnie wstydzisz - zawołał przez uchylone
drzwi po pięciu minutach. - Chodź, chcę zobaczyć, czy
naprawdę jesteśmy tacy sami.
Więc i Ryszard W. zdjął ubranie. Adam P. stanął w wannie.
- No widzisz - ucieszył się. - Identyczni jesteśmy. Nie mamy
co narzekać. Kiedy pierwszy raz go zwaliłeś?
- Ja wiem… - Ryszard W. usiłował sobie przypomnieć ten
niezwykle ważny moment w życiu dojrzewającego chłopca. -
Miałem może dwanaście lat, może jedenaście.
- Jedenaście - bezapelacyjnie stwierdził Adam P.
- Widzisz?! - Ryszard W. dostrzegł w lustrze znamię nad
lewym pośladkiem brata. - Na tym polega lustrzane odbicie. Ja
mam to samo, ale po prawej stronie - odwrócił się tyłem do
wanny.
- Mogę dotknąć? - spytał mokry Adam P., stojąc wciąż w
wodzie.
- Ja jestem leworęczny, ty nie. Ja mam krzywą lewą górną
trójkę, ty prawą.
- Powinniśmy zbadać sobie serca - żartował Adam P. - Czy
obaj mamy je po lewej stronie.
- Bywa u bliźniaków, że nie. Ale to by już dawno wyszło.
- Zimno - Adam P. odkręcił kurek z gorącą wodą. - Chodź.
- Tu nie ma miejsca, Adaś.
- To duża wanna - Adam P. zauważył zmieszanie na twarzy
brata. - Właź, nie jesteśmy przecież pedałami.
Ryszard W. już się wycierał, gdy brat zapytał o kobiety.
- Kiedy miałeś pierwszą?
- A ty?
_ bardzo długo byłem prawiczkiem. Jeszcze na studiach.
- Ja też - Ryszard W. włożył szlafrok i poszedł do kuchni. -
Rano muszę wyjść na dwie godziny do kliniki.
Tu są klucze, gdybyś chciał pójść po gazetę. Zatrzymaj je dla
siebie.
Miesiąc później Ryszard W. e-mailem do brata:
Adam, wciąż nie mogę ochłonąć i zrozumieć tego
wszystkiego, co nam się przytrafiło. Przez ostatnie półtora
roku wszystko potoczyło się tak szybko. Mama coraz gorzej
znosiła parkin-sona i jakby tego było mało - wykryliśmy
nowotwór. No i wciąż dźwigała tajemnicę. Przez tyle lat
zamierzała mi o Tobie powiedzieć. Myśłę teraz, że ten stres
nie był bez znaczenia. Tak szybko zgasła, zbyt szybko. Trudno
mi o tym pisać, ale… dziękuję losowi za Jej chorobę. Wiem,
to źle brzmi, ale mogła żyć jeszcze trzydzieści lat i nic mi o
Tobie nie powiedzieć. Żylibyśmy okaleczeni i nie mieli o
sobie pojęcia. Jestem wdzięczny Mamie, że była i że
powiedziała mi. Nigdy nie czułem się tak związany z drugim
człowiekiem jak teraz z Tobą. Wierzę, że zrozumiesz mnie i
wszystko, o czym teraz napiszę. Choć będzie Ci trudno to
przyjąć. Mnie też łatwiej to napisać, niż powiedzieć. Nie
umiałem zdradzić Mamie mojej tajemnicy, zdradzam ją Tobie.
Jestem homoseksualistą czy - jak wolisz - pedałem. Lubię
facetów. Teraz jestem sam, ale przez kilka lat żyłem w
związku z pewnym psychiatrą. Było, minęło. Istnieje cała
sfera życia dla mnie niedostępna. Mój kolega gej ożenił się z
ładną dziewczyną, właśnie urodziło im się dziecko. I ja pragnę
mieć dzieci, ale byłoby to nieuczciwe wobec kobiety. Będę
sam i im jestem starszy, tym bardziej sam.
Uważam, że powinieneś to wszystko wiedzieć, jeśli nasza
przyjaźń ma być prawdziwa. Masz świetną żonę, kochaj ją. A
do mnie- jeśli zechcesz - odezwij się jeszcze.
~ I co ja mam mu odpowiedzieć?! - Adam P. spytał żonę.
- Przestańcie rozmawiać przez komputer, porozmawiajcie jak
bracia.
- To znaczy jak? Co mam mu powiedzieć?! Że nie ma to dla
mnie znaczenia?!
- A ma? - zapytała żona.
- Jeszcze nie wiem.
- To, na co on czeka, to jest akceptacja.
- I na nic więcej? - Adam P. zapytał z niepokojem. Przez
miesiąc zbierał myśli. Czytał mądre książki, szperał
w internecie. Chciał odpowiedzi: co to znaczy być bliźniakiem
jednojajowym? skąd się bierze homoseksualizm? z
wychowania? z genów? jak bardzo jesteśmy jednakowi?
Mądre książki nie udzieliły mu jednoznacznych odpowiedzi.
Adam P. nadal nie wiedział: w jakim stopniu jestem nim, a on
mną? czy potrafię go odrzucić? czy chcę?
- Jadę do ciebie - zadzwonił po miesiącu do brata. - Czekaj na
mnie w domu.
Drzwi mieszkania Ryszarda W. otworzył swoimi kluczami.
- Wszystko jest w porządku - powiedział w progu, uścisnął
bratu dłoń i objął go za szyję. Brat chciał
coś powiedzieć, ale nie powiedział nic. Tylko: - Zrobię ci
herbatę.
Spotkaliśmy się z Ryszardem W. dwa dni później, przed
południem w jego wielkim mieszkaniu. Był
niewyspany. Do świtu rozmawiał z psychiatrą, swym
przyjacielem (rozstali się zeszłej wiosny). Ryszard W.
powiedział mi, o czym tak długo rozmawiali.
- Próbowałem zrozumieć, co się dzieje z moim bratem.
- A co się dzieje? - zapytałem.
- Przedwczoraj Adam przyjechał i otworzył drzwi własnymi
kluczami. Powiedział mi, że wszystko w porządku.
Zaproponowałem mu herbatę.
Być może zaprzyjaźnionemu psychiatrze Ryszard W.
zrelacjonował dokładniej, co się stało później.
Mnie tylko tyle:
- Brat zaproponował mi seks.
- Seks?
_ O więcej proszę nie pytać. Spytałem tylko, co na to
psychiatra. __ stwierdził, że ludzie dorośli często nie potrafią
inaczej wyrazić bliskości. Tylko przez seks.
- A… - chciałem jeszcze o coś zapytać.
- Rozmawialiśmy o mojej bratowej. Jej sytuacja jest w tym
wszystkim najtrudniejsza.
Ryszard W. polubił bratową i godzinami rozmawiał z nią przez
telefon (martwił się o najbliższy rachunek). Mówiła mu o tym,
co usłyszała od męża: o nieznanym dotąd szczęściu, które
poczuł na stacji Gdańsk Oliwa, gdy zobaczył swoje odbicie. I
po powrocie z Warszawy wciąż mówił o szczęściu: o śwince,
na którą chorowali w tym samym czasie, o zapachu magla i o
kąpieli w wannie. - Nie wiem, dlaczego tego chciałem - Adam
P. śmiał się do żony.
- To mogła być tęsknota do jedności pierwotnej - skomentował
psychiatra. - Do biologicznej matki, do brzucha, do wód
płodowych, do macicy. Ale matki nie ma.
- Bzdura! - Ryszard W. zareagował gwałtownie. - Ja nigdy nie
tęskniłem do żadnej macicy.
- Tak ci się wydaje. Wszyscy tęsknimy. Poza świadomością,
bo nie da się tęsknić świadomie do czegoś, czego nie możesz
pamiętać. Mów dalej, mam za mało danych.
- Dalej? Rano Adam wyjechał do Gdańska, ja poszedłem do
pracy. Koniec.
Adam P. wrócił do Gdańska i pracował jak zwykle: w
kancelarii i w sądzie. Często dzwonił do Warszawy. Brat nie
podnosił słuchawki. Nie było go w domu: dzień, tydzień,
miesiąc prawie. Adam P.
ma przy sobie komórkę, więc dzwonił do brata 2 samochodu,
z sądowego korytarza, ze sklepu, z kawiarni -Palowa” w
piwnicach Ratusza albo z pubu „U Szkota”, gdzie czasem
spotyka się z klientami.
Najpierw dwa razy w ciągu dnia, później co trzy godziny, co
godzinę, co pół. Bez skutku.
W końcu wziął klucze do mieszkania Ryszarda W., wsiadł w
p0. ciąg i nie wraca do dzisiaj.
Pije dużo kawy, pali, je niewiele, sprawdza sygnał w
słuchawce. Lato jest upalne, więc otworzył
wszystkie okna i nie zamyka ich. Na balkonie co rano czyta
gazetę.
- To nie jest normalne - mówi do mnie przez telefon.
- Nie jest - zgadzam się. - Niech pan wraca do Gdańska.
- Nie mogę. Między mną a Rysiem wiele się wydarzyło.
- Wiem.
- Muszę czekać - mówi Adam P. po chwili ciszy - on tu wróci.
Pytam, czy mogę odwiedzić go z przyjacielem brata, o którym
zapewne słyszał.
- Z psychiatrą? Sądzi pan, że zwariowałem?
- Nie, nie sądzę.
- Mówmy sobie po imieniu - na drugi dzień psychiatra
proponuje Adamowi P.
- Dlaczego? Myślisz, że i ja…
- Czy ja ci się podobam? - pyta psychiatra.
- Nie rozumiem - Adamowi P. czerwienieją policzki.
- Jestem młodym przystojnym facetem. Podobam ci się? -
powtarza lekarz.
- Nie, chyba nie.
- A powinienem, skoro jesteście tacy sami. Rysiowi się
podobałem. Daj temu spokój. Wracaj do żony, bo ci się
małżeństwo sypie.
- Dlaczego Ryszard zaginął? - pyta Adam P.
- Pana brat nie zaginął - mówię do mecenasa. - Sprawdziłem.
Gdzieś w Polsce w komisariacie policji napisał oświadczenie:
wszystko w porządku, jestem zdrowy. Nie mam żadnych
zobowiązań. Nie jestem osobą zaginioną.
- To znaczy, gdzie jest? - Adam P podrywa się, nie pojmuje.
- Nie wiem, policja nam tego nie powie.
- Dlaczego Ryszard mnie zostawił?
_ On nie ciebie zostawił! - teraz psychiatra wstaje. - On iekł od
waszej wspólnej matki. Znalazł cię, żeby porzucić. Jak ona
was porzuciła.
_ Bzdury - Adam P. mówi do psychiatry. - Czy ty zawsze
wiesz, co się dzieje między jednym a drugim człowiekiem?
Wieczorem Adam P. słyszy pukanie do drzwi. Z Gdańska
przyjechała żona.
- Przywiozłam ci trochę dokumentów do przejrzenia. Klienci
się niepokoją.
Schodów się nie pali
Gospodarze - małżeństwo R. - żyli spokojnie: uprawiali
ziemię, hodowali drób, bydło i trzodę -
wszystkiego po trochu, na własne potrzeby. Ich małe zdrowe
dziecko biegało już po podwórku, gdy w domu na świat
przychodziło drugie.
Położna krzyknęła przerażona. Noworodek, którego trzymała
w rękach, nie był podobny do człowieka. Tak później
opowiadali we wsi, choć nikt obcy (poza położną) dziecka nie
widział. Nawet matka (zwana dalej biologiczną matką) nie
przyjrzała mu się uważnie (o reakcji ojca nie wiadomo nic).
Zaraz na podwórko wjechał ambulans i lekarz zabrał chłopca
do Krakowa.
Lecz niepokój z górskiej wsi nie zniknął, przeciwnie -wzmógł
się. Podobno ludzie szeptali przez płoty: głowę miał wielką i
pomarszczoną. Ślepia wyłupiaste, bez powiek. A palce żabie. I
łuskę na całym ciele, jak u ryby.
Byli tacy, którzy wiedzieli, skąd ta brzydota: - Nie od Pana
Boga.
Alarmowali: - Nasze krowy przestały dawać mleko.
Chłopiec urodził się sześć lat temu. Lekarze nie potrafili
Powiedzieć, dlaczego jest aż tak brzydki. Ale wydali sąd: Ani
nie widzi, ani nie słyszy. Nigdy nie będzie siedział ani chodził.
Pewnego dnia zaśnie i już nigdy się nie obudzi.
Odesłali chłopca do domu dziecka. Tam wszyscy pracownicy
zlecieli się go oglądać: palacz przyszedł
od pieca i p0. dobno zemdlał, opiekunkę z jedynki zaczęło
kłuć w mostku innej przez tydzień śniły się koszmary. Kobiety
w sierocińcu bały się chłopca szczególnie wtedy, gdy musiały
go dotknąć.
Losowały: która myje, która karmi.
Chłopiec miał zarośnięte małe uszy, jakby wcale ich nie miał.
Za to ogromne usta: co jadł, to mu się wylewało. A że
brakowało mu powiek, oczom groziło wyschnięcie - należało
je zakrapiać co dwie godziny. Choć nie miał żabich palców ani
rybiej łuski, i tak wyglądał jak potwór. Tak na niego w
sierocińcu mówili: potwór albo potworek. - Bałam się, że
przegryzie mi gardło - opowiada opiekunka z noworodków.
Mówi to, kąpiąc inne dziecko: choć niczego mu nie brakuje,
jest różowe i pachnące, też zostało odrzucone przez mamę.
(Kobiety zostawiają tu swoje dzieci, bo mają powody: mama
tej dziewczynki koło drzwi ćpa; mama tego chłopca musi się
uczyć, bo młoda; a tamtego, który leży pod oknem, wyjechała
w świat). Te dzieci i tak mają dobrze - mógłby pomyśleć
brzydki chłopiec. - Nikt się ich nie obawia. Kiedyś znajdą
nową rodzinę i będą kochane.
Ale chłopiec był tak mały, że jeszcze nie rozumiał, co się
wokół niego dzieje. Nie siadał, nie mówił, nie reagował. Był
zamknięty, nieufny, cichy, jakby nikomu nie chciał sprawiać
kłopotu. Leżał spokojnie także wtedy, gdy odwiedziła go tu
biologiczna matka (ojciec podobno nie przyjeżdżał). Kobieta
stała długo nad łóżeczkiem, płakała. Choć pracownicy
sierocińca nie lubią rodziców, którzy odtrącili swoje dzieci, na
tę kobietę patrzyli wyrozumiale: - Dobrze, że go oddała -
mówili. - Tu jest miasto, lekarze.
Do domu dziecka biologiczna matka przyjeżdżała jeszcze
kilkakrotnie. Gdy była tu ostatni raz (załatwiała ostatnie
formalności), nie chciała już syna zobaczyć. Przestała
przyjeżdżać, zanim malec zaczął cokolwiek pojmować.
W sierocińcu wszyscy byli przekonani, że brzydki chłopiec
edy nie znajdzie nowych rodziców. Jak trochę podrośnie -
jjdzie do przytułku. I to zaczęło martwić pracowników domu
dziecka. Bo polubili chłopca. Wołali na niego Mateusz.
Mateusza często chcieli oglądać lekarze, wtedy jechał do
szpitala. Przyglądali mu się z zadumą: mierzyli, ważyli i
zaglądali w oczy. Okazało się, że chłopiec bardzo źle widzi, bo
ma oczopląs. Coś notowali, robili fotografie. Choć potrafili już
nazwać jego chorobę - ablepharon macrostomia syndrome, co
oznacza zespół braku powiek i ogromne usta - nic więcej
powiedzieć nie mogli.
Literatury fachowej na ten temat prawie nie ma.
Wiadomo, że medycyna zna zaledwie pięćdziesiąt takich
przypadków w całej swojej historii (z pewnością podobnych
dzieci urodziło się więcej, ale nigdy nie dotarły do lekarzy).
Istnieją pojedyncze opisy choroby: pierwszy z 1883 roku
(potem m.in. z 1920, 1922, 1950, 1962, 1977, 1985). Od
nazwiska jednego z autorów choroba ta bywa nazywana
zespołem McCarthyego. Oprócz braku powiek, dużych ust i
szczątkowych małżowin usznych medycy zauważyli u
opisanych dzieci cechy wspólne: brak włosów lub włosy
cienkie i rzadkie; obustronny wewnętrzny zez, brak brwi;
nieregularne przednie nozdrza; małe niedorozwinięte zęby;
rozszczep podniebienia twardego; twarz bez wyrazu; sucha i
szorstka skóra, której jest jakby za dużo, szczególnie w
okolicach karku, pośladków i stóp; korpus płaski lub unoszący
się ku górze przy Pępku; niekiedy brak pępka; brak brodawek
piersiowych albo brodawki szczątkowe; nieokreślone genitalia
z niewielkim penisem umieszczonym w tylnej części krocza,
brak mosz-ny; mowa nosowa, niewyraźna, niezrozumiała;
upośledzenie umysłowe. Wszystko z powodu uszkodzenia
genetycznego. Ale co to za uszkodzenie i dlaczego do niego
doszło - tego medycyna już nie wie.
Wszystkie opisane dzieci zostały odrzucone przez swych
biologicznych rodziców, żadne nie znalazło nowej rodziny.
Ale medycy rejestrujący te przypadki nie podali, co się z
sierotami działo dalej: czy osiągnęły wiek dojrzały? jak długo
żyły?
Więc i tego medycyna nie wie.
W niedużym domu nieopodal sierocińca mieszkają
bliźniaczki: Renata i Dorota. Życie tak im się ułożyło, że nie
mają mężów, ale mają dzieci: Renata ma Ewelinę, Dorota -
Tomka i Klau-dynę. Choć bliźniaczki mają dopiero po
trzydzieści cztery lata, ich dzieci zdążyły już skończyć
podstawówki.
Ewelina za rok będzie pełnoletnia. Jest wysoka i ładna, uczy
się w liceum i trenuje lekkoatletykę. Za dwa łata chce zdawać
na Akademię Wychowania Fizycznego.
Bliźniaczka Dorota jest siostrą pck i codziennie przed
południem opiekuje się samotnymi staruszkami.
Mówi: - Pracuję z tymi, co ze świata schodzą, a Renata z tymi,
co na świat przychodzą.
Renata jest pielęgniarką w sierocińcu. Nie raz, nie dwa
przynosiła stamtąd na niedzielę dzieci: a to małego Krzysia z
wielką głową (w końcu razem z bratem bliźniakiem znalazł
nową rodzinę w Szwecji); a to Jaśka z oczopląsem, co miał
lęki, kiedy coś za szybko się ruszało (ulitowała się nad nim
babcia i zabrała go do siebie); a to Dominika - kolejnego
malca z głową jak balon (umarł w szpitalu, Renata trzymała go
wtedy za rękę); a to Mateuszka - chłopca tak brzydkiego, że z
początku aż się go bała, jak wszystkie inne kobiety w
sierocińcu.
- Ale Mateusz rósł - opowiada dzisiaj. - Zaczął się ruszać,
obracać na brzuch. Na jego nieruchomych policzkach
pewnego razu zobaczyłam dołki. Uśmiechał się.
Doktorzy dalej nie wiedzieli, jak leczyć Mateusza. Ale żeby
mógł jeść normalnie - zeszyli mu kawałek ust z lewej i
kawałek z prawej strony. Żeby nie musiał spać w pływackich
okularach gazikami nasączonymi płynem fizjologicznym -
doszyli mu górne i dolne powieki.
potem do sierocińca przyszedł młody rehabilitant, Tomasz
Koloch. To jego pierwsza praca. - W szkole widziałem dzieci
poparzone od stóp po samą głowę i był to straszny widok.
Więc gdy zobaczyłem Mateusza, poczułem tylko zdziwienie,
nie wstręt. O wiele trudniej było mi zaakceptować inne
dziecko, które nie trzymało kału.
Rehabilitant postanowił, że rozprostuje przykurczone palce
Mateusza: otwierał mu dłonie i zamykał, tak przez wiele
godzin i wiele dni. Postanowił, że Mateusz będzie raczkował.
Potem, że będzie siedział. Potem, że wstanie i będzie chodził.
Wreszcie, że przestanie szurać nogami i zacznie podnosić
stopy, jak ludzie podnoszą.
Osiągnięcia przychodziły z trudem, ale każde było nagradzane
radością wszystkich pracowników sierocińca. I Mateusz chyba
się cieszył, bo cały czas Renata była tuż przy nim: zostawała
po godzinach (wtedy zorientowała się, że dziecko słyszy,
wystukał rytm muzyki z radia) albo zabierała go do domu.
Tam po raz pierwszy wszyscy rozumieli jego niewyraźne
słowa. No, może czasem mieli z tym kłopot, ale nigdy nie
brakowało im czasu, by cierpliwie wypytać chłopca, o co mu
chodzi.
Kiedy Renata nie mogła go zabrać, do sierocińca zaglądała jej
córka Ewelina. Chętnie bawiła się z Mateuszem: - Nieważne,
jaki on jest na zewnątrz, bo w środku ma coś tak dobrego,
czego nie umiem nazwać. Są dzieci porażone albo z downem i
tego nie mają. Nie wiem, czy potrafiłabym je pokochać.
Niekiedy pod płot sierocińca podchodziła także Dorota. Brała
Mateusza na spacer: szli daleko łąkami.
Coraz dalej od domu dla sierot, którego chłopiec nie lubił. Już
wiedział, że są mne domy na świecie, choćby ten, gdzie
mieszkają Renacha 1 Dorocha. Tak je nazywa.
U nich po raz pierwszy zobaczył cały bochenek chleba.
Po raz pierwszy ubierał choinkę (w sierocińcu robi to pet-
sonel), mógł z niej zerwać cukierek; jeden, drugi, dziesiąty (w
sierocińcu choinka stoi wysoko, żeby żadne dziecko jej nie
dosięgło).
Tu mógł wieczorem wyjść z Renatą przed dom i pomiędzy
drzewami pierwszy raz w życiu zobaczyć księżyc. Nie mógł
mu się nadziwić.
I nie mógł się nadziwić samochodom w nocy: - One mają oczy
- cieszył się.
W domu Renaty przestał sikać w pieluchę.
Ale te wizyty nie mogły trwać długo. Renata była dla niego
osobą obcą, więc bywał u niej nielegalnie.
Latem zeszłego roku Mateusz wyjechał z Renatą na wakacje
całkiem oficjalnie. Aż dwa miesiące spędzili razem w Żmią-
cej, blisko Limanowej. Na wysokiej górze stoi tam wielki
dom, a w nim spędza lato mnóstwo małych dzieci z wielu
krakowskich sierocińców. Gdy któreś się potłukło albo
skaleczyło, Renata opatrywała mu rany, bo była tam w pracy.
Do Żmiącej przyjechała i Ewelina, więc kiedyjej mama była
zajęta w gabinecie, ona bawiła Mateusza.
Ale któregoś dnia wyjechała do Krakowa, była zmęczona. Po
tygodniu znowu wróciła.
Za drzwiami gabinetu mama dojrzewała do decyzji.
Na piąte urodziny Mateusza na wysoką górę zawitała także
Dorota. Przywiozła tort i świeczki.
Przyglądała się siostrze uważnie i temu, jak troskliwie dba o
chłopca. Odpowiedziała na pytanie Renaty, które wcale nie
padło (widać bliźniaczki rozumieją się bez słów): - On musi
być nasz.
Wtedy Renata poczuła wdzięczność. Pomyślała: siostra będzie
dla mnie oparciem. Bo kiedy wezmę Mateusza na stałe, dom
dziecka oparciem już być nie może.
Renata zapytała córkę: - Co ty na to?
Ewelina miała wątpliwości: - Czy wiesz, jakie podejmujesz
ryzyko? On nie zawsze będzie taki mały i taki rozkoszny. A co
się stanie, jak umrzesz?
Renata na to: - Myślę i o tym. Ale czy miałabyś sumienie tak
go zostawić? Przecież pójdzie do przytułku.
Na tak postawioną sprawę Ewelina mogła powiedzieć tylko
tyle: - Jak chcesz.
I Mateusz nie wrócił już do sierocińca. W urzędach wszystko
załatwiono błyskawicznie: Renata jest jego rodziną zastępczą.
Bliźniaczki mają starszą siostrę (z zawodu także opiekuje się
staruszkami). Mówi: - Ja bym go nie wzięła. Bałabym się, że
nie podołam i oddam. Więc im odradzałam. Renata: - Nigdy
mi to do głowy nie przyszło. Ludzie, którzy znają Renatę,
pytali: - Po coś to zrobiła? Odpowiadała: - Nie wiem.
Ludzie komentowali na stronie: - Może chce się odwdzięczyć
Panu Bogu za piękną córkę. Albo: -
Może nienormalna. Albo mądrzej: - Niedojrzała emocjonalnie.
Albo całkiem głupio: - Czy ona już pieniędzy na chleb nie ma,
że taką poczwarę pod dach wzięła?
Renata oświadcza: - Państwo płaci mi miesięcznie tysiąc
złotych. Połowa idzie na lekarstwa i maści.
Ktoś ją zapytał: - Męczysz się tak, a czy ty wiesz, ile on będzie
żył?
Na to Renata z furią: - A ty wiesz, ile twoje będzie żyło?
O swym strachu nie chce powiedzieć ani słowa. A boi się,
mówi o tym jej siostra: - Ona widzi, że Mateusz coraz więcej
rozumie. Może się kiedyś zbuntuje na tę swoją inność? Może
na zawsze zamilknie, zamknie się na cztery spusty.
Ludzie mówią co innego: - Będzie miał do niej pretensje za
swoją szpetotę. Jeszcze będzie płakała. I Dorota ma lęki: - Co
to będzie?
Znajomi życzliwi Renacie (którzy pracują w służbie zdro-
wia): - Może nie będzie mógł żyć z taką twarzą. Bywają dzieci
oszpecone przez poparzenie. Dorastają i popełniają
samobójstwo.
Doktor Tadeusz Łyczakowski (operował Mateusza): -
Wszystko da się ukryć, każdy defekt zamaskować, garb nawet.
Ale twarzy nie. Twarz jest wizytówką człowieka. Człowiek z
drugim człowiekiem rozmawia twarzą w twarz.
Renata chce, żeby Mateusz był choć trochę ładniejszy. I doktor
Łyczakowski spróbuje tego dokonać.
Wkrótce do Instytutu w Prokocimiu przyjadą jego
amerykańscy koledzy, którzy już widzieli Mateusza.
Razem zrobią chłopcu nowe uszy, z jego włosów stworzą
brwi. I poprawią powieki, bo te są brzydkie.
Ale lekarz ostrzega Renatę: - Takim go Pan Bóg stworzył.
Można mu trochę pomóc, trochę poprawić.
Ale cudów niech się pani nie spodziewa.
Ewelina po roku mówi tak: - Mama zawsze była tylko dla
mnie. Nigdy nie dzieliłam się nią ani z innym dzieckiem, ani z
innym mężczyzną. Potem dorastałam i to ja miałam coraz
mniej czasu dla niej, bo nauka, koleżanki, treningi. I ona nie
miała ani chwili dla siebie: zabiegana, niespokojna, zero czasu
na relaks. To się zmieniło. Mateusz dał jej siłę, spokój. Mama
ma czas wyjść z nim na Wawel. Dziś nikt poza Mateuszem w
jej życiu nie istnieje. Muszę to zaakceptować. Tego, co się
między ludźmi dzieje, nie da się do końca wytłumaczyć.
Wiem, że jej miłość do niego jest ogromna. I odwzajemniona.
I ja dalej kocham Mateusza, choć nie traktuję go jak brata.
Słowo brat ma znaczenie, jakiś swój ciężar. Ale cieszę się, gdy
widzę, jak on rośnie, śmieje się, coraz lepiej mówi, liczy,
potrafi powiedzieć, co mu smakuje, a co nie. Więc nie mogę
mieć do mamy pretensji, kiedy jej decyzja przynosi takie
owoce.
Jestem nawet dumna z mamy. Może mam jakiś żal, bo jestem
sama. Odizolowałam się zupełnie.
Trudno mi żyć w tej bajce, która teraz dzieje w naszym domu.
Wszyscy tam patrzą na świat rzez różowe okulary, czyli nie
dalej niż jutro.
Renata chce wynagrodzić Mateuszowi lata spędzone w
sierocińcu. Podobnie jej siostra Dorota. I dzieci Doroty, które
poświęcają mu wiele godzin. Rysują z nim różne dziwne
kształty i z klocków budują wysokie schody. Ale Mateusz nie
zgadza się na każdy flamaster i na każdy klocek: - Tylko żółte
- krzyczy po swojemu.
Eweliny całymi dniami nie ma w domu (szkoła, treningi itd.),
więc rzadko się bawi z Mateuszem: - Nie muszę bez przerwy
udowadniać, że go kocham.
Renata śpi z Mateuszem, nigdy na niego nie krzyczy i na
wszystko pozwala. Kiedy w supermarkecie kazał sobie kupić
cały kosz majtek - kupiła. Gdy chciał czapkę dobrej firmy
(świetnie rozpoznaje znaki firmowe) - kupiła, choć w domu
się nie przelewa. Gdy w Żmiącej (tego lata byli tam na
wakacjach po raz drugi) o północy zapragnął wyjść na
huśtawkę - poszła huśtać. I mówiła do niego: Mój
najpiękniejszy syneczku. Własnej córce, przyznaje się do tego,
powiedziałaby: - Śpij. Kiedy w Żmiącej Mateusz zobaczył
ogień w kominku, palił wszystko, co było z papieru. A kiedy
papieru zabrakło, Renata rozlała sok do wszystkich szklanek i
dała chłopcu pudełko. Potem wysypała na stół ciastka i dała
mu opakowanie z pofalowanej tekturki. - Nie! - zakrzyczał. I
głośno mówił dalej, co Renata w mig zrozumiała: - To są
schody, schodów się nie pali. I wtedy Renata znalazła gazetę
zawieruszoną pod fotelem. Mateusz darł kartkę po kartce.
Każdą oglądał i wrzucał w ogień. Śmiał się głośno, aż
zobaczył
reklamę farby do drewna. Na fotografii: schody. Schował je do
kieszeni.
Renata z uśmiechem: - Powiedz, syneczku, co będziesz robił,
gdy będziesz duży?
- Będę budował schody - powiedział, a Renata przetłumaczyła.
- Tak, będziesz inżynierem.
Jednego musiała mu odmówić. Gdy kiedyś razem weszjj
do kościoła, Mateusz spojrzał na wielkiego ukrzyżowanego
Chrystusa: - Zerwij go! - krzyknął po swojemu. - Weźmiemy
go do domu!
Popłakał się, bo Renata powiedziała: - Nie mogę. Renata
tłumaczy dookoła, że jej chłopiec nie jest upośledzony jak
inne takie dzieci opisane przez medycynę. Jest opóźniony jak
każde dziecko po domu dziecka, ale już to nadrabia. - Jest
upośledzony - mówi doktor Łyczakowski, który twarz chłopca
ma uczynić ładniejszą. - Choć Mateusz czyni postępy. Kiedy
go poznałem, nic, tylko przekładał dwie plastikowe miski. Wte
i wewte.
Renata przekonuje wszystkich, że Mateusz jest coraz
ładniejszy. - Pieprzysz - odpowiedziała Ela, koleżanka z
sierocińca. Renata wymaga, by wszyscy rozumieli jego słowa,
bo przecież mówi coraz lepiej, całymi zdaniami, ćwiczy z
logopedą. - Ja Mateusza nie rozumiem - Ela mówiła tak, by
Renatę sprowadzić na ziemię.
Renata szanuje Elę (kobietę koło pięćdziesiątki) za to, że w
sierocińcu przepadają za nią wszystkie dzieci.
A Ela myśli tak: - Mateusz nigdy nie będzie normalny. I trzeba
ją na to przygotować, otrząsnąć z tej euforii. Ona jest
normalna, ale z odchyłem. Miłością, którą nosiła w sobie,
można by obdzielić nie tylko Ewelinę, ale i jakiegoś
mężczyznę. Przecież to młoda kobieta. Wątpię, czy
kiedykolwiek w jej życiu ktoś się jeszcze pojawi. Już nie.
Takiego dokonała wyboru i trzeba ją za to szanować. No ale
niech nie przesadza! Musi być twardsza dla Mateusza. Bez
mocnej ręki się nie obejdzie. Ja wiem, sama dwoje
wychowałam. A ona tylko skacze: synku, syneczku. Kiedy na
wakacjach rozciął sobie wargę, trzeba było nie jego ratować,
ale ją.
Inne koleżanki mówią: - Bez niego Renata nie przeżyłaby już
ani dnia. I Dorota też.
Ich starsza siostra: - Są pazerne na niego. Każdej się wydaje, ¦
ona lepiej od tej drugiej dba o dziecko, są zazdrosne.
Dorota opiekuje się staruszkami zawsze tylko przed
południem. Renata idzie do sierocińca albo na drugą, albo na
noc. Po pracy zawsze biegiem do domu, żeby szybko przytulić
synka i zawieźć go do przedszkola.
Przedszkole blisko domu, choć integracyjne (dla dzieci
zdrowych i upośledzonych), nie przyjęło Mateusza: - Rodzice
są przeciw - wytłumaczyła dyrektorka, choć ci rodzice nigdy
Mateusza nie widzieli.
Teraz Mateusz jeździ do przedszkola u zakonnic aż na drugi
koniec miasta. Renata codziennie wozi go tam tramwajem.
Nie lubi tramwajów, bo pasażerowie strasznie się gapią.
Według niej najbardziej okrutni bywają starzy ludzie.
Pokazują palcem.
Gdy Renata o tym opowiada - płacze.
I uśmiecha się: - Mówią, że dzieci są okrutne, bo szczere.
Niektóre tak, ale w przedszkolu ciągle się kłócą, które ma iść z
nim w parze. I młodzież jest normalna. Przyjaciele Eweliny,
Klaudyny i Tomka odwiedzają nas w domu i nie mają z
Mateuszem żadnego problemu. Są super.
Latem Renata przyjechała do Warszawy na nagranie programu
Zwyczajni - niezwyczajni. To program o ludziach ofiarnych i
odważnych. W studiu tv Renatę powitano oklaskami. Z taśmy
pokazano ich dom i Mateusza: tańczył w objęciach Eweliny. (-
Bajkę im wcisnęłam - mówi Ewelina. - Co miałam robić?).
Kamera filmowała Mateusza z tyłu albo z daleka. Tak, żeby
brzydkiej twarzy nie było widać dokładnie.
Potem była rozmowa. Renata mówiła jak zwykle: - Mój
Mateusz jest najpiękniejszy.
Dziennikarz nie krył łez.
Następnego dnia, a może trzy dni później, opiekunki wyszły
za płot sierocińca i spacerowały z kolumną dzieci. Podchodzili
do nich ludzie młodzi i całkiem starzy: - W telewizji mówili że
ten potwór był u was.
Opiekunki na to: - No był. Wcześniej go nie widzieliście?
Ktoś miał niepokój w głosie: - Ta pielęgniarka blisko mieszka.
Opiekunki potwierdziły: - Na sąsiedniej ulicy. Ludzie (już cała
grupka) przytaknęli: - No właśnie, blisko.
Ktoś powiedział: - Teraz to on jest pod kontrolą. - Ale co
będzie, kiedy dorośnie? - zapytali. Ktoś podsumował: - Trzeba
mur wokół domu postawić, wnuki schować.
Mateusz mówi (kto jest z nim- kilka dni, już go rozumie), że
ma dwie mamy: Renachę i Dorochę. Wie, że urodziła go
całkiem inna kobieta. Podobno biologiczna mama płakała, gdy
usłyszała o Renacie.
Zażalenie
To, co przeżywa Krystyna Jałowiczor, nie budzi dziś w nikim
emocji. Mało kto już w Simoradzu pamięta, jak to się stało.
Osiem lat, sporo czasu: starzy sąsiedzi odeszli na cmentarz, na
świat przyszli nowi, a ci w średnim wieku potracili pracę i
siedzą teraz po domach (kobiety) albo w barze nieopodal
kościoła (ich mężowie). Ci, którzy jeszcze pracę gdzieś mają,
narzekają na kapitalizm, wracają do domów na wieczór, są
zmęczeni, nie mają siły pamiętać o przykrych rzeczach.
Styczeń był wtedy ciepły, nie padało, to wiemy z akt, ale na
stawach lód wciąż trzymał się mocno.
Widać grudzień tamtej zimy musiał być mroźny. Albo nawet i
listopad, choć raczej nie. Bogusia, dziś już dorosła, dobrze
pamięta koniec tamtego listopada: wracały z Anią ze szkoły z
zabawy andrzejkowej. Razem szły, bo obok siebie mieszkały.
Nie było zimno. Było ciemno. Bogusia pamięta, jak Ania,
dziecko z miasta, bała się ciemności nad stawami: - Tuliła się
do mnie tak mocno, tak na mnie wisiała, że aż trudno nam się
szło.
Trzy miesiące wcześniej, we wrześniu, w tutejszej
podstawówce Ania zaczęła czwartą klasę. Jej młodszy brat
Dominik - trzecią. To była ich nowa szkoła. Mieli dziesięć
minut drogi, jeśli przez stawy, a piętnaście, jeśli szosą.
Zamieszkali u dziadków, bo ich mama musiała wyjechać do
Francji.
Tam tata od pięciu lat zarabiał na mieszkanie, ale to, co zarobi!
szło na wynajmowanie dwóch pokoi tutaj w mieście, w
Andrychowie. Więc mama pojechała mu pomóc, by wreszcie
mieć na własne.
Miała tam pracować pół roku. Wróciła nagle, po pięciu
miesiącach. I tata z nią wtedy wrócił, jak zadzwonili z Polski i
powiedzieli, co się stało. Powiedzieli właściwie, że nie
wiadomo, co się stało.
Było tak: w styczniowy poniedziałek dzieci dowiedziały się,
że następnego dnia w szkole będzie dyskoteka. Ania chciała
iść potańczyć, babcia była przeciw: to zabawa dla starszych
uczniów, a nie dla dziesięciolatków. Wnuczka ją w końcu
przekonała i wyszła z domu przed piątą. Nie wiadomo, jak się
bawiła w szkole, bo relacje są sprzeczne.
Stała przy oknie, chodziła w kółko po korytarzu, jakby czymś
zdenerwowana. Często zaglądała do pokoju nauczycielskiego i
pytała opiekuna, która godzina. To jedna wersja. Druga jest
inna: Ania tańczyła z kolegą z klasy, uśmiechała się, potem
razem z innymi młodszymi dziećmi w jednej z sal oglądała
telewizję. Żadnego niepokoju u Ani nie zauważono.
Nauczyciel zakończył dyskotekę punktualnie, jak było
zapowiedziane: o ósmej wieczorem. Dzieci włożyły kurtki i
wyszły przed szkołę. Tu czekali rodzice, dzieci wsiadły do
samochodów. Te, po które nikt nie przyszedł, rozeszły się w
różne strony. Grupami albo w pojedynkę. Dotarły do domów,
tylko Ania nie. To, co dziś mówi Krystyna Jałowiczor (drobna,
koło czterdziestki), wzrusza już mało kogo.
Wiele widzieliśmy takich matek w telewizji, o wielu
czytaliśmy w gazetach. Ocierają oczy, ciągną nosem,
przeglądają albumy z fotografiami, patrzą w okno. Ich
cierpienie sprowadza się zawsze do tego samego: chciałabym,
mówi każda taka matka, już tylko dowiedzieć się, że moje
dziecko nie żyje.
Mieć grób, świeczkę zapalić, uklęknąć. Grób jest konkretny,
grobu można dotknąć, matka potrzebuje dotknąć, pogłaskać
swoje dziecko, grób jest lepszy niż nic.
I Krystyna Jałowiczor tak mówi, kiedy kończy swoją
opowieść. Wcześniej opowiada o utraconej córce: że była
ładna, mądra, grzeczna, ufna. Porządnie prowadziła zeszyty i
szła przygotowana na lekcje.
Każda matka tak mówi o zaginionym dziecku. Każda mówi i o
swojej winie, chce się usprawiedliwiać. -
Czuję się winna - powtarza po nich Krystyna Jałowiczor. -
Chciałam stworzyć lepszy dom moim dzieciom. Było nam
ciężko, znikąd nie mieliśmy pomocy. Tutaj na mieszkanie nie
dalibyśmy rady zarobić. Pojechałam za mężem do Francji.
Czułam spokój, kiedy wyjeżdżałam. Byłam pewna, że dzieci
mają najlepszą opiekę. Szkoła blisko, babcia pracowała w
szkole, ciocia też. Pół roku, myślałam, szybko przeleci. Córka
mówiła do mnie: damy radę, mamusiu, jedź. Na Boże
Narodzenie nie przyjechałam do dzieci, bo bałam się, że już
drugi raz rozstania z nimi nie zniosę. Wytrzymam jeszcze te
dwa miesiące, tak siebie przekonywałam. Wróciłam miesiąc
później. Płakałam, lamentowałam, wyłam. Myślę, że jak ktoś
porywa dziecko, to dla siebie, bo mu się podoba. Nie po to, by
mu zrobić krzywdę. Dziesięcioletnia dziewczynka jest zbyt
duża, by tak sobie ją adoptować. Po co komuś dziesięcioletnia
dziewczynka? Do czego potrzebna?
Tamtego popołudnia babcia Ani skończyła pracę w szkole
(była woźną). Poszła w odwiedziny do teściów drugiego syna.
Wracała do domu przed siódmą, odwoził ją syn. Przejeżdżali
koło szkoły.
Przystanęli. Babcia nie weszła do środka. Stwierdziła, że
dyskoteka jeszcze trwa, kazała się wieźć dalej.
Około dziesiątej zapukała do sąsiadów (do domu Bogusi, do
której dwa miesiące wcześniej Ania tuliła się ze strachu, kiedy
przez stawy wracały z andrzejkowej zabawy). Tym razem
Bogusia wracała ze starszym bratem. Ania nie chciała iść z
nimi. Mówiła, że czeka na babcię. Została przed szkołą.
Babcia powiedziała sąsiadom, że wnuczka miała wrócić z
koleżankami.
Wezwano policję. Policjanci, babcia, dziadek i sąsiedzi
zgromadzili się nad stawem - tym najbliższym szkoły. Tuż
obok mieszka pani sołtys. Właśnie skończyła oglądać film po
dzienniku, wyjrzała przez okno, zobaczyła ludzi i światła.
Zaciekawiona wyszła przed dom. Powiedziano jej o zaginięciu
dziewczynki. Wtedy przypomniała sobie, że kiedy dwie
godziny temu, około ósmej, wracała do domu nad stawem - tu,
gdzie do asfaltu dochodzi żwirówka (która prowadzi nad
następne stawy), pod ostatnią we wsi latarnią stał samochód.
Był jasny, beżowy chyba, duży fiat, może łada. Tylne drzwi
miał otwarte. Pani sołtys usłyszała krzyk dziecka, ale dziecka
nie widziała. Gdy była już blisko samochodu, drzwi nagle się
zamknęły. Samochód ruszył gwałtownie, aż zapiszczały
opony. Pani sołtys poszła oglądać telewizję.
Wcześniej, kilka minut po ósmej, przed szkołą - wiemy to z
akt - koleżanka zaproponowała Ani, że jej rodzice mogą ją
podwieźć do domu, mają po drodze. Ania podziękowała: -
Czekam na babcię.
Kolega Ani (ten, z którym wcześniej tańczyła) zaproponował,
że ją odprowadzi, choć jego dom stoi na przeciwległym końcu
wsi, w zupełnie innym kierunku. Ania zgodziła się, ale szli
razem najwyżej minutę. - Już wracaj - powiedziała. Być może
była zawstydzona, że odprowadza ją chłopak, dziesięcioletnią
dziewczynkę taka sytuacja mogła zawstydzić. - Nie boisz się
iść sama przez stawy? -
zapytał. - Boję się, ale pójdę. Wracaj.
Wrócił przed szkołę, dogonił dzieci, które szły w stronę jego
domu. Tyle jego relacja.
- Ania - tak po latach mówi jej sąsiadka Bogusia - sama nigdy
nie odważyłaby się iść przez ciemne stawy. Nie uwierzę.
W ciągu kilku dni policjanci przeszukali łąki, pola, lasy,
opuszczone gospodarstwa i stawy. W wodzie odnaleziono
zwłoki kobiety. Z łatwością ustalono jej imię i nazwisko.
Pochodziła stąd, ale mieszkała pięćdziesiąt kilometrów dalej.
Ze swojego domu wyszła dzień przed zaginięciem Ani. Z
pewnością chciała odwiedzić starą matkę i brata - nauczyciela
rysunków w tutejszej szkole. Nie dotarła. W jej krwi było
wysokie stężenie alkoholu. Musiała popić gdzieś po drodze.
Nie stwierdzono cech przestępstwa, lecz jedynie utonięcie.
Bez związku z zaginięciem dziesięcioletniej dziewczynki.
jedni policjanci penetrowali okolicę, inni przesłuchiwali
świadków, choć tak naprawdę mało kto był tu świadkiem
czegokolwiek, co mogło mieć znaczenie dla sprawy. Być
może z wyjątkiem jednej informacji. Dwie uczennice
powiedziały policjantom: tydzień i dwa tygodnie wcześniej
zaczepili je dwaj nieznajomi mężczyźni. Podjechali beżowym
fiatem i zaproponowali dziewczynkom podwiezienie do domu.
Fiat był charakterystyczny: na przednim lusterku wisiała
maskotka, a na tylnej szybie - dwie przeciwsłoneczne pionowe
czarne rolety. Na podstawie zeznań nastolatek policja
przygotowała portrety pamięciowe mężczyzn.
Beżowego fiata (z maskotką i czarnymi roletami) zauważono
w najbliższym miasteczku nazajutrz po zaginięciu Ani.
Trzy miesiące później dochodzenie w sprawie uprowadzenia
małoletniej Anny Jałowiczor zostało umorzone. Powód:
niewykrycie sprawcy. Wniosek aspiranta Bogusława
Dziedzica z Komendy Rejonowej w Cieszynie poparł
nadzorujący sprawę prokurator Mirosław Wojciech Baron. W
ciągu siedmiu dni rodzice mogli wnieść zażalenie, ale tego nie
zrobili.
- Nie mieliśmy głowy - mówi dzisiaj matka. - Jeździliśmy po
całej Polsce. Po jasnowidzach, bioterapeutach, wróżkach.
Różne rzeczy nam opowiadali, ale nic się nie sprawdziło.
Dwie teczki akt wrzucono do archiwum.
- Trzeba było wnieść to zażalenie? - pyta Krystyna Jałowiczor.
Trzeba było. Policjanci przesłuchali pół setki świadków:
babcię i dziadka Ani, jej koleżanki i kolegów, ich rodziców,
panią sołtys, niektórych sąsiadów, nauczyciela, który
opiekował się dziećmi w czasie dyskoteki.
Nie przesłuchali wszystkich, którzy o dyskotece wiedzieli, A
wiedziało niewielu. Nie wywieszono we wsi plakatów, nie
mówiono o tym z ambony, wstęp na zabawę mieli tylko
uczniowie. Oprócz uczniów i ich rodziców o imprezie
wiedział jedynie dyrektor szkoły i nauczyciele. Ich nie
spytano, gdzie wtedy byli i co robili. Nie żeby od razu kogoś
podejrzewać, ale żeby po latach nie narazić się na zarzut
zaniechania.
Szkoła stoi wprawdzie przy drodze asfaltowej, ale jest to
droga boczna. Daleko od głównej szosy przelotowej. Ktoś, kto
podjechał tu beżowym fiatem, podjechał specjalnie. Musiał
wiedzieć, że dzieci będą wracały do domu nocą, i to właśnie o
tej godzinie. Musiał wiedzieć, które dzieci jaką drogą będą
szły: które w grupie, szosą, a które pojedynczo, w stronę
stawów.
Jeśli na Anię czekał beżowy fiat i był to ten fiat z czarnymi
roletami, należało zapytać prokuratora, co sądzi o
przesłuchaniu jego kierowcy, którego zatrzymano nazajutrz w
miasteczku obok. Kierowca powiedział, że nie porwał
dziewczynki. Mamy to w aktach. Policjanci nie dokonali
jednak „okazania”: nie pokazali twarzy kierowcy fiata z
roletami tym nastolatkom, które tydzień wcześniej były
zaczepiane przez nieznajomych mężczyzn. Nie dokonali też
oględzin samochodu. Zapomnieli o tym, co jest policyjnym
abecadłem: nie sprawdzili, czy w samochodzie jest krew,
włosy albo inne ślady zaginionej Ani. Stwierdzili, że beżowy
fiat z czarnymi roletami nie ma nic wspólnego ze sprawą. Tak
przynajmniej wynika z akt. Czy mogło być inaczej? Czy były
jakieś działania operacyjne, o których w aktach nie ma mowy?
Nie wiadomo. W cieszyńskiej policji już mało co pamiętają, a
sprawdzać tego w archiwum nikomu się nie chce. Prokurator,
który nadzorował dochodzenie, jest dziś na wielomiesięcznym
zwolnieniu.
Wiadomo z akt, że policjanci sprawdzali inne beżowe fiaty
zarejestrowane w dawnym województwie bielskim. Dotarli
chyba do wszystkich właścicieli takich samochodów.
Wszystkich zapytali, czy tamtego wieczoru byli w Simoradzu i
czy może porwali dziesięcioletnią Anię.
Trzeba było zapytać prokuratora, co sądzi o takiej pracy
policjantów.
Trzeba było zapytać, dlaczego nie sprawdzali beżowych ład.
Pani sołtys nie była pewna, czy widziała fiata, czy ładę.
Trzeba było zapytać, dlaczego jedni widzieli beżowego fiata
albo ładę, inni mówili o czerwonym maluchu, jeszcze inni, że
nie było żadnego samochodu, kiedy szli tamtędy minutę przed
Anią.
Oględziny miejsca, skąd samochód miał ruszyć z piskiem
opon, nie wykazały żadnych śladów ani na żwirowce, ani na
asfalcie. Oględzin dokonywano nazajutrz, w świetle dnia.
Wyraźnie w aktach zapisano, że nie ma śniegu, nie pada i od
wczoraj nie padało, wieje tylko lekki wiatr, jest plus trzy
stopnie. Ślady takiego gwałtownego startu musiałyby zostać.
A nie zostały.
Trzeba było zapytać, dlaczego uczennice tutejszej
podstawówki nikomu nie wspomniały, że tydzień wcześniej
zaczepiali je obcy mężczyźni. Powiedziały o tym dopiero
wtedy, gdy po wsi rozeszła się wiadomość o beżowym fiacie
widzianym przez panią sołtys. Trzeba było zapytać, dlaczego
pani sołtys, kiedy usłyszała krzyk dziecka w samochodzie,
który tak gwałtownie odjechał, doszła spokojnym krokiem do
domu i przez dwie godziny spokojnie oglądała film w
telewizji. Trzeba było zapytać, czy beżowy samochód w ogóle
nad
stawem był.
Takie pytanie stawia sobie Krystyna Jałowiczor. I odpowiada:
jeśli tamtego wieczoru nie było tu żadnego beżowego fiata,
żadnego obcego samochodu, to oznacza, że Ani zrobił
krzywdę ktoś stąd.
- Przestań - upomina ją teściowa. - Tutaj wszyscy są porządni,
tutaj nie ma złych ludzi. Ty jesteś nie stąd, ty nie wiesz, że tu
nigdy nic złego się nie st.ało. Tylko czasami Bóg lUc[2j
doświadcza złym losem, karze za grzechy. Trzeba się modlić
słabo się widać modlicie. Nie tr zęba się buntować.
Krystyna Jałowiczor nie buntuje się. Nie jest stąd, mało kogo
tu zna. Do Simoradza sprowadzili się dopiero po zaginięciu
Ani. Tutaj matka postanowiła n a córkę poczekać. Albo na tę
najgorszą wiadomość, która jest lepsza od braku jakiejkolwiek
wiadomości.
Zamieszkali u teściowej, dostali od niej kawałek ziemi,
zbudowali nieduży dom. Patrzą sobi e z teściową w okna i
obie nie lubią tego widoku.
Nie pyta teściowej, dlaczego wtedy nie poszła po Anię.
Teściowa nigdy nie powiedziała synowej, że i ona cierpi,
tęskni, wini się.
Nie pyta męża, dlaczego nigdy nie miał do swojej matki
żadnych pretensji, cienia żalu, jednego złego słowa. W ogóle
już mało z mężem rozmawia. I ori się niewiele odzywa.
Nie pyta, dlaczego nikt ze szkoły nigdy po zaginięciu Ani do
niej nie przyszedł, nie porozmawiał. Ani ówczesny dyrektor
(nazywa się Stanisław Trzciński), ani wychowawczyni córki
(nazywa się Janina Kajzer), ani nauczyciel, który wtedy
opiekował się dziećmi, a od roku jest nowym dyrektorem
szkoły (nazywa się Krzysztof Błaszczak).
- Nie przyszło mi to do głowy - mówi dzisiaj nowy dyrektor. -
Nie czułem się wtedy na siłach.
Do dzisiaj nikt we wsi nie czuje się na siłach przyjść do matki
dziewczynki zaginionej przed ośmiu laty i wypić z nią herbatę.
Dać jej jakieś wsparcie, porozmawiać, choćby o chmurach na
niebie. Albo tylko być razem, pomilczeć przez godzinę, dopić
herbatę i wyjść. To jest ważne, człowiek w cierpieniu tego
potrzebuje. Ale nie wiadomo, czy Krystyna Jałowiczor tego
sobie życzy. Nie spaceruje dużo po wsi, nie daje wielu okazji,
ją zaczepić. Ludzie tu się znają z podwórek, ze szkoły, ona t
obca, nieznana. I nie daje się poznać. Nigdy nie była na
wywiadówkach w sprawie syna, nie chciała przekroczyć progu
szkoły. Wysyłała tam męża. Codziennie dojeżdża do pracy
w Bielsku, gdzie rysuje - klatka po klatce - filmy dla dzieci.
Kiedy wraca autobusem do Simoradza, patrzy w szybę, jakby
nie chciała, by ktokolwiek ją zaczepiał. Nie chodzi do
tutejszego kościoła. Boi się, że usiądzie obok mordercy. Powie
mu: dzień dobry, na znak pokoju uściśnie
mu dłoń.
Człowiek, który powstał z torów
Jedziemy z Janem nad morze. Chcemy, by ucieszył się jego
widokiem, stanął stopą na rozgrzanej plaży, posłuchał fal,
posmakował wody. Morza nie sposób zapomnieć, na to po
cichu liczymy, morze każdy pamięta. Mijamy przedmieścia
Warszawy, potem Mławę, Olsztynek. Janek nie odrywa nosa
od szyby, tak ciekawią go mazurskie lasy, jeziora, inne domy,
ludzie, krajobrazy. Mówimy mu trochę o historii: pierwsza
wojna, druga, Hitler, Stalin, komunizm, ale Janek słyszy te
słowa po raz pierwszy.
Rozmawiamy o samochodach. Janek sądzi, że jeżdżą po
drogach od zawsze. I że drogi są od zawsze, mosty, słupy
elektryczne, latarnie w miasteczkach. W głowie mu się nie
mieści, kiedy opowiadamy, że dawniej ludzie jeździli
furmankami po błotnistych gościńcach, a te furmanki miały
drewniane koła. A jeszcze dawniej - teraz Janek łapie się już
za głowę - ludzie wcale koła nie znali.
Na stacji benzynowej bierzemy paliwo i pieniądze z
bankomatu. Janek myśli, że i bankomaty istnieją od początku
ludzkości. I pieniądze. I samoobsługowy ekspres do kawy,
który stoi w barze. Trzeba nacisnąć odpowiednie guziki, by
dostać kawę, taką, jaką się lubi. Janek rwie się do kolorowej
maszyny, nigdy czegoś takiego nie widział. Ostrożnie naciska
espresso, potem mały cukier. Leci kawa.
Uśmiech na twarzy Janka (a nieczęsto się uśmiecha) to dla nas
wielka radość. Bo Janek jest naszym dzieckiem, choć to już
nie maleństwo, bij. sko metr osiemdziesiąt wzrostu. Prawdę
mówiąc: jest starszy od większości z nas.
Zadzwonił do nas, do Centrum Poszukiwań Ludzi
Zaginionych itaka*, jakiś czas temu, w marcu.
Numer dostał od szefa. Szef gdzieś przeczytał, że itaka
poszukuje zaginionych i przywraca tożsamość tym, którzy nie
pamiętają, kim są i skąd pochodzą. - Tam ci pomogą -
powiedział do Janka.
Jan i z cyframi ma czasem kłopot, naciskał więc klawisze
powoli: 022 654 70 70. Przy telefonie dyżurował Michał
Czyżewski, wtedy jeszcze student psychologii, dziś już
absolwent. Michał potrafi cierpliwie rozmawiać z tymi, którzy
ze strachu albo z innych powodów mają problem z ułożeniem
całego zdania. Janek powiedział, że nie wie, kim jest, i
poprosił Michała o pomoc. Umówili się przed Halą Banacha.
To miejsce na warszawskiej Ochocie Janek zna dobrze, tu
czuje się bezpiecznie.
Relacja Michała z pierwszego spotkania z Janem i z wielu
późniejszych: Pamięta, że ocknął się na żwirze, obok torów. -
O Boże - powiedział do siebie. Wstał z trudem. Bolała go
głowa, krwawiła z lewej strony (okolica skroniowo-
ciemieniowo-potyliczna). Do dzisiaj ma tam pionową bliznę,
długą na dziesięć centymetrów. Bolało go również w
piersiach, szczególnie kiedy oddychał, miał chyba połamane
żebra. Ruszył jakoś z miejsca, szedł prosto przed siebie, nie
pamięta, jak długo. Doszedł na dworzec (wtedy jeszcze nie
wiedział, że jest to Dworzec Centralny w Warszawie).
Spostrzegł punkt medyczny, pomyślał, że tutaj ktoś mu
pomoże, ale się pomylił.
Przepędzono go. Chciał
* Fundację itaka - Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych
założyłem w 1999 roku i byłem tam wolontariuszem do roku
2009.
myć krew z twarzy, z rąk, z ubrania. Wszedł do łazienki,
spojrzał w lustro, zdziwił się. Nie znał
człowieka w lustrze.
Był głodny. Szybko nauczył się, że za jedzenie trzeba płacić
pieniędzmi, które ludzie wyjmują z toreb, torebek, aktówek
albo z kieszeni. Miał kieszenie, więc sięgnął do nich, ale
pieniędzy tam nie znalazł.
Tylko zapalniczka była i metalowy aniołek. Tyle zostało z jego
poprzedniego życia, od którego w jakiś niezrozumiały sposób
jakaś okrutna siła postanowiła 20 odgrodzić, odizolować,
odciąć. Nie miał
dokumentów. Nie pamiętał niczego: ani swojej twarzy, koloru
oczu, ani imienia, nazwiska, wieku, ani zawodu, adresu,
wyglądu domu, ani twarzy matki, ojca, żony, dzieci (jeśli żonę
i dzieci miał). Żadnych faktów z przeszłości, śladu jednego
wspomnienia. Nie wiedział, gdzie jest, po co jest i dokąd ma
iść.
Widelec, kubek, grzebień - musiał sobie przypomnieć, do
czego to wszystko służy. Jadł to, co podróżni zostawiali w
barze na talerzach. Spał w poczekalniach, jeśli dworcowi
policjanci mieli dobry humor.
Bo kiedy mieli zły - wylatywał na mróz.
Kiedy to było? Kiedy Janek wstał z torów? Sześć, może osiem
lat temu? Tego nie wiemy, bo z trudem pamięta i to, co działo
się po przebudzeniu na żwirze.
Człowiek ma wiele rodzajów pamięci: jest pamięć świeża i
pamięć dawna, długotrwała i krótkotrwała; deklaratywna
(autobiograficzna i semantyczna) i proceduralna. Można
mówić o pamięci operacyjnej, emocjonalnej. Jankowi
wysiadły niemal wszystkie. Amputacja. Pamięta jedynie jakieś
urywki, fragmenty, ścinki. Ale ma kłopoty z umiejscowieniem
ich w czasie, przestrzeni. Nie zawsze wie, co było przed, a co
było po. Czy było to blisko dworca, czy daleko. Bywają w
pamięci Janka fragmenty dłuższe, nasycone nawet barwami,
smakami, zapachami, w których jest upał albo jest ostry mróz.
I są emocje. Janek pamięta jedynie te kawałki życia po
przebudzeniu, które wiążą się z mocnymi uczuciami:
strachem, niepokojem, lękiem, napięciem, upokorzeniem,
brakiem nadziei, brakiem drugiego człowieka. Nie z radością,
w życiu Jank nie było radości.
Na Dworzec Centralny przyjechali jacyś górale w poszn.
kiwaniu pomocników na budowę. Spytali Janka, jak ma na
imię, ale on wtedy jeszcze nie miał imienia: - Nie wiem -
odpowiedział. - Nie wiesz? -
zdziwił się któryś. - To niech ci będzie Jan.
Tamtą chwilę dobrze pamięta. Poczuł, że wreszcie coś ma:
imię. Trzy litery, niby niewiele, a pozwalają człowiekowi po-
czuć się kimś. Za to Janek jest wdzięczny nieznajomym
góralom.
Górale wyjaśnili Jankowi (a może już dowiedział się o tym
wcześniej), że za pracę człowiek dostaje pieniądze. Chętnie się
zgodził, kiedy mu ją zaproponowali. Wsiedli do samochodu,
pojechali gdzieś pod Warszawę. Nosił tam cegły, siał piasek,
mieszał cement, więcej nie potrafił. Po dwóch miesiącach
(może po miesiącu, może po pięciu - tego nie jest pewny)
budowa się skończyła.
Wrócił na dworzec. Niewiele z tamtego czasu może sobie
przypomnieć, znowu jakieś strzępy, fragmenty.
Na niedalekim placu (może dalekim - tego nie pamięta)
właściciele sadów patrzyli na bezdomnych mężczyzn,
wskazywali palcem: ty, ty i ty. Nie sprawdzali dowodów
osobistych, nie pytali o nazwiska.
Ładowali ludzi na żuka i do roboty.
Zrywał jabłka, spał gdzieś pod drzewem. Ale miał co jeść.
Pieniędzy nie dostawał, widać pracodawca zorientował się, że
z Jankiem jest coś nie tak: jąkał się, mówił cicho, nieskładnie,
patrzył w ziemię. I nie pamiętał, kim jest. A takiemu można
nie płacić. Wiele razy, kiedy prosił o zarobione pieniądze,
szczuli go psami, grozili policją (wiedział z dworca, że policja
to nic dobrego), kopali w tyłek: -
Wypierdalaj! Te urywki Janek dobrze pamięta: narobił się w
sadzie, na jednej budowie, drugiej, czwartej. Czasem tydzień,
czasem miesiąc, półtora. Spał na podwórku bez dachu nad
głową albo na skrawku betonu jakiejś ciemnej komórce. Albo
na dykcie, styropianie - to wielki luksus. Koca nikt mu nigdy
nie dał - byłby to do-ńd wielkiej ludzkiej dobroci, takie
wzruszenie Janek by zapamiętał.
Pamięta co innego: - Weź wiadro i przynieś prądu - robotnicy
na budowie wydawali mu takie polecenia. Janek brał wiadro,
wychodził za płot, pytał ludzi we wsi, gdzie może prąd
znaleźć, bo kazali mu przynieść całe wiadro. Ludzie śmiali się,
aż przewracali się z tego śmiechu, nie wiedział dlaczego.
Szedł dalej i dalej pytał. Czuł coraz większą rozpacz, tak to
wspomina, coraz większe cierpienie duszy.
Tak wielkie, jakiego dotąd nie znał: nie dało się go porównać z
żadnym cierpieniem fizycznym.
Według Janka był to dowód na to, że dusza istnieje.
Człowiek z amputowaną pamięcią nie należy do
społeczeństwa, więc kiedy brakowało pracy i kiedy nie było
mrozu, Janek mieszkał w lesie. Robił sobie legowisko z gałęzi,
przykrywał się ogrodniczą folią znalezioną gdzieś na
śmietniku. Taka folia nie jest zła: dobrze chroni przed zimnym
wiatrem i gęstym deszczem.
Wiedział, gdzie może spać, a skąd powinien szybko odejść, bo
Janek czuje miejsca. Nie wie, skąd ma tę umiejętność, ale jest
przekonany, że są miejsca dobre i są miejsca złe: lasy, ale
także mieszkania, domy. Miejsca dobre nie różnią się niczym
szczególnym od miejsc, które Jan odczuwa jako złe. W
lesie dobrym i w lesie złym tak samo rosną drzewa, krzaki,
trawa, nie widać żadnej różnicy. Tylko Janek ją czuje i nigdy
nie wchodzi na negatywny teren. I nigdy o tym z ludźmi nie
rozmawia - boi się, że uznają go za zupełnego wariata.
jadł jagody, które rosły w dobrych miejscach, maliny, grzyby
pieczone na ognisku. Wiedza, które są jadalne, a których jeść
nie wolno, została mu z poprzedniego życia. Tak jak
znajomość kolorów i pewność, że Bóg istnieje. Ale do tego,
które zioła są dobre na rany, które odstraszają komary, a które
powodują, że człowiek mniej śmierdzi - doszedł już sam.
Chodził po wioskach i prosił o możliwość skorzystania z
hydrantu: umyje się na podwórku, ogoli, nie będzie
przeszkadzał przepierze rzeczy, włoży mokre, poczuje się
dobrze. Według Janka nic nie jest tak straszne, ani głód, ani
zimno, jak własny zapach, którego nie możesz znieść. Trzeba
dbać o siebie, nawet gdy jest już z tobą całkiem źle. Im
bardziej się zaniedbujesz tym bliżej ci do śmierci.
Pytał po wsiach, czy może porąbać drewno, skosić trawę, coś
przynieść, zanieść. Nie chciał pieniędzy, chciał jedzenia. Życie
nauczyło go w tych sprawach ograniczonego zaufania: lepiej
zjeść od razu, niż czekać na wynagrodzenie. Radził sobie
także wtedy, gdy nikt nie chciał dać talerza zupy. Przetrwanie
dawał las, a kiedy przyszła zima - śmietniki. Nie raz, nie dwa
Janek wyciągał ze śmietnika suchy nadpleśniały chleb, maczał
go w kałuży i jadł. Wolał tak niż kraść.
Nie pamięta, kiedy znowu trafił na budowę. Znowu nosił
cement, cegły, siał piasek. Przyglądał mu się właściciel firmy
budowlanej. Spostrzegł, że Janek jest punktualny, sumienny,
solidny, pracowity i - w przeciwieństwie do wielu innych
robotników - nie pije. Ani łyka piwka, wódki, nic. Postanowił
Janka przyuczyć do bardziej skomplikowanych prac. Postawił
go przy murarzu i pod jego okiem kazał
murować. Przy glazurniku - kłaść glazurę. Ciężko szło.
Wyszło źle, nierówno, musiał wszystko rozwalać i jeszcze raz
stawiać. Dziś potrafi murować jak mało kto. Bo u Jana,
cokolwiek się stało z jego głową, zachowana została zdolność
uczenia się. Dlatego dziś całkiem nieźle czyta (a miał z tym
kłopoty), z pisaniem wciąż nie najlepiej, za to dobrze mu idzie
liczenie.
Właściciel firmy załatwił Jankowi mieszkanie pod Warszawą -
pokój u samotnej starszej pani. Dał stałą pracę. Na czarno, no
bo jak zatrudnić kogoś, kto ma tylko imię (nadane przez
jakichś nieznajomych górali), nie ma nazwiska, adresu, pesel-
u, nip-u i wszystkich innych numerów, które czynią człowieka
kimś.
Poza szefem, jego żoną i kilkoma pracownikami firmy
budowlanej Janek nie miał żadnych znajomych.
Szef podał Jankowi numer telefonu do itaki. Michał zrobił
Jankowi zdjęcie. Sprawdziliśmy, czy nie jest jednym z tych,
których poszukujemy. Nie był. Sprawdziliśmy, czy poszukuje
go policja jako zaginionego.
Nie. Jako przestępcę? Nie, w rejestrach linii papilarnych nie
ma odcisków jego palców (ucieszył się, odetchnął).
Policjanci zarejestrowali Janka jako mężczyznę N. N. Włosy
krótkie, proste; sylwetka szczupła, wysmukła; nos duży; uszy
duże, przylegające itd. Obiecali wyjaśnić, kim jest.
I my się staramy. Pokazaliśmy Janka w „Gazecie Wyborczej”,
w telewizji, na naszej stronie internetowej www.zaginieni.pl.
Byliśmy przekonani, że szybko rozwiążemy sprawę: zgłoszą
się jacyś bliscy, dalsi krewni, sąsiedzi. Tak zwykle bywa z
ludźmi o nieznanej tożsamości: ktoś ich szuka, ktoś się o nich
martwi,
ktoś na nich czeka.
Tymczasem Michał postanowił pomęczyć Jana
kilkugodzinnym badaniem neuropsychologicznym.
Zadawał mu wiele pytań, robił rozmaite testy, kazał układać
klocki, powtarzać cyfry, porządkować obrazki. Liczył Jankowi
sekundy, poprawne odpowiedzi, błędy. Postawił wnioski, które
w skrócie brzmiały tak: uraz głowy mógł doprowadzić do
lewostronnego lub obustronnego uszkodzenia przyśrodkowych
części płatów skroniowych i wzgórza. Prawdopodobne
uszkodzenie struktur hipokampa. Prawdopodobne uszkodzenie
bocznej kory skroniowej. Wszystko to, zdaniem Michała,
powinien zweryfikować neurolog po specjalistycznych
badaniach.
Chcieliśmy powiedzieć o tym rodzinie Janka, ale nikt się
po niego nie zgłosił.
Pojawiła się ważna informacja: Janek mógł być kierowcą
Miejskich Zakładów Autobusowych w Warszawie. Tak się
wydaje człowiekowi, który kiedyś był
instruktorem jazdy w mza. Instruktor - nazywa się Adam
Piekarski - dosta} od nas zdjęcie Janka, sam obiecał je
zeskanować i przygotować plakaty. Powiesił je w zajezdniach,
w dyspozytorniach w biurach.
Poprosiliśmy o zgodę na przejrzenie archiwów mza, do
pomocy zgłosili się chętni wolontariusze. Ale szybko
musieliśmy zrezygnować z naszych zamiarów: archiwum jest
niekompletne, częściowo zalane, w aktach osobowych zwykle
brakuje zdjęć.
Kierowcy autobusów pozwolili Jankowi usiąść za kierownicą
ikarusa. Usiadł, odpalił, ruszył. I to jak!
Prowadził przegubowego kolosa bez żadnego problemu,
zatrzymał go, zaparkował, zaciągnął
hamulec. Wiedział, że w ikarusie dźwignia hamulca ręcznego
jest za fotelem z lewej strony, a nie - jak zwykle - po stronie
prawej. Zrobił to odruchowo, nikogo nie pytał.
Ważny ślad, który zaprowadził nas donikąd. Ślepa uliczka -
nikt w mza Janka nie poznaje.
Jan bardzo chce wiedzieć, kim jest, mieć na krzyżu nazwisko,
kiedy przyjdzie jego czas. Ale nie boi się śmierci. Sądzi, że
śmierci nie ma. Ciało, które ginie, jest jedynie opakowaniem
dla duszy. Jan stanie przed Bogiem i będzie musiał świadomie
odpowiedzieć za całe życie, cokolwiek w tym poprzednim się
wydarzyło.
I na ziemi trzeba pozałatwiać wszystkie swoje sprawy: z tego
życia i z tamtego. Umierać, zdaniem Janka, należy bez
żadnych zaległości.
Już raz chciał umierać, miał dość życia w lesie. Wszedł do
letniego domku, gdzieś na działkach pracowniczych. Domek
(altanka raczej) był otwarty, Janek nigdy by się do
zamkniętego nie włamał.
Ludzie na zimę zostawiają otwarte domy, żeby złodzieje nie
niszczyli drzwi, nie wybijali szyb. Wszedł
poszukać jedzenia. Uznał, że jeśli ktoś zostawił coś, co się do
jedzenia nadaje (makaron, ryż, kasza), to nic się nie stanie,
jeśli on się posili, a nie polne myszy.
Otworzył szufladę, zobaczył pistolet. Ten fragment życia
Janek pamięta dokładnie: chwycił go w rękę, przyłożył do
głowy, strzelił- Nic się nie stało. Wyskoczył z domu, biegł
przed siebie pędem, czuł, że próbował zrobić coś, czego
człowiekowi robić nie wolno. To są podszepty diabła, który
żywi się ludzkimi emocjami: strachem, złością, zawiścią,
nienawiścią. Tak myśli Janek, ale diabeł tego nie wie, bo nie
zna ludzkich myśli. Zdaniem Janka szatan tylko udaje, że wie
o nas wszystko. Nie trzeba go słuchać. Nigdy, nawet gdy
brakuje nadziei. Janek zatrzymał się gdzieś na skraju lasu.
Pojął, że przed chwilą zdarzyło się coś ważnego. Michał
mówi, że wtedy Janek zobaczył życie.
Następnego dnia wyszedł z lasu, poszedł do wsi poszukać
pracy. Już się nie jąkał, gdy o nią prosił. Nie patrzył w ziemię,
głos miał mocny i pewny. Dostał pracę i dostał za nią zapłatę.
Chyba niedługo potem, tego dokładnie nie pamięta, spotkał
swojego późniejszego szefa. Szef załatwił mu przyzwoity
pokój, pracę i dał telefon do itaki.
Dzięki szefowi idziemy teraz sosnowym lasem i słyszymy
szum. Szefa nie możemy poznać. Szef widzi w nas nie
organizację pozarządową, lecz instytucję, przed którą lepiej się
nie ujawniać - zatrudnia człowieka na czarno, więc lepiej nie.
Janek nie chce na szefa naciskać - i my nie naciskamy. Choć
chcielibyśmy poznać człowieka, który tak wiele dla Jana
zrobił. Szum jest coraz bardziej wyraźny, głośny. Janek
nasłuchuje, wchodzimy na ostatnią wydmę, zdejmujemy buty.
Janek już widzi fragment niebieskiej płaszczyzny, lekko
spienionej. Stawia jeszcze kilka kroków. Teraz otwiera się
przed nim wielka przestrzeń. Tego się nie spodziewał. Staje
bez ruchu, patrzy, ociera oko: - Wiedziałem, że morze ma dużo
wody, ale nie, że aż tak.
Idziemy brzegiem, woda obmywa nam stopy. Janek cieszy się,
wysoka fala moczy mu nogawki.
Idziemy coraz dalej, coraz dłużej. Janek pochyla się nagle,
podnosi pomarańczowe kamyki, trochę przezroczyste: jeden,
drugi, dziesiąty. Tłumaczymy: bursztyny. Mówimy, skąd się
wzięły. Mówimy, po co są kutry rybackie, którym tak się
przygląda. Do czego służą sieci. Latarnia morska. Pokazujemy
statek, chyba pasażerski, na horyzoncie. Horyzont. Co to jest?
Tłumaczymy. Ziemia - okrągła. Bieguny, kontynenty, oceany.
Siadamy na pniu, który wyrzuciła woda. Pijemy z Michałem
piwo z puszek, Janek piwa nie chce. Patrzy przed siebie: -
Morza nie da się zapomnieć, nigdy nad morzem nie byłem.
Wracamy do Warszawy, przy drodze stoją prostytutki. Janek
wie, czym się zajmują, wytłumaczył mu szef, kiedy jechali do
pracy, a one machały do kierowców, jak teraz do nas machają.
I koledzy w pracy opowiadali o nich różne historie. Janek
sądzi, że dziewczyny na skraju szosy są bardzo głupie albo
bardzo biedne, ubogie.
Janek czasem, we śnie, jest z nieznaną mu kobietą. A może
zapomnianą? Kobieta nie ma wyraźnej twarzy, takie sny
pojawiają się rzadko, Janek nie przywiązuje do nich wagi.
Raczej w ogóle nie myśli o seksie, a rozmowa o tym wcale go
nie zawstydza. Nie ucieka od odpowiedzi, które innym
wydawałyby się krępujące. Kobieta, z którą mógłby być, nie
musi być ładna. Musi być dobra i nie dwudziestolatka.
- O czym ja bym z takim dzieckiem rozmawiał? - pyta Janek. -
Co z tego, że będzie młoda i ładna, jak mało będzie w głowie?
Janek lubi dzieci. Dorosły, cokolwiek mu się złego przydarzy,
jakoś sobie poradzi. A dziecko nie.
Dziecko trzeba chronić.
Jan chce zostać bratem zakonnym, ale nie w zamkniętym
zakonie. Chce służyć Bogu, służąc ludziom.
Michał martwi się, bo Janka ciągle boli głowa. Tak jakby mu
ktoś na skroniach zaciskał stalową obręcz.
Boli go wtedy, gdy się zdenerwuje albo wzruszy. Albo kiedy
nam opowiada o tym, Co działo się zaraz po przebudzeniu na
torach. Woli, żeby z nim rozmawiać o tym, co się dzieje teraz.
Teraz idziemy do sądu. Janek nigdy nie był w sądzie,
przynajmniej tego nie pamięta. Musimy tam iść, bo wszelkie
próby ustalenia prawdziwego imienia i nazwiska nie
przyniosły dotychczas rezultatu. A Janek chce mieć dowód
osobisty, zarabiać legalnie, płacić podatki, mieć konto w
banku. Musi mieć nazwisko. Nowe nada mu sąd. Janek musi
tylko powiedzieć, jak chce się nazywać, jak mieli na imię jego
rodzice, kiedy i gdzie się urodził. Wszystko to może sobie
wymyślić: Jan, lubi to imię.
Man, nazwisko proste, krótkie, wygodne do zapisania i
zapamiętania. I europejskie: bez żadnego ś, ć, ż. Syn Jana i
Marii, całkiem ładnie. Urodzony w Warszawie, kiedy?
Dobrze byłoby mieć okrągły rok urodzenia, prosty, żeby nie
zapomnieć. 1950? Miałby dzisiaj pięćdziesiąt trzy lata, trochę
dużo. Wolałby być młodszy, nie ma co się dziwić, każdy by
wolał. Skoro tak rzadko człowiek może decydować o roku
swego urodzenia, dlaczego przy tej okazji nie odmłodzić
Janka? Janek chce jak najdłużej pracować, a nie siedzieć na
emeryturze. Ma rację, prosimy sąd o datę urodzenia: 1
stycznia 1960. I sąd się zgadza.
Dostajemy postanowienie sądu, idziemy do urzędu stanu
cywilnego, gdzie w pokoju z tabliczką
„Rejestracja narodzin” Janek otrzymuje akt urodzenia.
Dziewczyny w itace stawiają tort. Teraz urząd miasta,
ewidencja ludności. Urzędnicy się dziwią, ale są mili, nie
robią problemów. Jan Man otrzyma dowód osobisty za
miesiąc.
Opowiedziałem o Janku profesorowi Januszowi Rybakowskie-
mu, psychiatrze z Akademii Medycznej w Poznaniu, z którym
- kiedyś i na inny temat - robiłem wywiad dla „Gazety
Wyborczej” Profesor powiedział, że może uda się Jankowi
pomóc, chciał go zobaczyć. Najlepiej w klinice w Bydgoszczy,
gdzie raz w tygodniu przyjmuje pacjentów. Tam pracuje także
docent Alina Borkowska, neuropsycholog, która wie, jak
działa pamięć, czym jest uwaga, odbiór i przetwarzanie
informacji i dlaczego to wszystko czasem przestaje działać.
Jedziemy więc z Jankiem do Bydgoszczy. Tym razem
pociągiem. Janek cieszy się: nie pamięta, by kiedykolwiek
jechał czymś takim. Zachwyt i dziwienie się światem, który
szybko miga za szybą, zajmują Jankowi całą podróż.
Profesor Rybakowski zadaje wiele pytań: o bóle i zawroty
głowy, o lęki, o poczucie braku sensu życia, o myśli
samobójcze. Janek odpowiada, że odkąd ma nas, złych myśli
jest coraz mniej. Zamiast tego jest jakaś pewność, oparcie,
bezpieczeństwo.
Docent Borkowska razem ze swoją asystentką Moniką Wił-
kość proszą Janka, by usiadł przy komputerze i wykonał kilka
testów. Sprawdzają czas reakcji, różnicowanie i ignorowanie
bodźców, zdolność kojarzenia, zaburzenia uwagi. Komputer
bezlitośnie zlicza błędy Janka - jest ich dużo.
Teraz jedziemy do szpitala wojskowego, gdzie - dzięki
staraniom docent Borkowskiej i profesora Rybakowskiego -
Jankiem zaopiekuje się profesor Marek Harat, neurochirurg.
Janek spędza tu kilka dni, cały czas jesteśmy przy nim. Nikt
nas nie wyrzuca, pielęgniarki, salowe i lekarze są mili i ciepli -
Janek czuje się bezpiecznie. Jest poruszony, gdy widzi
cierpienie innych: opatrunki i siateczki na ogolonych głowach,
wenflony w żyłach, kroplówki. Chorzy siedzą na wózkach
albo drepczą kroczek po kroczku, uczą się chodzić prowadzeni
przez rehabilitanta. Unoszą na siłę kolana. Inni leżą plackiem,
żadnego ruchu. - Czy oni wstaną? - dopytuje się Janek.
Przechodzi podstawowe badania (morfologia krwi, rentgen
ołuc ekg), ale także badania specjalistyczne: eeg, rezonans
magnetyczny, pet. Nigdzie indziej w Polsce nie ma takiej
maszyny jak pet. Tylko na bydgoskiej onkologii - to
Pozytonowa Emisyjna Tomografia, prawdziwe cudo,
najbardziej zaawansowana technologicznie metoda medycyny
nuklearnej, najnowocześniejszy i najdokładniejszy sposób
diagnozowania wczesnych stanów nowotworowych.
Perfekcyjnie lokalizuje ogniska patologiczne. Świetnie! Nasz
kiedyś bezdomny Janek leży w maszynie za pięć milionów
dolarów. Trochę się denerwuje, jest już zmęczony, ale nie
narzeka.
Rozpoznanie: obustronne zaniki korowe płatów skroniowych.
I uszkodzony układ hipokampa. Stąd u Janka całkowity
deficyt pamięci autobiograficznej. Pamięć semantyczna działa
częściowo: Janek mówi, zna słowa, choć niektórych mu
czasem brakuje. Pojęcie Hitler jest mu obce, ale potrafi się
uczyć. Kładzie wzorowo glazurę, bo się tego nauczył. Pamięć
proceduralna odpowiedzialna za odruchy ma się całkiem
nieźle, powraca: nie wiedział, do czego służy widelec, ale
potrafił to sobie przypomnieć. Pamiętał doskonale, gdzie w
autobusie jest hamulec ręczny. Gorzej z pamięcią operacyjną -
to pamięć krótkotrwała, odpowiada za szybkie włączanie
informacji, które pozwalają nam orientować się w sytuacji:
kiedy prowadzimy samochód, potrafimy kontrolować
wszystko, co się dzieje wewnątrz i na zewnątrz, a jednocześnie
możemy uważnie słuchać audycji w radiu. Kiedy jednak na
drodze dzieje się coś niespodziewanego, natychmiast na to
reagujemy. Hamujemy albo przyspieszamy, kręcimy
kierownicą, a radia wtedy nie słyszymy. Reagujemy
adekwatnie do sytuacji.
Janek nie. Bo ma uszkodzone okolice czołowe mózgu, które
za ten rodzaj pamięci odpowiadają.
Wszystko to lekarze o Janku już wiedzą, ale nie wiedzą, jak do
tego doszło. Nie ma dowodu na mechaniczny uraz mózgu.
Rana, z którą Janek wstał z torów, była prawdopodobnie
niegroźnym skaleczeniem. Nie ma po niej śladu w mózgu ani
nawet na kościach czaszki. Nie sa to kłopoty z pamięcią
spowodowane piciem alkoholu (jeśli Janek pił), ich objawy są
inne. Docent Alina Borkowska ma dwie hipotezy. Pierwsza: są
to uszkodzenia toksyczne, skutek działania jakiejś silnej
trucizny. Czy ktoś chciał Janka otruć? A druga: może Janek
ma kłopoty z pamięcią w wyniku długotrwałego stresu?
Taki stres zmniejsza objętość hipokampa i powoduje
zaburzenia lękowe. Może być i trzecia przyczyna
-jakaś choroba mózgu uwarunkowana genetycznie. Trudno
nam to wszystko pojąć, ale wspólnie z lekarzami będziemy się
starali ułatwić Janowi życie - poradzimy sobie może z bólami
głowy, z lękami, z poczuciem bezsensu. Janek dostaje od
profesora Rybakowskiego recepty, a od docent Borkowskiej
testy do ćwiczenia pamięci. Będzie je robił pod opieką
Michała.
Michał jest psychologiem, ale i magistrem filozofii. Pisze mi
w mailu: Mam wrażenie, że tragizm historii Janka może nas
łatwo zwieść. Gdy go spotkamy, zadamy mu parę pytań,
poobserwujemy, to możemy stwierdzić, że Jan jest dobrym,
skrzywdzonym przez los człowiekiem. Zalęknionym z
powodu tego, co przeszedł. Jan nie wie, kim jest, nie pamięta
twarzy rodziców, tak samo nie wie, że są kontynenty i był
Napoleon. Nie ma pojęcia o starożytnej Grecji ani o filozofii.
Wielu rzeczy nie wie nasz Jan. Ale widzi sens życia i śmierci,
jest życzliwy ludziom i rozumie ich.
Siedem razy siedem
Powiedzą wam o miejscach, gdzie jest dużo bogów. Powiedzą
wam o miejscach podziemnego ognia.
Mądrze przyzwyczaić się do myśli, że nie ma odpoczynku ani
końca. Jest nieskończoność.*
Tak mówią księgi.
Wanda Rutkiewicz od siedmiu lat nie mieszka w Warszawie.
Wiosną 1992 roku poszła na Kangczendzongę. W jej dwóch
pokojach na dziesiątym piętrze wieżowca przy ulicy
Sobieskiego zamieszkała wtedy matka, Maria Błaszkiewicz.
Zawsze tak robiła, gdy córka szła w góry: przyjeżdżała z
Wrocławia pilnować dobytku i czekać. Podobno nigdy nie
mówiła: Wandziu, zostań! Prosiła jedynie: Uważaj.
Według matki ta wyprawa była ważniejsza od wszystkich
innych wypraw Wandy. 1 obie były tego świadome, nim się
rozstały.
Od siedmiu lat Maria Błaszkiewicz nie chce wrócić do syna,
do Wrocławia. Mieszka samotnie. Czeka.
Ale już brakuje jej sił, by wyjść po zakupy. Robią je
przyjaciółki córki kilka razy w tygodniu (na drzwiach widzą
wizytówkę, tę samą od lat - Rutkiewicz). Zawsze 4 lutego
wpadają na urodziny Wandy, 23 czerwca - na imieniny.
Przynoszą kwiaty, wino. Maria Błaszkiewicz parzy kawę,
stawia na stole ciastka. Na swą uroczystość solenizantka
patrzy z wielu fotografii, uśmiecha się. Przyjaciółki jedzą
truskawki, mówią o pogodzie, matka o Wandzie: - Wróci. )a
czuję więcej i wiem więcej. Moja wiedza jest darem niebios.
* Agni Joga 1929, Warszawa 1994.
Kto powiedział, że Wanda Rutkiewicz nie żyje - ten nie tria
wstępu do mieszkania przy Sobieskiego.
Kto próbował czcić jej pamięć - ten usłyszał od Marii
Błaszkiewicz wiele nieprzy. jemnych słów. Na przykład
znajomi, którzy kilka lat temu założyli komitet. Na jego
przewodniczącego wybrano himalaistę Andrzeja Zawadę.
Komitet miał dbać o to, by Wandy nie zapomniano: świętować
rocznice (na przykład jej wejścia na Everest), nadawać jej imię
szkołom i ulicom, organizować przeglądy jej filmów. Na
trzecie zebranie komitetu przyjechała Maria Błaszkiewicz i
rozpędziła je. - Podjęliśmy wtedy uchwałę -mówi Andrzej
Zawada - że do czasu naturalnego rozwiązania sprawy nasza
grupa zawiesza działalność.
Spośród tych, którzy twierdzą, że Wanda nie żyje, tylko
Michał Błaszkiewicz ma prawo wejść do mieszkania przy
Sobieskiego. Raz w miesiącu przyjeżdża z Wrocławia i
namawia matkę, by wróciła do domu. Wie, że matka ma do
niego żal, bo wniósł sprawę o uznanie siostry za zmarłą. Sąd
wzywał
zaginioną Wandę Halinę Rutkiewicz, aby w terminie czterech
miesięcy od ukazania się ogłoszenia zgłosiła się do sądu.
Pomimo że Wanda nie przyszła, sprawa trwała aż trzy lata.
Przedłużała ją Maria Błaszkiewicz. Zgłaszała coraz to nowe
wątpliwości, pytania: czy można wykluczyć, że Wanda miała
sobie tylko wiadome zamiary i niepostrzeżona przez
uczestników wyprawy zeszła ze szczytu, na przykład na drugą
stronę góry? Dlaczego, gdy tylko stracili z nią kontakt,
natychmiast nie podjęto poszukiwań Wandy? Czy ktoś widział
momen kiedy moja córka, Wanda Rutkiewicz, rzekomo
zginęła?
Cz ktokolwiek z uczestników wyprawy widział ciało Wandy?
Nikt nie widział. Ciała nie odnalazły kolejne wyprawy, które
potem szły w górę północną ścianą Kangczendzongi.
Michał Błaszkiewicz chciałby, by ktoś wreszcie je znalazł.
- Wolałbym mieć pewność.
- Po co? Chce zobaczyć zdjęcia? - pyta przyjaciółka Wandy. -
Pewną polską alpinistkę znaleziono po roku. Zrobiono zdjęcia
Wywołano. Zniszczono je. Więc wolałabym, by nikt nigdy nie
zobaczył Wandy. Według matki: zobaczymy ją żywą. Może
już niedługo. Maria Błaszkiewicz (drobna, krucha, uprzejma)
niechętnie wyjaśnia, skąd ma tę pewność. Obawia się, że nie
będzie dobrze zrozumiana. Kiedy już coś mówi - zaraz urywa
zdanie. Patrzy daleko, choć siedzi tyłem do okna (z okna
widać budynki stacji tvn i kominy elektrociepłowni Siekierki).
A wie więcej niż my, do tego się przyznaje. I nie jest to
jedynie ta wiedza, jaką posiadają ludzie starzy. Jej córka
również podobno wiedziała więcej. Była świadoma, że
Kangczendzonga jest szczególnym miejscem na ziemi.
Najważniejszym. Centralnym.
My wiemy niewiele: z legend, podań ludowych, zapisków
etnografów, relacji podróżników i opowiadań himalaistów. W
języku Tybetańczyków kang znaczy śnieg, chen - wielki, dzod
- skarbnica, nga - pięć. Pięć Skarbów pod Wielkim Śniegiem:
Kangczendzonga. Kryje sól, złoto i turkusy, święte księgi,
oręż, cudowne leki. Tak twierdzą ci, którzy mieszkają w
zielonych dolinach Sikkimu.
Trzecia góra ziemi. Jej masyw to kilka wiecznie zaśnieżonych
ośmiotysięcznych wierzchołków.
Najwyższy z nich - 8598 metrów. Tu przebiega granica Nepalu
z Sikkimem (prowincją Indii). Stąd widać, jeśli świeci słońce,
dalekie szczyty Everestu,
Lhotse, Makalu.
Wielu usiłowało tu wejść (pierwsza wyprawa -1905). W
strachu przed mrozem, monsunem, brakiem tlenu i lawinami.
Próbowali pokonać kopny śnieg, rozległe pola lodowców,
lodowe rynny i szczeliny, zalodzone kominy. Wielu ciał nigdy
nie odnaleziono.
Dotarli nieliczni (pierwsi Anglicy -1955). Ale na sam szczyt
nie weszli, zatrzymali się dwa metry przed nim. Tak samo ci,
którym udało się tu być wiele lat później. Podobno nikt
(zgodnie z prośbą tutejszych władz) nie odważył się naruszyć
spokoju Bogów władających Świętą Górą. Bogowie - choć żej
szaleją wiatry - mieszkają w zupełnej ciszy.
Według Marii Błaszkiewicz: Wanda wróci być może już 12
maja tego roku. Wtedy minie siedem lat od chwili, gdy pod
Kangczendzongą widziano ją po raz ostatni. Bo w cyfrze
siedem jest cała tajemnica.
Od Marii Błaszkiewicz (z domu Pietkun) wiemy, że urodziła
się na Żmudzi, blisko dziewięćdziesiąt lat temu. Tam
studiowała historię starożytną, a potem pracowała w
Centralnym Archiwum w Kownie.
Wyszła za mąż za inżyniera, którego wojna przygnała na
Litwę aż z Łańcuta. W Płungianach (był to majątek książąt
Ogińskich) urodziła Jureczka (1941) i Wandę (1943). Po
wojnie jechali do Łańcuta aż miesiąc, do teściów. Tam
urodziła Ninę (która dziś mieszka w Niemczech). Niedługo
potem z Łańcuta pojechali do zniszczonego Wrocławia, gdzie
inżynier Zbigniew Błaszkiewicz znalazł zatrudnienie’ na
politechnice i ruinę domu przy ulicy Dicksteina, tuż przy
parku Szczytnickim. Wiosną 1948 roku Jureczek był już
uczniem pierwszej klasy. W Wielkanoc w okolicznych domac”
posypały się szyby.
Mina rozerwała trzech chłopców. Wśró nich - Jureczek.
Wanda ocalała, bo chłopcy nie chcieli bawić się z młodszą
dziewczynką.
Ponad rok później Maria Błaszkiewicz urodziła Michała, który
mówi dzisiaj: - Byłem zamiast Jureczka.
O wrocławskim domu Błaszkiewiczów wiemy więcej z
książek. Stoją do dziś na półce w mieszkaniu przy ulicy
Sobieskiego, tuż obok posążków Buddy i zdjęcia
Kangczendzongi. Maria Błaszkiewicz czasem je przegląda.
W książkach Wanda wiele mówiła o domu, w którym nic nie
było oczywiste, pewne. Nawet ściany.
Ojciec, inżynier sanitarny, był wynalazcą, posiadaczem aż
siedmiu patentów w zakresie biologicznego oczyszczania
ścieków. To on pokazał Wandzie góry. Cichy, spokojny,
kulturalny.
Samotnik, coraz bardziej nieufny do ludzi. Wszystkich
podejrzewał o nieuczciwość. W domu - nędza, bo mało
zarabiał. Na szczęście w piwnicy mieszkała koza, która
dawała mleko. Wanda wypasała ją w parku Szczytnickim.
Ojciec chciał, by żona pracowała. Żonie starczało czasu i
energii jedynie na dom.
Pinanse - zdaniem Wandy - nie mogły być jedyną przyczyną
nieudanego związku rodziców. Było coś jeszcze, o czym
dzieci nie wiedziały. Może chodziło o ten świat matki, do
którego nikt nie miał
wstępu: o dziwne księgi w kredensie.
Mama nie radziła sobie z domem. Wanda, gdy miała cztery
lata, sama robiła zakupy: - Nie było wyjścia, nie było ucieczki
- mówiła*. Od najmłodszych lat broniła swej niezależności: -
Opiekowanie się młodszą siostrą było dla mnie ograniczeniem
wolności. Okropnie nie lubiłam, gdy chciała gdzieś ze mną
pójść. Mniej przeszkadzało mi zajmowanie się młodszym
bratem, nawet gdy narobił w majtki, a ja musiałam zrobić z
tym porządek, Ale on nie próbował wkraczać w moje życie.
Ojciec wreszcie wyprowadził się z domu, ale do końca
zachował pokój na pierwszym piętrze.
Przychodził dzień przed Wigilią, zamykał się tam i czekał, aż
dzieci zaproszą go na wieczerzę.
Sumiennie płacił alimenty. - Życiem rodzinnym sterują bardzo
dobrze określone reguły - mówiła Wanda. - Wzajemne
świadczenia wobec siebie, solidarność, lojalność. Tak było i
jest między nami.
Akceptowaliśmy się wzajemnie.
Zdała na politechnikę. Dorabiała, ale w grudniu i tak chodziła
bez rajstop. Wszystkie pieniądze zaraz oddawała matce. Być
może wtedy postanowiła, że nie będzie taką kobietą jak
* Wypowiedzi Wandy Rutkiewicz podaję na podstawie
książek Wszystko o Wandzie Rutkiewicz -
wywiad rzeka Barbary Rusowicz, To-ruń-Piła 1992; Wanda
Rutkiewicz, Ewa Matuszewska, Na jednej linie, Warszawa
1986, oraz na podstawie wywiadów Ewy Matuszewskiej z
Wandą Rutkiewicz (ukazały się m.in. w „Literaturze”,
„Karierze”, „Tygodniku Solidarność”).
ona: ciepłą, miękką, delikatną. Nigdy się nie da porzucić żad
nemu mężczyźnie. Ona będzie porzucać.
Zaimponuje ojcu pokaże mu, kogo opuścił: silną i mądrą
Wandę.
I taka była do końca - według tych, którzy ją znali:
nienormalnie ambitna, konsekwentna, zdeterminowana,
perfekcyjna wymagająca, chłodna, wycofana. To ona porzuciła
najpierw pierwszego, potem drugiego męża. Nie miała dzieci.
- Nie chciałam rezygnować z gór, wybrałam samotność -
mówiła wiele lat później. Odważna i bezwzględna - obawiała
się piwnic i pustych dużych mieszkań. Bała się ludzi -
przyznawała się do tego. Wszystkich trzymała na dystans.
Emocje - pod kontrolą. Nigdy na luzie, żadnych reakcji na
pokaz, żadnej łzy. Żadnych powitań cmoknięciem w policzek,
nawet z bliskimi. Nie należała do świata kobiet, w którym
codzienność to mężowie, dzieci, obiady. Żadnych ploteczek,
żadnego gadania bez potrzeby. - Nie cieszyła się ludźmi -
mówią przyjaciółki. - Raczej tym, co może im pokazać,
zademonstrować, udowodnić.
Konflikt ją motywował. Krytyka - dopingowała. Klęska -
mobilizowała. Sukces - dobrze, jeśli był, bo lubiła być
gwiazdą. Potrzebowała ciągłej akceptacji. Rzadko dawała się
wyprowadzić z równowagi (wtedy rzucała kurwami).
Zdenerwowana (a denerwowała się często) mówiła zwykle
spokojnym stalowym tonem: - Będzie tak i tak. Koniec
dyskusji.
Ale widziana pierwszy raz, mogła sprawiać wrażenie cichej,
delikatnej, ugodowej, uroczej. Była piękną kobietą, która
pytała: - Czy ktoś raz na zawsze ustalił, że konsekwencja,
zdecydowanie, precyzja i parę innych cech są przypisane
wyłącznie mężczyznom?
Dyplom inżyniera elektronika obroniła, gdy miała dwadzieścia
jeden lat. Podjęła pracę w Instytucie Automatyki Systemów
Energetycznych. Wtedy kupiła sobie najmodniejsze szpilki: z
metalowymi obcasami. Wzięła kredyt na wykupienie domu,
który wciąż nie był własnością rodziny.
Nieremontowany od wojny - walił się. Pieniądze z banku
włożyła do małej torebki.
Gdy zbliżała się do ulicy Dicksteina, podszedł do niej jakiś
mężczyzna i torebkę wyrwał. Wanda zdjęła szpilki, chwyciła
je. Pędziła za złodziejem między drzewami w parku
Szczytnickim, doganiała go: -
Zabiję cię, ty skurwysynu, moimi nowymi butami! Mężczyzna
upuścił torebkę, dom był ocalony.
Ratowała go z bratem, sami odlewali belki stropowe: -
Remont pomógł nam psychicznie, uniezależnił
nas od ojca.
Kochała ojca, o nic nie miała do niego pretensji (raczej do
matki). Zamordowano go w roku 1972. W
Łańcucie, w jego własnym domu: - Cztery dorosłe osoby
mordowały mojego ojca - opowiadała. - Tym, co było pod
ręką, czyli siekierą i nożami. Zakopali go płytko w ogrodzie.
Natychmiast pojechała do Łańcuta. To ona identyfikowała
zmasakrowane ciało: - Oglądałam krew na ścianach. Byłam
oskarżycielem posiłkowym na procesie. Wielokrotnie
słyszałam wtedy krzyk ojca
„Jezus Maria! Co robicie?!”.
Według relacji Michała Błaszkiewicza matka przez wiele lat
jeździła z Wrocławia do Łańcuta na grób byłego męża.
Zapomniała o grobie Jureczka: - U nas w domu wcale się o
Jureczku nie mówiło. Mama go wymazała. Ja, choć byłem
zamiast niego, miałem o to do niej pretensję. Na miłość mamy
trzeba było zapracować. Wanda była dla niej najważniejsza, bo
zapracowała najlepiej.
Maria Błaszkiewicz była szczęśliwa i dumna, gdy o córce
mówiono: najwybitniejsza himalaistka świata. To jej córka
była trzecią kobietą na Mount Evereście (1978), pierwszą - na
szczycie K2 (1986).
Żaden Polak przed Wandą nie zdobył tych dwóch najwyższych
gór świata. Była wybitna, bo - jak żadna inna kobieta - stała na
sześciu ośmiotysięcznikach. - Nie jest to zbyt wiele - mówiła
Wanda - jak na ambicje kogoś, kto chciałby
wejść na wszystkie.
Bo ośmiotysięczników jest na Ziemi czternaście. Korona
Himalajów. Zdobyli ją już Reinhold Messner i
]erzy Kukuczka. -
Ja nie będę trzecia po Messnerze i Kukuczce - zapowiedziała
wybitna himalaistka. - Ja będę pierwszą, która osiągnie coś
nowego. Pójdę własną drogą.
Własną drogę nazwała karawaną do marzeń. Wymyśliła ją, bo
zbliżała się do pięćdziesiątki. - Nie zamierzam czekać do
sześćdziesiątki - zastrzegała. Postanowiła wejść w ciągu roku
na osiem ośmiotysięczników. Mówiła o tym w mediach.
Lubiła udzielać wywiadów, dobrze czuła się przed kamerami.
Szukała sponsorów. Tłumaczyła, że nie chce już tracić czasu i
sił na wielomiesięczne organizowanie poszczególnych
wypraw. Będzie dołączała się do tych, które już w górach
działają -
mają założoną bazę i niższe obozy. W ten sposób nie straci
aklimatyzacji, którą osiąga śię tygodniami.
Po zdobyciu jednego szczytu zaatakuje następny i następny.
Zapowiedziała, że pierwsza będzie Kangczendzonga. Później:
Broad Peak, Cho Oyu, Dhaulagiri, Annapurna, Manaslu,
Makalu, Lhotse. Będzie miała Koronę.
Niektórzy przyjaciele mówili: - Nie idź, nie dasz rady, jesteś
coraz słabsza, masz chorą nogę. To karawana nie po marzenia,
ale po śmierć.
Wanda wiele opowiadała o śmierci. Ale nie w domu:
- O pewnych rzeczach mogę mówić z ludźmi obcymi, nigdy z
bliskimi.
Dlatego Michał Błaszkiewicz uważa, że dorosłe życie siostry
zna przede wszystkim z książek. W
książkach - śmierć na co drugiej stronie. Ktoś policzył, że góry
zabrały Wandzie blisko czterdziestkę przyjaciół i znajomych.
Między innymi: Jerzego Biedermana, Wojciecha Biedermana,
Krystynę Lipczyńską, Macieja Pogorzelskiego (Bąbla), Halinę
Kriiger—Syrokomską, Barbarę Kozłowską, Tadeusza
Piotrowskiego, Lilianę i Maurice’a Barrard, Wojciecha Wróża,
Dobrosławę Miodowicz-Wolf (Mrówkę), Jerzego Kukuczkę,
Kurta Lynce-kriigera. Kurt, neurochirurg z Berlina, był
ważnym człowiekiem dla Wandy. W roku 1990 szli razem na
Broad Peak, w pobliżu K2. Kurt pośliznął się na stromym
lodzie. Widziała, jak spada. Jego ciało zostało na pięciu
tysiącach metrów. Przerwała zdobywanie góry. Jeden jedyny
raz, choć śmierć zdarzała się na wielu wcześniejszych
wyprawach.
- Za jakiś czas wrócę w góry - zapowiadała. - Góry to moja
codzienność. O śmierci w górach Wanda mówiła bez ceregieli:
- Ze śniegu sterczała sczerniała ludzka dłoń.
- Umierały, zamarzając po kolei.
- Wpadł do szczeliny. To działo się prawie na oczach nas
wszystkich. Przez radiotelefon słyszeliśmy jego głos. Mówił,
że umiera. Pamiętam rozpaczliwy krzyk żony, która w bazie
czekała na jego powrót.
- Nie mogłam się przemóc, by zrobić coś z tym kłębem
ubrania i ciała. Musiał spaść z wysoka.
- Zbiegłam stokiem śnieżnym w stronę różowoczerwonej
rynny wyżłobionej spadającym ciałem. Z
trudem patrzyłam na to, co zostało z człowieka. Ciało
powyginane w różnych kierunkach, nogi i ręce pod
nieprawdopodobnym kątem. Najgorsza była twarz - wyraźna,
rozpoznawalna, choć z tyłu głowy niewiele pozostało.
- Taki lot po skałach i lodzie rozbiera człowieka. Jego ciało
jest zupełnie nagie.
- Nie mogłam pogodzić się z myślą, że ona może tam zostać,
leżeć na drodze, po której będą chodzić inni. Że rozdziobią ją
ptaki.
- Czy to, że nie przestaję się wspinać, oznacza, że nie
przeżywam ich śmierci? A gdybym przestała, czy to by
cokolwiek
zmieniło?
- Co dziesiąty, co dwudziesty alpinista ginie. Ale ja nie
zrezygnuję. Mogę się tylko modlić, by czas mojej próby w
górach
nie nadszedł.
- Góry wysokie to droga szybkiego ruchu. Widzisz wypadek,
to patrzysz, czy możesz pomóc. Jeśli nie -
jedziesz dalej. Tam nikt nikogo nie weźmie na plecy i nie
zniesie na dół.
- Ja kiedyś niosłam na plecach ciało koleżanki, nieżywej od
czterech lat. Utopiła się w lodowcowym potoku. Wtedy nie
mogliśmy jej pochować. Wyciągnęliśmy ją z wody i
pogrzebaliśmy prowizorycznie w pobliżu bazy. Wyrąbaliśmy
w lodzie płytki grób, który przykryliśmy kamieniami. Morena
lodowca jest jednak kiepskim miejscem na grób. Lodowiec
żyje, porusza się, słońce wytapia lód. Chciałam powrócić w to
miejsce za rok i pochować ją. Ale wtedy doszło do zbyt wielu
tragedii pod K2, żeby znaleźć kogoś do pomocy. I dopiero trzy
lata później postanowiłam w końcu oddać koleżance ostatnią
przysługę. Znalazłam wspaniałych ludzi w bazie pod K2,
którzy mi pomogli. We trójkę poszliśmy do odległego o
półtorej godziny miejsca, gdzie był jej grób. Były to rozsypane
kamienie, pod którymi leżało ludzkie ciało. Dopiero teraz
zaczęło gnić, roiło się od robaków, śmierdziało okropnie.
Wcześniej, gdy spoczywało głębiej w lodzie, było
zakonserwowane. Nieśliśmy na zmianę olbrzymi plecak do
cmentarzyska u stóp K2.1 muszę przyznać, że tak mi ulżyło
jak nigdy w życiu.
- Zawsze to była czyjaś śmierć, nie moja. Czyjaś śmierć jest
zawsze czyjaś, nadal nie wierzy się w swoją własną.
I Maria Błaszkiewicz nie wierzy, by śmierć mogła zabrać jej
córkę: - Z Wandą wszystko w porządku.
Ona wie, że ja o tym wiem. My zawsze miałyśmy świetny
kontakt. Nie raz, nie dwa Wanda bywała w
niebezpieczeństwie. I ja zaraz dostawałam od niej sygnał: oho!
niedobrze! A teraz, od wiosny 1992
roku, żadnego sygnału.
Wiosną 1992 roku Maria Błaszkiewicz przywiozła do
Warszawy swoje dziwne księgi. Przyjechała z Wrocławia, by
pożegnać się z córką i zaopiekować się jej mieszkaniem.
Opowiada, że było to inne pożegnanie. Nie takie jak zawsze,
gdy ręką kreśliła krzyżyk na czole Wandy, a potem ją
przytulała (mimo swych
dziwnych ksiąg Maria Błaszkiewicz jest katoliczką). Tym
razem córka nie chciała ani krzyżyka, ani uścisków.
Może była zła, często złościła się na matkę. Przyjaciele
mówią: warczała. Bo to był trudny, silny związek. Matka ją
osaczała, próbowała rozmiękczać, przytulać. Wanda uciekała,
oddalała się od niej.
Irytowała się, bo matka wciąż była taka sama: rozkojarzona,
nieskuteczna. - Nie miałyśmy ze sobą wiele wspólnego -
mówiła Wanda. A innym razem: - Dla mnie matka jest
najważniejsza na świecie.
Dla matki Wanda była nadzieją. Wypełniała przykazania
zawarte w księgach. Dziwne księgi Marii Błaszkiewicz
nakazują żyć uczciwie i dążyć do doskonałości. Wanda dążyła:
szła coraz dalej, wyżej, trudniej. W 1982 roku - po złamaniu
nogi - do bazy pod K2 doszła o kulach. Owszem, zdarzało się,
że zawracała. Jak wiosną 1991 roku, gdy szła południową
ścianą Kangczendzongi (pierwszy cel karawany do marzeń).
Znowu były trupy (kłęby ciała i ubrania), trzeba było schodzić
bez sukcesu. W bazie długo rzucała kamieniami. Płakała - tak
chciała być na tym świętym szczycie. - Jaki pejzaż - mówiła -
jak pięknie. Mogłabym tu zostać. Udało się kilka miesięcy
później - stanęła na dwóch kolejnych ośmiotysięcznikach: Cho
Oyu i Annapurnie (samotnie, z trudem, z bolącą nogą, na
środkach przeciwbólowych). Do Korony - jeszcze sześć gór.
Dziwne księgi Marii Błaszkiewicz mówią, że człowiek może
być doskonały. Kto żyje moralnie, kto dobrze pracuje, kto jest
świadomy siebie, kto jest w tym wytrwały - czuje presję
dążenia do doskonałości. Osiąga coraz wyższy poziom energii
ognistej (zwanej także kosmiczną). Myli się ten, kto sądzi, że
pojmie to rozumem. Nie rozum, lecz serce jest źródłem
poznania. W sercu rozwija się kwiat zwany czuciowiedzą.
Czuciowiedza to rodzaj intuicji, która graniczy z pewnością.
Bliskim umożliwia psychiczny kontakt, nawet jeśli akurat są
na dwóch różnych kontynentach. Dawniej, gdy świat był
spokojniejszy, wielu ludzi miało czuciowiedzę. Dzisiaj rzadk
kto ją osiąga.
Kto osiągnął czuciowiedzę - musi milczeć, skrywać tajem
nice. Bo nie są to sekrety dostępne dla tych, którzy nie dążą do
doskonałości. Może dlatego Maria Błaszkiewicz nie przyznaje
się, że jest nestorką Towarzystwa Żywej Etyki Agni Jogi w
Polsce. Wiemy to od jej syna.
Towarzystwo Żywej Etyki od kilku lat już nie istnieje, ale na
warszawskim Ursynowie mieszka jego ostatni szef: fizyk po
czterdziestce. Od niego wiemy, że Maria Błaszkiewicz jest
jedną z trzech osób, które zaraz po wojnie zaszczepiły w
Polsce Żywą Etykę Agni Jogi. Ale święte księgi czytała
jeszcze w Kownie, przed wojną, w oryginale - po rosyjsku. (W
latach trzydziestych spisała je kobieta o nazwisku Helena
Roerich, mieszkanka Łotwy. Tę wiedzę otrzymała z wyższego
świata. Stało się to, gdy wędrowała po Himalajach). Żywa
Etyka to nauka życia. Agni Joga to droga ognia. - Na kilometr
trąciło mi to czymś podejrzanym, okultyzmem i tymi
wszystkimi seansami. Czyli szarlatanerią - te słowa swego
wywiadu-rzeki Wanda autoryzowała wiosną 1992 roku, w
bazie pod północną ścianą Kangczendzongi.
Słowa spod Kangczendzongi wróciły z bagażem Wandy (600
kg). Wanda wróci być może niedługo. Bo według Marii
Błaszkiewicz tajemnicą wszystkiego jest siódemka. Co siedem
lat człowiek się zmienia.
Regeneruje wszystkie komórki ciała, osiąga kolejny stopień
doskonałości. Siedem razy pięć -
trzydzieści pięć lat miała Wanda, gdy zdobyła Everest. Siedem
razy siedem - czterdzieści dziewięć, gdy dotarła do bazy na
wysokości 5500 m pod północną ścianą Świętej Góry
Sikkimu.
Według faktów: w bazie Wandę wszystko bolało, przeziębiła
się, spuchła. Nie wiedziała, co się z nią dzieje - zwykle
aklimatyzacja przychodziła jej łatwiej. Zeszła do wsi (3300
m). Wróciła po kilku dniach.
Spuchła jeszcze bardziej: ręce, nogi ,gardło. Jakby ją pokąsał
rój pszczół. Oświadczyła twardo: -
Idziemy do góry.
Szła najwolniej. Za Meksykanami (kierował nimi Carlos
Carsolio) i za Arkiem Gąsienicą-Józkowym, młodym alpinistą
z Zakopanego. (Żaden polski himalaista z nazwiskiem nie
zgodziłby się iść w cieniu Wandy, z większością była
skłócona: - Coraz mniej mam z kim rozmawiać, coraz więcej
milczę -
mówiła tuż przed wyjazdem).
Nazywali ją abuela (po hiszpańsku - babcia). W drugiej
połowie kwietnia po raz pierwszy zaatakowali szczyt
Kangczendzongi. Ale burza śnieżna nie pozwoliła im tam
wejść. Zawrócili do bazy. Baza stała na trawie, już wiosennie
zielonej. Nad namiotami - trzy i pół kilometra ściany.
Dwójka Meksykanów śmigłowcem odleciała do szpitala (silne
odmrożenia). Arek zatruł się (gorączka, biegunka).
Gotowi na drugi atak szczytowy byli jedynie Wanda i Carlos
Carsolio. Szli osobno, tak wcześniej ustalili. Ona była
powolna, Carlos szybki. Spotykali się tam, gdzie wcześniej
założyli obóz trzeci i czwarty. Obozy nie istniały, zasypał je
śnieg. Biwakowali w śnieżnych jamach. Wanda ugotowała
zupę. Zjadła, zwymiotowała. Potem ledwo zdążyła odpiąć
spodnie - taką miała biegunkę. Wszystko tuż przy Carlosie, bo
nie miała siły, by wygrzebać się z jamy. Nie chciała zawrócić.
Odpoczęli, ruszyli w stronę szczytu; 12 maja, o godzinie 3.30
nad ranem. Śnieg był głęboki, pod nim lód. Wanda szła
jeszcze wolniej niż dotąd. (- Decydując się iść z kimś na
szczyt - mówiła kiedyś w gazecie - idź z nim do końca. Nawet
jeżeli dzieli was różnica szybkości. Możesz go zostawić tylko
wówczas, kiedy masz absolutną pewność, że twój partner idzie
wolniej, bo zawsze chodzi w takim tempie. A nie dlatego, że
poczuł się źle). - Idź, Carlos - powiedziała.
Carlos Carsolio zdobył Kangczendzongę. O ósmej wieczorem,
gdy wracał, spotkał Wandę. Rozmawiali kilka minut na
wysokości 8200-8300 m. Podobno chciał ją namawiać, by
zeszła. Zrezygnował: - Miała w oczach tylko tę górę - mówił
później. Chciała jeszcze raz biwakować, choć nie miała ani
śpiwora, ani namiotu, ani gazu, ani jedzenia.
Po biwaku - na szczyt, żeby być pierwszą kobietą na
Kangczendzondze, żeby być bliżej Korony.
Carlos czekał na Wandę najpierw w czwartym obozie
(dwanaście godzin), potem - w drugim (dwa dni). Zostawił
tam dla niej namiot, śpiwór, gaz, jedzenie, radio. Zszedł do
bazy. Pogoda się popsuła: Kangczendzonga zniknęła w
śnieżnych chmurach. Carlos był bez sił. Arek wciąż chory. -
Mogłem wstać i pójść - mówi dzisiaj. - Ale szukać jej to
byłoby samobójstwo. Zabrakło mi odwagi na śmierć. Wanda
też by się nie ruszyła, nie widziałaby sensu.
Dwudziestego piątego maja agencje podały, że gdzieś na
północnej ścianie Kangczendzongi zaginęła wybitna
himalaistka. Do drzwi mieszkania przy ulicy Sobieskiego
zapukał Andrzej Zawada z Polskiego Związku Alpinizmu.
Poinformował matkę. Ona już wiedziała, syn wcześniej
oglądał wiadomości i zadzwonił z Wrocławia.
Według Marii Błaszkiewicz nic się nie stało. Na Sobieskiego
nie dotarł żaden sygnał z drugiego kontynentu. - Wróci -
powiedziała i zrobiła Andrzejowi Zawadzie herbatę.
Nazajutrz gazety napisały: szanse równe zeru.
Tydzień później na Okęciu wylądował Arek.
- Bałem się tego powrotu - opowiada dzisiaj. - Co ja powiem
matce?
Czekała na niego na lotnisku. Powiedziała: - Synku, mów mi
mamo, babciu, jak chcesz.
Pojechali prosto na ulicę Sobieskiego, żeby porozmawiać
(rozmowę nagrała Ewa Matuszewska, przyjaciółka Wandy).
Arek powiedział: - Myśleliśmy, choć to mało prawdopodobne,
że Wanda zeszła na południową stronę góry. Była tam rok
wcześnie). Ale teraz nie działała tam żadna wyprawa. Do
najbliższej osady trzy dni drogi. Ona musiała o tym wiedzieć.
To byłoby bez sensu.
Gdy wyprawa zeszła w doliny, Arek chciał coś robić, we-aC
helikopter. Ale najbliższa wieś nie miała łączności ze światem.
Helikopter i tak by nie pomógł, przy tak złej pogodzie i przy
takiej wysokości.
Śmigłowce nie latają na ośmiu
tysiącach. Arek nigdy nie powiedział, że Wanda nie żyje. - Nie
mam prawa - mówi. - Nie widziałem ciała. Mogę tylko
przyznać, że nie miała szans.
Maria Błaszkiewicz udzieliła kilku wywiadów. Mówiła, że nie
dziwi jej ani lekki strój Wandy, ani brak namiotu i śpiwora: -
Po południowej stronie Kangczendzongi córka miała coś w
rodzaju kryjówek-depozytów, jak mówiła. Tam pozostawiła
sprzęt i żywność podczas poprzedniej wyprawy. Wiedziała, że
to święta góra i nie każdy może na nią wejść.
Maria Błaszkiewicz twierdziła, że Wanda interesowała się
filozofią i religiami Wschodu: - Fascynowały ją klasztory
tybetańskie. Podkreślała, że tylko w górach czuje spokój i
harmonię. Ona wyżej poszła, w Kosmos.
- Mamę - mówiła Wanda - cechowała pewna nieprecyzyjność
sformułowań, definicji i bardzo emocjonalny stosunek do
wielu spraw, la jestem zwolennikiem empirii, logiki, ogólnie
mówiąc, rozumu.
Rozumem nie ogarnie się tego, co podpowiada matce Agni
]oga: w pobliżu Kangczendzongi rozsuwają się skały. Wejście
do pieczary jest z początku wąskie. Później rozszerza się w
całe miasto. To Centrum, które utrzymuje ognistą równowagę
planety. Tam trafiają Wybrani, ci z wysokim poziomem energii
ognistej. Rzadko kto stamtąd wraca. Ale bywają tacy. lezus
wrócił na Golgotę, święty Franciszek do Asyżu, Joannad’Arc
do Rouen.
Siedem razy siedem - czterdzieści dziewięć lat miała Wanda,
gdy była blisko głównego wierzchołka Kangczendzongi. Nie
wiemy, czy go zdobyła. Osiem razy siedem - pięćdziesiąte
szóste urodziny córki obchodziła ostatnio Maria
Błaszkiewicz, która powtarza: - Wanda zaginęła 12 mai
siedem lat temu.
I zastrzega: - Jeśli teraz nie wróci, nie szkodzi. To znaczy że
jeszcze nie czas. Że jeszcze muszę czuwać.
W strefie śmierci - powyżej siedmiu tysięcy metrów - jest
zimno i brakuje tlenu. Z każdą godziną rośnie ryzyko obrzęku
mózgu. Coraz trudniej ocenić sytuację, podjąć decyzję:
zawracam. Łatwiej działać według programu, a programem
jest szczyt. Po drodze widzi się kobiety w czadorach albo
Jerzego Kukuczkę, albo inne zjawy. Albo nic. Odlot, nirwana.
Kto ma radio - ten rozmawia z kolegami w bazie. Bełkocze.
Ciężko iść, ciężko się podnieść. Kto idzie - ten spada. Kto się
poddał - zasypia. Przez radio koledzy słyszą szum. Nie biegną
z ratunkiem, bo w górach się nie biega.
Wanda nie miała radia.
Maria Błaszkiewicz nie ma wątpliwości. Czuwa, choć często
brakuje jej sił. Gdy chce już odejść, słyszy od Wandy: -
Zostań. Walcz o mnie.
Nikt inny Wandy nie słyszy.
Leży we mnie martwy anioł
Jest noc. Pierwsze minuty grudniowej niedzieli, gra radio.
Znamy tę muzykę z najpiękniejszego melodramatu: płyta
niewielkiego lotniska, skrzydło samolotu, mgła, łzy, ona i on,
pożegnanie na zawsze.
- Wskazówki nieubłaganie odmierzają czas - słyszymy ciepły
głos z radia. - Do umownego końca stulecia - i tysiąclecia -
pozostały niespełna trzy tygodnie. Za tydzień program
poprowadzi Piotr Kosiński, za dwa tygodnie mamy święta, a
za trzy będzie już rok 2000. Czy zdają sobie państwo sprawę,
że dziś spotykamy się po raz ostatni w latach
dziewięćdziesiątych dwudziestego stulecia? I w ogóle to być
może nasze ostatnie spotkanie. Nasza ostatnia noc. Pamiętają
państwo tę scenę z Casablanki? Kiedy w Paryżu Ingrid
Bergman mówi do Bogarta: pocałuj mnie, Rick, pocałuj mnie,
jakby to był ostatni raz. Ręka potrąca kieliszek, wino rozlewa
się po stole… Spróbujmy przeżyć tę scenę przez najbliższe
cztery godziny w programie trzecim. Dobry wieczór. Wita
państwa Tomek Beksiński.
Muzyka gra coraz mocniej i głośniej, narasta. W studiu przy
Myśliwieckiej - Tomasz. Jego historia rzadko toczyła się przed
mikrofonem. Tylko raz na dwa tygodnie, zawsze w nocy z
soboty na niedzielę. Audycje jak teatralne spektakle:
scenariusz, reżyseria, gra nastrojów, jak najmniej
improwizacji. Zawsze trochę grozy, czasem trochę kiczu
Często, znacznie częściej historia działa się na południowych
krańcach miasta, na Służewie. W
krypcie: ciemnej, dusznej i dziwnej. Dojazd windą aż dziesięć
pięter w górę, bo to wielko płytowy wieżowiec. Drzwi po
prawej stronie: biegały za nimi szczury, pełzały węże, wyły
wilki, fruwały nietoperze. Ale nie każdy, kto tam wchodził,
dostrzegał demony. Widział je tylko lomasz, a i to zależało od
dnia. Tutaj mieszkał, przy wiecznie zasłoniętych oknach. -
Słońce jest zgubne - powtarzał, choć lubił ciepło. Zimą nie
otwierał okien, chodził w trykotowej koszulce i dresowych
spodniach.
Kawaler, czterdzieści jeden lat, często bolała go głowa:‘na
zmianę ciśnienia, na zbyt wczesną albo zbyt późną pobudkę,
na zbyt wczesny (zbyt późny) posiłek. duzo coca-coli, całymi
dniami oglądał
filmy, zwykle w domu metr od telewizora. Chodzenie do kina
- pisał w felietonie -oznacza bezpośredni kontakt z hołotą
żrącą popcorn. Filmy to jego praca. Praca, tak sądził, jest
jedynym zajęciem, które sensownie wypełnia życie.
Przetłumaczył Draculę Coppoli i wszystkie odcinki Jamesa
Bonda. - Bond sobie radzi w każdej sytuacji - opowiadał. -
Podrywa najpiękniejsze kobiety bez najmniejszego trudu.
Każdy mężczyzna chciałby być Bondem, rzed i stycznia 2000
roku w prasie pisano, że Tomasz to skandalista i ekscentryk.
Nieprawda, raczej kochanek z melodramatu. Zył w świecie
muzyki, filmu, fikcji, miłości i nienawiści, absolutnego dobra i
absolutnego zła.
Opowieści z krypty - tak zatytułował cykl swoich felietonów,
które drukował w miesięczniku „Tylko Rock’! Z krypty na
miasto wychodził rzadko i niechętnie. - Lubię miasto, ale nocą
-mówił w wywiadzie telewizyjnym. Przedstawiał się, niby
żartem, jako postać z horroru: wampir, Nosferatu, Dracula.
Dracula: ten, który za życia utracił wielką miłość i wyrzekł się
Boga, teraz jest żywym trupem.
Potępiony śpi w krypcie, błąka się po ziemi tylko nocą i łaknie
świeżej kobiecej krwi.
Vampir przyjmuje różne postacie: nietoperza, wilka,
mężczyzny albo jego cienia. - Bardzo chciałbym spotkać
prawdziwego wampira - powtarzał Tomasz. W jego szafie
wisiała czarno-czerwona peleryna, na półce wampirze kły
zrobione u protetyka.
Muzyka z melodramatu dawno skończona. W studiu przy
Myśliwieckiej trwa seans grozy: Dies Irae zespołu Devil Doli.
Na okładce płyty - według tego, co opowiada prowadzący -
widać ludzkie zwłoki, czaszki, zakapturzone postacie i ręce
wystające ze ścian. Czyli nic nowego.
Wigilia za dwa tygodnie.
W Wigilię po południu do Zdzisława Beksińskiego dzwoni
przyjaciółka syna. Składa mu świąteczne życzenia i
przechodzi do rzeczy: - Rozmawiałam z Tomkiem. Proszę tam
pójść.
To chyba dzisiaj.
Zdzisław Beksiński wstaje sprzed komputera (teraz częściej
tworzy na komputerze niż pędzlem) i sięga po doniczkę pełną
różnych drobiazgów. Szuka kluczy do mieszkania syna:
zawsze tam były, teraz ich nie ma. Ale wkłada kurtkę i
wychodzi. Tomasz mieszka kilka bloków dalej. Ojciec
wjeżdża windą na dziesiąte piętro. Puka, syn mu nie otwiera.
Ojciec wraca do siebie. Wigilię spędza samotnie.
Syn zapowiedział, że nie czuje się najlepiej, jest chory i
zmęczony, więc przez najbliższe dni będzie spał. Czy to
możliwe, aby miało się to stać akurat dzisiaj? Raczej nie.
Przed południem Tomek wpadł i jak zawsze w piątek sięgnął
po „Gazetę Telewizyjną”. Jak zawsze zakreślił filmy, które
ojciec miał
nagrać na wideo: te ciebie będą interesowały, te mnie. Potem
wysłał maila do Amsterdamu. Zdzisław Beksiński właśnie go
znajduje w swoim komputerze: Tomasz zamówił płyty. Po co
miałby je zamawiać, gdyby to miało się stać akurat dzisiaj?
Boże Narodzenie, rano. Przyjaciele przez telefon radzą ojcu: -
Idź i wywal drzwi. - Zdzisław Beksiński jeszcze raz sięga po
doniczkę pełną różnych drobiazgów i znajduje klucze.
Zdzisław Beksiński, miły pan, raczej lekarz z wyglądu niż ar
tysta. Nie widać, by cierpiał.
- Jestem chłodny na zewnątrz. Tak mnie wychowano. To mek
był inny. Rozmazywał się, choć był
dorosły.
Gdy Tomasz miał kilka lat, rzadko płakał. Kiedy coś go
wkurzyło, zwykle brał stołek, szedł do ogrodu i na pięć godzin
znikał w pergoli szczelnie obrośniętej pnączem.
- Zamykał się przed światem - mówi ojciec. - Świat dookoła
mu nie odpowiadał. Chciał zostać kanalarzem, żyć pod ziemią.
Potem się zmieniło. Często wpadał w furię, tłukł przedmioty.
Miał sześć lat, gdy dostał od ojca pieniądze na plastikowe
misie. Sprzedawano je w najbliższym kiosku po złotówce za
sztukę. Kupił cały worek. - Kiedy się wściekasz - usłyszał w
domu - bierz młotek i tłucz misia.
- Ja - mówi teraz ojciec - dostrzegałem w sobie skłonności
sadomasochistyczne. Nigdy nie dałem Tomkowi nawet klapsa.
Nie chciałem, by sprawiło mi to jakąkolwiek przyjemność.
Kiedy coś nabroił, za karę najwyżej nie jadł obiadu. Ja w
ogóle syna nie dotykałem - przyznaje. - Raczej żona. Ja
chciałem mieć kumpla, a on długo był małym śliniącym się
pulpetem. Nie przytulałem go, nie potrafiłem.
Później oskarżałem się o brak ojcowskiego instynktu.
- Ojciec brzydził się mnie - Tomasz powiedział swojej
przyjaciółce.
Kiedy podrósł, hodował papużki faliste. Ojciec sądził, że ptaki
w klatce nie rozwijają intelektualnie, więc kupił magnetofon,
taśmy z muzyką pop i kursem języka angielskiego. - Słuchaj
tego - powiedział
do syna. Synowi się spodobało, choć zwykle nie wykonywał
żadnych poleceń rodziców: nie poszedł
po chleb, nie wyrzucił śmieci. Gdy był już dorosły, to on
wydawał ojcu dyspozycje. Na przykład: -
Nadaj mi ten list na poczcie, ja nie będę stał w żadnej kolejce.
Lubił rządzić. W dzieciństwie koledzy z podwórka i siostry
(tak nazywał koleżanki) grali role Indian i kowbojów
opowieściach przez niego wymyślonych. On ich fotografował
a potem z wywołanych zdjęć układał komiksy. Z czasem
koledzy nie chcieli już wykonywać poleceń apodyktycznego
reżysera, dorośleli. A i scenariusze Tomasza coraz częściej
byty nie z tego świata. - Rodzice przyszli z kina -
wspominał tamten czas. - Opowiadali o filmie, w którym roiło
się od nieboszczyków dopiero co wykopanych z grobów. Był
tam jakiś mroczny zamek, jakaś kobieta wcieliła się w kota,
jakiś facet chciał kota udusić. Zwierzę wydrapało mu oczy,
przewróciło świeczniki, zamek płonął.
- O rany! Jakie to fajne! - cieszył się Tomek. - Zaczęły mi
biegać przyjemne dreszcze po krzyżu - nawet po latach
pamiętał tamte emocje.
Potem, a może wcześniej, mały Tomek przyniósł do pracowni
ojca książeczkę o skrzydlatym potworze. Na kolorowej
ilustracji widać było, jaki jest straszny: długi i gruby dziób,
ogromne zęby, potężne pazury i przeszywające spojrzenie. -
Namaluj mi go! Namaluj - zawołał chłopiec. Artysta wziął
dużą deskę, pędzle, jaskrawe farby i spełnił prośbę dziecka.
- Ten obraz był dla niego magiczny, to początek wszystkiego -
mówi dzisiaj Zdzisław Beksiński.
Tomek od razu zaniósł mokrą deskę do swojego pokoju. Ale
nigdy obrazka nie powiesił, postawił tylko pod ścianą. Co
wieczór (przez wiele lat, aż do wyjazdu na studia), nim zgasił
światło, obracał potwora dziobem do ściany.
Miał jedenaście, może dwanaście lat, gdy w kinie zobaczył
Kobietę węża. Bohaterka, długowłosa bladolica brunetka,
zmieniała się w węża, który kąsał na śmierć. Ja zawsze
lubiłem się bać - napisał w krypcie. - Od tamtej pory -
powiedział w wywiadzie - mam sympatię do brunetek, do
wampirów, do gryzienia w szyję.
Kiedy był nastolatkiem, gryzł naprawdę. W kark. Zwykle
krewnych, którzy odwiedzali Beksińskich.
Kąsał z zaskoczenia, najlepiej wtedy, kiedy gość przy stole pił
gorącą herbatę. Ojciec irytował się, matka nazywała syna
najlepszym aktorem.
Mózg nastolatka podatny jest na wszelkie wpływy - pjsaj w
krypcie z okazji swej czterdziestki. - Krzyże muzyków Black
Sabbath w kontekście tytułów ich utworów (Black Sabbath
Children ofthe Grave czy Electric Funeral) wydawały mi się
świętokradczo intrygujące.
Miał piętnaście, może siedemnaście lat, gdy w starym piecyku
odkręcił gaz i najadł się proszków na sen. Znalazł go ojciec.
Miał osiemnaście, kiedy w lokalnej drukarni zamówił
klepsydry ze swoim imieniem, nazwiskiem, datą śmierci i
pogrzebu. Rozwiesił je w całym mieście i patrzył, co się
dzieje: do domu przyszła szkolna delegacja, by złożyć
kondolencje; do ojca, nieobecnego akurat w Sanoku, posłano
telegram z tragiczną wiadomością; drukarnia miała kłopoty z
milicją. Tomasz był zachwycony. Dziwił się tylko, że nikogo
jego żart nie rozbawił. Być może właśnie wtedy zauważył to,
o czym w dorosłym życiu mówił
wielokrotnie: ludzi bawią zwykle zupełnie inne sytuacje, inne
kawały, inne żarty. Coś, co według mnie jest nudne i wcale
nieśmieszne.
Lubił humor z Latającego Cyrku Monty Pythona. Tłumaczył
go na polski.
Boże Narodzenie 1999 roku: Zdzisław Beksiński widzi zwłoki
syna i czuje ulgę. Tyle lat z żoną czekali w strachu, aż to się
wreszcie wydarzy. - Idź do niego - nalegała, kiedy nachodził ją
dziwny niepokój. -
Znowu mnie, kurwa, sprawdzacie! - krzyczał Tomasz, gdy
nakrył ojca przed drzwiami swej krypty.
- Bywał potworem - mówi ojciec. - Potrafił dołożyć i mnie, i
matce. Cierpiała przez brak synowskiej czułości. Traktował ją
jak szefową kuchni. Jak sprzątaczkę, praczkę jakąś. No chyba
że miał kobietę.
Wtedy i dla matki był czuły.
Zofia Beksińska (cicha, spokojna żona) troszczyła się o syna
także wtedy, gdy dorósł. Kiedy pod koniec lat
siedemdziesiątych z Sanoka sprowadzili się do Warszawy,
Tomasz przyjechał za nimi z Katowic, gdzie od niedawna
studiował anglistykę (ale jej nie skończył). Oni zamieszkali w
jednym wieżowcu, on w innym - niedaleko. Nigdy nie rozstali
się tak, jak zwykle dzieci rozstają się z rodzicami. Kiedy
czasem syn wyjeżdżał, matka biegła do jego mieszkania: prała
firanki, wycierała kurze, pastowała podłogi. On wracał i
krzyczał: - Dość niańczenia!
Kiedy matkę nachodził dziwny niepokój, ojciec brał z półki
lornetkę i wdrapywał się na dach któregoś z sąsiednich
wieżowców (ze swych okien nie widzieli mieszkania syna). Z
dachu obserwował
zasłonięte okna krypty. Czy pali się światło. Tomasz miał
dwadzieścia lat, gdy w zeszycie formatu A4
prowadził zapiski. Notował flamastrami różnego koloru.
Czerwonym: Me powinieneś był się urodzić, dlaczego nie
umarłeś dwadzieścia lat temu? Zielonym: We mnie leży
martwy anioł, jedynie diabeł zna
moje myśli. Niebieskim: Wie, że jestem w jej niewoli. Wie, że
mój pokój to moja krypta. Klepsydra wisi na drzwiach.
Fioletowym: Tak! Ta nicość mnie pociąga. Starych biorę pod
uwagę, jestem świnia, dokuczam starym.
Zachodził do nich codziennie. Co kilka dni przynosił matce
brudne ciuchy do prania, codziennie jadł
tam obiad. Ale rzadko z nimi. Oni jedli około południa, on
wtedy dopiero się budził. Zanim przyszedł -
była druga. Dostawał odgrzewane. Zjadał
i wychodził. Niebieskim: Hodowanie (wychowanie) mamy. W
mamach też widzę człowieka! Czerwonym: jestem królem
samotności. Moje królestwo potrzebuje królowej.
Czarnym: Próby samobójcze. Podręczniki do ciupciania -
usunięcie z domu (paranoja). Dobrze rozegrana batalia ze
starymi. Szantaż - że lektor umrze etc. Sytuacja nie jest
wesoła. Kurwa, lepiej trochę przeczekać.
Miał dwadzieścia jeden lat, gdy przybiegł cały zakrwawiony i
krzyczał do matki: - Wybuch! Tam był
wybuch! Tam się palji Odkręciłem gaz!
Zdzisław Beksiński zawiózł syna najpierw na chirurgię (tam
go pozszywali), później na psychiatrię (tam został na jakiś
czas). Na oddziale nerwic poznał Irenę (imię zmienione).
Irena, sporo starsza od niego, wcześniej topiła się z
nieszczęśliwej miłości miała dorastającą córkę, pisała kiepskie
wiersze.
Zamieszkali całą trójką w jego krypcie, po wybuchu już
odremontowanej. Tomasz wymyślił sobie, że będzie ojcem dla
dziewczynki. Chciał chodzić na wywiadówki. Irena
przedstawiała go znajomym poetom: - To syn Zdzisława
Beksińskiego. Nienawidził tego.
Zielonym: Przeczekanie, kurwa, środki nasenne. Wspólne
życie z Ireną trwało może ze trzy tygodnie.
Tomasz przybiegł do rodziców i bezradny krzyczał od drzwi: -
Zamknęła się w łazience! Nie odzywa się! Nie otwiera!
Zofia Beksińska poszła tam sama. Przekonała Irenę, by
wyszła.
Czarnym: Śmierć jest królową.
Zdzisław Beksiński ze ścian krypty zdejmuje swoje obrazy. -
Mój ojciec jest wesoły - mówił Tomasz. -
Ja jestem bardziej ponury może dlatego, że się na tych
obrazach wychowałem.
Kiedy Tomek miał osiem lat, ojciec narysował seks postaci z
wodogłowiem (piórko, tusz w albumie Zdzisław Beksiński
wydanym przez Arkady - strona 36). Kiedy Tomek miał
jedenaście lat, ojciec na płycie pilśniowej namalował resztki
łysej kobiety, rozpadniętą żylastą piękność, którą zarastają
glony (tamże - strona 49). Kiedy miał trzynaście lat, ojciec
namalował kaskady otwartych trumien. W
trumnach - niektóre są dwuosobowe - ciała, szkielety, szczątki.
Trumny wznoszą si w górę (osuwają się z góry) aż po
horyzont, za którym wstaje świt (tamże - strona 53)- Czy to
mogło mieć w jego życiu jakieś znaczenie? - artysta pytał sam
siebie. - Nie sądzę.
W miesięczniku „Literatura” spytano kiedyś Zdzisława
Beksińskiego, czy śmierć na jego płótnach bierze się z lęku. -
Nie wiem - odpowiedział. - Świadomie nie mam zamiaru
malować śmierci. Gadanie o tańcach śmierci, szukanie na
moich obrazach czaszek i kości jest zawracaniem głowy. Z
czego bierze się to, że ludzie w moich obrazach widzą czaszki
i kości? Może stąd, że maluję głowy bez włosów, ale robię to
dlatego, że występują tu pewne problemy techniczne. Włosy
maluje się bardzo łatwo, ale z zastosowaniem innej formy
kładzenia farby, niż ja stosuję. Dlatego najczęściej maluję
głowy rzeźbiarskie. Teraz widzę, że wszyscy ogolili głowy na
zero: Bruce Willis i mój syn, a nawet niektóre żeńskie
prezenterki mtv, więc może w końcu czaszki będą na tyle
powszechnie widoczne, że głowy namalowane na moich
obrazach przestaną być postrzegane jak kuriozum.
Tomasz wybrał kiedyś trzynaście obrazów ojca i powiesił je w
krypcie (teraz zostały przekazane do muzeum w Sanoku).
Nazywał je pejzażami. Na pejzażach żadnych tańczących
szkieletów, prawie żadnych czaszek i kości. Pierwszy pejzaż
to spienione morze nocą: na ziemisty brzeg woda wyrzuciła
martwego czerwonego ptaka. Ptak ma otwarte zdziwione oczy.
Wokół niego mnóstwo bliżej nieokreślonych śmieci, odpady
cywilizacji. Na innym obrazie - burym i mrocznym -z
wysokiego wzgórza płynie cmentarz. Błotna powódź bez
litości wypłukuje groby, wyrzuca szkielety, resztki szkieletów,
pojedyncze kości. Potężna energia, tempo, huk: grobowce
niczym wielkie granitowe wanny płyną prosto na nas, nic już
ich nie powstrzyma. Ale na kolejnym obrazie (Zdzisław
Beksiński właśnie zdejmuje go ze ściany) nie ma żadnego
hałasu, żadnej energii. Jest cisza i wielka przestrzeń.
Krwawym niebem (żadnego błękitu) leniwie leci balon z
napisem: ne-ver morę. W dole - na topniejącym śniegu, spod
którego wyziera jałowa ziemia - stoją dwa chude wilki. Z
pewnością są głodne. Stoją bez ruchu, chyba patrzą na
odlatujący balon. Nje mają na co polować, zginą. Żadnego
życia dookoła, stworzenia, rośliny nawet. Wszystko minęło:
cywilizacji nie ma, ludzi nie ma, grobów nie ma, Boga nie ma.
Pusto i zimno aż po horyzont. I tylko balon. Ktoś, kto się nim
zabrał, już nigdy tutaj nie wróci. Never morę. Nie chce wrócić,
bo nic nie tłumaczy sensu życia na ziemi.
- Nigdy więcej! - Tomasz zdecydował tak w roku 1985, miał
wtedy dwadzieścia siedem lat. Była to trzecia próba
samobójstwa. Kochał się najpierw w pięknej pielęgniarce z
prawobrzeżnej Warszawy, a potem w pewnej pannie ze
Szczecina, chyba nie całkiem szczęśliwie. Szczegółów ojciec
już nie pamięta, widać wtedy nie wydawały mu się ważne.
Pamięta natomiast doskonale tamten dzień, kiedy żona znowu
poczuła dziwny niepokój i kazała mu iść do syna. Poszedł,
wezwał karetkę.
Na intensywnej terapii Tomasz walczył o śmierć, nie o życie.
Lekarze nie wiedzieli, czy cały mózg wróci do życia, czy tylko
kawałek mózgu. Ojciec mówił do zaprzyjaźnionego profesora
medycyny: -
Samobójstwo nie jest tchórzostwem ani ucieczką. Przeciwnie.
Kiedy człowiekowi świat wydaje się piekłem, samobójstwo to
akt odwagi i męstwa. Więc skoro Tomek tego dokonał, czy
musimy go budzić? - Trzeba - odpowiedział profesor.
Tomasz wrócił do krypty. Niedługo potem poznał Katarzynę
(imię zmienione). Katarzyna miała bladą demoniczną twarz,
długie czarne włosy, zimne zielone oczy i niewiele do
powiedzenia. Kobieta wąż!
Odeszła po kilku miesiącach, z czym nigdy nie umiał sobie
poradzić. Nie chciał żadnej innej, tylko ona mu była
przeznaczona. Przez kilka następnych lat żadnego krótkiego
romansu, flirtu, szybkiego seksu.
Aż trafiła się Sąsiadeczka, tak ją nazywał, i takie między nimi
były relacje: szybki seks i do zobaczenia.
Wreszcie przyszły wielkie miłości: Mariola, Ela, Helena
(imi°na fikcyjne). Wszystkie jednakowo wampiryczne: bla-
dolice, kruczoczarne i - zdaniem ojca - nie za mądre. Jedna i
czytelniczek - tak Tomasz pisał w krypcie - zarzuciła mi, że
widzę w kobiecie tylko tyłek i cycki. To nie jest prawda.
Przede wszystkim widzę naczynie interesownej podłości.
Wtedy jeszcze chyba tak nie myślał, tylko kochał je po kolei:
do szaleństwa, na całego. Ogłaszał
wszystkim, że jego wybranka jest najpiękniejsza,
najseksowniejsza, najmądrzejsza. Kochał tak, jak się kocha w
filmach, w melodramatach: czas miał tylko dla ukochanej,
codziennie czerwone róże, drogie prezenty, nieustanne
pocałunki, najchętniej w kark.
Kiedyś pewne dziewczę - pisał - umotywowało mi swoje
odejście słowami: dawałeś za dużo. Szkoda, że nie dałem
jeszcze kopa w zgrabny tyłeczek na drogę. Był monogamistą,
mówił o tym wszystkim dookoła. Zdrada nie mieściła mu się
w głowie. Kiedy odchodziła kobieta, z trudem się podnosił.
Pojawiała się druga, potem trzecia. Któraś z nich raz nawet do
niego zadzwoniła, a zawsze było odwrotnie: to on telefonował.
Natychmiast pobiegł do ojca, by mu opowiedzieć o tym
niezwykle radosnym zdarzeniu: - Zadzwoniła! - krzyczał. -
Ona do mnie zadzwoniła!
Bał się być sam, pragnął wielkiej miłości. Miała to być miłość
bez żadnego planu, strategii, taktyki.
Miało być jak w filmie. Film był dowodem, że wielka miłość
istnieje. Tomasz lubił filmy, które źle się kończą. Nie zawsze
świadomie pakował się w układy na trzeciego - z czyjąś nie do
końca porzuconą narzeczoną albo ze smutną bladolicą
mężatką. One odchodziły, potem wracały.
Odkąd obejrzałem w dzieciństwie - pisał w felietonie -
Kobietę węża, miałem wątpliwą przyjemność spotykać na
swojej drodze wszelkiej maści femmesfatales, żerujące na
moich uczuciach i przede wszystkim na portfelu. Mój znajomy
twierdzi wprawdzie, że zwracam uwagę wyłącznie na tak
zwany typ kurewski, nie zgadzam się jednak, że uroda
świadczy o cha rakterze.
Kiedy coś się zaczynało układać na poważnie (z trzecia albo
piątą kobietą - nikt już nie pamięta dokładnie), do drzwi
krypty zapukała Katarzyna - wielka miłość sprzed lat.
Humanoidy rodzaju żeńskiego - pisał zirytowany - uważają po
prostu, że ich płeć daje im prawo deptania mężczyzn
okazujących im uczucia. Wbrew utartym opiniom to nie
mężczyźni znęcają się nad kobietami, ale odwrotnie! A nie ma
nic gorszego od sadyzmu psychicznego. Biada tym, którzy
twierdzą, że kobieta jest najlepszym przyjacielem człowieka.
Lepiej nie przyznać się do uczucia, bo zacznie traktować
człowieka jak szmatę, a potem zostawi. I tak było: Katarzyna
pomieszkała przez chwilę, poszła i opowiadała znajomym: -
Chciałam, naprawdę chciałam. Ale nie mogłam się przełamać.
Wiemy to wszystko od dwóch przyjaciółek Tomasza. Nazywał
je siostrami, jak przed laty koleżanki z podwórka w Sanoku.
Siostry - według dorosłego Tomasza - to te, z którymi nie
uprawia się seksu, tylko się z nimi przyjaźni. To znaczy:
rozmawia, płacze do słuchawki. Są piosenkarkami, mają (lub
miały) męża, urodziły dzieci i wiele wiedzą o Tomaszu.
Mówią otwartym tekstem. Są przekonane, że Tomasz chciałby,
by poważna gazeta zamieściła o nim duże story.
- On poniekąd był kobietą - mówi pierwsza siostra. -
Przyznawał się do emocji. Rzadko który mężczyzna tak ma.
- Był dużym wrażliwym chłopcem - mówi druga. - Złościł się
jak dziecko, tupał nogą, tłukł przedmioty.
Łatwo go było zranić.
Lubił opowiadać siostrom o swoich uczuciach, chciałby
położyć głowę na czyichś kolanach i dać się głaskać.
- Ale wszystkim dookoła pokazywał, że niczego takiego nie
chce - mówi pierwsza siostra. - Żadnego dotyku, zero
bliskości, sztywna ręka na powitanie.
A także z uśmiechem opowiadał o seksualnych fantazjach:
chciałby na przykład kochać się w trumnie z wampirzycą,
która skułaby go kajdankami i ssała z niego krew. Powoli,
delikatnie, do końca.
O samobójstwie: kiedyś w końcu to zrobi. Zapowiadał, że daje
sobie czas do końca stulecia. Albo znajdzie kobietę, albo
odejdzie na zawsze. Temat śmierci pojawiał się w ich
rozmowach tak często, że nie traktowały już tego poważnie.
Nie wierzyły, że to się stanie. Nikt nie wierzył, bo Tomasz bał
się śmierci. Kiedyś (w roku 1988) leciał z Warszawy do
Rzeszowa. Antonów {madę in Soviet Union) spadł
na pola pod Łańcutem. Zginęła jedna osoba. Tomasz nigdy
później nie wsiadł do samolotu. W krypcie, na drzwiach
małego pokoju, powiesił kilka wycinków prasowych na ten
temat. Nie zdjął ich do końca.
W telewizyjnym talk-show opowiadał: - Kiedy byłem w
psychicznym dole, wiele razy mówiłem o tym ludziom, ale oni
mnie nie rozumieli. Masz mieszkanie, świetną pracę, masz
pieniądze.
Jedna z sióstr mówiła inaczej: - Poczekaj! Musisz mieć
dziecko, poznać miłość do dziecka. Dziecko wszystko
odmienia. Czasami wierzył, że tak się stanie. I wymyślił, jak
to życie będzie wyglądać: razem z ukochaną całymi dniami
będą w krypcie oglądać filmy. Nie będą wychodzić na świat,
na światło, do ludzi. Ale nie wyobrażał sobie, by kobieta
grzebała w jego kasetach albo wchodziła do łazienki, kiedy on
tam się myje. Kupił więc dla niej mieszkanie na tym samym
piętrze. Wyremontował je, umeblował. Krypta miała zostać
dla niego. Kobieta mogłaby do niej przychodzić jak gość, nie
jak gospodyni. Mieli się spotykać w krypcie przed jego
wielkim telewizorem i w nowym mieszkaniu, w łóżku.
Takie były plany, czekał na ich realizację. Nie wolno kupić
drugiego mieszkania - pisał. - Główki od razu zaczną kipieć od
pomysłów: Powinieneś je wynająć. Moi znajomi szukają
mieszkania. Jak wynajmiesz, to zwróci ci się za czynsz. A
może byś tam wpuścił kolegę? I tak dalej. Nie wolno sobie
znaleźć dziew czyny, bo jurny przyjaciel będzie drążył temat:
Nie rozstajecie się przypadkiem? Bo mam na nią ochotę.
Natomiast innych zaciekawi, czy zamierzasz się ożenić i kiedy
będą się mogli nażreć i nachlać na twoim weselu, na twój
koszt, ofcourse. Nietrudno przewidzieć, co nastąpi już po
owym weselu. Wszyscy zaczną wypytywać o potomstwo, tak
jakby to był ich zasrany interes.
Wreszcie ją znalazł, tak mu się przynajmniej wydawało.
Nazywał ją Nadkobietą. Była piękna, miała duży jędrny biust,
tytuł doktora na uniwersytecie i lubiła seks, jaki on lubił.
Niektóre panny pytają listownie, po co mi kajdanki i czarna
maska - w felietonach przyznawał się i do tego. - Odpowiem
w stylu K. I. Gałczyńskiego: załącz do listu swoje zdjęcie od
pasa i do pasa, a wówczas wraz z moją Nad kobietą – yes yes!
istnieje taka - może pozwolimy Ci się przekonać.
Znowu był miły dla matki. Matka była szczęśliwa. Niedługo,
bo zachorowała i umarła. Swoim siostrom powiedział wtedy,
że mu jest żal, bo nigdy nie pokazał mamie, jak naprawdę ją
kocha.
Nad kobietą nie chciała całymi dniami oglądać z nim filmów.
Nie rozumiała oczekiwań Tomasza.
Odeszła z jego przyjacielem. Wpuścisz do domu kumpla -
pisał wściekły - to najpierw zacznie żerować na twojej
kolekcji filmów, a potem ukradnie narzeczoną. Żyjemy w
dżungli. Nikomu nie wolno ufać.
- Normalny facet - mówi jedna z sióstr - powiedziałby do niej:
spierdalaj, pieprz się. Ale nie Tomek.
Tomek zaczął się zastanawiać, czy jest jeszcze mężczyzną.
Czuł się upokorzony, niepotrzebny.
Nie wystarczą sztuczne cycki - publicznie atakował swą
Nadkobietę - tytuł naukowy na uniwersytecie i koszulka z
napisem: I’m not a piece ofass, l’m a doctor.
Wierzył, że Nad kobietą wróci. Napisał scenariusz krótkiego
filmu, w którym jego nielojalny przyjaciel ginie w zamachu
bombowym, zostawiając Nadkobietę w spokoju.
144
w, sierpniu 1999 roku Tomasz zapowiedział w Uście do ojca:
wkrótce to się wydarzy. Dodał, że zawsze chciał z nim
porozmawiać naprawdę, ale ściskało mu gardło.
- I ja bałem się pytać - mówi dzisiaj Zdzisław Beksiński- -
Rozmawialiśmy o filmach, o muzyce, ale o prawdziwym życiu
nigdy. On zawsze patrzył na mnie jak na gówno w
hamburgerze.
Od śmierci żony Zdzisław Beksiński nie wspinał się na dach
sąsiedniego wieżowca, by przez lornetkę oglądać okna syna. -
Uznałem jego argumenty. On się tu męczył już czterdzieści lat.
Ale w liście poprosił syna, by tego nie robił. Jestem stary,
opiekuj się mną - napisał, choć wcale takiej opieki nie
oczekiwał. Jesienią Tomasz jak co miesiąc poprosił ojca, by do
Opowieści z krypty -
drukowanych w „Tylko Rocku” - przygotował mu odpowiedni
collage jako ilustrację tekstu. Tym razem syn wymyślił, by
jego sylwetkę sfotografowaną z tyłu postawić na dołożonym z
komputera tle, najlepiej żeby to było słońce: -Niech odchodzę
jak szeryf - powiedział.
Ojciec przeczytał felieton: Opowieści z krypty przestały być
zabawne. Wiem. Jednak żyjąc w trupiarni, trudno być równie
radosnym jak Ziutek Słoneczko na plakacie Poranek naszej
ojczyzny (vide Piękni dwudziestoletni Marka Hłaski).
Człowiek wychodzi na miasto i co widzi? Plakat do filmu
Carrie 2. To się nazywa artystyczna nekrofilia. Gnuśnych
hollywoodzkich kretynów nie stać już na wymyślenie niczego
nowego. Tylko patrzeć, aż ktoś zrobi Hamleta 2 (bo czemu
nie?). Ta durna Ameryka wszystko pożre, przetrawi i wyrzyga.
Dalej:
Tymczasem xx wiek dogorywa, nawet nie skomląc. Nie ma
już rozrywek ani sensu życia. Skończyło się kino (filmy durne
i wtórne, publiczność chamska i nienażarta). W dodatku
następny Bond ma być podobno Murzynem! Skończyła się
muzyka (łomoty, zgrzyty, bełkot).
I dalej:
Najbardziej ze wszystkiego brzydzi mnie hipokryzja i zakła
manie. Wolę usłyszeć od kobiety brutalne
„odpieprz się” njj pokrętne teksty w rodzaju: „kochanie, może
byś tak sprawdził, czy cię nie ma w drugim pokoju, i został
tam, bo pokój nie lubi być pusty”. Na koniec powody, dla
których warto było żyć: Kruk Edgara Allana Poe, siedemnasta
minuta Ech Pink Floyd, James Bond, Nights in White Satin
The Moody Blues, Adagio Albinoniego, Kobieta wąż {The
Reptile) w kwietniu 1970 roku - seans w sanockim kinie San,
kiedy po raz pierwszy i ostatni bałem się na horrorze. I
jeszcze: O Fortuna -
pierwsza pieśń z Carmina Burana Carla Orffa, Clint Eastwood
i scena z rondlem w westernie Joe Kidd, coca-cola i ketchup,
Czas Apokalipsy, Twin Peaks, rzygający grubas w Sensie
życia według Monty Pythona, Miłość w czasach zarazy
Marąueza, wizyta w Domu Kobiety Węża (Oakley Court pod
Londynem). Wszystkie te chwile przepadną w czasie jak łzy w
deszczu. Pora umierać. Tomasz Beksiński (1958-1999)-Ojciec
wręczył synowi dyskietkę z ilustracją. Felieton został
wydrukowany.
Tomasz powiedział do jednej z sióstr: - Teraz byłoby głupio
się wycofać.
- Wysoko latał - mówi siostra. - Za wysoko i dlatego się nie
zorientował.
Wigilia 1999. Po telefonie od przyjaciółki syna Zdzisław
Beksiński rozmyśla, czy to możliwe, aby miało się to stać
akurat dzisiaj. Raczej nie. Dzisiaj przed południem Tomek
wpadł tutaj i jak zawsze w piątek sięgnął po „Gazetę
Telewizyjną”.
Tuż przed drugą wysłał maila do swojego przyjaciela, który
mieszka w Krakowie. Pisał dużo o Nadkobiecie. Pod koniec
dodał: Zrób dla mnie jedną rzecz. Powiedz wszystkim, że po
prostu nie widziałem siebie w xxi wieku i czułem, że
urodziłem się sto lat za późno, więc po prostu postanowiłem
wyrównać mchunki. To dziwne, ale naprawdę czuję, jakby nie
było jutra. Tak jakby droga tutaj się kończyła. Boję się, bardzo
się boję. Napisał także list do ojca. Zdzisław Beksiński znalazł
go
nazajutrz:
Nie wiem, jak zacząć. Od przeprosin nie wypada, bo
zabrzmiałoby to idiotycznie. Choć właściwie chcę Cię
przeprosić za wszystko. A już w szczególności za swój
parszywy egoizm i brak zrozumienia dla Ciebie. Twój list z
sierpnia wisi w tej chwili nad moim sumieniem jak topór…
ale, niestety, jestem zbyt slaby, aby poradzić sobie z nim i ze
sobą.
Nie jestem niczyją maskotką ani własnością, ani klownem.
Dlatego naprawdę nie czuję się do końca odpowiedzialny za
nikogo. Musisz zrozumieć, że moje życie jest moim życiem i
tylko ja mam prawo zdecydować, czy chcę je kontynuować.
Nie będę też w dalszym ciągu mesjaszem dla durnych
radiosłuchaczy ani autorytetem dla telewidzów i czytelników.
Ja już jestem martwy, Tato. To, co zrobię i do czego
przygotowuję się spokojnie od paru miesięcy, będzie tylko
postawieniem kropki
nad i.
Nie szukaj w koszu ani w zsypie opakowań po lekach.
Wszystkie dawno wyrzuciłem, żebyście nie wiedzieli (Ty i
„dobrzy” doktorzy), czego się najadłem. Żywię głęboką
nadzieję, że już się nie zbudzę.
Wierzę, że nie ma życia po śmierci. Wierzę, że to naprawdę
koniec. Tego właśnie pragnę. Tomek.
Pięć lat Po śmierci Tomasza jego ojciec został zamordowany.
przez pragnienie
Ojciec Mateusz otrzepał śnieg z czarnego habitu, przedstawił
się i spytał Zofię, czy nie jest zdziwiona jego wizytą. Była
zdziwiona. Wiedziała, że nieznajomy ksiądz musi mieć
niezwykle ważną sprawę, skoro przyjeżdża z daleka do
zupełnie obcych ludzi. I to w taki śnieg. Zdjęła chustkę z
głowy, umyła ręce (przed chwilą wyszła z obory) i postawiła
czajnik na herbatę. Niespodziewany gość, już niemłody,
chętnie usiadł przy stole i przyglądał się Zofii uważnie.
- Pani była kiedyś w Chęcinach? - spytał. - Tam stoi piękny
kościół, ja go odnowiłem.
- Nie byłam.
- To zaraz koło Kielc. Ze trzydzieści kilometrów stąd, nie
więcej. A was ile było w domu?
- Sześcioro. Wszyscy tutaj mieszkamy w okolicy.
- Pojadę do każdego. A ojciec?
- Z dziesięć lat będzie, jak nie żyje. Leży koło mamy.
- Szkoda. Więc sześcioro was jest, tak?
- Jeszcze mieliśmy siostrę, ale żyła tylko dzień. Najmłodsza.
- Siódma. Siedmioro was było?
- Ośmioro, bo brat jeszcze.
- Ósmy? I co się z nim stało?
- Niewiele wiem.
- A wie pani, że święci chodzą po ziemi? Wierzy pani w ta kie
rzeczy? Trzeba wierzyć. Przyjechałem, by wam o tym
opowiedzieć.
Bazylika Świętego Franciszka, Asyż.
Położyli ofiary na nosze, a potem przystąpiono do dzielenia
gruzów na ważne i nieważne. Do tej odpowiedzialnej pracy
zjechało się tu blisko trzystu wolontariuszy ze wszystkich
stron Włoch. Zebrali sto dwadzieścia tysięcy kawałków
sklepienia z wizerunkiem świętego Mateusza (runął koło
ołtarza).
Na gruzy wizerunku świętego Hieronima (spadł bliżej wejścia)
nikt na początku nie zwracał aż takiej uwagi. Spod nich trzeba
było odkopywać ludzi. Dlatego zebrano tylko osiemdziesiąt
tysięcy części Hieronima. Niektóre były mniejsze od
paznokcia.
Okazało się, że nad sklepieniem zalegały tony gruzu i starych
dachówek - skutek wstrząsów. Silne trzęsienia nawiedziły
Umbrię między innymi w latach: 1345,1448,1594,1599,1604,
1730,1751,1832,1917,1971,1982.
To wszystko spadło 26 września 1997 roku.
Sprzątnięto gruzy, postawiono rusztowania. Za pomocą
komputerów, aparatów prześwietlających i sond skrupulatnie
badano stan murów. Dawniej po terremoto pęknięcia jedynie
tynkowano i malowano. Teraz w środek ścian podano
zastrzyki: opracowany w laboratorium preparat, który
uaktywnia starą zaprawę. Mury Bazyliki Górnej związano
stalową belką tuż nad freskami Giotta, blisko osiem metrów
nad posadzką. Belka spina cały kościół. Sklepienia zaś
umocniono linami, które w razie następnych wstrząsów
zadziałają niczym gumy. Ale dotychczas nie udało się
odtworzyć ani świętego Mateusza, ani Hieronima. Dzięki
komputerom specjaliści pracują na razie w wirtualnej bazylice:
składają i demontują freski średniowiecznych mistrzów.
Naprawdę odnowiono dwadzieścia osiem cen z życia świętego
Franciszka, namalowanych przez Giotta siedemset lat temu.
Czyszczono je mozolnie miękką gumą, bo woda mogłaby je
uszkodzić.
Ratowano także plac przed Bazyliką Dolną. Tamtego
wrześniowego przedpołudnia asfalt pękł tu na pół, tworząc
głęboką szczelinę. Geolodzy szybko podali powód - to ruchy
zbocza. Połowa placu spoczywa na skale, połowa na ziemi
sztucznie nadsypanej. Cud, że plac nie odjechał w dół razem z
setkami ludzi, którzy akurat szli do grobu świętego
Franciszka. Asfalt zerwano i wyrzucono ziemię. By związać
sztuczne z naturalnym, położono tony stali, wylano tony
betonu. Plac - z okazji Wielkiego jubileuszu - przykryto
kamieniem w różnych kolorach, z różnych świętych miast i ze
wszystkich kontynentów.
Przed 1 stycznia 2000 roku z placu dolnego wyjadą betoniarki.
W Bazylice Górnej złożono już rusztowania. Pierwszy raz od
dwóch lat otwarto jej drzwi dla wiernych i zwiedzających. Na
posadzce blisko wejścia umieszczono tablicę na pamiątkę ofiar
terremoto z 1997 roku. Uroczyście ją odsłonięto.
Kielce.
Alfreda Borowiec usłyszała w radiu o bezcennych freskach,
które w Asyżu spadły na posadzkę.
Włączyła telewizor. Zobaczyła rudy, zamszowy but wystający
spod czarnej folii. Znała te buty, kilka miesięcy temu kupiła je
na bazarze w Kielcach. Podano, że zginęły cztery osoby:
dwóch zakonników i dwóch konserwatorów.
Perugia.
Ojciec Domenico Foderaro - przełożony Serafickiej Prowincji
Umbryjskiej Świętego Franciszka -
zawiadamia Braci Mniejszych Konwentualnych o tym, co się
stało: Carissimi Fratelli! Pod gruzami sklepienia Bazyliki
Górnej zginął nas? postulant Zdzisław (Gislao) Borowiec, a
wraz z nim brat Ąn gelo Apl z prowincji Marche - rektor
Postulatu w Asyżu. Gislao urodzony w Kielcach (Polska) 13
czerwca 1975 roku, przybył do nas 20 maja 1997 roku z
polecenia brata Mateusza Korczaka z prowincji krakowskiej.
Teraz Gislao jest obok Pana i wstawia się tam nieustannie o
nowe powołania w naszej niewielkiej prowincji umbryjsklej.
Tedy, niech Gislao będzie pobłogosławiony przez nas
wszystkich l wyniesiony przed ołtarz Boga.
Asyż.
Po zachodniej stronie miasta, w Sacro Convento, bracia
wierzyli w stabilność świętych murów, więc nocą nie było tam
większego zamieszania. Niektórzy tylko przesunęli łóżka pod
łuki, bo pod łukiem podobno bezpieczniej. Gislao Borowiec
spał w swoim pokoju na drugim piętrze. O godzinie 2.33
musiał się obudzić razem z całą Umbrią. Terremoto trwało
kilkadziesiąt sekund. Ziemia nie trzęsła się, falowała raczej.
Słychać było huk - boato - potężne grzmoty. Ale nie z nieba,
tylko z samego środka ziemi grobowy pomruk. Tam skały
tarły o skały, kruszyły się, układały na nowo.
Przeszło. Natychmiast zapaliły się światła w oknach całego
Asyżu. Na licho oświetlone uliczki wyszli ludzie w nocnych
koszulach. Krzyczeli, lamentowali, bluźnili, płakali,
dopytywali się o sąsiadów, podawali sobie koce, dzwonili z
komórek, mdleli albo biegli: mężczyźni z samochodowymi
kluczykami w rękach, kobiety z dziećmi w ramionach.
Przerażenie w oczach matki spowodowane terremoto bywa
najwyraźniejszym wspomnieniem z dzieciństwa wielu
dorosłych Umbryjczyków. Najmocniejszych wstrząsów nie
pamiętają tak jaskrawo jak tego lęku: matka chwyta wtedy
dziecko, tuli do siebie z niekontrolowaną siłą i równo z
ostatnim wstrząsem ziemi wybiega przed dóm szukać
ocalenia.
Umbryjczycy wiedzą, że po jednym trzęsieniu lubi przyjść
kolejne. Zwykle mocniejsze.
Tamtej wrześniowej nocy w Asyżu do samego rana trąbiły
samochody i skutery. Byle szybciej spod średniowiecznych
spękanych stropów i z ciasnych stromych zaułków ułożonych
piętrami na zboczu góry Subasio. jak najdalej, na otwartą
przestrzeń wielkiej doliny Spoleto.
Nieliczni asyżanie, zwykle starsi, na szaleństwo sąsiadów
patrzyli zdumieni. Ich twarze nie zdradzały strachu. Prędzej
przyzwolenie na to, co się tu stało kilka minut temu. Przecież
idziemy po drodze ustalonej na samym początku oddzielnie
dla każdego. Nocowanie w samochodzie na otwartej
przestrzeni nie przyniesie ratunku temu, komu droga kończy
się akurat dzisiaj.
Lokalne radio uważało inaczej. Spiker prosił, by nie
panikować, nie używać wind, nie chodzić po schodach i
poczekać do rana, najlepiej poza domem. Podał siłę terremoto:
5,5 stopnia w skali Richtera.
Nie wiemy, co robił wtedy Gislao w Sacro Convento. Z
pewnością włożył kapcie. W zakonie był
jedynym bratem, który nosił kapcie (inni noszą sandały).
Bracia wspominają, co było rano: uśmiechnięty młody Polak
usługiwał im przy śniadaniu (mówiło się o terremoto). Kiedy
skończył, poszedł do kaplicy postulantów, gdzie sprzątał
okruchy tynku. Powiedział wtedy do kolegi postulanta:
- Giuseppe, jestem dumny, że zlecono mi tę pracę w miejscu,
gdzie codziennie spotykamy Pana.
Te słowa nowicjusz Giuseppe dzisiaj wspomina z
namaszczeniem.
Inni bracia o Gislao: pracowity, skromny, miły, zdolny,
pobożny, molto bravo, molto religioso, molto buona persona.
Same gładkie przymiotniki: wesoły, atletyczny, uważny. Z
pokorą przyjmował
sakramenty. Tutto.
Kielce, Asyż.
Na taśmie, którą teraz odtwarzamy na wideo w mieszkaniu
Alfredy i Ludwika Borowców, zobaczymy, jak zabija drugie
uderzenie terremoto. Na razie słychać zza kadru spokojne
komentarze konserwatorów o tym, co pierwsze uczyniło w
Górnej Bazylice Świętego Franciszka. Stało się to nocą,
dziewięć godzin wcześniej.
Pracę ekspertów dokumentowała xv Umbria. - Na tym filmie
za piętnaście minut będzie Zdziś -
zapowiada Ludwik Borowiec.
Kilku konserwatorów, których właśnie oglądamy, przyjechało
do Asyżu z opóźnieniem. Do Bazyliki Górnej, od rana
niedostępnej dla zwiedzających, weszli przez klasztor od
strony dziedzińca Sykstusa iv. Wiemy, że taką drogą ich
poprowadził ojciec Angelo Api. Pobiegł za nimi i Gislao.
Nieopodal ołtarza konserwatorzy dostrzegli rysy na
wyblakłych Scenach Apokalipsy mistrza Cimabue.
Kamera to pokazuje. Kolejne ujęcie: popękane freski Giotta.
Jesteśmy w samym środku kościoła, przy Stwierdzeniu
Stygmatów. Stąd widzimy ołtarz. Godzina 11.41. W kadr
wchodzi Gislao i patrzy prosto w obiektyw. Jego uśmiechnięta
twarz miga w prawym dolnym rogu ekranu. Znika po trzech
sekundach, Gislao poszedł w stronę otwartych drzwi.
Godzina 11.42. Obraz nagle się chwieje. Operator tv
najwidoczniej chce uciec. Odwraca się więc za Gislao. Ale
kamera już go nie widzi, bo nie patrzy w światło drzwi, tylko
wyżej. Jest drugie uderzenie, słychać krzyki.
Spada pole krzyżowego sklepienia. To ze świętym
Hieronimem, ale nie całe od razu. Najpierw powoli, jakby ktoś
z góry, z wielkiej papierowej torby wysypywał coś w proszku.
Potem szybciej, gwałtowniej.
Wszystko naraz z hukiem wali się na posadzkę. Tony kamieni,
cegieł i pyłu, coraz go więcej. Ale pierwszy plan wciąż
pozostaje czysty, jeszcze widać ławki po obu stronach i freski
na bocznych ścianach. Teraz znikają,
, 0 chmura kurzu błyskawicznie zbliża się do ekranu
telewizora- Pył prawie kłuje nas w oczy. Alfreda Borowiec
siedzi na wersalce i zasłania twarz.
Kraków, Kielce, Chęciny.
Zdzisław Borowiec, późniejszy Gislao, zdał w Kielcach
maturę. Chciał iść na wojskową uczelnię, wojsko daje
bezpieczeństwo i oparcie. Musiał zdobyć zaświadczenie, że
zapalenie opon mózgowych z dzieciństwa nie zostawiło
śladów. Po to wybrał się do Krakowa 27 stycznia 1997 roku.
Zrobił tam badania i po południu wracał do Kielc.
Pospiesznym po piętnastej. Długo szedł peronem, wsiadł do
wagonu klasy drugiej tuż za lokomotywą. Ostatnie wolne
miejsce w zatłoczonym przedziale zajął
obok duchownego w czarnym habicie. Duchowny podniósł
głowę znad książki. 1 Zdzisław spojrzał
księdzu przez ramię, żeby sprawdzić, co czyta. Kiedy pociąg
ruszył, zakonnik poprosił, by zamienili się miejscami, bo jest
spocony, a od okna wieje. Zdzisław spełnił prośbę i grzecznie
spytał, w jakim języku jest ten brewiarz.
- Po włosku - powiedział zakonnik. - Lubię się modlić po
włosku. To najpiękniejszy z języków.
Mieszkałem w Asyżu przez trzynaście lat. W Sacro Convento.
- W Sacro Convento?
- W Świętym Klasztorze Braci Mniejszych Konwentualnych.
Duchowny opowiedział, że Asyż to piękne miejsce. Całe z
białego i różowego kamienia. Jest tam zielono, ciepło i
słonecznie. Można tam znaleźć zajęcie, radość, spokój i
stabilizację.
- A czy ja bym się nadał do pracy w tym Sacro Convento? -
spytał Zdzisław.
- Tam pracę dają tylko franciszkanom.
- Jak zostać franciszkaninem?
Zakonnik miał świeżo w pamięci zmartwienie umbryjskieg0
prowincjała: w Umbrii nie ma powołań.
Przed powrotem do ojczyzny obiecał tamtejszym braciom, że
postara się im \n syłać młodzieńców, pragnących służyć Bogu
i ubogim. Wysła} już kilkunastu.
- Pan Bóg ma plany wobec każdego z nas - powiedział do
Zdzisława. - Możemy o tym pomówić, ale w Chęcinach.
Zapraszam. Nazywam się ojciec doktor Mateusz Korczak.
Nazajutrz Zdzisław przyjechał do Chęcin.
- Czy wiesz, co to jest powołanie? - zapytał ojciec doktor.
Zdzisław nie wiedział, ale pochwalił się, że co niedzielę
chodzi z matką na ósmą do kościoła. Aż jej kobiety z
sąsiedztwa zazdroszczą, bo ich dorośli synowie już na mszę z
nimi za rękę nie chodzą. W
kościele Zdzisław wysyła matkę przed ołtarz, a sam zostaje z
tyłu po lewej stronie, gdzie zwykle stoi więcej mężczyzn.
Zawsze woli stać gdzieś z tyłu, z boku, na pewno nigdy na
przodzie. Lubi, gdy mszę celebruje ksiądz proboszcz. Szanuje
proboszcza za skromność i za to, że wielu kieleckim
nędzarzom daje codziennie ciepły posiłek.
Na prośbę ojca Mateusza Zdzisław opowiedział więcej o
swojej rodzinie: w domu jest i bieda, i choroba. Mama
skończyła historię, tata - politechnikę. Całe życie pracowali na
etatach, więc teraz ich emerytury ledwo starczają na lekarstwa.
Obojgu trudno chodzić: ona ma cukrzycę i często zapada w
śpiączki, on przeszedł udar mózgu. Starsza siostra po studiach
zarabia marne grosze w bibliotece.
Ze strachu przed najgorszym wykształceni rodzice
zdecydowali, że po podstawówce Zdzisław najpierw
zdobędzie zawód. Gdyby nas zabrakło - wytłumaczyli mu -
sam na siebie zarobisz. Więc poszedł do zasadniczej
budowlanki, ale nie miał tam wielu kolegów. Bo kiedy oni
palili w toalecie, on siedział sam w szkolnym korytarzu.
Skończył zawodówkę w terminie z wynikiem celującym i z
zawodem montera instalacji budowlanych.
Nauka tak dobrze mu szła, bo mama od lat robiła mu masaż
stóp i głowy, przekazując w ten sposób korzystne bioprądy.
Dzięki nim ostatnio skończył także technikum. Tańczy w
zespole tańca nowoczesnego „Puls-Max”, śpiewa barytonem
w chórze garnizonowym, robi prawo jazdy, uczy się dziennie
pięćdziesięciu nowych niemieckich słówek, bo może kiedyś
uda się wyjechać. Nie pracuje, w Kielcach pracy nie ma.
Na koniec pierwszej wizyty w Chęcinach dostał od ojca
Mateusza katechizm, życiorys świętego Franciszka i
zaproszenie
na przyszły tydzień. Po tygodniu potrafił już sporo powiedzieć
o powołaniu: - To głos Boży, proszę ojca. To umiejętność
czytania Bożych znaków. Tajemnica między Bogiem a
człowiekiem, który Go słyszy. Bóg wzywa człowieka do życia
w jednym z istniejących stanów: małżeńskim, konsekrowanym
lub samotnym. Bo samotność także jest stanem, proszę ojca.
Stany pierwszy i trzeci nie bardzo mi odpowiadają. Raczej ten
drugi. Takie Bóg ma plany, jeśli chodzi o mnie.
- A dziewczyny? - zapytał ojciec Mateusz.
- Mam dziewczynę.
-I co?
- Jestem za czystością przedmałżeńską, proszę ojca.
- A ślub?
- Ona by chciała się wydać jak najprędzej.
- Ico?
- Ale ja nie chcę mieć dzieci. Dzieci nie wolno zostawiać bez
opieki, trzeba im dawać miłość non stop.
Więc lepiej nie.
Ojciec Mateusz zamyślił się na chwilę. Potem zaproponował
Zdzisławowi pracę przy remoncie kościoła.
- Zarobisz na bilet do Włoch.
Przez następne dwa miesiące, aż do Wielkanocy, Zdzisław
przesiewał piasek, mieszał wapno, sprzątał.
Wynagrodzenie deponował u ojca Mateusza. Do ręki dostawał
tylko na dzisiejszy bilet do Kielc i na jutro z powrotem do
Chęcin. Wypłacanie Zdzisławowi większych sum niosło
ryzyko, że po drodze rozda je pijakom na piwo, co kilka razy
uczynił z dobrej i nieprzv muszonej woli ku przerażeniu ojca
doktora.
Zawsze po pracy służył mu do mszy. Lubił śpiewać nawet do
pustego kościoła. Ojciec Mateusz karcił
go wtedy:
- Ludzi nie ma, a ty śpiewasz! Jak to wygląda?
- Ale ja chcę - mówił Zdzisław i wbrew ojcu śpiewał. Po mszy
franciszkanin zadawał pytania:
- Czy nie boisz się samotności? Kto boi się samotności, nie
powinien iść do zakonu. Czy nie jesteś krnąbrny?
Nieposłuszni nie powinni iść do zakonu. Czy czyjeś
upomnienie nie wprawia cię w depresję? Czy lubisz
pieniądze? Czy samemu nie grzeszysz przeciwko czystości?
Czy jesteś pewny, że z pomocą łaski Bożej wytrwasz w stanie
bezżenności i czystości przez całe życie? Bo jak nie, to po co
zaczynać coś i nie kończyć. Więc jak? Jesteś pewny swojego
powołania?
- Jestem. Na sto procent.
- I chciałbyś do Umbrii?
- Do Asyżu, proszę ojca.
- Napiszę do Perugii, do prowincjała. Zdzisław zrezygnował z
pracy na budowie.
- Niech mnie ojciec uczy włoskiego.
Perugia, Asyż.
Zdzisław Borowiec pod koniec maja przyjechał do Perugii. Tu
przez cały rok miał się uczyć włoskiego na międzynarodowym
świeckim uniwersytecie. Spał w klasztorze, tuż za klauzurą, w
pierwszym pokoju po lewej stronie: z łazienką, biurkiem,
krzesłem, łóżkiem i kiepskim obrazem na ścianie. Obraz
przedstawiał kolorowe wnętrze Bazyliki Górnej w Asyżu
namalowane z perspektywy wejścia.
Wieczorami Gislao marzył, że w przyszłości - wzorem innyc
braci - po tej niezwykłej świątyni będzie oprowadzał wiernych
Czytał listy od matki. Pisała mu, że nie może sobie miejsca
lezć bo tak tęskni. Nigdy nie chciała tej rozłąki. Potem, że
‘“lasku pod Warszawą bandyci zabili maturzystę: Taki strach,
lobne, że tam służysz Bogu. Teraz już nie wątpię w słuszność
Twojego wyboru. I Gislao nie wątpił. W klasztornym
korytarzu złapał prowin-iała za rękaw. Poprosił ojca
Domenico Foderaro, by w kaplicy odmówił razem z nim
różaniec. Było to niezwykłe życzenie Nigdy dotąd żaden
młodzieniec nie zachował się tak bezpośrednio wobec
przełożonego całej Serafickiej Prowincji Umbrii. Prowincjał
spełnił prośbę.
Innym razem Gislao oświadczył mu wprost: - Przyjechałem m
by zostać świętym. Jak to zrobić, proszę ojca?
‘_ Zastanowię się - ojciec Domenico odpowiedział poważnie,
bo nigdy wcześniej nie słyszał takiego pytania. I od razu
pomyślał’ pragnienie Gislao jest tak szczere, że z pewnością
doprowadzi go do Chrystusa. Nie przypuszczał, że stanie się to
tak prędko. Gislao mówił po włosku coraz lepiej.
Zadecydowano więc, że zamiast uczyć się dalej na
międzynarodowym uniwersytecie, ma iść na teologię w Asyżu
już od najbliższego października. Wstąpił do postulatu i dwa
tygodnie przed rozpoczęciem roku akademickiego zamieszkał
za murami Sacro C0nvento. Nie wiadomo dlaczego tak
wcześnie, nie miał takiego obowiązku. Wyjechał z Perugii
dzień, może dwa po rozmowie z prowincjałem. Dwa tygodnie
później ojciec prowincjał napisał do Kielc: Jego życie i jego
śmierć nie zostały bez znaczenia] To był wielki dar dla całego
Kościoła i świata.
Asyż. , . .
Gislao nie miał nic do roboty w bazylice, dziewięć godzin po
nocnym terremoto.
Nie wiadomo, dlaczego pobiegł za ojcem Angelo Apim, który
wskazywał drogę spóźnionym konserwatorom.
O godzinie 11.42 stanął pod świętym Hieronimem.
Odkopano gruzy. Znaleziono Gislao w objęciach nauczyciela.
Ojciec Angelo chronił ucznia przed uderzeniami kamieni i
cegieł: nakrył go własnym ciałem.
Na twarzy Gislao nie zauważono śladu strachu, uśmiechał się.
Kielce.
Do drzwi Alfredy i Ludwika Borowców zapukała
zaprzyjaźniona sąsiadka i opowiedziała o niebywałym zbiegu
okoliczności: - Człowieka o tym samym imieniu i nazwisku co
wasz Zdziś przysypało w Asyżu. A Zdziś pracuje w
Warszawie, tak opowiadaliście, prawda?
Prawda, tak opowiadali. Przed wyjazdem syn prosił rodziców,
by dochowali tajemnicy: - A jak nie wytrzymam? - obawiał
się. - Wrócę i co będzie? Ludzie pękną ze śmiechu. Sąsiadom
powiecie za trzy lata, po pierwszych święceniach.
Alfreda Borowiec martwiła się, czy przez te trzy lata zdąży
uskładać na autobus do Asyżu: - Bóg miał
inne plany - płakała do sąsiadki. - Ale co to za Bóg, który
ludziom dzieci zabiera, i to w tak podstępny sposób?!
Kobieta z sąsiedztwa nic nie odpowiedziała. Po tygodniu
Alfreda Borowiec uspokoiła się: - Zdziś prosto do nieba
poszedł. Tylko to, co Bóg robi, powinno być bardziej
zrozumiałe dla człowieka.
Inna sąsiadka, z bloku obok, zapukała do Borowców kilka
miesięcy później. Przez wiele lat pracowała w niedalekim
domu małego dziecka, Borowcowie dobrze ją znali. Spytała,
czy nie powinni poszukać Stanisława C, by opowiedzieć mu
o śmierci Zdzisława.
Stanisław C. - maszynista kolejowy - ponad dwadzieścia lat
temu przyniósł do sierocińca niemowlę.
Było to jego dziecko, któreś z kolei, chyba szóste.
Borowcowie mieli już starszą córkę i żałobę po zmarłym
noworodku. Przyszli więc do sierocińca i adoptowali
Zdzisława, bo pierwszy spośród wszystkich dzieci wyciągriął
do nich ręce. Miał wtedy trzy lata i nazywał się całkiem
inaczej. Miał
sześć, gdy Alfreda Borowiec mu o tym powiedziała. Stało się
to poniekąd przypadkiem, gdy Zdzisław dowiedział się od
rówieśnika, jak dzieci przychodzą na świat: matce rozcina się
brzuch.
- Czy to prawda, że przeze mnie tak cierpiałaś?! - zapytał
Alfredę Borowiec i cały się trząsł.
- Nie cierpiałam - odpowiedziała i wyjaśniła mu powoli, że nie
ona go urodziła, ale w ich życiu to niczego nie zmienia. 1
dodała: - O wszystko możesz mnie zawsze zapytać, ja cię
nigdy nie okłamię.
Pytał. Był nastolatkiem, gdy chciał szukać krewnych. Rodzice
oświadczyli mu wtedy, że nie mają nic przeciw temu, ale
najpierw musi zdać maturę.
Chciał szukać i potem, ale ojciec Mateusz przykazał, że
najpierw musi zostać księdzem. Wyjechał do Asyżu.
]uż po jego pogrzebie do Kielc przyszedł list: Choć w
klasztorze jest chłodno, zawsze tu świeci słońce i nie muszę
marznąć. Mamy ładny ogród z figą i czereśniami. Ciao!
Alfreda i Ludwik Borowcowie zdecydowali, że Zdzisław
zostanie na zawsze blisko świętego Franciszka.
Tu w Kielcach są napływowi, więc kto zająłby się grobem
syna, kiedy ich zabraknie. Tam jest wśród swoich, tak by
chciał.
Rodzice nie byli na pogrzebie, nie mieli wtedy ani paszportów,
ani pieniędzy na podróż. Odwiedzili Zdzisława po roku. Choć
dzień wcześniej w Watykanie papież dodawał im sił, Alfreda
Borowiec bała się wejść do bazyliki i przestrzegała przed tym
męża. Stała na placu górnym i stamtąd patrzyła na Asyż: na
zamknięte kościoły ubrane w stalowe rusztowania, na
kilometry płotów z drucianej albo plastikowej siatki, na puste
stare domy, na tłumy ciągnące do mogiły świętego Franciszka.
Do grobu Zdzisława przyjechał także i ojciec Mateusz,
przekonany, że młodzieńca z Kielc należy beatyfikować.
Mówił o tym wiele razy swoim następnym wychowankom:
Maciejowi i Bogdanowi.
Postulanci Maciej i Bogdan nie znali Gislao. Nauczyli się już
włoskiego na uniwersytecie w Perugii i od niedawna
mieszkają za murami Sacro Convento. Stale przychodzą do
jego grobu.
Gislao leży niedaleko jednej z północnych bram miasta, na
tamtejszym cimitero, w katakumbach z jasnego kamienia, trzy
metry nad ziemią, w towarzystwie kilku innych braci
mniejszych konwentualnych.
Elżbieta, starsza córka Borowców, w trosce o zdrowie
rodziców zadecydowała, że nie będą szukać maszynisty
kolejowego Stanisława C. i nie opowiedzą mu o tym
wszystkim.
Góry Świętokrzyskie.
Ojciec Mateusz został przeniesiony z Chęcin do Lubomierza
w Gorcach. Stamtąd - dwa lata po terremoto - wybrał się w
podróż po województwie świętokrzyskim, za wiedzą
małżeństwa Borowców.
Jechaliśmy wolno, śnieg zasypał nam drogi. Skręciliśmy z
trasy Kraków-Warszawa. Przed zagrodą Zofii R. ojciec
Mateusz otrzepał śnieg z czarnego habitu, przedstawił się i
spytał gospodynię, czy nie jest zdziwiona jego wizytą. Była
zdziwiona. Wiedziała, że nieznajomy ksiądz musi mieć
niezwykle ważną sprawę, skoro przyjeżdża z daleka do
zupełnie obcych ludzi. Zdjęła chustkę, umyła ręce i postawiła
czajnik na herbatę. Niespodziewany gość chętnie usiadł przy
stole i przyglądał się Zofii uważnie.
- A wie pani, że święci chodzą po ziemi? Wierzy pani w takie
rzeczy?
- Może i wierzę.
- Trzeba wierzyć, jeden z nich tak wyglądał - ojciec Mateusz
wyjął fotografię. - To był pani brat.
Bardzo chciał panią
zobaczyć.
- Bardzo chciał pana zobaczyć - ojciec Mateusz powiedział do
Jerzego, dwie wsie dalej. - Ma pan taki sam nos, czoło, uszy i
takie samo mocne świdrujące spojrzenie.
- Bardzo chciał państwa zobaczyć - powiedział całej szóstce
zwołanej telefonicznie do domu kolejnej siostry. - To było
największe pragnienie jego życia. Dzisiaj żałuję, że wtedy mu
nie pomogłem i że go wam nie przywiozłem. Był mądry,
dobry i przystojny. Oj, piękny był, jak lalka.
Nieznajomy franciszkanin opowiedział zebranym o
niezwykłym spotkaniu w pociągu relacji Kraków-Kielce. -
Jechałem tym pociągiem - mówił - bo odnawiałem kościół.
Do niedawna w chęcińskiej świątyni była droga restauracja, w
której gościli sekretarze partii. Kiedy kościół zwrócono
prawowitym właścicielom, nie od razu przystąpiono do
remontu. Remont czekał na ojca Mateusza. - Dlaczego nikt nie
zajął się tym wcześniej? - pytał sam siebie. Sam wybrał
Chęciny.
Kiedy powracał z Włoch, przełożeni pozwolili mu wybrać
klasztor w ojczyźnie. (- Dlaczego tak wybrałem?) Sam
zdecydował, że odnowi kościół, a przełożeni wyrazili zgodę. (-
Dlaczego? Ani nie byłem gwardianem, ani wcale się na tym
nie znam). Potem często jeździł do Krakowa, by z
prowincjałem na bieżąco omawiać szczegóły remontu. Raz,
kiedy wracał z takich konsultacji, poznał
Zdzisława - syna rodziny Borowców, która go przygarnęła i
dawała mu miłość non stop.
- Ale i tak zawsze czuł się odrzucony - zakonnik mówił dalej. -
Dziecko już w łonie matki wie, że nie jest chciane.
Kobiety sięgnęły po chusteczki.
- Ja się do niego modlę - ojciec Mateusz zwierzył się przy
herbacie. - Czuję wtedy, jakbym mu kwiaty dawał, jakbym go
odwiedzał. Bo on jest święty już przez samo pragnieni
Módlcie się do waszego brata, a będzie wam łatwiej w życiu
To która z was jest tu najmłodsza?
Jolanta - rocznik 1960. Uprawia ziemię, jest matką dwóch
zdolnych licealistek. Wtedy miała piętnaście lat. Gdy przyszła
ze szkoły, ojciec przywitał ją nowiną: - Brata ci przywiozłem
sprawdź w pokoju. Pobiegła, ale tam żadnego dziecka nie
znalazła. - Oddałem do sierocińca - usłyszała śmiech zza
pleców i nigdy więcej o tym z ojcem nie rozmawiała.
Antoni - rocznik 1958. Kawaler, robotnik w fabryce. Wtedy
miał siedemnaście lat. Mama od lat chorowała na głowę, od
prawie roku była w szpitalu psychiatrycznym. Tam urodziła
najmłodszego brata, nikt z rodzeństwa dziecka nie widział.
Tylko ojciec. Ojciec był surowy, jeździł na parowozie, nie dbał
o dom i często oglądał się za kobietami.
Zofia - rocznik 1956. Dzisiaj matka dorastających dzieci.
Wtedy miała dziewiętnaście lat i w Kielcach uczyła się na
krawcową. Słyszała, że był brat. Nigdy nie widziała matki w
tej ciąży ani potem. Brata nie szukała, nie przyszło jej to do
głowy.
Jerzy - rocznik 1955. Rolnik, mąż i ojciec. Wtedy miał
dwadzieścia lat. Nie odwiedzał matki w szpitalu, podobnie jak
reszta rodzeństwa. Niewiele wie. Teraz zarżnąłby świniaka,
gdyby brat przyjechał.
Szkoda, że nie przyjedzie.
Katarzyna - rocznik 1951. Urzędniczka, bezdzietna mężatka.
Wtedy miała dwadzieścia cztery lata.
Chora matka po urodzeniu Zdzisława żyła w szpitalu jeszcze
jedenaście lat. Tak, nie odwiedzali jej tam. Brata nie szukali,
bo gdzie? Ojciec, choć już niemłody, wziął z mamą rozwód i
poślubił nową kobietę. Umarł dziesięć lat temu. Nigdy nie
mówił o Zdzisławie.
I najstarszy Władysław - rocznik 1950. Starszy od Zdzisława o
dwadzieścia pięć lat. Wtedy pracował
na kolei, sto kilometrów od domu i tam razem z żoną cieszył
się z narodzin pierwszej córki. On jedyny z całej szóstki
twierdzi, że do dzisiaj nic nie wiedział o istnieniu brata. Ani
ojciec, ani nikt z młodszego rodzeństwa przez tyle lat mu nie
powiedział. Teraz dopiero usłyszał i płacze.
- Niech ksiądz im podziękuje - poprosiła któraś z sióstr.
- Komu?
- Tym, co go wychowali. Tu nie było domu. Zimny piec,
puste garnki. Dobrze trafił.
Atmosfera miłości
Mówią: córka szatana. Strach rzucić kamieniem. Raz ,eden
sąsiad rzucił, a szyba w oknie nic, jakby się tylko ugięła. Ona
nawet nie wyjrzała, nie uchyliła firanki. Strachu nie zna? Boga
się nie boi? . .
Mówią: będą przez nią we wsi nieszczęścia, będzie płacz
dzieci Żony i mężowie związani najświętszym sakramentem
małżeństwa będą się rozchodzić za jej sprawą. Tyle lat kusiła
mężczyzn we wsi, tyle grzechu z tego było, że dzieci rodziła
co rok, a każde z innym chłopem.
Piszą do niej (ale się nie podpisują): Wiesz, że oczerniłaś
księdza, i wiesz doskonale, że odpowiesz za to przed Bogiem.
Zrobiłaś to za srebrniki. Judasz też zdradził za srebrniki, ale
sumienie zmusiło go do powieszenia się.
Alina P - mieszkanka bloku w pegeerze (okna na pierwszym
piętrze) parafianka, rozwódka, matka, kucharka, bezrobotna.
Szczupła, niska, drobna. Ma czterdzieści lat, dumną twarz
energiczne ruchy, bystre spojrzenie (raczej czujne, nerwowe),
ciepły głos, drżące ręce, zadbane paznokcie, czyste buty,
proste spodnie i schludną bluzkę. Czasem się uśmiecha, ale
zwykle nie. Częściej chodzi zamyślona, patrzy w ziemię.
Teraz wykąpała już dzieci, położyła je w siedmiu łóżkach
przeziębionym dała polopirynę, najmłodszym przeczytała
bajkę. Przytuliła je, tylko do nich potrafi się jeszcze przytulać.
Zgasiła światło. W kuchni zaraz zaparzy sobie herbatę
Kombinerkami sprawnie odkręca kran nad zlewem, bo kurki
się popsuły i od dawna nie ma ich kto naprawić. Nalewa wodę,
kombinerkami zakręca kran, stawia czajnik na piecu. Zmiata
okruszki po dzieciach, woda już wrze, jest herbata. Teraz, jak
co wieczór, siada przy oknie (zaciągnęła zasłony), sięga po
teczkę z tymi strasznymi papierami, przegląda je. Kiedyś, jak
je tak przeglądała, ktoś walnął kamieniem w okno, ale szyba
ani drgnęła. Szkoda, może jakby kamień wpadł i uderzył ją
mocno w głowę, byłoby już po wszystkim. Ale nie. Trzeba
żyć. I co wieczór przeglądać te papiery, taki przymus ze
środka. Obok pozwów, wyroków, umorzeń, opinii biegłych są
tu i anonimy: …wiesz, jak moralnie się prowadzisz, wiesz,
jakich ojców mają twoje dzieci, wszyscy wiedzą, jaka jesteś
mądra, bo chodziłaś do szkoły specjalnej. Tu chodzi tylko o
prawdę, bo wiesz, jak nasz ksiądz jest pobożny. Każdy wie, że
kłamiesz, a najlepiej wie Bóg. Pan Bóg nierychliwy, ale
sprawiedliwy. Jak możesz żyć z tak obciążonym sumieniem?
Sąd może wydać wyrok na podstawie fałszywych zeznań, ale
Bóg zna prawdę. Za wszystko trzeba odpowiedzieć przed
Bogiem. Nawróć się, odpędź od siebie szatana, a będzie ci
łatwiej żyć.
Ciężkie życie Aliny P. nie zaczęło się wcale wtedy, gdy żona
greckokatolickiego księdza dowiedziała się od tutejszych
dzieci, że proboszcz parafii rzymskokatolickiej lubi przytulać
dziewczynki: brać je na kolana, nocować na plebanii, kąpać,
wkładać im język w usta i palce w pochwę. Żona
greckokatolickiego księdza poinformowała o tym biskupa, a
kiedy ten nie zabrał ze wsi proboszcza, złożyła doniesienie w
prokuraturze. I powiadomiła „Gazetę Wyborczą”
Parafianie napisali list w obronie proboszcza. Biskup napisał
do parafian, że ich kapłan jest w porządku. Proboszcz na mszy
powiedział, że każdemu może spojrzeć w oczy. Alina P.
siedziała wtedy w drugiej albo trzeciej ławce, ale jej w oczy
ksiądz nie spojrzał. Wtedy podjęła decyzję. Pojechała do
prokuratora i powiedziała, co jej proboszcz robił, gdy za
pozwoleniem rodziców nocowała na plebanii.
Chodziła wtedy do drugiej klasy podstawówki.
Proboszcz oskarżył Alinę P. o oszczerstwo, ale sprawę przeciw
niej umorzono.
Alina P. w prokuraturze dowiedziała się straszliwych rzeczy:
jej dorastające córki zeznały, że proboszcz robił im to, co
trzydzieści lat temu robił ich matce.
I inne tutejsze kobiety są ofiarami proboszcza, niejedna
nocowała dawno temu na plebanii. Teraz mówią, że nie, że
Alina kłamie.
Ale są i odważne, które zeznały, jak je proboszcz dotykał,
kiedy były dziewczynkami. Dziś mają mężów i wieś nic im
nie gada, nie ma żalu, pretensji.
Co innego z Aliną P. - ona męża już nie ma. Chodził pijany po
pegeerze i żalił się ludziom, że żonę ma puszczalską. Ludzie
pukali się w głowę i patrzyli na sąsiadkę ze współczuciem.
Ona rodziła mu kolejne dzieci, w sumie siedmioro, aż
wreszcie wygoniła męża do matki, do sąsiedniej wsi (mieszka
tam do dzisiaj). I zeznała na proboszcza.
O samotnej kobiecie, która zeznaje przeciw księdzu, wolno
powiedzieć wszystko. Bezkarnie, nikt jej nie obroni. W
pekaesie powiedzieć można z uśmiechem: o! jedzie do
lekarza, żeby ją wymolestował.
Albo za jej dziećmi, kiedy wracają ze szkoły, można krzyczeć:
idą molestowane! ta kurwa! - i tak można, tak jest w dobrym
tonie. Samotną matkę, która oskarżyła księdza, można
upokarzać na różne sposoby. Kiedy prosi, by jej drewna naciąć
na zimę, to trzeba się chętnie zgodzić. Ale nie za pieniądze.
Można jej powiedzieć w oczy: dupy dasz, to ci narżnę. Albo:
ksiądz ci nie dogodził, to ja ci dogodzę!
Kiedy samotna matka, która oskarżyła księdza, przestanie
prosić o piłowanie drewna (taka jest dumna), można donieść
do opieki społecznej, że ktoś dał jej robotę na trzy godziny i
zarobiła na czarno piętnaście złotych. Odbiorą jej zasiłek na
dzieci, niech pozna, co to zimno i głód. Można też jej zabić
kurczęta. Łażą pod szopą przed blokiem. Jeden kamień - jeden
kurczak. Kamyczek wystarczy, bo czaszki kurczaczków są
mięciutkie.
Proboszcz wyjaśnił parafianom, że to nie chodzi o żadne
molestowanie dzieci, ale o kościół parafialny, który dawniej
był greckokatolicką cerkwią. Teraz unici, zdaniem księdza,
chcą Polakom odebrać zabytek, który przed zawaleniem
uratował właśnie proboszcz, kiedy nastał tu w latach
sześćdziesiątych. Nie bardzo wiadomo, kto miałby kościół
parafialny odbierać, bo prawosławnych i greckokatolickich
Łemków przegnano stąd w akcji „Wisła” w czterdziestym
siódmym roku ubiegłego stulecia. Ci, którym udało się tu
wrócić, zostali przy prawosławiu, dołączyli do prawosławia
albo posłuchali proboszcza i przeszli na obrządek rzymski.
Obrządek greckokatolicki przez wiele lat był
zresztą zabroniony przez socjalistyczne władze, więc innego
wyjścia ludzie nie widzieli. Ale teraz wyjście jest i
grekokatolicy modlą się w innym kościele w sąsiedniej wsi.
Trzy rodziny, może pięć z całej okolicy. O tym, że chcą
odbierać komuś kościół, dowiedzieli się od zaniepokojonych
sąsiadów.
Sąsiedzi nie bardzo dowierzają ich zaprzeczeniom, bo w tym,
co ksiądz mówi, zapewne jest jakaś prawda. Ksiądz ogarnia to,
czego zwykli parafianie pojąć nie potrafią. Ksiądz rozmyśla,
rozumie, wie o tym, czego inni wiedzieć nie mogą. Jego
niezwykłe dłonie leczą, co powszechnie wiadomo. Zna
grzechy parafian i wie, za jakie przewinienia jaka kara ich
czeka. Mówi często od ołtarza, jakie anioły powitają
grzeszników w drodze do czyśćca, bo na niebo to nikt tu nie
ma co liczyć od razu. Mówi wiernym o ogniu piekielnym i
wiecznym potępieniu. Bardzo się wtedy ekscytuje, bo tylko on
we wsi wie, jak uniknąć na Sądzie Ostatecznym wiecznej kary.
Wie, jak żyć i jak myśleć. Jest gorliwym duszpasterzem, nie
zdziera pieniędzy, towarzyszy swoim parafianom, ma dla nich
wiele czasu. Jest z nimi na wielu fotografiach. Może w
niektórych domach są to fotografie jedyne. Parafianie rosną,
dojrzewają, starzeją się, umierają, a on wciąż jest na
chrzcinach, na komunii, na bierzmowaniu, na ślubie i na
pogrzebie. 1 co? Uwierzyć, że ten, który towarzyszy im w
najważniejszych chwilach życia, tyle dzieci skrzywdził? Takie
rzeczy nie są na ludzką głowę. Proboszcz jest dla tutejszych
dobrym ojcem, wzorem miłości. To jest prostsze, to jest do
zrozumienia, a nie takie tam bezeceństwa.
Listonoszka gorliwie broni proboszcza. Mówi, że papież
wyniesie go na ołtarze, a we wsi powstaną sanktuaria.
Listonoszka też wiele rzeczy wie, jest więc osobą powszechnie
szanowaną. Ludzie wierzą listonoszce - krąży po domach
niczym misjonarka i ostrzega, że gniewu księdza proboszcza
należy się bać, bo to gniew świętego. Boga może nawet.
Trzeba się również bać właściciela sklepu. Kto jest przeciw
księdzu - ten na krechę nie dostanie ani bułeczki.
Tylko nieliczni parafianie nie słuchają listonoszki, kiedy
opowiada im, że Alina obściskuje się z kierowcami pekaesów.
1 potem z tego dzieci się biorą.
Tylko nieliczni parafianie nie boją się sklepikarza, może
dlatego, że mają pracę i pieniądze na bułki.
Nieliczni parafianie podziwiają Alinę: skąd u samotnej matki
tyle odwagi? Nie z głupoty przecież, głupia nie jest. W niej
jakby coś pękło. 1 konsekwentnie chodzi z podniesioną głową.
To ludzi drażni najbardziej. Chętnie rozmawia z gazetami, z
telewizją. Nie widzi niczego złego (a wieś tak) w tym, że
rodziła aż dziewięć razy: najstarsza córka była dzieckiem
panieńskim (ma już swoją rodzinę i mieszka w mieście), a
najmłodszy syn urodził się już po rozwodzie i jest z innego
ojca. Alina mówi szczerze jak było w jej życiu: w dzieciństwie
i potem. Sama wystawia się na publiczny pręgierz, na plucie,
na rzucanie kamieniami Może chce kary nie tylko dla
proboszcza, ale i dla siebie? Za wszystko, czego doznała w
dzieciństwie, w czym brała udział? Kara ma ją oczyścić?
Przynieść ulgę? Czy prowadzi już tylko do samozatracenia?
Nieliczni parafianie nie chodzą już do tutejszego kościoła, w
niedzielę jadą dalej, do gminy. Prosili, gdzie mogli, by księdza
zabrać ze szkoły. I z parafii. Ale proboszcz jeszcze przez wiele
miesięcy uczył
dzieci, brał je na kolana, przytulał. W końcu, kiedy media nie
dawały mu spokoju, poszedł na chorobowe. I na razie z niego
nie wrócił.
Ale na plebanii wciąż mieszka (choć urlopowano go z funkcji
proboszcza). Miejscowy biskup nie odwiedził parafii ani razu
po tym, jak sprawa stała się głośna. Pewien parafianin (we wsi
mówią, że Ukrainiec i złodziej), jeden z nielicznych tutaj ludzi
po studiach, zadzwonił do kurii. Powiedział komuś, kto się nie
przedstawił, w jakiej sprawie dzwoni, ale biskupa nie zastał.
Poprosił o jego numer komórkowy. Sądził, że duszpasterz ma
czas dla wiernych, a jego numer telefonu jest powszechnie
dostępny. Swą prośbą wzbudził zdziwienie rozmówcy w kurii,
uśmiech nawet. Człowiek po studiach nie rozumie dlaczego.
Chrystus dałby mu zapewne numer swojej komórki. Biskupia
komórka jest tajna. Biskup nie jest tą sprawą zainteresowany -
tak informują w kurii.
Tymczasem proboszcz dowiedział się, kto i jak zeznawał w
prokuraturze. Miał prawo - jest stroną w sprawie. Uznał, że
zeznania przeciwko kapłanowi to grzech świętokradztwa, i
stojąc za ołtarzem, poinformował o tym parafian. Kazał się
grzesznikom ze świętokradztwa spowiadać (był tu wtedy
jedynym spowiednikiem). Niektóre dzieci za swoje zeznania
dostały lanie od ojców albo dziadków, a potem przyszły do
księdza z przeprosinami. W prokuraturze odwołały zeznania.
Tym, które zeznań nie odwołały, prokurator raz wierzył, raz
nie, ale na koniec uznał: o tym, czy dana czynność jest, czy też
nie jest czynnością seksualną, decydować będą w niektórych
przypadkach także względy kulturowe. W tych okolicach to,
co robi ksiądz, jest przez większość akceptowane (wygląda na
to, że i przez jego biskupa), więc przestępstwa prokurator nie
stwierdził i śledztwo umorzył. Kiedy poinformowała o tym
„Gazeta Wyborcza”, śledztwo natychmiast wznowiono, ale już
gdzie indziej.
Inny prokurator postawił proboszczowi zarzuty. Akt
oskarżenia niebawem wpłynie do sądu.
Tymczasem Alina P. otrzymała kolejny anonim, tym razem z
daleka: Najpierw przedstawię się. Jestem kobietą starą,
spracowaną, wdową od kilku lat. Mieszkam sama, pomimo że
mam dzieci, i to bardzo dobre. Mam już siedemdziesiąt sześć
lat, przeżyłam dzieciństwo przed wojną, niezbyt szczęśliwe,
bo już w wieku sześciu lat zmarł mi ojciec, a potem chorowała
matka. Wojna, wiadomo, dla wszystkich była ciężka, strach,
głód i niepewność jutra. Po wojnie, jak każda dziewczyna,
wyszłam za mąż. Dzięki Opatrzności Boga dzieci miałam
względnie udane, pokończyły studia, mają swoje rodziny. Ale
nie o sobie chciałam pisać. Chciałam do Pani skreślić tych
parę słów, bo doszłam do wniosku, że padła Pani ofiarą zła.
Zastanawiam się, dlaczego w tak młodym wieku dała się Pani
zmanipulować tak złym ludziom. Jak Pani się czuje w roli
bohaterki występującej w obronie dzieci rzekomo
skrzywdzonych przez kapłana? Czy naprawdę kapłan, którego
Pani oskarża, zasłużył na to, żeby na cały świat rozeszła się o
nim taka opinia, krzywdząca, zniesławiająca w jego osobie
wszystkich kapłanów? W dobie gdy zwalcza się religię
chrześcijańską, ten temat cieszy przeciwników Kościoła
katolickiego. Czy naprawdę kapłan, który przygotowywał
Panią do 1 Komunii Św., być może do bierzmowania, a może
nawet udzielał Pani Sakramentu Małżeństwa, zasłużył sobie
na taką nienawiść ze strony Pani? Przed dwudziestu laty była
Pani młodziutką panienką i była Pani zaprzyjaźniona z tym
kapłanem. Dlaczego ta przyjaźń przerodziła się w taka
nienawiść i chęć zemsty? Pani Alino! Niech Pani ma na
uwadze, źe młodość szybko mija, że kiedyś będzie Pani
potrzebowała opieki od dzieci i musi je Pani wychować w
atmosferze miłości, przyjaźni i poszanowania dla drugiego
człowieka, by i one darzyły tym Panią w jej starości, która jest
nieunikniona.
Żal mi Pani, niech zdobędzie się Pani na ten heroiczny czyn i
odwoła zeznania. Jestem pewna, że wgłębi serca żałuje Pani
tego, co się stało.
Gdyby Alina P. znała nazwisko i adres nadawczyni i chciała
jej szczerze odpisać, list mniej więcej wyglądałby tak:
Szanowna Pani. Bardzo żałuję, że to wszystko się stało. Czuję
się cały czas winna, bo kocham naszego Proboszcza. Czuję, że
moje zeznania w prokuraturze, moje oskarżenia to zdrada. Ja
go zdradziłam, proszę Pani. Ostatnio spotkałam go w banku i
on na mnie tak spojrzał za to, co mu zrobiłam, że aż mnie w
żołądku ścisnęło. Nie patrzył agresywnie ani z pretensjami.
Patrzył na mnie z żalem, z cierpieniem. Jakby nie dowierzał,
że to ja go skrzywdziłam, jego ukochana dziewczynka. Nikt,
proszę Pani, nie dał mi czułości w życiu, tylko nasz Proboszcz.
Moi rodzice mieli nas siedmioro i wcale się nami nie
zajmowali. Bo nie wiedzieli, że dziecko powinno dorastać w
miłości i godności. Z dzieciństwa pamiętam tylko kilka
rzeczy: głód, zimny piec i rodziców, którzy przy nas uprawiali
seks. Ksiądz dobrze o tym wiedział i właśnie z takich rodzin
wybierał sobie dzieci do miłości. Kiedy byłam w pierwszej
albo drugiej klasie, brał mnie na kolana, nocował u siebie i
czułam się wtedy taka bezpieczna, zaopiekowana. Czy Pani
mnie rozumie? Wreszcie jakiś dorosły mnie docenił. Pieścił
mnie i pewnie wtedy wydawało mi się to miłe. Pieścił mnie
jak nikt inny wcześniej i nikt inny potem. Moje starsze siostry
to widziały (czasem robił to przy nich) i były zazdrosne, bo
nie miały takich jasnych apetycznych loków jak ja. Proboszcz
nie brał ich na kolana, więc kiedy tylko wracałam do domu,
natychmiast robiły mi to samo co on. Ale to już nie było miłe.
Siostry były brutalne. Wkładały mi ręce pod majtki i to bardzo
bolało.
Ojciec nas bił. Kiedy byłam w czwartej klasie, rodzice
zdecydowali, że mnie wyślą do szkoły specjalnej z internatem,
jakieś trzydzieści kilometrów od domu. Nie byłam głupia ani
opóźniona, ale rodzice powiedzieli, że stwarzam im problemy
wychowawcze i mam jechać. W internacie, takie były czasy,
nie pozwolili nam chodzić do kościoła. Ale ja się upierałam,
że ja muszę, i to do swojej parafii. Moja wychowawczyni
wzięła mnie na rozmowę i spytała, dlaczego tak pragnę jechać
do swojego kościoła.
Więc jej powiedziałam, że tęsknię za księdzem, że on mnie tak
dotyka jak nikt inny. Poświęca mi tyle uwagi i mówi tyle
miłych słów. Miłe słowa trzeba mówić dzieciom, to bardzo
ważne, proszę Pani. Ja moim mówię bez przerwy, że są dobre,
ładne i moje. Czasem oczywiście je zganię, jak narozrabiają,
ale nigdy nie będę przeciwko nim. Matka zawsze musi być po
stronie dziecka, cokolwiek ono zrobi.
Dziecko nie może matce nigdy przeszkadzać. A mnie, kiedy
przyjeżdżałam na święta do domu, mama pytała: po co
przyjechałaś? Dla księdza przyjechałam, biegłam do niego i
widziałam z bólem, że on już ma inne dziewczynki, młodsze,
ładniejsze. Te, które rosły za szybko, odtrącał bez żadnych
wyjaśnień.
Te, które nie chciały iść na kolana, upokarzał i krzyczał: Ty
Boga nie lubisz, dziecko! Albo wysadzał na ciemnej drodze w
środku lasu, jak w samochodzie nie chciały ulegać. Ale dla
mnie, choć już sporo podrosłam, dalej był miły i pytał z
ciepłym uśmiechem, czy ciągle go kocham. No pewnie, że go
kochałam. Choć wiedziałam już od tej mojej wychowawczyni
z internatu, że to, co mi ksiądz robi, nie jest dobre. Ale tak
naprawdę zrozumiałam to wtedy, gdy zaczynałam być kobietą.
Wróciłam już na stałe do domu i zaczęłam się bać Proboszcza,
bo on wszystko wiedział. Znał wszystkie sekrety mojego ciała,
wiedział, jak wyglądam tam, między nogami. Unikałam go.
Czułam, Dr szę Pani, obrzydzenie do siebie, do swojego ciała.
I do dzisiaj czuję. Mąż opowiadał ludziom w pegeerze, że
jestem zimna Może i tak, bo mnie seks nie bawi, nie daje mi
żadnej radości. Nienawidzę siebie może bardziej niż Księdza
Proboszcza Sama nie wiem. On mi wiele złego zrobił na całe
życie. A ja przez tyle lat u niego musiałam się spowiadać, bo
innego księdza tutaj nie było.
Wyszłam za mąż, żeby się wyrwać z domu. Męża wcale nie
kochałam, boja kochać innego już nie potrafię. Tylko Księdza
Proboszcza. Tak, dawał mi ślub i to mi się wydawało bardzo
obrzydliwe. Branie do buzi Najświętszego Sakramentu z rąk
Proboszcza to jak branie trucizny albo czegoś śmierdzącego.
Ciało Chrystusa mam w ustach, a tu chce mi się wymiotować.
Bardzo źle to znosiłam, ale pocieszałam się, że Proboszcz już
pewnie dawno o wszystkim zapomniał i tylko ja noszę ten
wstyd w sobie. Ale było inaczej, proszę Pani. Już byłam
mężatką, gdy podczas kolędy Proboszcz podszedł do mnie,
pogładził mnie po policzku i powiedział z żalem: oj, jaka ty
byłaś piękna, jaka szkoda, że tak urosłaś.
Pamiętał! Było mi wtedy tak wstyd. Ale i żal, że to już koniec
bezpieczeństwa, ciepła, czułości. Przez tyle lat nikomu o tym
nie mówiłam, bo kto by uwierzył, kto by pojął? I o to mają do
mnie ludzie największe pretensje, że ja przez tyle lat
sąsiadkom ani słowa nie pisnęłam, a teraz prokuratorowi
powiedziałam. Co miałam sąsiadkom mówić, jak cała wieś i
tak wiedziała, że ksiądz dzieci pod majtkami pieści.
Rozumie Pani coś z tego? Ja sama czasem mam kłopot ze
zrozumieniem siebie. Bo czasem mam wrażenie, jakby mną
miotała chęć zemsty, ma Pani rację. A ja nie chcę być mściwa,
bo to nie jest dobrze. Pisze Pani do mnie, bym odwołała
zeznania przeciwko księdzu, bym była odważna, a Miłosierny
Pan mi przebaczy i obdarzy obficie swoimi łaskami. Muszę
Panią zmartwić - nie odwołam niczego. Powiedziałam prawdę.
I moje skrzywdzone dzieci też powiedziały. Mam do siebie
nretensję, że do ich krzywdy dopuściłam.
Mówiłam im, że nie wolno siadać księdzu na kolanach,
przestrzegałam, ale i tak je dopadł. Wierzę, że to
niedopatrzenie Bóg mi wybaczy. 1 wierzę, że wybaczy mojej
matce, która wykrzyczała mi na polu, że nie jestem już jej
córką, bo księdza oczerniam. Ja jestem takie niczyje dziecko,
proszę Pani. Mama niedługo potem umarła i teraz musi to
chyba Bogu jakoś wyjaśnić, czy jestem jej, czy nie. Bóg jest
dobry, na pewno jej wybaczy. I może nawet, kto to wie,
wybaczy naszemu Proboszczowi. Choć nie jestem pewna. I
tym we wsi, którzy piekło zrobili swoim rodzinom za
prawdziwe zeznania dzieci.
Modlę się za nich i za Panią. A Pani, bardzo proszę, niech się
pomodli za mnie i moje dzieci, to na pewno nie zaszkodzi.
Pozdrawiam. Alina. Tak mógłby wyglądać ten list, gdyby
Alina P. go napisała.
Z tego, co mówi Alina P., wynika, że modli się także za
rodzinę S.
Wnuczka Tadeusza S. (członka rady parafialnej) powiedziała
prokuratorowi, co robił jej ksiądz proboszcz, kiedy brał ją na
kolana. Były to zeznania obciążające księdza. Prokurator
powiedział o tym proboszczowi, pewnie pokazał mu akta.
Proboszcz powiedział Tadeuszowi S., co zeznała jego
wnuczka. Żona Tadeusza S. stanęła w obronie wnuczki, za co
mąż ją pobił.
Tadeusz S. jest przekonany: - Żadnego molestu tutaj nie było.
Ja wam powiem, o co chodzi. Chodzi o kościół. Parafialny. O
nasz kościół chodzi grekokatolikom, więc oszukali o tym
molestowaniu.
Kiedy Tadeusz S. wyjaśnia, o co w tym wszystkim chodzi, w
drzwiach izby staje sąsiad. Siada na zydlu przy piecu bez
żadnego dzień dobry, bez przepraszam, czy można. I dalej nic
nie mówi, patrzy w ścianę albo w okno, jakby innych tutaj nie
było. A i gospodarze jakby wcale go nie zauważyli. Nie
pytają, jaką ma sprawę, po co przyszedł: po sól do zupy go
żona przysłała czy może po pieprz?
Wszyscy wiedzą, po co przyszedł, jeg0 prawo, taki obyczaj:
kiedy obcy podjeżdża pod dom sąsiada a potem wchodzi do
środka, natychmiast trzeba rzucić robotę (albo oglądanie
telenoweli) i gnać co sił
w nogach, żeby posłuchać. Gospodarze są nawet zadowoleni z
takich obyczajów, bo nikt im potem nie powie, że coś gadali
nie tak.
Tadeusz S. mówi więc odważnie i głośno: - A jak ksiądz
wcześniej uczył religii po domach, bo nie było salek
katechetycznych, a w szkole jeszcze nie pozwalali, to co? Nic!
Nikt nie widział, żeby molest robił.
A ksiądz był młody. Teraz ma sześćdziesiąt trzy lata. On jest z
tego roku co ja. I wtedy tego nie było, dopiero teraz?
Pobita żona Tadeusza S.: - I co ty możesz więcej wiedzieć. Nic
więcej nie wiesz.
Tadeusz S. do żony: - Stul pysk! Co ty masz tu do gadania?! I
ten ksiądz rusiński ze swoją żoną znaleźli sobie Alinę jako
narzędzie. Sto milionów jej obiecali, ale czy dali, to nie wiem.
Jak to wygląda, rany boskie, ludzie! A te dzieci są
podstawione. Za to, że ksiądz ich nie molestował, ja bym sobie
dał głowę dziś ściąć. Gdyby coś robił, to za młodego. Moja
wnuczka, jak zeznawała, to prokurator matkę za drzwi
wyprosił. Dziecku ksiądz nic złego nie robił, a prokurator
sfałszował i napisał odwrotnie - że robił. Że ksiądz mi
wnuczki dotykał, że to było na tle seksualności, że to, że
tamto, no wszystko. I ta Alina! Dzieci ma z obcymi, a księdza
obmawia. I teraz pewnie jest w ciąży. I pytanie, czy to ksiądz
greckokatolicki jej przypadkiem nie wymolestował?! Ludzie
we wsi wiedzą. I wy teraz już wszystko wiecie.
Kiedy Alina P. musi pociąć drewno na zimę, idzie do brata,
który mieszka w domu obok. Ma piłę spalinową. Tnie drewno
siostrze bez gadania, czemu dzieci mają marznąć bez potrzeby.
Brat wie, że nikt inny siostrze, co na księdza zeznała, drewna
nie potnie, i to go nawet bawi. jako monopolista woła od niej
dwa razy więcej pieniędzy niż od innych. Inni mają wybór
(jeszcze kilku chłopów ma tu piły), siostra wyboru nie ma.
I za rodzinę, której nie wybierała, musi przed wsią dzisiaj
odpowiadać, jej brat mieszka z ojcem i z jeszcze jednym
bratem- Ojciec zajmuje parter. We wsi ludzie pamiętają, co
wyprawiał z matką: brał
ją, gdzie chciał i kiedy chciał, tak mówią, w ogródku, na
ganku, na oczach sąsiadów. A teraz Alina na księdza zeznaje!
Brat mieszka na piętrze w jednym pokoju z młodszym bratem.
Młodszy brat przyprowadził tam sobie córkę najstarszej
siostry, która wyszła za mąż do innej wsi. Siostrzenica jest
młodziutka, ale czworo dzieci mu już urodziła (wieś
podejrzewa, że i starszy brat korzysta z jej dobrodziejstw),
jedno dziecko już im zmarło, następne ma cztery lata i nie
chodzi, następne nie mówi, szkoda gadać. Z takiej rodziny jest
Alina P. i za to powinna się wstydzić.
Za młodszą siostrę, która mieszka przez drogę, wstydzić się
nie musi. Siostra jest lojalną parafianką i sąsiadką. Choć
wcześniej opowiadała całej wsi, jak ksiądz jej dzieci obmacuje
(odgrażała się, że pójdzie go opierdolić), teraz niczego nie
pamięta. Bo w tutejszej wsi prawda nie jest tak ważna, jak
ważne jest to, co ludzie gadają. Więc żeby nie mówili źle,
siostra nie odpowiada Alinie na dzień dobry.
Ale tak naprawdę to Alina P. nie kłania się młodszej siostrze.
Siostra wystąpiła przeciwko niej wtedy, gdy Alina bała się, że
za zeznania obciążające księdza przyjdzie jej stracić dzieci.
Siostra w prokuraturze nie tylko wyparła się tego, co wie, ale i
zeznała, że Alina nie wychowuje swoich dzieci w sposób
należyty. Dodała, że trudno jej zgodzić się z twierdzeniem
siostry, że najwyższym dla niej dobrem jest dobro dzieci.
Dobrze wiedziała, że prokuratura prowadziła wtedy
dochodzenie w sprawie fizycznego i psychicznego znęcania
się Aliny P. nad dziećmi.
O tym, że Alina się znęca, prokurator dowiedział się od oic
dzieci: że zostawia je bez opieki, że nie karmi ich wystarcza
jąco, a także używa wobec nich siły fizycznej i słów obelżv
wych. Informacje o zachowaniu byłej żony ojciec dzieci miał
od znajomych, bo sam u dzieci nie bywa, choć nikt mu nie
zabrania. Tylko dwa kilometry piechotą, ale nie: nie odwiedza
ich, bo to, co dotyczy dzieci w tutejszej wsi, jest sprawą kobiet
a nie mężczyzn. Kiedy kilka lat temu Alinie P. jedno z dzieci
umierało w szpitalu (wada serca), mąż nawet jej nie odwiedził,
nie zobaczył syna, choć syn żył całe trzy miesiące.
Kiedy miała rodzić następne, on leżał pijany na wersalce, a
ona już po terminie siano grabiła na polu, stamtąd ją zabrała
karetka.
Prokurator przesłuchał świadków. Wszyscy, wśród nich nawet
gorliwi obrońcy księdza, stwierdzili, że nigdy nie widzieli, by
dzieci Aliny P. chodziły zaniedbane, głodne albo pobite. Ich
opinie potwierdzili lekarz, pedagog i psycholog. Prokurator
doszedł do wniosku, że ojciec opowiada bzdury, i dochodzenie
umorzył.
I dzisiaj, choć minęło już trochę czasu, dyrektor tutejszej
szkoły potwierdza, że dzieci Aliny P. są zadbane, a matka
często bywa w szkole. Widać, że dba o ich zdrowie i naukę.
Ale ojciec dzieci swoje wie: teraz Alina trochę się uspokoiła,
bo wszyscy na nią patrzą, i bić dzieci nie może. Ale słownie je
rani bez przerwy, taka to jest matka i taka kobieta. I męża
upokarzała, kiedy byli razem. Sam pamięta, jak na oczach
całego pegeeru musiał przed blokiem pieluchy na sznurku
wieszać. A ona w pegeerze puszczała się z robotnikami,
kilkunastu ich miała miesięcznie. Z tego jego picie się wzięło,
jego nerwy, dygot ciała i duszy. Nic dzisiaj robić nie ma siły,
starej matce w polu nie pomoże, choć u niej mieszka i je.
Głupi był, tak mówi, bo kiedy Alina pakowała mu rzeczy,
żeby go z domu usunąć, on o niczym nie wiedział, tylko jej
drewno rąbał. Tyle pracy na darmo, na dwa lata grzania. A
trzeba było inaczej z Aliną grę małżeńską prowadzić, były
mąż doszedł do tego jakiś czas po rozwodzie i dziś wie:
wpierdol trzeba było jej spuszczać regularnie, toby ich
małżeństwo trwało do dzisiaj. A i ksiądz proboszcz miałby
święty spokój.
W gazetach napisano, że ksiądz proboszcz idzie na urlop. Jego
obowiązki przejmuje wikary. Ale naprawdę niewiele się
zmieniło. Proboszcz odprawia mszę, spowiada. Teraz stoi
przed plebanią i mówi, jaki ma żal:
- Ja bym się usunął, ale gdzie, jak wszędzie obrzygane?
Wszędzie wiedzą, że proboszcz z tej parafii dzieci molestuje,
to gdzie ja pójdę? Tu jestem u siebie. A poza tym tu nie o
mnie chodzi. Choćbym ja się usunął, to nic się nie zmieni, bo
tu chodzi o kościół. To grekokatolicy chcą tego kościoła. Taką
wojnę rozpętali, żeby zniszczyć parafię. Są ludzie
podstawieni, przekupieni, złożyli fałszywe zeznania.
Tu mieszka jedna, Alina, ona mnie najbardziej oskarża.
Mówiła do innych: a żeś ty głupia, zrób tak jak ja, to będziesz
miała pieniądze. Ja wszystko wiem. To ja na starość tak bym
zgłupiał, jak żem na młodość się trzymał? Teraz już wiecie,
jak było.
Więzień
Cerata jest biała w niebieską kratkę, herbata wylana, lepi się
rozsypany cukier. Na tym elektryczny czajnik, metalowy
kubek, łyżeczki. I podłoga się klei. Przyjdzie matka -
posprząta, jak zawsze każdego popołudnia (jeśli akurat nie ma
dyżuru w szpitalu, jest lekarzem). Będzie zmęczona, ale lubi
porządek, więc zetrze stół i bez słowa zmyje podłogę.
Nad stołem, w delikatnych ramach, wisi wielka czarno-biała
fotografia. Patrzy z niej nieduży chłopiec.
Ma bujną czuprynę, niepokój w spojrzeniu i zaciśnięte usta.
Jest jedynym ukochanym synkiem swoich rodziców. Nazwali
go Jakub. Ma siedem, może osiem lat i kłopoty ze zdrowiem.
Ale jeszcze nie wie, że dwadzieścia lat później będzie całymi
dniami leżał na łóżku obok stołu z lepką ceratą.
Twarz będzie miał w strupach i w świeżych ranach. Będzie się
drapał, uderzał głową o kanty, walił
pięściami we własny kark albo palce sobie wkładał do oczu.
Dwa naraz. Z wielką siłą będzie kopał w materac, w ramę
łóżka, w szafkę. A kiedy wstanie - w szybę w drzwiach albo w
oknie. Albo w licznik gazu. Kiedy ktoś koło niego usiądzie,
kopnie nagle i jego. Albo zamachnie się, żeby mu przyłożyć w
głowę. Tak znienacka, że nie sposób się uchylić. Będzie
niecierpliwy, porywczy. Niczego nie przeczyta, bo kiedy
weźmie do ręki gazetę, zaraz podrze ją w strzępy. Nie obejrzy
telewizji, bo świat nie będz’ go już interesował. Będzie
wydawał mu się zły, wrogi, obc I będzie to prawda, bo świat
nie toleruje kogoś, kto nagle i be powodu krzyczy tak głośno,
jak chyba żaden inny człowiek nie potrafi krzyczeć.
Świat nie lubi kogoś, kto szczeka, ryczy Będzie to ryk (co pół
minuty, co minutę, co dwie), który trzęsie szybami w oknach i
budzi sąsiadów. Świat nie rozumie, że ktoś kopie, choć wcale
tego nie chce.
Jakub będzie klął, obrażał: - Kurwa! Wypierdalaj stąd, chuju!
Jego mózg będzie generował komunikaty i wysyłał je do
reszty ciała z nieludzką szybkością: ciągły pożar, rozszalały
huragan, szaleńczy bieg myśli. Co pomyśli, natychmiast musi
powiedzieć, zrobić. Nic go nie powstrzyma, nic nie poskromi,
niczego sam nie pohamuje. Jego ciało miotane jakąś dziką
energią odbijać się będzie od łóżka jak od trampoliny.
Wystrzeli w kierunku sufitu i natychmiast spadnie jak worek.
Nie raz, nie dwa z tego powodu zarwie się łóżko. Trzeba je
będzie naprawiać.
Ojciec Jakuba codziennie będzie naprawiał coś, co jego
dorosły syn zniszczy.
Kiedy rano otwierał oczy, śmiał się do mamy i taty. Taki był
początek. Jakub spokojny, zdrowy. Miał
półtora roku, kiedy rodzice musieli go zawieźć do szpitala na
operację przepukliny. Mama towarzyszyła mu przez cały czas:
i przed, i po operacji. Byli tam tylko trzy dni. Kto by się
spodziewał
tego, czego do dzisiaj nikt nie potrafi wyjaśnić: po zabiegu,
tak twierdzi matka, oddano jej innego Jakuba. Krzyczał, miał
złe spojrzenie i za dużo energii. Nie mógł się uspokoić, nie
spał przez kolejne trzy dni i trzy noce. Nie wiadomo, co było
tego powodem: złe znieczulenie? ból? strach?
Mama z tatą przez trzy doby na zmianę nosili Jakuba w
objęciach. Był agresywny: zwalił wielki wazon, ugryzł ojca w
ucho. Dopiero wtedy zasnął.
Obudził się szybko: z zaciśniętymi ustami. I tak już zostało:
bez uśmiechu, spokoju, ciszy. Zawsze w ruchu, szybko,
głośno.
Miał pięć lat, kiedy z dziadkiem pojechał do Zakopanego.
Może te wakacje miały jakieś znaczenie dla tego, co z
Jakubem działo się później, kto to wie? Tam zachorował na
zapalenie oskrzeli. Ale taka infekcja zdarza się wielu
dzieciom. Dostał lekarstwo, gorączka spadła. Niedługo potem
rodzice zauważyli, że syn rusza głową inaczej, niż wszyscy
ruszają: ciągle odrzucał włosy, poszli do fryzjera skrócić mu
grzywkę. Fryzjer nie pomógł. Jakub ruszał głową tak, jakby
głowa
mu przeszkadzała.
Mijały miesiące: on mrugał oczami częściej, niż ludzie
normalnie mrugają. Jakby ktoś pod powieki nasypał mu
piachu.
Matka i ojciec są w pracy. Tam mają więcej spokoju niż w
domu. Jakub (blady, drobny, ubrany w trykotową koszulkę i
dre-sowe spodnie) podnosi się z łóżka. Krzyczy. Staje przed
fotografią małego chłopca. Na stole ma własny czajnik,
metalowy kubek i herbatę. Nie korzysta z kuchni, żeby nie
robić tam bałaganu. Czasem pójdzie do lodówki po mleko, ale
woli nie. Bo mlekiem zaleje wszystko, co jest w lodówce.
Mama będzie miała pretensje. Robi sobie herbatę, rozlewa na
ceratę, rozsypuje cukier.
Teraz idzie do łazienki. Tam zamiast deski klozetowej ma na
muszli specjalną gumową poduszkę w kształcie podkowy. Bo
nie potrafi usiąść normalnie na sedesie. Musi na niego
skoczyć. Niejedną deskę w życiu w ten sposób połamał, nieraz
pokaleczył sobie pośladki.
Teraz myje zęby. Chciałby zakręcić tubkę tak, jak ludzie
zakręcają. Ogolić się nożykiem i nie pociąć twarzy. Pobiec po
bułki na śniadanie i nie wysypać ich w drodze powrotnej.
Kupić gazetę, zapłacić drobnymi, zaparzyć kawę, poczytać
przy śniadaniu. Zjeść jajko na miękko i nie zrobić z niego
jajecznicy. Pójść na miasto, pojeździć miejskim autobusem nie
zwracać niczyjej uwagi, nie przyciągać spojrzeń. Na p0cz cie
postać w kolejce, zapłacić rachunki. Pójść do urzędu po
załatwiać sprawy. Pójść do kina, do teatru. Wypić coca-colę w
wysokiej szklance i nie wylać jej. Zaprosić kobietę do
restauracji. Zjeść z nią kolację na delikatnej porcelanie. Wypić
wino z najcieńszego szkła. Być z nią.
Skończył siedem lat. Poszedł do szkoły: rano chodził do
zwykłej, po południu do muzycznej. Uczył się gry na
skrzypcach. Miał iść w ślady dziadka - skrzypka w wielkiej
orkiestrze. Tylko że to coś, co w Jakubie mieszkało, nie
pozwoliło mu grać. Nie mógł utrzymać smyczka. O te
skrzypce Jakub do rodziców ma teraz pretensję.
- Może ja miałem przerost ambicji - mówi dzisiaj ojciec. -
Może za wiele chciałem.
Może popołudniowe lekcje były zbyt wielkim obciążeniem dla
małego chłopca?
Bo to coś powoli, ale nieubłaganie schodziło z głowy coraz
niżej: dziwne ruchy ramion, niekontrolowane machanie
rękami. Chłopiec nie mógł tego zatrzymać, a bardzo chciał.
Pani profesor neurolog - pojechali do niej całą rodziną aż do
Krakowa - obejrzała Jakuba i nazwała chorobę: zespół
Tourettea. Mruganie, wzruszanie ramionami, grymasy twarzy -
to klasyczne objawy.
Powiedziała, że z tym można żyć, że nigdy wszystkie objawy
nie występują razem, że mimowolne ruchy (tiki) po okresie
dojrzewania powinny przejść.
Ale tourette, który mieszkał w Jakubie, wciąż schodził niżej:
chłopiec zaczął podskakiwać, kopać.
Patrzył na rodziców, którzy nie potrafili mu pomóc.
Profesorowie medycyny (w Katowicach, w Warszawie)
uspokajali, że tak w tej chorobie bywa: podskakiwanie,
kucanie, oblizywanie lub wąchanie to klasyczne objawy, choć
nie wszystkie występują u każdego turetyka. Bywają chorzy,
którzy mają jeden mały tik (mruganie albo „poprawianie”
ramion) i nigdy nie przychodzą z nim do lekarza.
jakub musiał przychodzić. Lekarze wciąż kazali mu czekać na
dojrzewanie. Bo u większości znanych medycynie turety-ków
tiki uspokoiły się lub nawet zupełnie zniknęły, kiedy weszli w
biologiczną dorosłość. Ci, u których tiki nie zniknęły zupełnie,
i tak żyją normalnie. Zakładają rodziny, pracują: są
urzędnikami, nauczycielami, lekarzami.
jakub, kiedy był chłopcem, mówił, że będzie lekarzem jak
mama. Docentem najlepiej, bo często z docentami przebywał.
Lubił ich, choć nie potrafili mu pomóc. Potrafili jedynie
wyjaśnić, że tourette to wiele zaburzeń procesów
biochemicznych w mózgu spowodowanych prawdopodobnie
nadmiarem przekaźników: neurotransmiterów pobudzających,
przede wszystkim dopaminy. Przepisywali więc lek o nazwie
Haloperidol, który wprawdzie nie leczył, ale miał obniżać
poziom dopaminy i w ten sposób ograniczać tiki. Dla Jakuba (i
dla wielu innych turetyków) nie był to żaden ratunek:
powodował
sztywnienie mięśni, jeszcze większe zaburzenia koncentracji i
depresję, bo przy okazji obniżał poziom innego
neuroprzekaźnika - sero-toniny odpowiedzialnej za nastrój.
Matka jeździła po klasztorach i od braci kupowała Jakubowi
zioła. Nie pomagały.
Profesorowie i doktorzy czytali książki, wiedzieli coraz
więcej: na każde dziesięć tysięcy ludzi na tourettea choruje
pięć osób. Mężczyźni prawdopodobnie cztery razy częściej niż
kobiety. Ale przyczyna choroby wciąż nie jest znana.
Nauczyciele Jakuba niczego nie rozumieli. Byli bezlitośni: -
Opanuj się! - krzyczeli.
Rówieśnicy (ośmio-, dziewięciolatkowie) mieli więcej
zrozumienia, rozmawiali z Jakubem, jakby jego tików nie
widzieli. Nauczyciele zażądali, by rodzice zabrali Jakuba do
szkoły specjalnej: - On dekoncentruje klasę - mówili. Rodzice
nie spełnili prośby: syn rozwijał się, uczył, był inteligentny,
czytał.
Miał czternaście lat, gdy przestał panować nad okrzykam-
Neurologia nazywa je tikami wokalnymi albo wokalizacjam’•
chrząkanie albo szczekanie, mruczenie albo prychanie, huczę
nie, stękanie, krzyk.
Nie było wyjścia: przestał chodzić do liceum, nauczyciele
uczyli go w domu. Ale jeszcze potrafił zjeść normalnie. To
znaczy: w restauracji nie roztrzaskać talerza Nauczyciele nie
mieli racji. Jakub dojrzał, zdał maturę, ma dzisiaj dwadzieścia
osiem lat i musi jeść z metalowej miski Prawdopodobnie
niewielu turetyków na świecie ma tak silne tiki i natręctwa:
impulsywny, głośny, wulgarny, nie kontroluje odruchów,
kaleczy się, nie potrafi się skoncentrować. Przymus
wykrzykiwania wulgarnych słów medycyna nazywa koprola-
lią. Przymus powtarzania własnych słów lub całych zdań - bo i
to Jakub ma
- nazywa się palilalią.
- Myślę czasem - mówi, podrzucając do góry butelkę z wodą -
że opętał mnie szatan.
Próbował lekarstw, ziół, próbował i egzorcyzmów. Egzorcysta
kazał mu uklęknąć i nałożyć różaniec na szyję. Kropił go
wodą święconą, wygłaszał stosowne formuły. Pobożna ciotka,
która Jakubowi towarzyszyła, była podobno przerażona. On
krzyczał jak zwykle. Potem poczuł senność. Zawsze kiedy śpi
-tak jest w tej chorobie - przestaje tikać. Śpi spokojnie, cicho.
Tourette śpi razem z nim, daje mu odpocząć. Rano (zwykle
przed świtem) budzą się razem, tak są do siebie przywiązani.
Leży. Jak wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu i pięć lat temu.
Na materac matka nałożyła prześcieradło z gumką dookoła.
Żeby tak łatwo nie skopał łóżka, nie zrobił zaraz barłogu, żeby
leżał
jak człowiek.
Jakub zasypia, choć słońce świeci wysoko. Znowu się budzi.
Czeka na ojca, który przyjdzie z pracy po drugiej. Chciałby z
nim porozmawiać, bo ile można milczeć.
- Kurwa! Waaa! Uś! Uś! - Jakub nigdy nie milczy. Krzyczy
nawet, kiedy jest sam. I leci pod sufit, spada.
_ Spierdalaj stąd, chuju! - ryczy, gdy ojciec staje w drzwiach.
„ Wypierdalaj, suko! - to do matki.
Pytanie, które zadają sobie rodzice, jest takie: czy agresja syna
jest objawem choroby, czy raczej jej skutkiem? Tourette
[akuba to tiki, natręctwa, przymus wykrzykiwania wulgarnych
słów. Ale słów pojedynczych, a nie całych zdań.
To gniew? Z uwiązania? Z klatki? Rodzice to wiedzą. Nie
może z niej wyjść, choć drzwi są otwarte. Boi się ludzi, woli
leżeć. Nie jest upośledzony, nie jest nawet głupi. Bóg nie
odebrał mu rozumu. Jakub myśli, wszystko pojmuje, nazywa.
Rozumie, że niszczy, i zwykle tego żałuje, przeprasza nawet.
Ale co miał zrobić, skoro musiał? Bo jest genetycznym
śmieciem. Tak siebie nazywa. Pyta, każdy by tak pytał,
dlaczego ja? Za co tak jestem skrzywdzony? Tyle życia bez
normalnej rozmowy z innym obcym człowiekiem, bez uścisku
dłoni, bez dzień dobry i bez do widzenia, bez życzliwej
wymiany zdań, chwilowego zainteresowania, krótkiego
uśmiechu, jakiejś małej pochwały. Bez żadnego osiągnięcia,
drobnego sukcesu, nagrody. Bez celu.
Człowiek skrzywdzony wyrównuje ze światem rachunki.
Wyjaśniłby to Jakubowi każdy psycholog. Ale Jakub nie chce
psychoterapii, która może przyniosłaby mu jakieś uwolnienie.
Terapia oznacza wysiłek, pracę, próbę odpowiedzi na pytania:
kim jestem? jaki mam obraz samego siebie? kim chciałbym
być?
do czego dążę? czy chcę i potrafię być z kimś?
Świat Jakuba to ojciec i matka: milczący, niewyspani, źli. Nie
śpią od lat. Jakub budzi się o trzeciej w nocy, bo wysypia się w
dzień. Razem z nim budzi się i jego tourette. Rodzice wstają,
ścierają lepką podłogę, choć Jakub pewnie mógłby to zrobić
sam. Gdyby bardzo chciał.
Bo kiedy czegoś chce, potrafi na kilka chwil opanować tiki. Tę
umiejętność lekarze zaobserwowali także u innych turetyków -
niektórzy w kinie umieją powstrzymać chrząkanie.
Bywają i tacy, którzy na kilka chwil potrafią zupełnie ukryć
chorobę. Na przykład w czasie rozmowy kwalifikacyjnej, gdv
starają się o pracę.
Kiedy Jakub nocą szuka telefonu komórkowego (zwykłego
telefonu w domu nie ma), robi to bezszelestnie. Potrafi wejść
do pokoju rodziców i tam w ciemności rozglądać się bez
najmniejszego krzyku, bez podskoku. Bo chce zadzwonić na
sekslinię. Kiedy chce napić się wódki, grzebie w szafkach bez
szmeru. Ma motywację, która zwycięża tourette’a.
Do umycia podłogi motywacji brakuje. Nim Jakub zacznie,
wyleje wiadro z wodą i narobi większego bałaganu, Rodzice
sami wolą posprzątać. Wolą go ubrać, żeby nie podarł suwaka
w spodniach. Zrobić mu kawę, choć nie powinni, bo kawa go
pobudza. Ale kiedy jej nie zrobią, znowu usłyszą, co o nich
myśli.
Wolno mu wylać wodę - wytrą, połamać krzesło - kupią nowe,
obrazić - za to nie ma żadnej kary, bo jaka ma być?
Wracają z pracy, dają mu jeść, znowu sprzątają, reperują.
Czasem ponarzekają. Nie pójdą do kina, jak kiedyś chodzili.
Jakub boi się o nich, chce ich mieć cały czas przy sobie.
Toleruje jedynie ich nieobecność spowodowaną pracą.
Histeryzuje, gdy spóźniają się kilka minut. Wyzywa, gdy
wchodzą.
- Nienawidzę go i kocham w tej samej chwili - mówi matka.
- Nie mogę mu wybaczyć, że obraża matkę - mówi ojciec.
- Ja go takiego urodziłam - płacze matka.
- Żeby on nie miał nóg - płacze ojciec. - Żeby nie widział, nie
słyszał. Wszystko byłoby lepsze od tego.
Ludzie by mu chociaż współczuli.
- Mąż jest coraz słabszy - mówi ona. - Ja nie mogę zostać
sama z Jakubem. Ja nie dam rady.
Tego przy Jakubie mówić nie wolno. Tego boi się najbardziej.
Obraz, który wraca do niego natrętnie, to cmentarz: widzi
siebie nad ich grobem, skąd tutaj przyszedł? kto go tu
przyprowadził? kto się nim opiekuje? kto go znosi? kto myje
podłogę?
- Nie! Kurwa! Nie chcę! Nie! Nie! Mamo! Wie, że rodzicom
jest ciężko. Chciałby to zmienić, zobaczyć, jak się śmieją. Ma
i takie pragnienie.
Jakub czasem wychodzi z domu. Do niedawna, kiedy
mieszkali w wieżowcu, wychodził częściej.
Ukradkiem brał matce pieniądze i przed południem szedł do
baru. Tam stawiał piwo osiedlowym pijakom. Lubili go za to. I
Jakub się cieszył, że
ktoś go lubi.
Skończyło się: od roku mieszkają w odziedziczonym domu.
Nikt już nie wali im w rury, nie przedrzeźnia, nie obraża. A
robił tak pewien profesor uniwersytetu, sąsiad z wieżowca, bo
nie mógł
znieść wiecznych krzyków za ścianą.
- Skurwysyn - Jakub uśmiecha się krótko. - Nie miał ze mną
łatwego życia, to fakt.
Teraz wychodzi tylko z ojcem albo z matką. Rzadko: cztery,
może siedem razy w roku. Każde wyjście za płot to strach:
podskakuje, krzyczy, przeklina. Ludzie patrzą, dziwią się,
wytykają palcami. Ale Jakub nie wygląda na wariata, wariat
zresztą już nikogo nie dziwi. Jakub wygląda tylko na takiego,
który za nic ma normy ustalone przez ludzi. Więc ludzie go
upominają albo proszą, by się uspokoił.
Albo obrażają: cham, prostak, prymityw.
- Mamo! Mamo! - tak informuje ulicę, że nie idzie sam. Mama
jest koło niego, mama go obroni, tylko mama daje mu
bezpieczeństwo. Ludzie patrzą na matkę ze współczuciem
albo z pogardą. Dziwią się, szepczą: kulturalna, porządnie
ubrana, z zadbaną fryzurą, a syna nie potrafiła wychować.
Czasem (dwa razy w roku, trzy?) jadą razem za miasto: do
lasu, nad rzekę. Kiedy Jakub wsiada do samochodu, musi z
całej siły walnąć pięścią w przednią szybę. Wszystko, co w
samochodzie było do urwania, chyba już urwał. A ojciec
naprawił.
Matka i ojciec nigdy nie zaakceptowali choroby syna. Ciągle
szukają dla niego ratunku. Nie raz, nie dwa leżał na psychiatrii
albo na neurologii. Niejedną deskę klozetową tam połamał.
Lekarze dawali mu lekarstwa, zmniejszali albo zwiększali
dawki Zestawiali jedne leki z innymi. Czasem były efekty: tiki
Jakuba malały. Na pół roku, na rok. Bo tourette jest sprytny:
do leków szybko się przyzwyczaja.
Tiki wracają z podwójną siłą.
Na tourette’a lekarstwa nie ma.
Rodzice usłyszeli kiedyś, że pewien profesor neurochirurgii
operuje chorych na parkinsona. W ich mózgach - w
przeciwieństwie do tourette’a - brakuje neuroprzekaźnika
zwanego dopaminą. Skoro tamte operacje się udają, być może
udałaby się i operacja Jakuba. Matka pojechała do wybitnego
neurochirurga. Spytała, czy nie mógłby uratować jej syna.
Profesor odmówił: to byłaby ryzykowna operacja, bo
polegałaby na przecięciu dróg, którymi w mózgu biegną
impulsy. Byłoby to kaleczenie mózgu bez gwarancji, że
kaleczy się we właściwym miejscu. Bo nie do końca wiadomo,
gdzie tourette w mózgu mieszka.
Ale rodzice wciąż próbują ratować syna. I teraz Jakub jedzie
do szpitala.
W samochodzie - to mu się zdarza coraz częściej - wali ojca
albo matkę po głowie. Bije. Potem tego żałuje, myśli o sobie
coraz gorzej, znowu przesadził.
W szpitalu od wejścia uprzedza wszystkich, że jest chory, i
prosi, by się go nie bali. Jest uprzejmy i grzeczny, stara się.
Ale nic z tego - stres potęguje tiki. Pielęgniarki, które sporo
widziały, nie potrafią ukryć oburzenia: - Co pan wyprawia?
Kto to widział! Proszę się opanować!
- Tylko proszę mnie nie wiązać pasami - mówi Jakub do
lekarzy na pierwszym obchodzie.
Lekarze patrzą, są mili, obiecują, że nigdy tego nie zrobią.
Wiąże się ludzi, którzy chcą sobie lub innym zrobić krzywdę.
A Jakub krzywdzić nikogo nie chce.
Rodzice są teraz w domu - męczy ich cisza, brakuje im
krzyku. Dzwonią do syna codziennie. On się cieszy.
Lekarze w szpitalu debatują nad touretteem. Czytają literaturę,
doniesienia w internecie. Zmieniają Jakubowi lekarstwa,
zmniejszają albo zwiększają dawki. Czekają na efekty tydzień,
dwa, trzy.
Jakub wciąż wierzy, że może tym razem ktoś go od tourette’a
uwolni. Kiedy o tym myśli, oczy mu się weselą. Uśmiechnięty
wyjdzie wtedy ze szpitala. Pójdzie w miasto, pojeździ
miejskim autobusem, nikt nie będzie mu się przyglądał. Na
poczcie postoi w kolejce, pierwszy raz w życiu zapłaci
rachunki.
Pójdzie do kina albo do teatru. Zaprosi kobietę do restauracji.
Zje z nią kolację na delikatnej porcelanie, wypije wino z
najcieńszego szkła.
A potem? Co miałby zrobić potem zdrowy mały chłopiec,
który ma prawie trzydzieści lat? Wrócić do swojego pokoju,
do lepkiej ceraty? Do matki, która w milczeniu zmywa
podłogę? Do ojca, który jest coraz słabszy? Spierdalaj stąd -
zawsze może mu tak powiedzieć. Ojciec go nie ukarze, bo
jak?
Tak, wrócić tam, gdzie wszystko mu wolno i gdzie nic nie
musi. Wyspać się. Żyć, póki oni żyją. Umrzeć, nim oni umrą.
Niczego więcej nie chce.
Amen
- Stało się to rok po tamtym: znaleziono kość. Maleńką
kosteczkę - mówi matka umarłej, jakby machała ręką, jakby
kością nie trzeba sobie głowy zawracać. Albo jakby był
powód do wstydu.
Niektórym tamtego ranka świat się skończył. Ale innym nie:
biegną miesiące, pory roku, śnieg pada, topnieje, robi się błoto
dookoła Chrystusa. Orne pole wokół, na położenie chodnika
przyjdzie jeszcze poczekać. Chrystus siedzi tu nagi, za szybą,
ma frasobliwą twarz, patrzy na drogę: samochody pędzą,
wyprzedzają, trąbią. Wygląda na to, że każdy chce jak
najszybciej dotrzeć do celu.
Świat istnieje, co niektórych irytuje, budzi w nich złość.
W tutejszych gazetach napisano, że to kapliczka pamięci. Z
tyłu monumentu, tego z szosy już nie widać, pod obrazem
Matki Boskiej Częstochowskiej umieszczono tablicę z
nazwiskami ofiar.
Dziennikarze podkreślili, że było uroczyste odsłonięcie, msza
święta (pisali, wbrew ortografii, wielką literą: Msza Święta),
biskup z Łomży, rodziny w żałobie, koleżanki i koledzy
tragicznie zmarłych.
Wszyscy modlili się pod słowami wykutymi w czarnym
kamieniu: Stańcie się nieustraszonymi świadkami miłości
silniejszej od śmierci. Jan Paweł II. Ale jak zebrani rozumieją
papieskie przykazanie
- o to dziennikarze nie zapytali. Tego że nazwisk na tablicy
jest dziesięć, choć ofiar było trzynaście -nie odnotowali. Tego,
że niektórych rodzin na uroczystości zabrakło - nie zauważyli.
A to, że za obiekt kultu religijnego (wielkości dwa na dwa
metry) władze Białegostoku zapłaciły ponad osiemdziesiąt
tysięcy złotych - pominęli.
Nic dziwnego. To typowy problem mediów w średnich i
małych miastach, gdzie środowiska inteligencji są niewielkie:
lokalny dziennikarz jest tam czyimś sąsiadem albo pacjentem,
ktoś uczy jego dzieci, ktoś kontroluje jego podatki, ktoś rządzi
jego powiatem. Ktoś go spowiada, daje mu ślub, chrzci dzieci,
grzebie umarłych. Lepiej się nie narażać. Więc ani słowa o
kości.
Ciężko w Białymstoku być tym, który przeżył.
- Tamto życie skończyło się, kiedy znaleźli mnie w kapuście -
mówi Kuba.
W tamtym życiu - ono powraca czasem we śnie - jest uśmiech,
ruch, energia, czas płynie. Kuba dorasta, biegnie co rano do
szkoły, wraca do mamy na obiad (jest jedynym dzieckiem
samotnej matki), pędzi na basen, czyta gazety, interesuje się
polityką, chce zdawać na ekonomię do Warszawy.
Myśli o sobie, że jest dobrym człowiekiem. A dobrych ludzi
spotykają w życiu jedynie dobre rzeczy.
Więc spokojnie patrzy w przyszłość. Aż do rana, kiedy
otwiera oczy: czas stoi, jest w tym samym miejscu, w którym
był wczoraj i w którym był tydzień temu, są te same blizny, te
same lęki, tak samo nie sposób się podnieść, pójść się
wysikać, stanąć pod prysznicem, wybiec z domu.
Woli sny, w których wszystko jest jasne: tamten świt, tamten
autokar, tamta droga, tamte twarze.
Tamtego dnia - 30 września 2005 roku - białostoccy
maturzyści pielgrzymowali do Matki Boskiej
Częstochowskiej. Kuba wszedł do autokaru przed szóstą rano i
usiadł po lewej stronie, w piątym rzędzie chyba, koło okna.
Obok niego - Karolina.
Umówili się wcześniej, że usiądą razem. Za Kubą - Asia,
sąsiadka, z którą chwilę wcześniej przyjechał
przed szkołę taksówką. Ruszyli. Obok kierowcy - katechetka,
na fotelu przeznaczonym dla pilota. Był
też kierowca zmiennik. Zabrakło dla niego miejsca, usiadł na
schodkach, pod nogami nauczycielek wychowania fizycznego.
Nauczycielki - na pielgrzymkę jechały jako opiekunki -
usiadły przy drzwiach, w pierwszym rzędzie, po prawej
stronie.
Katechetka głośno pomodliła się do Anioła Stróża, potem
zasnęła, nic nie pamięta. Za to nauczycielka wychowania
fizycznego - ta bliżej kierowcy - wszystko. Wstała z miejsca,
gdy zobaczyła, co się dzieje. -
Co pan robi? - krzyknęła. -Niech pan nie wyprzedza! I jeszcze:
- To koniec!
Kuba pamięta: nadjechał tir. Tyle. Uderzenie rzuciło nim o
szybę, chyba roztrzaskał szkło własnym ciałem, ogień był tuż-
tuż, dosięgał go, już go miał, ale Kuba leciał wysoko, daleko,
w kapustę. Tam się ocknął, do piekącej twarzy przyłożył
zimne błoto. Autobus płonął. Zablokowały się środkowe
drzwi.
Z przodu - całkiem cicho.
Z tyłu - przeciwnie - krzyk. Komuś po kilku chwilach udało
się wybić szybę. Większość ocalała.
Z przodu niektórzy wypadli na zewnątrz, niektórzy z nich
przeżyli. Dziewięcioro zginęło. Również kierowca i jego
zmiennik. Także kierowca ciężarówki, z którą czołowo się
zderzyli. Jakiś czas potem, z powodu poparzeń, w szpitalu
zmarła dziesiąta maturzystka. W sumie trzynaście śmierci.
- Na początku żałowałem, że żyję - mówi dzisiaj Kuba.
- Twoje żyje - powiedziała kilka dni po wypadku mama
koleżanki z sąsiedztwa do matki Kuby.
- No żyje - odpowiedziała, bo co miała odpowiedzieć? Miała
się skarżyć? Na te wszystkie jego poparzenia? Że jego lewa
ręka to żywe mięso, krew? Ze złamania co dziesięć
centymetrów.
Że w miejscu, nie mogą się ruszyć, kroku zrobić. Są źli na
świat, bo świat jest zły. Zabrał im to, co było im najdroższe.
Świat tańczy teraz na studniówkach, zdaje maturę, studiuje.
Świat jest przeciw nim, więc oni są przeciw światu: razem,
spójni, solidarni żadnych różnic między nimi nie ma. Kiedy
komunikują się ze złym światem, jest jednomyślność, jest
jeden głos, jeden gniew rodziców umarłych pielgrzymów.
Cały czas protestują.
Brak działania oznaczałby bezradność. Zgodę na fakt, że ich
dzieci nie ma. Na smutek, który nigdy się nie skończy. Bo
prawdziwy smutek wciąż jest jeszcze przed nimi. Przyjdzie,
kiedy zrezygnują z wtorkowych spotkań, kiedy przestaną być
grupą. Smutek pojedynczy, osobny, indywidualny.
Przyjdzie do każdego, kiedy każdy po swojemu pojmie, jaki
sens ma sprzeciwianie się śmierci. Oni nie są bezradni.
Chcieli rozmawiać z tymi, którzy ocaleli. Chcieli pytać
kolegów swych dzieci, dziś już studentów, jak tam w środku
było. Dochodzić, kto gdzie siedział, kto wstał, kto upadł, kto
pierwszy uciekł do tyłu.
Chcieli wiedzieć, by zbliżyć się - przynajmniej tak - do swych
płonących dzieci.
Wiadomo, że wśród znalezionych ciał dwa były ze sobą
splecione. Jakby w chwili śmierci trzymały się w objęciach.
Kto to był? Tego się nie dowiemy. Bo ciała najpierw
rozłączono, a dopiero potem opisano.
Rodzice maturzystki, która miała siedzieć w środku, próbują
zrozumieć, dlaczego ich córka spłonęła.
Może nie żyje, bo ratowała koleżankę? Dobrze byłoby
wiedzieć. Tylko o to chodzi?
Bo pada pytanie: dlaczego niektórym z tych, co siedzieli bliżej
przodu, udało się przeżyć? Lub krócej: dlaczego oni żyją?
Pada odpowiedź: bo nie ratowali płonących kolegów. Uciekali,
depcząc ciała naszych dzieci.
Ktoś dodaje, bez żadnej wątpliwości: można było choć jedno
więcej uratować.
Ktoś jest pewny: tak, zrobili za mało.
Któryś z ojców jednak się waha: poczekajcie, ja sam nie
wiem, jakbym się w ogniu zachował.
Do spotkania z ocalonymi nie doszło. Bo rodzice ocalonych
zakazali swym dzieciom spotkań z rodzicami spalonych.
I na dodatek uznali, że śmierć kolegów nie jest
wystarczającym powodem, by odwoływać studniówkę cztery
miesiące
po katastrofie. Podobno mówili do swoich ocalonych dzieci:
macie żyć.
- Było nam przykro - mówi dziś matka spalonej maturzystki. -
Nauczycielki tańczyły na tej studniówce w czerwonych
podwiązkach.
- Tańczyły na grobach naszych dzieci - takie słowa jednego z
rodziców słyszała dyrektorka liceum.
Nikt na studniówce nie tańczył. Według relacji jednych. Bo
według drugich byli tacy, którzy tańczyli.
Przyszły matury. Rodzice umarłych maturzystów starali się w
tych dniach nie opuszczać domów. Żeby w mieście nie
widzieć garniturów, granatowych spódnic, białych bluzek.
Rodzice spalonych pielgrzymów - może nie wszyscy - wierzą,
że wytropienie i osądzenie winnego przyniesie im ulgę. W
całym mieście nie znalazł się dotąd nikt, kto wyjaśniłby im, że
chyba są w błędzie. Że wskazanie palcem na jednego winnego
nie zmniejszy ich cierpienia, bólu nie ukoi. Że będą
potrzebowali następnych winnych, że będą nienasyceni, że
droga oskarżeń nie ma końca. A jeśli nawet gdzieś jej koniec
istnieje, to ulgi tam raczej nie znajdą.
I że, jak na razie, oni tą drogą idą. Każdy musi być po ich
stronie, bo oni są rodzicami spalonych pielgrzymów. To ich
jakoś wyróżnia, stawia ponad innymi? Komu to się nie
podoba, kto wejdzie im w tę drogę - dołącza do grona
winnych. Na przykład Grażyna Złocka - Korzeniewska -
dyrektorka liceum.
Zaproponowała uczniom i pracownikom, by na budynku
szkoły umieścić tablicę ku pamięci maturzystów.
Zaproponowała, że sami za tablicę zapłacą. Hołd w kamieniu
miała podpisać
„społeczność i Liceum Ogólnokształcącego”. Rodzice ofiar na
taki napis nie wyrazili zgody.
Zaprotestowali: jaka społeczność? jakieś woźne? Tak
podobno, według relacji dyrektorki, rodzice mówili. Szkoda,
że nie widzieli, jak woźne cierpiały, gdy z szosy nadeszła
tamta wiadomość. Szkoda, że ich łzy są nieważne. Według
dyrektorki nie o woźne jednak rodzicom chodzi.
A o kogo? O co?
Często trzeba się tego domyślać, czytać w podtekstach, w
półsłówkach, bo rodzice spalonych wiedzą, że pewnych rzeczy
nie przystoi mówić głośno. Ich cierpienie może nie mieć
granic w domu, ale już poza domem trzeba je kontrolować.
Wiedzą - przynajmniej niektórzy - że na przykład głośne
oskarżanie dzieci, którym udało się uciec z ognia, o śmierć
tych, którym się nie udało, takie granice przekracza. Więc
ocalałych winią po cichu, między sobą.
Głośniejsze oskarżenia kierują do nauczycielek i do
katechetki. Dlatego nie chcieli, by tablicę na murze szkoły
podpisała społeczność liceum. Bo w tej społeczności są i one.
Te, które zabiły dzieci.
- Oni tak mówią - dyrektorka sama to słyszała. - Że
nauczycielki cudem ocalały? Że twarze mają poranione? To
nic, bez znaczenia, dla nich to mało!
Kiedy na wtorkowe spotkanie rodziców przychodzi ktoś z
zewnątrz i pyta o nauczycielki, zebrani ważą słowa:
- Usiadły we trzy razem, żeby sobie pogadać, zamiast patrzeć,
jak prowadzi kierowca.
- Gdyby katechetka nie spała, zwróciłaby mu uwagę,ze za
szybko jedzie.
- Katechetka jako kierowniczka wycieczki nie sprawdziła, czy
przy szybach są młotki konieczne do ewakuacji.
- Pozwoliła, by zmiennik kierowcy usiadł na schodkach.
Gdyby siedział tam, gdzie powinien, może widziałby więcej i
powiedziałby do kolegi: zwolnij.
- Pozwoliła na odjazd, choć mieli o jednego pasażera za dużo.
- Była za młoda na kierowanie pielgrzymką.
- Nauczycielki za stare. Nie reagowały na brawurę kierowcy.
- Siedziały bezczynnie.
- Chcieliśmy się z nimi spotkać. Wyraziliśmy takie życzenie.
- Rodzice - czasem sami o sobie mówią w trzeciej osobie -
oczekiwali, że nauczycielki przyjdą na Wigilię i wszystko
zostanie powiedziane.
- Niechby powiedziały, że czują się odpowiedzialne.
- Że są winne.
- Niechby stanęły przed nami i przeprosiły nas.
- Za śmierć naszych dzieci.
- Żądamy, aby one przed nami stanęły - to słowa jednego z
ojców (znamy je z relacji dyrektorki). -
Niech spojrzą nam w oczy i powiedzą: zabiłyśmy wasze
dzieci.
- Są wściekli, bo one żyją - dyrektorce aż trzęsą się ręce, gdy o
tym opowiada. Choć od początku była przeciwna takiemu
spotkaniu, zapytała nauczycielki, czy chcą się widzieć z
rodzicami. Nauczycielki poradziły się swoich psychiatrów (do
dziś pozostają pod ich opieką) i odmówiły.
I dyrektorka, zdaniem rodziców, jest winna: gdyby wstała rano
z łóżka, przyszła przed szkołę, sprawdziła, czy wszystko w
porządku, to zatrzymałaby odjazd pielgrzymki.
Bo nic nie było w porządku.
- Oddaliśmy dzieci do najbardziej prestiżowej szkoły w
mieście. Sądziliśmy, że ranga liceum zdejmuje z nas potrzebę
kontroli. Że nie musimy się obawiać o bezpieczeństwo
naszych dzieci - tak mówi jeden z ojców jakby na swo’
usprawiedliwienie. Jakby się za coś winił, o coś oskarżał Może
i inni rodzice za coś się winią? Że nie przewidzieli, ni
dopilnowali? A dobry rodzic wszystko powinien przewidzieć
Dobry rodzic zawsze chroni swe dziecko przed
niebezpieczeństwem. Może tak myślą? A może któryś ma do
siebie pretensję o coś, co zdarzyło się w domu dzień lub dwa
przed katastrofą? O jakąś sprawę, której z dzieckiem nie
zdążył załatwić? O kłótnię, o złe słowo wypowiedziane w
nerwach pod adresem dziecka, które dzień później spłonęło?
Może ta wina jest zbyt ciężka do udźwignięcia, więc trzeba
szukać winy u innych?
- Gdyby dyrektorka wtedy przyszła - rodzice spalonych wciąż
mówią jednym głosem - nasze dzieci byłyby dzisiaj z nami.
- Musi być za to kara.
Czy będzie? Prokuratura udziela różnych informacji na ten
temat. Raz wyklucza postawienie jakichkolwiek zarzutów
katechetce, nauczycielkom i dyrektorce, innym razem ogłasza,
że niczego wykluczyć nie można.
- Nie winię nikogo - mówi Kuba, który siedzi na wózku i chce
wyzdrowieć, ale nie wie po co. - Choć w każdym mógłbym
znaleźć winę. Co mi to da? Co da tym, którzy zginęli? Ale
rozumiem ich rodziców, bo trudno im pogodzić się ze śmiercią
dzieci. To, co się stało, jest niesprawiedliwe. Rodzice moich
spalonych koleżanek myślą, że skoro była niesprawiedliwość i
skoro było zło, to musi być kara. Tylko o tym mogą mówić,
tego się domagać, bo nic więcej zrobić nie mogą.
Prokurator z Łomży zamierzał umorzyć śledztwo, zamknąć
sprawę, ponieważ kierowcy nie żyją. Na to matki, całe w
czerni, wzięły w dłonie portrety swych nieżywych dzieci i
ruszyły do stolicy. Na dworcu fotoreporterzy robili im zdjęcia,
nazajutrz opublikowała je prasa. Widzieliśmy już kiedyś takie
kobiety y/ czerni: trzymały fotografie swych zamordowanych
dzieci, domagały się od władz wyjaśnienia okoliczności
zbrodni, osądzenia sprawców. Działo się tak w Ameryce
Południowej, w Czeczenii, w Bośni, w rosyjskim Biesłanie. I
tutaj stała się zbrodnia?
W Prokuraturze Generalnej białostockie matki tłumaczyły
wysokim urzędnikom, że trzeba szukać winnych, postawić ich
przed sądem, ukarać. Bo nie sposób uznać, że winnych nie ma.
Nie sposób odmówić matkom, których dzieci spłonęły w
drodze do Narodowego Sanktuarium.
Przeniesiono śledztwo z Łomży do Białegostoku i przykazano
kontynuować.
Prokurator - jakiś czas potem - wysłał techników na policyjny
parking, by dokonali powtórnych oględzin wraku. Poszli z
nimi i rodzice, aby w autobusie zebrać popiół.
Niektóre ciała maturzystów pochowano niekompletne, dlatego
prochom z wraku należy się szacunek.
Rodzice postanowili wsypać je do urny i wmurować w
kapliczkę pamięci. Niebawem miała być odsłaniana.
W trakcie oględzin we wraku znaleziono kość. Była to kość
ludzka, udowa, długa na dwadzieścia pięć centymetrów.
Znaleziono ją rok po wypadku, kiedy tragicznie zmarłych
dawno już pochowano, zabetonowano w grobach ich trumny.
Co z taką kością zrobić?
- Nie chcemy wiedzieć, czyja jest - mówili rodzice. -
Włożymy kość do urny.
- Jeśli to kość mojego dziecka, chcę wiedzieć - powiedziała
matka, która zamiast ciała córki dostała jedynie plastikową
reklamówkę szczątków. W tajemnicy przed innymi rodzicami
poprosiła prokuraturę o wyjaśnienie, czyja to kość.
Prokuratura zleciła badanie dna.
Okazało się, że kość nie jest kością żadnego z maturzystów.
- To kość kierowcy! - między rodzicami rozdzwoniły sie
telefony.
- Pokazać pani kość męża? - policjant zapytał żonę kierowcy i
wspólnie z nią zastanawiał się, co z tą kością zro. bić.
Wspomniał o kapliczce fundowanej przez władze miasta która
lada tydzień miała być odsłaniana, o urnie z prochami
ofiar.
- Kość bardzo proszę włożyć do urny i wmurować w kapliczkę
- powiedziała żona kierowcy. Jej wolę przekazano rodzicom
maturzystów.
- To kość tego, który prowadził! - rodzice przekazywali
sobie wiadomość.
- To kość tego, który zabił nasze dzieci!
- Zamordował!
- A gdyby nie było takiej zgody? - policjant dopytywał żonę
kierowcy.
- Kość mordercy!
- Barbarzyńcy! Kości do urny nie włożono. Na to, że w
prochach maturzystów są być może i prochy kierowców, nikt
głośno nie zwrócił uwagi.
- Czy możemy - spytał policjant - kość pani męża
zutylizować?
Dziś rodzice maturzystów tłumaczą, że wyniki badania dna
przyszły dwa tygodnie po odsłonięciu kapliczki, kiedy urnę
już dawno zamknęli i wmurowali.
Prawda jest w dokumentach: jedna z matek zadzwoniła do
prokuratury tydzień przed odsłonięciem kapliczki i w imieniu
wszystkich rodziców złożyła oświadczenie: nie życzymy sobie
tej kości. - Kość mojego męża możecie zutylizować -
powiedziała żona kierowcy.
Tutejsi dziennikarze (sąsiedzi, pacjenci, klienci, petenci,
penitenci) słowa nie napisali o kości.
A. także - zaraz po katastrofie - słowem nie wspomnieli o tym,
że na płonący autobus patrzyli maturzyści z innego autobusu.
Mogli o tym przeczytać wszyscy ponad dwa miesiące później
w ogólnopolskiej „Gazecie Wyborczej”, w reportażu
Mojżeszowy krzak. Ale nawet i wtedy nikt w Białymstoku
sprawy publicznie nie poruszył. Nikt nie miał ani jednego
pytania, nie pojawiła się żadna wątpliwość.
Sprawę postanowiono wymazać z publicznej świadomości.
Takie można odnieść wrażenie, kiedy czyta się książkę
Wyprzedzili nas w drodze, wydaną przez białostocki oddział
Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza.
Tom traktuje o „niebiańskiej klasie”. Składa się z dziesięciu
rozdziałów, każdy poświęcony jednemu tragicznie zmarłemu
maturzyście. Nikt - rzecz jasna - nie wspomina kierowców, ich
bliskich o takie wspomnienia nie poproszono. Przed
pierwszym rozdziałem - a po Słowie od redakcji i po
Wprowadzeniu -zamieszczono ów reportaż z „Gazety
Wyborczej”. W tekście dokonano cięć. Usunięto fragment,
który zaczynał się tak:
„Różnie dzisiaj plotkuje się w Białymstoku: że jakiś ojciec
przymusił córkę do pielgrzymki, a ona zginęła, że kierowca
autobusu był prawosławny, jakby to miało jakieś znaczenie, że
ktoś szuka zemsty, bo ludzie już sami osądzili, kto jest winny,
że to, że tamto.
O jednym się nie mówi wcale: na płonący autobus patrzyli
maturzyści z innego autobusu.
Też jechali z pielgrzymką, najpierw zobaczyli czarny dym,
potem ogień, wysoki, sięgał podobno drzew, pomyśleli, że pali
się ciężarówka, a tych kilka osób, które widzieli wokół, to na
pewno gapie.
Zawrócili do polnej drogi, która od głównej szosy skręca do
wsi Sikory-Wojciechowięta, wjechali w wyboisty gościniec,
miejsce wypadku omijali łukiem, z prawej strony szosy,
widzieli ogień z odległości trzystu metrów, przed nim pole
równe jak stół, nic im ognia nie zasłaniało, długo patrzyli,
jechali powoli, polna droga biegnie niemal równolegle do
szosy. U zakonnicy zadzwoniła komórka: płonie autokar z
pierwszego liceum, wiadomość powtórzono przez głośnik
wszyscy słyszeli, jeszcze jechali gościńcem, jeszcze raz
spojrzeli w stronę ognia, jeszcze drugi, wrócili na szosę,
odjechali na Jasną Górę.
Był to autobus z Liceum Katolickiego w Białymstoku”.
Pielgrzymkę katolickiej szkoły prowadził młody ksiądz (w
reportażu Mojżeszowy krzak było jego nazwisko).
W ocenzurowanym fragmencie młody kapłan powiedział: -Nie
było sensu tam iść.
- To była pielgrzymka - dodał kilka linijek niżej. - To, co się
stało, trzeba rozpatrywać w kategoriach wiary.
Nikt w Białymstoku nie zapytał księdza, co miał na myśli.
Nikt nie zadał mu publicznie żadnego pytania. Jakby nikt tu
nie czytał opublikowanej w kilkusettysięcznym nakładzie
opowieści o tym, jak płonęli młodzi mieszkańcy miasta.
Rodzice spalonych pielgrzymów czytali Mojżeszowy krzak w
całości. Znają ocenzurowany fragment.
Nie wiemy, czy kiedykolwiek na wtorkowym spotkaniu o tym
rozmawiali. Wygląda na to, że nie. Nie zażądali od księdza,
który patrzył na płonący autobus, aby do nich przyszedł.
Niechętnie dziś o tym mówią:
- Może i trzeba było z nim porozmawiać.
- Mógłby tam przecież podejść i wieczne odpoczywanie
zmówić.
- Dajmy spokój księdzu.
- Na pewno zmówił.
- Za nasze dzieci.
- Na pewno.
Jego Świątobliwość Benedykt xvi, kiedy tylko dowiedział się
o śmierci młodych pielgrzymów, wyraził
swój ból i współczucie. Ich pielgrzymkowy szlak - w imieniu
papieża pisał z Watykanu kardynał Angelo Sodano - w
dramatyczny sposób stal się końcem ziemskiego
pielgrzymowania, jednak ufność w miłosierdzie Boże każe
nam wierzyć, że znalazło ono swój cel w chwale
Przedwiecznego Ojca.
Czy na wtorkowych spotkaniach rodzice spalonych
rozmawiali o Bogu? O swoich pretensjach do Boga? Bo może
najpierw do Boga, w którego wierzą, powinni je kierować?
Jego winić? Tego nie wiemy. O Bogu, jeśli rodziców o to
zapytać, raczej mówić nie chcą. Bo co mieliby powiedzieć: że
Boga w autobusie nie było? To gdzie był? Że co to za Bóg,
który zabiera ludziom dzieci? Że Bóg jest zły? Kto by tak o
Bogu śmiał mówić? Z Bogiem lepiej nie zadzierać, głosu na
Boga lepiej nie podnosić. Trzeba się zgodzić, że był jakiś
boski plan, którego nie pojmujemy. Trzeba ufać Bogu Ojcu.
Jemu przecież ludzie zabili syna. On zna ten ból. Ale czy na
pewno? Czy boskie cierpienie po stracie dziecka było podobne
do ludzkiego? Może jednak Bogu było jakoś łatwiej, w końcu
jest Bogiem i wiedział, że po trzech dniach wszystko się
odmieni i syn powstanie z martwych? Czy to było prawdziwe
cierpienie?
Czy godzi się takie pytania zadawać? Dobrze jest nie mieć
wątpliwości, dobrze jest wierzyć, ufać w boską dobroć.
Każda matka chce wiedzieć, gdzie teraz jest jej dziecko. Kiedy
jest małe, kiedy dorasta i kiedy ma czterdzieści lat -matka o
dziecku myśli: co teraz robi, czy gdzieś nie marznie i czy nic
złego mu się nie dzieje. Pewnie nie inaczej jest z rodzicami
dzieci umarłych.
Dobrze jest wierzyć, że teraz dziecko jest aniołem w niebie.
To pozwala zapomnieć, że rozkłada się w zimnym grobie, w
ziemi, na cmentarzu, niedaleko domu.
A w Domu Ojca jest ciepło. Tam umarłe dzieci czekają na swe
spłakane matki, na zbolałych ojców.
Będzie spotkanie, wszyscy mamy to obiecane. Tylko nie
trzeba się buntować. Bo Bóg nie jest winny niczemu. Na
dowód naszej ufności postawmy Bogu kapliczkę.
Rodzice umarłych poprosili prezydenta Białegostoku o
sfinansowanie kapliczki pamięci. Rada miasta niezwłocznie
uchwaliła poprawkę do miejskiego budżetu i przeznaczyła na
ten cel osiemdziesiąt pięć tysięcy złotych. Większość tej sumy,
jak czytamy w dokumentach, miała być wydana na tak zwane
elementy sakralne i na chodniki wokół. Stało się inaczej:
rodzice za własne pieniądze kupili rzeźbę Chrystusa
Frasobliwego, a obraz Matki Boskiej podarowali paulini z
Jasnej Góry. Na ornym polu użyczonym bezpłatnie przez
właściciela chodników wciąż nie ma, jest błoto. A całą
uchwaloną sumę już dawno wydano. Bo zapłacono
rzemieślnikowi, który jako jedyny wziął udział w przetargu
ogłoszonym w biuletynie i w gablotce w urzędzie. Wygrał. Nie
miał obowiązku wyjaśniać, dlaczego kapliczka z kamienia
będzie kosztować tak drogo. Ani urzędujący wtedy prezydent
miasta - inżynier Ryszard Tur -ani jego urzędnicy nie widzieli
powodu, by o to rzemieślnika zapytać.
Kiedy ktoś się dziwi, dlaczego władze samorządowe finansują
obiekt kultu religijnego, miejscy urzędnicy są zaskoczeni,
zdumieni, nie rozumieją pytania. No bo jak można pytać o
takie rzeczy w ojczyźnie największego z papieży, gdzie
parlament przeznacza państwowe pieniądze na budowanie
świątyń?
- Budowanie obiektów kultu religijnego należy do
obowiązków władz samorządowych - tak uważa urzędujący
wówczas prezydent miasta inżynier Ryszard Tur. - Czy pan
jest wierzący? - były prezydent lubi to wiedzieć o swoińi
rozmówcy. -Bo ja inaczej rozmawiam z osobą wierzącą, a
inaczej z tą, która w Pana Boga nie wierzy.
Na czym ta różnica polega - inżynier Tur nie wyjaśnia. Na
pytanie, dlaczego kapliczka zbudowana za publiczne pieniądze
upamiętnia jedynie część ofiar wypadku - nie odpowiada.
Uważa, że nie ma obowiązku nikomu się z tego tłumaczyć,
zresztą nie on tę decyzję podjął.
Więc kto?
Kto zdecydował, które ofiary katastrofy zasługują na
wspomnienie za miejskie pieniądze, a które na zapomnienie?
- To nie my, to rodzice - urzędnicy uchylają się od
odpowiedzialności. Ale nie kryją, że w tej sprawie postanowili
wykonywać polecenia cierpiących matek i ojców. Choćby
były wbrew prawu i przeciw ludzkiej godności. Ostatnie słowo
należało do rodziców ofiar.
Rodzice tak tłumaczą brak nazwisk kierowców na
samorządowej kapliczce:
- Kierowcy nie pielgrzymowali. Byli w pracy.
- To są patologiczne rodziny.
- Alkohol, nieślubne dzieci.
- Jeden był prawosławny. A to jest katolicka kapliczka.
- My żadnych nazwisk nie wykreślaliśmy - ucina jeden z
ojców. - Powiedzieliśmy urzędnikom: załatwcie to, jak trzeba.
Urzędnicy zrozumieli polecenie rodziców. Nie potrafili
znaleźć ani adresów, ani numerów telefonów rodzin
kierowców. Choć media kilkakrotnie podały ich nazwiska,
sfotografowały ich groby. Choć dwaj z nich to mieszkańcy
Białegostoku. A ich rodziny zaraz po wypadku odwiedzał
wiceprezydent miasta.
- Mój tata nie zrobił tego specjalnie - mówi córka tego, który
prowadził.
- Chciałabym na kapliczce widzieć nazwisko męża – mówi
jego żona.
- Mój ojciec nie jest mordercą - mówi syn tego, który nie
prowadził, tylko siedział na schodkach. -
Wolałbym widzieć na kapliczce nazwisko ojca, zamiast
słyszeć, że skurwysyn tyle dzieci zabił. Ludzie w mieście tak
opowiadali.
- Mój syn - płacze matka tego, który prowadził - był dobrym
człowiekiem. To, że w miejscu jego śmierci nie chcieli o nim
nawet wspomnieć, nie jest chrześcijańskie.
- To ołtarz postawiony diabłu - tak o kapliczce mówi kapłan,
który zna sprawę.
Wielu białostockich księży sprawę zna. Mówią po cichu-1
szatański triumf zła.
Albo: ta kapliczka osądza ludzi, dzieli na winnych i na nie
winnych. Nie temu powinien służyć płacz matek.
Albo trochę inaczej: Bóg jest sędzią sprawiedliwym, ludzie nie
powinni Go wyręczać. Szczególnie gdy sąd ma dotyczyć
umarłych. Jeśli nawet umarli kierowcy zawinili, to ich wina
nie jest już naszą sprawą.
Umarłych zostawmy Bogu. Amen.
Albo jeszcze tak: Może ktoś wreszcie powinien głośno
powiedzieć: szanujemy wasz ból i waszą żałobę, staramy się
wam współczuć i was rozumieć, ale to nie tylko wasza
kaplica.
Ktoś tak głośno powinien powiedzieć? Kto?
Żaden z księży tego nie zrobił. Żaden nie wygłosił w tej
sprawie homilii. Żaden nie chce podpisać się nazwiskiem pod
tym, co na ten temat myśli. Mówią anonimowo: bo kaplicę
poświęcał biskup, bo tu jest Polska, bo to, bo tamto.
- Nie wiem, dlaczego brakuje trzech nazwisk - mówi ojciec
Edward Konkol, werbista, który bywa na wtorkowych
spotkaniach rodziców i swojego nazwiska wcale nie ukrywa.
Bo i po co? Żadnego szatana na ornym polu nie widział, kiedy
obok biskupa brał udział w poświęceniu kapliczki. O
brakujących nazwiskach z rodzicami maturzystów nie
rozmawiał. Że w ogóle jest taka sprawa - nie przyszło mu do
głowy. Choć -jak dziś oświadcza - wiele razy myślał o
rodzinach zabitych kierowców.
- I tam są pewnie jakieś dzieciaczki - mówi z troską. -One leżą
mi na sercu. Tak bym chciał wiedzieć, co się u nich dzieje.
Wystarczy zadzwonić, jest numer telefonu. Ale ojciec werbista
go nie zapisuje. Gdyby zapisał i zadzwonił do rodziny na
przykład tego, który prowadził, zapewne zostałby zaproszony
na kawę.
Zobaczyłby czysty dom, bez patologii, o której mówią rodzice
spalonych (i w domu drugiego kierowcy jej nie ma).
Dowiedziałby się, że ten, który prowadził, osierocił czworo
nastoletnich dzieci. Że miały iść na studia, ale śmierć ojca
zniweczyła ich plany. Od żony usłyszałby, że nic nie wie o
padaczce męża.
Ojciec Edward Konkol, mężczyzna koło pięćdziesiątki,
rozumie cierpienie rodziców: oni nikogo nie oskarżają, nikogo
nie zamierzają wsadzać do więzienia. Oni demaskują. Chcą
wskazać odpowiedzialnych. Żeby następne dyrektorki,
następne nauczycielki, następni kierowcy nie powtórzyli
błędów, które skończyły się taką katastrofą. Trzeba cierpienie
rodziców zrozumieć. Że ranią przy tym innych? No ranią. Dla
nikogo to nie jest przyjemne, a już na pewno nie dla Boga. Ale
trzeba ich rozumieć. Bo jeśli ja na szosie zabiłbym komuś
dzieciaczka, a jego ojciec spytałby mnie, dlaczego mi zabiłeś
dzieciaczka, czy takie pytanie by mnie nie poraniło?
- Rodzice zabitych kiedyś przebaczą - ojciec Konkol uważa,
że jest komu przebaczać. Że na przebaczenie rodziców czekają
nie tylko umarli kierowcy, ale i wielu spośród żywych. Może
dlatego duchowny nie umie być tym, który na wtorkowych
spotkaniach mówi zebranym, jak ich cierpienie jest widziane z
zewnątrz. Nie jest lustrem, w którym rodzice spalonych
pielgrzymów mogliby się przejrzeć. Zobaczyć samych siebie.
Ojciec Konkol nie jest przy nich, jest z nimi. - ]a im
towarzyszę - mówi. - Oni są w drodze. Ja z nimi tą drogą idę.
Ja im w końcu rozbroję serca. Ale żeby był pokój, najpierw
musi być krew, rany, blizny, potem pojednanie. Będą jednać
się sami ze sobą, z mężem, z żoną, ze swoimi żyjącymi
dziećmi teraz odsuniętymi na bok. Potem trzeba się będzie
pojednać z Bogiem. Potem i na kapliczce pojawią się
wszystkie nazwiska. Ale nie teraz. Wszystko ma swój czas,
teraz byłoby to sztuczne. Teraz oni demaskują. Że dyrektorka
nie dopilnowała, że nauczycielki źle usiadły, że kierowca miał
padaczkę, że jechał, a nie powinien.
Rodzice umarłych twierdzą, że ci kierowcy nie powinni n’ gdy
prowadzić autobusu, bo byli chorzy.
Jeden podobno miał padaczkę, drugi cukrzycę. Nie jest jasne,
który był alkoholikiem bo część rodziców uważa, że ten
pierwszy, a część - że drugi Prokurator nie wypowiada się na
ten temat, w ogóle niewiele mówi. Potwierdza jedynie, że
kierowcy w chwili wypadku byli trzeźwi. I stawia zarzut
właścicielom autokaru, bo dopuścili kierowców do wożenia
ludzi bez uprzedniego skierowania ich na badania lekarskie.
Prokuratorski zarzut dotyczy również pewnej lekarki. Dwa
lata przed katastrofą badała jednego z kierowców (pracował
wtedy w innej firmie) po tym, jak w pracy zasłabł lub zasnął -
to nie jest jasne do dzisiaj. Lekarka nie dość, że badała go z
pominięciem obowiązujących procedur, to na dodatek nie
przewidziała, że jego stan zdrowia może być przyczyną
katastrofy. A, zdaniem prokuratora, powinna była to
przewidzieć.
- Rodziny kierowców są winne - mówi jedna z matek. - Bo
wiedziały, że są chorzy, i pozwoliły im ludzi wozić.
- Powinny wziąć na siebie tę winę - mówi któryś z ojców.
- Tak, bo popełniły przestępstwo - dodaje inna matka.
- Jak te rodziny mogą spokojnie żyć? - pyta następna.
- Państwo musi wprowadzić rejestr osób, które nie mogą być
kierowcami - postuluje jeden z ojców.
- Czuję się jakoś winna - mówi żona tego kierowcy, który nie
prowadził, tylko siedział na schodkach. -
Cukrzycę u męża stwierdzono dwa miesiące przed
wypadkiem. Leki brał krótko. Nic nie wiem o tym, by lekarz
mu zabronił jeździć.
- Nic nie wiem o padaczce męża - mówi żona tego, który
prowadził. - Nigdy nie miał żadnych ataków, nie brał lekarstw.
Gdyby tak było, nie pozwoliłabym mu jeździć naszym
samochodem, wozić naszych dzieci.
- Syn miał epizod padaczkowy - mówi matka kierowcy -ale
ponad dwadzieścia lat temu. Lekarze tłumaczyli wtedy, że tak
ciężko przechodzi okres dojrzewania, że może przejdzie.
Przeszło. I nigdy nie wróciło, nawet synowa o tym nie
wiedziała.
W gazetach zaraz po wypadku napisano, że kierowcy wieźli y/
bagażnikach kanistry z benzyną, którą wcześniej przemycili z
Rosji. I że zamierzali tym paliwem handlować. I że to paliwo
było powodem wybuchu i pożaru. Dlatego zaraz po wypadku
w mieście ludzie mówili, że kierowcy to mordercy. Choć
potem prokurator stwierdził bez żadnych wątpliwości, że
benzyny w autokarze napędzanym ropą wcale nie było, w
gazetach nigdy tego nie odwołano.
- Był dobrym mężem - mówi żona tego, który prowadził. -
Dwadzieścia róż, te zasuszone, które stoją na szafie, dał mi na
okrągłą rocznicę ślubu. Dwa dni przed śmiercią.
- Tata był nawet w Medjugorju - mówią dzieci.
- Był dobrym kierowcą.
- Ludzie go lubili, znali, prosili, żeby to on autobus prowadził.
- On nie zabił.
- To był wypadek.
- Tata zginął.
- Gdyby zależało to ode mnie, wolałbym, aby znalazła się tam
jeszcze jedna tablica, z nazwiskami kierowców - uważa
Tadeusz Truskolaski, obecny prezydent Białegostoku. -
Przecież to była tragedia również dla ich rodzin.
jeśli rodziny kierowców wyrażą taką wolę, prezydent postara
się, aby na kapliczce umieszczono tablicę z ich nazwiskami.
- My nie utylizujemy kości - mówi profesor Jerzy Jani-ca, szef
Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w
Białymstoku. - Bo to jest drogie, trzeba by do Gliwic wysłać.
Zostawiliśmy sobie kość tego pana, jest w naszych zbiorach
muzealnych. Może ktoś będzie jej jeszcze potrzebował.
Wściekły pies
Dzisiaj, drodzy bracia i siostry, obchodzimy Światowy Dzień
Chorego. W siedemdziesiątą piątą rocznicę objawień
fatimskich i w jedenastą rocznicę zamachu na swoje życie
dzień ten ustanowił nasz umiłowany Jan Paweł ii. Nasz wielki
Papież Polak, który wiedział, co to ból.
Dziś myślimy o człowieku, który cierpi. Być może macie
wokół siebie kogoś, kto ciężko choruje; kto nie może tu być
dzisiaj z nami. Ale są przy nim teraz wasze myśli. Może też
pytanie, wyrzut sumienia: czy przy moim cierpiącym jestem
tak często, jak on tego potrzebuje? Czy jestem na co dzień?
Czy mu pomagam? Wspieram go? Czy mu towarzyszę? A
może o nim zapominam? Może go unikam? Może jego rany,
owrzodzenia, guzy są zbyt odrażające? Może zbyt brzydko
pachną? Może nasz chory śmierdzi ropą? Wymiocinami?
Uryną? Kałem? A może zwykłą starością? Jego cierpienie jest
dla mnie zbyt trudne do udźwignięcia? Odwracam głowę?
Dzisiejsza moja homilia będzie z pewnością dla wielu nie do
udźwignięcia. A już na pewno nie dla dzieci. To jest homilia
tylko dla dorosłych. Proszę, żeby dzieci teraz wyszły. Moi
uczniowie również.
Cokolwiek o mnie później usłyszycie, spróbujcie w ciszy się
za mnie pomodlić.
Ciężko mi dzisiaj stać przed wami. Znacie mnie jako
otwartego, uśmiechniętego, nowoczesnego kapłana. Nie
chodzę z wysoko podniesioną głową. Nie buduję wokół siebie
żadnych barier. Nie noszę sutanny, kiedy to nie jest potrzebne,
ani koloratki. Dobrze się czuję w dżinsach, w koszulce, w
czapce z daszkiem. Jeżdżę na rowerze, tańczyłem z wami na
niejednym weselu. Razem z wami organizuję pomoc dla
potrzebujących. Staram się służyć bliźnim, jak tylko potrafię.
Bo tak widzę rolę kapłana: być z ludźmi i dla ludzi. Wiem, że
wszystko jest między nami w porządku.
Poza jednym.
I dlatego tak ciężko mi dzisiaj patrzeć wam w oczy.
Co to za ciężar wobec ciężaru hostii! Muszę ją dźwigać razem
z tamtymi obrazami. One wracają do mnie jak film, przewijają
się. Widzę je szczególnie wtedy, gdy biorę ciało Chrystusa w
dłonie, kiedy je podnoszę, kiedy mówię: bierzcie i jedzcie.
Hostia jest coraz cięższa, a obrazy nie chcą mnie opuścić.
Przeciwnie, nasilają się, widzę je: spocone torsy, bicepsy,
płaskie brzuchy, mocne uda, ale mówię dalej: to jest ciało
moje, które za was i za wielu będzie wydane.
Chcę wam powiedzieć prawdę i tylko prawdę: zbłądziłem. Ale
nie jestem gejem, który uważa, że trzeba organizować te
wszystkie parady, nosić tęczowe chorągwie, pozwalać dwóm
mężczyznom na małżeństwo i na adopcję dzieci. Z tym się nie
zgadzam. Zgadzam się raczej z tymi, którzy twierdzą, że
walka przeciwko tak zwanej dyskryminacji mniejszości
seksualnych jest ukrytą, lecz jakże nachalną promocją
homoseksualizmu. Promocją zaburzenia. To podstępne
kontestowanie wartości, z których wyrasta nasza cywilizacja.
A wyrasta z chrześcijaństwa i z prawa naturalnego. Natura
wyraźnie uczy nas, że tylko związek pomiędzy kobietą i
mężczyzną ma sens. Homoseksualizm jest pomyłką natury,
wybrykiem, może błędem w ewolucji. Choć nie znaleziono
genu, który za homoseksualizm odpowiada.
Tych, którzy krzyczą o homofobii, prawda w oczy kole. Kole i
mnie. 1 ja jestem zaburzony.
Niektórzy mówią, że od homoseksualizmu do pedofilii droga
niedaleka. Nie wydaje mi się. Ja na chłopców nie patrzę. Mnie
chłopcy nie interesują.
Mnie się podobają dojrzali mężczyźni, śniadzi, wysocy,
mocni. Ich szukam, ich potrzebuję.
1 to jest mała część prawdy, na początek. Rozumiem, że dla
niektórych zbyt przerażająca. Kapłan mówi od ołtarza o
torsach, bicepsach, udach. A dlaczego ma nie mówić? One nie
istnieją?! Nie ma ich?
Są! Nawet tutaj, drodzy bracia i siostry, w świątyni, przed
tabernakulum. Spójrzcie po sobie i po obrazach tu na ścianach.
Chyba żadne odzienie nie sprawi, że będziemy wątpić w to, co
stworzył nasz Bóg Ojciec.
A te szmery, które słyszę, to chyba nie żarty? To złorzeczenia?
Przekleństwa? Dlaczego mówicie je po cichu? Bo
powierzyliście mi wasze winy? Wasze wstydliwe słabości,
zdrady, świństwa, podłości, złodziejstwa? Nikomu o nich nie
powiem. Nie tylko dlatego, że chroni was tajemnica
spowiedzi. Nie macie powodu do żadnych obaw. Ani o to, co
tutaj, ani o to, co tam - w Królestwie Niebieskim, jeśli za swe
grzechy szczerze żałujecie, jeśli chcecie się poprawić, Bóg
wam wszystko odpuszcza. Bóg jest dobry, jest miłosierny.
Odkąd pamiętam, zawsze byłem w kościele. Nie na podwórku,
boisku, basenie, nie. Tylko w szkole i w kościele. Lubiłem
zapach kadzidła i zapach wody kolońskiej, którą spryskiwali
się młodzi księża. Mój ojciec żadnych zapachów nie używał,
kąpał się nie za często i nie za często zwracał na mnie uwagę.
Nie pił, nie bił, nie dotykał. Pracował i dawał mi kieszonkowe.
Matka też pracowała, ale za oceanem. Wyjechała, kiedy
miałem pięć lat, skończyła się jej wiza, została nielegalnie i
jest tam do dzisiaj. Nie widziałem jej od dwudziestu ośmiu lat.
Ona nie może stamtąd wyjechać, bo drugi raz jej nie
wpuszczą. ]a nie mogę dostać wizy, by ją odwiedzić. Zresztą
nie wiem, czy chcę. Ona dzwoni czasem, mówi do mnie: /
love you. I każe sobie przysłać aktualne zdjęcia.
Wysyłam. Wtedy dzwoni z płaczem, że jestem still beautiful.
Po raz pierwszy poczułem, że pragnę bliskości mężczyzny,
kiedy miałem dwanaście, może trzynaście lat. Zrozumiałem,
kim jestem, gdy miałem szesnaście. Poczułem strach. Nie było
z kim o tym porozmawiać.
Z ojcem? On miał nową kobietę, nowe dzieci. Zresztą kto by z
ojcem o tym mówił? Żeby mnie zabił?
Z matką? Przez ocean?
Z nauczycielką? W tym kraju?
Z kolegą? Jeszcze gorzej.
Z moim ulubionym księdzem? Był wysoki, szczupły, nosił
krótkie, po żołniersku obcięte blond włosy, mówił
niespiesznie, niskim głosem. A kiedy się ze mną witał, mocno
ściskał mi dłoń. Grał na gitarze, chodził z nami w lecie po
górach, organizował pomoc dla jakichś pogorzelców i ja mu w
tym pomagałem. Nie mogłem go zawieść. Powiedziałem mu,
że szczerze kocham Chrystusa i chcę iść do seminarium. Tak
się ucieszył, że aż mnie przytulił. Zesztywniałem cały jak
deska, jakbym się bał
poczuć jego ciepło. Pamiętam tamtą chwilę do dziś.
Jego oddech.
Odsunął swoją głowę od mojej, opuszkami palców przejechał
mi nad górną wargą, delikatnie, powoli, i powiedział: jeszcze
rok i prawdziwy mężczyzna nam urośnie.
Potem złapał mnie za ramiona, odwrócił tyłem do siebie,
delikatnie klepnął po plecach i zaśmiał się: no, do ojca biegnij,
bo już późno!
Gdybym poszedł na psychoterapię, może przez dwa lata
doszlibyśmy z terapeutą do wniosków, które nie przynoszą
ulgi, ale są ważne: a więc nie byłem mężczyzną. Miałem nim
się stać dopiero za rok.
Jeszcze nie atrakcyjny, jeszcze nie
mężczyzna. Odsunął mnie od siebie. Rok dla chłopaka to era.
Po roku nie było go już w naszej parafii.
Pojechał do Afryki
pracować z chorymi na aids. Byłem zupełnie sam z moim
pragnieniem męskiego dotyku. Ale nie pamiętam pierwszego
seksu. To znaczy nie wiem, który był pierwszy. Chyba już w
seminarium.
Nie wiem, czy czułem powołanie. Nie wiem, co to jest
powołanie. Że Pan Bóg przychodzi do młodego człowieka i
mówi mu: pójdź za mną? Niektórzy podobno słyszą Jego głos.
Ja żadnego głosu nie słyszałem, ale byłem pewny, że tak ma
wyglądać moja droga. W ten sposób pragnąłem służyć
Jezusowi. Pragnąłem być jak najbliżej Niego.
Można znaleźć setkę cytatów z Pisma, które wprost będą
mówiły, jak należy kochać Jezusa. Ja kocham Go jak mamę i
tatę.
Wiem, że jest zawsze przy mnie i nie da mi zrobić krzywdy.
Że się mną opiekuje, jak każdy rodzic powinien się dzieckiem
opiekować.
Jestem dzieckiem Jezusa.
Ale tak jak nie zawsze słuchałem mamy i taty, tak i nie zawsze
robię to, co się podoba Jezusowi.
Czasami myślę, że wykreowaliśmy nieludzki obraz Stwórcy.
Daleki od życia, od człowieka. Na szczęście w ostatnich latach
inaczej zaczynamy w Niego wierzyć. Wierzymy w Boga
miłosiernego.
Tego, który wybacza.
Sprawia mi to radość nie dlatego, że mogę teraz śmiało
grzeszyć, w nadziei, że Pan Bóg i tak mi wszystko daruje.
Raczej cieszę się, że w swej tajemnicy staje się On bardziej
ojcowski czy matczyny.
Ciepły, bliski, kochający. W seminarium nikt tak o Bogu nie
mówi.
W seminarium opiekunowie formują osobowość przyszłyck
kapłanów. Tak to się nazywa. Ale jest odwrotnie - oni oso
bowość młodych mężczyzn deformują. Uczą wyrzekania sie
przyjemności.
Powołują się przy tym na Jezusa, który powiedział, że kto
chce iść za Nim, musi się zaprzeć samego siebie Ale czy to
znaczy, że trzeba pozbyć się samego siebie? Wyrzec? Nigdy
nikt nie udzielił mi sensownej odpowiedzi. Po co takie rzeczy
klerykowi wyjaśniać?
Co wieczór, po dziesiątej, księża opiekunowie wchodzili do
kleryków bez żadnego pukania i kazali nam gasić światło.
Lulu, paciorek i spać, oczywiście z rączkami na kołderce.
Miałem dwadzieścia jeden lat i ktoś mi mówił, kiedy mam
zamykać oczy, kiedy otwierać. Kiedy wstawać, golić się, myć,
jeść, pić (i co), kiedy uczyć się, wychodzić do miasta (i w
czym - jedynie w czarnym lub granatowym!), kiedy mam
zamknąć dziób i do końca dnia już go nie otworzyć. Silentium
sacrum - zawsze po dwudziestej pierwszej czas skupienia. W
seminarium nie ma kreatywności, twórczego myślenia,
rozwoju. Żadnych rozmów o tym, co wśród wiernych budzi
kontrowersje: aborcja, eutanazja, homoseksualizm,
klonowanie. A skąd! Nie wolno mieć nawet komórki, nie
wolno komputera. Jest trening przystosowania. Udawania.
Udawanie ma być drugą naturą kapłana. Masz być taki jak
reszta księży.
Jakimi chcą nas widzieć wierni.
Któregoś razu zamiast w odwiedziny do ojca pojechałem do
Berlina. Wcześniej odnalazłem adresy odpowiednich klubów.
To było odkrycie, to był kosmos, tyle męskich ciał nagich
zupełnie. Byłem ładnym chłopcem, still beautlful, immer noch
schón, więc miałem powodzenie. Może raczej powinienem
nazywać sprawy po imieniu: miałem superbranie!
I wróciłem do seminarium, w chłód, zimno, odtrącenie.
Dlaczego? Czy w naszym Kościele brakuje miłości bliźniego?
Młody człowiek, wbity w twardy system reguł, idzie z
seminarium do parafii i widzi, że wszystko, czego go uczono,
jest dalekie od życia. Jakie silentium sacrum?. Komputer,
interia.pl, czateria, gay.
Tysiąc gejów online. Jak wyglądasz? Ile masz lat?
24/188/80/19.
Całkiem nieźle. Ja 26/180/78/17, szatyn, owłosiony. A Ty?
Ja gładki, tylko nogi trochę. Co lubisz?
Różne rzeczy. Jesteś pasywny czy aktywny?
Lubisz real czy walisz konia? Daj mi foto i tel.
Młody ksiądz jest podekscytowany, ale i zalękniony. Szybko
wylogowuje się z czata, ucieka przed żądaniem wirtualnego
rozmówcy. Bo jest mu wstyd.
Moi koledzy też lubią rozmowy online: interia.pl, czateria,
randki.
Kochanie, myszkę masz wygoloną? Oczywiście, ale
zostawiłam wąski paseczek. Cudownie! A czy jest już
wilgotna? Oczywiście, czeka na ciebie, Kocurku. No to włącz
kamerkę i pośliń paluszek. Teraz nie mogę, bo mąż siedzi
niedaleko. Oj, to niedobrze. Moja żonka w pracy. Więc mam
luz. Niedobry Kocurek! Bawisz się już swoją armatą? Ale są i
tacy księża, którzy w ogóle nie mają w pokoju komputera i
tylko się modlą. Takich jest większość, drodzy bracia i siostry,
bez wątpienia.
Na początku młody ksiądz boi się nocą wyjść z plebanii.
Wdrukowano mu w głowę obraz Boga, który za dobre
wynagradza, a za złe karze. A złem jest puszka piwa. 1 Bóg ją
widzi. Babcia mi zawsze powtarzała: bądź grzeczny, bo Pan
Bóg cię widzi. Wielki Brat, podglądacz, policjant, lustrator,
sędzia.
Taki obraz Boga jest katastrofalny dla rozwoju człowieka, dla
jego wolności. Wolność zresztą - to też wynosimy z
seminarium - jest czymś podejrzanym.
Wierzyłem, że kapłaństwo ochroni mnie przed moim
homoseksualizmem.
Ale pomyliłem się, drodzy bracia i siostry.
Jeśli jeszcze mogę tak do was mówić.
Interia.pl, czateria, gay. Tysiąc stu gejów online.
Będę czekał przy stacji benzynowej za pół godziny.
Super. Będziesz wykąpany czy weźmiemy prysznic razem?
Lubię zabawę pod prysznicem.
ok, zrobię ci to pod prysznicem. Czekam w czarnym saabie.
ok, zaraz wychodzę.
Wielu księży wierzyło, że kapłaństwo ochroni ich przed
pragnieniami. Wielu się pomyliło.
Wystarczy obserwować konfesjonały. My, księża
homoseksualni, mężczyzn spowiadamy dłużej.
To, co mówią kobiety, nie jest tak interesujące. Chyba że
mówią o swoich erotycznych snach z mężami na pierwszym
planie. Pytał święty Augustyn: Czyż ręka Twoja, Boże
wszechmogący, nie jest dostatecznie potężna, aby uleczyć
wszystkie słabości mojej duszy? Aby obfitszym darem łaski
zgasić zmysłowe skłonności, także w moich snach? Żaden sen
- moi kochani - nawet najbardziej wstydliwy, grzechem być
nie może. Sny są poza naszą wolą, zawsze niewinne. Bóg nie
będzie z nich nikogo rozliczał. Snów nam nie będzie pamiętał,
tak jak i my ich nie pamiętamy. Nie spowiadajcie się ze swych
marzeń sennych, bo szkoda czasu. Tylko pobudzacie seksualne
fantazje spowiedników, zresztą także tych heteroseksualnych.
W telewizji mówili o biskupie, który molestował kleryków, ale
to w telewizji, gdzieś daleko. Zresztą może przesadzali, jak to
dziennikarze.
Lepiej nie zadawać sobie pytania, czy i blisko nas jest
homoseksualny ksiądz.
Jest!
Interia.pl, czateria, gay, tysiąc dwustu gejów online.
29/178/76/20, brunet. Czekam pod bankiem pko.
Ciekawość narasta, jest podniecenie, lęk. Jest seks. A potem
przychodzi pustka. Smutek. Mówicie: dość? Po co w sprawę
tak głęboko wnikać? Czemu miałoby to służyć?
Prawdzie!
Wy wolicie z pedałów szydzić, żartować z nich. Sam czasem
żartowałem, żeby nikt nie pomyślał, że i ja jestem.
Często śni mi się pies, jest agresywny, pianę toczy z pyska,
warczy. Ale mnie nie gryzie. Rzuci się, kiedy zrobię krok.
Więc stoję bez ruchu, bez oddechu. Udaję, że mnie nie ma, że
nie istnieję. Nie przełykam śliny. A pies patrzy i czeka.
Dziś obchodzimy Światowy Dzień Chorego. Mówimy o
cierpieniu, o odchodzeniu do domu Ojca. Czy wiecie, że
umrzecie? Mam trzydzieści trzy lata i wiem: umrę. Ale
pojąłem to całkiem niedawno. Bo kiedy zdawałem maturę, nie
wiedziałem. Kiedy kończyłem seminarium - nie wiedziałem.
Odprawiłem po raz pierwszy eucharystię i po raz setny - nie
wiedziałem. Choć Chrystus umarł na krzyżu i za mnie, choć
głęboko w to wierzę - nie wiedziałem. Śmierć, która jest
elementem życia, w moim życiu nie istniała.
Człowiek młody, dziecko nawet, zdaje sobie sprawę, że każde
życie ma kres. Ale jego - nie. Śmierć dotyczy innych, jakichś
chorych, starych. Ale jego - nie. On na tym świecie będzie żył
wiecznie.
Starsi spośród nas wiedzą, że to nie jest pycha. Świadomość
zbliżającej się śmierci przychodzi w różnym wieku. Dopóki
człowiek jest zdrowy, dopóki żyją wszyscy ci, których kocha -
tej świadomości nie ma. I dobrze. To pozwala nam dojrzewać,
uczyć się, pracować, rodzić dzieci, pokonywać trudności i
cieszyć się tym, co jest wokół.
Świadomość śmierci w nas, chrześcijanach, nie powinna
budzić żadnej trwogi. Śmierć jest jedynie przejściem przez
bramę, za którą czeka radosne spotkanie z Bogiem Ojcem. Ra
dosne, bo wierzymy, że miłosierny Pan wybaczy nam wszyst
kie winy.
To dlaczego śmierć budzi w nas strach?
Mam trzydzieści trzy lata i dopiero teraz pojąłem, że umrę Nie
patrzcie tak, jeszcze nie umieram.
Może dożyję sędziwego wieku, choć wątpię. Chciałem jak
najdłużej służyć Bogu jako kapłan. I wam, drodzy bracia i
siostry. Ale po tym, co wam powiedziałem, już nie mogę. Tym
bardziej że muszę wam powiedzieć więcej. Jaka cisza,
żadnego kaszlu, szmeru. A kościół pełny. Jezu, zmiłuj się nade
mną.
Bóg zsyła mi zadanie, sprawdzian, trudny egzamin. Jestem
zakażony wirusem mv.
Kiedy człowiek odbiera pozytywny wynik testu - wszystko się
zatrzymuje. Nie ma żadnego jutra, żadnego za tydzień, życie
staje bez ruchu, jest koniec. Ale myśli pod czaszką szaleją:
jaki koniec?
kiedy? gdzie? kogo o końcu należy uprzedzić? komu o tym
powiedzieć? kto się o tym dowie? to jest we mnie, jak
robactwo, rozmnaża się, pleni, pożera od środka.
Człowiek bierze prysznic. Woda leje się silnym strumieniem,
parzy skórę, ale tego nie zmywa. Strach miesza się w głowie z
żalem, potem z wściekłością, odbiera rozum: pewnie
witaminy, które co rano łykam przy śniadaniu, zafałszowały
wynik testu. Witaminy mogą zmienić wyniki, to oczywiste.
Test trzeba powtórzyć!
Ale po co?
Resztki świadomości zabierają nadzieję: test, zanim zakażony
otrzymuje wynik, jest powtarzany co najmniej dwa razy. Z
dwóch próbek krwi. Nie ma szans na pomyłkę, nie ma szans
na nic. Spokój bezpowrotnie odchodzi do przeszłości.
Uśmiech również. Niebawem przyjdzie uśmiech
wyreżyserowany, żeby nikt się nie domyślił, dopóki ciało nie
zdradzi objawów. Pojawia się napięcie, sadowi się gdzieś za
mostkiem i stamtąd będzie, nie raz, nie dwa, telepać całym
ciałem. Albo delikatnie kłuć. Albo zabierać ślinę z gardła.
Albo tylko zmiękczać nogi. Wtedy trzeba będzie usiąść gdzieś
na ławce w parku, otrzeć pot z czoła i czekać, aż przejdzie.
Nie przejdzie. Napięcie staje się przyszłością, będzie non stop,
do końca. Ale pierwszego dnia człowiek o tym nie myśli.
Chce zasnąć od razu, na wieki
wieków. A On każe mi żyć!
Bo na to się już nie umiera. Z tym się teraz żyje. Dwadzieścia
lat, czterdzieści, do starości, jak dobrze pójdzie. Są tabletki,
coraz nowocześniejsze, bardziej skuteczne. Dziś lekarze
mówią, że zakażenie to przewlekła choroba. Jak wiele innych.
Nie leczysz się - umierasz. Leczysz się - żyjesz. Ale wy swoje
wiecie. Wy mnie już w myślach wsadzacie do trumny, już
chowacie. Łopaty, ziemia. Pchają się wam do głów stereotypy,
gotowe schematy, matryce, już zajmują ustalone z góry
pozycje, już są gotowymi argumentami do oceny, sądu,
skazania. Pedał - wiadomo - to aids. Zasłużył - to ma.
Kara boska!
Od Jezusa? Którego kocham jak mamę i tatę? Który się mną
opiekuje?
Wy znacie odpowiedź!
Nie trzeba się nad nim litować! Ale palcem pokazać - czemu
nie? Napluć w twarz - bardzo chętnie.
Zamknąć przed nim drzwi - jakżeby inaczej. Bo mv jest w
naszym kraju piętnem, niewidzialną szkarłatną literą,
dowodem rozwiązłego życia, dowodem zła. Bo jest chorobą
złapaną przez seks. A seks jest czymś podejrzanym.
A temu, co podejrzane, warto się z uwagą przyglądać. Seks
innych to przecież moja sprawa. Będę oceniał, sądził, brzydził
się. Brzydzisz się, to dlaczego dupy innych tak cię obchodzą?
Jakże skwapliwie ludzie badają cudze życie - pisze święty
Augustyn - a jak opieszale zabierają się do naprawiania
swojego. Dlaczego ocenianie innych, sądzenie ich tak ci jest,
człowieku, potrzebne? Cóż warte byłoby twoje życie, edvb -
nie osądzał innych?
Wy, dobrzy katolicy, patrząc na człowieka z piętnem mv ślicie
o sobie: jesteśmy od niego lepsi, poukładani, moralni uczciwi,
czyści. My, dobre żony, kochający mężowie, troskliwe matki,
ojcowie -
wszyscy gotowi jesteśmy na zbawienie. Panie Jezu, bierz nas
prosto do nieba! Hurtem nas weź!
A tamten jest ubrudzony, skalany, potępiony. Jego strąć do
piekieł!
Może i tak. Trzeba stanąć po stronie dobra.
Trzeba mnie osądzić.
Może według najłatwiejszego kodeksu: to białe, to czarne, to
dobre, to złe, to moralne, a to grzech śmiertelny! Najłatwiej
byłoby tak: znaleźć na dziedzińcu kościoła kamień i czekać
tam na mnie. To byłoby moralne. I ja bym to zniósł. Bo
zasłużyłem.
Ale nie kamienia w waszych dłoniach się lękam. Wstydzę się,
że was gorszę. I boję się tego. Że mnie słuchacie i myślicie:
wszystko, w co wierzyliśmy, nie ma żadnego sensu. Kościół
jest bez sensu i Pan Bóg jest bez sensu. A przecież to
nieprawda. I grzesznik w Kościele, nawet jeśli jest księdzem,
swój wielki sens ma. I moje cierpienie też.
Pytam Boga: dlaczego mnie powołałeś?
Wiedziałeś, że nie wytrzymam, że będę jeździł do Berlina, do
Londynu, Paryża. Będę uciekał przed pustką, w której Ciebie
nie ma, Boże. Że tam za pieniądze z intencji mszalnych kupię
bilet do pedalskiej sauny, raz, drugi, pięćdziesiąty, że
podniecony rozbiorę się w szatni, że spojrzę na eleganckiego
biznesmena w garniturze, który być może wpadł tu między
pracą a żoną czekającą z obiadem, że wezmę szybko prysznic,
tam przyjrzę się szczupłemu studentowi o skandynawskich
włosach i niebieskich oczętach, że owinięty ręcznikiem
pobiegnę między kabiny. Bo w saunie jest nie tylko sauna. Są
tam licho oświetlone wąskie korytarze, labirynty, zamykane
kabinki wielkości metr na dwa i są pokoje zbiorowego seksu,
jaśniejsze i zupełnie ciemne - darkroomy, gdzie gromadzą się
brzuchaci faceci po pięćdziesiątce w nadziei, że zapłacze się
między nich jakieś delikatne dwudziestoletnie ciałko i da im
to, na co w świetle dnia liczyć już nie mogą. Zewsząd słychać
postękiwania, jęki, westchnienia: och, ach, jeszcze, już,
mocniej, dość. Czuć zapach potu, spermy i krocza. Wszędzie
jest ślisko, trzeba uważać, żeby się nie zabić. Kabiny się
otwierają, faceci wychodzą, mokrzy, zrelaksowani, każdy w
swoją stronę, dłużej znać się nie potrzebują, teraz idą
sprzątacze, z latarkami, w gumowych butach i w lateksowych
rękawiczkach, ścierają szmatą materace obłożone skajem i
kabina gotowa do następnych obfitych orgazmów. Królestwo
rozkoszy, perwersji, wyuzdania. Każda niemal dzielnica w
każdej europejskiej metropolii ma swoją gejowską saunę,
czasem opodal strzelistych gotyckich świątyń, nikt się temu
nie dziwi, nikt nie przeszkadza, nikt tego nie zabrania.
Wszystko legalnie, wstęp kilkanaście euro plus vat i masz, co
chcesz. Znam je chyba wszystkie.
Wiedziałeś, Panie, że nie dam rady. Że braknie mi sił. Że
sauny staną się moją obsesją, że tylko dla tych chwil będę
chciał żyć. Bo tam dostaję to, czego nie dostaję nigdzie
indziej. 1 od nikogo.
Wiedziałeś! 1 wiesz, że cały czas noszę Cię, Boże, w sercu.
Także tam, w darkroomie, w kabince ze skajowym
materacykiem. Tam cierpię najbardziej. Bo kiedy on mnie
wypełnia swoim wielkim czarnym żylastym penisem, kiedy
napełnia we mnie to, co puste, kiedy jest głęboko, kiedy
posuwa mnie z siłą elektrycznej maszyny, kiedy dobija mocno
i bez litości, kiedy już prawie wpada we mnie cały, myślę
wtedy: co ja robię?! Jestem kapłanem Jezusa Chrystusa!
Nie uciekajcie!
W Berlinie, Paryżu i Londynie, a może i w Warszawie, są też
inne kluby: dla heteroseksualnych kobiet i mężczyzn. Są tam
licho oświetlone korytarze, są kabiny i pokoje na zbiorowy
seks zbiorowe wyuzdanie, zbiorowy grzech. Wiem to od
moich kolegów, którzy - jak ja - sutanny noszą tylko wtedy,
kiedy to konieczne.
Wiem, że większość księży nie lamie ślubów i żyje w
celibacie. Także większość homoseksualnych księży. Nie
wszyscy spośród nich i zapewne nie wszyscy geje brudzą się
wzajemnie w tych berlińskich ściekach i paryskich
rynsztokach. Większość tego nie robi. Większość gejów żyje
w stałych związkach.
Wiem, bo chodzę po kolędzie. Niektóre takie pary przyjmują
mnie. Mówię im wtedy, że źle robią, żyjąc razem, że to
przeciw Pismu Świętemu. Że powinni się rozstać i żyć we
wstrzemięźliwości. Oni przekonują mnie, że są dobrymi
synami, praworządnymi obywatelami, sumiennymi
pracownikami, życzliwymi sąsiadami i wiernymi partnerami.
Ich związek jest pełen miłości. Wystarczy przejrzeć ogłoszenia
na gejowskich portalach: wielu mężczyzn szuka stałego
partnera, szuka miłości. Tak jak i większość
heteroseksualistów: kobiet i mężczyzn. Wszyscy szukamy
miłości. My - kapłani - również.
Kiedy nie znajdujemy jej w Kościele, w naszej wspólnocie,
wkraczamy w obszar grzechu, z którego ciężko się wraca.
Jestem kapłanem Jezusa Chrystusa! Mówię wam prawdę i
tylko prawdę.
W saunie nie wystarcza mi jeden, zmieniam kabinę, zmieniam
mężczyznę, znów jakiś nieznajomy, śniady, czarny albo
Norweg, przez następne kilka minut będzie blisko mnie tak
bardzo, że już bliżej nie można. A Jezus wtedy wisi na krzyżu,
krwawi za mnie, kona. A mnie używa jakiś samiec w jakimś
śmierdzącym kurwidole! Czy we mnie jest diabeł?
Wypełnia mnie całego!
Gdybym mógł z tym zerwać. Ale jestem bezsilny. Smutny, zły,
wściekły. Bo nie żyję tak, jak bym chciał
żyć. Zabierz mnie stąd! Skończ moją udrękę! Odprawianie
eucharystii jest dla mnie golgotą. Nie chcę!
Nie będę!
Kiedy wsiadam do samolotu i wracam do domu, myślę sobie,
że może tym razem nie wylądujemy szczęśliwie. Że może to
się skończy, z hukiem, raz-dwa. Ale nie! Muszę żyć, muszę
tęsknić za tym, co w saunie. Nienawidzę tego, ale już
kombinuję, dokąd by polecieć następnym razem.
Samobójstwo? Rozwiązałoby wszystkie problemy. Jezus nic o
samobójstwie nie mówił, samobójców nigdzie nie potępiał.
Może to jest wyjście? Ale wyjście dokąd? Do Ciebie, Boże?
Nie! Ty chcesz mnie tutaj sprawdzać, wystawiać na kolejne
próby, testować moje siły. Mieszka we mnie szatan. I ja mam
się nie ugiąć? Spowiadam się, kolega mnie spowiada.
Szczerze żałuję tego, co zrobiłem, i szczerze chcę się
poprawić. Ale niedługo potem zamawiam w internecie bilet do
Amsterdamu czy do Kolonii.
Powinienem wybrać życie w czystości albo odejść z Kościoła,
jak odejść? Do kogo? Z czym? Z moim teologicznym
wykształceniem? Poza Kościołem jestem nikim. I w Kościele
też.
Święty Paweł powiedział, że mężczyźni, którzy współżyją z
innymi mężczyznami, nie wejdą do Królestwa Niebieskiego.
Co zrobisz ze mną, Boże? Z moją hańbą? I z moją szczerą
miłością do Ciebie?
Co uczynisz, kiedy stanę wreszcie przed Tobą? Czy Twoje
miłosierdzie jest silniejsze od mojego grzechu? Wierzę, Boże,
że dostrzeżesz we mnie więcej niż tylko zalęknionego pedała.
Gdyby Pan zapytał mnie jak Piotra nad Jeziorem Galilejskim:
„Szymonie, synu Jana, czy kochasz Mnie?”, odpowiedziałbym
bez wahania: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię
kocham”.
Nie wolno mi kochać Pana? Bo jestem skalany?
Wy znacie odpowiedź? Znacie boskie wyroki? Gdyby Bóg
miał jakieś wątpliwości, co zrobić z takim grzesznikiem jak ja,
wy usłużnie przybieglibyście z podpowiedzią?
Czyja czuję do was złość? Mam jakieś pretensje, żal? Krzv czę
na was? Jakbyście mi coś złego uczynili?
A przecież nic takiego się nie stało. Wybaczcie mi, bracia i
siostry.
I dbajcie o siebie. Strzeżcie się. Czy nikt z tu zebranych nie
uprawiał seksu przedmałżeńskiego? Czy nikt nie zdradził
swojej żony, męża? Nie macie kochanek? Kochanków? W
poradni dla zakażonych widuję piękne młode kobiety, dobrze
ubrane, wyperfumowane. Skąd one się tam biorą? Nie
wszystkie zakaziły się przecież od jednego złego czarnego
Kameruńczyka. Skąd one to mają? Przecież nie z powietrza. I
nie z pocałunku.
Widuję w poradni różnych mężczyzn. Skąd oni to mają?
Przecież nie z tego, że podali jakiemuś zakażonemu rękę, nie z
tego, że usiedli po zakażonym na muszli klozetowej.
Kiedy zdradzacie swoje żony i swoich mężów, kiedy łamiecie
małżeńską przysięgę złożoną przed Bogiem, róbcie to
przynajmniej bezpiecznie. Używajcie kondomów!
Ja nie użyłem raz. I mam. Co powinienem teraz zrobić? Co
Bóg chce mi w ten sposób powiedzieć?
Nie wiem. Kupuję bilet do Paryża i biegnę do sauny. Tam, w
każdej kabinie, na wyciągnięcie ręki są kondomy. Tam
wszystkich uczą - seks przygodny uprawiasz na własną
odpowiedzialność. Każdego, z kim to robisz, traktuj jak
zakażonego. Bez wyjątku. Wtedy masz szansę uniknąć
choroby. Stosuję się do tych zasad i wierzę, że nikomu
krzywdy nie robię. Jestem o tym przekonany. Czasem tylko
nachodzą mnie myśli, że może jednak chciałbym, by wszyscy
inni też byli zakażeni, by też codziennie rano budzili się z
myślą, co jest tam. Co jest po śmierci? Czy jest tam życie
wieczne? Czy będzie Sąd? A jeśli tam nic nie ma? Jeśli Boga
nie ma, to co? Wszystko jest jedynie drogą do kresu, końca,
ciemności? Nie mam z kim o tym porozmawiać.
Następni wychodzą? Ze strachu? Słowa nie zakażają. Nic wam
nie grozi. Stójcie! Mam pytanie: czy każdy z waszych bliskich
mógłby przyjść do was i powiedzieć o swojej największej
tajemnicy?
O swoim aids?
Czy go zrozumiecie? Dacie mu wsparcie?
Czy on, może ona, wie, że może do was z tym przyjść?
Ja nikogo takiego nie mam. Ja do was przychodzę.
Czasem się boję. Śni mi się pies, warczy, pianę toczy z pyska.
A ja bez ruchu. Zbity.
Nie potrzebuję waszej litości. Ani waszego zrozumienia.
Chciałbym tylko, żebyście pozwolili mi być między wami.
Jestem sam. Pies patrzy i czeka. Szkoda mi czasu na sen.
Bo chcę coś robić, żyć. A muszę siedzieć na kiblu. Przez
pierwszy okres po zakażeniu nie bierze się żadnych leków.
Powoli, miesiąc po miesiącu, spada liczba komórek
odpowiedzialnych za odporność organizmu. To spadanie może
trwać dwa lata, a może piętnaście, nie ma reguły. W tym
czasie zakażony czuje się dobrze.
Lekarze kontrolują, czy w krwi pacjenta wciąż jest
wystarczająca liczba komórek odpornościowych.
Kiedy jest ich zbyt mało, zapada decyzja: tabletki. Do końca
życia. One są szkodliwe, toksyczne.
Wierzę, że nie bardziej niż papierosy, wódka. Ale pierwszy
okres leczenia bywa trudny. Czy wiecie, jak czuje się dorosły
facet, który przez kilka tygodni nie może odejść od klozetu
dalej niż na kilka metrów? Są leki zapierające, ale ile można
brać tabletek. Sześć rano, sześć wieczorem, rzygam nimi.
A czasem trzeba wyjść. Czy wiecie, jak czuje się młody
kapłan, który nie ma pewności, że jest życie po śmierci? Który
stoi za ołtarzem, przed tłumem wiernych, w liturgicznych
szatach, w pampersie, i czuje, że się z niego leje?
Powinienem odejść. Bo Kościół mnie nie chce, odrzuca
A Bóg?
Powinienem zostać, żyć w cnocie czystości. Pokazać Mi że
zrozumiałem, co do mnie mówi.
Nie umiem.
Może hiv to dla mnie mało? Trzeba odrąbać mi nogi? Może
wtedy pojmę?
Nie mam z kim o tym porozmawiać. Boję się, strach ściska mi
głowę niczym imadło. Was się boję, waszych języków, sądów,
wyroków. Bo to wy zdecydujecie, kim będę, zanim umrę!
Nikim? Bez zawodu, domu, tożsamości, bez imienia? Bo moje
imię jest pohańbione, a wy macie nade mną władzę.
Chciałbym być taki jak wy. Mieć żonę, kilkoro dzieci. Byłbym
może lekarzem, może nauczycielem.
Byłbym dobrym ojcem, dzieciom poświęcałbym sporo czasu,
troszczyłbym się o nie, kształcił je i był z nich dumny. Żonę
też bym kochał. Po kilku latach mógłbym mieć nawet
kochankę, jestem mistrzem w kluczeniu, żona by się nie
zorientowała. To nawet jakoś przystoi. Bo być gejem w
wiernym uczciwym związku - raczej już nie. Więc
spowiadałbym się z mojej kochanki, a jakiś młody miły ksiądz
- w dowód wdzięczności za pikantne szczegóły -dawałby mi
rozgrzeszenie z uśmiechem. Tak bardzo chciałbym, moi bracia
i siostry. Być jak wy!
Albo jak te dzieci, które wyszły. Mieć ojca, który pachnie
wodą kolońską i głaszcze po głowie.
Nikogo nie ma? Pusty kościół?
Tyle. Wszystko, co tu powiedziałem, jest prawdą: mam
trzydzieści trzy lata, mieszkam w Polsce, jestem księdzem,
jestem homoseksualistą, jestem zakażony. Powinienem rzucić
sutannę i odejść. Ale nigdy nie odejdę. I tej homilii nigdy nie
wygłoszę, choć myślę o niej codziennie. Biegunka mija, moje
komórki odpornościowe odbudowują się, wszystko jest w
porządku.
lektorzy z was m™™*. nowoczesnego kapłana jako
otwartego, uśmiechniętego,niech zostanie.
Niech zostanie, jak chce.
Spis
treści
5 • Bóg zapłać
15 • Mojżeszowy krzak
35 • Bracia i siostry
63 • Nieobecność
79 • Schodów się nie pali
91 ¦ Zażalenie
101 • Człowiek, który powstał z torów
115 • Siedem razy siedem
131 • Leży we mnie martwy anioł
149 • Przez pragnienie 167 ¦ Atmosfera miłości
183 • Więzień
195 • Amen
217 • Wściekły pies

You might also like