Professional Documents
Culture Documents
Blizna
Blizna
SCAR TISSUE
Copyright © 2004 by Anthony Kiedis
Copyright © 2005 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2005 for the Polish translation by Alina Siewior-Kuś
Fight like a brave by Anthony Kiedis, Flea, Hillel Slovak and Jack Irons © 1987 Screen
Gems-EMI Music, Inc., and Moebetoblame Music. All rights Reserved. International
Copyright Secured. Used by Permission. / Love Trilogy by Anthony Kiedis, Flea, Hillel
Slovak and Jack Irons © 1987 Screen Gems-EMI Music, Inc., and Moebetoblame Music. All
rights Reserved. International Copyright Secured. Used by Permission. / Porcelain, Scar
Tissue, Road Trippin, Californication, Otherside © 1999 Moebetoblame Music,
BMI. / Venice Queen © 2002 Moebetoblame Music, BMI. / Under the Bridge, I Could Have
Lied, Breaking the Girl, © 1991 Moebetoblame Music, BMI. / Tearjerker, Deep Kick © 1995
Three Pounds of Love Music, BMI. / Good Time Boys, Knock Me Down © 1989
Moebetoblame Music, BMI. / Organic Anti-Beat Box © 1987 Moebetoblame Music,
BMI. / True Men Don’t Kill Coyotes, Police Helicopter, Green Heaven © 1984
Moebetoblame Music, BMI.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnej kolekcji Anthony’ego Kiedisa, za wyjątkiem
opisanych inaczej.
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska
Zdjęcie na okładce: © Anton Corbijn/Contour by Getty Images
Redakcja: Olga Rutkowska, Marcin Grabski
Korekta: Anna Rzędowska
ISBN: 978-83-7999-687-2
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782-64-77, fax 32 253-77-28
e-mail: info@soniadraga.pl
www.soniadraga.pl
E-wydanie 2015
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Spis treści
Dedykacja
Wstęp
Rozdział 1: „Ja jestem z Michigan”
Rozdział 2: Spider i syn
Rozdział 3: Fairfax High
Rozdział 4: Pod słońcem Zero One
Rozdział 5: Głębokie kopy
Rozdział 6: The Red Hots
Rozdział 7: Rok Świstaka
Rozdział 8: The Organic Anti-Beat Box Band
Rozdział 9: Reformowanie
Rozdział 10: Funkowi mnisi
Rozdział 11: Wypaczenie
Rozdział 12: Za murem
Rozdział 13: Nic
Rozdział 14: Welcome to Californication
Rozdział 15: Moment objawienia
Podziękowania
Zdjęcia
Dedykowane Billowi i Bobowi
Wstęp
Spider i syn
Fairfax High
Ucieszyłem się bardzo, kiedy przyjęli mnie do UCLA. Nie tylko miałem
studiować na tym samym uniwersytecie co mój ojciec, ale Haya, która mogła
dostać się do każdej uczelni w kraju, postanowiła zostać w domu i pójść do
college’u ze mną. To było jak odpowiednia koniunkcja planet.
Dość szybko jednak zszedłem na ziemię. W UCLA nigdy nie czułem się
dobrze. Studentami byli głównie kujony i Azjaci, którym wcale nie chodziło
o życie towarzyskie czy długie rozmowy na inne tematy niż nauka. Przez cały
czas spędzony na uniwersytecie z nikim się nie zaprzyjaźniłem. Poza tym
chodzenie do klubów, imprezowanie w domu Dondego oraz spotkania
z Hillelem i Mike’em były dla mnie znacznie ważniejsze od studiowania historii
Chin, na które to między innymi zajęcia się zapisałem, choć nie pytajcie,
dlaczego.
Jakby tego było jeszcze mało, znalazłem się w kompletnej finansowej
zapaści. Nie miałem żadnych dochodów poza dwudziestoma dolarami, które co
miesiąc przysyłała mi mama. Wróciłem więc do starych nawyków. Kiedy trzeba
było zaopatrzyć się w podręczniki, które były niewiarygodnie drogie, szedłem do
księgarni w kampusie, napełniałem koszyk i przesuwałem go pod bramką, po
czym kupowałem opakowanie gumy do żucia i, wychodząc, zabierałem książki.
Kiedy musiałem coś zjeść, szedłem do stołówki, w której był bardzo duży wybór
gorących i zimnych dań, i napełniałem tacę. Przed kasą zaczynałem się cofać,
jakby po rzeczy, o których zapomniałem, aż docierałem do końca kolejki
i siadałem przy jakimś stoliku. Nigdy mnie nie przyłapano. Hillel często mi
towarzyszył, bo też miał problemy z gotówką. Te posiłki w jego towarzystwie były
chyba najweselszymi momentami w całej mojej karierze uniwersyteckiej.
Tamtego roku Hillel, Mike i ja udoskonaliliśmy metodę, którą nazwaliśmy
„zjedz i spadaj”. Wybieraliśmy restaurację, w której było mnóstwo klientów
i kelnerek, jak „Canter’s” przy Fairfax. Zjadaliśmy zamówione dania, po czym
pojedynczo wymykaliśmy się na dwór. Smutne jest to, że żadnemu z nas nie
wpadło do głowy, że te biedne kelnerki zostawały z niezapłaconym rachunkiem
i nawet jeśli nie kazano im pokrywać strat, to nie dostawały napiwku. Dopiero
wiele lat później, kiedy musiałem przyjrzeć się konsekwencjom swoich
wcześniejszych zachowań, zacząłem to rekompensować, wracając do tych lokali
i oddając pieniądze.
Gdy byłem na pierwszym semestrze, Hillel miał mnóstwo wolnego czasu, bo
nie poszedł do college’u po ukończeniu Fairfax. Spotykałem się więc z nim po
zajęciach i w weekendy, kiedy paliliśmy trawkę. Dość późno wszedł w narkotyki,
ale uwielbiał trawkę.
Cieszyłem się czasem spędzonym w jego towarzystwie, bo szkoła w ogóle
nie sprawiała mi przyjemności. Nie znosiłem wszystkich zajęć z wyjątkiem
jednych – zajęć z pisania, które prowadziła młoda profesorka. Co tydzień
musieliśmy napisać wypracowanie, a ona je oceniała. Chociaż byłem mistrzem
w odwlekaniu i czekałem na ostatni wieczór przed terminem, żeby w ogóle
zastanowić się nad tematem, uwielbiałem te zajęcia. Z każdego wypracowania
dostawałem „piątki” i, podobnie jak Jill Vernon, ta nauczycielka również
zachęcała mnie do pisania.
Gdybym w planie zajęć miał „rekreacyjne zażywanie prochów” albo jeszcze
lepiej „zaawansowane przyjmowanie koki”, w UCLA na pewno poszłoby mi
lepiej. Miałem czternaście lat, kiedy po raz pierwszy zrobiłem sobie zastrzyk
z koki. Byłem na jednej z imprez taty przy Palm Street, gdzie wszyscy dorośli
brali w żyłę, i ubłagałem ich, żeby mnie też dali małą działkę. Wróciłem do koki
pod koniec ostatniej klasy w Fairfax. Przy jednej z takich okazji byłem sam
w domu i czułem taką ekstazę, że zadzwoniłem do Hayi.
– To rewelacyjne uczucie, najlepsze z możliwych. Musimy zrobić to razem –
powiedziałem. Nie postrzegałem tego jako drogi do śmierci i szaleństwa, tylko
jako piękne, cudowne wrażenie.
Uczucie istotnie jest euforyczne, ale odzyskiwanie świadomości po koce jest
straszne. Piekło Dantego razy dziesięć. Spadasz w mroczne, demoniczne
i depresyjne miejsce, w przerażający stan niewygody, ponieważ teraz nie ma
tych wszystkich związków chemicznych, które normalnie musisz bardzo powoli
uwalniać, żeby czuć się swobodnie we własnej skórze, i nie zostało nic, co
pozwoliłoby ci na dobre samopoczucie. To jeden z powodów, dla których kilka lat
później zacząłem brać heroinę. Stała się puchową poduchą powstrzymującą ten
kokainowy upadek.
Zawsze bez oporów używałem igieł. Raz nawet zrobiłem z tego dzieło
sztuki. Wciąż chodziłem do Fairfax i pokłóciłem się z Hayą. Ignorowała mnie
przez kilka dni, pojechałem więc do sklepu jej ojca, gdzie pracowała.
Zatrzymałem się przy jej samochodzie i w biały dzień wbiłem sobie pustą
strzykawkę w ramię. Wyciągnąłem kilka jednostek świeżej krwi, którą wylałem
na dłoń, posmarowałem sobie nią usta, po czym zrobiłem krwawe całusy na
przedniej i bocznej szybie od strony kierowcy. Mój romantyczny wyczyn odniósł
pożądany skutek. Zadzwoniła kilka godzin później:
– Odebrałam twoją wiadomość. To było słodkie. Bardzo cię kocham. Na
nieszczęście krew zabarwiła szkło i mimo wielu prób nie udało nam się
całkowicie wywabić tych pocałunków.
Ze strzykawkami czułem się dobrze, problemem było tylko ich zdobycie.
Rozwiązanie znalazłem, kiedy pewnego dnia szedłem przez supermarket,
w którym była apteka. Zobaczyłem reklamę insuliny i w głowie zapaliła mi się
żarówka. Uświadomiłem sobie, że jeśli pójdę do lady i będę zachowywał się jak
cukrzyk, najpierw prosząc o insulinę, to kiedy zamówię strzykawki, nikt nie
będzie o nic pytał. Tak też zrobiłem. Poprosiłem o insulinę Lente U 100.
Aptekarz z lodówki wyjął pudełko z fiolkami, a kiedy wracał do lady, obojętnie
dodałem:
– Och, i proszę o opakowanie strzykawek numer trzy.
Nawet się nie zawahał, dołożył strzykawki. Ta sztuczka służyła mi przez
wiele lat. W czasie pierwszego roku na uniwersytecie brałem o wiele więcej
narkotyków niż przedtem. Wiedziałem, że w gruncie rzeczy życie jest braniem,
stąd czerpałem swoje wykształcenie, co oznaczało też chodzenie na każdy
koncert, na który było mnie stać. Widziałem Talking Heads i Police. Pojechałem
nawet z Dondem do Nowego Jorku, żeby odwiedzić jego rodzinę i wpaść do kilku
klubów. Były urodziny Dondego, wzięliśmy więc trochę kwasu i poszliśmy do
„Tracks” posłuchać Johna Luriego i Lounge Lizards, a potem do „Bottom Line”,
gdzie występował Arthur Blythe. Ku naszemu zaskoczeniu z Blythem grał
Kelvyn Bell, wielki gitarzysta z Defunkt. Po koncercie, który był niewiarygodny,
poszedłem do baru pogadać z Kelvynem o muzyce, jego grze na gitarze
i płytach, w których nagrywaniu wziął udział. Cieszył się, że może porozmawiać
o muzyce z napakowanym kwasem osiemnastolatkiem z Hollywood.
Byłem podniecony, ponieważ Kelvyn był jednym z ludzi, którzy poważnie
zainteresowali mnie muzyką. Donde miał jego album z Defunktem; w czasie
imprez u nas w domu włączał ją i mówił:
– Chodźcie tu wszyscy, Anthony będzie tańczył – a ja zaczynałem się
wyginać. Taniec stał się dla nas rodzajem zawodów, w pewnym momencie
zaczęliśmy brać udział w turniejach tańca. Szliśmy do „Osco’s”, modnej
punkrockowej dyskoteki przy La Cienega, i wszyscy trzej, to znaczy Hillel, Mike
i ja, braliśmy udział w konkursie. Byliśmy bezkonkurencyjni. Większość ludzi
wykonywała konwencjonalne ruchy, które już wcześniej wielokrotnie się
widziało, my natomiast wymyślaliśmy kroki.
Poza potężną kolekcją płyt, których nieustannie słuchał, Donde miał też
tanią gitarę elektryczną i wzmacniacz. W te weekendy, gdy nie pracował
w firmie telefonicznej swojego taty, siedział i brzdąkał na gitarze. Znał kilka
akordów, ale okropnie fałszował, dlatego też kiedy brał instrument do ręki,
zwykle wychodziłem z domu. Pewnego dnia zaproponował, żebyśmy założyli
zespół: on będzie gitarzystą, ja piosenkarzem, a Mike basistą. Chociaż cała
sprawa była przede wszystkim żartem, kilka razy zrobiliśmy próby w teatrze
jego taty w Hollywood. Największym wkładem artystycznym w projekt była
nazwa. Nasz wspólny przyjaciel nazywał swojego fiuta „spigot”, czyli czop,
szpunt, co mnie wydało się absolutnie fantastyczną ksywką i w rezultacie
przyjąłem pseudonim Spigot Blister. Donde przybrał ksywę Skid Mark.
Zapomniałem, jakie przezwisko miał Mike. Cały zespół nosił nazwę Spigot
Blisters and the Chest Pimps, przy czym „chest pimps” to były pryszcze na
dojrzewającej klatce piersiowej Mike’a. Próby polegały głównie na robieniu
hałasu. Patrząc na sprawę z perspektywy czasu, myślę, że były to raczej
ćwiczenia w szukaniu własnej osobowości niż tworzenie muzyki. Nie pisaliśmy
piosenek, nie układaliśmy tekstów, tylko strasznie hałasowaliśmy,
wrzeszczeliśmy i waliliśmy w różne przedmioty. Po jakimś czasie straciliśmy
zainteresowanie naszym zespołem.
Jednak spotkanie z Kelvynem Bellem okazało się dla mnie bardzo
inspirującym wydarzeniem – wiedziałem na pewno, choć nie dysponowałem
żadnymi konkretnymi środkami do osiągnięcia takiego celu, że cokolwiek będę
robił w życiu, chcę sprawiać, aby ludzie czuli to, co ja czuję dzięki tej muzyce.
Problem polegał na tym, że nie byłem gitarzystą, basistą, perkusistą ani
piosenkarzem. Byłem tancerzem i miałem bzika na punkcie imprez, ale
zupełnie nie wiedziałem, jak zamienić to w pracę.
Każda moja próba utrzymania jakiegokolwiek zajęcia kończyła się sromotną
klęską. Podczas nauki w Fairfax pracowałem na wielu gównianych posadach, co
wyraźnie pokazało, jak zupełnie nie potrafię dostosować się do życia
w społeczeństwie. Pracowałem w firmie ściągającej długi, pracowałem
w sklepie, pracowałem nawet jako nieletni kelner w „Improv”, ale zewsząd mnie
wywalali. W czasie studiów tak rozpaczliwie potrzebowałem forsy, że ratunku
szukałem na tablicy z ogłoszeniami o posadach wykorzystujących studentów
i zmuszających ich do pracy za minimalne stawki. Znalazłem tam propozycję
bogatej rodziny z Hancock Park, która szukała osoby do wyprowadzania na
spacer dwóch owczarków niemieckich. Nie miałem nic przeciwko codziennym
spacerom i psom, ale żałosne było to, że dostawałem dwadzieścia pięć dolarów
na tydzień.
Na pierwszym roku studiów nie byłem w stanie dłużej płacić Donde’emu
czynszu, musiałem się więc wyprowadzić. Wróciłem do tej tablicy
z ogłoszeniami i trafiłem na taki oto anons: „Pokój i utrzymanie dla młodego
studenta, który zgodzi się pomóc w opiece nad dziewięcioletnim chłopcem.
Samotna matka potrzebuje pomocy w zaprowadzaniu i odprowadzaniu chłopca
ze szkoły”. Kobieta mieszkała w małym uroczym domku w Beverlywood. Była
młoda, jakiś dupek porzucił ją i została sama z tak zwanym nadpobudliwym
dzieciakiem z zaburzeniami uwagi, które faszerowano ritalinem. Od razu mnie
polubiła. Obowiązki nie były zbyt uciążliwe, rano odprowadzałem małego do
szkoły, po południu go odbierałem i pilnowałem, żeby coś zjadł.
Dla mnie był to układ idealny. Nie głodowałem i miałem dach nad głową,
więcej – własny pokój, w którym regularnie odwiedzała mnie Haya
i urządzaliśmy sobie hałaśliwe sesje seksualne. Po pewnym czasie polubiłem
chłopca. Może i miał drobne upośledzenie umysłowe, ale nie był nadpobudliwy
ani nie cierpiał na zaburzenia uwagi. W moim towarzystwie nie był spastyczny,
nie tracił nad sobą kontroli. Przeczytałem kiedyś, że ritalin zażywany przez
dorosłych nie działa uspokajająco, tylko stymuluje równowagę chemiczną
osiągniętą w wyniku procesu dojrzewania. Pewnego wieczoru postanowiliśmy
z Hillelem i Mike’em sprawdzić tę teorię w praktyce. I rzeczywiście,
w połączeniu z kradzioną butelką fińskiej wódki dało to wynik zdumiewający.
Połknęliśmy garść ritalinu i zmieniliśmy się w trzy pijane komety szalejące po
domu. Mały świetnie się bawił, a kiedy jego mama i facet, z którym była na
randce, wrócili trochę wstawieni, przyłączyli się do nas. Kobieta nigdy się nie
zorientowała, że zaprawiliśmy się lekarstwem jej syna. W końcu jednak ona też
wyrzuciła mnie z pracy.
Moje związki z uniwersytetem też właściwie przechodziły do historii. Od
pierwszych tygodni czułem się kompletnie wyłączony z życia w kampusie. Do
tego stopnia byłem outsiderem, że uwieczniłem to odczucie w surowej,
dziwacznej fryzurze. Przód i boki obciąłem na krótko, z tyłu głowy natomiast
zostawiłem włosy sięgające do ramion. Nie naśladowałem hokeistów ani
Kanadyjczyków, na tym polegała moja idea punkrockowej fryzury.
Powiedziałbym, że zainspirował mnie David Bowie z okresu Pinups, choć nie
zafarbowałem się na płomienną czerwień ani nie miałem czuba z przodu, tylko
równo przyciętą grzywkę. Ludzie z uniwersytetu uważali to za obrzydliwość,
takiego samego zdania byli też moi przyjaciele – z wyjątkiem Mike’a. Zawsze
powtarzał, że jednym z moich największych dokonań było wynalezienie tej
fryzury.
Pod koniec tamtego roku zupełnie odseparowałem się od uniwersytetu.
Mike, Hillel i ja właśnie skończyliśmy jeden z naszych „zjedz i spadaj” obiadów
w restauracji „Canter’s”. Zaprawieni kwasem, włóczyliśmy się po ulicach.
W jakimś zaułku natknąłem się na ubrania porzucone przez menela.
W momencie wywołanej kwasem jasności umysłu rozebrałem się do naga
i włożyłem te za duże, dziwne, niepasujące do siebie rzeczy. Na swój sposób
były piękne i majestatyczne, spodnie miały nawet rodzaj opalizującego wzoru.
W połączeniu z fryzurą Spigot Blister stanowiłem niezły widok. Całą noc byłem
na nogach i rano poszedłem na zajęcia w tym mistycznym, menelskim
przebraniu. Wciąż jednak miałem kaca po kwasie, położyłem się więc na
trawniku przed uniwersytetem, gdzie wypatrzyła mnie Haya.
– Co się z tobą dzieje? – zapytała.
– Przez całą noc byłem na kwasie i nie dam rady iść na zajęcia z astronomii.
– Wyglądasz okropnie – powiedziała.
Miała rację. Wyglądałem okropnie i okropnie się czułem. Wtedy też
uświadomiłem sobie, że nigdy nie dopasuję się do tego miejsca. Nie
zrozumiałem natomiast, że mnie i Hayi też się nie uda.
Podczas tego roku na uniwersytecie dwukrotnie dopuściłem się zdrady.
Pierwszy raz z dobrze wyposażoną przez naturę dziewczyną, bywalczynią
imprez. Nachodziła mnie w domu i nie chciała zostawić w spokoju. Zanim
pewnego wieczoru wyszliśmy potańczyć, powiedziałem jej jasno, że jestem
w stałym związku. Mam jednak podejrzenie, że w którymś momencie
podzieliliśmy się tabletką quaalude i wróciliśmy do jej mieszkania. Zaczęła się do
mnie dobierać, a ja pamiętam, jak myślałem: Zrobię to. Prześpię się z nią i będę
tego do końca życia żałował, ale nie mogę się powstrzymać.
Rozebrała się, straciłem nad sobą panowanie i przespałem się z nią. Było
wspaniale, ale potem czułem się zdruzgotany, zdemoralizowany, zniesmaczony
własnym postępowaniem. Instynktownie wiesz, że nic już nie będzie takie jak
przedtem, że musisz nieść tę świadomość jak ogromny ciężar. Kiedy następnym
razem spotkasz się ze swoją dziewczyną, nie będziesz mógł spojrzeć jej prosto
w oczy w taki sposób, w jaki robiłeś to przez lata.
Druga zdrada była jeszcze gorsza. Pisałem referat na jakieś zajęcia
i potrzebowałem pomocy, a okazało się, że Karen, siostra Mike’a, dysponuje
pewną wiedzą z tej dziedziny. Na samą myśl o tym zdarzeniu robi mi się
niedobrze. Karen miała domek w Laurel Canyon i Haya mnie do niej podwiozła.
Po raz kolejny pakowałem się w niebezpieczną sytuację, ponieważ Karen była
wiecznie napalona. Kiedy do niej przyszedłem, zdążyła wypić butelkę wina
i zjeść zupę czosnkową, co akurat niespecjalnie mnie podnieciło. Ale była
wstawiona i uparta, a kiedy masz osiemnaście lat, nie trzeba zbyt wiele, żebyś
dotarł do punktu, w którym nie potrafisz się powstrzymać. Skończyło się więc na
burzliwej seksualnej zabawie. A zaraz potem pojawiły się wyrzuty sumienia,
wstyd i rozczarowanie samym sobą.
Nie chcę przez to powiedzieć, że te epizody zniszczyły mój związek z Hayą.
Potrafiłem zamknąć je w ochronnej kapsułce z szarych komórek i przekonać
siebie, że są bez znaczenia i nie mają żadnego wpływu na moje uczucia do Hayi.
Między nami było jednak dość innych spraw, które ostatecznie nas rozdzieliły.
Podstawowym problemem wciąż pozostawał konflikt jej lojalności wobec
rodziców z uczuciami do mnie. Na dnie świadomości wciąż słyszała ich pełne
dezaprobaty głosy. A przyznać trzeba, że wraz z rozwojem naszego związku ich
nastawienie do mnie było coraz bardziej wrogie. Kiedy mieszkałem jeszcze
w domu Dondego, pewnego wieczoru spędziliśmy z Hayą kilka cudownych
godzin. Była szczęśliwa, bo uważaliśmy, że zdaniem jej rodziców jest nie
u mnie, tylko zupełnie gdzie indziej. Leżeliśmy w łóżku, rozmawialiśmy
i śmialiśmy się. Było już późno, kiedy zadzwonił telefon.
Odebrałem, mając nadzieję, że to do Dondego, ale męski głos w słuchawce
był zimny jak lód i poważny jak kamień. To mógł być głos kata.
– Anthony, poproś Hayę.
Spojrzałem na nią. Wiedziała, że musi odebrać telefon. Słuchała, jak ojciec
jej mówi, że do niczego się nie nadaje, że ją wydziedziczy, i wybuchnęła
płaczem. Próbowałem powiedzieć, że ją kocham, że rodzicom wcale nie chodzi
o jej dobro, ale ona tylko westchnęła i powiedziała:
– Nie, to moja rodzina. Nie mogę odwrócić się do nich plecami.
I wróciła do ludzi, którzy tak ją traktowali.
Pod koniec tego pierwszego roku na UCLA często rozmawialiśmy z Hayą
o przyszłości. W pewnym momencie Hillel dał mi „chai”, hebrajską literę
symbolizującą życie, którą odtąd nosiłem na szyi. Przypuszczam, że udało mi się
zbić tym z tropu ojca Hayi, bo zaprosił mnie do domu i wypytał o moje
pochodzenie. Wyjaśniłem, że moja rodzina przyjechała z Litwy, co wyraźnie mu
się spodobało.
– Wiesz, że przed drugą wojną światową dziesięć procent populacji Litwy
stanowili Żydzi? – zapytał.
Poszedł do biblioteki po litewskie księgi genealogiczne i desperacko
próbował znaleźć w nich jakieś potwierdzenie, że mam w sobie żydowską krew.
Nie sprzeciwiałem się, choć wiedziałem, że to przegrana sprawa.
Prowadziliśmy zatem z Hayą te rozmowy o przyszłości, które stawały się
coraz bardziej poważne i smutne, ponieważ miała mnóstwo nauki i życie
zdominowane przez rodzinę. Byliśmy jednak do szaleństwa w sobie zakochani.
Stres związany z uczelnią i wyjątkowe relacje panujące w jej rodzinie odbijały
się na naszym życiu seksualnym.
Byłem straszliwie zraniony i zagubiony, moje ego oraz seksualna pewność
siebie zaczynały maleć.
Powolutku nasz związek się rozpadał, i to wcale nie w sposób niedojrzały,
wręcz przeciwnie, w sposób zasadniczy i głęboki, oboje bowiem zrozumieliśmy,
że być może nasze światy zbyt są od siebie odległe i nie czeka nas żadna
wspólna przyszłość. Ostateczną rozmowę przeprowadziliśmy w domu Hillela –
domu, który podczas tego trudnego roku stał się dla mnie schronieniem. Hillel
odstąpił nam swój pokój. Spojrzeliśmy z Hayą na siebie i powiedzieliśmy:
– Wiesz, to się naprawdę nie uda.
Później leżeliśmy w łóżku Hillela, tuliliśmy się kurczowo i płakaliśmy przez
wiele, jak nam się zdawało, godzin, bo oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że tak
oto kończy się wielka miłość.
Na koniec pierwszego roku nie podjąłem świadomej decyzji o rzuceniu
UCLA. Zaczęły się wakacje i po raz kolejny poszedłem do tablicy z ogłoszeniami
o pracy, tym razem jednak znalazłem coś naprawdę interesującego. Była to
posada chłopca do wszystkiego w firmie zajmującej się grafiką komputerową.
Stawka wynosiła dziesięć dolarów za godzinę, co znacznie przewyższało
minimalną płacę. Firma mieściła się przy La Brea i miała nowoczesne biura
urządzone z zastosowaniem najnowszych technologii, a jej właściciel, David,
bardzo wypielęgnowany, o nieskazitelnej powierzchowności, bez wątpienia był
gejem. Na pierwszy rzut oka było widać, że pewną ręką prowadzi swój okręt.
Rozmowa wstępna poszła dobrze (jestem przekonany, że nie zaszkodziło to, że
byłem osiemnastoletnim chłopcem) i następnego dnia zacząłem pracę.
Moje obowiązki polegały głównie na oddawaniu filmów do wywołania,
dysponowaniu gotówką na drobne zakupy oraz wypełnianiu wszystkich poleceń
Davida. Firma była jedną z pierwszych specjalizujących się w graficznych
animacjach dla reklamówek oraz tworzeniu znaków firmowych sieci
handlowych. David był prekursorem komputerowej animacji i zarabiał krocie.
Chociaż byłem tylko gońcem, polubił mnie i wyjaśniał mi funkcjonowanie
skomplikowanych aplikacji graficznych. W podtekście nie chodziło wcale o seks,
bo od pierwszego dnia jasno określiliśmy swoje preferencje i prowadziliśmy
otwarte dyskusje o tym, kto jest bardziej godny pożądania – kobieta czy
mężczyzna. Chociaż uosabiałem typ chłopięcej urody, za którą nieustannie
gonił, nigdy seksualnie mnie nie napastował ani nie utrudniał pracy.
Dość szybko zacząłem na swój sposób czerpać korzyści z tej sytuacji i kiedy
David wysyłał mnie, żebym kupił mu jakieś osobiste rzeczy do domu, na
przykład nową kołdrę, zwykle zamawiałem dwie sztuki i jedną brałem dla siebie.
Nikt nigdy o tym nie wspomniał, a ponieważ David miał dom na wzgórzach,
ferrari i porsche carrera, nie sądzę, by odczuł jakiś brak. Myślę jednak, że
widział mnie takiego, jakim naprawdę byłem, a nie spryciarza, za jakiego sam
siebie uważałem, bo przecież nie był głupi. Po prostu przymykał oko na moje
wybryki.
Były letnie wakacje, a ja zarabiałem pieniądze szybciej niż potrafiłem je
wydać. Mike pracował w lecznicy dla zwierząt, a nasz wspólny przyjaciel Johnny
Karson, który do gimnazjum chodził z Hayą – w wytwórni Warner Bros. Od lat
Mike i ja marzyliśmy o własnym mieszkaniu w Hollywood, we trzech
postanowiliśmy zatem połączyć środki i wynająć mały dom tuż obok Café
Formosa. Wprowadziliśmy się, ale trzy tygodnie później zwolnił się jeszcze
lepszy dom przy tej samej ulicy. Miał większe podwórko i czynsz niższy
o kilkaset dolarów miesięcznie. Ruszyliśmy więc do akcji, stoczyliśmy potyczkę
o odzyskanie depozytu i zmieniliśmy adres.
Dość szybko stało się jasne, że JK do nas nie pasuje, gdyż u Warnera
pracował od dziewiątej do piątej. Mike i ja nigdy nie pozwoliliśmy, żeby praca
przeszkadzała nam w imprezowaniu, które już w pierwszym domu polegało na
zażywaniu kokainy. Puszczaliśmy stronę B płyty Police pod tytułem Fall Out,
dawaliśmy sobie w żyłę, a potem biegaliśmy po domu w chwilowym stanie
megaeuforii. Unosiliśmy ręce wysoko w powietrze, żeby powstrzymać krwawienie,
i recytowaliśmy: „O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże, to jest dobre, wspaniałe, to
może być za dużo, o nie, to nie jest za dużo, dobrze mi, świetnie, och, to
niewiarygodne” i śpiewaliśmy z płytą. Jeden stosunkowo normalny, niebiorący
koki obywatel musiał radzić sobie z dwoma szaleńcami, którzy większą uwagę
zwracali na własny świat niż na świat zewnętrzny.
Kiedy JK zaplanował kilkudniowy wyjazd na narty na górę Mammoth, Mike,
Hillel i ja postanowiliśmy urządzić superimprezę. Mike i ja poszliśmy do miasta
zaopatrzyć się w alkohol, oczywiście kradnąc go. Opróżniliśmy cały dom z mebli,
żeby było więcej miejsca na tańce. Hillel pomógł nam roznosić ulotki, ja do
podłogi w salonie przykleiłem olbrzymi napis „taniec”.
Mike zawsze chomikował te kolorowe pigułki z lecznicy dla zwierząt – nie po
to, żeby je zażywać, tylko jako pamiątki. Przez cały dom na wysokości klatki
piersiowej biegł wąski gzyms. Ułożyliśmy na nim wzory z niebieskich, żółtych
i czerwonych tabletek, uzyskując efekt przywodzący na myśl japońskie ogródki
skalne.
A potem do domu zwaliły się całe hordy, alkohol zaczął lać się strumieniami,
muzyka dudniła, ludzie tańczyli, znikali w sypialniach albo w krzakach przed
domem. To była najlepsza impreza, na jakiej w życiu byliśmy, nie mówiąc już
o tych, które urządziliśmy. Noc mijała i wszyscy zaczęli łykać tabletki, nie zdając
sobie sprawy, że były to środki na psie zatwardzenie, kocią psychozę czy coś tam
jeszcze.
W pewnym momencie dom ożył, zdawało się, że jego energia oknami
pulsuje w świat. Padliśmy nad ranem, a kiedy oprzytomnieliśmy, Mike i ja
rozejrzeliśmy się po domu. To była strefa wojny. Podłogi na trzy centymetry
pokrywało paskudztwo: jedzenie, zmiażdżone tabletki, rzygowiny, puste butelki
po piwie, niedopałki i inne śmieci. Wiedziałem, że wieczorem wraca JK,
wziąłem więc mopa, do wiadra nalałem wody z płynem i przez cały dzień
sprzątałem, nie omijając żadnego zakamarka. Kiedy skończyłem, nic nie
wskazywało na to, że ktokolwiek tu był.
Chociaż utrzymałem pracę w firmie graficznej, to bez wątpienia stałem się
uzależniony od kokainy. Mieliśmy dość regularne dostawy, ponieważ obaj
z Mike’em zarabialiśmy, a on dodatkowo udzielał dilerowi z Topanga Canyon
lekcji gry na gitarze basowej w zamian za kokainę, co stanowiło miłe
uzupełnienie naszych zakupów. Wyczekiwałem dni, kiedy Mike szedł na te
lekcje, bo zaraz po nich strzelaliśmy sobie w żyłę. Działki wystarczały zwykle na
około godzinę, a ja czułem silną potrzebę narkotyku. Byłem już kompletnie
uzależniony psychicznie. Fizycznie nie byłem osłabiony, ale psychicznie ciągle
czułem głód kokainy.
Zwiększone zażywanie doprowadziło mnie do kilku przypadków kokainowej
psychozy. Raz wpadła mi w ręce spora ilość koki i robiłem sobie zastrzyki przez
całą noc i następny dzień. Byłem sam w swoim pokoju. Nagle ogarnęło mnie
przekonanie, że ktoś włamał się do domu w biały dzień. Później zaczęły się
halucynacje – widziałem intruza chodzącego po domu. Biegałem z pokoju do
pokoju, pewien, że nieznajomy wyskoczył przez okno na chwilę przed tym, jak
przekroczyłem próg. Pomyślałem: Okay, wiem, jak sobie z tym poradzić.
Wdrapałem się na dach domu ze starą oponą samochodową w ręce.
Planowałem, że wywabię tego faceta na dwór i zrzucę na niego oponę,
unieruchamiając go tak, jak widywałem to w kreskówkach. Na szczęście Mike
wrócił i namówił mnie do zejścia na dół.
Koka nie była jedynym środkiem, którego nadużywałem. Mniej więcej
w tamtym okresie poznałem dziewczynę, która zapytała mnie, dlaczego biorę
kokę, skoro za dwadzieścia dolarów mogę przez dwa dni mieć odlot na speedzie.
Skończyło się na tym, że spędziłem z nią noc, wstrzykując sobie speed. Byłem
na zwariowanym haju. Za każdym razem, kiedy brałem speed, kokę albo nawet
speedball, coś przeskakiwało mi w głowie i niezależnie od tego, co robiłem
i z kim byłem, łapałem ołówek, marker albo farbę i zaczynałem rysować na tym,
co było pod ręką: na papierze, tekturze, ścianie u obcych ludzi. W tej samej
chwili, w której narkotyki zaczynały krążyć w moim krwiobiegu, musiałem
rysować. Jeśli nie rysowałem, uprawiałem seks.
Latem 1981 roku heroina nie zajmowała ważnego miejsca na rynku
narkotyków. Pamiętam, jak z Mike’em byliśmy w „Al’s Bar” w śródmieściu i przy
stoliku zobaczyliśmy grupkę młodych punków na haju po heroinie, co nie wydało
nam się szczególnie zabawne. Ale w głowie jakiś głos mówił mi: Musisz znowu
znaleźć gdzieś trochę heroiny. To jest narkotyk, którego ludzie się boją, musi więc być
najlepszy. Nie chodziło o to, że tak sympatycznie wspominałem tamto
doświadczenie z kreską China White, kiedy miałem czternaście lat. Przede
wszystkim zależało mi na wzięciu naprawdę ostrego środka.
Pewnego dnia do firmy przyszedł nowy człowiek. Wyglądał jak piosenkarz
rockabilly. Miał czarny kok, wielkie okulary jak Roy Orbison, białą jak kreda cerę
i dziwacznie się zachowywał. Zapytałem Billa, z którym pracowałem, co jest
z tym facetem.
– Tak wyglądasz, jak bierzesz heroinę – odparł Bill.
Bingo. Oto był mój łącznik ze światem heroiny.
Po kilku dniach podszedłem do tego faceta i zapytałem:
– Możesz zdobyć dla mnie trochę tej cholernej heroiny?
– Jasne, nie ma sprawy – odpowiedział.
Ćpuny zawsze chętnie dostarczają nowym prochy, bo mogą ich przy okazji
orżnąć. Umówiliśmy się, że wieczorem weźmiemy heroinę u mnie. Byłem taki
podniecony, że pobiegłem do domu i powiedziałem o wszystkim Mike’owi i JK.
– Nie możesz brać heroiny, umrzesz – ostrzegli mnie. Powiedziałem, że ten
facet bierze ją przez jakiś czas. To ich zaintrygowało i postanowiliśmy, że będą
przy tym obecni.
Mojego gościa zaskoczył widok świadków siedzących przy kuchennym stole,
ale wyjął łyżeczki i odprawił rytuał podgrzewania tej perskiej używki, którego
nigdy wcześniej nie oglądałem. Ponieważ heroina była oparta na oleju,
potrzebował cytryny. Najpierw zrobił sobie zastrzyk, lekko się odurzył, a później
powiedział:
– Twoja kolej.
Przygotował działkę, była brązowa. Nigdy wcześniej nie brałem niczego, co
miało taki kolor. Wszyscy siedzieli jak na szpilkach i zastanawiali się, czy umrę.
Zrobiłem sobie zastrzyk, ale niewiele poczułem. Poprosiłem faceta o dokładkę.
Zgodził się, ale uprzedził, że więcej nie ma. Po drugim zastrzyku wciąż nie
pojawiła się ta opiumowa gorączka, to pragnienie, by paść na sofę i przespać
dwanaście godzin. Później dowiedziałem się, że towar był dość słaby. Ponieważ
haj zdecydowanie nie był wielki, nie poczułem chęci, by szukać kontaktów
z dilerami heroiny. To była strata pieniędzy – wielki spektakl zrobienia tego na
oczach przyjaciół zakończył się fiaskiem.
Jesienią 1981 roku, choć nie podjąłem świadomej decyzji, nie byłem już
studentem UCLA. Uczelnia nie pasowała do tego szalonego trybu życia, jaki
prowadziłem, do bywania w klubach i brania narkotyków. Na pewno nie
wyglądałem na studenta. Zamieniłem moją już i tak dziwaczną fryzurę Spigot
Blister na płaski czub. Widywałem je w klubach i bardzo mi się podobały,
poszedłem więc do Bulgarian Bud’s Flattop przy Melrose Avenue, gdzie za
cztery dolce ogolili mi boki i tył głowy, zostawiając na czubku sterczące, długie
na półtora centymetra włosy. Po wyjściu od fryzjera miałem wrażenie, że
całkowicie zerwałem wszelkie więzy z przeszłością. Teraz byłem zwariowanym,
nieopanowanym punkiem. Kiedy następnego dnia przyszedłem do pracy, David
był zdziwiony.
– O mój Boże, obciąłeś sobie wszystkie włosy – powiedział.
Akurat w radiu nadawali piosenkę Devo, podkręciłem głośność i zacząłem
tańczyć po całym biurze.
– To bardzo brutalny rodzaj tańca – marudził David.
Ale ja poszedłem na całość i przyjąłem nową osobowość.
W pracy często sięgałem do pudełka z gotówką na drobne wydatki, brałem
coraz więcej kokainy, piłem dużo i garściami łykałem tabletki. Nie zauważałem
tego jeszcze, ale traciłem panowanie nad własnym życiem. Praca mnie nie
obchodziła, nie obchodziło mnie własne zdrowie ani obowiązki w rodzaju
płacenia czynszu – po prostu jechałem pociągiem, nad którym nikt nie panował.
Koszmarnie ironiczna kosmiczna sztuczka uzależnienia od narkotyków polega
na tym, że na początku są one wspaniałą zabawą, ale kiedy zaczynają ujawniać
się konsekwencje ich zażywania, ty dawno masz za sobą etap, na którym
możesz powiedzieć: „Hola, trzeba z tym skończyć”. Straciłeś tę zdolność,
wpadłeś natomiast we wzór warunkowania i wzmacniania. W wypadku
narkotyków nigdy nie wchodzi w grę ewentualność, że dostajesz coś za nic.
Kiedy o jeden raz za dużo zadzwoniłem do pracy, że jestem chory, David
mnie zwolnił. Było mi naprawdę smutno, że go zawiodłem, choć martwiłem się
też utratą kury znoszącej złote jaja. Na tym złe wieści się nie skończyły. JK
poszedł do właściciela domu z ulotką zapraszającą na tamtą imprezę
i powiedział mu, że rozdawaliśmy je w sklepach płytowych na Melrose
i urządziliśmy dziką imprezę, która stanowiła zagrożenie dla budynku. Namówił
też dwóch swoich znajomych, żeby z nim zamieszkali. Kiedy nakaz eksmisji
nabrał mocy prawnej, byliśmy gotowi do odejścia. Osiągnęliśmy taki stopień
autodestrukcji, że nie byliśmy w stanie regularnie płacić czynszu.
Zanim się wyprowadziłem, zdołałem wyskrobać trochę gotówki i kupić sobie
używany samochód. Do tej pory jeździłem fordem capri, który Steve i Peggy
podarowali mi na zakończenie liceum. Nigdy o niego nie dbałem, przez ostatni
rok nie miał więc tłumika i hamulców. Kiedy chciałem się zatrzymać, uderzałem
w krawężnik. Pewnego ranka auto po prostu odmówiło posłuszeństwa.
Sprawdziłem olej i okazało się, że zbiornik wysechł na kość. Cały silnik się
zapiekł, pożegnałem się więc z moim samochodem, podziękowałem mu za kilka
lat wiernej, wolnej od wypadków służby, po czym zostawiłem go na ulicy.
W gazecie z ogłoszeniami motoryzacyjnymi znalazłem pięknego T-Birda z 1962
roku za sześćset dolarów. Był wielki i zły, wkrótce też stał się dla mnie domem
na kółkach.
Z jakiegoś powodu to, że znaleźliśmy się z Mike’em na ulicy, w ogóle nas nie
zmartwiło. W tamtym okresie cała ta koncepcja snu nie miała dla nas większego
sensu. W Hollywood otwierano mnóstwo nowych klubów i tworzyła się
postpunkowa scena. Był „Lasa Club”, nocny bar „Zero One”, „CASH Club” (skrót
od Creative Artist Space of Hollywood – twórcza przestrzeń artystyczna
Hollywood). Spędzaliśmy czas w tych lokalach, ponieważ niesieni
niewidzialnym nurtem co wieczór wychodziliśmy na całonocną imprezę
w poszukiwaniu dobrej zabawy.
Mike był w trochę lepszym stanie niż ja. Rzadziej brał narkotyki i wciąż miał
niewielkie dochody z pracy w lecznicy dla zwierząt. Kiedy wyprowadziliśmy się
z domu niedaleko Formosy, nocował w „CASH Club”. Lokal prowadziła Janet
Cunningham, która miała poważną pracę jako reżyser od obsadzania statystów.
Jeśli byłeś aktorem, malarzem albo muzykiem, Janet pozwalała ci przenocować
na strychu za darmo. W dzień było to miejsce spotkań, wieczorami odbywały się
tam występy. W czasie, gdy Mike się wprowadził, mieszkał tam Larry Fishburn,
a także wspaniały bębniarz z Gwadelupy imieniem Joelle, francuski malarz
Fabrice i autentyczny punk Animal Boner. Nie tylko miał pierwsze tatuaże, jakie
widziałem u kogoś, kto nie był starym marynarzem, ale w dodatku zrobił je sobie
na kolanach. Napis głosił: „Fabryka Metalowych Rzepek Kolanowych”.
Ponieważ Mike tam był, ja też od czasu do czasu spędzałem noc w klubie.
Wtedy też zaczęliśmy brać heroinę. Fab, poza tym że był artystą, został stałym
źródłem dostaw heroiny China White. Proszek był tak niesamowicie czysty, że
wystarczyło wciągnąć jeden rządek, żeby być na haju. Mike też zaczął wciągać,
ale heroina jakoś nigdy mu nie podchodziła. Wszyscy powtarzali sobie dowcip,
że wystarczy mu pokazać działkę hery, a zaraz zacznie wymiotować.
Wówczas mój płaski czub już podrósł, na imprezie w Valley poprosiłem więc
Hillela, żeby zrobił mi irokeza. Wiedziałem, że ma wyczucie kształtów
i rozmiarów. Poszliśmy do łazienki. Ponieważ moje włosy przyzwyczaiły się do
sterczenia, nie musiałem używać jajek, żelu czy co tam stosują punki do
prostowania irokezów. Mój stał sam z siebie, tak jak końskie włosie na tych
starych hełmach.
Irokez dał mi nową osobowość i energię. Nie miałem domu ani pracy, ale to
było bez znaczenia, ponieważ zyskałem nową zbroję i dobrze się z nią czułem.
Ubierałem się w białą tunikę na gołe ciało i czarne wojskowy buty, i tak
wystrojony szedłem na tańce. Jednym z rewelacyjnych nowych miejsc, które
odkryłem, był „Radio Club”, pierwszy hiphopowy klub w Los Angeles. Chodziłem
tam z Mike’em i Garym Allenem, naszym zwariowanym czarnym przyjacielem,
gejem i projektantem mody, który pochodził z Arkansas i był solistą w kapeli
Neighbor’s Voice. Tańczyliśmy bez przerwy przez pięć godzin i byliśmy
kompletnie wykończeni.
Kiedy przychodziła pora snu, nie byłem wybredny. Brałem, co wpadało
w ręce. Jeśli byłem z Mike’em, spałem tam, gdzie on. Na kanapowej trasie moim
ulubionym przystankiem był dom Hillela. Jego rodzice zawsze serdecznie mnie
witali, nigdy nie dali mi odczuć, że jestem nieudacznikiem, którym przecież
byłem, a jeśli nadużyłem gościnności, Hillel mówił:
– Jak dzisiaj w nocy będziesz spał na tej kanapie, mama może sobie z tym
nie poradzić. Ma dość własnych kłopotów.
Kończyło się na tym, że szedłem do swojego T-Birda zaparkowanego przed
domem Hillela. Na kubełkowych siedzeniach i metalowych wykończeniach nie
było zbyt wygodnie, wysiadałem więc i spałem na frontowym trawniku. Rano
dzieci sąsiadów wychodziły się bawić i widziały ubranego w rzeczy ze szmateksu
świra z irokezem, który leżał na trawie. W końcu Hillel zapraszał mnie na kawę
i grzankę.
Jeśli nie udało się u Hillela, zatrzymywałem się u mojego kumpla Keitha
Barry’ego. Mieszkał ze swoim nowoczesnym tatą w małym domu w Hollywood.
Jego ojciec palił trawkę, była to więc kolejna melina, w której można było się
doprawić. Keith zawsze był outsiderem, dlatego zaakceptował mojego irokeza.
Był też wielkim muzykiem, dzięki niemu polubiłem gwiazdy starego jazzu.
Pozwalał mi spać na podłodze w swoim pokoju, co wcale mi nie przeszkadzało.
Pod głowę kładłem zwinięty ręcznik i to mi wystarczało. Ale tak samo jak
u Hillela, tacie Keitha także zaczęła przeszkadzać moja obecność, skończyło się
więc na tym, że spałem na ich miniaturowym tylnym podwórku. Mieściły się tam
ledwo dwa leżaki, jednak niczego więcej nie potrzebowałem.
Każde pieniądze, jakie wpadły mi w ręce, wydawałem na narkotyki. Problem
polegał na tym, że nie miałem domu, w którym mógłbym spokojnie je brać.
Zaczynałem u kogoś w domu, a kiedy zapas się kończył, wychodziłem po
następną działkę. Ruszałem w narkotykową włóczęgę, kupowałem towar,
schodziłem do podziemnych garaży, na rogu kryłem się za bagażnikiem
czyjegoś auta, przygotowywałem działkę i robiłem sobie zastrzyk. Chodziłem po
ulicach na haju, potem w zaułku, na szkolnym dziedzińcu albo za krzakami
brałem znowu.
Wiosną tamtego roku mój okres bezdomności dobiegł końca. Wpadłem na
Billa Stobaugha, znajomego z firmy graficznej. Był biały, ale miał potężną
czuprynę jak Eraserhead. Dzięki swoim pięknym psychodelicznym pracom
zyskał ksywkę Halucynogeniusz. W pewnym sensie był człowiekiem renesansu,
robił filmy, grał na gitarze, kolekcjonował też stare, dwunastostrunowe gitary.
Pracował wcześniej w kilku innych pracowniach projektowych i pomógł mi
znaleźć zajęcie na godziny, dzięki czemu do kieszeni wpadło mi parę groszy.
Jedna z tych pracowni nazywała się Mid-Ocean. Właścicielem był potężny,
mierzący metr dziewięćdziesiąt pięć centymetrów Irlandczyk imieniem Ray,
który odnosił niezwykłe sukcesy w branży. Potrafił robić dwadzieścia rzeczy na
raz i wszystkie skończyć. Jego żona, drobna blondynka, prowadziła finanse
firmy. Robili nowatorskie animacje, w tym wszystkie animowane sekwencje do
filmu Blade Runner.
Ray i jego żona w pewnym sensie mnie zaadoptowali i znowu pracowałem
jako goniec. Ale też znowu zacząłem brać heroinę. Całą noc ćpałem, rano
szedłem do pracy i musiałem zawozić film do Orange County do obróbki. Na
haju jechałem małym czerwonym pickupem autostradą. Zadziwiające, że nie
zginąłem w wypadku samochodowym.
Kiedy pracowałem w Mid-Ocean, Bill zorientował się, że nie mam domu,
i zaproponował, żebym wprowadził się do niego. Miał obszerną, ciemną piwnicę
z okienkami wychodzącymi na chodnik w klasycznej, starej, hollywoodzkiej
kamienicy, w której lokatorami byli głównie Meksykanie. Piwnica była pusta, bez
ścian działowych, ale Bill powiedział, że mogę ulokować się w jednym kącie
w zamian za pomoc przy zakładaniu krat na okna, które miały chronić przed
intruzami.
Pewnej nocy, niedługo po tym, jak tam zamieszkałem, postanowiłem po
swojemu zabalować. To była jedna z tych pokręconych nocy cały czas na nogach,
chodziłem po Hollywood Boulevard, wpadałem do sklepów porno, ćpałem. Do
domu wróciłem chyba raz, albo po pieniądze, albo cieplejsze ubranie, ale całą
noc spędziłem na mieście.
Kiedy następnego dnia przekroczyłem próg Mid-Ocean, Bill rzucił mi
spojrzenie, jakiego nigdy u niego wcześniej nie widziałem.
– Zabiję cię, ty skurwysynu – powiedział.
Zawsze był takim łagodnym, miłym facetem, zapytałem go więc, o co chodzi.
To go zbiło z tropu, może w moich oczach zobaczył coś, czego się nie
spodziewał. Odparł, że w nocy ktoś go obrabował, zniknęły wszystkie jego cenne
gitary, a ja jestem jedyną osobą, która mogła to zrobić.
– Bill, wiem, że jestem świrem, wiem, że biorę narkotyki, robię gówniane
kretyństwa i znikam, rozumiem więc, dlaczego oskarżasz mnie o coś takiego,
ale lepiej przyjmij inny kurs, bo ja tego nie zrobiłem. Jeśli się nie zastanowisz
nad tym, kto naprawdę cię okradł, złodziejom ujdzie to na sucho –
powiedziałem.
Ale on nie chciał przyjąć do wiadomości, że mógł to zrobić ktoś inny. Byłem
przekonany, że kradzieży dokonali ludzie zajmujący się konserwacją budynku.
Na tym skończyło się moje mieszkanie u Billa. W żadnym razie nie mogłem
korzystać z gościny człowieka, który myślał, że go okradłem. Teraz musiałem
znaleźć inne lokum. W Mid-Ocean urządzili mały stryszek nad główną
pracownią, do którego wchodziło się po drabinie, umeblowany między innymi
kilkoma materacami typu futon. Spałem tam, a rano wcześnie wstawałem, tak
że nikt się nie zorientował, że nie byłem po prostu osobą, która pierwsza
przyszła do pracy.
W tamtym okresie Mike (który od czasu wyjazdu na górę Mammoth
z Keithem Barrym i JK miał ksywkę Flea) wprowadził się do budynku
nazywanego przez nas Wilton Hilton, starej ceglanej kamienicy przy Wilton
i Franklin, zarządzanej przez energiczną i bardzo zadziorną
siedemdziesięciolatkę, a zajmowanej głównie przez artystów i muzyków. Flea
mieszkał z Joelem i Fabricem, kumplami z „CASH Club”. Hillel prawie od nich
nie wychodził, kiedy więc skończyła mi się meta u Billa, też często tam bywałem.
Przez cały ten czas grupa What Is This (nowa, bardziej dojrzała nazwa
Anthyma) dawała koncerty, dorabiając się rzeszy zagorzałych fanów. Ja wciąż
ich zapowiadałem, ale teraz pisałem własne teksty. Pewnego razu zrymowałem
nawet „metropolis” z „acidophilus”. Im częściej grali, tym większą gwiazdą
kapeli stawał się Flea. Jego solo na basie zawsze było punktem kulminacyjnym
wieczoru.
W tamtym okresie najsławniejszą punkrockową grupą w Los Angeles był
Fear. Zespół stał się znany w całym kraju, kiedy zaopiekował się nim John
Belushi i przedstawił w programie Saturday Night Live. Gdy z Fear odszedł
basista, oczywiste było, że zechcą na jego miejsce przyjąć Flea. Pewnego dnia
przyszedł do mnie z sensacyjną wiadomością, że muzycy z Fear zaprosili go na
przesłuchanie. Sytuacja była drażliwa, ponieważ Flea i Hillel byli moimi
najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Ale zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, że
gdyby Flea miał wybierać między różnymi stylami w muzyce, wybrałby obóz
Fear. Poradziłem mu, żeby poszedł na przesłuchanie.
Wrócił z angażem, ale teraz musiał stawić czoło Hillelowi, który nauczył go
grać na basie. Flea tak się denerwował przed spotkaniem, że wymiotował.
A Hillel nie przyjął wiadomości zbyt dobrze.
– Nie mamy o czym gadać – oznajmił i wyszedł z pokoju.
Przez What Is This przewinęło się wielu przeciętnych basistów, podczas gdy
Flea osiągnął status punkrockowej minigwiazdy. Po kilku miesiącach, w czasie
których ze sobą nie rozmawiali, Hillel wybaczył Flea. Chociaż uważał jego
decyzję za niewłaściwą, to w głębi serca czuł, że to jest przeznaczenie Flea,
musiał więc przełknąć dumę i pozwolić mu rozkwitać. To było trudne, ponieważ
żaden z nas nie miał ojca ani innego autorytetu, u którego mógłby szukać rady
w tego rodzaju poważnych sprawach. W końcu Flea i Hillel znowu zostali
przyjaciółmi i jak dawniej razem grali.
Przez całe lato 1982 roku pracowałem w Mid-Ocean, często jeżdżąc
pickupem. Radio nadawało na okrągło niesamowitą piosenkę. Była zatytułowana
The Message, a wykonywał ją rapowy zespół z Nowego Jorku pod nazwą
Grandmaster Flash and the Furious Five. Kupiłem kasetę i ciągle jej słuchałem.
Kiedy kilka tygodni później przyjechali do Los Angeles, poszedłem do „Country
Club” na ich występ i to było niewiarygodne. Układ sceniczny mieli rewelacyjny,
każdy członek zespołu był osobowością i fantastycznie rapowali. Grandmaster
Flash siedział za talerzem, wydawane przez niego dźwięki i rytmy, całe jego
zachowanie naprawdę robiły wrażenie.
Przede wszystkim jednak ich przebój – The Message – dał mi do myślenia. Ci
faceci nie robili nic innego, tylko tworzyli rymy, a ja i Hillel od lat uwielbialiśmy
to zajęcie. Wpadaliśmy na ostatnie piętro „Continental Hyatt House” przy
Sunset, który był klubem prywatnym, mieliśmy wyłącznie dla siebie salę
i spektakularny widok na miasto. Paliliśmy jointa, wymyślaliśmy zwariowane
postaci i urządzaliśmy spontaniczne sesje rymowania. To wtedy po raz pierwszy
próbowałem rapować.
Kiedy więc tamtego lata The Message stało się przebojem, dotarło do mnie,
że nie trzeba być Alem Greenem ani mieć wspaniałego głosu jak Freddie
Mercury, żeby znaleźć sobie miejsce w świecie muzyki. Można to osiągnąć także
dzięki rymowaniu i osobowości.
5.
Głębokie kopy
Po podpisaniu przez nas kontraktu płytowego biura EMI stały się dla Flea
i dla mnie drugim domem. Kilka osób traktowało nas przyjaźnie, choć wyraźnie
odnosiliśmy wrażenie, że jeśli mają totem z nazwami należących do wytwórni
zespołów, to nas na nim nie ma, nawet na samym dole. Ochrona przy
frontowych drzwiach robiła nam trudności z dostaniem się do środka. Przy
każdej wizycie mijaliśmy ogromnego rolls-royce’a zaparkowanego przy wejściu.
Na pytanie, do kogo należy, usłyszeliśmy:
– Och, to auto Jima Mazzy. Jest prezesem firmy. – Ale kiedy chcieliśmy się
z nim spotkać, mówiono nam, że nie ma takiej potrzeby, bo on nie podejmuje
szczegółowych decyzji dotyczących działalności konkretnych zespołów. Mogę
zagwarantować, że nie miał pojęcia, że w jego wytwórni jest zespół o nazwie
Red Hot Chili Peppers.
Flea i ja poszliśmy kiedyś po południu do wytwórni i nie zastaliśmy Jamiego
Cohena, który podpisał z nami kontrakt. Zażądaliśmy widzenia się z jego
przełożonym, ale sekretarka powiedziała:
– To niemożliwe. Jest na bardzo ważnym zebraniu, w którym bierze udział
cały zarząd EMI International. Przylecieli na to zebranie z całego świata.
Schowaliśmy się za rogiem, żeby się naradzić. Postanowiliśmy wyraźnie
zaznaczyć naszą obecność w wytwórni – chcieliśmy, żeby nas zapamiętali.
Poszliśmy do małej łazienki, zdjęliśmy ubrania, wbiegliśmy do sali
konferencyjnej i wskoczyliśmy na stół, pokrzykując i pohukując. Rozejrzeliśmy
się i dotarło do nas, że na zebraniu obecni są nie tylko mężczyźni. Był tam cały
wielokulturowy zarząd EMI z różnych stron świata, wszyscy mieli aktówki,
dokumenty, wykresy, tabele, wskazówki i ołówki, a my to rozrzuciliśmy.
Natychmiast zeskoczyliśmy i wybiegliśmy z sali. Uciekając przed ochroną, którą
powiadomiono o naszym wtargnięciu, próbowaliśmy wciągnąć na siebie
bieliznę.
Jak dwie kulki rtęci prysnęliśmy przez parking na Hollywood Boulevard
i udało nam się zwiać ochronie, choć zwolniliśmy dopiero w Waddle’s Park. Tam
usiedliśmy i zapaliliśmy wielkiego skręta z zielonej hawajskiej trawki, by uczcić
fakt, że daliśmy się poznać w EMI. W połowie jointa zaczęła ogarniać mnie
paranoja.
– To był dobry pomysł, prawda? – pytałem Flea. – Ale co będzie, jak nas
wykopią z wytwórni? Wyglądali na poważnie zdenerwowanych. Jak teraz o tym
myślę, wrzeszczeli na nas. O Boże, a jeśli zerwali już kontrakt?
Kiedy minął nam haj po trawce, zadzwoniliśmy do Lindy’ego, żeby się
dowiedzieć, czy nas nie wywalono.
Ale cała sprawa rozeszła się po kościach i byliśmy gotowi do nagrywania
naszego pierwszego albumu. Jamie i Lindy zapytali, kto będzie producentem.
Obaj z Flea bez wahania podaliśmy nazwisko Andy’ego Gilla, gitarzysty z Gang
of Four. Ich pierwszy album, zatytułowany Entertainment, zainspirował mnie do
zajęcia się tańcem w czasie, kiedy jeszcze mieszkałem z Donde’em. Muzyka
Gang of Four była kanciasta, mocna i nerwowa, stanowiła najlepszy wytwór
angielskiej szkoły funkowej. Teksty Gilla były świetne, zaangażowane
społecznie i polityczne, choć w pewnym sensie sprawiały wrażenie, jakby
samych siebie nie traktowały zbyt poważnie.
Lindy porozumiał się z menedżerem Gilla, który zgodził się zostać
producentem. Uznaliśmy to za wielkie zwycięstwo. Podczas spotkań pogardliwie
wypowiadał się o swoich wcześniejszych utworach i to powinno dać nam sporo
do myślenia. My jednak zabraliśmy się do prac wstępnych nad albumem w SIR
Studios, które mieściły się w Santa Monica, niedaleko Vine, kilka przecznic od
mojego nowego domu, w którym zamieszkałem z Jennifer. Miałem trochę
pieniędzy z kontraktu, Jennifer sprzedała swojego MG, co łącznie wystarczyło
na wynajęcie małego domu przy Lexington Avenue, wspaniałej dzielnicy
Hollywood, która była domem najrozmaitszych rodzajów prostytutek, od
transseksualistów począwszy, a na młodych chłopcach skończywszy.
Andy Gill omawiał z Cliffem, Jackiem, Flea i ze mną sprawy związane
z preprodukcją, co mnie wydawało się zupełnie bez sensu. Nie miałem pojęcia,
co właściwie taki producent robi. Sytuację odbierałem jako dziwną i bardzo
niewygodną, całe to napięcie zaczęło się na mnie odbijać. Wpadłem
w przerażający ciąg ćpania, znikałem na wiele dni. Zwykle brałem kokę, bo
miałem kilka świetnych kontaktów. Bob Forest skierował mnie do faceta, który
był członkiem znanej rockowej grupy z Los Angeles i mieszkał w wieżowcu
w Hollywood. Byłem takim oszustem i gnidą, że w końcu przestał wpuszczać
mnie do mieszkania. Kiedy przychodziłem, z balkonu spuszczał puszkę na
sznurku, do której wkładałem pieniądze, i dopiero wtedy dostawałem towar. Ale
moim najbardziej pewnym źródłem koki był parkingowy z pobliskiego centrum
handlowego. Ktoś mi powiedział, że przy wjeździe wystarczy powiedzieć
„Potrzebny mi kwit” albo „Potrzebna mi połówka kwitu”, to był szyfr oznaczający
kokainę. Jeździłem tam o każdej porze dnia i nocy i kupowałem mnóstwo
kwitów.
Coraz częściej na scenie pojawiała się heroina. Jennifer nie znosiła, kiedy
brałem kokainę, ponieważ znikałem, zachowywałem się dziwnie, byłem
nieprzyjemny i mało komunikatywny. Ona jednak nie bała się wykrzyczeć mi
prawdy prosto w oczy i poprzeć słów rękoczynami. Pewnego wieczoru byliśmy
w „Power Tools Club” w centrum miasta, gdzie wpadłem na Faba, który
niedawno wprowadził się do ogromnego strychu niedaleko klubu. Poszliśmy do
niego i sprzedał mi malusieńką, tyciusieńką działkę najsilniejszej heroiny China
White, jaka jest dostępna na rynku, tak silnej, że nie trzeba nawet było jej
wstrzykiwać.
Wzięliśmy kilka niuchów i to było jak podróż do raju. Jennifer bardzo się to
spodobało. Wróciliśmy do domu i przez dwanaście godzin uprawialiśmy seks –
był to początek niekończącej się heroinowej karuzeli seksualnej, na którą my też
wsiedliśmy. Problem polega na tym, że początkowy odlot to uczucie, na którego
ściganie do końca życia jesteś skazany, ponieważ kiedy następnym razem to
robisz, jest dobrze, ale nie tak dobrze. Mimo to China White była tania
i wydawała się kompletnie nieszkodliwa. Nie leżałem na ulicy, nie
przyjmowałem gównianego towaru, nie kłułem się, co powodowało siniaki
i sprawiało, że w całym domu pełno było krwi. Bardziej elegancko było na tym
strychu, gdzie na ścianach wisiały francuskie obrazy, wziąć kilka niuchów i czuć
euforię, która trwała i trwała, a kiedy człowiek budził się rano, wciąż w kieszeni
miał jakieś pieniądze. China White była podstępnym organizmem. Na początku
wprowadzała cię w raj, nie pokazywała jednak piekła.
Zaczęliśmy z Jennifer brać coraz więcej heroiny, mimo to dalej
wypuszczałem się na maniackie kokainowe włóczęgi. Kiedy tylko mogłem,
podkradałem Jennifer jej nowy samochód, starą taksówkę, którą nazwała
Cyrkowym Orzeszkiem, bo miała kolor żółtych żelków. Jeśli się nie dało,
musiałem pieszo iść do mojego nowego dilera, pisarza, który mieszkał kilka
kilometrów ode mnie. Handlował heroiną i kokainą, co dla mnie było niezwykle
wygodnym rozwiązaniem. Nigdy jednak nie udało mi się dobrze dobić targu, bo
pisarz sam brał. Oczywiście swoim zwyczajem byłem typowym upierdliwym
klientem, ciągle go budziłem albo tak długo dręczyłem, aż mnie wpuścił.
Pewnego dnia brałem kokę w jego mieszkaniu, ale całkiem mi odbiło
i wykopał mnie na ulicę. Na początku brania bardzo uważałem, żeby igły i waciki
były sterylne, ale teraz zupełnie mnie to nie obchodziło. Gdybym musiał,
użyłbym strzykawki znalezionej na ulicy. Zamiast sterylizowanych wacików
korzystałem z kawałka skarpetki, a jeszcze częściej z papierosowego filtra. Na
początku prochy rozpuszczałem wyłącznie w sterylizowanej wodzie mineralnej,
ale teraz brałem wodę z toalety, szukałem spryskiwacza do trawników, a nawet
kałuży.
To szalone zachowanie zaczęło się odbijać na moim życiu zawodowym.
Opuszczałem próby i nie zjawiałem się na spotkania, na których mieliśmy pisać
piosenki. Później przestałem też przychodzić na koncerty na żywo, w tym na
wielki punkrockowy koncert w Olympic Auditorium w śródmieściu, gdzie
mieliśmy grać z naszymi przyjaciółmi z Circle Jerks i Suicidal Tendencies.
Kilka dni przed koncertem wpadłem w narkotykowy ciąg i nie potrafiłem
przestać. Powtarzałem sobie: Okay, biorę ostatni gram, potem idę na koncert.
Sprawienie zawodu zespołowi było najgorszym uczuciem, jakiego w życiu
doznałem. Zastąpił mnie Keith Morris, mój przyjaciel z Circle Jerks. W każdej
piosence od początku do końca śpiewał tylko jedną linijkę: „Widzisz to, co
dostajesz”. To nie był jedyny raz, kiedy z powodu narkotyków opuściłem koncert.
Wcześniej graliśmy w Long Beach, a ja nie nadawałem się do niczego,
poproszono więc widownię, żeby śpiewała teksty. Innym razem jako solista
wystąpił brat Lindy’ego.
Postanowiliśmy nagrać album w El Dorado Studios, mieszczącym się na
rogu Hollywood i Vine. El Dorado było starym hollywoodzkim studiem
z markowym sprzętem. Inżynierem dźwięku był Dave Jerden, spokojny,
doświadczony i kompetentny. Andy Gill okazał się inny, niż się spodziewaliśmy.
Był komunikatywny, ale równocześnie bardzo angielski, zamknięty w sobie,
inteligentny, choć brakowało mu tego błysku. My byliśmy agresywnymi
i nieprzewidywalnymi osobnikami, a tu mieliśmy do czynienia z uprzejmym
angielskim mądralą. Chociaż go lubiliśmy, on zaś interesował się naszym
zespołem, nie został piątym palcem u naszej dłoni. Na pewno nie trafiła do
niego nasza muzyka i ideologia. Właściwie zachowywał się niemal tak, jakby był
ponad to. Pojawiał się, robił, co trzeba, i wszystko było okay, ale nie stójmy
w miejscu, idźmy dalej. My natomiast myśleliśmy: „Dalej? Ale my jesteśmy
właśnie tacy!” W rezultacie panowało między nami drobne napięcie.
Raz zerknąłem do notatnika Gilla i zobaczyłem, że obok piosenki Police
Helicopter widnieje uwaga: „Gówno”. Byłem zdruzgotany, że tak ją ocenił. Utwór
Police Helicopter był perłą w naszej koronie. Uosabiał naszego ducha, który był
kinetycznym, gwałtownym, kanciastym, wstrząsającym i pełnym mocy
strumieniem dźwięku i energii. Przeczytanie jego notatek prawdopodobnie
utwierdziło nas w przekonaniu: „Okay, pracujemy z wrogiem”. Nastawiło nas
przeciwko niemu, zwłaszcza Flea i mnie. Nagranie płyty zmieniło się w bitwę.
Andy’emu zależało na zrobieniu przeboju za wszelką cenę, ale takie
założenie było poważnym błędem. Powinien był dążyć do wydobycia najlepszych
cech naszej twórczości. Graliśmy te naprawdę piękne, surowe i interesujące
dźwięki, a on mówił:
– Nie, nie, z takim brzmieniem nigdy nie dostaniecie się do radia.
Pytaliśmy:
– O co ci chodzi? Nie nagrywamy po to, żeby dostać się do radia.
Odpowiadał:
– Moim celem jest wprowadzenie którejś z tych piosenek do radia.
Co więcej, Jack Sherman pochodził z innej bajki niż Flea i ja. Był nowy
w zespole i chętnie współpracował z Andym, próbując uzyskać to czyste,
rzekomo „radiowe” brzmienie.
Ci dwaj się porozumieli, ponieważ Andy uważał Jacka za naiwniaka, którym
może manipulować. Przez cały czas kłóciliśmy się o brzmienie gitary Jacka.
Andy próbował je złagodzić, a my wpadaliśmy we wściekłość.
– To jest słabe i kulawe, a powinno być ostre i mocne, bo to piosenka
punkrockowa! – wrzeszczeliśmy.
Nasze problemy z Jackiem wynikały też z tego, że był on uładzonym
gitarzystą, który w gruncie rzeczy nie miał punkrockowej przeszłości. Poza tym,
w przeciwieństwie do Flea i mnie, był okropnym dupkiem. Kiedyś przyszedłem
wcześniej do studia i zastałem tam Jacka przygotowującego się do nagrania.
W ręku trzymał szmatkę i delikatnie polerował gryf gitary. Później ze swojej
schludnej lekarskiej torby wyjął aerozol, który wyglądał jak odświeżacz
powietrza, i zaczął rozpylać go na gryf.
– Co to jest, do diabła? Co ty robisz z tą gitarą? – zapytałem.
– Och, to Fingerease. Dzięki niemu palce łatwiej chodzą po gryfie – wyjaśnił.
Byłem przyzwyczajony do Hillela, który grał tak, że opuszki mu pękały.
Wiedział, że miał dobry wieczór, jeśli gitara była zakrwawiona. A tu ten facet
rozpyla szarą mgłę, żeby palce łatwiej chodziły po strunach. Wyśmiewałem się
z niego:
– Masz Fingerease? Nie wychodź z domu bez niego – mówiłem, a on się
odcinał:
– Och, ty chyba nawet nie wiesz, co to jest pomniejszony siódmy akord.
Przez kilka pierwszych dni w studiu wszystko z pozoru szło dobrze. Szybko
jednak uświadomiłem sobie, że Andy’emu zależy na brzmieniu, które nie jest
nasze. Na koniec sesji Flea i ja dosłownie wpadaliśmy do reżyserki, padaliśmy
na konsole i wrzeszczeliśmy:
– Pierdol się! Nienawidzimy cię! To jest gówno!
Andy przez cały czas zachowywał absolutny spokój, a Dave Jerden był jak
jedna z tych lalek, które w samochodach kiwają głowami, i powtarzał: „Musimy
słuchać Andy’ego. Musimy słuchać Andy’ego”.
Czasami też się wygłupialiśmy. W środku zażartej kłótni z Andym Flea
powiedział:
– Zostawmy to na chwilę. Idę zrobić wielką lśniącą kupę.
– Tylko nie zapomnij mi jej przynieść – zażartował Andy.
– Dobra – zgodził się Flea.
– Wcale bym się nie zdziwił, jesteś do tego zdolny – powiedział Andy.
Poszedłem z Flea. Przez całą drogę do łazienki powtarzaliśmy:
– Przynieśmy mu to gówno.
Kiedy Flea się załatwił, włożyliśmy kupę do pustego pudełka po pizzy, po
czym biegiem dostarczyliśmy ją Andy’emu. Przewrócił oczami i stwierdził:
– Jakież to przewidywalne.
Do dzisiaj Flea przypomina ten incydent, kiedy chce wyjaśnić, dlaczego
jesteśmy takim dobrym zespołem – ponieważ przynieśliśmy gówno Andy’emu
Gillowi.
Pamiętam chwile szczęścia w tamtym okresie. Nowe piosenki, takie jak
Buckle Down, True Men, Mommy, Where’s Daddy i Grand Pappy DuPlenty
brzmiały rewelacyjnie. Byłem jednak straszliwie rozczarowany, kiedy
usłyszałem miksy Get Up and Jump, Out in L.A., Green Heaven i Police Helicopter.
Wszystkie sprawiały wrażenie, jakby przeszły przez wyżymaczkę. Kiedy my je
graliśmy, brzmiały ostro i gwałtownie, teraz natomiast przypominały popową
gumę do życia.
Napięcie odbiło się na zdrowiu Dave’a Jerdena – z powodu wrzodu żołądka
przez tydzień nie przychodził do pracy. Później do szpitala musiał iść Andy na
operację usunięcia raka jądra. Podczas jego nieobecności próbowaliśmy
przekonać Dave’a Jerdena, żeby na nowo nagrać cały album, ale się nie zgodził.
Wydanie płyty nie było okazją do świętowania. Miałem wrażenie, że
wylądowaliśmy między dwoma szczytami, w dolinie kompromisu. Nie
wstydziłem się jej, ale nie dorównywała naszej taśmie demo. Wciąż jednak
uważaliśmy: „Okay, to nasza płyta, nie stójmy w miejscu, idźmy dalej”,
zwłaszcza po przeczytaniu pierwszej recenzji, zamieszczonej w „BAM”,
niewielkim muzycznym magazynie wydawanym w Bay Area, w której po prostu
zamordowali album. Bardzo mnie to dotknęło, ale uświadomiłem sobie, że
czasami ludzie łapią, o co chodzi, a czasami nie. Nie przykładałem zbyt wielkiej
wagi do tego, co krytycy mają do powiedzenia o naszej muzyce. Niedługo potem
w jednym z pierwszych numerów magazynu „Spin” ukazała się entuzjastyczna
recenzja, tak więc przyjęcie płyty oscylowało między yin i yang. Tak czy owak,
pisano o nas nie tylko w „L.A. Dee Dah”.
Tuż przed wydaniem płyty pozowaliśmy do naszego pierwszego plakatu.
Wcześniej mieliśmy skandaliczną sesję zdjęciową w skarpetach, ale to był nasz
pierwszy plakat promocyjny. Tuż przed sesją chwyciłem marker i zacząłem
rysować na klatce piersiowej, brzuchu i ramionach Flea. To były tylko linie,
zygzaki i kropki, ale efekt okazał się rewelacyjny. Planowaliśmy włożyć
nietwarzowe kapelusze, pojawił się jednak Cliff, najbardziej ekstrawagancki
z nas wszystkich. Miał wielką maskę z kapeluszem i rękawice, tak że nie widać
było ani skrawka jego skóry. Wyglądał jak ubrany robot. Flea złapał mnie za
głowę i zaczęło się fotografowanie.
Do wszystkich ujęć strasznie się wykrzywialiśmy. Urodziliśmy się w czasach,
kiedy przyjmowanie efektownych póz i chłopięca uroda zdominowały krajobraz.
Wszystkim chodziło o to, żeby wyglądać zabójczo przystojnie, robili natomiast
cienką i pustą muzykę. My byliśmy nastawieni anty do wszystkiego, co
popularne, grymasy i wykrzywianie twarzy wydawały się więc oczywistą reakcją
na działania tych, którzy próbowali wygładzić swój wizerunek do perfekcji.
Nakręciliśmy też nasz pierwszy klip. Enigma/EMI dała pieniądze,
reżyserem został Graham Wiffler, autor teledysków dla dziwacznej kapeli
Residents z San Francisco, które bardzo się nam podobały. Napisał scenariusz
dla True Men. Pojawiliśmy się na planie i przez osiemnaście godzin robiliśmy
rzeczy w rodzaju wyrastania spod sceny przez dziury w piasku, bo jakiś farmer
podlewał kukurydzę. Całkowicie nas to pochłonęło. Gdybyśmy musieli skakać na
łóżko nabite gwoźdźmi dziesięć razy pod rząd, skakalibyśmy bez szemrania.
Pamiętam, że następnego dnia rano czułem się jak stuletni starzec. Klip bardzo
mi podobał, chociaż wciąż dziwnie było patrzeć na zespół i zamiast Hillela
widzieć Jacka Shermana.
Mniej więcej tydzień po wydaniu naszej płyty do Flea, o czym nie miałem
pojęcia, zadzwonił Johnny Lydon, były członek Sex Pistols, i zaprosił go na
przesłuchanie – szukał basisty do swojego nowego zespołu Public Image. Flea
po cichu skorzystał z zaproszenia, zupełnie jak dawniej, gdy był członkiem What
Is It i poszedł na przesłuchanie organizowane przez Fear. Wypadł bardzo
dobrze i był pierwszym kandydatem. Zanim podjął decyzję, poradził się Hillela,
tak jak w wypadku Fear radził się mnie. Wysłuchali nagrań obu zespołów, po
czym Hillel zapytał Flea, czy chce pomagać Lyndonowi w realizacji jego
marzenia, czy też woli sam tworzyć coś nowego. Flea zdecydował, że zostanie
z nami. Dzięki Bogu za to, ponieważ w tamtym okresie byłem strzępem
człowieka, podartą szmacianą lalką. Jestem pewien, że Flea ciągle myślał: „Jezu
Chryste, nie mogę polegać na tym świrze. Umiera, cały pokryty śladami po
igłach. Popierdolony kretyn. Posiniaczony, stale na haju. Kradnie samochody,
znika, wsadzają go do pudła. Jak mogę to tolerować?”
Kiedyś w tamtym okresie nie przyszedłem na próbę. Jack Sherman chciał
zaczynać, ale Flea siedział bez ruchu z gitarą na kolanach i zwieszoną głową.
– No, róbmy coś – powiedział Jack.
– Zamknij się – warknął Flea.
– Co się z tobą dzieje? Czemu jesteś w takim dołku? Dlaczego nie zabieramy
się do roboty? – marudził Jack.
– Też byłbyś w dołku, gdybyś wiedział, że twój przyjaciel w każdej chwili
może umrzeć – odpowiedział Flea.
O tej rozmowie dowiedziałem się dopiero w tym roku. Wcześniej, jak tylko
sięgam pamięcią, Flea nigdy nic podobnego mi nie mówił. Kiedy
rozmawialiśmy, nigdy nie powiedział: „Martwię się o ciebie. Myślę, że masz
problem, jak tak dalej pójdzie, umrzesz młodo”. Zawsze powtarzał:
– Nie mogę dłużej. Ciągle mnie olewasz. Potrzebuję kogoś, na kim mogę
polegać.
Założyłem, że Flea jest bardziej podobny do Jacka, nie uważa się za stróża
swojego brata, tylko jako profesjonalista potrzebuje godnego zaufania partnera.
Album został wydany latem, trasa promocyjna przewidywała wyjazd do
Nowego Jorku, gdzie mieliśmy grać w CMJ Music Seminar, najważniejszej
scenie dla zespołów alternatywnych, które chciały, żeby świat o nich usłyszał.
Mało brakowało, a nie dojechałbym do Nowego Jorku, choć tym razem nie
z powodu kokainy czy heroiny, ale nadużycia innego środka odurzającego –
alkoholu. Pojechałem do Michigan z coroczną letnią wizytą. Wziąłem ze sobą
Jennifer, która miała tę swoją charakterystyczną nastroszoną fryzurę w trzech
odcieniach żółci. Kiedy przedstawiłem ją rodzinie, nie wiedzieli, co o niej
myśleć. Wyglądała jak olbrzymie pole kwitnących żonkili. Pierwszą rzeczą, jaką
zrobiła, było zbudowanie tipi w sadzie brzoskwiniowym za domem. Myślałem,
że chodzi o miniaturową wersję, ale ona pasjonowała się kulturą rdzennych
Amerykanów, spędziła więc całe popołudnie i wieczór na szukaniu w lesie
odpowiednich palików. Nie wiem, czy przywiozła ze sobą materiały, zawsze
miała torby pełne ubrań i kawałków tkanin, skończyło się jednak na tym, że
zbudowała wysokie na cztery i pół metra autentyczne tipi, które wytrzymało
następną surową zimę w Michigan.
Przed wyjazdem z Los Angeles brałem więcej heroiny, niż chciałem. Na
początku stosowałem zasadę, że biorę raz na tydzień, ponieważ jeśli bierze się
raz na tydzień, nie istnieje ryzyko wyniszczenia. Potem myślałem: W tym
tygodniu wezmę dwa razy, w przyszłym nic. Nadchodził dzień trzeci i pojawiała
się myśl: Będę brał co drugi dzień, w ten sposób nie wpadnę w ciąg. A później
mówiłem sobie: Jeśli wezmę dwa dni po rząd i przez dwa następne będę czysty, to nic
złego mi się nie stanie. Przegrywałem tę bitwę.
Tymczasem Jennifer zaprzyjaźniała się z moimi siostrami. Mama nie
wiedziała, co myśleć o tym ślicznym, zwariowanym ptaku. Oczywiście, jak
wszystkie mamy, nie zdawała sobie sprawy, że najbardziej zwariowanym
ptakiem w tym gnieździe jest jej syn. Pewnego wieczoru czułem się fatalnie, bo
zużyłem już niewielki zapas prochów, jaki ze sobą przywiozłem. Intuicja
podpowiadała mi, że muszę coś wziąć, żeby zagłuszyć ból, zostawiłem więc
Jennifer w domu z moją mamą, a sam pojechałem spotkać się z moim
przyjacielem Natem, który był w barze z grupą porządnych, spokojnych
mieszkańców środkowego zachodu. Wszyscy byli jednakowo ubrani, pili to
samo, mieli identyczne samochody, pracowali w podobnych firmach i mieszkali
w podobnych domach. I dużo pili. Jeśli chodzi o środki odurzające, alkohol nigdy
nie był moim pierwszym, drugim czy trzecim wyborem. Piłem regularnie, ale
miałem mocną głowę i nigdy nie urwał mi się film. Tamtego dnia czułem się
chory i robiłem to samo co wszyscy w tym nieciekawym, pozbawionym
atmosfery barze w Grand Rapids, czyli piłem piwo z naczyń przypominających
potężne pojemniki na popcorn. Nie opuściłem ani jednej kolejki, alkohol zaczął
działać i skutecznie zastąpił narkotyki, których mi zabrakło. Myślałem, że
wszystko ze mną w porządku, ale nie miałem pojęcia, jak bardzo jestem zalany.
Miałem do przejechania trzydzieści dwa kilometry, droga prowadziła przez
tereny wiejskie. Nigdy nie używam pasów bezpieczeństwa, nawet obecnie, ale
kiedy się żegnałem z Natem, dla żartów urządziłem wielki spektakl z ich
zapinania, po czym nacisnąłem gaz do dechy w subaru kombi mojej mamy, co
pewnie znaczyło, że jechałem sto trzydzieści, sto czterdzieści kilometrów na
godzinę. Byłem bardzo zmęczony, zapadałem w drzemkę i gwałtownie się
budziłem. Po kilku takich razach postanowiłem, że na chwilę przymknę oczy.
Miałem w sobie tyle alkoholu, że zupełnie straciłem świadomość
niebezpieczeństwa.
Zasnąłem, ale wtedy samochód zjechał na przeciwległy pas, odbił się od
krawężnika i trafił na wybój. W tym momencie obudziłem się i zobaczyłem
przed sobą wielką kępę drzew. Drzewa? Co jest… Bum! – samochód jak akordeon
złożył się na pniu wiązu, silnik znalazł się tuż koło mnie, a kierownica pękła
w zderzeniu z moją twarzą. Bóg wie, jak długo bym tam siedział, nieprzytomny
i krwawiący, gdyby nie to, że ktoś z daleka usłyszał trzask. Na moje szczęście był
to pracownik pogotowia, który przypadkiem miał karetkę przed domem.
W ciągu kilku sekund wezwał strażaków, którzy za pomocą szczypiec
wydostali mnie z wraku. Sanitariusze pochylali się nade mną i pytali, kto jest
prezydentem. Na wszystkie pytania odpowiadałem poprawnie, choć nie
potrafiłem pojąć, dlaczego sprawdzają, czy nie mam uszkodzonego mózgu. Nie
miałem pojęcia, że czaszka mi pękła i moja głowa wyglądała jak talerz spaghetti
z pulpetami.
Zawieziono mnie do najbliższego szpitala i powiadomiono moją biedną
mamę. Była w domu, opiekując się Stevem, swoim mężem, który dochodził do
siebie po niedawnej operacji poczwórnych bajpasów, ale przyjechała
natychmiast. Razem z moją siostrą Jenny wmaszerowały do sali operacyjnej i na
mój widok zachowały się tak, jakby zobaczyły ducha. Zapytałem, czy mogę iść do
łazienki, a pielęgniarki z ociąganiem się zgodziły. Podszedłem od razu do lustra,
w którym zobaczyłem Człowieka Słonia. Górną wargę miałem tak spuchniętą, że
zakrywała nos, który z kolei przypominał kalafior rozrzucony po całej twarzy.
Lewe oko było zamknięte, choć odnosiło się wrażenie, że pod powieką znajduje
się piłka plażowa. I cały byłem pokrwawiony. W głowie krążyła mi myśl: O mój
Boże, już nigdy nie będę wyglądał jak normalny człowiek. Widziałem tylko jednym
okiem, zobaczyłem jednak dość, by zrozumieć, że to koniec mojej dotychczasowej
twarzy.
W szpitalu spędziłem tydzień, codziennie biorąc percodan – wypełniałem
zalecenia bardziej niż sumienie i bardzo mi się podobało to nowe źródło
heroiny. Lekarz w końcu przejrzał moje gierki i odciął mnie od tego źródła. Po
kilku dniach opuchlizna zeszła i nastawili mi złamane kości. Miałem pękniętą
czaszkę, pęknięty oczodół i popękaną cienką jak wafel kość, która podtrzymuje
oko. Chirurg plastyczny musiał pracować na podstawie zdjęcia dostarczonego
przez mamę, ale używając odrobiny tytanu i teflonu zdołał mi przywrócić mniej
więcej dawny wygląd.
Zadzwoniłem do Lindy’ego, żeby przeprosić i powiedzieć, że chyba nie dam
rady wystąpić na koncercie w CMJ, ale Flea poprosił, żebym mimo wszystko
przyjechał. Do tego czasu miałem już na twarzy opatrunek, który nieźle
wyglądał, uznaliśmy więc, że tak wystąpię. Jennifer zrobiła mi fioletowy
kanciasty kapelusz ery atomowej. Ubrałem się w moją skórzaną kurtkę
z kubkami i tak wystrojony wsiadłem do samolotu. Na koncercie dołożyliśmy
starań, żeby dobrze wypaść na tej ważnej scenie. Pamiętam, że byłem
zdenerwowany, przerażony, wstrząśnięty i naładowany energią, wtedy też po
raz pierwszy uświadomiłem sobie, że muszę znaleźć sposób na rozładowanie
całej tej adrenaliny, strachu i gęsiej skórki i przeniesienie ich na scenę.
Doznania te towarzyszą mi całe życie, a jeśli przed koncertem któreś się nie
pojawia, występ jest nieudany.
Po koncercie Flea i ja weszliśmy do sali konferencyjnej MTV, gdzie na
pytania odpowiadali George Clinton, Madonna, Lou Reed i James Brown, ale my
zajęliśmy miejsce w części przeznaczonej na wywiady. Tak narodził się nasz
dwugłowy potwór – w przeciwieństwie do innych kapel nie mieliśmy rzecznika
prasowego, sami byliśmy własną tubą, siedzieliśmy na jednym krześle
i mówiliśmy do jednego mikrofonu. Niestety, z biegiem czasu to poczucie
jedności gdzieś się rozproszyło, choć wtedy z wielką swobodą wzajemnie się
wspieraliśmy, jeden zdanie zaczynał, drugi kończył. Zawsze ze sobą
konkurowaliśmy, ale to nie kolidowało z naszym ówczesnym wspólnym celem.
Cieszyliśmy się, że jesteśmy w świetle reflektorów i możemy razem to
przeżywać. Przypuszczam, że symbioza to coś, co z czasem umiera bez żadnego
wyraźnego powodu. To smutne. Przychodziliśmy do „Zero Club”
i przedstawialiśmy się jako In i Out, a potem wygłupialiśmy się na wzór Abbotta
i Costello: „Jestem Out? Myślałem, że jestem In”, „O, znowu jestem In?”
Sypialiśmy koło siebie na dworcach kolejowych. Teraz nikt by nas nie namówił,
żebyśmy zamieszkali w jednym domu.
Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy najlepszym, odnoszącym największe
sukcesy zespołem na świecie. W ogóle nie uważaliśmy, że grupy, które
sprzedawały znacznie więcej płyt i występowały na wielkich scenach, odnoszą
większe sukcesy. Ludzie z EMI byli rozczarowani wynikami. Kiedy nam
powiedzieli, że płyta się nie sprzedaje, odpowiedziałem:
– Okay. I w czym problem? – Nie byłem jednym z tych dzieciaków, które
dorastając, marzą o złotych płytach. Uważałem, że życie jest przede mną,
a w tamtym momencie oznaczało to wyjazd w trasę niebieskim vanem marki
Chevy. Gdziekolwiek się pojawialiśmy, przychodzili ludzie, żywiołowo reagowali
na naszą muzykę, a my dawaliśmy z siebie wszystko.
W żaden sposób nie da się opisać, do jakiego stopnia nie byłem na to
przygotowany. Lindy oznajmił:
– Jedziemy w trasę – a my powiedzieliśmy:
– Jasne. Dokąd?
Nawiązaliśmy wtedy współpracę z Tripem Brow nem, naszym pierwszym
agentem muzycznym. Nie miałem zielonego pojęcia, kim jest agent muzyczny,
ale okazało się, że poza menedżerem trzeba mieć następnego branżowego
spryciarza/gnidę, co nie znaczy, że nasi tacy byli, choć ogólnie rzecz ujmując,
wszyscy ci faceci są z gatunku gnidowatych. Trip załatwił nam trasę, podczas
której w sześćdziesiąt cztery dni mieliśmy zagrać sześćdziesiąt koncertów na
terenie całych Stanów. Nawet do głowy nam nie przyszło, żeby powiedzieć:
„Hej, to mnóstwo występów i nie ma czasu na odpoczynek”.
Przed wyjazdem zespół zainwestował w pięknego niebieskiego vana chevy
z białymi pasami. Lindy kupił go od zespołu kościelnego, była to wielka i ciężka
maszyna z silnikiem V8, która sunęła jak rakieta. Lindy kilka razy pozwolił mi
prowadzić i miałem wrażenie, że za chwilę uniesiemy się w powietrze. Na
pierwszy koncert do Detroit wiózł nas Bob Forest. Bob, utalentowany autor
piosenek i wykonawca, sam zaproponował, że zajmie się obsługą techniczną
trasy, więc go przyjęliśmy. Ale Bob jako kierowca prowadzący vana z jednego
krańca kraju na drugi to nie taka prosta sprawa, jakby się na pierwszy rzut oka
wydawało. To był facet, który nie potrafił rozsądnie wydać pięciu dolarów –
wszystkie pieniądze, które mu daliśmy, przeznaczał na najbardziej
niepotrzebne rzeczy, z których żadna nie miała nic wspólnego z benzyną czy
noclegami. Do Detroit dotarł wykończony, nie tylko jazdą, ale i alkoholem. Poza
tym był rozgoryczony i wściekły.
– Czemu wy lecieliście sobie samolotem, a ja musiałem jechać?
– Bo wynajęliśmy cię, żebyś wiózł sprzęt. To twoja praca – odpowiedzieliśmy.
Musieliśmy nieustannie znosić jego narzekania: „Cieszę się, że tu z wami
jestem, ale pieprzcie się, chłopaki, powinienem teraz sam stać na scenie”.
Nasz pierwszy występ odbył się w rewelacyjnej starej sali pod nazwą St.
Andrews Hall. W tamtych czasach niemal przed każdym koncertem robiliśmy
próbę sprzętu nagłaśniającego, jeśli to tylko było to możliwe. Podczas próby
w Detroit Jack był nieprawdopodobnie upierdliwy. Pedantycznie wyliczał
wszelkie możliwe problemy.
– Ten kabel ma tylko dwa i pół metra długości, a powinien mieć trzy i pół, bo
muszę stać tu, żeby uzyskać prawidłowy miks z odsłuchów, i muszę znaleźć
Fingerease, bo w czasie podróży struny wyschły.
My byliśmy gotowi szaleć i rozwalić to miejsce, a on stał i kaprysił.
Zagraliśmy True Men i choć nie było widowni, od pierwszej nuty robiłem to,
co na koncercie, żeby wprowadzić się w nastrój. Musiałem pewnie w tańcu
wyłączyć gitarę Jacka, kopnąć w nią, kopnąć w niego albo przewrócić mu pedał.
Nie zrobiłem tego specjalnie, ale Jack zrezygnował. Zszedł ze sceny i oznajmił:
– Nie mogę być w zespole, w którym przeprowadza się takie próby. Chcę
dostać bilet powrotny do domu.
Lindy sprawę załagodził i Jack zagrał wieczorem.
Jack oskarżał mnie, że rozmyślnie próbuję wyciągnąć kabel z pedału.
Trudno jednak panować nad tańcem, człowiek po prostu wiruje jak bąk. Nigdy
wobec niego nie przejawiałem agresji fizycznej. Flea i ja uważaliśmy, że
nieodłącznym elementem występów na scenie są rany. Jeśli doznałeś obrażeń,
to znaczyło, że twój występ miał znaczenie. Jeśli schodziłeś ze sceny
z krwawiącą głową albo tułowiem, to znaczyło, że wykonałeś swoją pracę, dałeś
z siebie wszystko. Scena to scena, nie ma na niej miejsca na granice.
W pewnym momencie Jack wykleił scenę taśmą i powiedział mi, że do jego
przestrzeni nie mam wstępu. Dlaczego ktoś chciałby odcinać się od kolegi
z zespołu w sensie duchowym czy fizycznym?
Od samego początku trasy wiedziałem, że nasz związek z Jackiem nie ma
przyszłości. Tłoczyliśmy się w niebieskim vanie, jadąc z miasta do miasta i nie
zarabiając ani grosza. Flea co wieczór zrywał strunę, a struny do gitar basowych
są naprawdę drogie. Pewnego dnia powiedział:
– Chciałbym z wami przedyskutować pewną sprawę. Po każdym występie
muszę wymieniać struny, co jest poważnym wydatkiem. Moim zdaniem to
powinny być koszty zespołu.
– To nie są koszty zespołu – wtrącił Jack. – Ty wybrałeś ten instrument. Nie
będę się składał na struny do gitary basowej.
Flea o mało nie wyrzucił go z samochodu.
W trasie przydarzyło się nam wiele dziwnych rzeczy. Graliśmy w Grand
Rapids, promotorem koncertu był Alan Bashara, stary przyjaciel mojego ojca.
Załatwił nam salę o nazwie „Thunder Chicken”, usytuowaną na przedmieściach.
Była to prowincjonalna buda, w której zwykle grano muzykę country lub
występowały zespoły wykonujące covery przebojów REO Speedwagon. Chociaż
na koncert przyszli wszyscy moi bliżsi i dalsi krewni, nie powstrzymało nas to od
robienia na scenie tego, co zwykle robiliśmy. Flea wypił kilka piw, a ponieważ
niezbyt dobrze znosił alkohol, w pewnym momencie rozpiął rozporek i pokazał
penis. Nie był to gest obsceniczny, bardziej przypominał postawienie
wykrzyknika na koniec piosenki. Rodzice jednak zakryli dzieciom oczy i wiele
osób wyszło z sali.
Wyjechaliśmy z miasta, a następnego dnia w miejscowej gazecie ukazał się
artykuł pod wielkim nagłówkiem: Gdybym miał takiego syna, to bym go zastrzelił.
Wszyscy mieszkańcy Grand Rapids należący do reformowanych chrześcijan
powtarzali, jacy byliśmy wstrętni i nazywali nas szatańskim pomiotem. Moja
mama nie zamierzała spokojnie tego znosić. Okazała lwie serce matki i wysłała
do gazety list, w którym pisała:
Nie zna pan mojego syna. To jeden z najlepszych ludzi na świecie. Jego zdolność
współczucia i niesienia pomocy drugiemu człowiekowi przekracza wszystko, czego
kiedykolwiek pan dokonał. Nalegam, by wycofał pan każde negatywne zdanie, jakie
zamieścił pan na temat mojego chłopca.
Po kilku tygodniach stało się jasne, że Bob nie jest najbardziej
odpowiedzialnym pracownikiem technicznym na świecie, Lindy przyjął więc
niejakiego Bena. Teraz w niebieskim vanie tłoczyła się jeszcze jedna osoba. Bob
i Ben dostawali około dwudziestu dolarów dziennie na jedzenie. Bob zawarł
umowę z Benem – będzie oddawał mu połowę dniówki, jeśli Ben zajmie się całą
robotą. Resztę swoich pieniędzy wydawał na piwo.
I na prochy. Co wieczór, jeśli tylko było to możliwe, coś braliśmy. Nie byłem
uzależniony od heroiny, ale nieustannie czułem głód kokainy, zwłaszcza po
wypiciu alkoholu. Po pewnym czasie spędzonym w drodze rozwinął się we mnie
radar nieomylnie wyszukujący ćpunów. Graliśmy w jakimś podrzędnym klubie
i bezbłędnie koncentrowałem się na osobie, o której wiedziałem, że jest dilerem
albo przynajmniej zna dilera. Narkomani potrafią wywęszyć dostawcę nawet na
pustyni, jeśli zajdzie taka potrzeba. Znajdą syrop na kaszel z kodeiną albo
człowieka, który ma receptę na lekarstwo najbardziej zbliżone do wybranego
przez nich narkotyku. To niesamowite – kochałem życie i chciałem być jego
częścią, a równocześnie usiłowałem zgasić je w sobie. To rozdwojenie ciągle mi
wtedy towarzyszyło, próbowałem zaćpać się na śmierć, a potem dobrze się
odżywiałem, ćwiczyłem, pływałem i starałem się być częścią życia. Miotałem się
między tymi dwiema krańcowymi postawami.
Bywało, że mieliśmy prochy, ale nie mieliśmy sprzętu. Raz spędzaliśmy noc
w podejrzanej dzielnicy w centrum Cleveland. Nie miałem ochoty wychodzić
z motelu na poszukiwanie strzykawek, wysłałem więc Boba. Minęła godzina,
potem druga, a po Bobie ani śladu. Wyszedłem na przenikliwe zimno i na ulicy
zapytałem jakiegoś przechodnia, gdzie w Cleveland można kupić narkotyki.
Pokazał mi całonocną kawiarnię, oddaloną o jakieś trzy przecznice. W oddali
zobaczyłem neon, który był dla mnie światłem nadziei. Wszedłem do środka
i oczywiście w jednym z boksów na tyłach lokalu znalazłem Boba w jego
podartym ubraniu i dredach na głowie, siedzącego w towarzystwie dwóch
zwariowanych czarnych lasek.
Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że jedna z tych solidnych dziewczyn siedzi
na zewnątrz boksu. Najwyraźniej przyszpiliła Boba. Pomyślałem, że wygląda jak
barczysty łapacz z Cleveland Browns, ale kiedy jej się dokładniej przyjrzałem
i pod szminką, rzęsami, peruką i odblaskowym strojem dostrzegłem potężne
mięśnie, uświadomiłem sobie, że to chyba rzeczywiście jest barczysty łapacz
z Cleveland Browns. Później się zorientowałem, że obmacuje Boba, w ręku
trzyma jego fiuta i robi mu laskę. Zacząłem wrzeszczeć:
– Łapy precz od mojego kumpla! Zostaw go! – i już miałem zanurkować
między nich, ale zobaczyłem na twarzy Boba uśmiech. Najwyraźniej doskonale
się bawił. Stawiali mu drinki, spędził tam wiele godzin. Tamtej nocy nie
zdobyliśmy strzykawek, za to w Chicago tak. Graliśmy dla pełnej sali, na scenę
wyszedłem w kapturze kata, w którym wystąpiłem w wideoklipie do True Men.
Później go zdarłem i nie przestając śpiewać, zanurkowałem między widzów.
Zespół grał rewelacyjnie, a na widowni była ta gorąca i słodka klubowiczka.
Padła na kolana, zdarła mi spodnie ze stretchu i na miejscu zaczęła mi robić
loda. Doceniłem ten gest, ale nie miałem czasu ani ochoty na seks, chciałem
rozkołysać widownię.
Po występie Bob zdobył gdzieś sporą ilość koki. Mieszkaliśmy
w zniszczonym śródmiejskim motelu Travelodge otoczonym drutem
kolczastym, ale nie zwracaliśmy na to uwagi, bo mieliśmy kokę, strzykawki
i piwo. Poszliśmy do pokoju i wzięliśmy po sporej działce. Biedny Bob od razu
popadł w kokainową psychozę i zaczął opowiadać, że musimy natychmiast
przestać, bo na dworze lądują policyjne helikoptery. Stał przy oknie jak
przyklejony, przekonany, że je naprawdę widzi. Nie pamiętam, czy rzeczywiście
tam były, ale jeśli nawet, to policjantów nie obchodziło kilku facetów biorących
kokę w Travelodge.
Boba ogarnęła taka paranoja, że chciał wybiec na parking i zdać się na łaskę
policji. Próbowałem go uspokoić. Pozbierał się jakoś, ale po chwili znowu zaczął
od początku:
– Oni tu idą. Oni tu idą. – Godzinami trząsł się ze strachu, aż wreszcie koka
się skończyła, bo zawsze się kończy, a my o piątej rano byliśmy w pełni
przytomni z mózgami przepełnionymi wrzaskiem domagającymi się kolejnej
dawki dopaminy. Alkoholem próbowaliśmy utorować sobie drogę do tej izby
porannych tortur, w której zapada się w półsen, a za oknem śpiewają ptaki
Szatana. Jednym z najbardziej depresyjnych doznań znanych ludzkości jest ta
poranna kraina pustki, kiedy skończyła ci się koka, a ty jesteś w jakimś
podejrzanym hotelu, na niebie wschodzi słońce i musisz się zbierać do drogi.
Kilka razy w czasie tej trasy całą noc ćpałem, potem wsiadałem do vana i spałem
na podłodze pod fotelami. Kiedy mnie budzili, czułem się jak woskowa figura
wypchana styropianem, a mimo to znajdowałem siły na występ.
W Nowym Jorku, do którego przyjechaliśmy mniej więcej po miesiącu trasy,
okazało się, że Bob ma już dość. Zatrzymaliśmy się na Times Square w Iroquois
Hotel, którego poziom był tylko odrobinę lepszy niż schronisko dla bezdomnych.
Flea, Bob i ja zajęliśmy jeden pokój. Wyszedłem na drabinę przeciwpożarową
ćwiczyć piosenki, ponieważ to był Nowy Jork i bardzo mi zależało, żeby wszystko
poszło dobrze. Na Nowy Jork przygotowałem nowy wygląd: kobiecy czepek
pływacki, naprawdę wielkie okulary przeciwsłoneczne i, jak zwykle, smokingową
marynarkę w tureckie wzory. Na pierwszy występ w „Pyramid Club” miałem
dodatkowo nadmuchiwaną kamizelkę ratunkową, którą ukradłem w czasie lotu
do Detroit. W sprzyjającym momencie miałem zamiar pociągnąć za zbiorniczki
z dwutlenkiem węgla i się nadmuchać.
Tamtego wieczoru mieliśmy fantastyczną widownię: mieszaninę drag
queens, ludzi w bojówkach, narkomanów, wyznawców gotyckiego rocka
i zwolenników punk rocka. Zagraliśmy świetny koncert, osiągnęliśmy cel
i poszliśmy imprezować. Następnego dnia spotkaliśmy się przed hotelem przy
vanie. Kolejnym przystankiem był Hoboken w stanie New Jersey. Bob nie spał
przez całą noc i naprawdę doszedł do kresu sił. Odstawiał na chodniku
Rumpelstiltskina, tupał i wrzeszczał:
– Nie pozwolę się tak traktować!
– To znaczy jak? Jesz trzy razy na dzień, masz dach nad głową i płacimy ci.
Całą robotę odwala za ciebie Ben, tobie nie pozostaje więc nic poza piciem,
a poza tym i tak nigdy cię nie ma, gdy jesteś potrzebny. Jak my cię traktujemy? –
zapytaliśmy.
– To kpina. Nie wiecie, kim jestem? Nie mogę z wami pracować, jeśli Ben
dalej tu będzie. Odchodzę. Rezygnuję z tej pieprzonej trasy.
– Świetnie, nie ma sprawy. Musimy się zbierać, do zobaczenia więc w LA.
– Nie, ja mówię poważnie, nigdzie z wami nie pojadę.
Po jego odejściu odczuliśmy sporą ulgę. Choć go lubiliśmy i podobało nam
się jego anarchiczne towarzystwo, to gdy przyjechaliśmy do Nowego Jorku,
przestał być zabawny. Ruszyliśmy spod hotelu, zostawiając go na chodniku.
Wrzeszczał, krzyczał i syczał za nami. Kontynuowaliśmy trasę, on przez jakiś
czas pracował u handlarza strzykawkami, dopóki nie zarobił na podróż
powrotną do Los Angeles.
Kiedy bierze się dużo kokainy albo pije często alkohol, sposób myślenia
ulega rozchwianiu i człowiek robi mnóstwo rzeczy, których normalnie by nie
zrobił, choć nie wiem, czy sypianie z różnymi dziewczynami przez połowę czasu
spędzonego w trasie, gdy miłość mojego życia była w LA, wynikało
z zaburzonego przez narkotyki sposobu myślenia. Na tamtym etapie nie
miałem żadnych zasad moralnych. Mimo że nie przestałem kochać Jennifer –
codziennie o niej myślałem i dzwoniłem, kiedy tylko mogłem sobie na to
pozwolić – zdradzanie jej nie było dla mnie żadnym problemem. To była kwestia
rozpędu. Kiedy mężczyzna aktywnie nie szuka kobiet, traci ów rozpęd i nawet
jeśli w którymś momencie zmieni zdanie, to znalezienie partnerki do łóżka
sprawia mu trudność. Gdy jednak uprawia seks co wieczór, wówczas jest na
właściwej orbicie, rzecz przychodzi mu bez wysiłku, zwłaszcza jeśli znajduje się
w centrum zainteresowania. Na tamtym etapie życia na tym właśnie mi
zależało.
Kilka lat później moje podejście do tej sprawy uległo zmianie. Z chwilą, gdy
energia się przemieściła i uprawianie seksu z dziewczynami przestało wymagać
jakiegokolwiek wysiłku, ponieważ należałem do znanego zespołu, minęła mi też
ochota na seks. Kiedy byliśmy punkrockową kapelą, o której nikt nie słyszał,
chciałem zwracać na siebie uwagę wszystkich ludzi i pokazywać im, kim jestem.
To była świetna zabawa, która miała sens, i nie czułem żadnych wyrzutów
sumienia. Oczywiście powtarzałem Jennifer, że jestem jej wierny, nie tylko ją
więc zdradzałem, ale i okłamywałem. Byłem wtedy kompletnie nieokiełznanym,
samolubnym egocentrykiem, który we dnie i w nocy myślał tylko o tym, jak
zaspokoić swoje potrzeby.
Niekiedy okazywało się to trudne, zwłaszcza gdy w pokoju nocowało nas co
najmniej dwóch. Trzeba było wykazać się pomysłowością. Czasami wystarczyło
skorzystać z toalety za kulisami albo z pokoju podczas imprezy po koncercie.
Kiedy mieszkałem z Lindym, co czasami mi się zdarzało, nie było sprawy.
Pewnej nocy poznałem dziewczynę z Nebraski. Śmieszne, bo Nebraska to
kukurydziany stan, a jej włosy łonowe miały fakturę jedwabistych
kukurydzianych wąsów. Człowiek spotyka najrozmaitsze rodzaje włosów
łonowych: gęste, długie, krótkie, wygolone, jakie się chce, a tej dziewczynie ze
wzgórka łonowego wyrastały czarne, jedwabiste, kukurydziane wąsy. Była
szalenie sympatyczna, łagodna – żaden typ dziwki, kurwy czy puszczalskiej
kręcącej się za kulisami. Wziąłem ją do swojego pokoju, a Lindy’emu w ogóle to
nie przeszkadzało. Zatkał uszy zatyczkami, włożył maskę na oczy i zasnął
smacznie.
Czasami łączyłem namiętność do prochów z namiętnością do dziewczyn.
Graliśmy w Karolinie Południowej, wypiłem trochę i ruszyłem na poszukiwanie
koki. Barman sprzedał mi pół grama, które wziąłem za szybko. Byłem tak
napalony, że nad sobą nie panowałem, kiedy zaczepiła mnie ta tłuścioszka.
Miała chyba metr sześćdziesiąt wzrostu i była niezwykle masywna, szeroka
w pasie, z cyckami, które były jak potężne pociski rakietowe wycelowane na
poziomie łokci prosto w moje dłonie. Była dość ładna, choć nie w typie, który
mnie pociągał. Ale miała nasz album i powiedziała, że jestem jej ulubionym
poetą wszech czasów, dała mi też list, w którym między innymi pisała, że mój
fiut to delfin, a jej cipka to ocean, dlatego powinienem w nim popływać. Pisała
też, że wielbi ziemię, po której stąpam, że jest moją sługą i zrobi dla mnie
wszystko.
– Możesz zdobyć trochę koki? – zapytałem.
Jasne, że mogła. Musieliśmy tylko pojechać do przyczepy jej wuja
w sąsiednim hrabstwie. Była tam broń, piwo, papierosy i poker – prawdziwa
południowa przyczepa, punkt handlu narkotykami. Dziewczyna kupiła kokę,
pojechaliśmy do jej małego mieszkania i wzięliśmy wszystko. Jak tylko
skończyliśmy kokę, zdarliśmy z siebie ubrania i przeżyłem jedną z najlepszych
przygód seksualnych z najmniej spodziewaną kandydatką. Ponieważ nie była
napalona w zwykły sposób, nie było też napięcia – było to, co powinno być. Tak
minęła cała noc z jej ogromnymi jak poduchy, pięknymi piersiami i potężnym,
szerokim ciałem. Przez cały czas, kiedy się pieprzyliśmy, powtarzała, że to
ziszczenie jej marzeń, ale nie mówiła tego w sposób, który byłby nieprzyjemny.
Później zauważyłem, że do listu wsunęła mi dwadzieścia działek kwasu, który
w kolejnym mieście wymieniłem na trochę koki.
Choć Nowy Orlean był jednym z ostatnich przystanków trasy, nasze
podniecenie utrzymywało się na wysokim poziomie. Graliśmy w jednym ze
starych obiektów Wystawy Światowej, z luksusowym zapleczem, w którego skład
wchodziły prysznice, sofy i dywany zakrywające całą podłogę. Po skończonym
koncercie do garderoby weszła śliczna dziewczyna. Rozjaśnione na blond włosy,
usta w kolorze wozu strażackiego i ogromne rzęsy nadawały jej wygląd
południowego wcielenia Marylin Monroe. Jak było moim zwyczajem w tamtym
okresie, ruszyłem do akcji, zanim ktokolwiek zdążył się do niej odezwać.
Złapałem ją za rękę, pociągnąłem za sobą do łazienki i zapytałem, czy dotrzyma
mi towarzystwa, gdy będę brał prysznic.
Kiedy wszedłem do kabiny, odśpiewała Happy Birthday, perfekcyjnie
naśladując Marilyn śpiewającą dla JFK. Spod prysznica wyszedłem gotowy do
działania. Natychmiast zrzuciła ubranie i kochaliśmy się na podłodze. Znałem
tę dziewczynę od pięciu minut, ale byłem pewien swojego uczucia do niej.
Spędziliśmy razem noc, podczas której dowiedziałem się więcej na jej temat,
między innymi tego, że chodziła do szkoły katolickiej (zainspirowała mnie
później do napisania piosenki Catholic School Girls Rule).
Następnego dnia pojechaliśmy do Baton Rouge. Dziewczyna oczywiście
pojechała z nami. Po koncercie podeszła do mnie.
– Mam ci coś do powiedzenia. Mój ojciec jest komendantem policji i wszyscy
w całej Luizjanie mnie szukają, bo uciekłam z domu. Aha, i jeszcze jedno. Mam
dopiero czternaście lat.
Nie przeraziłem się jakoś specjalnie, bo mój cokolwiek zamroczony umysł
mówił mi, że jeśli powie komendantowi policji o swoim uczuciu do mnie, to on
nie wyprowadzi mnie na pole i nie strzeli mi w głowę, ale chciałem, żeby od razu
wracała do domu. Kochaliśmy się jeszcze raz i wtedy usłyszałem od niej
interesujący komplement, którego nigdy nie zapomnę. Powiedziała tak:
– Kiedy kochasz się ze mną, robisz to jak profesjonalista.
Poradziłem jej, żeby dała sobie czas, aby zrozumieć, że myśli tak, bo nie ma
dostatecznie dużego materiału porównawczego. Wsadziłem ją do autobusu
i wysłałem z powrotem do Nowego Orleanu.
Na koncercie w Nowym Orleanie sprawy z Jackiem Shermanem stanęły na
ostrzu noża. Jadąc przez kraj, mieliśmy z nim straszne kłopoty, kilka razy o mało
nie rzucił ręcznika na ring, choć w gruncie rzeczy grało się nam dobrze,
a koncerty były coraz lepsze. Żartobliwe pogaduszki między piosenkami stały się
ważnym elementem naszych występów. Oczywiste też było, że wdawaliśmy się
w rozmowy z widownią. Te przerwy okropnie wkurzały Shermana. W Nowym
Orleanie Flea zerwał strunę w czasie pierwszej piosenki, zacząłem się więc
wygłupiać. Jack obrzucał mnie brzydkimi spojrzeniami, mówił, żeby dalej grać
i na inne sposoby okazywał niechęć, na co ja odpowiedziałem, polewając go
zimną wodą, kiedy grał solówkę. Nie było to działanie wynikające ze złośliwości,
raczej teatralny gest, który oznaczał: „to cię czeka, jak będziesz wpieprzał
solistę”.
Jack spojrzał na mnie zaszokowany i złapał za mikrofon.
– Chcę wam wszystkim powiedzieć, że to historyczny koncert, bo dzisiaj
wieczorem po raz ostatni gram z Chili Peppers.
Na to ja podszedłem do swojego mikrofonu.
– Chcę wam wszystkim powiedzieć, że to koncert o wymiarze historycznym,
bo dzisiaj wieczorem po raz ostatni musimy grać z tym dupkiem.
To było niesamowite. Widownia jadła nam z ręki. Wszyscy się zastanawiali:
„Czy to część koncertu? Oni mówią poważnie?” Panowała kompletna cisza. Jack
i ja nie odrywaliśmy od siebie wzroku. W końcu powiedział:
– Myślę, że powinieneś mnie przeprosić, kretynie.
Kolejna przerwa, po której podszedłem do mikrofonu.
– Myślę, że powinieneś mnie przeprosić, kretynie.
Do tego czasu Flea zmienił strunę, zaczął grać i cała sprawa rozeszła się po
kościach. Było to jednak jedno z najbardziej spektakularnych starć między nami,
ponieważ ujawniło panujące w zespole napięcie i uczyniło z niego część show
biznesu.
Jack był wymarzonym obiektem żartów, bo taki po prostu był, nawet tego nie
udawał. I właśnie to ludzie najbardziej w nas lubili. Kiedy po koncercie
słyszeliśmy komentarze, brzmiały zwykle tak: „Muzyka naprawdę interesująca.
Świetnie się bawiliśmy, tańczyliśmy od początku do końca. Ale takich
zabawnych facetów jak wy jeszcze nie widzieliśmy”.
Niech Bóg błogosławi Jacka, przez rok utrzymywał zespół na powierzchni,
gdyby zrezygnował, przypuszczalnie nie byłoby lat następnych. Choć nasze
stosunki z nim były trudne, walczyliśmy ze sobą i kłóciliśmy się ciągle, to był
ważny okres. Nawet w trakcie tej chaotycznej trasy za każdym razem, kiedy
schodziliśmy ze sceny, miałem wrażenie, że lewituję. Żadne prochy nie dały mi
takiego odlotu. Nie liczyło się, że na dworze jest mróz, a nasza garderoba
znajduje się na zewnętrznym patio. Spoceni wracaliśmy na to zimno
i powtarzaliśmy: „Możesz w to uwierzyć? Podobało się im. Chodźmy, ułóżmy
nową piosenkę i zagrajmy na bis”.
Z trasy wróciliśmy, mając nie więcej niż pięćset dolarów na głowę,
musieliśmy więc z Jennifer zrezygnować z domu przy Lexington. Ona
zamieszkała ze swoją matką, a moim głównym celem w życiu stało się ćpanie.
Coraz częściej brałem speedball, mieszankę kokainy z heroiną. Istota tej
mieszanki polega na tym, że w tym samym czasie idziesz w dwóch różnych
kierunkach, a to boskie uczucie. Oprócz czystego, jasnego, kokainowego kopa
dostajesz też lekkiego kopa heroinowego, doznanie nie jest więc wyłącznie
dźwięczne i kryształowe, jest w nim trochę mroku palarni opium. Bierzesz to, co
najlepsze, z dwóch światów, twój mózg w tym samym czasie uwalnia serotoninę
i dopaminę.
Po zakończeniu trasy uświadomiliśmy sobie, że musimy pożegnać się
z Jackiem Shermanem, co było smutne. Choć nie nadawaliśmy na tej samej fali,
wiedzieliśmy, że takie rozstanie dla nikogo nie jest łatwe. A równocześnie
zdawaliśmy sobie sprawę, że musimy wrócić do brzmienia bardziej surowego,
wspólnego dla nas wszystkich.
We trzech poszliśmy do domu Jacka w Santa Monica, gdzie mieszkał z nową
żoną. Po drodze kłóciliśmy się z Flea.
– Dobra, kto mu to powie? Moim zdaniem ty powinieneś mówić.
– Dlaczego ja? Ostatnim razem ja mówiłem.
Myślę, że w końcu Flea podjął się obowiązku przekazania Jackowi
wiadomości. Najpierw jednak musieliśmy przejść przez długi podjazd
prowadzący do domu. Na początku mieliśmy zamiar załatwić sprawę poważnie,
ale po kilku krokach zaczęliśmy histerycznie się śmiać z nerwowego
podeksyctowania, z dreszczu wywołanego poczuciem, że przed nami nieznane,
początek nowej ery. Im bardziej uświadamialiśmy sobie, że trzeba sprawę
załatwić czystym cięciem i iść dalej, tym głośniej się śmialiśmy.
Próbowaliśmy się uspokoić, ale się nam nie udało. Weszliśmy do domu
i powiedzieliśmy Jackowi:
– To koniec. Wyrzucamy cię. Nie jesteś już członkiem zespołu.
Był zaskoczony i zły. Odwróciliśmy się i wyszliśmy.
Niedługo po wyrzuceniu Jacka z zespołu Flea zapytał:
– Co byś powiedział, gdyby Hillel chciał do nas wrócić?
– Co bym powiedział? – Wiedziałem, że Flea musiał kontaktować się
z Hillelem, inaczej w ogóle by o tym nie wspominał. – Oddałbym własnego syna
pierworodnego, żeby mieć go z powrotem. Nie ma o czym mówić. Sprawa
załatwiona.
7.
Rok Świstaka
Kiedy w 1985 roku Hillel ponownie stał się członkiem zespołu, ogarnęło nas
wspaniałe uczucie – było tak, jakbyśmy wrócili na właściwą drogę. Wreszcie
mieliśmy gitarzystę, który wiedział, jakie piosenki nam odpowiadają i jakie ja
jestem w stanie zaśpiewać. Co więcej, Hillel był naszym bratem. I jak brat
martwił się ilością zażywanych przeze mnie narkotyków. Nie zawsze bywałem
na próbach, czasami się spóźniałem, czasami w ogóle nie przychodziłem. Byłem
wtedy częstym gościem w trzypokojowym mieszkaniu matki Jennifer przy
Cahuenga koło Hollywood Freeway. Niech Bóg jej błogosławi, zaakceptowała
mnie, choć byłem w strasznym stanie. Byłem chłopakiem jej córki,
a jednocześnie wstrętnym pasożytem bez grosza przy duszy, który mieszkał pod
jej dachem, wyjadał płatki i nigdy niczego nie oddawał.
Znikałem na wiele dni, ćpałem kokę, potem wracałem jak zbity szczeniak
i usiłowałem po cichu wśliznąć się do mieszkania, żeby trochę odpocząć. Ale
Jennifer nie miała zamiaru spokojnie tego znosić. Raz otworzyła drzwi
z ogromnymi nożycami do skóry, których używała przy projektowaniu ubrań.
Wiedziałem, kiedy blefuje, a kiedy łaknie krwi, w tej konkretnej sytuacji
z przyjemnością wbiłaby mi nożyce w głowę, gdybym się do niej zbliżył.
– Gdzie byłeś? Z kim spałeś? – wrzasnęła.
– Żartujesz? Z nikim nie spałem. Brałem prochy. Wiesz, jaki jestem –
tłumaczyłem. W końcu pochlebstwami namówiłem ją, żeby na powrót mnie
przyjęła.
Jennifer coraz częściej brała heroinę, co ułatwiało mi wstęp do jej domu,
ponieważ potrzebowała wspólnika, który kupowałby towar, ja z kolei
potrzebowałem jej pieniędzy. Nie przeszkadzało jej, że jestem na haju, bo
byłem wtedy spokojny i mogliśmy przytuleni do siebie oglądać stare czarno-
białe filmy w telewizji, pogrążeni w tej rozkosznej, śmiertelnej, opiumowej
euforii. Nie znosiła jednak, kiedy brałem kokainę. Odbijało mi wtedy i znikałem.
Oczywiście nigdy nie miałem zamiaru ograniczać się wyłącznie do heroiny.
Robiliśmy sobie zastrzyk z heroiny w jej pokoju, po czym wymykałem się, żeby
wziąć kokę. Ale Jennifer miała wzrok jak jastrząb.
– Nie, nie zrobisz tego. Oddaj mi kokę i strzykawkę. Nie będziesz brał koki!
Zacząłem uciekać się do wstrętnych, podstępnych sztuczek, żeby wziąć
kokę. W tym czasie miałem długie i splątane włosy, wsuwałem pod nie
strzykawki, po czym zgadzałem się, żeby mnie obszukiwała. Ukrywałem kokę
w pudełku z płatkami w kuchni, zbiegałem szybko na dół i dawałem sobie
w żyłę, zanim do domu wracała Jennifer, jej siostra albo mama. Nie potrafię
sobie wyobrazić emocjonalnego terroru, jaki stosowałem wobec tych kobiet.
Zatraciłem się w uzależnieniu. I miało być jeszcze gorzej, zanim zaczęło być
lepiej.
Nie miałem pojęcia, do jakiego stopnia staję się uzależniony od heroiny.
Wydawało się, że dostawy narkotyku nigdy się nie skończą. W Hollywood jak
grzyby po deszczu wyrastali pieprzeni dilerzy. Był Rosjanin, który mieszkał
w obskurnym mieszkaniu ze swoją rosyjską żoną i prawie nie mówił po
angielsku, ale zawsze miał China White. Był menel z długimi włosami na rogu
Sunset Boulevard. Było pięciu czy sześciu Francuzów, w tym moi starzy kumple
Fabrice, Dominique i François, i jeszcze pięciu innych, których oni znali.
Jeśli kupowałem u Faba, szedłem do niego z pięćdziesięcioma dolcami
i dostawałem porcję, która wystarczała mi na dzień – ważyła zapewne jedną
dziesiątą grama. Kiedy jednak musiałem iść do Rosjanina, który był oszustem,
za pięćdziesiąt dolarów miałem jedną marną działkę. Oczywiście nie chodziłem
z pięćdziesięcioma dolarami, miałem dwadzieścia pięć i błagałem o dawkę za
pięćdziesiąt, proponując, że dołożę buty. Rosjanie nie cenią sztuki negocjacji,
ale to mnie nie powstrzymywało od wywierania presji, błagania, krzyków
i upokarzania się. Nie ruszałem się z miejsca, wykańczając tego drania,
wpędzając go w rozpacz, zanim sam ją poczuję.
Pozostali Francuzi byli aroganckim, nadętymi, pozbawionymi serca
handlarzami. Sami brali, wiedzieli więc, jak to jest, kiedy człowiek potrzebuje
narkotyku, żeby poczuć się dobrze, ale jeśli nie byłeś dziewczyną albo nie miałeś
kupy szmalu – to krzyżyk na drogę. Musiałem próbować ich podejść z każdej
z możliwych stron. Nie cofałem się nawet przed przynoszeniem egzemplarza
naszej pierwszej płyty.
– Nie wiem, czy znasz ten album, ale należę do tej kapeli. Mam
u menedżera kilka tysięcy dolarów i zamierzam wkrótce się z nim skontaktować.
A może miałbyś ochotę przyjść na nasz koncert w przyszłym tygodniu? Twoją
dziewczynę też zapraszam.
Stosowałem każdy podstęp, każde kłamstwo, każdą oszukańczą taktykę.
Znalazłem się w upokarzającym, zapomnianym przez Boga miejscu.
Jakimś cudem jeszcze się trzymałem, nadal pisałem muzykę i częściej
przychodziłem na próby niż je opuszczałem, ale nie zdawałem sobie sprawy
z tego, że życie zaczynało ze mnie wyciekać. Byłem chudy jak patyk. Później
gliniarze namierzyli starego Fabstera i musiał zamknąć interes. Jego sytuacja
zmieniła się diametralnie – przedtem handlował i mógł ćpać monstrualne ilości
hery, teraz nie miał prochów, dopływ gotówki wysechł i pozostało mu tylko
głębokie uzależnienie. Szybko skumał się z młodym Meksykaninem.
Nazywałem go Johnny Devil, bo nie ulegało wątpliwości, że jest wcieleniem
diabła na planecie Ziemia – na tyle uroczy, że chętnie przebywałeś w jego
towarzystwie, sprytny i przebiegły, pokazujący twarze, które nie były jego. Ale ja
go lubiłem. Nigdy mnie nie wykiwał, zawsze odnosił się do mnie uprzejmie
i wielkodusznie na swój zły, diabelski sposób.
Wpadałem w coraz głębsze uzależnienie, za to pieniędzy miałem coraz
mniej. Musiałem korzystać z lombardów. Codziennie budziłem się najpóźniej,
jak się dało, bo wiedziałem, że będę chory. Prosiłem Jennifer o dwadzieścia
dolarów. Nie było dwudziestu dolarów.
– Mamy coś, co moglibyśmy sprzedać? – pytałem.
– Wszystko sprzedaliśmy.
– A możemy sprzedać ten obrazek? Tę gaśnicę? Chodnik? Czy w domu jest
stare radio, którego nikt nie używa?
Zanosiłem do lombardu wszystko, co wpadło mi w ręce, a za co mogłem
dostać dwadzieścia albo trzydzieści dolców. Stamtąd biegłem do handlarzy –
Rosjanina, Francuza albo menela – kupowałem towar i szedłem na niewielkie
wzgórze przy Argyle i Franklin, z którego rozciągał się widok na autostradę.
Wysypywałem działkę na łyżkę, dolewałem wody i natychmiast dawałem sobie
w żyłę. W chwili, kiedy narkotyk uderzał mi do głowy, z człowieka chorego,
biednego, słabego i bez życia zmieniałem się w energicznego i rozmownego.
Od razu miałem też erekcję i chciałem się kochać z Jennifer. Ale ona była na
mnie wściekła z powodu tej tortury, jaką było kupowanie, sprzedawanie,
chodzenie do lombardu i zdobywanie prochów.
Pewnego dnia obudziłem się i zobaczyłem, że nasze szafy i kredensy są
dosłownie ogołocone, pożyczyłem więc rower siostry Jennifer. Nie zamierzałem
zastawiać go w lombardzie, tylko rozpaczliwie musiałem coś wziąć. Nie miałem
czasu na dojazd zwykłą trasą do centrum, gdzie mieszkał Devil, wskoczyłem
więc na ten jednośladowy krążownik, popedałowałem na Hollywood Freeway
i wjechałem na odpowiedni pas ruchu, który zaprowadził mnie do śródmieścia
Los Angeles.
Kiedy wreszcie dotarłem do Johnny’ego Devila, okazało się, że nie ma ani
forsy, ani prochów. Wpadliśmy na pomysł, że rozpuścimy na łyżce kilka
tuinalów i zrobimy sobie z tego zastrzyk, ale proszek z kapsułek w zetknięciu
z wodą natychmiast się pienił. Usiłowaliśmy wciągnąć tę pianę do strzykawek,
tak rozpaczliwie pragnęliśmy poczuć przynajmniej odrobinę ulgi, nic z tego
jednak nie wyszło.
– Coś znajdziemy – obiecał Devil. Wskoczyliśmy do samochodu
i pojechaliśmy do San Bernardino Valley. Zatrzymaliśmy się w dzielnicy, która
wyglądała, jakby żywcem przeniesiono ją z najbiedniejszej części Tijuany. Pełno
tu było parterowych bud bez drzwi i okien, na podwórkach nie rosła nawet
trawa, na każdej działce palił się ogień w beczkach po oleju. Przypominało to
Bejrut w czasie wojny.
Johnny zaparkował przy krawężniku i wysiadł.
– Ty tu poczekaj. Nie ruszaj się – powiedział, po czym zniknął w labiryncie
uliczek i domów. Byłem tak słaby, że nawet gdybym chciał, i tak bym się nie
ruszył. Siedziałem przekonany, że zaraz ktoś nafaszeruje mnie kulkami
z dwudziestki dwójki, weźmie samochód i ucieknie. W końcu Devil wyłonił się
z cienia, daleko od miejsca, w którym wcześniej zniknął. Szedł energicznym
krokiem. Wsiadł do samochodu.
– Masz coś? Masz coś? Masz coś?
Spojrzał na mnie zdenerwowany.
– Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. O nic nie pytaj.
Najwyraźniej był w fatalnym nastroju. Jak dla mnie, poszedł tam i zabił całą
rodzinę, tak niesamowicie się zachowywał. Ale jak tylko wyjechaliśmy
z dzielnicy, spod kurtki wyciągnął przedmiot rozmiarów piłki baseballowej. To
była czysta heroina Black Tar. Oderwał kawałek wielkości naboju do bazuki,
podał mi, a resztę schował do kieszeni.
– Hej, chcesz to wszystko zatrzymać? Strasznie tego dużo. Mógłbyś mi
jeszcze dać – powiedziałem.
– Tyle potrzebuję – odparł.
Pojechaliśmy do domu jakiejś dziewczyny w Hollywood, gdzie Devil działka
po działce rozpuszczał tę pieprzoną piłkę baseballową, aż zużył prawie
wszystko. Nie stracił przytomności, nie przedawkował ani nawet nie zaczął
bełkotać, tylko odzyskał swoje demoniczne dobre samopoczucie. Kilka dni
później zniknął i nigdy więcej go nie widziałem ani o nim nie słyszałem.
Mimo mojego ćpania pisanie materiału na drugą płytę posuwało się bez
problemów. Patrzyłem, jak Hillel i Flea razem grają, i coraz wyraźniej
rozumiałem, że muzyka to kwestia telepatii, że jeśli obok siebie stoją bratnie
dusze, to wzajemnie znają swoje myśli i porozumiewają się dźwiękami. Hillel
zdecydowanie dojrzał jako gitarzysta w okresie, który spędził z dala od nas.
Zaczynał pod wyraźnym wpływem zespołu Kiss z elementami rocka
progresywnego. Później eksperymentował z wczesnymi utworami Red Hot Chili
Peppers, a teraz styl jego gry wzbogacił się o niesamowity, zmysłowy element.
To nie był wyłącznie synkopowany szalony funk, w jego grze pojawiło się też coś
płynnego i miękkiego.
Kiedy byliśmy w sali prób EMI na Sunset, dostaliśmy wiadomość, że
legendarny impresario Malcolm McLaren chce z nami rozmawiać. McLaren był
tajemniczym człowiekiem, który stworzył Sex Pistols i Bow Wow Wow. Teraz
szukał Następnej Nowej Rewelacji. Jeśli będziemy mieli szczęście, Twórca
Gwiazd obsypie nas złotym pyłem. Przyszedł na próbę z kilkoma kumplami,
a my zagraliśmy mu parę naszych zwariowanych, skomplikowanych piosenek:
szybkich, chaotycznych, gęstych i wielowarstwowych, bez rymów i sensu, za to
bardzo uczuciowych i funkowych.
Najwyraźniej nie zrobiliśmy na nim wrażenia.
– Dobrze, a teraz możemy gdzieś porozmawiać, koledzy?
Weszliśmy do małego pokoju sąsiadującego z salą prób. Ktoś puścił w obieg
skręta wielkości hawańskiego cygara.
– Okay, gracie bardzo dobrze, ale to nie ma sensu. Nikogo nie będzie
obchodził taki rodzaj muzyki. To, co ja sobie wyobrażam…
I zaczął rzucać takimi określeniami, jak „kakofonia” i „epifania”. Byliśmy już
na haju i zastanawialiśmy się: „Co on rozumie przez kakofonię dźwięków?”
Wreszcie doszedł do sedna. Żeby nam to zademonstrować, wyjął kilka
fotografii surferów ubranych w jaskrawe punkowe kolory.
– Chcę wziąć ten zespół i uprościć całą muzykę. Zmienić ją w stary rock and
roll z lat pięćdziesiątych, tak prosty, jak tylko to możliwe – bas, gitara,
nieskomplikowane riffy, podstawowy rytm. I chcę z Anthony’ego zrobić gwiazdę,
frontmana, żeby nie było nieporozumień. Publiczność będzie wyciągała szyje,
patrząc na główną postać, a reszta zespołu w tle będzie grała najprostszy rock
and roll znany ludzkości.
Przerwał, czekając na naszą reakcję, a ja spojrzałem na Flea.
Flea stracił przytomność.
Podejrzewam, że Malcolm zorientował się, że jego przesłanie nie zostało
dobrze przyjęte. Pochlebiło mi wprawdzie, że jego zdaniem mam w sobie
potencjał na gwiazdę zespołu, ale cała reszta jego wypowiedzi stanowiła
zaprzeczenie wszystkiego, co było nam bliskie, w co wierzyliśmy. To było tak,
jakby przemówił Czarodziej z Oz, mówiąc rzeczy zbyt groteskowe, żeby wziąć je
poważnie.
Nadeszła pora na nagranie drugiej płyty. W EMI zapytali nas, kogo
chcielibyśmy na producenta. Bez wahania odpowiedzieliśmy: „George’a
Clintona”, ponieważ po naszym pierwszym albumie przychodzili do nas ludzie
i mówili: „Musieliście uczyć się od P Funk”, czyli legendarnego funkowego
zespołu George’a. Dość późno zainteresowaliśmy się brzmieniem
Parliament/Funkadelic i o George’u wiedzieliśmy mniej, niż powinniśmy byli
wiedzieć wtedy, czy dowiedzieliśmy się później, ale jednego byliśmy pewni –
jeśli James Brown był uważany za ojca chrzestnego funka, to George był jego
wujem chrzestnym.
Ktoś z EMI zadzwonił do George’a.
– George – powiedzieliśmy – jesteśmy Red Hot Chili Peppers z Hollywood
w Kalifornii, gramy skurwysyńsko ostrego rocka i uważamy, że powinieneś być
producentem naszej płyty.
Posłaliśmy mu nasz album i taśmę demo. Spodobało mu się, Flea i Lindy
pojechali więc do Detroit na spotkanie z nim, a on zgodził się zostać naszym
producentem. Do dzisiaj, kiedy nas pytają, jak udało się nam zdobyć George’a
Clintona, ja odpowiadam, że przez telefon, za to Flea zawsze mówi: „Dzięki
dwudziestu pięciu kawałkom”, bo tyle EMI zgodziła się mu zapłacić. Nie wierzę,
że zrobił to wyłącznie dla pieniędzy. Myślę, że dostrzegł coś wyjątkowego,
pięknego i godnego uwagi w tych czterech smarkaczach, którzy próbowali
utrzymać przy życiu ducha hardcorowej muzyki funk, nie w sposób
pretensjonalny czy naśladowczy, ale starając się stworzyć jej własną odmianę.
Pojechaliśmy do Detroit, mając niecałe siedemdziesiąt procent materiału na
płytę. Wśród nowych piosenek były Junge Man, moja oda do Flea, tego pół-
człowieka, pół-bestii narodzonej we wnętrzu wulkanu w Australii, który
kciukiem wydobywał grzmoty z gitary basowej, a także American Ghost Dance,
Catholic School Girls Rule i Battleship (refren „blow job park”, czyli „park
obciągania”, został zainspirowany prawdziwymi przygodami Cliffa, który musiał
oganiać się od propozycji zrobienia mu loda na miejscach postojowych przy
Mulholland, gdzie ćwiczył głos). Nevermind i Sex Rap pochodziły z naszego
pierwszego demo, a 30 Dirty Birds było starą obozową piosenką Hillela. George
planował, że spędzimy w Detroit miesiąc, nim wejdziemy do studia, był więc
czas na napisanie nowych utworów.
Mieliśmy nagrywać w United Sound, studiu George’a, mieszczącym się
w piętrowym ceglanym budynku w samym środku jałowego pustkowia, jakim
w połowie lat osiemdziesiątych stało się centrum Detroit. George kilka lat
wcześniej przejął studio od Motown i nagrał w nim wszystkie klasyczne albumy
Parliament/Funkadelic. Było rewelacyjne, z wielkimi, starymi, analogowymi
konsoletami, wspaniałym pokojem dla bębnów i osobnymi pomieszczeniami dla
instrumentów dętych.
Plan był następujący – przez mniej więcej tydzień zatrzymamy się
u George’a, dopóki nie wynajmiemy domu dla zespołu. (Znaleźliśmy dom
w Wabeek Lake, najbogatszym ze wszystkich przedmieść. Był to trójkąt pełen
sprzeczności – mieszkaliśmy u George’a na wsi, próby mieliśmy w centrum,
gdzie metr kwadratowy gruntu nie mógł kosztować więcej niż trzydzieści
centów, później przeprowadziliśmy się do dzielnicy z polem golfowym dla
białych bogaczy.) George mieszkał we współczesnym wiejskim domu otoczonym
dwustuhektarową działką w miejscowości o nazwie Brooklyn, oddalonej od
Detroit o godzinę jazdy samochodem. Mimo że nie była to najatrakcyjniejsza
okolica (w domu słychać było warkot aut z toru wyścigowego Michigan 500), dom
stanowił jego azyl. Krajobraz urozmaicały wzgórza i staw rybny, a całość
uświetniała obecność jego pięknej żony, niezwykle miłej i macierzyńskiej.
W niczym nie przypominała jędzy funkowego superświra, czyli osoby, o związek
z którą można by George’a podejrzewać, wręcz przeciwnie, należała do typu
kobiet, na widok których człowiek myśli: Boże, chciałbym mieć taką mamę.
George rozlokował nas następująco: ja z Hillelem w jednym pokoju, Cliff
i Flea w drugim, Lindy sam w trzecim. Chodziło o to, żebyśmy nabrali rozpędu,
mieszkając poza miastem; nie chcieliśmy, żeby na nasze sesje miały wpływ
prochy. Ale zaraz na początku pobytu u George’a rozchorowałem się – wyglądało
to na bardzo poważne zatrucie pokarmowe. Wymiotowałem, moja skóra nabrała
dziwnego koloru i nie mogłem jeść. Nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje,
ale Flea stwierdził:
– Jesteś chory z powodu pierdolonych prochów.
Byłem ciemny jak tabaka w rogu, nawet do głowy mi nie przyszło, że mam
typowe objawy głodu heroinowego.
Z jakiegoś głupiego powodu posłaliśmy po działkę koki wartą pięćdziesiąt
dolarów. Lindy, Hillel, Flea, George i ja wzięliśmy wszystko. Czułem się
wspaniale przez mniej więcej pół godziny, później wróciła dawna bezsenność
i objawy głodu. Po kilku dniach ustąpiły i w salonie George’a urządziliśmy salę
prób. Perkusja, gitary, bas, wzmacniacze – zaczęliśmy grać i poznawać
George’a. A poznać George’a, to pokochać go. Jest potężnym mężczyzną
z potężnymi włosami, ale jeszcze coś w nim ma rozmiary słonia – jego aura.
George uwielbia opowiadać historie i nie wstydzi się przyznać do najbardziej
głupiego, dziwacznego i wątpliwego zachowania. Zmienialiśmy się
w obozowiczów, którzy przy ognisku słuchali wielkiego mistrza
psychodelicznych funkowych doznań. „George, opowiedz nam jeszcze o Sly
Stone”, a on nie dawał się dwa razy prosić. Poza tym, że był świetnym
narratorem, robił nam wykłady o znaczeniu systematyczności w życiu. Chodził
po domu z butelką soku śliwkowego i mówił:
– Wiecie, ile mam lat, wiecie, że potrafię pracować dzień i noc. A to wszystko
dzięki temu, że jestem systematyczny.
George miał kolekcję wypchanych zwierząt. W całym domu nie było
dosłownie jednego mebla, na którym nie stałyby naturalnej wielkości wypchane
zwierzęta, niektóre bardzo stare. Był kolekcjonerem, wielbiciele, przyjaciele
i rodzina nieustannie dawali mu kolejne egzemplarze, znaleźliśmy się więc
w środku tego wielkiego cyrku z wypchanymi zwierzętami.
Po tygodniu spędzonym u George’a przenieśliśmy się do domu przy polu
golfowym, później nadeszła pora nagrywania taśm demo w studiu w centrum
Detroit, należącym do niejakiego Navarro, barwnego, choć nikczemnego
alfonsa-dilera narkotyków, właściciela studia w starym stylu. Był to starszy pan
o niezwykle niskim, mrukliwym głosie; takim, jaki mają Isaac Hayes i Barry
White. Nie zawsze rozumiałeś, co mówił, ale bez problemów łapałeś, co chciał
powiedzieć. Kiedy wchodził do pokoju, nie miało znaczenia, kto tam był:
dziewczyny, ekipa, George, wszyscy okazywali mu szacunek.
Zaczęliśmy nagrywanie taśm demo. I zaczęliśmy też brać kokę, której
wszędzie było pełno. Zamawialiśmy kurczaka à la Popeye i kokainę. Jeśli
zdążyłeś zjeść kurczaka, zanim koka za bardzo uderzyła ci do głowy, to miałeś
obiad. Jeśli nie, nie przejmowałeś się obiadem. W przeciwieństwie do nas
George na kokainowym odlocie nigdy nie zachowywał się jak kretyn. Nawet nie
wiedziałeś, czy wziął kokę, czy nie – miał naprawdę silny organizm.
Zadomowiłem się i próbowałem skończyć rozpoczęte piosenki, czasami się
udawało, czasami zapętlałem się i wymyślałem skomplikowane kombinacje
słów. Ja pisałem, a George słuchał tych smarkaczy z Hollywood grających
ekscentryczną, hardcorową muzykę funk i bardzo mu się podobało.
Pokazywałem mu tekst i pytałem o zdanie.
– Hej, to niesamowite. Super. Idź pisać następną, potrzebujemy jeszcze
jednej piosenki.
Na pewnym etapie preprodukcji Flea, który słuchał bardzo dużo nagrań
zespołu Meters, zaproponował, żebyśmy nagrali ich piosenkę Africa. George
zastanowił się nad tym i powiedział:
– A gdyby tak Anthony napisał na nowo słowa, żeby to było o waszej „Afryce”,
czyli Hollywood?
Napisałem więc nowy tekst, a George przygotował później jedną ze swoich
niewiarygodnych wokalnych aranżacji. Myślę, że chyba nawet zaśpiewał kilka
linijek.
Utwór Freaky Styley był inną interesującą innowacją George’a. Pierwotnie
była to instrumentalna uwertura przed kolejnym numerem, ale George’owi
ogromnie przypadł do gustu ten nabierający mocy, rytmiczny kawałek, i uparł
się, że to będzie jego piosenka, nawet jeśli wokal miałby polegać na prostej
melorecytacji. Podczas nagrania tego utworu, który do dzisiaj pozostał jednym
z najlepszych, jakie napisaliśmy, wszyscy byliśmy w reżyserce. W pewnej chwili
George zaczął skandować: „Fuck’em, just to see the look on their face. Fuck’em,
just to see the look on their face” („Pieprz ich, żeby tylko zobaczyć wyraz ich
twarzy”). Wszyscy się przyłączyliśmy i był to przykład spontanicznego
muzykalnego samozapłonu. Drugi wokal w tej piosence „Say it out loud, I’m
Freaky Styley and I’m proud” („Powiedz to na głos, mam ześwirowany styl
i jestem z tego dumny”) był jedną z tych zrodzonych pod wpływem chwili fraz.
W tamtym okresie wszystko, co było w porządku, nazywaliśmy Freaky Styley –
ześwirowany styl. To mógł być taniec, dziewczyna, rytm wybijany na bębnie,
cokolwiek. Kiedy wieczorem siedzieliśmy przy kuchennym stole
i zastanawialiśmy się, jak zatytułujemy album, Cliff spojrzał na nas i powiedział:
– A czemu nie nazwiemy tego tak, jak nazywamy wszystko? Freaky Styley.
W studiu należącym do Navarro skończyliśmy aranżacje, a ja miałem kilka
nowych tekstów. Styl pracy George’a był naprawdę wyjątkowy. To nie było
superwyrafinowane nagrywanie z zastosowaniem najczulszego sprzętu
reagującego na każde drgnienie perkusji, jego stosunek do materiału brał się
bardziej z serca. George miał nieprawdopodobne ucho do partii wokalnych w tle,
potrafił je usłyszeć zwłaszcza w bardziej ezoterycznych fragmentach piosenki,
w których normalnie wokalu by nie było. Jeśli posłuchacie nagrań Funkadelic
albo Parliament, przekonacie się, że aranżacje wokalne są arcydziełami samymi
w sobie. Teraz George pod tym kątem słuchał naszych piosenek, a my byliśmy
otwarci na każdą jego propozycję. Jeśli mówił: „W tej części chcę pięcioosobowy
wokal”, skakaliśmy z radości.
Przenieśliśmy się do United Sound i zaczęliśmy nagrywać ścieżki
podstawowe. Zawsze nagrywaliśmy improwizowany wokal, bo była to epoka,
kiedy nagrywało się z marszu, a później próbowało coś z tym robić. Nie
mieliśmy dwudziestu wersji, z których wycina się najlepsze sylaby i skleja
w całość. George stawiał mnie na środku pokoju, a nie kazał wychodzić do
sąsiedniego pomieszczenia, dzięki czemu czułem się częścią zespołu. Było to
mądre posunięcie, bo wszyscy powtarzali: „Och, Chili Peppers są rewelacyjni na
żywo, ale nigdy nie uda im się w studiu wytworzyć tej samej żywiołowej chemii
co na scenie”.
Podczas nagrywania płyty zaczął nam składać wizyty nietypowy gość. Na
imię miał Louie i był bladym, łysym mieszkańcem Środkowego Wschodu.
Okazało się, że to osobisty dostawca koki George’a. Po kilku wizytach stało się
jasne, że gospodarz jest mu winien mnóstwo pieniędzy, ale George nie chciał
się ugiąć. Louie zaczął przychodzić z gorylami i ze swoim wolnym, wyrazistym
akcentem mówił:
– George, mówię poważnie, człowieku, musisz wyrównać rachunki, zanim
dam ci znowu towar. Ja prowadzę interes.
– Louie, rozejrzyj się dokoła – odpowiadał George. – Myślisz, że mam
gotówkę? W tym biznesie płacą ci wtedy, kiedy ci płacą. A kiedy mi zapłacą, wy,
sukinsyny, będziecie pierwszymi, którym ja zapłacę.
Louie sprawiał wrażenie, że cierpi.
– George, już to wcześniej słyszałem. Nie przyprowadziłem tych facetów na
pokaz. Jeśli będą musieli zrobić komuś krzywdę, to…
George nawet okiem nie mrugnął, bo miał plan. Orientował się, że Louie
jest zafascynowany biznesem muzycznym, wymyślił więc, że jeśli zaproponuje
mu udział w nagrywaniu płyty, zapewni sobie stały dopływ koki. W końcu
przyrzekł, że Louie może zadebiutować jako wokalista na naszym albumie.
Myślałem sobie: Okay, ufam George’owi, wiem, że nic tutaj nie dzieje się bez
powodu, ale niech mnie szlag trafi, jeśli zgodzę się, żeby ten skurwysyn zaśpiewał na
mojej płycie. To jest pieprzona świętość.
– Nie przejmuj się, wszyscy będą zadowoleni – powiedział mi George. – On
wystąpi na płycie, a tobie wcale to nie będzie przeszkadzało.
George miał rację. Na samym początku Yertle the Turtle słychać
niesamowity, zupełnie wyrwany z kontekstu głos mówiący: „Look at the turtle
go, bro”, i zaraz po tym rozlega się synkopowany funkowy rytm. To był debiut
Louiego, który uszczęśliwił go na tyle, że nikomu nie zrobił krzywdy. Im dłużej
trwały sesje, tym regularniej dostarczał kokę, tak bardzo mu zależało na tym
kwadransie sławy.
Kiedy zbliżała się pora ostatecznego nagrania partii wokalnych,
postanowiłem, że przez dwa tygodnie nie będę brał kokainy, co było jak decyzja
o celibacie mieszkańca burdelu. Nie miało to nic wspólnego z trzeźwością, bo
chociaż skończyłem już dwadzieścia trzy lata, wciąż byłem zaburzonym
emocjonalnie nastolatkiem. Nie chciałem po powrocie do Hollywood
zastanawiać się: Co się stało? Miałem szansę nagrać płytę z George’em Clintonem
i spieprzyłem sprawę. Za dwa tygodnie przewidziano nagrywanie wokalu. Chyba
uświadomiłem sobie, że znacznie trudniej śpiewać, kiedy koka spływa ci po
gardle.
Głównym powodem, dla którego tak przejmowałem się moim wokalem, było
to, że w okresie przedprodukcyjnym Flea zaczął grać na basie piosenkę Sly
Stone’a If You Want Me to Stay. Hillel i Cliff przyłączyli się do niego
i postanowiliśmy, że zamieścimy ją na płycie. Trochę się bałem, bo potrafię
zaśpiewać wszystko, co sam napiszę, ale melodia innego autora jest zawsze
wyzwaniem, a zwłaszcza Sly Stone’a, jednego z najbardziej oryginalnych
wokalistów, jeśli wziąć pod uwagę frazowanie.
George musiał wyczuć moją niepewność.
– Masz to w sobie, nie musisz się przejmować. Wiem, że dasz sobie z tym
radę – zapewniał mnie. Zaprosił mnie do swojego domu na weekend, żebym
mógł popracować nad piosenką. Najpierw postanowiłem na kilka dni wpaść do
mamy. Wziąłem ze sobą taśmę i przez cały czas ćwiczyłem. Z Grand Rapids
pojechałem do George’a. Rozmawialiśmy o piosence, robiliśmy próby
i chodziliśmy na długie spacery po jego posiadłości. Nie dostrzegałem tego
wtedy, ale on spokojnie i po cichu udzielał mi nauk. Rozmawialiśmy absolutnie
o wszystkim i George budował moją pewność siebie, sterując mną tak, bym
poczuł się lepiej i w studiu tworzył magię. Jak sądzę, wiedział, że Hillel jest
niezwykle utalentowanym gitarzystą, Flea rewelacyjnym basistą, Cliff
doskonałym perkusistą, a ja jestem tym facetem, który ma poetyckie zdolności,
ale nie jest zupełnie pewien swojego głosu.
Wcześnie rano chodziliśmy łowić ryby w stawie. Przy tym zajęciu George
zmieniał się nie do poznania. Przestawał być prowokującym mistrzem
funkowego wszechświata, stawał się bardziej zamkniętym w sobie,
ekscentrycznym człowiekiem z ogromnym doświadczeniem. Wędkarstwo była
dla niego rodzajem medytacji. Nie obchodziło go, co łowiliśmy, wszystko zjadał.
Słonecznica pstra, bass słoneczny, sum – cokolwiek wyciągaliśmy z jeziora,
wędrowało na patelnię. Wracaliśmy do domu i żona George’a smażyła naszą
zdobycz na śniadanie.
Kiedy od niego wyjeżdżałem, byłem pewien, że z piosenką pójdzie mi
dobrze. George prowadził mnie także podczas samego nagrywania. Miał
w swoim boksie mikrofon i wykrzykiwał polecenia albo śpiewał ze mną.
Nagrywaliśmy podstawowe ścieżki i słyszeliśmy jego wspaniały głos z małego
tranzystorowego głośnika. Kiedy przyszła kolej na wokal i zostałem sam, George
wszedł do studia, włożył słuchawki i razem ze mną śpiewał i tańczył. Był dla
mnie jak starszy brat, życzliwy, wrażliwy i pełen zrozumienia dla tego
barwnego, dziwacznego miejsca, z którego pochodziliśmy. Nie chciałem nigdy
go zawieść.
Po skończonych nagraniach byliśmy przekonani, że na tej płycie
osiągnęliśmy znacznie więcej, niż sądziliśmy, że potrafimy, i nie wątpiliśmy, że
znajdujemy się na prostej drodze do wielkości. Kilka osób z EMI wybrało się do
Detroit, żeby przesłuchać materiał. Puściliśmy im parę numerów, a oni zamiast
powiedzieć: „To będzie wielka sprawa!”, w ogóle się nie odzywali. Tańczyłem,
śpiewałem razem z płytą i szalałem, a oni mruczeli: „Hm, zobaczymy, co się da
z tym zrobić”. Mówimy oczywiście o wytwórni płytowej, której brakowało
szczypty świadomości koniecznej do poznania się na twórczości oryginalnej,
dostrzeżenia jej wartości i przedstawienia jej światu. Szukali kolejnego zespołu
podobnego do Roxette.
Wróciliśmy do Los Angeles z poczuciem spełnienia, bardziej doświadczeni,
po czym każdy oddał się na nowo swojemu szaleństwu. W tym czasie matka
Jennifer przeprowadziła się z Cahuengi do osiedla w Pasadenie. Tuż obok był
opuszczony budynek, w którym zaczęliśmy na dziko przemieszkiwać z Jennifer.
Nie odcięto jeszcze wody, dodatkowo pociągnęliśmy kabel, żeby móc słuchać
muzyki. Wstawiliśmy łóżko i nocą zapalaliśmy świece.
To wtedy tak naprawdę zacząłem uprawiać heroinowy seks. Uświadomiłem
sobie, że jeśli kochasz kogoś, kto pociąga cię seksualnie, heroinowy haj może
dziesięciokrotnie wzmocnić doznania, ponieważ przez całą noc uprawiasz seks
i chociaż nie jesteś w stanie osiągnąć wytrysku, to wciąż czujesz ochotę.
Pamiętam, jak podczas seksualnych maratonów z Jennifer na tamtym łóżku
myślałem: Życie nie może być lepsze niż teraz. Jestem w zespole, mam kilka dolarów
w kieszeni, mam tę piękną, słodką, gorącą, seksowną, zwariowaną dziewczynę, dach
nad głową i trochę prochów.
Myśli te rozwiewały się jednak i następnego dnia znowu wpadałem w ciąg.
Jennifer robiła, co mogła, by jakoś dawać sobie radę z moim szaleństwem, choć
równocześnie powoli pracowała nad własnym. Po powrocie z Detroit
zaprzyjaźniłem się z dziewczyną nazwiskiem Kim Jones. Mój przyjaciel, Bob
Forest, był w niej zakochany do szaleństwa, ale ona z nim zerwała. (Zaraz po
tym zdarzeniu napisał o niej piosenkę, w której był następujący refren „Why
don’t you blow me and the rest of the band?” – „Czemu nie zrobisz laski mnie
i reszcie kapeli?”) Wciąż miał obsesję na jej punkcie i często zabierał mnie do jej
mieszkania w Echo Park. Pukaliśmy do drzwi, żeby sprawdzić, czy jest w domu.
Bob wyliczał liczne zalety Kim – jest inteligentna i piękna, studiowała
w Chinach, pisze do „L.A. Weekly”, pochodzi z Tennessee, a w dodatku jest
lesbijką, bo zostawiła Boba dla naprawdę gorącej dziewczyny. Okazało się, że
jednak nie jest lesbijką, natomiast pozostałe zalety były prawdziwe. Już przy
pierwszym spotkaniu wiedziałem, że zostaniemy bliskimi przyjaciółmi. Oboje
byliśmy spod znaku Skorpiona i między nami nigdy nie pojawiło się napięcie
seksualne.
Pod pewnymi względami Kim stanowiła żeński odpowiednik Hillela,
ponieważ nie było takiej zbrodni, której by ci nie wybaczyła, ohydnego czynu czy
egoistycznego zachowania, w którym nie starałaby się odszukać twoich dobrych
cech. Oczywiście sama też była kompletnie niepozbierana. Inteligentna, ale
niemyśląca rozsądnie narkomanka, współuzależniona, życzliwa dla innych,
troskliwa, była dla mnie piękną bratnią duszą. Mój związek z nią się zacieśniał,
ponieważ była dla mnie źródłem miłości, przyjaźni, poczucia swobody i bliskich
mi poglądów, nie stawiając przy tym żadnych wymagań, jak robiłaby to
partnerka. Jennifer nigdy nie przestała pociągać mnie seksualnie; im dłużej
z nią byłem, tym lepszy stawał się seks, ale jako partner byłem do niczego.
Mówiłem, że będę w domu za godzinę, a zjawiałem się po trzech dniach. Gdyby
dzisiaj ktoś postąpiłby tak w stosunku do mnie, pewnie dostałbym ataku serca,
ale kiedy jesteś młody, nie masz o niczym pojęcia.
Kim nie przejmowała się, jeśli znikałem na kilka dni, relacje z nią były więc
pozbawione minusów. Nigdy nie mówiła: „Ty skurwysynu, oglądałeś się za
tamtą dziewczyną, nie wróciłeś do domu, wydałeś wszystkie pieniądze”. Kim
spodziewała się po mnie, że wydam wszystkie pieniądze, będę oglądał się za
dziewczynami i znikał. Pewnego razu poszedłem do niej, ale nie było jej
w domu. W desperacji złapałem toster i wymieniłem na prochy. Po powrocie
w ogóle się tym nie przejęła. „Nie ma sprawy, kupimy nowy”.
Dość szybko wprowadziłem się do Kim i celem naszych wspólnych dni stało
się ćpanie. Dostawała gotówkę z różnych źródeł: ubezpieczenie po śmierci ojca,
czeki z „L.A. Weekly” albo od matki z Tennessee. Wypłacaliśmy gotówkę,
spotykaliśmy się z jakimś Francuzem albo Rosjaninem na rogu ulic w Hollywood
i kupowaliśmy od niego heroinę, a jeśli zostało nam trochę pieniędzy,
wydawaliśmy je na kokę. Wkrótce oboje wpadliśmy w nałóg. Hillel także brał.
Jego zwariowana dziewczyna imieniem Maggie była przyjaciółką Kim, często
urządzaliśmy więc wspólne narkotykowe imprezy.
Od czasu do czasu zespół wyjeżdżał do San Francisco na koncerty. Byliśmy
jeszcze młodzi i dość silni, mimo nałogu potrafiliśmy dobrze grać. We wrześniu
1985 roku graliśmy dwa koncerty organizowane przez Run-DMC, jeden w San
Francisco, drugi w Los Angeles. Koncert w Los Angeles odbył się w Palladium,
największej jak dotąd sali – przedtem w takiej wystąpiliśmy tylko raz jako zespół
otwierający koncert Oingo Boingo. Wszystkie bilety sprzedano. Oczywiście
w wieczór poprzedzający występ ćpałem, pojawiłem się więc za kulisami na
heroinowo-kokainowym odlocie. Zespół był na mnie wściekły, ale jakoś udało mi
się pozbierać i wyjść na scenę. Koncert okazał się pamiętny z powodu dwóch
rzeczy. Mniej więcej w połowie występu na scenę wszedł George Clinton i we
dwójkę zaczęliśmy wykonywać skomplikowane tańce podczas solówek
instrumentalnych. George wstrzyknął sporą dawkę barw, miłości, energii
i sensu w ten koncert.
Koncert stał się pamiętny także dlatego, że na krótko przed wejściem
George’a postanowiłem przerwać występ i wygłosić płynącą z serca,
dziesięciominutową przemowę na temat niebezpieczeństw związanych
z braniem narkotyków. Z całą pewnością jej nie zaplanowałem, ale coś mnie
naszło, kiedy patrzyłem na swoje posiniaczone ręce, i po prostu zacząłem
mówić:
– Jeśli do tej pory nie wbiliście igły w żyłę, to tego nie róbcie. Powiem wam
z własnego doświadczenia, że nie musicie tego robić. Ja teraz muszę i to jest
straszne, nie chcę, żeby ktokolwiek kiedykolwiek odczuwał to, co ja czuję w tej
chwili. Niech ja za was cierpię, bo nikt nie powinien siebie na to skazywać. Jeśli
to robicie, nie ma sprawy, róbcie dalej, ale nie myślcie, że pozostaniecie tacy
sami, skoro tak daleko zaszliście.
Po czym przeszedłem do szczegółowych wyjaśnień, dlaczego branie jest
takim wielkim błędem. Mówiłem i mówiłem, nie mogłem się powstrzymać.
Tymczasem cały zespół obrzucał mnie spojrzeniami w rodzaju: „O mój Boże, co
za popierdolony idiota”. Po koncercie bałem się stanąć z nimi twarzą w twarz.
Myślałem, że będą mnie nienawidzić za tę mowę i za to, że taki ze mnie
hipokryta. Wszyscy brzydko na mnie patrzyli, kiedy za kulisy przyszedł mój
przyjaciel Pete Weiss, perkusista z Thelonious Monster.
– Swan, słyszałem, jak ze sceny mówisz mnóstwo rzeczy, ale to była
najlepsza cholerna rzecz, jaką w życiu powiedziałeś – oznajmił. – To było
niesamowite, przykułeś uwagę wszystkich ludzi na sali. Wiedzieli, że jesteś
naćpany, ale rozumieli, że obchodzą cię inni, że próbujesz okazać miłość. Nie
daj się ogłupić kumplom z kapeli, dzisiaj wieczorem postąpiłeś słusznie.
Miesiąc później, kiedy wyruszaliśmy na trasę promocyjną Freaky Styley po
kraju, mimo moich górnolotnych mów nic się nie zmieniło. Hillel i ja braliśmy,
po raz pierwszy jednak zauważyłem, że nie jest z nim dobrze. Wydawał się
słaby – gdy ja potrafiłem pozbierać się po ćpaniu, w nim jakoś zgasł ten bojowy
ogień Izraelitów, który w przeszłości zawsze jasno płonął. Stało się to jasne,
kiedy w trakcie trasy jak zwykle urządziliśmy zawody wrestlingu. Byłem
trenerem Hillela, który miał walczyć z Flea. Flea był solidnej budowy, ale Hillel
przewyższał go wzrostem i miał masywne, przypominające pnie drzewa nogi,
jak wysoki bożek Pan. Przez dwa tygodnie przygotowywaliśmy się do meczu,
który odbył się pewnego wieczoru w hotelowym pokoju. Flea pokonał Hillela
w czasie, jaki był mu potrzebny do złapania go, położenia na łopatki
i bezlitosnego przyszpilenia do podłogi – trwało to może dziesięć sekund.
Widziałem, że Hillel stracił wewnętrzne źródło siły, uzależnienie obrabowało go
z instynktu przetrwania, który w najgorszym razie każe ci się bronić. To była
smutna chwila.
W trasie Hillel i ja nie braliśmy heroiny, za to butelkami piliśmy
Jagermeistra, ponieważ po nim czuliśmy się podobnie jak na heroinowym haju.
Hillel dokuczał mi, że marnie sobie radzę z alkoholem, bo kiedy byłem pijany,
rozbierałem się do naga i chodziłem po motelu, pukając do różnych drzwi, on za
to do końca zachowywał się normalnie.
Wyjazd w trasę stanowił dla mnie torturę, przede wszystkim z powodu
burzliwego związku z Jennifer. Chociaż mieszkałem głównie u Kim, Jennifer
nadal była moją dziewczyną. Po pewnym czasie nabrała przekonania, że Kim
i ja uprawiamy seks. Pewnego razu przechodziła obok domu Kim i przez okno
zobaczyła nas pogrążonych w głębokim śnie – oboje byliśmy nadzy i przytuleni
do siebie. Zdaję sobie sprawę, że jej zdaniem musiało to źle wyglądać, ale my po
prostu mieliśmy miły odlot. Żadnego romansu, tylko przyjaźń.
Jennifer jednak wiedziała lepiej. Obudziliśmy się z Kim, kiedy rozbiła szybę.
Nie wystarczał jej dobry, staroświecki kij do bejsbolu – utorowała sobie drogę
bogato rzeźbioną i malowaną laską z głową ptaka z krainy Majów. Kiedy dostała
się do środka, usiłowała zabić mnie tą laską.
Przed wyjazdem w trasę przez kilka dni unikałem Jennifer, bo wiedziałem,
że rzuci we mnie siekierą lub innym narzędziem mordu. Wcześnie zjawiłem się
na miejscu zbiórki, czyli na parkingu EMI przy Sunset. Byłem z Kim, oboje
mieliśmy odlot po heroinie i siedzieliśmy w jakimś samochodzie.
Przypuszczam, że w tym wywołanym prochami półśnie rozpiąłem Kim
bluzkę, bo chciałem zobaczyć jej biały jak mleko biust. Może nawet ssałem jej
sutek albo gładziłem pierś, kiedy – BUM, BUM, BUM! – coś zaczęło walić
w szybę. Podniosłem głowę i zobaczyłem Jennifer.
– Ty skurwysynu, od kilku dni się nie pokazujesz, wiedziałam, że święci się
coś takiego! – wrzasnęła.
– Jennifer, uwierz mi, może i rozpiąłem jej bluzkę, ale nigdy nie uprawiałem
seksu z tą dziewczyną, jesteśmy tylko przyjaciółmi – zaprotestowałem.
– Miałeś wrócić do domu trzy dni temu, a teraz wyjeżdżasz na trzy tygodnie!
A tak przy okazji, to jestem w ciąży! – krzyczała.
Tymczasem dyskusja przeniosła się na chodnik, gdzie Jennifer próbowała
mnie zabić albo przynajmniej wydrapać mi oczy.
– Widzisz, Jennifer, właśnie dlatego przez trzy dni przed wyjazdem w trasę
nie wracałem do domu, bo nie chciałem oberwać, a z tobą trudno się rozmawia.
I wiem, że nie jesteś w ciąży, bo niedawno miałaś okres, a ja później się z tobą
nie kochałem, nie próbuj mi więc wmawiać jakiejś pieprzonej ciąży.
Próbowałem przemówić jej do rozsądku, ale była uparta jak osioł. Nie żebym
miał o to do niej pretensje. W żaden sposób nie dawała się powstrzymać,
w dodatku Kim znalazła się na linii ognia, schowałem się więc w budynku
EMI. Jennifer pobiegła za mną, ciągnąc mnie za włosy i drapiąc po twarzy.
Wciąż byłem na haju, nie myślałem rozsądnie i usiłując zachować oczy oraz
włosy na miejscu, zacząłem uciekać korytarzami.
Rzuciła się w pogoń za mną. Nie wiem, skąd miałem przy sobie ciasteczka,
którymi w nią rzucałem, starając się utrzymać ją na dystans. Złapała jakiś tępy
przedmiot, zasłoniłem się więc podniesioną nogą, żeby mnie nim nie uderzyła,
a ona zaczęła szaleć jeszcze bardziej, jeśli w ogóle było to możliwe.
– Nie próbuj kopać mnie w brzuch tylko dlatego, że jestem w ciąży. Wiem,
że chcesz się pozbyć dziecka! – wrzasnęła.
Na szczęście uratował mnie Lindy.
– Jennifer, wyjeżdżamy tylko na kilka tygodni. Wiem, jak bardzo ten chłopak
cię kocha. Mówi tylko o tobie.
Jakimś cudem udało mi się wziąć udział w tournée w jednym kawałku.
Choć wyjechaliśmy w trasę, ludzie z EMI nie zrobili nic, by wypromować
album. Nie dali nam nawet pieniędzy na nakręcenie teledysku, ale nas to nie
powstrzymało. Lindy miał jedną z pierwszych domowych kamer wideo. Nakręcił
sporo materiału w trasie i dodał fragment z dokumentu BBC, w którym
śpiewamy Jungle Man w „Club Lingerie” w Hollywood. W pokoju na zapleczu
EMI połączył dwa magnetowidy, całość zmontował i mieliśmy teledysk za sto
dolarów. Później nasz dobry przyjaciel Dick Rude nakręcił teledysk do Catholic
School Girls Rule, w którym wśród innych bluźnierstw znalazło się też ujęcie
przedstawiające mnie śpiewającego na krzyżu, dlatego klip prezentowano
wyłącznie w klubach.
Kiedy nie byliśmy w trasie, prawie cały czas ćpałem. Codziennie był taki sam
jak wczoraj Dzień Świstaka. Kim i ja budziliśmy się i musieliśmy patrzeć przez
okno, żeby z kierunku, w jakim autostradą jadą samochody, stwierdzić, czy to
świt czy zmierzch. Kombinowaliśmy trochę gotówki, kupowaliśmy prochy,
braliśmy, a potem kompletnie zamroczeni, trzymając się za ręce, szliśmy na
spacer dokoła jeziora Echo Park. Jeśli miałem pojawić się na próbie, to
przypuszczalnie się nie pojawiałem, a jeżeli jednak przychodziłem, to byłem
zbyt odurzony, żeby cokolwiek robić, kiwałem się więc w kącie sali albo spałem
na rampie.
Kim i ja ćpaliśmy codziennie, po czym w samym środku euforii
przysięgaliśmy, że jutro wyjdziemy z nałogu. Następnego dnia jednak cały
proces zaczynał się od nowa. W tamtym okresie mnóstwo naszych znajomych
brało i często widywaliśmy się tylko w samochodach, kiedy czekaliśmy na
handlarzy. Kupowaliśmy od tego samego Francuza – wysyłaliśmy mu sygnał na
pagera, on oddzwaniał i mówił: „Spotkajmy się na rogu Beverly i Sweetzer za
dziesięć minut”. Jechaliśmy tam i na jednym rogu widzieliśmy w samochodzie
Hillela i Maggie, na drugim Boba Foresta i jego dziewczynę. Diler chodził od
samochodu do samochodu, zawsze na końcu obsługiwał nas, bo istniało
największe prawdopodobieństwo, że nie będziemy mieli odpowiedniej sumy
albo już byliśmy mu winni, ale cierpliwie czekaliśmy i braliśmy tyle, ile nam
dawał. Wracaliśmy do domu, dzieliliśmy towar i napełnialiśmy strzykawki.
Ponieważ zorientowałem się, że znacznie lepiej niż Kim toleruję heroinę, bez
jej wiedzy zawsze brałem dla siebie trzy czwarte działki, a resztę dawałem jej.
Ironia losu polegała na tym, że ta praktyka o mało jej nie zabiła.
Zdarzyło się to pewnego wieczoru u Hillela, który przeprowadził się do
okrytej niesławą hollywoodzkiej kamienicy o nazwie Milagro Castle, tuż przy
Gower. Kiedyś mieszkała tam Marilyn Monroe, ale obecnie zaludniali ją
wyłącznie dilerzy narkotyków i punki. Udało nam się zdobyć sporą porcję China
White i we trójkę poszliśmy do Hillela. On miał swoją działkę, Kim miała naszą.
Z jakiegoś powodu Hillel zaproponował, że podzieli się z Kim, miałem więc
całość dla siebie. Byłem podekscytowany i zajęty sobą, nie przyszło mi do głowy,
że Hillel podzielił się z Kim pół na pół.
Odlot był niesamowity, pamiętam, jak z Hillelem poszedłem do kuchni,
gdzie jedliśmy płatki Lucky Charms, tańczyliśmy i entuzjastycznie
wychwalaliśmy moc narkotyku. W pewnej chwili uświadomiłem sobie, że od
pewnego czasu Kim w ogóle się nie odzywa. Dotarło do mnie, że tym razem
wzięła znacznie więcej niż zwykle.
Pobiegłem do salonu, gdzie Kim siedziała wyprostowana na krześle,
właściwie martwa. Była zimna i biała, usta miała sine i nie oddychała. Nagle
przypomniałem sobie wszystkie techniki przywracania do życia po
przedawkowaniu heroiny, których nauczył mnie Blackie, kiedy miałem
trzynaście lat. Złapałem ją, zawlokłem pod prysznic i puściłem zimną wodę, po
czym zacząłem jej robić oddychanie usta-usta. Gorączkowo biłem ją po twarzy
i krzyczałem:
– Kim, nie umieraj mi na rękach. Nie chcę dzwonić do twojej mamy
z informacją, że jej córka nie żyje! Nie chcę jutro sam jeść pieprzonego
śniadania!
Odzyskiwała i traciła przytomność. Potrząsałem nią jak szmacianą lalką,
wrzeszcząc:
– Nie zasypiaj!
Hillel zadzwonił na pogotowie. Kiedy przyjechali, wyskoczyłem przez okno
i uciekłem, bo miałem nakazy aresztowania za łamanie praw drogowych. Hillel
pojechał z Kim do szpitala, gdzie doprowadzili ją do odpowiedniego stanu.
Mniej więcej po dwunastu godzinach zadzwoniłem do niej.
– Przyjedź i zabierz mnie stąd. Te skurwysyny zepsuły mi odlot –
powiedziała. – Jestem chora. Musimy coś skombinować.
Zaskakujące, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że sytuacja mogła być
poważna.
Od czasu do czasu bez przekonania podejmowałem próby ze rwania
z nałogiem. Jedną z nich spowodowały nalegania Flea, który powiedział, że
może mógłbym przez pewien czas nie brać i zainteresować się sprawami
zespołu. Zajmował wtedy świetne mieszkanie przy Carmen Street.
Zaproponował, żebym trzeźwiał na jego sofie. Przyszedłem z kilkoma butelkami
NyQuil i powiedziałem:
– Flea, to nie będzie przyjemne. Nie będę mógł spać i wszystko będzie mnie
bolało. Jesteś pewien, że chcesz mnie w swoim domu?
Był na to gotowy, słuchaliśmy więc muzyki, a ja nie brałem. Po jakimś czasie
Flea stwierdził, że powinienem wynająć mieszkanie w tym samym budynku.
Tak zrobiłem i oczywiście od razu wprowadziła się do mnie Jennifer. Na
nieszczęście nowy diler imieniem Dominique, który zdominował wszystkich
pozostałych francuskich handlarzy, mieszkał przy sąsiedniej przecznicy.
Nadeszła pora na kolejną część trasy. W noc poprzedzającą wyjazd Jennifer
i ja urządziliśmy sobie jeden z tych seksualno-heroinowych maratonów.
Kochaliśmy się przez kilka godzin, a potem przez godzinę kłóciliśmy się o mój
wyjazd; Jennifer równie głośno wrzeszczała podczas uprawiania seksu, jak
podczas kłótni. Trudno było stwierdzić, co właściwie robimy. Sąsiad, który mnie
nie cierpiał, wezwał policję, bo uważał, że doszło do aktów przemocy domowej.
Byłem w domu, otoczony stosami strzykawek, łyżek i heroiny, kiedy do drzwi
zapukali gliniarze.
– Mamy wezwanie dotyczące zastosowania przemocy w domu – oznajmił
jeden z policjantów.
– O czym wy mówicie, jaka przemoc? Jestem tu z moją dziewczyną, to
wszystko – odpowiedziałem.
– Czy możemy wejść i się rozejrzeć? – zapytał gliniarz.
Odpowiadałem przecząco, kiedy do drzwi podeszła Jennifer. Nie była pobita,
ale wciąż się denerwowała i wrzeszczała na mnie. Jeden z policjantów wsadził
głowę przez drzwi i oświetlił ją latarką, tymczasem drugi sprawdził mnie
w kartotece. Znalazł nakaz aresztowania, zakuli mnie więc w kajdanki
i wyprowadzili półnagiego. Wszyscy sąsiedzi przyglądali się tej scenie,
przekonani, że aresztowano mnie za pobicie dziewczyny. Jennifer i ja
krzyczeliśmy na siebie, kiedy policja mnie zabierała. To był bardzo
nieprzyjemny epizod z glinami. Na szczęście Lindy zapłacił za mnie kaucję
i następnego dnia wyjechaliśmy, ale w tamtym okresie mojego życia przed
wyjazdem trzeba było uwzględniać incydenty tego typu.
Albo po powrocie. Kiedy przyjechaliśmy z trasy promocyjnej Freaky Styley,
na parkingu EMI czekał na nas Bob Forest. Bob był największym rozrabiaką
w mieście. Jeśli mógł zamieszać, rzucić prowokacyjną aluzję, wywołać dramat
i konflikt, to nie rezygnował z okazji. Uwielbiał to, bo, Bóg wie, sam się rozpadał
na kawałki. Jestem pewien, że takie zachowanie odwracało uwagę innych od
niego.
Bob orientował się w moich wybrykach w trasie, ale byłem zaskoczony, kiedy
podszedł do mnie i powiedział:
– Okay, szalałeś na wyjeździe. Ale czy nigdy nie martwisz się, co robi
Jennifer?
To była ostatnia rzecz, jaką bym się przejmował. Uważałem, że Jennifer
nigdy mnie nie zdradzi, choć ja zdradzałem ją na prawo i lewo.
Bob uśmiechnął się złośliwie.
– Mam dla ciebie złe wieści, kolego.
Serce zaczęło mi walić.
– Mój przyjacielu, nadszedł czas, żebym przekazał ci informacje, które
przypuszczalnie ci się nie spodobają – ciągnął Bob. – Może pewna osoba także
nie była wobec ciebie lojalna.
– Na głowę upadłeś – wyjąkałem. – Jennifer szybciej podetnie sobie żyły, niż
zainteresuje się innym mężczyzną. Kocha mnie każdą komórką swojego ciała.
Jest fizjologicznie i emocjonalnie niezdolna do współżycia z innym.
– Wręcz przeciwnie. Mam dowody.
Zagroziłem, że rozwalę mu czaszkę o chodnik, jeśli nie powie wszystkiego,
co wie. W końcu puścił farbę. Kiedy byłem w trasie, Jennifer spała z Chrisem
Fishem, keyboardzistą Fishbone, jednej z naszych bratnich kapel. Ale wciąż mi
coś nie pasowało. Zrozumiałbym, gdyby spała z Angelo Moorem, przystojnym
solistą. Jaka dziewczyna nie chciałaby się pieprzyć z Angelo? Ale Chris Fish,
facet z okropnymi dredami i jeszcze gorszym wyczuciem stylu w kwestii ubioru?
Byłem zdruzgotany. Nie liczyło się, że w ostatnim roku spałem w trasie
z setką dziewczyn. Ta świadomość mnie dobijała. Fakt, że przyjaciel i moja
dziewczyna robili to pod moją nieobecność, był dla mnie przykładem
niewyobrażalnej demoralizacji. Czułem się sparaliżowany. Przypuszczalnie
wtedy wywołałem u siebie tego paskudnego raka. Ale co mogłem zrobić?
Nie wiem już z jakiego powodu poszedłem do domu mojego ojca i tam
ułożyłem plan. Najpierw zadzwoniłem do Chrisa.
– Chris, pieprzyłeś się z moją dziewczyną?
Nastąpiła bardzo długa chwila ciszy, po niej w słuchawce rozległ się
zaskoczony głos, który wolno powiedział:
– Cholera, Bob się wygadał.
Wziąłem głęboki oddech.
– Chyba nie masz zamiaru czegoś mi zrobić, co?
– Nic ci nie zrobię, ale nie jesteś już moim pieprzonym przyjacielem.
Trzymaj się z daleka ode mnie – ostrzegłem. Koniec rozmowy. To nie Chris był
moim problemem, ale Jennifer.
Zadzwoniłem do niej.
– Jennifer, wiem, co się stało.
– Nic się nie stało – zaprotestowała.
– Nie, wiem wszystko. Rozmawiałem z Chrisem i między nami wszystko
skończone.
Jennifer upierała się, że Chris kłamie, ale ja byłem nieugięty.
– Między nami koniec. Nie zbliżaj się do mnie, nienawidzę cię z całego
serca. Żegnaj.
Odłożyłem słuchawkę i naprawdę tak się czułem. Nadeszła pora, by ruszyć
dalej. Ogarnęło mnie podniecenie i zadzwoniłem do Flea. Razem z nim i Petem
Weissem wybraliśmy się na przejażdżkę ulicami Hollywood. Stałem
w samochodzie i wrzeszczałem:
– Jestem wolny! Jestem wolny!
Przez całą wiosnę roku 1986 wyjeżdżaliśmy w trasę i wracaliśmy, nadeszła
pora na przygotowania do następnego albumu. Jako jednego z producentów
braliśmy pod uwagę Keitha Levene’a, dawnego członka Public Image Ltd.
Znałem Keitha i uważałem go za wspaniałego faceta, ale wiedziałem też, że jest
uzależniony od heroiny, co oznaczało, że czeka nas trudna praca. Dla mnie
jednak brzmiało to rewelacyjnie, bo sam byłem w fatalnym stanie. Im bardziej
skomplikowana stawała się sceneria, tym mniej ja wyglądałem na popaprańca.
W EMI przydzielono nam budżet na taśmę demo w wysokości pięciu tysięcy
dolarów, co wydawało mi się dość wysoką sumą. W żadnym razie demo nie
mogło aż tyle kosztować. Kiedy wspomniałem o tym w rozmowie z Hillelem
i Keithem, okazało się, że wkalkulowali dwa tysiące na narkotyki. Nie sądzę, by
uzgodnili to z Flea, i wiem, że Cliff nie miał o tym pojęcia, po prostu porwał go
ten wir szaleństwa.
Na sesję przyszedłem spóźniony. Parkując przed studiem, zastanawiałem
się, czy mówili poważnie o tych funduszach na prochy. Kiedy przekroczyłem
próg, pierwsze, co wpadło mi w oczy, to góra kokainy i niewielki kopczyk
heroiny. Hillel był na odlocie. Powiedzieli mi, że narkotyki za półtora tysiąca już
zostały skonsumowane, zacząłem więc brać jak szalony i tak się naćpałem, że
nie nadawałem się do udziału w procesie twórczym.
Biedny Cliff siedział w kącie, bawiąc się absolutną w tym czasie nowością –
perkusją elektroniczną. Można było na niej zaprogramować perkusję i nagrać
własne dźwięki, co oznaczało, że perkusista mógł według własnego upodobania
wybierać sobie akompaniament. Cliff najbardziej lubił płacz dziecka.
Urządzenie nie było zbyt skomplikowane technicznie, ale Cliff zajmował się
nim tak obsesyjnie, jak my narkotykami, i śmiał się w dziwny, nerwowy sposób.
Spojrzał na mnie i powiedział:
– Mógłbym na tym grać przez dziesięć lat. To zespół sam w sobie.
Pamiętam, że pomyślałem wtedy: Właśnie to chce robić. Ma po uszy tego cyrku,
w tej maszynie widzi swoją przyszłość.
Było jasne, że Cliff stracił serce do zespołu. Nie zrezygnował, ale
wyczuwaliśmy, że nie ma ochoty dłużej z nami być, Flea poszedł więc do niego
i przekazał mu niedobre wieści. Cliff przyjął to źle i przez kilka lat miał do nas
pretensje. Po zwolnieniu Cliffa Jack Irons, nasz pierwszy perkusista,
zdecydował się wrócić, co dla mnie było takim samym szokiem jak powrót
Hillela. Coś się musiało stać w What Is This, co nadwerężyło lojalność Jacka, bo
nie należał do ludzi, którzy odchodzą, mając na widoku lepszą okazję.
Nieważne, brakowało mu nas, kochał nas i chciał z nami grać. Znowu
zaczęliśmy pisać muzykę w pierwotnym składzie.
W tym okresie jeszcze ktoś na powrót pojawił się w moim życiu. Od
zerwania z Jennifer minął prawie miesiąc. Wciąż bez umiaru szprycowałem się
heroiną i kokainą, niczego się nie ucząc. Nie dojrzewałem jako człowiek. Nie
stawiałem sobie celów, nie pracowałem nad brakami charakteru. Byłem
popieprzonym ćpunem.
Pewnego razu około trzeciej nad ranem ktoś zapukał do drzwi mojego
mieszkania przy Carmen Street. To była Jennifer. Pracowała jako tancerka go-go
w nocnym klubie i najwyraźniej przyszła prosto z pracy, bo miała na sobie
wielobarwny jaskrawy strój – pióra, wysokie buty, łańcuchy i zwariowany
makijaż, którego nałożenie musiało trwać kilka godzin.
– Proszę cię, wpuść mnie. Tęsknię za tobą. Tęsknię za tobą – błagała.
– Nie ma mowy – odpowiedziałem. – Idź sobie. Nie pakuj mnie w kłopoty,
nie próbuj wrzeszczeć. Nie potrzebuję gliniarzy w domu.
Zamknąłem drzwi i poszedłem do łóżka. Kiedy wstałem, Jennifer smacznie
spała skulona na wycieraczce. Powtarzało się to przez kilka tygodni –
przychodziła co noc i albo pukała, albo od razu kładła się na progu. Mieszkanie
opuszczałem przez kuchenne okno i schodziłem w dół po wielkim drzewie
cytrynowym, które rosło tuż obok (okazało się bardzo przydatne, kiedy zdobyłem
trochę perskiej heroiny, która jest oleista i trzeba ją podgrzewać z dodatkiem
soku z cytryny).
Pewnej nocy poddałem się. Nie pamiętam, czy uległem jej miłości, czy
byłem taki spłukany, że potrzebowałem dwadzieścia dolców, czy przyniosła
prochy, czy też z jakiegoś innego smutnego, chorego, pokręconego powodu,
w każdym razie wpuściłem ją i zaczęliśmy w punkcie, w którym przerwaliśmy.
Znowu razem na odlocie jak latawce, z powrotem w totalnie chorym, ale
namiętnym związku. Tak namiętnym, że został zarejestrowany na filmie wideo,
który stał się kultowy w undergroundowych klubach Los Angeles.
Odbyło się to pewnego wieczoru w „Roxy”. Zorganizowano benefis dla Sea
Shepard, hardcorowej wersji Greenpeace, i o udział poproszono też Chili
Peppers. Motywem przewodnim wieczoru była twórczość Jimiego Hendriksa –
każdy zespół miał wykonać jedną z jego piosenek. Zestaw wykonawców był
imponujący, poza nami grali Mike Watt, nasz przyjaciel Tree oraz Fishbone,
czekaliśmy więc na ten wieczór z niecierpliwością.
Pojawiłem się w klubie tuż przed występem Fishbone. Wcześniej
przeprowadziliśmy z Jennifer dyskusję o jej występie z tym zespołem, ale
sprawę uznałem za wykluczoną.
– Nie wyjdziesz na scenę z tym facetem – oznajmiłem. Chłopcy z Fishbone
zaczęli grać, a ja poszedłem na galerię. Kiedy spojrzałem w dół, zobaczyłem na
scenie Jennifer. To mi się nie spodobało. Teraz musiała zapłacić za to, że
w obecności moich przyjaciół okazała mi taki brak szacunku. A jednocześnie
musiałem utrzymać koncentrację, ponieważ było dla mnie szalenie ważną
rzeczą, żeby dobrze zaśpiewać Foxy Lady. Tuż przed naszym wyjściem za
kulisami pojawiła się młoda hippiska. Była naprawdę ładna, miała brązowe
włosy i potężne cycki sterczące pod obcisłym topem, które po prostu nie miały
innego wyjścia, tylko celować wszystkim w twarz.
Olśniło mnie. Podszedłem i szepnąłem jej do ucha:
– Będziemy śpiewać Foxy Lady. Chcę, żebyś pod koniec piosenki, kiedy
będziemy wszyscy szaleć, weszła na scenę nago i zatańczyła ze mną.
Oboje możemy stosować te same sztuczki. Bogini hippie się zgodziła.
Wyszliśmy i powaliliśmy widownię na kolana naszą interpretacją Foxy Lady. To
było tak, jakbyśmy potrafili lewitować. Perkusja szalała. Flea grał jak natchniony.
Hillel orbitował. Ja dawałem z siebie wszystko.
Prawie zapomniałem o niespodziewanym gościu. Kończyliśmy, kiedy
pojawiła się przy nas ta seksowna młoda hippiska. Była naga od pasa w górę i jej
wielkie piersi kołysały się po całej scenie. Podeszła do mnie i zaczęła tańczyć.
Norwood, basista z Fishbone, dołączył do nas i wzięliśmy między siebie tę
półnagą dziewczynę.
Nagle na scenę wskoczyła jak wystrzelona z katapulty jakaś postać. To była
Jennifer. Złapała Norwooda, który był potężnym mężczyzną, i odepchnęła na
bok z taką łatwością, jakby był szmacianą lalką. Później chwyciła dziewczynę
i dosłownie zrzuciła ją ze sceny. Zespół cały czas grał. Uświadomiłem sobie, że
zaraz solidnie mi się dostanie. Leżałem już na plecach, śpiewając końcową
wokalizę. Jennifer rzuciła się na mnie z pięściami, kopała, próbowała trafić
w krocze. Starałem się blokować ciosy, nie opuszczając ani jednej nuty. Kopała
mnie w tyłek, dopóki nie skończyłem piosenki. Później jakimś cudem udało mi
się uciec w noc.
Przy dysfunkcjonalnej dziewczynie, dysfunkcjonalnej platonicznej
przyjaciółce i dysfunkcjonalnym mnie moje życie nadal staczało się spiralnie
w dół. Ustaliliśmy, że producentem naszego trzeciego albumu będzie Michael
Beinhorn. Był to bardzo inteligentny nowojorczyk, który zajmował się tym
samym rodzajem muzyki co my i wyprodukował przebój Herbiego Hancocka
Rockit. Ja tkwiłem w moim Roku Świstaka, co rano budziłem się do szarej
rzeczywistości, w której liczyło się tylko to, że trzeba skombinować działkę, żeby
dobrze się poczuć. Wpadłem w kolejny straszny heroinowy ciąg z Kim i przestałem
być produktywny. Gasłem intelektualnie, duchowo, fizycznie, twórczo – pod każdym
względem traciłem siły. Czasami heroinowy odlot był przyjemny, euforyczny
i beztroski jak marzenie senne, niemal romantyczny. W rzeczywistości umierałem,
ale tak daleko zabrnąłem, że tego nie dostrzegałem.
Na tych kilku próbach, na których się pojawiłem, nie dałem z siebie nic
nowego. Nie miałem tej energii co przedtem ani chęci przedstawiania własnych
pomysłów i tekstów. One wciąż we mnie były, ale proces został zablokowany,
zamrożony. Napisaliśmy kilka piosenek na trzecią płytę – cztery albo pięć –
potrzebowaliśmy jednak znacznie więcej. Cały zespół cierpiał na tym, że Hillel
i ja braliśmy narkotyki, choć ja byłem bardziej oczywistym kandydatem do
skreślenia, bo dosłownie spałem na próbach.
Kiedy pewnego dnia pojawiłem się na próbie, Jack, Hillel i Flea, którzy
przypuszczalnie kochali mnie bardziej niż ktokolwiek inny na świecie,
powiedzieli:
– Anthony, wykopujemy cię z zespołu. My chcemy grać muzykę, a ty
najwyraźniej nie, musisz więc odejść. Poszukamy nowego solisty, dla ciebie nie
ma tu już miejsca.
W krótkim przebłysku jasności umysłu zrozumiałem, że mają wszelkie
podstawy, żeby mnie wywalić. To było oczywiste posunięcie, jak odcięcie stopy,
w którą wdała się gangrena, by w ten sposób uratować resztę ciała przed
śmiercią. Chciałem tylko, żeby mnie pamiętano, żeby uznano, że byłem
założycielem Red Hot Chili Peppers, coś zacząłem, nagrałem dwie płyty,
w zespole spędziłem kilka lat. Cokolwiek zdarzy się później, będzie wyłącznie
ich zasługą. Część mnie szczerze godziła się na opuszczenie kapeli, choć
przyszło mi to z taką łatwością przede wszystkim dlatego, że wiedziałem, że
teraz nie muszę już za nic odpowiadać – mogę odejść z Kim i ćpać.
Ku ich wielkiemu zaskoczeniu wzruszyłem ramionami i odparłem:
– Macie rację. Przepraszam, że przez cały czas nie dawałem z siebie tyle, ile
powinienem. To okropne, ale doskonale was rozumiem i życzę wam wszystkiego
najlepszego.
I wyszedłem.
Z chwilą, kiedy nie musiałem nigdzie się meldować, sytuacja ze złej stała się
jeszcze gorsza. Razem z Kim pozbyliśmy się wszelkich ograniczeń. Byliśmy
mocno zdesperowani; ponieważ poważnie zadłużyliśmy się u dilerów
z Hollywood, zaczęliśmy z jej domu, niezbyt oddalonego od centrum Los
Angeles, chodzić do dzielnic znanych z handlu narkotykami, głównie
w okolicach Sixth i Union. Szliśmy i przedstawialiśmy się różnym ulicznym
dziwakom. To tam poznałem tego bardzo utalentowanego kanciarza. Był złym
do szpiku kości ulicznikiem, bezwzględnym białym ćpunem z marginesu, który
zręcznie poruszał się w śródmiejskim latynoskim świecie narkotyków. Stał się
naszym łącznikiem z innymi handlarzami. Wciąż mieszkał z rodzicami
w małym drewnianym domu. Smarkacz od stóp do głów był pokryty śladami po
strzykawkach, ropniami i innymi chorobliwymi wrzodami, ale na ulicy nie miał
sobie równych. Kim i ja zawsze dysponowaliśmy niewielkim budżetem, a on
załatwiał nam towar. Ufaliśmy mu. Kupowaliśmy działki koki i heroiny, szliśmy
kilka przecznic dalej do dzielnicy willowej i szprycowaliśmy się od razu na ulicy.
Wciąż byliśmy przekonani o własnej niezwyciężoności i niewidzialności;
myśleliśmy, że nic nie może się nam przydarzyć.
Mniej więcej tydzień po wyrzuceniu mnie z kapeli przeżyłem bardzo
smutną chwilę. Gdy rozmawiałem z Bobem Forestem, powiedział, że
„L.A. Weekly”, który po raz pierwszy rozdawał nagrody muzyczne, nominował
Red Hot Chili Peppers do tytułu zespołu roku. Dla naszego środowiska był to
odpowiednik nominacji do Oscara, sytuacja była więc dość podniecająca. Bob
zapytał, czy pójdę na uroczystość. Odpowiedziałem, że nie rozmawiam
z chłopakami i nie wyobrażam sobie, że mógłbym się tam pojawić.
Tak się jednak złożyło, że rozdanie nagród odbyło się w Variety Arts Theatre,
starej sali widowiskowej w środku narkotykowego śródmieścia. Przypadkiem
tamtego wieczoru byłem w sąsiedztwie, próbując wyłudzić więcej prochów, niż
ktokolwiek chciał mi sprzedać. Zostało mi ostatnie dziesięć dolarów, a nie było to
przyjemne, bo w taki wieczór jak ten chciałbyś stracić świadomość, a nie tylko
być na haju. Pamiętam, jak brałem speedballa z facetami z dilerskiego gangu,
kiedy dotarło do mnie, że odbywa się uroczystość rozdania nagród
„L.A. Weekly”.
Oszołomiony wtoczyłem się do foyer teatru. Panował tam nietypowy mrok
i prawie nikogo nie było, bo uroczystość już trwała. Drzwi prowadzące do
głównej sali teatralnej były otwarte, oparłem się więc o nie i zacząłem szukać na
widowni kumpli z zespołu. Oczywiście siedzieli w pierwszym rzędzie.
Spędziłem tam nie więcej niż minutę, kiedy jakiś znajomy mi powiedział:
– Człowieku, nie powinieneś tu być. To będzie dla ciebie bardzo smutne.
Zaraz potem ogłosili zwycięzcę w kategorii zespół roku: The Red Hot Chili
Peppers.
– Wygraliśmy! Zdobyliśmy tę przeklętą nagrodę! – wiwatowałem w duchu.
Patrzyłem na kumpli, każdy uśmiechał się od ucha do ucha i energicznym
krokiem wchodził na scenę ubrany w śmieszny garnitur i kapelusz. Kiedy po
kolei odbierali nagrody, wygłaszali krótkie mowy w rodzaju: „Dziękuję,
»L.A. Weekly«. Dziękuję, Los Angeles. Gramy dalej. Do zobaczenia w przyszłym
roku”. Żaden nie wspomniał naszego brata Anthony’ego, który z nami tego
dokonał i zasłużył sobie na część tej nagrody. To było tak, jakbym przez te
ostatnie trzy lata w ogóle nie istniał. Nikt nawet słówkiem nie pisnął o facecie,
którego wykopali dwa tygodnie temu. Żadnego: „Odpoczywaj w pokoju”,
żadnego: „Niech Bóg zbawi jego duszę”, nic.
Był to dla mnie poetycko-tragiczny, dziwaczny i surrealistyczny moment.
Rozumiałem, dlaczego mnie wykopali, ale nie potrafiłem pojąć, dlaczego, na
litość boską, nie potrafili na scenie o mnie wspomnieć. Byłem zbyt otępiały, żeby
sobie współczuć, desperacko próbowałem nie myśleć, jak okropnie wszystko
spieprzyłem i usiłowałem uciec przed odpowiedzialnością i trzeźwą oceną
sytuacji. Powiedziałem tylko sobie: Ach, pierdolić ich, i próbowałem pożyczyć pięć
dolarów od kogoś w foyer, żebym mógł dalej być na haju.
Pieniądze na prochy były dla nas poważnym problemem, ale pewnego dnia
Kim dostała czek na sporą sumę. Kupiliśmy tony prochów i wróciliśmy do jej
mieszkania. Tak się naćpałem, tak wspaniale się czułem, że powiedziałem do
Kim:
– Muszę z tego wyjść.
Czasami, kiedy jesteś na haju, myślisz, że do końca życia będziesz się tak
rewelacyjnie czuł, i naprawdę wierzysz, że uda ci się zerwać z nałogiem, nie
potrafisz sobie wyobrazić, że ta euforia kiedykolwiek minie.
– Zaraz zadzwonię do mamy, pojadę do Michigan i zacznę brać metadon –
oznajmiłem. Jak mi się zdawało, to było lekarstwo na uzależnienie.
Śliniliśmy się i byliśmy zbyt odurzeni, aby zważać na nasze dobro, ale Kim
uznała, że to doskonały pomysł, podniosłem więc słuchawkę i wykręciłem
numer do mamy.
– Nie uwierzysz, ale mam poważny problem z heroiną. Chciałbym wrócić do
Michigan i przejść na metadon, tylko że nie mam grosza przy duszy.
Jestem przekonany, że mama zareagowała szokiem, ale natychmiast się
pozbierała i postarała zachowywać racjonalnie. Musiała wyczuć, że moje życie
wisi na włosku, że jeśli się wścieknie i zacznie mnie łajać, nigdy nie zdecyduję
się wrócić do domu. Gdyby wiedziała, jaki tryb życia prowadzimy, z miejsca
trafiłaby do szpitala dla psychicznie chorych.
Mama wszystko załatwiła i następnego dnia dostałem bilet, ale nie mogłem
przerwać ćpania. Nadszedł dzień lotu, ale my przez całą noc się szprycowaliśmy
i kiedy trzeba było jechać na lotnisko, nie byliśmy nawet w stanie wezwać
taksówki. Zadzwoniłem do mamy i wymyśliłem jakieś idiotyczne kłamstwo,
dlaczego nie mogę dzisiaj wyjechać. Obiecałem, że następnego dnia wymienię
bilet. To powtarzało się przez kilka dni, ciągle mówiłem: „Przyjeżdżam jutro,
przyjeżdżam jutro”, gdy tymczasem oboje z Kim leżeliśmy naćpani u niej
w domu.
W końcu postanowiłem wyjechać, ale musiałem przed lotem się
naszprycować, żebym w samolocie był na haju. Rano pojechaliśmy do miasta,
żeby kupić heroinę i kokę.
Kim prowadziła pożyczonego starego falcona, a ja co rusz wyskakiwałem
z auta, szukając dobrych okazji na ulicy, napełniając kieszenie mojego
prochowca heroiną, kokainą, łyżkami, wacikami, strzykawkami, czym tylko
chcecie. Byłem na jednej ze śródmiejskich ulic, kiedy po drugiej stronie
zobaczyłem kogoś, kto mógł okazać się dla mnie użyteczny. Przeszedłem
w niedozwolonym miejscu i zanim się zorientowałem, zaczepił mnie gliniarz:
– Hej, ty tam, w prochowcu. Może tu podejdziesz?
Kątem oka zauważyłem, że Kim siedzi oparta o kierownicę falcona i jęczy.
Ważyłem w porywach pięćdziesiąt pięć kilogramów, na głowie miałem jedną
wielką czapę splątanych włosów, która wyglądała jak słoniowe ucho. Prochowiec
wisiał na mnie jak na wieszaku, a moja skóra miała dziwny żółtozielony odcień.
Na stopach miałem trampki do kostek, czarno-czerwone, na których
narysowałem markerem różne wzory. Na nosku jednego narysowałem gwiazdę
Dawida wielkości srebrnej jednodolarówki. Och, i oczywiście na nosie miałem
ciemne okulary.
Byłem kompletnie naćpany.
Gliniarz zdążył mi się przyjrzeć.
– Zobaczyliśmy, że przechodzisz nieprzepisowo przez ulicę, a wyglądasz
nieco podejrzanie – powiedział. – Możesz pokazać nam jakiś dowód tożsamości?
– No, nie mam żadnego dowodu tożsamości, ale nazywam się Anthony
Kiedis i powinienem jechać na lotnisko, bo spóźnię się na samolot. Wybieram
się z wizytą do mamy… – wyjąkałem.
W trakcie tego przesłuchania drugi policjant systematycznie mnie
obszukiwał, począwszy od trampek i skarpetek.
Podałem datę i miejsce urodzenia oraz adres, a pierwszy gliniarz to zapisał,
odwracając moją uwagę od poczynań kolegi, który doszedł już do spodni.
Sprawdzał wszystkie kieszenie i wyjmował każdy skrawek papieru i śmieć, jaki
miałem przy sobie. Przejrzał nawet zawartość maleńkiej kieszonki, a ja coraz
bardziej się denerwowałem, ponieważ zbliżał się do wewnętrznych kieszeni
płaszcza, w których miałem towar.
– Czy w tym płaszczu są wewnętrzne kieszenie? – zapytał. Zacząłem grać na
zwłokę, pokazałem im bilet lotniczy i inne rzeczy, które miałem w płaszczu.
Dokładnie w chwili, gdy policjant już miał zająć się kieszeniami z towarem,
jego partner spojrzał na moje trampki i zapytał:
– Jesteś Żydem? Dlaczego masz Gwiazdę Dawida na bucie?
Na jego identyfikatorze przeczytałem, że nazywa się Cohen.
– Nie, ale mój najlepszy przyjaciel jest Żydem i obaj bardzo jesteśmy
przywiązani do gwiazdy Dawida – odparłem.
Cohen popatrzył na partnera, który już miał znaleźć moje zapasy,
i powiedział:
– Kowalski, puszczamy go.
– Co? – zapytał Kowalski.
– Pogadam z nim. – Cohen odciągnął mnie na bok. – Posłuchaj, nie
powinieneś tu być – szepnął. – Cokolwiek kombinujesz, to nie jest dla ciebie
dobre. Najlepiej zrobisz, jak wsiądziesz do tego samolotu i wyjedziesz stąd. Nie
chcę cię tu więcej widzieć.
Pokiwałem głową i jak tylko zmieniły się światła, przebiegłem na drugą
stronę ulicy. Tego ranka w końcu dotarłem na lotnisko.
Kiedy samolot wylądował w Michigan, wciąż byłem na haju. Zobaczyłem
matkę w poczekalni i ruszyłem ku niej, ale ominęła mnie wzrokiem, bo
wyglądałem, jakbym wyszedł z grobu.
– Cześć, mamo – powiedziałem cicho. Wyraz szoku, przerażenia, strachu,
smutku i niedowierzania na jej twarzy był nie do zniesienia. – Jedźmy prosto do
ośrodka.
Pojechaliśmy tam i zapytałem pracownika, gdzie znajduje się poradnia
metadonowa. W odpowiedzi usłyszałem, że w stanie Michigan zaprzestano
stosowania metadonu pół roku przed moim przyjazdem. To była zła, naprawdę
fatalna wiadomość dla mnie, ponieważ w normalnym układzie gdzieś bym coś
skombinował. Ale tu byłem w sytuacji bez wyjścia. Nie miałem grosza i ledwo
trzymałem się na nogach.
Psycholog zaproponował mi terapię długoterminową, ale to oznaczało rok
w ośrodku. Raczej umarłbym na chodniku, niż zgodził się na roczny pobyt
w zamknięciu.
– Pozostaje więc tylko Armia Zbawienia – dodał – ale tam nie mają detoksu.
Pojechaliśmy do podejrzanej dzielnicy Grand Rapids, gdzie zgłosiłem się do
Armii Zbawienia.
– Dziękujemy pani, odzyska pani syna za dwadzieścia dni – powiedzieli
i mama pożegnała się z mną.
Byłem stracony. Zaprowadzili mnie do wielkiej sali i przydzielili pryczę.
Rozejrzałem się dokoła i zobaczyłem białe dzieciaki, czarne dzieciaki, latynoskie
dzieciaki, młodych alkoholików, młodych heroinistów, młodych kokainistów
i grupkę starszych osób. Pasowałem tu idealnie.
Czekały mnie objawy głodu. Wiedziałem, czego się spodziewać, bo
wcześniej przez to przechodziłem. Wiedziałem, że będzie mi niedobrze, że
będzie mnie bolała każda najmniejsza kosteczka. Kiedy odstawiasz narkotyki,
bolą cię rzęsy, bolą cię brwi, bolą cię łokcie, bolą cię kolana, bolą cię kostki, boli
cię kark, boli cię głowa, bolą cię plecy, wszystko cię boli. Bolą cię części ciała,
o których dotąd nie wiedziałeś, że mogą boleć. W ustach masz nieprzyjemny
smak. Przez tydzień nieprzerwanie leci ci z nosa. Właściwie aż tak nie
wymiotowałem, ale najgorszą udręką był brak snu. Przez całe dwadzieścia dni
nie zmrużyłem oka. Całymi nocami chodziłem po korytarzach, siadywałem
w świetlicy i oglądałem nocne programy w telewizji. Przez pierwszych kilka dni
nie mogłem jeść, potem apetyt mi wrócił i trochę przytyłem.
Po kilku dniach przyszedł do mnie członek personelu i oznajmił:
– Podczas pobytu tutaj codziennie będziesz chodził na spotkania.
Na dworze był mróz i padał śnieg, czułem się okropnie, ale pogodziłem się
z losem i z innymi dzieciakami maszerowałem do tego małego pokoju spotkań.
Niewiele do mnie docierało, bo cierpiałem fizyczny ból i emocjonalnie byłem
w rozsypce, ale siedziałem na tych zebraniach i widziałem dwanaście kroków
wypisanych na ścianie. Starałem się je odczytać, ale nie mogłem zogniskować
wzroku. Starałem się słuchać, ale uszy nie chciały pracować.
Przez całe życie wyśmiewałem się ze wszystkiego, co łączyło się
z trzeźwością lub zrywaniem z nałogiem. Na widok nalepek „Jeden dzień na
raz” mówiłem: „Pieprzyć to”. Byłem kanciarzem, oszustem, narkomanem,
kłamcą, łgarzem, złodziejem, wszystkim na raz, i oczywiście zacząłem
doszukiwać się jakiegoś brudnego podtekstu. O co tu chodzi – o pieniądze?
Boga? Religię? Co tu się dzieje?
Kiedy jednak siedziałem na kolejnym spotkaniu, wyczułem w atmosferze
pokoju coś, co miało sens. Byli tam ludzie tacy jak ja, którzy wzajemnie pomagali
sobie pozbyć się nałogu i znaleźć nową drogę w życiu. Bardzo chciałem odkryć
jakiś haczyk, ale czegoś takiego w tym nie było. Myślałem: O mój Boże, oni
przyszli z tego samego miejsca co ja, ale już nie biorą, nie wyglądają na
zdesperowanych, żartują z gównianych spraw, za samo mówienie o których
większość ludzi od razu posłałaby cię do pudła. Wstała jakaś dziewczyna
i powiedziała, że chociaż ma dziecko, nie potrafi przestać palić cracka. Musiała
dziecko oddać swojej mamie. Myślałem: Cóż, ja zrobiłbym tak samo. Zostawiłbym
dziecko u mamy i zniknął. Tak samo postąpiłem z zespołem.
To nie była sekta, przekręt, fanaberia, sztuczka, sposób na wydarcie ci
pieniędzy, to byli narkomani pomagający narkomanom. Jedni byli czyści, inni
dopiero stawali się czyści, bo rozmawiali z tymi pierwszymi i byli szczerzy, nie
bali się mówić, jak bardzo są popieprzeni. Olśniło mnie, że jeśli tak zrobię, to
też mogę być czysty.
Spędziłem tam dwadzieścia dni, nie spałem, ale codziennie chodziłem na
spotkania, słuchałem, czytałem książki i poznawałem podstawowe zasady.
Po dwudziestu dniach wróciłem do domu mamy w Lowell, czując się o niebo
lepiej niż w dniu przyjazdu do Michigan. Miałem dwadzieścia cztery lata i byłem
czysty po raz pierwszy od jedenastego roku życia. Mogłem przespać całą noc
i uczciliśmy ten fakt z mamą następnego dnia. Mój ojczym Steve bardzo mnie
wspierał, tak samo jak siostry. Czułem się dobrze, dziwnie pogodzony
z katastrofą, do której doprowadziłem. W tych spotkaniach było mnóstwo
optymizmu, bo ludzie uwolnili się z więzienia, w którym sami się zamknęli,
i wszystko wydawało się świeże i nowe.
Steve miał stare hantle. Naprawiłem je i zacząłem ćwiczyć. Chodziłem na
długie spacery i bawiłem się z psem. Od bardzo dawna nie czułem się tak
normalnie, nie goniłem za niczym, nie dzwoniłem do nikogo, z nikim nie
spotykałem się w środku nocy, żeby wyłudzić działkę. A co dziwne, w ogóle o tym
nie myślałem.
Podczas pobytu w Armii Zbawienia uświadomiłem sobie, że jeśli chcę
zmienić swoje życie, muszę rozstać się z Jennifer. Naprawdę chciałem
zachować trzeźwość i nie winiłem jej o swój problem, ale wiedziałem, że przy
niej moje szanse na pozostanie czystym są niewielkie.
Po powrocie do domu mamy nadal chodziłem na spotkania i nauczyłem się,
że alkoholizm oraz narkomania to choroby. Kiedy wiesz, że istnieje nazwa i opis
stanu, który uważałeś za szaleństwo, to rozpoznałeś problem i teraz możesz coś
z tym zrobić.
Prawdziwą psychiczną ulgę daje odkrycie, co z tobą jest nie tak i dlaczego
usiłowałeś się zabić prochami, odkąd byłeś na tyle duży, żeby je znaleźć. Na
początku nie miałem jasno sprecyzowanych idei, wciąż chciałem iść na skróty,
robić rzeczy po swojemu i nie wykonywać całej tej pracy, której ode mnie
wymagano, ale podobało mi się uczucie, które w sobie odnalazłem.
Współczułem też tym biednym popaprańcom, którzy jak ja niszczyli sobie życie.
Patrzyłem na uczestników spotkań i widziałem piękne młode kobiety zmienione
w szkielety, bo nie potrafiły przestać brać. Widziałem ludzi, którzy kochali swoje
rodziny, ale nie potrafili przestać brać. To mnie wciągało. Postanowiłem, że chcę
wziąć udział w działaniach, dzięki którym ci ludzie będą mieć szansę na
wyzdrowienie, odzyskanie na powrót swojego życia.
Po miesiącu spędzonym w Michigan zadzwoniłem do Flea, żeby złożyć mu
raport. Wymieniliśmy pozdrowienia, po czym opowiedziałem mu o głodzie,
spotkaniach i o tym, że przestałem brać.
– Co to znaczy: nie bierzesz? – zapytał Flea. – Zupełnie nic nie bierzesz?
Nawet nie palisz trawki?
– Nie. Nawet nie mam ochoty. To się nazywa trzeźwość i ten stan bardzo mi
się podoba.
– To jakieś szaleństwo. Bardzo się cieszę ze względu na ciebie – powiedział
Flea.
Zapytałem, jak układają się sprawy w zespole. Powiedział, że zatrudnili
nowego solistę, który ma mnóstwo tatuaży, ale wyczułem z jego tonu, że nie są
z niego zadowoleni. W gruncie rzeczy wcale mnie to nie obchodziło. Wcale nie
próbowałem wrócić do zespołu.
Flea musiał w moim głosie usłyszeć coś, czego nie słyszał, odkąd
chodziliśmy do szkoły. Samego mnie to dziwi, ponieważ zupełnie do mnie nie
pasowało, że w chwili, gdy poczułem się dobrze, nie podjąłem próby wkręcenia
się na powrót do zespołu. Ale mnie szczerze nie obchodziło, czy wrócę czy nie.
Pochodziłem do tej kwestii na zupełnym luzie, co będzie, to będzie, a postawa ta
była obca mojej naturze, ponieważ zawsze biorę sprawy w swoje ręce, wiem,
czego chcę, i chcę mieć to natychmiast. Wówczas jednak czułem ulgę, że
pozbyłem się obsesyjnych egocentrycznych zachowań.
Kilka dni później Flea zadzwonił do mnie.
– Jak myślisz, może byś przyjechał, zagrał z nami kilka piosenek i przekonał
się, czy chcesz wrócić do zespołu? – zapytał.
Wtedy po raz pierwszy w ogóle wziąłem pod uwagę taką możliwość.
– Hm. Tak, zgoda. W gruncie rzeczy nic innego nie chcę robić – odparłem.
– W takim razie przyjeżdżaj i zabieramy się do roboty – powiedział Flea.
Wsiadłem do samolotu, ogarnięty entuzjazmem dla mojego nowego życia.
Postanowiłem napisać piosenkę o trwającym miesiąc doświadczeniu, na które
składały się spotkania, odstawienie narkotyków i wygrana bitwa
z uzależnieniem. Kiedy teraz na to patrzę, wydaje mi się to naiwne, ale
znajdowałem się właśnie na tym etapie mojego życia. Wyjąłem kartkę,
popatrzyłem przez okno na chmury i zacząłem zapisywać ten strumień słów,
który przeze mnie płynął.
Fragment Fight Like a Brave
If you’re sick-a-sick ’n’ tired of being sick and tired
If you’re sick of all the bullshit and you’re sick of all the lies
It’s better late than never to set-a-set it straight
You know the lie is dead so give yourself a break
Get it through your head, get it off your chest
Get it out your arm because it’s time to start fresh
You want to stop dying, the life you could be livin’
I’m here to tell a story but I’m also here to listen
No, I’m not your preacher and I’m not your physician
I’m just trying to reach you, I’m a rebel with a mission
Fight like a brave-don’t be a slave
No one can tell you you’ve got to be afraid
(Jeśli masz już dość bycia chorym i zmęczonym,
Jeśli masz dość całego tego gówna i masz dość wszystkich tych kłamstw,
Lepiej późno niż wcale wszystko to wyprostować.
Wiesz, że kłamstwo jest martwe, więc daj sobie spokój,
Wyrzuć to z głowy, wyrzuć z serca,
Wyciągnij igłę z ramienia, bo czas zacząć od nowa.
Chcesz przestać umierać, masz życie, które możesz przeżyć.
Jestem tu, żeby opowiedzieć historię, ale jestem też po to, żeby słuchać.
Nie, nie jestem twoim kaznodzieją ani lekarzem,
Próbuję tylko do ciebie dotrzeć, jestem buntownikiem, który ma misję do
spełnienia.
Walcz jak bohater – nie bądź niewolnikiem
Nikt nie może ci powiedzieć, że musisz się bać.)
Niecałe dwa miesiące po powrocie do Los Angeles znowu brałem heroinę
i kokainę. Moja trzeźwość nie trwała zbyt długo, ale teraz wiedziałem, że
istnieje droga wyjścia z szaleństwa, tylko ode mnie zależy, czy będę gotów
wykonać odpowiednią pracę, aby na nią wkroczyć. Dostałem narzędzia, ale nie
chciałem jeszcze z nich skorzystać.
8.
Powrót do zespołu nie był jedyną rzeczą, o której rozmawiałem z Flea, kiedy
zadzwonił do mnie do Michigan. Podczas mojej nieobecności zagrał w filmie s.f.
pod tytułem Stranded i poznał wtedy piękną młodą aktorkę Ione Skye. Był
przekonany, że jest dokładnie w moim typie. Umówiliśmy się, że kiedy wrócę do
domu, pozna nas ze sobą.
Zamieszkałem z Lindym, który był na tyle miły, że pozwolił mi zająć wolną
sypialnię w swoim trzypokojowym mieszkaniu w Studio City. Naturalnie
oznaczało to, że musiał odbierać telefony od Jennifer i odpierać jej ataki. Nie
miałem najmniejszej ochoty z nią rozmawiać, zwłaszcza gdy poznałem Ione.
Od pierwszej chwili wiedziałem, że ta bogini musi być moja. Spotkaliśmy się
kilka dni przed jej szesnastymi urodzinami, wyglądała, jakby zeszła z kart
baśni. Jennifer była nowoczesną punkową supergwiazdą, doskonale
wypracowaną autokreacją, podczas gdy Ione była bardziej naturalną, delikatną,
uduchowioną leśną nimfą. Miała długie, wijące się, ciemne włosy, piękny
zalotny uśmiech i lekko wysuniętą górną szczękę. Zawsze lubiłem lekko
wysunięte górne szczęki.
Ione pochodziła z hollywoodzkiej rodziny prowadzącej alternatywny tryb
życia. Jej ojciec, piosenkarz folkowy Donovan, trzymał się na uboczu. Matka
imieniem Enid była piękną hippiską z długimi kręconymi jasnymi włosami. Ione
miała brata, który dostał imię po ojcu. Wszyscy mieszkali we wspaniałym domu
Craftsmana w North Wilton, a panowała w nim ciepła, wiejska, serdeczna
atmosfera. Ione ubierała się jak hippiska i miała jakiś eteryczny szósty zmysł,
dodatkowy dar. Odznaczała się też wielką seksualną ciekawością. Nie
werbalizowała tej energii, ale w tamtym okresie bardzo to na mnie działało. Była
chyba najpiękniejszą, najmądrzejszą, najbardziej seksowną, troskliwą
i życzliwą dziewczyną w całym Hollywood i, dzięki Bogu, oboje czuliśmy do
siebie pociąg. Kilka dni po naszym poznaniu na swoim przyjęciu urodzinowym
przedstawiła mnie jako swojego chłopaka. W głowie się nie mieściło, jak szybko
i głęboko się w niej zakochałem.
Teraz byłem gotowy wracać do pracy. Z naszym producentem, Michaelem
Beinhornem, przejrzeliśmy piosenki. Za dziesięć dni mieliśmy wejść do studia,
żeby zacząć nagrania, planowałem więc, że będę pisał w trakcie całego procesu.
To nie było jakieś przytłaczające zadanie, w tamtych czasach na płytę
wystarczyło dwanaście piosenek. Pracowaliśmy nad Fight Like a Brave i Beinhorn
dołożył refren skandowany na wzór śpiewu kibiców piłki nożnej. Me and My
Friends, piosenka, którą napisałem, jadąc do domu z San Francisco z moim
starym przyjacielem Joe Waltersem, okazała się udana. Funky Crime była
lirycznym opisem rozmowy z George’em Clintonem, w której twierdził, że sama
muzyka jest ślepa na kolor skóry, to media i stacje radiowe wprowadzają
segregację w zależności od tego, jak odbierają danego artystę. Backwoods
traktowała o korzeniach rock and rolla, a Skinny Sweaty Man była moim
hymnem do Hillela. Napisałem na jego cześć jeszcze jedną piosenkę,
zatytułowaną No Chump Love Sucker. Był zdruzgotany, ponieważ dziewczyna
zostawiła go dla innego, który miał więcej forsy i prochów. Piosenka była
odwetem na takich złych, materialistycznych kobietach.
Behind the Sun bez wątpienia była dowodem na poszerzenie naszych
horyzontów muzycznych i stylowych. Hillel skomponował tę niezwykłą,
melodyjną muzykę i Beinhorn przewidywał, że piosenka może stać się
przebojem. Poświęcił dużo czasu, pracując nad nią ze mną, bo wiedział, że
śpiewanie ładnych melodii nie jest moją mocną stroną. Przypuszczam, że
w tamtym okresie byłem znany z piosenek w rodzaju Party on Your Pussy.
Wytwórnia EMI odmówiła zgody na umieszczenie jej na płycie, dopóki nie
zmieniliśmy tytułu na Special Secret Song Inside. Z drugiej strony, niezbyt
słuszne jest twierdzenie, że wszystkie nasze piosenki miały równie ostre teksty.
Love Trilogy stała się jednym z naszych ulubionych utworów w całym dorobku
zespołu. Zaczyna się jak reggae, przechodzi w ostry rock i kończy metalem.
Przez lata, jeśli ktokolwiek kwestionował nasze teksty, Flea nieodmiennie
odpowiadał: „Przeczytajcie Love Trilogy, to dowiecie się, o czym są prawdziwe
teksty”. Piosenka mówi o miłości do rzeczy, które niekoniecznie są doskonałe
i nie zawsze łatwe do kochania.
Fragment Love Trilogy
My love is death to apartheid rule
My love is deepest death, the ocean blues
My love is the Zulu groove
My love is coop-a-loop move
My love is lightning’s blues
My love is the pussy juice
My love can’t be refused
(Moja miłość jest śmiercią dla rządów apartheidu,
Moja miłość jest najgłębszą śmiercią, smutkiem oceanu,
Moja miłość jest rytmem Zulusa,
Moja miłość jest brawurowym gestem,
Moja miłość jest bluesem błyskawicy,
Moja miłość jest sokiem z cipki,
Mojej miłości nie można odrzucić.)
Po pięćdziesięciu dniach w trzeźwości pomyślałem: To okrągła liczba. Chyba
powinienem ją uczcić. Uznałem, że to dobra pora na wzięcie narkotyków. Plan był
następujący – przez dzień albo dwa będę na haju, potem wrócę do pracy.
Przekonałem się jednak, że raz zacząwszy, nie potrafię przestać, przez co
wprowadziłem wielki zamęt w proces nagrywania. Piosenki były rewelacyjne,
Hillel płonął entuzjazmem, wszystkim nam bardzo podobało się studio
w piwnicy Capitol Studios, kolejnego historycznego pomnika hollywoodzkiego
przemysłu płytowego. Beinhorn pracował jak wół, a ja zacząłem ćpać i nie
mogłem przestać. W końcu postanowiłem wziąć działkę heroiny, przespać się
i raz jeszcze stawić czoło bałaganowi, jakiego narobiłem.
Pojechałem do śródmieścia i znalazłem Salwadorczyka, który sprzedał mi
towar, i znowu ogarnęła mnie ta opiatowa mgła. Ale mogłem myśleć tylko
o jednym – że powinienem być w studiu. W uszach brzmiała mi perkusja
Jackiego Ironsa do piosenki, nad którą pracowaliśmy, a która nosiła tytuł The
Organic Anti-Beat Box Band. Usiadłem w parku, otoczony dziwaczną mieszaniną
ludzkich typów, i napisałem tekst. Czułem dojmujący ból, wstyd i wyrzuty sumienia,
że już na początku nie brałem udziału w tworzeniu płyty, pomyślałem jednak, że jeśli
pojawię się i będę miał coś dobrego do zaoferowania, nie będą na mnie tacy wściekli.
I tak się stało. Przespałem się u Lindy’ego, potem poszedłem do studia, przeprosiłem
i byłem do końca sesji.
Jednym z powodów, dla których wróciłem do nałogu, było to, że nie miałem
żadnego wsparcia. Nie znałem nikogo, kto był czysty. Z własnej woli wybrałem
się na kilka spotkań, ale całe życie umacniałem w sobie następujące
nastawienie: Sam mogę poradzić sobie z tym, co jest ze mną nie w porządku, i od
żadnego z was, kmiotków, nie potrzebuję wskazówek, ponieważ w tej akurat chwili
nie chcę tego, co wy macie. Wróciłem do dobrowolnej abstynencji, równoznacznej
z tym, co nazywają „trzeźwym pijakiem”. To proszenie się o nieszczęście. Nie
zażywasz prochów, po których dostajesz świra, ale nie próbujesz też rozprawić
się z całym tym gównem, które obecne jest w twoim życiu i przez które przede
wszystkim chcesz brać.
Nagrywając płytę, bawiliśmy się świetnie. Inspirująca dla mnie była
obecność Jacka Ironsa w zespole. Wprowadził ważny i odmienny element do
naszej chemii. Hillel, Flea i ja byliśmy opętanymi sobą egocentrykami, Jack
natomiast był jedynym normalnym, poukładanym człowiekiem. Okazało się, że
też jest pokręcony, ale na inny sposób. Był sympatycznym członkiem zespołu,
ciężko pracującym, wesołym i pomocnym.
Podczas nagrywania wokali wykorzystałem Hillela jako mojego producenta.
Po każdej piosence obaj czuliśmy, że wznoszę się na nowy poziom i że to
najlepszy wokal, jaki kiedykolwiek nagrałem. Hillel był w ekstazie – pomiędzy
kolejnymi utworami biegał i powtarzał:
– Mówię ci, to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiliśmy. Nie mogę
się doczekać wydania tej płyty.
Jak było do przewidzenia, w ostatni dzień, kiedy nagraliśmy ostatnie nuty
i skończyliśmy pracę, znaleźliśmy z Hillelem francuskiego dilera i zaprawiliśmy
się heroiną China White, upajając się naszym osiągnięciem. To otworzyło śluzy.
Mieszkając nadal u Lindy’ego, wprowadziłem w życie przerażający scenariusz
brania speedballi. Nie miałem za wiele pieniędzy, nie miałem też samochodu
Budziłem się w środku nocy, z kuchni brałem kilka łyżek i czyściłem słoiczek
z drobnymi. Później z szafy brałem wędkę, uchylałem drzwi do sypialni
Lindy’ego i z komody łowiłem kluczyki do samochodu. Czułem się okropnie, że
robię takie rzeczy biedakowi, który próbuje mi pomóc.
Jeśli już poznasz lekarstwo na chorobę, która rozdziera cię na strzępy,
powrót do nałogu nigdy nie jest zabawny. Wiesz, że istnieje inny sposób życia
niż twój, masz świadomość, że działasz przeciwko darowi, temu kluczowi do
królestwa, który dostałeś za darmo. Uzależnienie od narkotyków to choroba
postępująca, każde następne branie jest więc gorsze od poprzedniego,
w niczym nie przypomina początków, kiedy cena do zapłacenia była o wiele
niższa. Branie nie jest już zabawne, chociaż wciąż rozpaczliwie ekscytujące.
W chwili, gdy wprowadzasz w organizm narkotyki lub alkohol, nie musisz się
przejmować dziewczyną, martwić o karierę, rodzinę czy rachunki. Wszystkie te
przyziemne aspekty życia znikają. Teraz masz tylko jedno zajęcie, a jest nim
dosypywanie węgla do kotła, bo nie chcesz, żeby pociąg stanął. Jeśli stanie, to
wszystko, o czym zapomniałeś, spadnie na ciebie.
Ten pościg jest zawsze podniecający. Są tu gliniarze, źli faceci, świry
i dziwki. Nurkujesz w wielką, pozornie niewinną grę wideo, ale oszukano cię,
każąc myśleć, że to, co robisz, jest cool, ponieważ cena jest zawsze wyższa od
zysków. Podejmując grę, rezygnujesz ze swojego światła, piękna i miłości,
a stajesz się czarną dziurą we wszechświecie, wsysającą złą energię – swoją
obecnością nie wywołujesz uśmiechu na twarzy bliźniego, nie pomagasz innym,
nie uczysz rzeczy, które komuś przydadzą się w życiu. Nie tworzysz fali miłości,
lecz pustkę pełną gówna. Chcę w pełni opisać moje ówczesne doznania, ale
należy wiedzieć, że w ostatecznym rozrachunku cała romantyczna gloryfikacja
uzależnienia od narkotyków sprowadza się do zasranej dziury. Uzależnienie
musi wydawać się atrakcyjne, ponieważ właśnie dlatego Bóg, uniwersum,
twórcza inteligencja czy jakkolwiek to nazwiecie, umieszcza w nim tę energię.
To narzędzie służące do nauki – albo się nim zabijesz, albo za jego pomocą
staniesz się wolnym człowiekiem. Nie sądzę, by uzależnienie od narkotyków
było ze swej natury całkowicie bezużyteczne, niewątpliwie jednak trudno się
tym narzędziem posługiwać.
Pracując swoim zmąconym umysłem uznałem, że jeśli od czasu do czasu
wezmę trochę prochów, to nie wpadnę w te szalone speedballowe ciągi i życie
nie wymknie mi się spod kontroli. Przeprowadziłem się do domu Ione i kilka
razy na tydzień kupowałem wartą czterdzieści dolarów heroinę China White,
którą wypalałem. Przez całą noc byłem na haju, potem zasypiałem i po
przebudzeniu czułem się dobrze. Po miesiącu wspólnego mieszkania Ione
przekonała mnie, że nie muszę wychodzić na miasto, żeby brać, zgodziłem się
więc na kompromis i paliłem, leżąc z nią w łóżku. Mieliśmy całonocne sesje,
w czasie których paliłem, a potem do wschodu słońca leżeliśmy przytuleni
i czytaliśmy na głos książki, takie jak Wywiad z wampirem czy Buszujący w zbożu.
Mimo palenia heroiny od czasu do czasu jakoś trzymałem się w ryzach, kiedy
mieszkałem w domu Ione. Spędziliśmy mnóstwo cudownych dni. Budziłem się
obok niej i myślałem: Jezu Chryste, ona jest aniołem i tak bardzo ją kocham. Co
rano leżeliśmy mocno do siebie przytuleni, słuchaliśmy płyty Boba Marleya Kaya
i śpiewaliśmy razem z nim. Urządzaliśmy przejażdżki w małej toyocie należącej
do Ione, jedliśmy lunch, paliliśmy trawkę i kochaliśmy się w różnych miejscach
w mieście. Wciąż emanowałem energią typu „jedną nogą na skórce od banana,
drugą nogą w grobie”, ale próbowałem szanować to nowe miejsce w moim życiu.
Jednego z tych dni, kiedy skończyliśmy skręta, a ja dziękowałem moim
szczęśliwym gwiazdom za to, że doprowadziły mnie do tego etapu życia, z radia
popłynęła piosenka Steviego Wondera I Believe (When I Fall in Love It Will Be
Forever). Zatrzymaliśmy samochód, włączyliśmy radio na cały regulator i oboje
zaczęliśmy płakać, ponieważ byliśmy w sobie tak bardzo zakochani, a ta
piosenka opisywała nasze uczucia.
Tydzień później zniknąłem w śródmiejskim labiryncie narkotykowego
piekła. Pożyczałem samochód Ione w środku nocy z zamiarem, że zaraz go
oddam, chociaż czasami nie wracałem przez kilka dni. To wtedy moim
partnerem został ten diler narkotyków z meksykańskiej mafii, imieniem Mario.
Znałem go z moich wypadów do śródmieścia w towarzystwie Kim Jones. Mario
zawsze dawał mi najlepszą cenę, biorąc najmniej za największą ilość prochów.
Mogłem zostać w Hollywood, pełno tam było handlarzy, którzy dostarczają
heroinę do domów. Ale ja nie chciałem, żeby w moim życiu roiło się od dilerów,
a poza tym przekonywałem siebie, że jeśli pojadę do śródmieścia, to zrobię to
tylko ten jeden raz, bo w gruncie rzeczy wcale nie chciałem powrotu do tego
rozpaczliwego życia.
Kiedy nie szprycowaliśmy się w jego pełnym prochów mieszkaniu, szliśmy
z Mariem do strefy bezpieczeństwa pod estakadą na autostradzie, okropnej
kryjówki, której policja Los Angeles nigdy nie patrolowała. A ponieważ nie
wpuszczano tam nikogo, kto nie był członkiem meksykańskiej mafii,
musieliśmy kłamać. Podchodziliśmy do potężnych facetów pilnujących wejścia,
mówiliśmy, że Mario to mój przyszły szwagier, i robili nam przejście. Ukryty pod
estakadą w środku miasta spędzałem wiele dni, leżąc na stosie brudnych
materaców i ćpając z bandą morderców.
Jedyną właściwie rzeczą, która mogła mnie wyrwać z tego niekończącego się
cyklu brania, był wyjazd w trasę. Kiedy ruszyliśmy w trasę promocyjną Uplift, na
lotnisko jechałem limuzyną. Uznałem, że skoro mamy pieprzoną limuzynę,
sprawy muszą układać się dobrze i tak było. W czasie tej trasy zagraliśmy kilka
z naszych najlepszych koncertów na żywo, głównie dlatego że obaj z Hillelem
nie mieliśmy obsesji na punkcie brania. Sporo piliśmy, braliśmy kokę, kiedy to
było możliwe, paliliśmy dużo trawki i może raz przysłano nam większą ilość
prochów. Ale jeździliśmy po całym kraju, występując na małych scenach dla
setek chętnych i pięknych widzów. Dzieciaki przychodziły z warsztatów
stolarskich, żeby bawić się z tą tak inną od wszystkich kapelą z Hollywood. Nie
stanowiliśmy części ruchu punkrockowego czy postpunkowego, byliśmy
zupełnie innym zwierzęciem. Nie miałem pojęcia, czy ci smarkacze wcześniej
w ogóle o nas słyszeli, ale lepszej widowni nie mogliśmy sobie wymarzyć –
okazywali tyle serca, tyle ducha, entuzjazmu, przychodzili na koncerty i dawali
z siebie wszystko.
W trasach robiliśmy wiele zwariowanych rzeczy. Kiedy dojechaliśmy do
Teksasu, postanowiłem ogolić sobie włosy łonowe. Zebrałem je do zamykanego
woreczka nylonowego i dałem szefowi ekipy technicznej, Nickiemu Beatowi,
jako „towar” do sprzedania wieczorem. Nickie poszedł na stoisko, umieścił
woreczek na ścianie obok naszych T-shirtów i zaczął zachwalać: „Włosy łonowe
Anthony’ego, tylko dwadzieścia pięć dolarów”. Na koniec oznajmił, że nie udało
mu się spieniężyć woreczka, ale dostał majtki od trzech dziewcząt z obietnicą,
że na następny koncert przyprowadzą całe rodziny.
W czasie tej trasy wymyśliliśmy nową rozrywkę pod nazwą „Brudny język”.
W przeszłości wiele naszych zabaw dotyczyło jedzenia. W trasie promocyjnej
Freaky Styley był to „Klub Rzygania na Postoju dla Ciężarówek”. Zwykle jedliśmy
straszne, tłuste, niesmaczne rzeczy, wiedzieliśmy, że to nie jest dla nas dobre,
wychodziliśmy więc na parking i wymiotowaliśmy, używając w razie
konieczności odpowiednich podniet. To mogły być palce w gardle albo myślenie
o czymś obrzydliwym, w każdym razie dowodziłeś swojej męskości,
doprowadzając się do wymiotów. Flea zawsze służył jako katalizator.
Wystarczyło, by spojrzał na jajko, i już puszczał potężnego pawia.
Później Hillel wymyślił zabawę pod nazwą „Marudy”. Codziennie
stołowaliśmy się w jakichś podrzędnych restauracjach i żeby ożywić atmosferę,
zamówienie składaliśmy wierszem. Byliśmy na przykład w Utah, kelnerka stała
nad nami z notesikiem, a my mówiliśmy rzeczy w rodzaju: „Nie znam
chińskiego, ale pracowałem z czarnymi, daj mi więc jajecznicę z naleśnikami
kolorowymi”. Kończyliśmy stwierdzeniem: „Bo my jesteśmy Marudy”. Każdy
przy stoliku miał minutę na ułożenie własnego wierszyka.
„Brudny język” zrodził się z wyzwań, jakie jeszcze w szkole stawialiśmy
sobie z Flea. Pamiętam, jak pewnego razu jechaliśmy autobusem miejskim,
mieliśmy wtedy po piętnaście lat. Czułem się wtedy marnie, kaszlałem
i wyplułem na dłoń obrzydliwą kulkę flegmy. Obaj wpatrywaliśmy się w tę kulkę
ze zgrozą; nagle powiedziałem do Flea:
– Jeśli masz jaja, to zaraz to zjesz, bo tylko ty jesteś świrem, którego na takie
coś stać.
I on to zjadł! „Brudny język” przyszedł na świat, choć nawet o tym nie
wiedział.
Teraz udoskonaliliśmy tę zabawę. Braliśmy kilku technicznych i parę
dziewcząt, które z nami podróżowały albo nas odwiedzały i tworzyliśmy
nieregularny krąg. Jeśli rzucaliśmy piłką, stawaliśmy w odległości stu
dwudziestu centymetrów od siebie, jeśli natomiast był to jakiś nieporęczny
kawałek metalu znaleziony na poboczu, odległość ta się zmniejszała. Gra
polegała na złapaniu rzucanego przedmiotu. Grupa decydowała, czy konkretny
rzut dawał się złapać, czy nie. Jeśli rzut uznany został za niemożliwy do
złapania, przegrywał rzucający. Łapiący przegrywał, gdy zepsuł dobry rzut. Jak
wskazywała nazwa gry, przegrany stawał na czworakach i przytykał język do
ziemi, po czym wstawał i pokazywał go innym graczom.
Wraz z rozwojem gry, im więcej brudu na języku, tym większa chwała.
Z czasem przegrani zaczęli jeść owady z kratownicy samochodu albo wylizywać
brzeg pojemnika na śmieci, robili wszystko, żeby swoich braci rozerwać
najbardziej zuchwałym pokazem absurdalnej brawury. Gra była fantastyczna,
ponieważ nadawało się do niej cokolwiek, krążek hokejowy albo piłka, a chodziło
w niej o zaskoczenie przeciwnika podkręconym rzutem. Stanowiła świetny
sposób na spędzenie czasu z przyjaciółmi i odstresowanie się. „Brudny język”
bardzo długo nam towarzyszył.
Podczas trasy promocyjnej Uplift po raz pierwszy dotarło do mnie, że
zaczynamy być sławni. Za kulisy przychodziły dziewczyny i proponowały nam
siebie. Ale ja nagle przestałem być zainteresowany. Nawet gdy byłem pod
wpływem prochów, nie dawałem się namówić na seks z nimi, bo przychodziły
i bez żadnego wstępu oznajmiały: „Ty jesteś Anthony Kiedis. Chcę się z tobą
pieprzyć. Chodźmy”. Odpowiadałem im tak: „Hm, nie. Mam sprawę do
załatwienia i myślę, że na ciebie czekają przyjaciele”. Groucho Marx powiedział
kiedyś, że nigdy nie wstąpiłby do klubu, który przyjąłby go jako członka. To
byłem ja. Chciałem tego, czego nie mogłem mieć. Wybrałbym raczej wyzwanie,
nawet porażkę, niż rzecz, którą oferowano mi wprost, bez zastrzeżeń.
Najczęściej.
Im dłużej byliśmy w trasie, tym bardziej rosła nasza popularność. Na
południu koncerty dawaliśmy już w teatrach, nie klubach. W Denver Lindy
wpadł w ekstazę, bo musieliśmy przenieść występ do wielkiej sali, taki był popyt
na bilety. Tamtego wieczoru po koncercie siedziałem z Hillelem za kulisami.
Gratulowaliśmy sobie naszego nowego sukcesu, kiedy wpadła ta dziewczyna.
– Anthony, muszę ci coś pokazać! – krzyknęła. – Taka jestem w tobie
zakochana. Popatrz, co zrobiłam!
Ściągnęła majtki i zobaczyłem, że na wzgórku łonowym ma wytatuowane
moje imię. Kilka kroków za nią stał jakiś facet.
– To mój chłopak, ale nie ma nic przeciwko temu. Jestem twoja, jeśli chcesz.
– Jasne, koleś. Bierz ją, ona cię kocha – dodał jej chłopak.
Nie skorzystałem z oferty, ale popatrzyliśmy na siebie z Hillelem, bo
uświadomiliśmy sobie, że te trasy promocyjne trzech albumów w końcu do
czegoś nas doprowadziły. Wciąż nie nadawano nas w radiu, ale niewątpliwie
znaleźliśmy drogę do psychiki amerykańskiej młodzieży.
Do tej pory trasy nie były dla nas przedsięwzięciem zbyt lukratywnym. Po
Freaky Styley każdy z nas dostał trzy tysiące. Po tej trasie Lindy oznajmił, że po
odliczeniu kosztów i wliczeniu zysków ze sprzedaży T-shirtów dostaniemy
dwadzieścia dwa tysiące.
– Do podziału? – zapytałem.
– Nie, na głowę – odparł Lindy.
Był to znaczący skok jakościowy w naszych finansach, pierwszą więc sprawą,
jaką się zająłem, było poszukanie domu, w którym mógłbym zamieszkać z moją
anielską dziewczyną. Wszędzie jednak wręczano mi długi formularz do
wypełnienia. Pomyślałem, że dorzucę trochę gotówki i dom będzie mój, ale
każdy administrator żądał podania pięciu ostatnich adresów oraz pięciu
ostatnich miejsc pracy. Okay, licząc od ostatniego, moje adresy wyglądały
następująco: dom matki mojej dziewczyny, sofa mojego menedżera, zajęty na
dziko dom w Pasadenie, okres bezdomności, mieszkanie matki poprzedniej
dziewczyny, łóżko siostry Flea, dom, w którym nie było drzwi. Moje referencje
nie wyglądały najlepiej. Pytali mnie o numery kont bankowych i karty kredytowe,
a ja nie dysponowałem nawet książeczką czekową. Wszystko, co miałem, to
dwadzieścia dwa tysiące dolarów w gotówce.
W końcu pojechałem obejrzeć lokal z dwiema sypialniami przy Orange
Drive. Był to zbudowany w latach trzydziestych dom dla trzech rodzin, w stylu
art déco, z drewnianymi podłogami i łazienką wykładaną starymi kafelkami.
Wydał mi się rajem. Czynsz wynosił tysiąc dolarów na miesiąc. Po obejrzeniu
mieszkania rosyjski administrator wręczył mi formularz, ale od razu mu go
oddałem.
– Nie mogę tego wypełnić. W moim wypadku to do niczego – powiedziałem.
– W takim razie nie może pan wynająć – wzruszył ramionami Rosjanin. –
Niech się pan stąd wynosi.
Wyjąłem pudełko po butach z pięcioma tysiącami dolarów w gotówce.
– Tu jest czynsz za pięć miesięcy. Jeśli po tym okresie przestanie mnie pan
lubić, wykopie mnie pan do diabła – zaproponowałem.
Popatrzył na pięć kawałków.
– Lokal jest pański – powiedział.
Miałem nasz wymarzony dom i jeszcze zostało mi mnóstwo forsy.
Postanowiłem, że uczczę nowy nabytek narkotykowym upojeniem yin-yang –
porządnym stosikiem heroiny i kokainy. Po raz kolejny zacząłem jak szalony
brać speedballe. W domu nie było mebli, nie miałem pojęcia, co zrobić, żeby
włączyli mi prąd, poszedłem więc do sklepu i kupiłem pięć arbuzów oraz
mnóstwo świec. Pociąłem owoce na połówki, wsadziłem w nie świece
i porozstawiałem w każdym pomieszczeniu. Dom zmienił się w morze
rozpołowionych arbuzów i światła świec. Zainaugurowałem działanie łazienki,
biorąc tonę koki i hery.
Pojechałem po Ione i przywiozłem ją do naszego wymarzonego domu.
Sprawiała wrażenie sceptycznej, zwłaszcza że po rękach strumieniami płynęła
mi krew, a oczy uciekały w głąb czaszki.
– Jestem z tobą, oboje tego chcemy, wszystko będzie dobrze, ale moja mama
w żadnym razie się na to nie zgodzi – powiedziała. – Właściwie to już tutaj
jedzie.
– Dziecinko, tym się nie przejmuj. Załatwię sprawę z twoją mamą. To moja
mocna strona. Zawsze mi powtarzali, że powinienem był zostać prawnikiem.
Obserwuj mnie w akcji.
Enid zatrzymała samochód przed domem. Wyszedłem na chodnik w koszuli
poplamionej krwią, z dzikim wzrokiem i zmierzwionymi włosami. Wysiadła
i stanęła pod latarnią z rękami skrzyżowanymi na piersi, bardzo zdenerwowana.
– Enid, wszystko będzie dobrze – zapewniłem ją. – Kocham twoją córkę
całym sercem. Oddałbym dla niej życie. Ona jest moją dziecinką, zaopiekuję nią
tak samo dobrze jak ty.
Popatrzyła na ślady krwi.
– Ale ty masz problem. Nie czujesz się dobrze.
– Enid, zaufaj mi. To przejściowa faza.
Zajrzała mi przez ramię do wnętrza domu. Na widok arbuzów i świec
nabrała chyba przekonania, że to jakiś satanistyczny rytuał składania dziewicy
w ofierze. Jakoś jednak pomimo stanu oszołomienia, w jakim się znajdowałem,
udało mi się przekonać Enid, że wszystko będzie w porządku. Ją odesłałem do
domu, córkę zatrzymałem i tak rozpoczęło się nasze wspólne życie pod jednym
dachem.
Nasze podejrzenia, że zespół osiąga nowy poziom popularności,
potwierdziły się, kiedy KROC zaproponował nam promocyjny koncert
w „Palomino” w Valley, typowym kowbojskim saloonie z wyszynkiem piwa,
gdzie tacy wykonawcy, jak Lindy Ronstadt i zespół The Eagles, występowali
podczas swojej drogi na szczyt. Koncert miał być w ciągu dnia. Kiedy tam
jechaliśmy, jakiś kilometr od celu utknęliśmy w potężnym korku. To było jak
parada Rose Bowl. Ruch został wstrzymany, między samochodami jeździli
policjanci na koniach. Najpierw się rozgniewaliśmy, bo przecież musieliśmy
zdążyć na występ, dopiero potem pojęliśmy, że korek spowodowali ludzie
zdążający do „Palomino” na nasz koncert. Wspólnymi siłami KROC i my,
wracający w chwale z trasy, zatrzymaliśmy ruch uliczny.
W tamtym okresie musiałem sporo ćpać, bo na zdjęciach z koncertu
w Palomino jestem przerażająco chudy. W moje życie na nowo wkroczył Mario,
ja jak przedtem pożyczałem samochód Ione i ruszałem w miasto. Pewnego razu
zabrakło nam pieniędzy, Mario zaproponował więc, żebyśmy zapuścili się
głębiej w śródmiejską dżunglę, gdzie prochy są mocniejsze i nie tak drogie.
Wskoczyliśmy do toyoty Ione i pojechaliśmy do dzielnicy nędzy, gdzie 90% ludzi
na ulicach wyglądało jak statyści z Nocy żywych trupów. Chociaż był biały dzień,
Mario i ja niezbyt przypominaliśmy miejscowych. Wyjąłem z kieszeni wszystkie
narkotyki, strzykawki i łyżki, po czym schowałem je pod osłoną
przeciwsłoneczną po stronie kierowcy. Mario siedział obok, jak radar
przepatrując ulice w poszukiwaniu właściwego człowieka. Jechałem ostrożnie,
ale nagle we wstecznym lusterku zobaczyłem wóz policyjny. Ostrzegłem Maria,
kazał mi skręcić na lewo, posłusznie włączyłem więc kierunkowskaz, zjechałem
na odpowiedni pas i skręciłem. Policjanci jechali za nami.
– Zatrzymaj się przy tej przecznicy – powiedział Mario. Jeszcze nie
zahamowałem, a on już otworzył drzwi i wyskoczył. Policjanci wysiedli i ruszyli
ku mnie.
– Kim jest pański przyjaciel? – zapytał pierwszy.
Starałem się zachować spokój.
– To Flaco, znajomy.
– A orientuje się pan, że pański przyjaciel Flaco jest zbiegłym więźniem
i figuruje na liście najbardziej poszukiwanym przestępców? – zapytał drugi.
Zanim się zorientowałem, aresztowali mnie za przebywanie w towarzystwie
zbiegłego więźnia. Na szczęście nie zrobili rewizji w samochodzie, tylko
wsadzili mnie na tylne siedzenie swojego wozu, po czym zaczęli szukać „Flaco”.
I oczywiście znaleźli go w jakimś zaułku. Patrzył na mnie tak, jakbym go
zakapował, kiedy więc usiadł obok mnie, powiedziałem mu wyraźnie, że nikomu
słowa nie pisnąłem. Zabrali nas do więzienia i tam rozdzielili. Po przesłuchaniu,
w czasie którego nic im nie powiedziałem, odprowadzili mnie do tej szklanej
celi rozmiarów wielkiej sofy, w której już byli inni więźniowie. Siedziałem tam,
użalając się nad swoim losem, kiedy wizytę złożył mi agent FBI.
– FBI? Ja przecież nawet nie znam tego faceta. Po prostu go podwoziłem i…
– Nie gadaj tyle – przerwał mi agent. – Jesteśmy tu, żeby zrobić zdjęcie
twoich zębów.
Wyglądało na to, że pasowałem do rysopisu Bandyty z Końskim Ogonem,
białego dzieciaka, który skutecznie obrabował kilkanaście banków
w południowej Kalifornii. Wreszcie pojawił się dentysta policyjny. Wsadził mi
swoje pieprzone paluchy w usta, po czym odwrócił się do agenta i oznajmił:
– To nie ten.
Przenieśli mnie do Szklanego Domu, więzienia w śródmieściu Los Angeles.
To było piekło. Działanie narkotyków mijało, od wielu dni nie spałem, czułem się
napięty, pusty i zdenerwowany. Na powitanie powiedzieli mi, że zostanę
poddany szczegółowej rewizji osobistej, włącznie ze sprawdzeniem odbytu,
unoszeniem jąder, zsuwaniem napletka, jednym słowem dokładnie mnie
zbadają, ponieważ nie wiedzą, jak długo tu zostanę, i nie chcą, żebym
przeszmuglował prochy. Problem polegał też na tym, że od niedawna
obowiązywało nowe prawo, zgodnie z którym zatrzymany mający ślady po igłach
musi odsiedzieć obowiązkowo dziewięćdziesiąt dni w więzieniu. A ja miałem
ślady po igłach. Przed przeszukaniem zacząłem rozmawiać z gliniarzem, który
miał mnie rewidować. Zagrałem na jego uczuciach mówiąc, że rozumiem, jak
trudna jest praca gliniarza; on opowiedział mi o swojej rodzinie i na chwilę
nawiązaliśmy normalne ludzkie relacje. Zapytał, co robiłem w śródmieściu.
Odpowiedziałem, że próbuję wrócić do college’u i na nowo uporządkować swoje
życie, łgałem, aż się kurzyło, ze wszystkich sił starając się z nim zaprzyjaźnić.
Kiedy zdjąłem koszulę, był zaskoczony.
– Jasna cholera, popatrz na swoje ręce! Wiesz, że to oznacza
dziewięćdziesiąt dni? – powiedział. Zaserwowałem mu ckliwą gadkę, że
wyrzucono mnie z pracy, nie mogę wrócić do college’u i muszę utrzymywać
kaleką mamę.
– Wkładaj koszulę i pilnuj, żebyś miał zakryte ręce przez cały czas, jaki tu
będziesz – polecił policjant.
Po kilku następnych dręczących godzinach w wielkiej celi w towarzystwie
pięćdziesięciu innych więźniów wszedł strażnik i powiedział, że mogę iść. Na
korytarzu czekał na mnie Lindy.
– Ty skurwysynu, dzwoniłem do ciebie o dziewiątej rano. A teraz jest
dziewiąta wieczorem! Czemu przyjazd tutaj zabrał ci tyle czasu? – wrzasnąłem.
– No wiesz, Swanster, radziłem się pozostałych chłopaków i wszyscy
uważali, że to niezły pomysł, żebyś tu trochę spokojnie posiedział i zastanowił
się, w jakim kierunku zmierza twoje życie – odparł Lindy. – Ja właściwie tak nie
myślałem. Gdybym był na twoim miejscu, też od razu chciałbym wyjść, ale oni
powiedzieli: „Może jeśli zostawimy go tu na chwilę, to mu pomoże”.
– Posłuchaj, skurwysynu, lepiej daj mi czterdzieści dolarów, bo to nie po
bratersku zostawiać mnie w takiej sytuacji – odparłem.
– Co, czterdzieści dolarów? Swanster, nie wiem, czy powinienem dać ci tę
forsę – powiedział Lindy.
– Tyle przynajmniej możesz zrobić. Jak mi nie dasz tych pieniędzy, będę
chory – ostrzegłem. Lindy ustąpił, dał mi pieniądze i zawiózł tam, gdzie mogłem
kupić narkotyk.
W czasie, gdy ja na tyle otwarcie ćpałem, że trafiłem przez to do Szklanego
Domu, Hillel walczył ze swoimi demonami w skrytości. Przedtem często
braliśmy razem, czasem z dziewczynami, w atmosferze imprezowej, teraz
Hillel robił to w samotności. Jego branie było mroczne. Różnica między nami
polegała na tym, że on musiał z coraz większą regularnością zażywać heroinę
i kokainę, ja natomiast wpadałem okresowo w ciągi. Ćpałem ostro przez tydzień,
a ludzie za moimi plecami szeptali, plotkowali i przepowiadali, że będę pierwszą
znaną im osobą, która umrze z powodu prochów. Od czasu do czasu podchodził
do mnie Hillel i mówił:
– Idioto, ty się chcesz zabić, popatrz na siebie, jesteś bliski śmierci.
Przerażona Ione powtarzała:
– Proszę, nie umieraj. Nie dam sobie z tym rady.
Tamtej zimy zespół wyruszył w pierwsze prawdziwe tournée po Europie.
Zaczynaliśmy w Londynie. Wieczorem przed koncertem Hillel czuł się tak źle,
że nie był w stanie wyjść z pokoju. Poszliśmy do niego razem z Flea. To było
niewiarygodnie smutne – patrzeć, jak przegrywa walkę z mrokiem. Nie miał
w oczach tego błysku, który mówił: „Tak, przegrywam, ale nie zamierzam się
poddawać, będę walczył do samego końca”. Zamiast tego lamentował: „Nie dam
rady. Umieram”.
Przekonaliśmy go, żeby poszedł z nami do klubu. Zaczęliśmy koncert tym
syczącym początkiem, który był naszym znakiem firmowym, ale Hillel nie brał
udziału w tym, co działo się na scenie. Kiedy próbowaliśmy zagrać kolejny
numer, przerwał, wymamrotał:
– Nie dam rady – i zszedł ze sceny. Popatrzyłem na Flea i Jacka,
powiedziałem:
– Zróbcie coś – po czym pobiegłem za kulisy, gdzie Hillel siedział zgarbiony
i płakał z twarzą ukrytą w dłoniach.
– Hillel, dasz radę. Bierz tę swoją pieprzoną gitarę i chodź.
– Nie, nie potrafię – jęknął. – Odwołajcie koncert. To koniec.
Wróciłem na scenę i do końca koncert polegał na bardzo rytmicznej grze
gitary basowej i perkusji oraz wokalu. Opowiadaliśmy dowcipy
i przekomarzaliśmy się z widzami – nikt nie wyszedł, nie buczał niezadowolony,
wszyscy tańczyli i skakali, ale z pewnością był to najbardziej niesamowity
koncert w naszej karierze, bo bez gitary. Kilka dni później Hillel czuł się dobrze
i obaj jak dawniej żartowaliśmy, że musimy mieć oko na podejrzanie
wyglądających osobników, którzy może będą mogli sprzedać nam trochę hery.
Gdzieś w Europie zaczął nam towarzyszyć samochód pełen Holendrów,
którzy kręcili dokument z naszego tournée. Trafiło im się mnóstwo
zakulisowych afer do sfilmowania, zwłaszcza kiedy Jack wkroczył w kompletnie
zwariowany etap swojego życia. Był ekstremistą w kwestiach miłości, może
dlatego, że dość późno rozpoczął działalność na tym polu. Kiedy uczepił się
jakiejś dziewczyny, znaczyła dla niego wszystko. Pozostawał w takim ścisłym
związku z pewną kobietą, która podczas naszego pobytu w Europie porzuciła go
dla innego. Jack otrzymał tę okropną wiadomość, kiedy byliśmy w Berlinie. Po
koncercie kupiłem działkę koki i wziąłem ją w kabinie w towarzystwie pięknej
Niemki, która nie znała słowa po angielsku. Po jakimś czasie Flea i Lindy poszli,
a ja zostałem sam z dziewczyną, kompletnie oszołomiony. Byłem gotów zrobić
to od razu w tej kabinie, ale Niemka chciała zabrać mnie do domu, a ja chciałem
więcej koki, poszliśmy więc do dilera.
Następnego dnia rano, kiedy wszyscy wsiadali do autobusu, który miał nas
zawieźć do następnej sali koncertowej, pojawiłem się w wielkiej czarnej
limuzynie marki mercedes w towarzystwie dilera narkotyków, wielkiego silnego
faceta. Złapał mnie za rękę, jakbym był kilkuletnim dzieckiem, i pociągnął
w stronę Lindy’ego. Oznajmił, że jest w posiadaniu mojego paszportu i odda go
dopiero wtedy, kiedy Lindy zapłaci mu za towar, który w nocy od niego wziąłem.
Nikt nie był zbyt zadowolony, że Lindy musiał wydać pieniądze zespołu, żeby
mnie wykupić z rąk tego handlarza.
Podczas całego tego zamieszania biedny Jack stał na środku trawnika
otaczającego hotel i dosłownie walił głową w pień drzewa.
– Co się dzieje z Jackiem? – zapytałem Flea.
– Opuściła go dziewczyna i nie wie, co ma robić.
Wciąż byliśmy na takim etapie, że zawiązywaliśmy bliskie kontakty
z widownią. Ludzie po koncercie przychodzili za kulisy, żeby z nami pogadać.
Bywało, że odwiedzaliśmy ich w domach i oglądaliśmy ich kolekcje płyt. Kochali
nas, cenili, byli gotowi dla nas zdjąć koszulę z grzbietu, dalej byliśmy jednymi
z nich. Sytuacja ulega diametralnej zmianie, kiedy podjeżdżasz autobusem pod
tylne wejście potężnego budynku, idziesz za kulisy, wchodzisz na scenę,
schodzisz ze sceny i wsiadasz do autobusu. Nie ma żadnej łączności z ulicą czy
miejscową kulturą. W przeszłości zapraszaliśmy całą widownię do naszego
hotelu. To był jeden z naszych stałych żartów. Mówiłem: „W pokoju 206 w hotelu
Finkelstein przy Rotterwheel Avenue jest przyjęcie”. To był pokój Flea, który
zaraz łapał mikrofon i prostował: „Nie, nie, impreza jest w pokoju 409.
Powtarzam, 409”, a to był mój pokój.
Mimo że Hillel miał kryzys, a Jack wkraczał w długi i trudny etap swojego
życia, podczas tamtej trasy było wiele szczęśliwych i magicznych momentów.
Zawsze na koniec tournée zespół staje się jednym organicznym naczyniem.
Wszystko przychodzi bez wysiłku, jest tak, jakby w piersiach biło nam jedno
serce. Potem jednak pojechaliśmy do Nowego Jorku, gdzie zagraliśmy wielki
koncert na Uniwersytecie Nowojorskim. Umówiłem się z Hillelem, że przed
występem nie będziemy brać, bo Nowy Jork to miasto narkotyków, ale straciłem
go z oka i kiedy przyszedłem za kulisy, był naćpany. Wpadliśmy z Flea w furię.
– Kretynie, tak nie można. Jeśli chcesz brać, bierz po koncercie – mówiliśmy.
– Najpierw koncert, potem urządzimy sobie imprezę. Ale ty nie jesteś w stanie
wyjść na scenę.
I rzeczywiście nie był. Hillel postępował tak samo jak ja, zanim wykopali
mnie z zespołu. I po powrocie do Los Angeles jego też zwolniliśmy. Kiedy zaczął
opuszczać próby, Flea oznajmił:
– Spieprzyłeś to, Hillel, już nie jesteś w zespole.
Na jego miejsce przyjęliśmy byłego gitarzystę z Funkadelic, Blackbirda
McKnighta, którego Cliff przedstawił Flea. Hillel był załamany i markotny, ale
pogodził się z losem. Przez pewien czas próbowaliśmy z Blackbirdem, potem
jednak postanowiliśmy dać Hillelowi jeszcze jedną szansę.
Ponownie wyjechaliśmy do Europy na kilka festiwali. W Finlandii
wystąpiliśmy razem z zespołem Ramones na koncercie na świeżym powietrzu.
To była potężna impreza, jedna wielka orgia z udziałem osiemdziesięciu tysięcy
pijanych i półnagich Finów. Rozgrzaliśmy widownię, ale oni nie przyszli słuchać
nas, tylko Ramones. Po naszym występie zostaliśmy, żeby ich obejrzeć. Nie byli
zbyt sympatyczni, jeśli kogoś nie znali. Za kulisami trzymali się z dala od
innych. Nim wyszli na scenę, w garderobie powtórzyli cały program
z wyłączonymi instrumentami.
Staliśmy z boku i ktoś wpadł na pomysł, żeby zdjąć ubrania, wbiec na scenę
i odtańczyć krótki taniec w hołdzie dla Ramones. Hillel był zdecydowanie
przeciwny, ale go nie słuchaliśmy. Flea, Jack i ja rozebraliśmy się i wykonując
dziwaczne ruchy, przebiegliśmy przez scenę przy piosence Blitzkrieg Bop.
Wieczorem w hotelu spotkałem Johnny’ego Ramone’a i menedżera zespołu.
Johnny napadł na mnie:
– A wam się wydaje, że kim jesteście, żeby podczas naszego występu
wskakiwać na scenę nago? To był obciach.
– Przepraszam. Zrobiliśmy to, bo was uwielbiamy. Nie mieliśmy zamiaru
burzyć waszej estetyki – powiedziałem.
Johnny odszedł rozgniewany, za to Joey Ramone, który do tej pory stał na
uboczu, szepnął mi do ucha:
– Mnie osobiście to się podobało.
Następnym przystankiem było Oslo, dokąd jechaliśmy pociągiem. To była
długa podróż. Hillel i ja wylądowaliśmy w jednej kuszetce. Zawsze łączyła mnie
z nim głęboka więź. Miał tę łatwość obcowania z innymi, która ludziom
pozwalała przekroczyć granice własnej strefy wygody, wyznaczające zakres
tego, ile chcą na swój temat ujawnić. Ja przez cały czas odgradzałem się od
przyjaciół, zawsze zachowywałem dla siebie dwadzieścia pięć procent tej strefy.
Z Hillelem jednak człowiek czuł się dobrze, odsłaniał wszystko. Byłem z nim
bliżej niż z jakimkolwiek innym mężczyzną. Może częściowo wynikało to
z faktu, że obaj cierpieliśmy na uzależnienie od narkotyków. Nie jesteś w stanie
zrozumieć wszystkich aspektów uzależnienia, jeśli sam nie jesteś uzależniony.
To nas łączyło, ale Hillel miał też zdolność wybaczania większą niż u zwykłych
śmiertelników. Nieważne, co zrobiłeś, jakie miałeś wady czy słabości, jakie
klęski na siebie sprowadziłeś, Hillel nigdy nie wykorzystywał ich przeciwko
tobie. Inaczej niż Flea, który zawsze odnosił się do mnie jak do brata-rywala,
Hillel nie miał w sobie tej żyłki konkurowania. Na swój sposób odnosił się do
ludzi po ojcowsku. Nie przechwalał się, nie należał do typu macho. Był dumny,
że jest mężczyzną, ale nie na sposób macho.
Siedzieliśmy z Hillelem w kuszetce, patrzyliśmy na krajobraz migający za
oknem i gadaliśmy o wszystkim. Dużo rozmawialiśmy o prochach i heroinie,
o naszym uzależnieniu i o tym, co chcemy z tym zrobić. Wciąż bardzo mało
wiedzieliśmy o naturze tej choroby. Miałem trochę większe niż Hillel
doświadczenie, jeśli chodzi o spotkania w grupach wsparcia. Tamtej wiosny Kim
Jones przestała brać i chodziłem z nią na sesje. Oglądałem transformacje ludzi,
którzy przedtem stracili wolę życia, a teraz wracali ze stanu zombie i w ich
oczach jaśniała nowa siła. Raz zabrałem Hillela, ale on nie chciał przyznać, że
ma problem, nie chciał przyznać, że potrzebuje pomocy, poza tym w grupie był
nieśmiały. Nigdy więcej nie dał się namówić na kolejne spotkanie.
Wtedy w pociągu zgodziliśmy się, że zespół radzi sobie świetnie,
i przysięgliśmy, że dołożymy wszelkich starań, żeby zerwać z narkotykami.
W następnym zdaniu żartowaliśmy, że Oslo to heroinowa stolica Skandynawii.
To ciągle się powtarzało. Każde miasto, w jakim byliśmy, stawało się heroinową
stolicą świata.
Widziałem wyraźnie, że żaden z nas nie dążył do niczego pozytywnego. To
była raczej postawa w rodzaju: „Najpierw się naszprycuję, a potem zobaczymy”.
Myślę, że otaczały nas mroczne duchy; powinniśmy byli odebrać moc temu
mrokowi i żyć dalej jako przyjaciele i koledzy z zespołu. Obaj zdawaliśmy sobie
sprawę, że doszliśmy do punktu, w którym albo coś zrobimy, albo czeka nas
śmierć.
Po koncercie w Oslo wróciliśmy do Los Angeles. Na lotnisku uściskaliśmy się
serdecznie i wymieniliśmy kilka typowych w takich okolicznościach zdań:
– Świetna trasa, wspaniale było z tobą być.
– Zadzwoń do mnie.
– Dam sobie radę. A ty?
– Ja też.
Pożegnaliśmy się, po czym Hillel i ja ruszyliśmy do naszych dilerów.
Przypuszczalnie trzeba by skorzystać ze stopera, żeby stwierdzić, który pierwszy
dokonał zakupu. Wróciłem do domu, zamieszkałem z Ione i rzuciłem się
w straszny, bolesny, speedballowy ciąg.
Byłem w śródmieściu i uświadomiłem sobie, że na haju spędziłem wiele
czasu, znacznie więcej niż planowałem. Postanowiłem, że wrócę do Ione, która
w przeciwieństwie do Jennifer wolała, żebym brał przy niej niż poza domem.
Ione była jak mała matka Teresa. Przychodziłem z tych długich, okropnych
narkotykowych eskapad, a ona zamiast pałać chęcią zamordowania mnie albo
wpędzenia w jeszcze gorsze samopoczucie, mówiła: „Musisz coś zjeść. Połóż
się. Nigdzie nie pójdziesz. Oddaj mi klucze”. Gotowała mi pożywne potrawy, a ja
płakałem i przepraszałem. Nie twierdzę, że to był zdrowy związek, ale na pewno
był inny. Niech Bóg ją błogosławi za tę bezwarunkową miłość i współczucie dla
tego dupka, ćpuna i egoisty, który był jej chłopakiem.
W drodze do domu zatrzymałem się, żeby zadzwonić do Ione z automatu.
Nie mogłem tak po prostu przyjść i spojrzeć jej w twarz, najpierw musiałem
przeprosić przez telefon. Prawdę mówiąc, nawet nie wiedziałem, czy
rzeczywiście wrócę, bo wciąż byłem w ciągu. Kiedy odebrała, powiedziałem:
– Ione, tak strasznie mi przykro z powodu tego, co robię.
Słysząc, jak szlocha, pomyślałem: To niesamowite. Nikt nigdy tak nie
zareagował na mój telefon.
– Przyjeżdżaj natychmiast. Stało się coś strasznego! – krzyczała.
Nie sądzę, żeby wtedy przekazała mi szczegóły, ale padło imię Hillela
i w tym momencie jakaś część mnie wiedziała, że umarł. Zaraz jednak zacząłem
tę myśl wypierać: Jest zdenerwowana. Może przedawkował, a ona uważa, że to musi
oznaczać śmierć.
To jednak wystarczyło, żeby przykuć moją uwagę. Pojechałem do domu,
wysiadłem z samochodu z głową zasnutą chemiczną mgłą. Ione na wpół ubrana
wybiegła na ulicę. Twarz miała spuchniętą, czerwoną i mokrą od łez.
– Twój przyjaciel Hillel nie żyje! – krzyczała. Kompletnie się załamała.
Można by pomyśleć, że był najbliższą dla niej osobą na świecie. Od razu odczuła
cały związany z tym ból, gdy ja nie chciałem go zaakceptować.
– To musi być jakaś pomyłka.
Na dnie serca wiedziałem, że umarł, ale nie pozwalałem sobie na przyjęcie
tego do wiadomości. Reszta jest rozmytą plamą, ponieważ myślę, że wyłączyłem
swój umysł. Wiem, że przez całą noc brałem. Następnego dnia obudziłem się
w stanie szoku i wyparcia. Wszyscy zajmowali się tą straszną tragedią, śmiercią,
żałobą, pogrzebem. Ludzie szukali winnego, a ja wiedziałem, że nigdy nie
można nikogo winić za to, że ktoś wpadł w nałóg. Każdy jest odpowiedzialny za
własne zachowanie i winny nie jest diler, przyjaciel, zły wpływ czy traumatyczne
dzieciństwo. Z jakiegoś smutnego i niesmacznego powodu ludzie uważali, że
ponoszę odpowiedzialność za śmierć Hillela w wieku dwudziestu pięciu lat,
ponieważ sam o wiele wcześniej niż on wpadłem w nałóg. Jego bliscy twierdzili,
że miałem na niego zły wpływ. Była w tym niejaka ironia, bo ja sam nigdy
nikogo nie obwiniałem o własne uzależnienie. I starałem się pokazać Hillelowi
sposób na wyzdrowienie.
Tymczasem sam ćpałem. Mitem jest przekonanie, że wstrząs i przerażenie
po takim zdarzeniu skłaniają cię do zerwania z nałogiem. Nawet jeśli umiera
twój najbliższy przyjaciel, nadal masz fałszywe uczucie, że jesteś nietykalny.
Nie chcesz stawać twarzą w twarz z własnym upadkiem, zależy ci tylko na tym,
żeby haj trwał. Ione mówiła mi o przygotowaniach do pogrzebu, ale nie byłem
w stanie pójść. Przede wszystkim nie potrafiłem przestać ćpać. Traciłem już
rozum. Nie potrafiłem przestać, a równocześnie nie mogłem dalej ćpać. Nic nie
miało sensu, mój przyjaciel umarł, a ja nie chciałem o tym myśleć. Matka Ione
wspomniała kiedyś, że jej znajomy ma dom w małej rybackiej wiosce w Meksyku
i jeśli będziemy chcieli, w każdej chwili możemy tam pojechać. Tak też
zrobiliśmy.
Zdaniem wielu ludzi w złym guście było to, że nie wziąłem udziału
w pogrzebie. Hillel był mi bliski, był moim najlepszym przyjacielem, tylko że ja
umierałem na to samo, co jego zabiło. A nie chodziło tu o gust. Chodziło
o szaleństwo i niemożność dawania sobie rady. Polecieliśmy z Ione do Puerto
Vallarta, skąd niewielką łodzią motorową popłynęliśmy do miejscowości
o nazwie Yelapa, małej wioski rybackiej, w której mieszkało około stu osób
i właściwie nie było prądu. Zatrzymaliśmy się w ładnym domu z łóżkiem
otoczonym moskitierą, w którym leżałem, przeżywając po raz kolejny okropne
i popieprzone objawy odstawienia heroiny, a jednocześnie przebywając o lata
świetlne od tego, co działo się w Hollywood. Tę stację wyłączyłem w swoim
umyśle. Ione okazywała mi niewiarygodne wsparcie i po kilku dniach moje
samopoczucie wyraźnie się poprawiło. Zacząłem ćwiczyć, znowu uprawialiśmy
seks i dzieliliśmy się naszą miłością. Łowiliśmy ryby w oceanie i smażyliśmy je
na plaży. Nabrałem fałszywego przekonania, że czuję się doskonale. Po
dziesięciu dniach moja ucieczka dobiegła końca i wróciliśmy do Los Angeles.
W tej samej chwili, gdy wysiadłem z samolotu, nie mogłem się doczekać,
kiedy zacznę ćpać. Nie wiedziałem, co innego mógłbym zrobić. W tamtym
czasie zostało mi dziesięć tysięcy w kieszeni i nic mi się nie chciało. Poszedłem
i kupiłem heroinę i kokę. Ione spała, a ja szprycowałem się na podłodze i przez
całą noc robiłem jakiś idiotyczny projekt artystyczny. Coś jednak drastycznie
zepsuło się w mojej chemii, bo ładowałem w siebie narkotyki, ale nie byłem na
haju, nie znikałem, nie uciekałem, nie czułem euforii, nie blokowałem bólu, nie
odcinałem się od rzeczywistości. Brałem coraz więcej, ale dalej tu byłem. Nie
mogłem uciec od siebie.
Właśnie wtedy Jack Irons zwołał zebranie zespołu, czego nigdy przedtem
nie robił. Spotkaliśmy się na skromnym jachcie Lindy’ego. Jack posadził nas
i oznajmił:
– Ja tak nie chcę. Nie chcę być tam, gdzie umierają moi pieprzeni
przyjaciele.
Odszedł z zespołu, a my go rozumieliśmy.
Lindy przypuszczalnie myślał: „Co będzie dalej? Gitarzysta umarł,
perkusista odszedł, życie solisty wisi na pieprzonym włosku. Co dalej?” Ale Flea
i ja nie mieliśmy zamiaru przestać razem grać. To wynikało z szacunku, a nie
z jego braku. Hillel był przy narodzinach tego zespołu, my nie pozwolimy, żeby
przestał istnieć. Dość niezwykła decyzja, zważywszy, że nie byłem w najlepszym
stanie psychicznym i umysłowym, ale obaj z Flea wiedzieliśmy, że właśnie to
chcemy robić. Jack natomiast wiedział, że właśnie tego nie chce.
Chociaż byłem w rozsypce, poczyniliśmy z Flea niezbędne ustalenia.
Zatrudniliśmy D.H. Perligro jako perkusistę i Blackbirda McKnighta jako
gitarzystę. Znaliśmy D.H. od wielu lat, kiedyś nawet razem z Flea założyliśmy
z nim dla kawału zespół o nazwie Three Little Butt Hairs. Graliśmy
z Blackbirdem, kiedy czasowo wyrzuciliśmy Hillela, czuliśmy się więc z nim
dobrze. Zanim jednak mogliśmy zacząć myśleć o graniu, musiałem coś zrobić
z moim ćpaniem.
Kiedy tamtej wiosny chodziłem na spotkania, poznałem Chrisa, młodego,
goniącego za spódniczkami żartownisia, zwariowanego, rozsądnego
i zabawnego. Przedstawił mi Boba Timmonsa i powiedział:
– Ten człowiek może być twoim sponsorem.
Timmons był brodaczem z wieloma tatuażami i trudną przeszłością, ale od
pierwszej chwili mu zaufałem. Był spokojny, nie narzucał mi swojej woli
i niczego ode mnie chciał.
Po jednym z tych ciągów, kiedy nie mogłem odlecieć, zadzwoniłem do niego.
– Nie wiem, co robić. Mój przyjaciel umarł. Nie potrafię przestać ćpać, ale
nawet nie jestem na haju. Chyba wariuję.
– Może pójdziesz do ośrodka? – zaproponował.
– To brzmi okropnie. Jakieś szczegóły?
– Przede wszystkim, to kosztuje dziesięć tysięcy dolarów.
– Dziesięć kawałków! To wszystko, co mam.
– Moim zdaniem to dobra inwestycja – powiedział Bob. – Stawką jest twoje
życie. Niewykluczone, że pewnego dnia znowu zarobisz dziesięć tysięcy, jeśli te
wydasz teraz na ośrodek. W przeciwnym wypadku to mogą być ostatnie
pieniądze w twoim życiu.
Nie miałem pojęcia, co innego mógłbym zrobić, zgodziłem się więc.
Ośrodek odwykowy o nazwie ASAP znajdował się w miejscowości Van Nuys.
Pojechałem tam samochodem z Ione. Byłem taki zły, że próbowałem wyryć
koleiny w asfalcie. Przez całą drogę do Van Nuys jechałem zygzakiem, pod prąd,
a Ione kuliła się obok mnie na siedzeniu. Byłem wściekły, że zapisałem się do
ośrodka, byłem wściekły, że więcej nie będę mógł brać, byłem wściekły, że mój
przyjaciel umarł. Dojechaliśmy na miejsce, zgłosiłem się i zrobili mi polaroidem
zdjęcie. Nie wyglądałem dobrze. Skórę miałem w odcieniach zieleni
i pomarańczowej żółci, oczy martwe, włosy żyjące własnym życiem.
Przydzielono mi pokój. Oraz współlokatora. Miałem dzielić pokój z jakimś
popaprańcem. Okazał się nim dzieciak z Palm Spring, który stał się moim
pierwszym trzeźwym kumplem z odwyku. W ośrodku spotykasz ludzi
z najrozmaitszych środowisk, przedstawicieli wszystkich ras, bogatych
i biednych, wyznawców różnych religii, ale w końcu zaczynasz ich kochać
i widzisz w nich siebie. Była tam koszykarka, która nie mogła przestać palić
cracka, brazylijski biznesmen, lekarz i czarny policjant z brygady
antyterrorystycznej, który aresztował ludzi, żeby odebrać im prochy.
Zadomowiłem się i nie było tak źle. Przestałem nienawidzić i zacząłem po
prostu być. Przez całe życie przyjmowałem postawę defensywną, nie byłem
w stanie tolerować najdrobniejszych słów krytyki. Teraz zacząłem słuchać i być.
Przyjeżdżała Ione, łamaliśmy zasady i kochaliśmy się w łazience, co miało dla
mnie ogromne znaczenie. Tak bardzo potrzebowałem miłości i uczucia.
Od czasu do czasu Bob Timmons przysyłał do mnie ludzi, którzy zerwali
z nałogiem. Większości z nic nie znałem, ale siadałem i rozmawiałem z nimi –
w tym właśnie tkwiła magia powrotu do zdrowia. Nikt nigdy lepiej nie zrozumie
twojej trudnej sytuacji niż inny uzależniony. Przychodził do mnie nieznajomy,
rozmawiał ze mną, i zanim się obejrzałem, proces powrotu do zdrowia
postępował, czy tego chciałem, czy nie.
Mniej więcej po dwóch tygodniach w ośrodku odwiedził mnie Bob Timmons.
Orientował się, że unikałem przejścia przez żałobę po śmierci Hillela,
powiedział więc, że zabiera mnie na przepustkę. Pojechaliśmy do żydowskiej
części cmentarza Forest Lawn i tak długo chodziliśmy, dopóki nie znaleźliśmy
grobu Hillela. Nie było tam kamienia nagrobnego, tylko skromna tabliczka
z prostą inskrypcją w rodzaju: „Hillel Slovak. Oddany syn, brat, przyjaciel,
muzyk”.
Powiedziałem do Boba:
– Okay, znaleźliśmy go. Mamy to za sobą. Możemy już stąd iść?
– Nie, moim zdaniem nie powinniśmy jeszcze odchodzić – odparł Bob. –
Pójdę teraz na spacer. Może wyświadczysz mi przysługę i porozmawiasz
z Hillelem, powiesz mu, co czujesz z powodu jego śmierci? Mógłbyś też przyrzec
mu, że więcej nie wbijesz igły w ramię, nie będziesz pił ani brał.
– Z czym mam rozmawiać? Przecież to tylko kawałek trawnika i kamień.
– Zachowuj się tak, jakby Hillel cię słyszał – poradził Bob i poszedł.
Siedziałem, czując się naprawdę niezręcznie, że mam rozmawiać z kimś,
kogo nie ma. Potem jednak powiedziałem „Yo, Slim” – tak zawsze witałem się
z Hillelem. I to było tak, jakby w ułamku sekundy runęła ściana. Wybuchnąłem
płaczem, w życiu tak nie szlochałem. Od tej chwili z oczu płynęły mi łzy, łkałem,
szlochałem i kaszlałem. Porozmawiałem z Hillelem, powiedziałem mu, jak
bardzo go kocham i jak strasznie za nim tęsknię. I złożyłem obietnicę. „Jestem
czysty. Jestem w ośrodku. I przyrzekam, że więcej nie wbiję igły w ramię.
Pozostanę czysty”. Płakałem przez całą drogę z cmentarza.
Na początku mojego pobytu w ośrodku mieliśmy spotkanie grupowe
prowadzone przez potężnego faceta o wyglądzie członka gangu motocyklowego.
Nie brał od pięciu lat. Zebrał w sali trzydzieścioro pacjentów, wszystkich, którzy
w tym miesiącu zaczęli terapię. Wszyscy uważnie słuchaliśmy, bo wszyscy
bardzo się staraliśmy. Powiedział nam tak:
– Mam dla was niedobre wieści. Statystycznie rzecz biorąc, tylko jedna
z obecnych w tej sali osób po wyjściu z ośrodka pozostanie przez pewien czas
czysta. Do tego to się zwykle sprowadza.
Rozejrzałem się po pokoju, popatrzyłem na tę koszykarkę, gliniarza,
biznesmena, lekarza, kryminalistę i pozostałych, i myślałem tak: Oni wszyscy
mogą od razu iść do domu, bo ja zabieram wygraną. Więc lepiej zaoszczędźcie sobie
czasu i pieniędzy, to ja jestem tym jednym, który od tej chwili będzie czysty.
Żadnego czczenia pięćdziesiątego dnia, żadnych pretekstów, zastrzeżeń;
przyrzekłem, że rzucę wszystko. To nie było jakieś jednorazowe olśnienie, raczej
rezultat procesu edukacyjnego. Im więcej dowiadywałem się o naturze
uzależnienia, tym silniejszą wykazywałem wolę, żeby przyjrzeć się własnemu
zachowaniu i życiu. Im bardziej mogłem pomóc ludziom, z którymi
przebywałem, tym większego nabierało to sensu. Znaczną część tego procesu
stanowiły kontakty z ludźmi w ośrodku, bo troszczyłem się o nich,
a jednocześnie obserwowałem objawy ich choroby i wiedziałem, jak małe mają
szanse na wyrwanie się z tych demonicznych szponów, w których tkwią od tak
dawna. Uświadomiłem sobie, że nie chcę w tym więzieniu spędzić całego życia.
Kiedy podjąłem decyzję, że bez względu na to, co wydarzy się w moim życiu,
nie piję i nie biorę, ten goryl, który przez lata mnie dręczył, nagle zniknął.
Wychodząc z ośrodka, nawet nie miałem ochoty na haj. Wyłączyłem ten głos
w mojej głowie, i to było cudowne; problem w tym, że chyba zbyt cudowne.
Cierpienie nie zmuszało mnie do dalszej pracy nad sobą i do przejścia na
pozycję, w której mógłbym pomagać innym. Czułem taką ulgę, pozbywszy się
tego bolesnego głodu narkotyków, że na tym poprzestałem. Nadal chodziłem na
spotkania, zabierałem głos w dyskusjach, odwiedzałem szpitale i rozmawiałem
z innymi uzależnionymi, ale nie skorzystałem z tej niewiarygodnej okazji
zapoczątkowania rzeczywistej zmiany w mojej psychice. Doszedłem w pół drogi
i zacząłem się cofać.
Kiedy przyjechałem do ASAP, chciałem umrzeć. Trzydzieści dni później
mówiłem:
– Grajmy. Piszmy piosenki. Bądźmy zespołem. – I byliśmy. Flea cieszył się
i wspierał mnie, kiedy wyszedłem z ośrodka. Zaczęliśmy próby z D.H.
i Blackbirdem. D.H. pasował do nas dobrze – lubił się bawić i żył muzyką.
Blackbird miał większe problemy z adaptacją. Był wyjątkowo utalentowanym
gitarzystą, ale nigdy nie należał do zespołu, w którym wszyscy grają razem. Był
przyzwyczajony do współpracy z George’em Clintonem, polegającej na tym, że
dostawał od George’a taśmę, po czym sam szedł do studia i przez wiele dni
pracował nad swoimi partiami.
Z D.H. przyjaźniliśmy się od lat, do Blackbirda trudniej było się zbliżyć. Był
od nas starszy i trochę bardziej ekscentryczny. Im dłużej graliśmy razem, tym
wyraźniej widzieliśmy, że jednak nie dobraliśmy się idealnie. Nasza idea pracy
nad nowym materiałem polegała na spotykaniu się i improwizowaniu, a z nim
było to niemożliwe.
Mniej więcej w tym okresie D.H. przedstawił Flea młodego fenomenalnego
gitarzystę Johna Frusciante. John był fanem Chili Peppers i odkąd skończył
szesnaście lat, chodził na nasze koncerty. Prawdę mówiąc, poznałem Johna
wcześniej niż Flea. Po wydaniu albumu Uplift graliśmy wielki koncert
w „Perkins Palace” w Pasadenie. Wciąż walczyłem z uzależnieniem i musiałem
przed występem wziąć trochę hery, żeby poczuć się dobrze. W drodze na
koncert zatrzymałem się przy parku przyległym do Perkins Palace i poszedłem
tam poszukać miejsca, gdzie mógłbym spokojnie zrobić sobie zastrzyk.
Zaczepiło mnie dwóch chłopców o świeżych twarzach, którzy krzyknęli: „O mój
Boże, Anthony. Chcieliśmy się przywitać. Jesteśmy wielkimi fanami zespołu”.
Chwilę z nimi pogadałem, przeszedłem przez park i usiadłem na
pierwszych schodach, na jakie trafiłem. Dopiero kiedy przygotowałem sobie
działkę, zorientowałem się, że to schody komendy policji w Pasadenie.
John zrobił na Flea ogromne wrażenie, a ja zacząłem spędzać z nim czas.
W tym samym czasie Bob Forrest chciał zaangażować Johna do swojej grupy
o nazwie Thelonius Monster. John powiedział mi, że ma przesłuchanie w garażu
Boba, zawiozłem go tam. Uznałem jednak, że to przesłuchanie do Red Hot Chili
Peppers. Po pierwszej piosence w jego wykonaniu wiedziałem, że to nasz
człowiek.
Teraz była moja kolej zwolnić członka zespołu. Blackbird mieszkał
w południowej dzielnicy Los Angeles, postanowiłem więc załatwić sprawę przez
telefon.
– Blackbird, tu Anthony. Naprawdę bardzo mi przykro, ale nie układa się
nam i nie możemy być z tobą w jednym zespole. Idziemy w różnych kierunkach.
Dziękuję ci za wszystko.
– Ty skurwysynu – powiedział Blackbird.
– Co?
– Ty skurwysynu.
– Daj spokój, Blackbird, to nie ja. Tak wyszło. Ja jestem tylko posłańcem.
– Ty skurwysynu, podpalę ci dom.
– Blackbird, nie podpalaj mi domu – powiedziałem. – To decyzja zespołu.
Nie wyszło nam. To nie nasza czy twoja wina. Sytuacja tak się ułożyła.
– Dobra, dobra, zgadzam się – odparł Blackbird. – Pod warunkiem że ty
pogodzisz się z faktem, że podpalę ci dom.
I na tym nasza rozmowa się skończyła. Ja byłem skurwysynem, a on miał
zamiar podpalić mi dom.
Nie wszystko ułożyło się idealnie z chwilą, gdy John wstąpił do zespołu.
Zaszła jednak istotna zmiana w łączącej nas chemii. Od dawna nie czuliśmy
takiej radości z bycia w Red Hot Chili Peppers. Ten młody człowiek każdą chwilę
swojego młodego życia poświęcał muzyce i to się czuło. Choć John był
niedoświadczony, dawał nam wszystko, co miał do zaoferowania. Chemia była
po prostu lepsza, bo D.H. i John byli przyjaciółmi. Tworzyliśmy teraz grupę ludzi
pochodzących z tego samego miejsca i zdążających do tego samego celu. To było
dość ekscytujące, chociaż wciąż wymagało długiego czasu, żeby całość nabrała
wyraźnego kształtu.
Zdecydowaliśmy, że zamiast od razu zabrać się do nagrywania płyty,
najpierw razem pogramy, napiszemy nowe piosenki, popróbujemy stare,
poświęcimy czas na stanie się prawdziwym zespołem. Na tej drodze
napotykaliśmy przeszkody. D.H. okazywał entuzjazm jak dziki nieokiełznany
mustang, za to Flea był perfekcjonistą, jeśli chodziło o uczenie się piosenek,
a gorliwość i akuratność nie były najsilniejszymi stronami D.H. Flea ostro go
poganiał, zachowywał się jak dyktator, rzecz wcale nie nowa, bo był dyktatorem
przy poprzednich składach. Powtarzał: „No dalej, sprawdźmy, czy mamy to
zrobione. Nie leń się, nie zapomnij odrobić pracy domowej, upewnij się, że
umiesz swoje partie.”
Między mną a D.H. także powstało napięcie. Odkąd wytrzeźwiałem,
arogancko uważałem, że wszyscy powinni brać ze mnie przykład. „Okay,
świecie, impreza się skończyła. Nie wiem, czy zauważyliście, ale jestem czysty,
zamykamy więc Boliwię i każdy odkłada swoje prochy i alkohol”. Nie zmieniłem
się, nadal górę brały moja władcza natura i problemy, w dalszym ciągu psułem
więc innym humor, żeby poradzić sobie z własnym złym samopoczuciem. Na
jakimś poziomie D.H. musiał sobie uświadamiać, że jego picie i branie mogą
stać się problemem. Zaczął przychodzić późno, nie zawsze umysł miał jasny.
Niestety, w tamtym okresie akceptacja, tolerancja i cierpliwość dla wad innego
człowieka nie były najbujniej rozkwitającymi cechami mojego charakteru.
Między mną a D.H. nie dochodziło do bezpośrednich starć, ale denerwowałem
się, że teraz w zespole mam do czynienia z cudzym nieobliczalnym
zachowaniem.
W trakcie prób zacząłem pisać piosenkę zatytułowaną Knock Me Down.
Opowiadałem w niej, jak to jest być narkomanem, mieć ten rodzaj ego i myśleć,
że jest się odpornym i niedotykalnym dla sił natury i życia. A jednocześnie była
to piosenka miłosna dla Hillela. Miałem mnóstwo tekstu, ale żadnej melodii czy
organizacji. Zaraz po wstąpieniu do zespołu przyszedł do mnie John i zapytał,
czy moglibyśmy razem pisać. Jednym z pierwszych tekstów, jakie dałem mu do
przeczytania, był Knock Me Down. Ostrzegłem go, że jest rozwlekły.
– Nie ma sprawy. Pracuję nad naprawdę rozwlekłą melodią i sprawdzę, czy
będzie pasowała do tych słów – odpowiedział.
Usiadł, przestudiował tekst i zaczął dostosowywać go do swojej muzyki. To
było niesamowite. Po kilku minutach miał gotową melodię do tekstu. To było
prawdziwe objawienie: „Istnieje więc inny sposób na pisanie piosenek”. Kiedy
Hillel był z nami, wszystko tworzyliśmy razem. Pisałem piosenki razem z Flea,
ale z gitarą basową przebiega to inaczej. Teraz czułem, że mogę tworzyć
wszystko – melodię, rytm, słowa, iść z nimi do mojego nowego przyjaciela i po
skończonej sesji będziemy mieć piosenkę. Miałem wrażenie, że z tym
dzieciakiem wszystko jest możliwe. Mogłem mu pokazać najbardziej
sentymentalne teksty, a on nigdy nie próbował ich oceniać. Podczas lektury nie
okazywał, czy tekst mu się podoba albo czy to jest coś, co chciałby robić.
Wszystko, co napisałem, stawało się piosenką. Teraz nie musiałem dwa razy się
zastanawiać, nie musiałem bać się pokazywania moich utworów czy
podejmowania działań, które prowadziły do pisania piosenek i tworzenia dobrej
muzyki.
Powoli John i ja staliśmy się przyjaciółmi, takimi, którzy spędzają każdy
dzień razem, a przed położeniem się spać dzwonią do siebie z życzeniami
dobrej nocy. Po przebudzeniu mówiliśmy: „Dzień dobry. Co będziemy dzisiaj
robić?” Po pewnym czasie wszędzie chodziliśmy razem i wszystko robiliśmy
razem, co jest doświadczeniem rzadkim i cennym, choć czasami nazbyt
intensywnym. John miał za sobą okres nadużywania alkoholu i kokainy, ale nie
ulegało wątpliwości, że gotów jest poświęcić ćpanie dla zespołu.
Mieszkał niedaleko restauracji „Canter’s” ze swoją dziewczyną, której nie
podobało się, że ten facet z nowego zespołu burzy dawny porządek panujący
w ich związku, bo często chodziliśmy na imprezy i do klubów. Ione nie miała
z tym problemu, radziła sobie doskonale, dużo pracowała. Ale John wkrótce po
wstąpieniu do zespołu zerwał jednak z tą dziewczyną.
Doszliśmy do wniosku, że dobrym pomysłem będzie wprowadzenie zespołu
w mało znane, odległe od głównych tras miejsca, i Lindy zorganizował nam
trasę, którą nazwaliśmy „Trasą po Gnojnych Miasteczkach”. To była klęska.
Graliśmy w maleńkich salkach w mieścinach, w których osiedli hodowcy bydła,
gdzieś w Wyoming, północnym Kolorado i Utah. Nikogo w tych Gnojnych
Miasteczkach nie obchodziliśmy na tyle, żeby wybrał się na koncert, a jeśli już
ktoś przyszedł, był jakby żywcem przeniesiony z rodeo. W dodatku D.H., niech
Bóg go błogosławi – najmilszy facet we wszechświecie – pił sporo i nie zawsze
był w najlepszej formie na tych koncertach.
Pewnego wieczoru D.H. mylił rytm, zapominał swoje partie, nie był pewien,
jaką piosenkę akurat gramy. Po koncercie doszło między nami do konfrontacji.
– Posłuchaj, jeśli chcesz być w zespole, musisz coś ze sobą zrobić.
W przeciwnym razie do widzenia – powiedziałem.
Flea i John unikali zajęcia zdecydowanego stanowiska.
– Nie wiemy, co z tym zrobić. Anthony to kawał świra, choć D.H.
rzeczywiście ma poważne problemy i nie angażuje się w zespół.
Nie chcieli mnie poprzeć, bo byłem fanatycznym abstynentem psującym
każdym zabawę, a z drugiej strony widzieli, że z D.H. nam nie wychodzi.
Po powrocie do domu sytuacja jeszcze się pogorszyła. D.H. opuszczał próby,
uzależnienie zaczęło go zjadać. Kiedy kogoś zwalnialiśmy, z wyjątkiem tej
dziwacznej sprawy z Hillelem, zawsze było to oczywiste i konieczne, i bez cienia
wątpliwości chodziło o dobro zespołu. Ale D.H. był naszym przyjacielem,
kochaliśmy go, jego los nie był nam obojętny i nie chcieliśmy, żeby przytrafiło
mu się coś złego. Nie było jednak innego wyjścia. Flea miał pecha, bo tym razem
to on musiał przekazać wiadomość delikwentowi. To było gorsze, niż sobie
wyobrażaliśmy. Flea po wyrzuceniu D.H. musiał kilka dni spędzić w łóżku.
Jedyną piękną rzeczą było to, że wiele lat później w istotny sposób pomogłem
D.H. wrócić do trzeźwości i świata ludzi. Od momentu, gdy wyrzuciliśmy go
z zespołu, w niewiarygodny sposób nadużywał środki odurzające.
W tym okresie przenieśliśmy się do sali prób w Glendale i tam
rozpoczęliśmy przesłuchania perkusistów. Zakładaliśmy, że najwięksi
perkusiści w kraju zbiegną się ze wszystkich stron, żeby skorzystać z tej okazji.
Patrząc na to z perspektywy czasu, widzę teraz, że okazja wcale nie była taka
rewelacyjna, jak nam się wtedy wydawało. Przyszło mnóstwo ludzi, ale mało kto
w ogóle do czegoś się nadawał. W trakcie tych przesłuchań nasza przyjaciółka,
Denise Zoom, zadzwoniła do Flea i powiedziała, że ma dla nas perkusistę.
Stwierdziła, że Chad Smith jest najlepszym bębniarzem, jakiego w życiu
słyszała, pałeczki zjada na śniadanie. Ciągle się zdarza, że ktoś nagle dzwoni
i mówi o jakimś pacanie ze Środkowego Zachodu, który na śniadanie zjada
pałeczki, i zwykle wtedy odpowiadasz: „Oszczędź mi czasu, bardzo proszę”.
Tym razem jednak zaprosiliśmy tego faceta na przesłuchanie. Czekaliśmy
i czekaliśmy, a on się spóźniał. Wyszedłem na dwór, żeby sprawdzić, czy nikogo
tam nie ma, i zobaczyłem tego kretyna idącego ulicą. Miał fatalną fryzurę
w stylu Guns N’ Roses i strój, który bynajmniej nie krzyczał: „Mam styl”. Na
podstawie jego wyglądu od razu podjąłem decyzję negatywną, ale Chad wszedł
do sali i potraktowaliśmy go bardzo rzeczowo.
– Tu są bębny. Przygotuj się. Masz dziesięć minut, przez pięć minut
improwizujemy, przez pięć minut gramy naszą piosenkę.
Chad w ogóle nie poczuł się speszony takim traktowaniem. Każdy inny
biedny drań, który siadał przy bębnach, spoglądał na Flea, a ten zaczynał grać
agresywnie, hardcorowo, funkowo-rockowo. Perkusista próbował za nim
nadążyć, ale nie dawał rady. Flea zmywał każdego swoją intensywną grą.
Flea zagrał coś mocnego, skomplikowanego, szybkiego i trudnego, żeby
sprawdzić, czy facet za nim nadąży. Chad nie tylko okazał się równorzędnym
partnerem, ale zaczął prowadzić w tej grze. Agresją przewyższył Flea, i robił to
z finezją, coraz szybciej i więcej. Nie wierzyliśmy własnym uszom. Tak
radykalnie zmieniłem zdanie o tym facecie, że wybuchnąłem histerycznym
śmiechem. Flea patrzył na niego wzrokiem, który mówił: „Hej, co mam zrobić?
Dokąd mam iść? Do diabła, co się tu dzieje?” Chad nawet na moment nie
przystanął, żeby Flea mógł go dogonić i połapać się w całości. Krzyczał przy
perkusji jak Art Blakey, jak człowiek, który na moment daje upust swojemu
entuzjazmowi, bo tyle energii przepływało w tamtej chwili między Flea a nim.
Była to wielka erupcja dźwięku i energii, a ja mogłem tylko zanosić się
histerycznym śmiechem na widok na tego pieprzonego faceta w bandanie,
z cienkimi jak piórka, długimi włosami, w szortach złego mięśniaka z Venice
Beach, i myśleć, jakie to zabawne, że ten najdurniej wyglądający facet powalił
nas na kolana w naszej sali prób. Był geniuszem i wszyscy go pokochali.
Wiedzieliśmy, że Chad jest właściwym człowiekiem, ale musieliśmy
sprawdzić poziom jego zaangażowania, a poza tym chcieliśmy, żeby zmienił
swój wygląd. Powiedzieliśmy mu:
– Okay, jesteś dobry. Możesz być w zespole, jeśli dzisiaj ogolisz głowę.
Przyjdź później do restauracji „Canter’s” i masz tę robotę.
– No, no, ogolić głowę. Sam nie wiem.
– Wybór należy do ciebie. Ogolisz głowę i jesteś w zespole. Nie ogolisz głowy
i nie jesteś w zespole.
Poszliśmy do „Canter’s” i czekaliśmy na niego. Przyszedł z bandaną na tej
swojej idiotycznej fryzurze.
– Idioto, chcesz tę robotę czy nie? – zapytaliśmy.
– Tak, mam zamiar grać w tej kapeli, ale włosy zostawiam – zastrzegł się
Chad, a my w końcu ustąpiliśmy.
Uświadomiliśmy sobie, że każdy, kogo stać na obronę własnego zdania
mimo ogromnej presji otoczenia, nie może okazać się draniem. Później
przekonaliśmy się, że prawdziwym powodem, dla którego nie chciał ogolić
głowy, było to, że zaczynał łysieć, i ukrywał to pod bandaną. Tak czy owak, to był
niezwykle ważny dzień w historii naszego zespołu, ponieważ wreszcie mieliśmy
perkusistę, na którym mogliśmy polegać i z którym rewelacyjnie się grało. Teraz
mogliśmy zabrać się do roboty.
9.
Reformowanie
Funkowi mnisi
Wypaczenie
Za murem
Nic
Flea nazywa rok 1997 Rokiem Niczego, ponieważ Red Hot Chili Peppers
zagrali wtedy tylko jeden koncert na festiwalu w lipcu i nawet on odbył się tylko
w dwóch trzecich z powodu tajfunu. Dla mnie jednak rok 1997 był rokiem
pełnym przygód i nieszczęśliwych wypadków, skoków do przodu i wielu kroków
w tył, kolejnym rokiem w mojej pokręconej egzystencji doktora Jekylla i pana
Hyde’a.
Zaczął się dobrze. Byłem w Nowej Zelandii, urządzałem swój nowy dom.
Pamiętam, jak w sylwestra w Auckland widziałem ludzi na ulicach, którzy brali
kokainę i pili szampana. Wydało mi się to odrażające. Cieszyłem się, że nie
jestem z nimi. Prawda jest taka, że w tym małym kraju przypuszczalnie nie było
dość kokainy, która mogłaby mnie zadowolić choć przez chwilę.
Nie miałem wówczas żadnych zobowiązań wobec zespołu. One Hot Minute
nie sprzedawała się dobrze, zwłaszcza w porównaniu z Blood Sugar, dlatego
przerwaliśmy trasę. Ponieważ byłem w Nowej Zelandii, zaplanowałem
miesięczny wyjazd do Indii. Tydzień spędziłem w Puttparthi, później
pojechałem do Delhi. Jednak punktem kulminacyjnym całej wyprawy była
spontaniczna wycieczka do Dharamsala na spotkanie z Dalajlamą.
Pociągiem pojechałem do Rishikesh, gdzie wynająłem samochód z kierowcą,
żeby przewiózł mnie przez Himalaje. Dharamsala to miejscowość sprawiająca
wrażenie jak z innego świata, wykuta w górach, z polnymi drogami
i drewnianymi chodnikami jak w starych miasteczkach na Dzikim Zachodzie.
Wynająłem pokój i poszedłem obejrzeć miasto. Posiłek zjadłem we wspaniałej
wegetariańskiej restauracji, pochodziłem po sklepach i kupiłem olejek tonkas.
Wszędzie pełno było łysych mnichów w szafranowych szatach.
Nazajutrz rano ruszyłem do świątyni Dalajlamy. Znalazłem biuro
i zwróciłem się do jednego z pracujących tam mnichów:
– Czy może pan zawiadomić Dalajlamę, że jest tu Anthony Kiedis? Wiem, że
Dalajlama jest bardzo zajęty, ale bardzo chciałbym się z nim przywitać.
Wszyscy obecni w pomieszczeniu wybuchnęli histerycznym śmiechem.
– Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, o co pan prosi? – odparł jeden z nich. –
Połowa mieszkańców planety Ziemia ustawia się w kolejce, żeby się przywitać
z Dalajlamą. Skąd wpadło panu do głowy, że tak po prostu wejdzie pan tu
i zobaczy się z nim? Dalajlama ma całkowicie zapełniony terminarz na następne
trzy lata.
Długo wyjaśniał mi, jakimi ważnymi i naglącymi sprawami musi zajmować
się Dalajlama, który jest najbardziej zapracowanym człowiekiem na świecie.
– Okay, rozumiem. Zostawię mu list, w którym napiszę, że Anthony Kiedis
go pozdrawia. Chciałem nawiązać z nim kontakt – powiedziałem.
Przyrzekli, że mu to powtórzą, po czym znowu zaczęli się śmiać. Odszedłem
trochę zniechęcony, myśląc sobie: No i dobrze. Przebyłem długą drogę, żeby
spotkać się z Czarnoksiężnikiem z Oz, ale chyba mi się nie uda. Trudno, takie jest
życie. Do hotelu miałem pięć minut spacerem. Kiedy wszedłem, powitała mnie
podekscytowana recepcjonistka.
– Och, panie Kiedis, proszę tu podejść. Ma pan wiadomość z biura
Dalajlamy. To niesamowite. Proszą, żeby był pan u nich jutro o ósmej rano.
Następnego dnia rano wstałem wcześnie, bardzo zadowolony, i poszedłem
do biura.
– Sprawy wyglądają tak – pouczyli mnie. – Najpierw przejdzie pan przez
wykrywacz metalu, następnie zostawi pan tutaj plecak. Musimy stosować środki
bezpieczeństwa, ponieważ nieustannie dostajemy groźby od Chińczyków.
Stanie pan w kącie podwórza. Dalajlama będzie szedł tamtędy na zajęcia
w towarzystwie ochroniarzy. Może pomacha do pana idąc, nigdy nic nie
wiadomo. Proszę za wiele sobie nie obiecywać.
Posłusznie przeszedłem przez wykrywacz metalu, po czym oddałem im
plecak i aparat. Zająłem przydzielone mi miejsce i – proszę! – oto wyłania się
Dalajlama w otoczeniu ochroniarzy. Zobaczył mnie, oczy mu się zapaliły, twarz
rozjaśnił szeroki uśmiech. Skręcił ze ścieżki i ruszył prosto w moją stronę. Byłem
wstrząśnięty, myślałem, że w ogóle mnie nie zauważy, a on szedł ku mnie. Ujął
moją rękę w obie dłonie i popatrzył mi w oczy.
– Witaj w Indiach, Anthony. Co cię skłoniło, żeby tu przyjechać?
– Chciałem zobaczyć ten kraj – odpowiedziałem.
– Indie to zadziwiające miejsce, prawda? Opowiedz mi swojej podróży. Co
tutaj widziałeś?
Opowiedziałem mu w skrócie moją marszrutę.
– Czy to nie zadziwiające, te zapachy i barwy na każdym kroku? Gdzie twój
aparat? Musimy zrobić sobie zdjęcie.
– Przy wejściu wszystko mi zabrali – wyjaśniłem.
– Idźcie po jego aparat, na litość boską – polecił swoim przybocznym. – Co
wy sobie myślicie? Jemu potrzebny jest ten aparat.
Przyboczny wrócił z moim byle jakim jednorazowym aparacikiem.
– Zróbmy sobie zdjęcie – powiedział Dalajlama z uśmiechem.
Przez cały czas, kiedy rozmawialiśmy, nie wypuszczał mojej dłoni. To był
subtelny gest, nie od razu go zauważyłem, ale niewątpliwie Dalajlama przekazał
mi część swojej mocy.
Zrobili nam zdjęcie.
– Okay, a teraz drugie tak, żeby były widoczne całe sylwetki – poinstruował.
Chwilę jeszcze rozmawialiśmy, później wręczył mi swoją ostatnią książkę
z autografem. Podarował mi też kilka starych tybetańskich monet i biały
jedwabny szal, który pobłogosławił.
– Bardzo dziękuję za tę wizytę – powiedziałem. – Jeśli w jakiś sposób będę
mógł wspomóc waszą sprawę, proszę dać mi znać.
– Jest coś, co możesz zrobić. Jeśli Adam Yauch [z Beastie Boys] zaproponuje
ci udział w festiwalu dla nas, to znajdź na to czas.
– Jeśli Adam zadzwoni, pojedziemy natychmiast – obiecałem.
– Bardzo chciałbym jeszcze z tobą pogawędzić, ale tybetańska starszyzna
czeka – powiedział. – Muszę iść i wykładać na kursie dla zaawansowanych.
Oczywiście ty też jesteś zaproszony. Nie zrozumiesz ani słowa z tego, co będzie
tam mówione, ale myślę, że sam udział okaże się dla ciebie radosnym
przeżyciem. Powiem im, żeby przygotowali ci miejsce z przodu, żebyś mógł
widzieć, co tam się dzieje.
I po tych słowach odszedł.
– To niesamowite – stwierdził jeden z jego asystentów. – W głowie mi się nie
mieści, że akurat ciebie spośród wszystkich ludzi zaprosił na wykład
zaawansowanego tantryzmu. Trzeba studiować pięćdziesiąt lat, żeby wziąć
w nim udział.
Poszedłem na odbywające się na świeżym powietrzu zajęcia, na których
posadzili mnie z przodu. Cała grupa składała się ze starych mnichów w wielkich
nakryciach głowy przypominających rzymskie hełmy. Wszyscy medytowali
i wydawali dziwne dźwięki. Dalajlama siedział na podwyższeniu, a mówił
i czytał głównie stojący obok niego pomocnik. Mnisi podawali sobie srebrny
puchar z kwaśnym mlekiem jaka. Każdy upijał spory łyk, więc pomyślałem:
Jasne, dziecino, dajcie mi trochę tego zjełczałego mleka jaka. Kiedy przyszła na mnie
kolej, napiłem się, ale nie byłem przygotowany na to, co mnie czeka. Wydawało
mi się, że poradzę sobie jakoś z tym dziwacznym smakiem, ale się pomyliłem.
To dlatego trzeba pięćdziesiąt lat przygotowywać się do tego kursu. Wyszedłem
na pierwszej przerwie, pod głębokim wrażeniem odporności i wytrzymałości
mnichów.
Przed wyjazdem do Nowej Zelandii i Indii zaproponowałem Louisowi
i Sherry, żeby zamieszkali ze mną, ponieważ Sherry oczekiwała dziecka.
Pomyślałem, że będzie miło wprowadzić energię i ciepło rodzinnego życia do
mojego najczęściej pustego domu. Po powrocie zastałem całą trójkę pod moim
dachem. Mały Cash był zadziwiającym dzieckiem, przez jakiś czas wiedliśmy
przyjemne rodzinne życie, robiąc popcorn i oglądając razem filmy.
Dość szybko jednak znowu zacząłem brać. Moi przyjaciele tego nie
rozumieli. Myśleli: „Skoro spotkał się z Dalajlamą, nigdy więcej nie będzie ćpał”.
Ale ta wizyta nie miała nic wspólnego z narkotykami. Nie musiałem jechać aż do
Indii po duchowe oświecenie. Prostą duchowość codziennego życia miałem tuż
pod nosem, w każdym zakamarku, gdybym tylko chciał jej poszukać, ale ja
wolałem ją ignorować.
Znowu zacząłem krążyć po motelach, spędzając tam sześć, siedem dni
w narkotykowym odurzeniu. Jedyną niewygodą obecnie było to, że w domu cała
rodzina czekała nerwowo na mój powrót. W trakcie jednego z tych ciągów
wkradłem się do domu o piątej rano, starając się nie obudzić Casha. Chciałem
ukryć się w sypialni, przespać kilka następnych dni i tak daleko, jak to możliwe,
odsunąć spotkanie z martwiącymi się o mnie ludźmi, ale zobaczyłem, że Sherry
na moją cześć urządziła kapliczkę. Wzięła jedno z moich zdjęć z Dalajlamą,
oprawiła w słodką ramkę i obok postawiła miskę popcornu. Na ten widok o mało
nie pękło mi serce.
Innym razem wróciłem w środku nocy i otworzyłem drzwi do mojego
pokoju. Drobny człowiek usiadł na łóżku ze słowami:
– O nie, Boże, proszę, nie!
To był ojciec Louisa, który spał tu pod moją nieobecność. Wróciłem, bo
potrzebowałem gotówki, żeby dalej ćpać. Kiedy wziąłem pieniądze i ruszyłem do
wyjścia, Sherry nie wytrzymała.
– Dość tego, wystarczy, ty skurwysynu. Pójdziesz do ośrodka. To wszystko po
prostu w głowie się nie mieści – oznajmiła.
Zgodziłem się wsiąść na motocykl i pojechać do Impactu, ostatniego na
liście ośrodka odwykowego w Pasadenie. Powszechnie uważa się, że Pasadena to
spokojny i bezpieczny raj, w którym narodziła się sława Beach Boys, ale
północna Pasadena, gdzie mieścił się Impact, to było najprawdziwsze getto.
Impact był znany jako Ostatni Dom przy Ulicy. Lądowałeś w nim, kiedy
odwiedziłeś wszystkie inne ośrodki i więzienia. Tutaj nie było żartów – albo
trzeźwiałeś, albo umierałeś.
I tam właśnie znalazłem się o wpół do czwartej nad ranem, w jednym
pokoju z trzema innymi facetami. Byłem zdecydowany przetrwać cały
dwudziestoośmiodniowy pobyt i podjąć rozprawę ze swoimi demonami.
Problem polegał na tym, że mimo pracy, jaką tam wykonałem, przez cały
spędzony tam czas tak naprawdę nie chciałem zerwać z nałogiem. Zaciskałem
pięści, żeby jakoś dać sobie radę bez narkotyku, ale w mojej świadomości wciąż
tkwiło pragnienie bycia na haju. Codziennie co najmniej kilka godzin
poświęcałem na rozmyślania o tym, żeby wyjść, zdobyć pieniądze, ćpać i robić to
ciągle od nowa. Jeszcze gorzej było, kiedy wyszedłem na spotkanie na zewnątrz.
Impact działał na zasadzie zasług – im więcej ich miałeś, tym więcej
dodatkowych korzyści zyskiwałeś. Jedną z nich było chodzenie na spotkania
poza terenem ośrodka. Kiedy mikrobusem jechaliśmy przez miasto, patrzyłem
przez okno na najbardziej obskurne bary w najbardziej obskurnych dzielnicach
i snułem fantazje, jak wchodzę do środka i piję z innymi ćmami barowymi.
Cokolwiek, bylebym znowu był na haju.
Kiedy już zadomowiłem się w ośrodku, dzienny rozkład dnia nie był zły. Po
obudzeniu modlitwa i medytacje, ścielenie łóżka i prysznic. W moim
bungalowie nikt nie zostawiał śmieci, zawsze mieliśmy wysprzątane, nie
dostawaliśmy więc negatywnych opinii ani dodatkowych prac domowych.
Fascynowali mnie moi współlokatorzy. Bardzo współczułem młodemu
chłopakowi z Florydy, pochodzącemu z marginesu. Widziałem, że się męczy i że
jego szanse na wyzdrowienie nie są duże, zwłaszcza że miał żonę, którą
męczyła ta sama obsesja. Sporo ludzi w ośrodku podejmowało trzecią próbę
i czekała ich odsiadka w prawdziwym więzieniu, jeśli nie zerwą z nałogiem.
Po posprzątaniu pokoju szedłeś do stołówki, w której pobyt był prawdziwą
przyjemnością. Jedzenie składało się wyłącznie z tłuszczu, cukru i skrobi, gorsze
menu trudno sobie wyobrazić, ale chodziło o to, żebyśmy trochę przytyli.
Wszyscy przesadzali z jedzeniem. Do każdego posiłku, także śniadania, był
ogromny wybór deserów. Nie jadłem tam mięsa, za to obżerałem się
słodyczami.
Mój typowy harmonogram dnia w ośrodku różnił się od zajęć większości
pozostałych pacjentów. Z jakiegoś powodu nie traktowali mnie jak zwykłą osobę.
Inni na przykład strzygli trawniki i myli podłogi, mnie natomiast przydzielono
do grupy zapobiegania nawrotom, która miała zajęcia bardzo intensywne
i czasochłonne. Dostaliśmy na przykład kilka dni na narysowanie na potężnej
tablicy kalendarium ostatnich ośmiu lat naszego życia. Wpisaliśmy tam ważne
wydarzenia, daty nawrotów oraz to, co je poprzedzało i następowało po nich.
Byłem w tej grupie z dwudziestoma innymi narkomanami-recydywistami. I to
oni zwrócili mi uwagę na rzecz oczywistą – każdy nawrót poprzedzało zerwanie
z kobietą. Uświadomiłem sobie, że rzeczywiście mam problem, że było coś w tej
dynamice ranienia cudzych uczuć, co wysyłało mnie na miasto. Wyraźnie
ujawniło się to po zerwaniu z Jaime, kiedy zacząłem spotykać się z wieloma
kobietami. Chodziłem z dziewczyną przez miesiąc, zrywałem, miałem nawrót.
Spędziłem w ośrodku Impact przepisany okres, wykonując wszystkie prace
zadawane grupie osób z licznymi nawrotami, łącznie z wypełnianiem setek
stron kwestionariuszy, co z punktu widzenia psychologii było rzeczą
rzeczywiście przydatną. Kiedy przykładasz pióro do papieru, dostrzegasz tę
stronę prawdy o sobie, która w żadnym razie nie ujawniłaby się w trakcie
rozmowy czy rozmyślań. Drugim powodem, dla którego lubiłem te
psychologiczne ćwiczenia, była gorąca pani psychoanalityk, od niedawna
pracująca w ośrodku. Spędzałem mnóstwo czasu w jej gabinecie. Robiliśmy
testy Rorschacha i wychodziliśmy posiedzieć w cieniu. Patrzyłem na plamy
atramentu, robiłem seksualne aluzje i flirtowaliśmy. Poważna psychoterapia nie
miała sensu, skoro za niecałe cztery tygodnie wychodziłem, ale miło było pobyć
razem.
Opuściłem Impact i zająłem się powrotem do zdrowia. Czułem się zdrowy
i szczęśliwy, z optymizmem patrzyłem na moje życie i zespół. Lindy
zarezerwował nam trasę na lato, miałem więc szczery zamiar odzyskać formę
w drodze. Pewnej niedzieli rano jechałem motocyklem na moje ulubione
spotkanie, które odbywało się w sali znajdującej się w parku przy skrzyżowaniu
Third i Gardner. Swoim zwyczajem jechałem dość szybko, ale nigdy dotąd nie
zdarzył mi się poważny wypadek. Zwracałem uwagę na warunki panujące na
drodze, na skrzyżowaniach zachowywałem szczególną ostrożność, z góry
zakładałem, że samochody w nieodpowiednich momentach wyjadą z podjazdów
albo parkingów. Zawsze byłem czujny i gotowy na każdą ewentualność.
Wszystko to przelatywało mi przez głowę, gdy pędziłem Gardner, wąską
boczną ulicą z samochodami zaparkowanymi po obu stronach. W ułamku
sekundy tamto auto ruszyło i zawróciło, skutecznie blokując całą drogę. Zwykle
zostaje jakieś wyjście, nawet jeśli oznacza to skręcenie na chodnik, tym razem
jednak ten idiota zablokował całą ulicę, a nigdzie nie było podjazdu. Nacisnąłem
oba hamulce, ale samochód był za blisko. Doszło do niesamowicie szybkiej
i gwałtownej kolizji, tak potężnej, że motocykl wbił się w samochód.
Przeleciałem nad motorem i trafiłem dokładnie w to miejsce, w którym drzwi od
strony kierowcy spotykają się z maską.
Zaskakujące, ale po zderzeniu z samochodem zrobiłem salto do przodu
i wylądowałem na stopach po drugiej stronie samochodu. Odzyskałem
równowagę i pobiegłem, założyłem więc, że jakimś cudem nic mi się nie stało.
Z jednym wyjątkiem – kiedy spojrzałem na rękę, stwierdziłem, że jej nie ma.
Moja dłoń została wepchnięta w przedramię i teraz było ono potężne i okrągłe,
ale bez dłoni.
O Boże, to naprawdę bardzo źle wygląda – pomyślałem.
Nie tracąc czasu na zastanawianie się nad odniesionymi obrażeniami, bez
pukania wbiegłem do najbliższego domu. Zrobiłem kilka kroków myśląc, że
złapię telefon i zadzwonię po karetkę, ale wtedy początkowy szok już minął
i poczułem najgorszy ból w całym moim życiu. Nie było czasu na wzywanie
pomocy, odwróciłem się więc, wybiegłem na ulicę i zatrzymałem przejeżdżający
kabriolet. Tak się złożyło, że jechały w nim dwie znajome kobiety, biorące udział
w tym samym spotkaniu.
Zignorowałem kierowcę, który chciał się wymienić informacjami na temat
ubezpieczenia, i wskoczyłem na tylne siedzenie ich wozu. Ruszyliśmy prosto do
szpitala Cedars-Sinai. Później dowiedziałem się, że dłoń ma więcej komórek
nerwowych niż jakakolwiek inna część ciała, co tłumaczyło ten intensywny ból,
choć wtedy miałem już wrażenie, jakby dłoń zanurzono mi w gorącej lawie.
Byłem przekonany, że nigdy więcej nie będzie sprawna.
Po pięciu minutach byłem w szpitalu i zawieziono mnie do izby przyjęć. Na
moje szczęście dyżur miał świetny specjalista od chirurgii rąk, doktor Kulber.
Najpierw jednak musieli mnie przygotować do operacji, co oznaczało podanie
mi sporej dawki morfiny. Nic nie poczułem. Zwróciłem się do pielęgniarki:
– Niestety, z powodu moich wybryków jestem bardzo odporny na leki
z rodziny opiatów. Chyba trzeba będzie od razu podwoić dawkę.
Kolejny zastrzyk i znowu nic, ból ani trochę nie złagodniał. I tak to trwało.
W rezultacie musieli podać mi siedem dawek morfiny, dopiero wtedy odczułem
ulgę.
Pozbyłem się bólu i pielęgniarki wydały mi się niezwykle atrakcyjnie. Zanim
się spostrzegłem, wsadziłem siostrze rękę pod spódnicę i flirtowałem z lekarką.
Byłem pieprzonym pacjentem z piekła, który w historii szpitala Cedars-Sinai
dostał najwięcej morfiny.
Doktorowi Kulberowi zrekonstruowanie mojej ręki z tej zmiażdżonej masy
kości i tkanki zajęło pięć godzin. Spędziłem w szpitalu pięć dni, później założyli
mi specjalny gips sięgający barku. Dopiero w domu uświadomiłem sobie, jak
bardzo jesteśmy uzależnieni od sprawności naszych dłoni. Nawet tak
przyziemna czynność jak podcieranie tyłka okazała się potężnym wyzwaniem.
Musiałem wytrenować lewą dłoń do robienia rzeczy, których nigdy wcześniej nie
robiła. Nie mogłem pisać, nie mogłem otworzyć drzwi ani okna, włożenie
ubrania czy butów graniczyło z cudem.
Z jakiegoś powodu cała ta sprawa wcale mnie nie załamała. Byłem zły, że
nie mogę wygodnie się wyspać, i nie sprawiał mi przyjemności koszmarny ból,
ale wierzyłem, że znajdę sposób na doprowadzenie mojej ręki do dawnej
sprawności. Tak zaczęła się wielomiesięczna terapia. Miałem szczęście, że
znalazłem doktora Dorsa, lekarza z Burbank, który zajmował się rehabilitacją
rąk. W swojej praktyce stosował wyjątkowe metody. Prowadził cię do pokoju,
w którym znajdowało się dwadzieścia innych osób z poważnymi urazami
i wszyscy pomagali sobie nawzajem. Kiedy widzisz ludzi z o wiele
poważniejszym kalectwem niż twoje, dziękujesz Bogu i dochodzisz do wniosku,
że jakoś sobie z tym poradzisz. Zajęło mi to dziewięć miesięcy, ale moja ręka
była niemal tak sprawna jak w przeszłości.
Z powodu wypadku musieliśmy odwołać koncerty na Alasce i Hawajach,
później jednak Lindy zapytał, czy mógłbym wystąpić na festiwalu na górze Fuji
pod koniec lipca. Byliśmy gwiazdą i za ten jeden występ mieliśmy zarobić
mnóstwo pieniędzy, a przez cały rok nie pracowaliśmy. W tym czasie nosiłem
gips tylko do łokcia, pomyślałem więc, że jeśli będę trzymał rękę na temblaku,
dam radę.
Był tylko jeden problem. Kiedy zameldowaliśmy się w hotelu, powiedziano
nam, że z południa zbliża się potworny tajfun. Przewidywano, że dotrze do nas
w czasie, gdy mieliśmy być na scenie. Rano w dniu koncertu zaczął padać
deszcz, ale na zboczach góry zgromadziło się osiemdziesiąt tysięcy
Japończyków, odwołanie imprezy nie wchodziło zatem w grę. Wystąpił pierwszy
zespół, a my przez cały czas słuchaliśmy prognoz pogody, według których tajfun
był coraz bliżej.
Wreszcie przyszła nasza kolej. Popatrzyliśmy na widownię – dzieciaki były
przemoczone do nitki i skostniałe. Pogotowie zabierało ludzi cierpiących na
hipotermię, nikt jednak nie odchodził z własnej woli. Scena była osłonięta, ale to
nie wystarczyło, żeby ochronić nas przed wiejącym ze wszystkich stron wiatrem.
Podziałała na nas energia zbliżającej się burzy, zagraliśmy więc jak nigdy. Chad
szalał za perkusją, Dave na gitarze. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu byłem
trzeźwy przez kilka miesięcy z rzędu, dlatego czułem się doskonale. Im mocniej
graliśmy, tym wiatr stawał się silniejszy. Pamiętam, jak w pewnym momencie
znalazłem się na skraju sceny z mikrofonem i wicher po prostu nie pozwolił mi
się pochylić. Potem jeszcze przybrał na sile i zaczęło zwiewać przedmioty ze
sceny. Ponieważ sprzęt działał, graliśmy, dopóki nie wysiadł prąd. Było to po
ósmym utworze, co oznaczało, że spełniliśmy warunki kontraktu oraz
postawione sobie zobowiązania moralne, uciekliśmy więc, ratując życie.
Sierpień 1997 roku nie obfitował w wydarzenia. Spędziłem go w Los Angeles,
nadal mieszkając z moją powiększoną rodziną. Kiedy nadszedł wrzesień,
poczułem znajome pragnienia i uznałem, że najwyższa pora kupić trochę
prochów i wziąć je w jeden dzień. Nie kolidowało to z moimi obowiązkami
zawodowymi, ponieważ jesienią Jane’s Addiction zapowiedział swój comeback
i Flea zgodził się pojechać z nimi w trasę jako basista. On i Dave przez kilka
miesięcy mieli się zajmować własnymi sprawami, ja w tym czasie byłem więc
wolny.
Postanowiłem, że ze względu na małego Casha wezmę narkotyki
w samochodzie, żeby nie wprowadzać związanej z nimi złej energii do domu.
Zabrałem rzeczy i pojechałem w kierunku Hollywood, ale byłem zbyt
niecierpliwy, dlatego zatrzymałem samochód na bocznej ulicy i zapaliłem fajkę.
Kilka razy się zaciągnąłem, wpadłem w paranoję i zdecydowałem, że wynajmę
pokój w hotelu na dalszy ciąg moich bachanalii.
Znalazłem miły, elegancki hotel na skrzyżowaniu Pico i Beverly, który wydał
mi się odpowiedni na jedną noc. Kiedy wszedłem, recepcjonista aż się
rozpromienił.
– Pan Kiedis! To zaszczyt gościć pana w naszym hotelu – powiedział.
Jedna noc zmieniła się w dwie, dwie w trzy. W pewnym momencie
musiałem pojechać do centrum, żeby uzupełnić zapasy. Przespałem cały dzień,
a po przebudzeniu zamówiłem stos hamburgerów. Cały cykl zaczął się od nowa.
Dni mijały, ćpałem, ćpałem, ćpałem. Codziennie dzwoniłem do recepcji
i mówiłem, że moje plany uległy zmianie i zostaję do jutra. I tak to szło –
narkotyki, narkotyki, narkotyki, sen, sen, sen. Budziłem się wyczerpany,
pokonany, zrozpaczony, smutny, zdemoralizowany, zraniony, samotny,
w rozsypce, zamawiałem jedzenie do pokoju i oglądałem telewizję. To trwało
kilka tygodni. Pewnego wieczoru obudziłem się około jedenastej
i uświadomiłem sobie, że nie mogę żyć bez heroiny. Zjadłem coś, popatrzyłem
w lustro i powiedziałem: „Chryste, jesteś ruiną, bracie. Lepiej od razu ukryj się
pod górą kokainy i heroiny”.
Przejrzałem kieszenie. Znalazłem nieco drobnych, ale nie martwiłem się, bo
wiedziałem, że w kieszeni garnituru w domu mam mniej więcej pięć tysięcy. To
wystarczyłoby na następny tydzień. Prawdę mówiąc, cała szafa pełna była
dowodów totalnego wykolejenia. Miałem marynarki z narkotykami, marynarki
z fajkami, marynarki ze strzykawkami, marynarki z pieniędzmi, marynarki
z polaroidowymi zdjęciami pornograficznymi, niezły zestaw. Pojadę do domu,
z szafy wezmę pieniądze i stawię czoło Sherry i Louisowi. Byłem opętany
szaleństwem, zamierzałem więc powiedzieć im, żeby zeszli mi z drogi,
pilnowali własnego nosa, bo poprawię się, jak się poprawię. A jeśli nie, to będę
musiał za to zapłacić.
Pojechałem do domu, otworzyłem automatyczne drzwi garażu,
zaparkowałem i przeżyłem potężny wstrząs. Garaż był pusty. Zniknęło
wszystko: motocykl, rower, deska do surfingu, zwariowane lustro na ścianie,
półki. Pozostał tylko beton, nieskazitelnie czysty i lśniący. Z walącym sercem
próbowałem znaleźć jakieś wytłumaczenie. Może chcieli tu pomalować i usunęli
wszystko, a może coś się wylało. Ale nie wyglądało na to, że ktoś tu sprzątał. Po
prostu wszystko zniknęło.
Pobiegłem po schodach i wsunąłem klucz w zamek, przygotowując się na
starcie z Louisem i Sherry. Otworzyłem drzwi i wszedłem prosto w Strefę
Mroku, tylko że to była rzeczywistość. W domu niczego nie było. Żadnych mebli,
obrazów, plakatów, sreber, garnków, patelni, szklanek, talerzy, filiżanek,
kieliszków, sprzętów, bibelotów, telewizora, żyrandola, papieru toaletowego,
szczoteczek do zębów. To było tak, jakby boski odkurzacz wciągnął cały mój
dom.
Myślałem, że jeśli parter tak wygląda, to co będzie, jak wejdę na górę
i w szafie nie będzie ubrań, nie będzie tej marynarki z pięcioma tysiącami
dolarów? Pobiegłem po schodach do sypialni. Pusto! Nie ma łóżka, nie ma
biurka, nie ma poduszek. Nic nie ma. Rzuciłem się do szafy, tak na wszelki
wypadek. Nic. W domu nie było nic. Nie potrafię wyrazić tej pustki. Nie było
nawet naparstka.
Nie pamiętałem natomiast, że kilka tygodni wcześniej rozmawiałem
z agentem od nieruchomości i powiedziałem mu, że myślę o sprzedaży domu.
Nie dodałem, że wziąłem w nim tyle heroiny, że nawet sofa była na haju. Agent
uprzedził, że przypuszczalnie minie rok, zanim znajdzie się ktoś gotów zapłacić
podaną przeze mnie cenę. Mimo to trafił się zdecydowany nabywca i ten
sukinsyn sprzedał dom w ciągu tygodnia, a wszystkie moje rzeczy spakowano
i oddano na przechowanie do magazynu.
Wpadłem w panikę. Była północ, a ja nie miałem ani grosza i odczuwałem
potężny przymus wzięcia. Całe moje życie zależało od tego, czy zdobędę gdzieś
pieniądze. Wróciłem do hotelu, gdzie przypomniałem sobie, że jeden z naszych
techników w trakcie trasy po Europie ciągle prosił w recepcji o udzielenie mu
pożyczki i obciążenie tą kwotą rachunku za pokój. W moim hotelu na nocnej
zmianie była nowa recepcjonistka. Poprosiłem ją o pięćset dolarów.
– Och, ale ja tu pracuję dopiero od dwóch dni. Nie znam tej procedury –
powiedziała. – Może pan poczekać do rana, kiedy przyjdzie dyrektor?
– Nie, nie mogę – odparłem. – Prawdę mówiąc… – ple, ple, ple, kłamstwo,
kłamstwo, kłamstwo, i tak dalej, i tak dalej. Ciągle z tego korzystam.
Skupiłem na niej moc umysłu godną Jedi, dostałem pieniądze i już byłem za
drzwiami. Ruszyłem w dół Olympic do sali bilardowej.
Mój pobyt w hotelu wciąż się przedłużał. Poszedłem do biura American
Express i wypłaciłem pieniądze, które oznaczały więcej narkotyków. W tym
czasie byłem chodzącym szkieletem z zamulonymi, martwymi oczami, za
którymi nic się nie kryło. Leżałem w łóżku i oglądałem lokalne wiadomości,
w których zamieszczono reportaż o trasie Jane’s Addiction. Poczułem się
okropnie, że moi przyjaciele grają muzykę, a ja samotnie siedzę w hotelu i tracę
siły.
Nie mogłem jednak przestać. Zmieniałem hotele i ćpałem aż do dnia moich
trzydziestych piątych urodzin, kiedy to zgłosiłem się do ośrodka odwykowego
Steps w Ventura. Tylko raz spojrzeli na moje przedramiona i już wiedzieli, że
przez kilka lat bez przerwy szprycowałem się heroiną.
– O nic się nie martw. Przejdziesz czterodniowy megadetoks. Będziemy cię
budzić na posiłki, ale poza tym nie będziesz wiedział o bożym świecie. Kiedy
zobaczymy się za tydzień, będziesz całkowicie odtruty, bez jakiegokolwiek
fizycznego uzależnienia.
To mi się podobało.
– Doskonale. Gdzie mam się podpisać?
Zaczęli dawać mi największą kombinację leków odtruwających, jaką w życiu
brałem: clonidine, wodzian chloranu, valium, środki na zwiotczenie mięśni.
Przez cały czas byłem jak z gumy, leżałem w łóżku, nie mając żadnej władzy
w rękach ani nogach, kompletnie oszołomiony. Po trzech dniach snu i jedzenia
obudziłem się i pomyślałem: Muszę stąd wyjść i się naładować.
Byłem bardzo osłabiony po kuracji odtruwającej, a od śródmieścia dzieliło
mnie ponad sto sześćdziesiąt kilometrów. Mój główny problem polegał na tym,
że nie mogłem chodzić. Nie mieli prawa zatrzymać mnie w ośrodku, ale
w żadnym razie nie daliby mi kluczyków od mojego samochodu. Kiedy wstałem,
z trudem potrafiłem zachować równowagę, ale mogłem intrygować i snuć plany.
W porządku, biuro, gdzie siedzi ten facet, jest na końcu korytarza, pomyślałem.
Jeśli będę trzymał się ściany przez całą drogę, a w progu oprę się o futrynę, to może
uznają, że wszystko ze mną w porządku. Tak też zrobiłem. W biurze
wyprostowałem się, podziękowałem im za wszystko i zażądałem kluczyków. Po
krótkiej wymianie argumentów zgodzili się, ale musiałem poczekać, aż nikt na
mnie nie patrzy, żeby znów włączyć ścianę w mój sposób chodzenia.
Plan się udał. Wstąpiłem do banku, wziąłem tyle gotówki, ile się dało,
i w rekordowym tempie dojechałem do śródmieścia. Kupiłem narkotyki,
zameldowałem się w hotelu i przez całą noc nie spałem, starając się wprowadzić
w organizm tyle heroiny, ile był on w stanie przyjąć. Wymyśliłem nowy
wspaniały plan – pojadę do Big Sur, skąd jest o wiele dalej do Los Angeles niż
z Ventura, i odstawię heroinę.
Poleciałem tam samolotem i wynająłem pokój w Ventura Inn. Pierwszej
nocy wziąłem całą heroinę, jaką zabrałem do stopniowego odzwyczajania się, po
prostu pożarłem ją jak świnia. A potem po raz kolejny zaczęła się straszliwa
męka odstawienia. Na szczęście mogłem jeść, kiedy nie brałem narkotyków, ale
przechodziłem przez okropny okres bezsenności i cierpień emocjonalnych.
Doświadczałem wszelkich objawów głodu, jakich nie miałem od dłuższego
czasu. Rozpalałem ogień w kominku i było mi za gorąco, ale gdy otwierałem
okno, marzłem na kość. Nie mogłem przykrywać nóg kocem, bo wszystko mnie
kłuło, nawet poduszka drażniła mój kark.
Drugiego dnia hotel odmówił posyłania posiłków do pokoju, byłem więc
zmuszony jeść w restauracji albo iść półtora kilometra w dół zbocza do sklepu.
Spacery i świeże powietrze sprawiły, że zacząłem wracać do życia. Kiedy byłem
w Big Sur, zadzwoniłem do kolegi, którego poznałem w młodości – Josepha
Waltersa, który mieszkał w Palo Alto i przeżywał dramat ze swoją kompletnie
zwariowaną narzeczoną. Przyjechał do mnie i kilka dni wzajemnie
podtrzymywaliśmy się na duchu.
Przypadkowo dowiedziałem się, że Jane’s Addiciton daje koncert w San
Francisco. Joe zawiózł mnie tam, a potem wrócił do domu. Guy O przyjechał do
miasta na koncerty, poszliśmy więc razem. Byłem podekscytowany, ponieważ
zaczynałem znowu czuć się jak istota ludzka, a poza tym miałem się spotkać
z moimi braćmi. Poszedłem za kulisy zobaczyć się z Flea. Byłem szczęśliwy, że
znowu go widzę, ale on zupełnie siebie nie przypominał. Był inaczej ubrany,
miał umalowane oczy i zamieniał bycie Flea na bycie jednym z Jane’s Addiciton,
czego kompletnie nie rozumiałem. Myślałem, że w innym zespole nadal będzie
Flea. Wydawał się dziwnie obcy, odległy. Nie wiem, czy był zły na mnie, że
jestem takim popaprańcem, czy też ruszył we własną pokręconą podróż, ale
zaakceptowałem to, że nie był w nastroju.
Później do pokoju wszedł Dave. Zawsze cieszyłem się na jego widok.
Przywitał się ze mną, powiedział, że wspaniale mnie widzieć i że zaraz wróci, to
pogadamy. Ale był na haju i kręcił się wokół jakiejś dziewczyny, poszli wziąć
kolejną działkę i przepadli. Koncert był świetny, choć dziwnie było oglądać Flea
w tym zespole. Tamtego wieczoru wróciłem do domu z Guyem O, mając
wrażenie, że Flea i Dave odsunęli się ode mnie, co było śmieszne z mojej strony,
bo przecież ja odsunąłem się od nich na wiele miesięcy. Zrozumiałem, że tak
właśnie się dzieje, kiedy z nikim nie rozmawiasz – po powrocie przekonujesz
się, że toczy się zupełnie nowa gra.
Miałem nadzieję, że to będzie nowa gra dla mnie. Nie dotarło do mnie
jeszcze, że chociaż warunki, w których żyłem, zmieniły się drastycznie, to moje
zachowanie pozostało takie samo. Pamiętam jeden przejmujący moment
z czasów, kiedy miałem jeszcze ten dom na wzgórzach. Wieczorem jechałem
przez Beechwood i ćpałem w samochodzie. Zatrzymałem się przy znaku stopu,
a obok mnie zahamował samochód z dwudziestoletnimi chłopakami. Spojrzeli
na mnie i powiedzieli: „Cześć, Anthony”. Nie wiedziałem, co zrobić, ostatnią
rzeczą, na jakiej mi zależało, było spotkanie z fanami. Starałem się ich
ignorować, choć zerknąłem na nich. Jeden z chłopaków przyjrzał mi się,
powiedział: „Hej, to nie on”, i odjechali. To nie mógł być on, bo Anthony nie
wygląda jak pieprzona zjawa.
Było jeszcze gorzej. Innym razem w trakcie trasy po motelach pojechałem
na mój róg z dilerami. Jakiś desperado wsiadł do samochodu i powiedział, gdzie
mogę dostać herę. Chciał mieć swój udział w doprowadzeniu mnie do zdobyczy,
ale nie dbałem o to, więc pojechaliśmy. Kazał mi zatrzymać się przy jednym
z tych tanich moteli dla dziwek na Sunset i poszedł szukać dilera. Czekałem na
niego, kiedy z samochodu obok wysiadła jakaś rodzina. Musiało nie dopisywać
im szczęście, skoro tu mieszkali. Spojrzałem na ich auto – na zderzaku mieli
naklejkę Chili Peppers, a dzieci ubrane były w koszulki zespołu. Poczułem
straszliwy wstyd i zakłopotanie. Skuliłem się na siedzeniu, opuściłem przesłonę
przeciwsłoneczną. Oto rodzina fanów z dumą nosiła barwy Red Hot, a ja w tym
samym motelu chciałem od jakiegoś obrzydliwego handlarza kupić działkę.
Fatalnie.
Naprawdę starałem się zachować trzeźwość, dlatego pod koniec roku 1997
wprowadziłem się do domu Guya O. Na Boże Narodzenie pojechałem do domu
i Blackie przedstawił mi piękną i inteligentną dziewczynę. Spędziliśmy ze sobą
kilka miłych tygodni, ale kiedy nadeszła pora wyjazdu z Grand Rapids,
wiedziałem, że to interludium dobiegło końca. I oczywiście zgodnie
z kalendarzem nawrotów, który sporządziłem w ośrodku Impact, parę tygodni
później – w dodatku na dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem na Hawaje,
gdzie mieliśmy pisać materiał na nową płytę – ruszyłem w kolejny szalony ciąg.
Wpadłem na następny idiotyczny plan. Postanowiłem, że przez kilka dni
bez przerwy będę brał jak wariat, a na Hawaje pojadę tydzień przed resztą
zespołu, dzięki czemu będę miał czas na odpoczynek i odzyskanie formy.
Powlokłem się na lotnisko i sam poleciałem na Hawaje. Zameldowałem się
w luksusowym wielopiętrowym hotelu w Waikiki, mając przy sobie ostatnią
szczyptę heroiny i mówiąc sobie: Okay, wezmę tę działkę, a potem to rzucam i raz
dwa dojdę do siebie na Hawajach. Kiedy jednak narkotyk przestał działać,
zmieniłem zdanie: Och, jeszcze nie jestem gotowy rzucić narkotyki i stawić czoło
rzeczywistości. Ruszyłem do barów ze striptizem, żeby znaleźć jakiegoś dilera.
Kiedy jesteś uzależniony, tracisz wszelkie rozeznanie, co jest rozsądne, a co
nierozsądne. Później tego samego wieczoru, kiedy robiłem sobie zastrzyk,
specjalnie złamałem igłę w jedynej strzykawce, ponieważ zdawało mi się, że
jeśli wprowadzę więcej narkotyków w organizm, eksploduję. Po dziesięciu
minutach, kiedy umierałem z pragnienia wzięcia kolejnej działki koki, uznałem
to za okropny pomysł. Umysł miałem zamglony narkotykami, więc starałem się
na nowo umocować igłę. Była zgięta i nie zasysała prawidłowo, ale człowiek
potrzebuje narkotyków w krwiobiegu, więc wepchnąłem ją w żyłę licząc, że
wszystko skończy się dobrze. Cóż, były to płonne nadzieje. Igła wypadła ze
strzykawki i utknęła w żyle. Złapałem ją i mocno trzymałem, ogarnięty
paranoicznym strachem, że popłynie naczyniami krwionośnymi i przebije
zastawkę w sercu.
Byłem na haju, z ramienia płynęła mi krew, a ja musiałem jakoś wyciągnąć
tę igłę przez skórę, jeśli nie chciałem, żeby zaczęła cyrkulować w moim układzie
krwionośnym. Udało mi się ją wyszarpnąć, ale zaraz pojawił się kolejny dylemat
– nie miałem ani grama heroiny, żeby zmieszać ją z koką. Skończyło się na tym,
że wypiłem całą zawartość minibarku. Whisky, wódka, szkocka, wino, jedna
buteleczka po drugiej, aż straciłem przytomność. Zawsze potem budzisz się
z nieprzyjemnymi wspomnieniami, obolałym ciałem i duchem zredukowanym
do kupki brudnych popiołów, chowającym się gdzieś w twoim tyłku. Musisz
stawić czoło muzyce – w tym wypadku jest to piękna wyspa – ale nie potrafisz
znieść widoku za oknem. Zasłony były stale zaciągnięte, leżałem w łóżku,
zamawiałem jedzenie do pokoju i pozostawałem w stanie hibernacji ze
świadomością, że czas mija, przybliżając mnie do dnia, w którym będę musiał
wsiąść do samolotu i polecieć na Kauai na spotkanie z moimi przyjaciółmi,
kolegami z zespołu, towarzyszami.
Sądny dzień wreszcie nadszedł. Zwlekałem do ostatniej chwili, wstałem na
półtorej godziny przed odlotem samolotu, wziąłem prysznic i ogoliłem się. Po
raz pierwszy od tygodnia wyszedłem na świat, wszystko wokół było jaskrawe
i nazbyt wyraźne, ale wsiadłem do samolotu. Z lotniska pojechałem do
wynajętego domu. Wszyscy już byli, choć w nie najlepszych nastrojach. Dave i ja
mieliśmy za sobą kilkutygodniowe ostre branie. Byliśmy czyści, przynajmniej
w tym momencie, spędzaliśmy więc czas głównie na bieganiu i pożeraniu
tonami dobrego jedzenia, ale bardzo mało graliśmy. Emocjonalnie nie radziłem
sobie najlepiej. Byłem czysty, ale serce miałem złamane i nie czułem się sobą.
Potem zawiadomiono nas, że nasz stary przyjaciel Bill Stobaugh,
Halucynogeniusz, zmarł podczas operacji serca. Flea poleciał na pogrzeb, ja się
wykręciłem.
Kiedy wróciliśmy z nieproduktywnego pobytu na Hawajach, otrzymaliśmy
kolejną dawkę złych wiadomości. Zrezygnował Lindy, nasz menedżer.
Niedawno owdowiał i poznał nową partnerkę, która przekonała go, że czas
najwyższy, żeby dał sobie spokój z tą całą anarchią, przeszedł na emeryturę
i przeprowadził się do Ojai. To wyglądało tak, jakbyśmy weszli na cofający się
pas transmisyjny – nie wydaje mi się, żeby ta kobieta widziała przed nami jakąś
przyszłość, tak samo zresztą jak Lindy. Zresztą nikt nie widział, nie wyłączając
członków zespołu.
Po powrocie do Los Angeles Dave zaczął pracę z Chadem nad solową płytą
i wrócił do ćpania. Ja od Hawajów byłem czysty. Kiedy poszliśmy na przyjęcie do
domu dziewczyny Dave’a i zobaczyłem, że Dave pije piwo, byłem zaskoczony.
Traktował to z taką nonszalancją. Obaj przebywaliśmy w tym samym miejscu,
w którym jeden raz to za wiele, a tysiąc nigdy nie wystarcza. Nie potrafiliśmy
używać narkotyków z umiarem, o czym Dave przekonał się w krótkim czasie.
Zaczęliśmy próby. Zostaliśmy zdegradowani do okropnego małego studia
w Hollywood, niedaleko Alei Transwestytów. Dave ćpał, a ja nie, co tylko
pogarszało i tak napiętą atmosferę. Dave przychodził na próby w ogromnych
okularach i wielkich renesansowych kapeluszach z opadającym rondem, które
nazywaliśmy „kokainowymi”, bo musiałeś być na koce, żeby w ogóle do głowy
wpadł ci pomysł noszenia takich kapeluszy. Spóźniał się i nie można było się
z nim porozumieć. Kiedy wkładał kokainowy kapelusz, miał własny cel, a było
nimi ćpanie.
Próbowaliśmy grać, ale prowadziło to donikąd. Flea miał twarz ściągniętą
rozczarowaniem, a postawa Chada wyrażała się następująco: „Ten facet bierze.
Co można powiedzieć?” Czułem, że musimy porozmawiać z Davem i zapewnić
mu pomoc. W przeszłości to on zbierał mnie po hotelach i zawoził do ośrodków,
teraz przyszła moja kolej, żeby porozmawiać z nim o wytrzeźwieniu, bo bez tego
zespół nie będzie mógł dalej działać.
Przeprowadziliśmy tę rozmowę. Dave siedział na wzmacniaczu, dyskusja
zespołowa zmieniła się w kłótnię między nami dwoma, co było dziwne, bo
wszyscy mówiliśmy tylko:
– Hej, ćpasz, kiedy próbujemy, a to do niczego nie prowadzi. A może byśmy
pogadali o wytrzeźwieniu?
Nie chciał tego słuchać, do całej sprawy przyjął nastawienie „pierdol się”.
Kiedy mnie też tak potraktował, zareagowałem: „Co, ja się mam pierdolić? Sam
się pierdol”. Nie użyliśmy dokładnie tych słów, ale one doskonale oddają
atmosferę tej sytuacji. Chad i Flea się wycofali, a Dave chciał uderzyć mnie
w twarz, ale kiedy wstawał, zachwiał się do tyłu i spadł za wzmacniacz, na
którym siedział. To było komiczne, a jednocześnie smutne.
Ponieważ w zespole znowu zapanowała stagnacja, postanowiłem pojechać
do Tajlandii. Kilka lat wcześniej zdiagnozowano u mnie zapalenie wątroby typu
C, a chociaż nie miałem objawów, choroba należała do takich, które lubią się
odnawiać, jeśli nie zachowa się czujności. Zabrałem zioła na oczyszczenie
wątroby, dużo pływałem, modliłem się i medytowałem o idei mojego ciała
wracającego do zdrowia. Podziałało. Trzy tygodnie później podczas badań nie
stwierdzono wirusa.
Był już kwiecień. Razem z Flea uznaliśmy, że nie ma wyjścia – musimy
wylać Dave’a. Najpierw rozmawiał z nim Flea i Dave naprawdę to przeżył,
poszedłem więc za ciosem. Rozmowa była okropna, bo Dave był na haju
i chociaż zdawał sobie sprawę, że zespół w takim kształcie nie może działać,
zwerbalizowanie prawdy wyprowadziło go z równowagi. Był wściekły.
– Pieprzyć was! Jak możecie mi to robić, skurwysyny!
– Idioto, nie ma już żadnego zespołu – powiedziałem. – Kiedy ostatni raz się
pokazałeś? Nagrywasz płytę solową, ćpasz. W gruncie rzeczy w ogóle ci na nas
nie zależy.
Oczywiście Chad zachowywał postawę absolutnie neutralną, bo był w trakcie
nagrywania płyty z Davem.
Tymczasem Flea przechodził przez własne piekło, walcząc z chorobą
Epsteina-Bara, dziewczyną oraz zespołem. Przypominał generała dowodzącego
bitwami na wielu frontach. Był naprawdę w dołku, a w dodatku także próbował
nagrać solową płytę. Nikogo nie zdziwiło, kiedy postanowił odejść z zespołu.
– Dłużej tak nie mogę – powiedział mi. Wiedziałem, że należało się tego
spodziewać. To było oczywiste, w zespole nic się nie działo.
– Wiem – odparłem. – Domyślałem się, że to powiesz. Doskonale cię
rozumiem.
Wtedy Flea rzucił bombę.
– Mógłbym zostać tylko pod jednym warunkiem. Gdyby John wrócił do
zespołu.
Zbił mnie z tropu.
– Dlaczego myślisz, że John chciałby wrócić i znowu z nami grać? –
zapytałem. – Ja go nie obchodzę i na muzyce też mu nie zależy.
– Mam śmieszne przeczucie, że dojrzewa do powrotu w świat żywych –
odpowiedział Flea.
To byłby prawdziwy cud – pomyślałem. A drugim cudem byłoby, gdyby
zechciał znowu z nami grać.
– Chyba zwariowałeś. John nie ma najmniejszej ochoty do nas wrócić. Nie
wydaje mi się, żeby istniała taka ewentualność, ale jeśli tak, to jestem na to
otwarty – powiedziałem.
Odkąd John odszedł z zespołu, właściwie się nie kontaktowaliśmy, czasami
tylko wpadaliśmy na siebie przypadkiem. Chociaż można by przypuszczać, że
będzie między nami mnóstwo gniewu, pretensji i braku sympatii graniczącej
z nienawiścią, to jednak nigdy uczucia te nie dochodziły do głosu.
Widziałem go po raz pierwszy od czasu, gdy odszedł z zespołu. Słyszałem
wszystkie te przerażające historie o zejściu Johna w narkotykowe piekło
i wiedziałem, że Johnny Depp i Gibby Haynes, główny solista Butthole Surfers,
zrobili film dokumentujący nędzne warunki, w jakich żył John. Jeśli widzieliście
ten film, to wiecie, że był to dom człowieka, którego w życiu interesowały
wyłącznie narkotyki i malowanie.
Słyszałem także o wywiadach, w których John wygłaszał hymny na cześć
heroiny, nawet ćpał podczas nich. Nie interesowało mnie czytanie takich rzeczy
czy oglądanie tego filmu. Nie słuchałem solowych płyt, które wtedy nagrał. Nie
mogłem pochwalać jego stylu życia, ponieważ było to powolne samobójstwo.
Mnóstwo ludzi jednak gloryfikowało ten styl bycia, chciało brać w tym udział
i mieć dostęp do darmowych narkotyków. Przyznaję, że jego sztuka, jego
piosenki były wielkie, ale wyrażanie akceptacji dla takiej ekscentrycznej
autodestrukcji nie wydawało mi się właściwe. Ten facet był moim najlepszym
przyjacielem, a teraz wypadały mu zęby, nie patrzyłem więc na to tak, jak być
może robili to inni: „Okay, nieważne, bo to geniusz”. Nie obchodziło mnie, czy
jest geniuszem czy pieprzonym idiotą, gnił za życia i oglądanie tego nie było
przyjemne.
Wiedziałem, że od lat malował, czerpiąc inspirację z twórczości Basquiata
i Leonarda da Vinci, kiedy więc usłyszałem, że będzie miał wystawę w Zero
Gallery przy Melrose, postanowiłem wpaść tam dzień przed wernisażem. Tak
też zrobiłem i kogo zobaczyłem? John sam wieszał obrazy. Obaj byliśmy trochę
spięci. John był na koce, miał krótko ścięte włosy, wielkie czarne kręgi pod
oczami i palił francuskie papierosy. Był szokujący chudy, wyglądał jak szkielet,
same kości i skóra, ale tryskał energią, bo miał mnóstwo wigoru i wszystkie te
chemiczne związki w organizmie, nie wyglądał więc na umierającego czy
słabego.
Zamiast postawy „pierdol się, nienawidzę cię, patrzeć na ciebie nie mogę”,
obaj ucieszyliśmy się na swój widok. Jego obrazy były niepokojące, ale piękne. To
było dziwne, bo myślę, że chcieliśmy czuć wzajemnie większą niechęć do siebie,
niż byliśmy w stanie.
Kiedy widziałem go następnym razem, był w znacznie gorszym stanie.
Wszyscy najbardziej martwili się o jego ręce, całe pokryte ropniami, bo nigdy
nie nauczył się robić dobrze zastrzyków, po prostu dźgał igłą na oślep i miał
nadzieję, że mu się uda. W grudniu 1995 roku wylądował w Exodusie, mojej
dawnej mecie, choć bardziej ze względu na zdrowie fizyczne niż psychiczne.
Lekarze poważnie niepokoili się możliwością gangreny i utraty kończyny, jeśli
nie zacznie się myć i dbać o ręce, czego John nie chciał robić.
Zadzwoniłem do niego i zapytałem, czy mogę go odwiedzić. Zgodził się
i poprosił o papierosy i kanapki z pastrami i mnóstwem musztardy. Spełniłem
jego prośbę. Kiedy zjadł kanapkę, próbowałem umyć mu ręce. Wtedy też
rozmawialiśmy ze sobą serdecznie i okazywaliśmy sobie troskę i uczucie. Było
zupełnie inaczej, niż przypuszczali nasi znajomi, którzy na podstawie
przeszłych burzliwych układów między nami sądzili, że będziemy się kłócić.
Wciąż nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo niezdrowa była dynamika
moich relacji z Johnem, zanim odszedł z zespołu. Nie rozumiałem, jak bardzo
był wrażliwy i jak dotkliwie potrafiłem go skrzywdzić. Nie miałem pojęcia, że te
wszystkie żarty, poszturchiwania, docinki, wygłupy i sarkazm naprawdę raniły
jego uczucia i tak długo na niego działały.
Długo po odejściu Johna Flea powiedział do mnie:
– Masz pojęcie, ile bólu sprawiałeś Johnowi?
– O czym ty mówisz? Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, spędzaliśmy ze sobą
cały czas. Razem graliśmy w bilard, razem goniliśmy za spódniczkami, razem
jedliśmy płatki Lucky Charms. Byliśmy jak dwa ziarnka w korcu maku.
– Nie, bardzo często raniłeś uczucia Johna, – odpowiedział Flea – bo bardzo
cię podziwiał, a ty traktowałeś go brutalnie.
Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że moja miłość do Johna okazała się
dla niego trudnym doświadczeniem.
Kiedy John zrezygnował, miałem do niego pretensje, że odrzucił nasze
muzyczne braterstwo. Ale przez cały ten czas, gdy był poza zespołem
i przechodził piekło, nieustannie się za niego modliłem. Udział w spotkaniach
nauczył mnie, że jedną z przyczyn, dla których uzależniony bierze, są chowane
przez niego urazy. A jedną z technik pozbywania się urazy do jakiejś osoby jest
modlitwa za nią, żeby w życiu spotkało tego kogoś to, czego najbardziej
pragniesz dla siebie – żeby ktoś go kochał, by odnosił sukcesy, był zdrowy,
bogaty, szczęśliwy, wspaniały, żył w jedności ze światłem i miłością
wszechświata. To paradoks, ale skuteczny. Siedzisz i modlisz się za kogoś, kogo
nie potrafisz znieść, żeby miał wszystko to, co sam chciałbyś mieć, i pewnego
dnia myślisz: „Nie czuję żadnych negatywnych uczuć do tej osoby”.
To częściowo był powód, dla którego modliłem się za Johna. Poza tym nie
chciałem, żeby umarł smutną i żałosną śmiercią, modliłem się więc za niego
niemal codziennie. Mówiłem: „Kimkolwiek jest ta siła nad nami, ktokolwiek
słyszy moje myśli, błagam o opiekę nad Johnem Frusciante, bo on tej opieki
potrzebuje”.
W styczniu 1998 roku Bob Forest przekonał Johna, żeby zgłosił się do Los
Encinos, tego samego ośrodka, w którym swego czasu leczył się W.C. Fields.
John odstawił już wówczas heroinę, ale nadal palił cracka i pił. Odwiedzałem go
i wydawało się, że jest przekonany do swojego pobytu w ośrodku, choć w trochę
szczególny sposób. Nasze rozmowy były oszczędne i nietypowe. Od czasu do
czasu wymienialiśmy uwagi o piosence Nirvany albo rysunku Leonarda da Vinci.
Podczas jednej z takich minimalistycznych konwersacji John nagle
zeskoczył z łóżka i rzucił się na ziemię w idealnej imitacji ruchów Jamesa
Browna mniej więcej z 1968 roku. Potem podniósł się i z powrotem usiadł. Nie
wiem, co nim kierowało, ale wyglądało na to, że znowu ma ikrę i daje do
zrozumienia, że wciąż płonie w nim ogień i jeśli zajdzie taka potrzeba, może tak
samo jak James Brown odchylić się do tyłu.
Byłem otwarty na możliwość powrotu Johna do zespołu, chociaż nadal
wydawało mi się to odległą perspektywą. Po wyjściu z Los Encinos na początku
lutego John wynajął małe mieszkanie w Silver Lake. Pewnego dnia w kwietniu
Flea poszedł go odwiedzić. Siedzieli i słuchali płyt, i pewnej chwili Flea zadał mu
pytanie:
– Co myślisz o powrocie do zespołu?
John zaczął płakać.
– Nic bardziej by mnie nie uszczęśliwiło – odpowiedział.
Obaj długo płakali i się obejmowali. Potem Flea pojechał do Kambodży, co
mnie i Johnowi dało czas na oczyszczenie atmosfery i rozmowę o dawnych
problemach. Poszliśmy do „Farmer’s Market”, jednego z moich ulubionych lokali
w całym Los Angeles, usiedliśmy i zamówiliśmy łososiowe tacos.
Zacząłem pierwszy.
– Czy jestem dla ciebie problemem? – zapytałem.
– Właściwie nie – odpowiedział John. – A ty? Jesteś z jakiegoś powodu na
mnie wściekły?
– Myślałem, że tak, ale teraz już nie jestem. Wydawało mi się, że
powinniśmy to wszystko omówić, ale żadna z tych spraw już mnie nie dręczy –
wyznałem.
– Mnie też nie – zgodził się John.
Flea spodziewał się, że wysłucha relacji z trwającej cały dzień dyskusji
poświęconej rozprawieniu się ze wzajemną wrogością, ale żaden z nas jej nie
czuł. Teraz główny problem polegał na tym, że John nie miał nawet gitary.
Poszliśmy więc do Guitar Center i kupiłem mu rewelacyjnego stratocastera
z 1962 roku.
John bardzo się cieszył z powrotu do zespołu, a jednocześnie był przerażony,
bo od długiego czasu nie miał gitary w ręce. Postanowiliśmy, że nie będziemy
robić z tego wielkiej sprawy, ważne jest tylko wspólne granie. Nie obchodziły
nas zupełnie kontrakty płytowe, rezygnacja naszego menedżera czy to, że
wytwórnia przestała się nami interesować. Nic nie było ważne. Chcieliśmy tylko
wejść do garażu i razem grać.
Flea mieszkał w niesamowitej starej willi w stylu śródziemnomorskim w Los
Feliz, sławnej z tego, że mieszkały w niej tłumy takich muzyków, jak Bob Dylan
czy Lou Reed. Zebraliśmy się w garażu, którego część Flea zamienił w salę prób.
Chad ustawił bębny w kącie. Flea miał wyraz twarzy, który mówił: „Okay, bez
wielkich oczekiwań. Po prostu gramy”. Zamontowaliśmy byle jaki system
wzmacniający. John wyglądał na niepewnego, ale włączył gitarę i zaczęliśmy.
I to znowu byliśmy my. Niewykluczone, że tylko ja tak myślałem, ale
pomieszczenie wypełniło się niebiańską muzyką, która został stworzona
wyłącznie po to, żeby się przekonać, jak to będzie brzmiało, gdy znowu
weźmiemy do ręki nasze instrumenty.
Dla mnie była to chwila określająca charakter sześciu następnych wspólnych
lat. To wtedy zrozumiałem, że się uda, że znowu pojawi się magia. Nagle
wszyscy potrafiliśmy słuchać, potrafiliśmy słyszeć i zamiast zamknąć się
w granicach naszych małych bzdurnych problemów, mogliśmy stać się
muzykami tej wielkiej powszechnej orkiestry.
14.
Welcome to Californication
Choć czułem uniesienie z tego powodu, że znów byliśmy razem, jakiś czas
zabrało nam odnalezienie wspólnego brzmienia. John był zardzewiały zarówno
pod względem fizycznym, jak i umysłowym. Ja też byłem kupką rdzy, ale powoli
sprawy zaczęły lepiej się układać. W domu Flea było mnóstwo radości. Miał dwa
psy, mastiffa Martiana i zadziornego boksera Lakera. Codziennie parzyliśmy
herbatę w kuchni, bawiliśmy się z psami, a potem szliśmy do garażu
i pracowaliśmy. Flea urządził salę prób jak studio nagrań, dlatego z każdej sesji
wychodziłem z taśmami z nową muzyką, do której pisałem teksty.
Chociaż John powie, że wiele lat trwało, zanim odzyskał formę, uwielbiałem
sposób, w jaki grał, gdy nie miał jeszcze technicznych umiejętności
pozwalających mu na robienie wszystkiego. Stonował i rozwinął niewiarygodnie
minimalistyczny styl. Codziennie przedstawiał nam coś spektakularnego.
Miałem notatnik wypełniony tekstami, które bardzo chciałem zamienić
w piosenki, po próbach spędzałem więc czas z Johnem w jego mieszkaniu
w Silver Lake. Zgodnie ze stylem Johna nie było tam mebli, tylko płyty, wieża,
łóżko i mikser. Przechodził przez fazę koktajli mlecznych i ślady po koktajlach
były wszędzie – na ścianach, lodówce i piecu. To było tak, jakby mieszkał tu
Jackson Pollock. Siedzieliśmy, paliliśmy jak kominy i pracowaliśmy.
Niesamowite było to, że znowu łączyło mnie telepatyczne porozumienie
z jednym z największych muzyków naszych czasów. Grał mi jakiś
skomplikowany, dziwny fragment muzyki, który przez całą noc nagrywał, a ja
mówiłem: „O tak, doskonale wiem, co mam z tym zrobić”.
John sprawiał wrażenie, że życie naprawdę nauczyło go pokory. Był na dnie
i sądzę, że kiedy chmury się rozeszły i spojrzał za siebie, myślał tak: „O kurwa,
nie mogę uwierzyć, że żyję. Tym razem tego nie spieprzę”. Za mało czasu
minęło od jego powrotu, żeby ludzie zdążyli go przekonać, jaki jest wspaniały.
Zawsze miło jest przebywać z kimś, kto ma tak wielki talent, z taką radością
odnosi się do życia i muzyki, a jego ego nie zostało jeszcze nadęte opiniami
otoczenia.
Wszyscy przeżywali dobry okres. To było tak, jakbyśmy nie mieli nic do
stracenia, nic do zyskania. Nic nas nie obchodziło, tworzyliśmy muzykę dla
samego tworzenia muzyki. One Hot Minute nie odniosła takiego sukcesu jak
Blood Sugar, dlatego wiele osób przestało w nas wierzyć. W branży panowało
przekonanie, że mamy za sobą nasz słoneczny dzień. Im więcej jednak
graliśmy, tym więcej powstawało utworów, które uważaliśmy za dobre
i chcieliśmy, żeby usłyszeli je inni ludzie.
Było naprawdę gorąco, dlatego w czasie prób zostawialiśmy otwarte drzwi
garażu. Po kilku tygodniach pracy przypadkiem wpadłem na Gwen Stefani z No
Doubt. Mieszkała naprzeciw Flea, na zboczu góry po drugiej stronie wąwozu.
– Codziennie słyszę, jak gracie – powiedziała. – Przychodzą do mnie
przyjaciele, siadamy i słuchamy. To brzmi rewelacyjnie!
Miło było usłyszeć komplement, choć poczuliśmy się też trochę zakłopotani,
ponieważ wydawało się nam, że przebywamy w naszym prywatnym świecie,
pracując nad własnymi brakami.
Na początku czerwca przerwaliśmy próby, żeby dać pierwszy koncert od
powrotu Johna. Przyrzekłem Dalajlamie, że jeśli zadzwoni Adam Yauch,
przyjmiemy propozycję, i tak też się stało. Tibetan Freedom Festival był
dwudniową imprezą odbywającą się na JFK Stadium w Waszyngtonie.
W wieczór poprzedzający na rozgrzewkę zagraliśmy koncert-niespodziankę
w klubie „9:30”. W pierwszym dniu festiwalu rozpętała się burza, w połowie
koncertu dziewczynę na widowni trafił piorun, co spowodowało ewakuację
całego stadionu i odwołanie reszty występów.
Wieczorem odbyła się narada logistyczna. Obóz Beastie Boys najwyraźniej
nas nie popierał, organizatorzy powiedzieli nam bowiem, że z powodu burzy
część zespołów nie wystąpi, między innymi my, ponieważ zgłosiliśmy udział
jako ostatni. Nie mogłem w to uwierzyć. Przyjechaliśmy aż z Kalifornii i byliśmy
napompowani chęcią zagrania pierwszego wielkiego koncertu z Johnem dla
dziewięćdziesięciu tysięcy ludzi. Na szczęście koncert tego dnia miał zamykać
Pearl Jam. Eddie Vedder dowiedział się o naszym problemie i zagroził, że
zrezygnują, jeśli organizatorzy nie dadzą nam części przydzielonego im czasu.
Okazali nam zadziwiające poparcie i nigdy o tym nie zapomnieliśmy.
Było wciąż jasno, kiedy zebraliśmy się za kulisami. Stanęliśmy kręgiem za
dekoracją, pośród wzmacniaczy, objęliśmy się i pochyliliśmy głowy. Potem
wyszliśmy na scenę i zagraliśmy. Poszło nam rewelacyjnie. Widownia w stu
procentach była po naszej stronie i wiele radości sprawiło nam to, że John
znowu grał z nami.
Następnego dnia zorientowałem się, że wszyscy zapomnieli o tej biednej
dziewczynie, którą trafił piorun, dlatego poszedłem odwiedzić ją w szpitalu.
Leżała, ale była przytomna i pokazała mi swoje oparzenia. Najgorsze powstały
tam, gdzie na ciele miała metal – pod bransoletą i pod stanikiem z fiszbinami.
Ale najśmieszniejsze było to, że rozmawiała przez telefon komórkowy, gdy
doszło do wypadku – przypuszczalnie dlatego piorun trafił akurat w nią – a na
nazwisko miała Celfon.
Po powrocie do Los Angeles piosenki powstawały szybko. Z wyjątkiem
jednej. Pierwszy utwór, nad jakim pracowaliśmy z Johnem, zanim jeszcze
zaczęliśmy próby w garażu Flea, nosił tytuł Californication. Napisałem tekst
w czasie tej oczyszczającej podróży do Tajlandii, kiedy myśl o powrocie Johna do
zespołu nie mieściła mi się w głowie. Kiedy płynąłem po Morzu Andamańskim,
przyszła do mnie ta melodia, z tych prostych, które idealnie pasują do długiego
tekstu. Jedną z rzeczy, które uderzyły mnie podczas moich podróży do
egzotycznych miejsc, łącznie z Sea Gypsy Village w Tajlandii i indonezyjskimi
bazarami, było to, do jakiego stopnia przeniknęła tam kultura amerykańska,
mieli nawet pirackie koszulki Red Hot Chili Peppers. Kiedyś w Auckland na ulicy
widziałem wariatkę, która krzyczała o psychicznych szpiegach w Chinach. Ta
fraza utkwiła mi w pamięci i po powrocie do domu zasiadłem do pisania.
W rezultacie powstał tekst, który najbardziej lubiłem ze wszystkich, jakie
powstały w ciągu ostatniego roku.
Pokazałem Californication Johnowi; tekst bardzo mu się spodobał i zaczął
pisać do niego muzykę. Choć w materiale kryła się doskonała piosenka,
z jakiegoś powodu nie mogliśmy jej znaleźć. Wypróbowaliśmy dziesięć różnych
aranżów i dziesięć różnych linii wokalnych, ale nic nie wydawało się dobre, za to
pozostałe piosenki przychodziły nam bez trudu. Po kilku tygodniach pracy ktoś
zagrał niezwykle oszczędny riff, który swoim brzmieniem nie przypominał
niczego, co do tej pory zrobiliśmy. Kiedy go usłyszałem, wiedziałem, że to nasza
nowa piosenka.
Mniej więcej wtedy na spotkaniu poznałem młodą matkę. Mieszkała z małą
córeczką w YWCA i próbowała zerwać z nałogiem, ponosząc jednak żałosną
klęskę. Piękno, smutek, tragizm i chwała – wszystko zmieszane w jedno – tego
związku matka-córka zostały przedstawione w atmosferze tej piosenki.
Fragment Porcelain
Porcelain
Do you carry the moon in your womb?
Someone said that you’re fading too soon
Drifting and floating and fading away
Little lune
All day
Little lune
Porcelain
Are you wasting away in your skin?
Are you missing the love of your kin?
Nodding and melting and fading away
(Porcelano,
Czy nosisz księżyc w łonie?
Ktoś powiedział, że zbyt szybko gaśniesz,
Dryfując, unosząc się na fali, gasnąc.
Mały księżyc
Przez cały dzień,
Mały księżyc.
Porcelano,
Czy marniejesz w swojej skórze?
Tęsknisz za miłością takich jak ty,
Na heroinowym haju, topniejąc i gasnąc?)
Do końca czerwca ukończyliśmy około dwunastu piosenek. Scar Tissue było
następną z tych, które spadają kosmicznym pyłem z wszechświata, kiedy
otwierasz głowę. Często rozmawialiśmy z Rickiem Rubinem o sarkazmie. Rick
przeczytał gdzieś w teoretycznym opracowaniu, że jest to niezwykle szkodliwa
forma humoru, która umniejsza ducha jego wyznawców. A my byliśmy bardzo
sarkastyczni, przysięgliśmy więc, że postaramy się być śmieszni bez
podpierania się sarkazmem. Chyba myślałem też o Dave’ie Navarro, który był
Królem Sarkazmu, szybszym i groźniejszym niż niedźwiedź.
Wszystkie te idee unosiły się w powietrzu, kiedy John zagrał swój riff.
Natychmiast wiedziałem, o czym będzie piosenka. To był wesoły motyw,
mówiący o radości życia, o feniksie odradzającym się z popiołów. Wybiegłem na
dwór z moim przenośnym magnetofonem i odśpiewałem cały tekst do nagranej
muzyki. Nigdy nie zapomnę, jak spojrzałem na niebo ponad garażem
i zobaczyłem frunące w kierunku Griffith Park ptaki, było to jak scena
z Jonathana Livingstone’a Seagulla. Ja naprawdę podzielałem punkt widzenia
tych ptaków, czułem się jak wieczny outsider.
Fragment Scar Tissue
Scar tissue that I wish you saw
Sarcastic Mr. Know-it-all
Close your eyes and I’ll kiss you ’cause
With the birds I’ll share this lonely view
With the birds I’ll share this lonely view
Push me up against the wall
Young Kentucky girl in a push-up bra
Fallin’ all over myself
To lick your heart and taste your health ’cause
With the birds I’ll share this lonely view
Blood loss in a bathroom stall
Southern girl with a scarlet drawl
Wave goodbye to Ma and Pa ’cause
With the birds I’ll share this lonely view
(Chciałbym, żebyś zobaczył bliznę,
Sarkastyczny Panie Wiem Wszystko.
Zamknij oczy, a ja cię pocałuję, bo
Z ptakami będę dzielił ten samotny widok,
Z ptakami będę dzielił ten samotny widok.
Pchnij mnie na ścianę,
Dziewczyno z Kentucky w staniku z fiszbinami,
Bardzo chcę
Lizać twoje serce i smakować twoje zdrowie, bo
Z ptakami będę dzielił ten samotny widok.
Krew rozlana w szalecie,
Dziewczyna z południa ze szkarłatnym akcentem…
Pomachaj na do widzenia mamie i tacie, bo
Z ptakami będę dzielił ten samotny widok.)
Skończyliśmy też inną piosenkę, zatytułowaną Emit Remmus, która
częściowo była zainspirowana moją przyjaźnią z Melanie Chisholm ze Spice
Girls. Spice Girls były wówczas prawdziwym fenomenem, absolutną gwiazdą,
zwłaszcza dla dziewczynek w wieku Clary, córki Flea. Także w Nowej Zelandii
wszystkie dziewczynki znały słowa piosenek i taneczne ruchy Spice Girls. To
były całkiem dobre utwory pop, zwłaszcza gdy wykonywały je kredki w pięciu
kolorach.
Tamtej wiosny zadzwoniła do mnie Nancy Barry, szefowa Virgin Records.
Powiedziała, że Spice Girls przyjeżdżają do Los Angeles i obie Melanie chcą
trochę się zabawić, a także zrobić sobie tatuaże. Ponieważ byłem miejscowym
królem zabawy i tatuażu, przydzielono mi rolę przewodnika po najciekawszych
miejscach Hollywood. Umówiłem się z przyjacielem, który prowadził salon
tatuażu, żeby przyjął je po godzinach. Zaprzyjaźniłem się z Mel C (Sporty)
i pozostawaliśmy w kontakcie przez wiele miesięcy. To było miłe, ponieważ
mogłem zabrać Clarę na koncert i zaprowadzić ją za kulisy, gdzie poznała
obiekty swojego, trwającego rok, uwielbienia.
Przenieśmy się do września i dziesiątych urodzin Clary. Flea od miesięcy
kłócił się z nią o muzykę puszczaną w domu, bo on chciał słuchać Coltrane’a,
a Clara włączała na ciągłe odtwarzanie płyty Spice Girls. Postanowił więc zrobić
jej numer na przyjęciu urodzinowym. Napomknął Clarze, że być może pojawią
się na nim Spice Girls, którymi oczywiście mieliśmy być my.
Podobieństwo było oczywiste. Flea został Baby Spice, John – Sporty Spice.
Chrisowi Warrenowi, naszemu technikowi perkusyjnemu, przypadła rola Scary
Spice, a mnie rola Posh Spice. Dzięki Bogu z zespołu odeszła już Ginger Spice,
nie musieliśmy więc szukać jej odpowiednika. Z pomocą asystentki Flea, Sherry
Westridge, skompletowaliśmy odpowiednie stroje i peruki oraz wybraliśmy
makijaże. Każdy z nas przyjrzał się dokładnie osobowości i językowi ciała swojej
Spice Girl i uczył się tańczyć. Mieliśmy nawet próby.
W dniu przyjęcia do Clary przyszedł cały tłum jej dziesięcioletnich
przyjaciółek, z których każda oddałaby życie za Spice Girls. Wszystkie szeptały
o możliwości pojawienia się idolek, które Clara przecież poznała na koncercie.
My w sypialni Flea dokonywaliśmy ostatnich poprawek, przyjęcie odbywało się
w salonie piętro niżej. W odpowiednim momencie zagrała muzyka
i dziewczynki oszalały. Krzyczały: „O mój Boże”, kiedy stanęliśmy na szczycie
schodów i zobaczyły nasze bajeczne stroje. Zaraz jednak coś zaczęło docierać do
ich małych rozumków. „Zaraz, zaraz, to nie są Spice Girls. To nawet nie są
dziewczęta, tylko mężczyźni ubrani jak Spice Girls. Jeeeej!”
Wolnym krokiem zeszliśmy na dół, nawet na moment nie wypadliśmy z roli
i odegraliśmy bezbłędne przedstawienie. Scary Spice była fenomenalna, Baby
Spice rewelacyjna ze szparą w zębach Flea, a John wyglądał i zachowywał się jak
Sporty, bo pracował nad swoją rolą dniami i nocami. Zagrać Posh było
najłatwiej: trzymająca się na dystans, zarozumiała, narcystyczna, mająca bzika
na punkcie zakupów dziewczyna. Każdy wykonał solo wokalne i zatańczył.
Miałem na sobie naprawdę krótką spódniczkę, bo Posh wszystko nosi za krótkie,
ale zapomniałem wziąć pod uwagę, że jako mężczyzna występuję dla dzieci. Nie
sądzę, by któraś z nich kiedykolwiek doszła do siebie po tym przyjęciu, jako że
nie ogoliliśmy sobie nóg.
Było jasne, że nasza czwórka znowu stanowi najlepszą konfigurację,
należało więc znaleźć menedżera dla zespołu. Dwa miesiące wcześniej nie
obchodziło nas, czy mamy menedżera, ponieważ nic się nie działo, teraz jednak
z większą niż kiedykolwiek pasją odnosiliśmy się do naszej muzyki. Kilka lat
wcześniej Rick Rubin wychwalał pod niebiosa zalety firmy Q-Prime
Management, należącej do Petera Menscha i Cliffa Bernsteina. Jego zdaniem
w rockowym biznesie nie było lepszych od nich menedżerów.
Przylecieli obaj z Nowego Jorku, żeby spotkać się z nami w salonie Flea. Cliff
wyglądał o wiele starzej niż kiedyś, bo włosy i długą brodę czarodzieja Merlina
miał białe. Był drobny, delikatny, z mistyczną aurą. Nosił okulary i wyglądał na
superinteligentną osobę. Był jak chodzący zbiornik myśli, organiczny komputer
ze skłonnością do rywalizacji, czemu przeczył jego wygląd. Peter dla odmiany
był potężny, szorstki, arogancki i głośny w obejściu, czym sprawiał na otoczeniu
wrażenie odpychające. Był też bardzo inteligentny i na swój dziwaczny sposób
serdeczny.
Byli bardzo nowojorscy. W branży muzycznej pracowali od zawsze, byli
menedżerami tak różnych wykonawców, jak Metallica (których wychowali od
poczęcia), AC/DC, Madonna, Courtney Love, Smashing Pumpkins, Def Leppard
i Shania Twain. Cliff i Peter operowali na odmiennym poziomie profesjonalizmu
niż ten, z którym dotąd mieliśmy do czynienia. Nie mieliśmy właściwie za sobą
wielkich dokonań, ale czuliśmy, że skoro John wrócił do zespołu, wiele możemy
zrobić. Flea spisał sobie pytania typu: „Czy wprowadzicie nas do radia?”, na co
Peter odburkiwał: „I nie myślcie sobie, że jesteśmy takimi menedżerami, którzy
zajmą się waszymi słodkimi tyłeczkami. Jeśli będziecie w trasie na Alasce,
a zapomnieliście zimowych płaszczy, to nie dzwońcie do nas, żebyśmy je wam
przesłali, bo skończy się na tym, że zamarzniecie na śmierć”.
Myślałem sobie: Muszę zapamiętać, żeby zabrać zimowy płaszcz na trasę po
Alasce.
A jednocześnie byłem pewien, że podcierają tyłek Madonnie, jeśli ich o to
poprosi; może dlatego Peter tak do nas mówił. Między nami jednak zaiskrzyło,
polubiliśmy się nawzajem, podpisaliśmy więc kontrakt.
W tej nowej sytuacji uznaliśmy, że może nadeszła pora na zmianę
producenta. Nieważne, jak dobrze pracowało ci się z dotychczasowym
producentem, możesz nawet podejrzewać, że znowu skończy się na współpracy
z tą samą osobą, ale zawsze przy każdej kolejnej płycie nadchodzi taki dzień,
kiedy ktoś pyta: „Może zaangażujemy nowego producenta?” Zastanawialiśmy
się więc nad ponowną współpracą z Rickiem Rubinem. Rozważyliśmy różne
możliwości. Poprzednio już trzykrotnie zwracaliśmy się do Briana Eno
z propozycją, by został naszym producentem i zawsze odmawiał. Tym razem też
go zapytaliśmy, choć byliśmy pewni, że usłyszymy „nie”. Nie mieliśmy o tym
pojęcia, ale odmawiając, wyświadczał nam przysługę.
Braliśmy nawet pod uwagę Davida Bowiego, który chciał z nami pracować,
w końcu jednak przysłał uprzejmy list z wyjaśnieniami, że ma zbyt wiele
zobowiązań i nie może podjąć się realizacji następnego projektu. Kolejnym
powodem, dla którego niechętnie myśleliśmy o ponownej współpracy z Rickiem,
było to, że zawsze zajmował się sześcioma różnymi sprawami na raz,
a w dodatku był szefem własnej wytwórni. Uznaliśmy, że powinniśmy znaleźć
kogoś, kto cały czas poświęciłby nam. Skontaktowaliśmy się z Danielem
Lanoisem, który stare kino w Oxnard na wybrzeżu Kalifornii przebudował we
wspaniałe studio nagraniowe. Lanois nie mógł zostać naszym producentem,
ponieważ był związany umową z U2, ale uprzejmie zaproponował, żebyśmy
w jego studiu nagrali demo tych skończonych dwunastu piosenek.
Skorzystaliśmy z zaproszenia i zrobiliśmy to w jeden dzień, nagrywając
wszystkie piosenki pod rząd. Taśma była nastrojowa, pełna różnych klimatów,
całkiem podobna do pierwszej taśmy demo, którą w życiu nagraliśmy.
Minęło kilka tygodni i wróciliśmy do Ricka. Znalazł czas w swoim planie
zajęć, postanowiliśmy więc znowu z nim pracować. To było tak, jakby wrócił
nam rozsądek, pomyśleliśmy sobie: „Po co w ogóle kręciliśmy z tamtymi
wszystkimi facetami?” Następnego dnia zadzwonił do mnie Daniel Lanois.
– Przesłuchałem taśmę demo, którą u mnie nagraliście – powiedział. – Raz
jeszcze się zastanowiłem i jestem zainteresowany pracą z wami. Te piosenki
naprawdę zwróciły moją uwagę. Od dawna nie słyszałem nic podobnego.
Szczerze ucieszyłem się z tego, co powiedział, choć wyjaśniłem mu, że
zmieniliśmy zdanie. Mimo to z przyjemnością usłyszeliśmy potwierdzenie
naszej opinii z ust innej osoby.
Zanim zaczęliśmy pracę z Rickiem, faceci z Q-Prime na rozgrzewkę
postanowili wysłać nas w rozpoznawczą minitrasę po małych miejscowościach
Kalifornii. W Chino graliśmy na prowizorycznej scenie zbudowanej za czyimś
domem, we Fresno był to zabytkowy ratusz, a w Reno – bar rodeo. Dopóki nie
dojechaliśmy do Santa Barbary, nawet nie sprzedawaliśmy kompletu biletów.
Pamiętam, jak myślałem: Czasami człowiek w kwietniu jest na szczycie, w czerwcu
spada na dno, ale przynajmniej mamy siebie. Byliśmy pełni entuzjazmu i kolorów,
wyczuwało się, że kiełkuje w nas coś zadziwiającego, choć jeszcze nie nabrało do
końca kształtów.
Tamtego lata wciąż mieszkałem u Guya Oseary’ego i codziennie
dojeżdżałem do garażu Flea. Gdzieś w sierpniu zupełnie nieoczekiwanie
postanowiłem znowu się naćpać. Nie brałem ani razu od Hawajów, przez pół
roku byłem więc czysty, ale pewnego dnia po prostu wsiadłem na motocykl,
pojechałem do śródmieścia i zrobiłem to. Cała sprawa była bez sensu, nie
sprawiła mi przyjemności, za to obudziła drzemiącego we mnie półtonowego
goryla. Zameldowałem się w hotelu, a po przebudzeniu wiedziałem, że nikomu
nie mogę o tym powiedzieć. Był weekend, pozbierałem się do kupy i wróciłem na
próby w następnym tygodniu.
W weekend znowu wypuściłem się w miasto, tylko że tym razem nie uszło
mi to na sucho. Wylądowałem w hotelu w San Diego, akurat tam ze wszystkich
miejsc, i znowu byłem w depresji. Nie wiedziałem, co robić, nie miałem nawet
sił opuścić hotelu, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi. Kurwa, kto to może być?
Zerknąłem przez wizjer i zobaczyłem Johna, Flea i Chada.
Otworzyłem drzwi, wszyscy trzej weszli do środka.
– Bardzo mi przykro, naprawdę – powiedziałem.
– Tym się nie przejmuj – odparł Flea. – Znowu zapieprzyłeś. Wracamy do
domu i zabieramy się za pracę.
Mówił rzeczowo i nie wydawał żadnych osądów.
– Tak mi przykro, że musiałeś tego doświadczyć – powiedział John. – To musi
być okropne. Ale więcej nie możesz tego robić.
Wsiedliśmy do wielokolorowego błazeńskiego mercedesa Flea, co tylko
podkreśliło absurdalność mojego położenia, i pojechaliśmy na północ do Los
Angeles. Mówili mi, że mamy płytę do nagrania, ale traktowali to swobodnie,
bez pretensji, z ramion spadła mi więc spora część ciężaru. Zatrzymaliśmy się,
aby zjeść meksykańską potrawę, i w tym czasie śmialiśmy się już, rzucaliśmy
jedzeniem i świetnie się bawiliśmy. Po powrocie do Los Angeles Flea
zaproponował mi, żebym zamieszkał u niego, w tej wielkiej ośmiokątnej
sypialni na parterze z dywanami w cętki lamparta. Wprowadziłem się i to był
naprawdę spokojny i produktywny dwumiesięczny okres. Zajmowałem się wtedy
tylko czytaniem, pisaniem, próbami z zespołem, spędzałem czas z Clarą, Flea
i psami. Pozbyłem się nieprawdopodobnych komplikacji związanych z życiem
nocnym, dziewczętami i imprezowaniem, po prostu przebywałem w domu
i mnóstwo pracowałem.
Pewnego dnia w czasie pobytu u Flea kierowany kaprysem postanowiłem
obciąć włosy. Przez trzynaście lat nosiłem włosy długie do pasa, ale dwa razy się
nie zastanawiałem nad pójściem do przyjaciela i obcięciem się na jeża. Włosy
zachowałem i posłałem tacie do Michigan, ponieważ od początku lat
siedemdziesiątych łączyła nas solidarność w kwestii owłosienia. Po obcięciu
wróciłem późno do domu i Flea już spał. Kiedy rano wszedłem do kuchni
w piżamie, Flea teatralnie wytrzeszczył oczy, po czym wybuchnął histerycznym
śmiechem:
– O mój Boże, wróciłem do Fairfax High, a ty masz szesnaście lat. Popatrz
tylko na siebie!
W tym czasie przenieśliśmy się z garażu Flea do sali prób o nazwie Swing
House przy Cahuenga. Przychodził Rick Rubin, kładł się na sofie i słuchał, jak
gramy, od czasu do czasu robiąc notatki. Zgromadziliśmy naprawdę potężną
ilość surowego materiału: kawałki i fragmenty, piosenki i połówki piosenek,
łączniki, linie melodyczne, wstępy, zakończenia, przejścia. Po raz kolejny na
tablicy zapisywaliśmy pomysły.
Sprawy z albumem układały się świetnie, dlatego w połowie października
z Guyem O postanowiliśmy pojechać do Nowego Jorku. Poszliśmy na lunch do
„Balthazar” w SoHo z jeszcze dwoma przyjaciółmi. Kiedy posadzono nas przy
stole, zauważyłem, że przygląda mi się jedna z kelnerek. Byłem wtedy bardzo
samotny i otwarty na propozycje całego świata w kwestii przyjaciółek, a ta
dziewczyna jednym spojrzeniem przykuła moją uwagę. Pozostali faceci przy
stoliku oglądali się za każdą przechodzącą obok spódniczką, ale ja nie mogłem
przestać myśleć o tej blondynce. Choć nie była naszą kelnerką, w następnej
chwili majestatycznie przeszła obok stolika, demonstrując postawę prawdziwej
Panny Dumne Majtki.
– To o niej mówiłem – powiedziałem swoim kompanom, ale nic ich to nie
obchodziło. Podano jedzenie, ja jednak musiałem z nią porozmawiać. Wstałem,
ruszyłem ku stanowisku hostess i stanąłem przed dziewczyną.
– Cześć, mam na imię Anthony – powiedziałem.
Rozmawiałem z nią chyba pięć sekund, kiedy facet przy sąsiednim stoliku,
z którym byłem w jednym z ośrodków, skorzystał z okazji, żeby mnie uściskać
i opowiedzieć o wszystkim, co robił przez ostatnie pięć lat. Tymczasem moja
dziewczyna zbierała się do odejścia.
– Stary, wyświadcz mi przysługę. Bądź cicho i wracaj na swoje miejsce. Za
chwilę do ciebie przyjdę – powiedziałem.
W końcu odszedł.
– Co robisz po pracy? – zapytałem dziewczynę.
– Na pewno cię nie odwiedzę – odparła.
– A jutro? – nie ustępowałem.
Zgodziła się. Przez cały dzień byłem bardzo podekscytowany. Zapomniałem
o innych kobietach, całkiem straciłem głowę. Wieczorem Guy O chciał, żebyśmy
spotkali się z jakimiś dziewczynami, ale ja tylko wzruszyłem ramionami.
– Nie wchodzi w grę. Już się umówiłem – powiedziałem. Zmarnowałem tę
podróż, bo teraz interesował mnie wyłącznie związek monogamiczny.
Minusem było to, że za dwa dni wyjeżdżałem, miałem więc tylko jeden
dzień na doprowadzenie do czegoś między mną a tą dziewczyną. Spotkałem się
z nią, kiedy skończyła pracę, i poszliśmy na sushi do pobliskiej restauracji.
Bardzo polubiłem Yohannę. Miała kryształowoniebieskie oczy, urodę wróżki,
była mojego wzrostu i odznaczała się silną osobowością. A poza tym miała
szalony styl, była twarda i trochę zwariowana. Kiedy patrzyłem w jej oczy,
widziałem w nich coś, co już kochałem. Doszedłem do wniosku, że ta
dziewczyna może zostać moją partnerką.
Zjedliśmy sushi. Yohanna piła alkohol, ale to mnie nie zniechęciło.
Wypaliliśmy parę papierosów i poszliśmy na spacer po SoHo. Próbowałem
subtelnie zasugerować, że mogłaby spędzić ze mną noc w hotelu.
– Jasne, mogłabym, ale nie mam zamiaru pieprzyć się z tobą ani nic z tych
rzeczy – odparła Yohanna.
To mi odpowiadało, ruszyliśmy więc w drogę powrotną. Stanęliśmy pod
latarnią i zaczęliśmy się całować. Pocałunek na pewno zadziałał. Nie był
napalonym, pełnym żądzy pocałunkiem, ale pocałunkiem wyrażającym
prawdziwe ludzkie porozumienie, a Yohanna umiała całować.
W hotelu rozmawialiśmy wiele godzin, poznając się wzajemnie.
Przeczytałem jej parę rzeczy z mojego notatnika z tekstami, w tym gęstą od
znaczeń piosenkę Quixotic Elixir. Słuchaliśmy muzyki i było między nami dużo
fizycznego kontaktu – nagość i dotykanie się – ale nie żartowała, kiedy
powiedziała, że nie będzie się pieprzyć. Więcej nawet, postawiła sprawę jasno –
jeśli nasz związek ma mieć jakąś przyszłość, chce widzieć wyniki mojego testu
na AIDS. Wszystko to poprawiło mi samopoczucie, bo kto chce zakochać się
w dziewczynie, która sypia z każdym, kto się nawinie? Pozytywne też było to, że
nie należała do fanek mojego zespołu. Była dwudziestotrzylatką z północy stanu
Nowy Jork, prawdziwą światową panienką na ecstasy.
Następnego dnia pojechałem do domu. Znowu zamieszkałem z Guyem
O i co najmniej trzy razy dziennie rozmawiałem z Yohanną przez telefon. Guy
zajął się organizacją przyjęcia z okazji moich trzydziestych szóstych urodzin.
Dzień wcześniej zapytał mnie, czy chcę, żeby przyszły jakieś dziewczęta.
Odpowiedziałem, że oprócz Sherry i mojej przyjaciółki Mary Forsberg na
przyjęciu mają być wyłącznie moi przyjaciele płci męskiej oraz chłopcy
z zespołu.
– Jesteś pewien? Mogę zaprosić grupę gorących panienek – nalegał Guy.
– Jedyną dziewczyną, która mnie interesuje, jest Yohanna. Wolałbym raczej
polecieć do Nowego Jorku i tam urządzić przyjęcie – odpowiedziałem. –
Dlaczego musiałem poznać dziewczynę, która mieszka milion mil stąd?
Nadszedł pierwszy dzień listopada i wszyscy zebraliśmy się w modnym
lokalu w Beverly. Zestawiono stoliki razem i panowała rzeczywiście wesoła
atmosfera. Starałem się cieszyć z okazji, bo czułem się dobrze, od kilku miesięcy
znowu byłem czysty. Rozmawiałem i jadłem, a kiedy spojrzałem na Guya,
zobaczyłem, że ma śmieszny wyraz twarzy. Odwróciłem głowę w prawo – do
restauracji wchodziła Yohanna z asystentem Guya. Nie miałem pojęcia, że
zaprosił ją na weekend. Yohanna robiła wrażenie – wyzywający strój,
nowojorska futrzana kurtka, blond włosy, niebieskie oczy, makijaż, szeroki
uśmiech. A Chad, klasa sama dla siebie, zwrócił się do Guya i szepnął:
– Coś ty mu sprowadził, dziwkę?
Od razu złapałem ją za rękę i poprowadziłem do osobnego stolika. Czułem,
że potrzebujemy kilku minut sam na sam na nawiązanie kontaktu, bez
bacznych spojrzeń innych. Zaraz po kolacji zabrałem ją do domu Guya
O i spakowałem swoje rzeczy, po czym wynajęliśmy pokój w Chateau Marmont,
gdzie miałem mieszkać przez kilka następnych miesięcy podczas nagrywania
płyty. Spędziliśmy naprawdę miłą noc. Yohanna wypiła butelkę czerwonego
wina i wzięła kąpiel, a ja zrobiłem jej kilka świetnych ujęć w wannie –
jasnozielona woda ładnie kontrastowała z jej jasną skórą. Nie poznaliśmy się
jednak do samego końca. Gdybym wiedział, że Guy zaprosi ją na przyjęcie, na
komodzie leżałby moje wyniki testu na AIDS. Yohanna została przez dwa dni,
podczas których byliśmy nierozłączni i coraz lepiej się poznawaliśmy.
Po wyjeździe Yohanny wróciłem do pisania piosenek. Byłem w niej
zakochany po uszy i wywarło to wpływ na wiele tekstów. Miałem zupełnie nową
studnię emocji, z której mogłem czerpać. Im lepiej jednak Yohannę
poznawałem, tym silniej uświadamiałem sobie, że ma poważne problemy, choć
w mojej obecności przyjmuje pozory spokoju, chłodu i zrównoważenia.
Stało się to jasne, kiedy w grudniu przyjechała mnie odwiedzić. Chociaż
dalej zachowywałem trzeźwość, nie radziłem sobie najlepiej. Nie pracowałem
nad dwunastoma stopniami i rzadko chodziłem na spotkania. Byłem tym, co
nazywają „suchym pijakiem” – osobą poirytowaną, niespokojną, chaotyczną
i choć technicznie rzecz biorąc trzeźwą, to cierpiącą na te same zaburzenia
emocjonalne i defekty zachowań, co czynny alkoholik. Wciąż byłem obsesyjnym,
skupionym na sobie, mającym manię na punkcie kontroli świrem, zamiast
przeżywać życie instynktownie przez miłość i służenie innym. Gdybym
pracował nad własną trzeźwością, bardzo dużo pisałbym o sobie, co pomaga
zdefiniować własne zachowania i podjąć działania, które zapobiegają ich
powtarzaniu. Zbyt byłem zajęty pisaniem piosenek, próbami i nagrywaniem,
żeby także na to znaleźć czas, choć to oczywiście marna wymówka. Program jest
skuteczny tylko wtedy, kiedy na pierwszym miejscu stawiasz trzeźwość – reszta
życia sama się dopasuje.
Byłem trochę drażliwy, trochę niewygodnie mi było we własnej skórze,
chociaż sporo pracowałem dla zespołu. I oto pojawia się ta dziewczyna, którą
odrobinę za bardzo lubiłem, dlatego związek traktowałem z nadmierną
apodyktycznością, a zarazem niepewnością, zamiast po prostu pozwolić
sprawom toczyć się własnym trybem. Za bardzo próbowałem nim manipulować
i między nami zapanowało napięcie.
Pierwszym błędem, jaki popełniłem podczas wizyty Yohanny, było
zaciągnięcie jej na ten idiotycznym hollywoodzki festiwal zwany Fire and Ice
Ball. Był to pokaz mody w wynajętej sali zapełnionej gwiazdami filmowymi
i innymi sławami. Nie najlepsze miejsce na pójście z dziewczyną, której nie
znasz za dobrze. To było niewygodne, niezręczne, to było Hollywood w swoim
najgłupszym, nie najlepszym wydaniu.
Umówiliśmy się na podwójną randkę z Guyem O. Kiedy tylko wsiedliśmy do
limuzyny, Yohanna rzuciła się na zapasy alkoholu, pijąc jedną wódkę za drugą.
Jest zdenerwowana – pomyślałem. – Nikogo nie zna i chce się rozluźnić.
Zauważyłem jednak, że wcale nie popija wolno tych drinków. Na przyjęciu
byłem spięty. Faceci flirtowali z nią, robiłem się zazdrosny i zły. Goście zaczęli
się dzielić i w rezultacie wylądowaliśmy na mniejszym przyjęciu z Madonną
i aktorami na ostatnim piętrze wieżowca przy Sunset.
Tam Yohanna zamawiała potrójne cosmopolitany i wypijała je jednym
haustem. Przestała się do mnie odzywać, bo uważała, że zachowuję się jak
dupek. Obserwując, jak Yohanna żłopie alkohol, pomyślałem, że ten związek nie
ma przyszłości, zacząłem więc krążyć wśród gości. Kiedy spojrzałem na nasz
stolik, nie było jej tam. Rozejrzałem się po sali i zobaczyłem Yohannę siedzącą
na kolanach Jacka Nicholsona. Palili skręta, podając go sobie tam i z powrotem.
To wcale nie był przyjemny widok.
Tymczasem wybuchło zamieszanie i wezwano mnie, żebym pomógł
dziewczynie, która myślała, że ma atak serca po zażyciu zbyt wielkiej dawki koki.
Powiedziałem jej, żeby poszła do domu i wyspała się porządnie, to nic jej nie
będzie. Później wpadłem na modelkę, która całowała się z Jamie tamtego
wieczoru, kiedy poznałem ją w Nowym Jorku. Dziewczyna zaczęła się do mnie
czulić, pomyślałem więc: Okay, zobaczymy, co z tego będzie. Oboje możemy
stosować te same zagrywki. Usiedliśmy na kanapie i po kilku minutach
dziewczyna zapytała:
– Zabierzesz mnie do hotelu czy wolisz pójść do mnie do domu?
– Chodźmy do ciebie – odparłem, choć serce ściskało mi się z bólu.
Zobaczyłem, że Yohanna siedzi na podłodze z bardzo pijanym Joaquinem
Phoeniksem. Było coraz gorzej. Chwilkę potem podszedł do mnie Joaquin.
– Nie mam pojęcia, o co jej chodzi – powiedział. – Pytam, czy chce stąd iść,
i ciągle słyszę: „Przyszłam tu z Anthonym”. Widzę, że masz coś innego na oku,
i chcę wiedzieć, co jest grane.
– To duża dziewczynka, sama może decydować o sobie – odparłem. – Niech
robi, co chce. Ja już nie mam z nią nic wspólnego.
Znaleźliśmy się w impasie. Ja nie chciałem wyjść z tą drugą dziewczyną,
Yohanna nie chciała wyjść z innym facetem. Osiągnęła też stan, w którym nie
potrafiła utrzymać się na nogach. Zarzuciłem ją sobie na ramię i wsadziłem do
samochodu. Byłem gotowy do poważnej rozmowy z nią, ale zobaczyłem, że
straciła przytomność.
Musiałem ją zanieść do pokoju w hotelu. Położyłem ją na kanapie
i zaciągnąłem zasłony. Zasnęła jak dziecko. Ja tymczasem przechodziłem przez
emocjonalną maszynkę do mięsa. Położyłem się do łóżka, ale mój udręczony
umysł nie mógł znaleźć odpoczynku. Przez całą noc prześladowały mnie wizje
Jacka Nicholsona palącego skręta z moją dziewczyną. Fuj.
Obudziła się bardziej odświeżona niż ja. W czasie rozmowy dotarło do nas,
że oboje zachowaliśmy się jak idioci, dając konkursowy popis wulgarnej
niedojrzałości. Wydarzenia tamtego tygodnia uświadomiły mi, że tylko wybuch
małej bomby atomowej mógłby zniszczyć nasz związek – jeśli udało nam się
przetrwać tę pierwszą noc, kiedy ona upiła się do nieprzytomności, a ja
zachowałem się jak nędzna kreatura, to udowodniliśmy, że będziemy w stanie
wyjść cało z każdej burzy.
Zaczęliśmy nagrywać płytę, sesje przebiegały dobrze do świąt Bożego
Narodzenia. Pojechałem do domu do Michigan, stamtąd wróciłem do Los
Angeles. Na imprezę sylwestrową 1999 roku Flea, John i ja poszliśmy do siedziby
„Playboya”. W gruncie rzeczy to nie było moje miejsce. Człowiek dziwnie się
czuje w krainie miliona sztucznych cycków. Na tamtym etapie naszej kariery nie
zachowywaliśmy się jak Charlie Sheen/Fred Durst. Poza tym tęskniłem za Yo.
Umówiliśmy się, że o świcie w Nowy Rok porozmawiamy przez telefon, ale kiedy
zadzwoniłem, czegoś w jej głosie brakowało. Yohanna spędzała sylwestra na
promie w porcie Nowy Jork. Oto była osoba, która okazywała mi szczerą miłość,
ja odwzajemniałem to uczucie, nie ulegało więc wątpliwości, że między naszymi
sercami istnieje łączność, mimo to nie sprawiała wrażenia zaangażowanej bez
reszty w tę rozmowę. To było niepokojące.
Urodziny Yohanny przypadały na początek stycznia. Ponieważ proces
nagrywania płyty posuwał się bez przeszkód, postanowiłem na weekend
pojechać do Nowego Jorku i zrobić jej niespodziankę. Mieszkała w Brooklynie
z siostrą i facetem, który w ustach miał tyle kolczyków, że wystarczyłoby na
zamek błyskawiczny. Poleciałem nocnym samolotem do Nowego Jorku
i wynająłem pokój w hotelu Mercer. Taki byłem podniecony niespodzianką, że
musiałem siłą się powstrzymywać, żeby za wcześnie nie pojechać na Brooklyn.
Aby się upewnić, że Yohanna będzie w domu, uprzedziłem ją, że na ten dzień
ustaliłem doręczenie jej prezentu – egzotycznej rośliny.
Wreszcie wskoczyłem do taksówki i ruszyłem na Brooklyn. Jechaliśmy przez
coraz bardziej obskurne okolice. Kiedy znaleźliśmy adres Yohanny, okazało się,
że mieszka w oficynie w bardzo podejrzanej dzielnicy. Zapukałem, cały
podniecony, i otworzyła mi. Miała kaca i była w złym stanie. Nie wyglądała
dobrze ani nie czuła się dobrze, a już na pewno nie promieniała radością
z powodu mojej niespodziewanej wizyty. Wpuściła mnie i z jękiem wróciła do
łóżka. Wskoczyłem pod kołdrę koło niej. Kochaliśmy się, ale nie było w tym żaru.
Później razem poszliśmy pod prysznic. Spojrzałem na jej ramiona i serce mi
się ścisnęło. Miała te pieprzone sinoniebieskie ślady po igłach. Wiedziałem, że
piła, wiedziałem, że brała ecstasy, ale nie miałem pojęcia, że paliła kokę,
wstrzykiwała sobie kokę, a od czasu do czasu także heroinę. Byłem zdruzgotany
i nie chodziło o to, że się na nią zdenerwowałem. W tamtej chwili zrozumiałem,
że zakochałem się w chorej narkomance, której biedna dusza skazana jest na
wieczną pogoń za narkotykami i wstręt do siebie. Yohanna zobaczyła mój wzrok
i posmutniała, bo ją zdemaskowałem, a przypuszczała, że żaden facet przy
zdrowych zmysłach nie będzie wiązał się z dziewczyną, która bierze kokę.
Musiałem zdać się na moje uczucia i do głosu doszła intuicja. Wiedziałem
dokładnie, co czuję, nie byłem zdezorientowany, zagubiony, sprawę
postrzegałem bez dwuznaczności. Uświadomiłem sobie, że moje uczucia
pozostały tak samo silne, ale istnieje możliwość, że stracę osobę, którą szczerze
kochałem. Nie miałem zamiaru uciekać od Yohanny, ale znałem siłę
uzależnienia i jeśli zajdzie taka potrzeba, jestem gotów zrezygnować z osoby,
w której się zakochałem.
Poszliśmy na spacer po Brooklynie, po drodze wstąpiliśmy na kawę.
Yohanna tego dnia skończyła dwadzieścia cztery lata, a wyglądała bardzo
niezdrowo, z podkrążonymi zaczerwienionymi oczami i bladą cerą.
– Czy to znaczy, że między nami koniec? – zapytała.
– Nie sądzę – odpowiedziałem. – Wciąż cię kocham. Nie wiem, czy możemy
być razem, ale nie odejdę od ciebie z tego powodu.
Myślę, że to ją wzruszyło. Później pojechaliśmy na Manhattan i dałem jej
kilka prezentów. Następnej nocy wróciłem do Kalifornii. Na pożegnanie
życzyłem Yohannie szczęścia i powiedziałem, że mam nadzieję, że znajdzie
jakiś sposób na poradzenie sobie z problemami. Wróciłem do pracy, a Yohanna,
nic mi nie mówiąc, zaczęła chodzić na spotkania i przestała brać.
W studiu sprawy układały się doskonale, chociaż była ta jedna piosenka,
bardzo ważna dla mnie, za to dla pozostałych zupełnie nieistotna –
Californication. Za każdym razem, kiedy o niej wspominałem, wszyscy
odpowiadali:
– Mamy nagranych dwadzieścia pięć piosenek. Nie potrzebujemy następnej.
– Nie, musimy ją wziąć – nalegałem. – To klamra spinająca całą płytę. Tak
dobrego tekstu od lat nie napisałem. Musi być z tego piosenka.
Nie ustępowałem, ciągle powtarzałem Johnowi, że koniecznie musimy ją
skończyć. Tymczasem sesja dobiegała końca, pozostało nam tylko kilka dni
nagrywania ścieżek podstawowych. Pod sam koniec nagrywania John wbiegł do
studia ze swoją nową, wklęsłą gitarą White Falcon za trzydzieści tysięcy
dolarów.
– Mam! – krzyczał. – Mam Californication!
Usiadł i zagrał tę niewiarygodnie oszczędną, lecz przykuwającą uwagę
kombinację nut. Tak bardzo się różniła od naszych poprzednich prób, że
właściwie jej nie słyszałem. Kiedy zaczął śpiewać, okazało się, że tonacja sięga
górnego zakresu skali mojego głosu, ale rzecz była do zrobienia.
John nauczył melodii Flea i Chada, przeprowadziliśmy kilka prób
i nagraliśmy całość. Ogarnęło mnie uczucie ulgi i wdzięczności, że ta piosenka
nie skończy w tym samym koszu na śmieci co Quixotic Elixir i wiele innych
utworów, z którymi wiązałem wielkie nadzieje.
Californication
Psychic spies from China
Try to steal your mind’s elation
Little girls from Sweden
Dream of silver screen quotations
And if you want these kind of dreams
It’s Californication
It’s the edge of the world
And all of Western civilization
The sun may rise in the East
At least it settles in the final location
It’s understood that Hollywood
Sells Californication
Pay your surgeon very well
To break the spell of aging
Celebrity skin is this your chin
Or is that war you’re waging
Firstborn unicorn
Hard core soft porn
Dream of Californication
Dream of Californication
Marry me girl be my fairy to the world
Be my very own constellation
A teenage bride with a baby inside
Getting high on information
And buy me a star on the boulevard
It’s Californication
Space may be the final frontier
But it’s made in a Hollywood basement
Cobain can you hear the spheres
Singing songs off station to station
And Alderon’s not far away
It’s Californication
Born and raised by those who praise
Control of population
Everybody’s been there and
I don’t mean on vacation
Firstborn unicorn
Hard core soft porn
Dream of Californication
Dream of Californication
Destruction leads to a very rough road
But it also breeds creation
And earthquakes are to a girl’s guitar
They’re just another good vibration
And tidal waves couldn’t save the world
From Californication
Pay your surgeon very well
To break the spell of aging
Sicker than the rest
There is no test
But this is what you’re craving
Firstborn unicorn
Hard core soft porn
Dream of Californication
Dream of Californication
(Psychiczni szpiedzy z Chin
Próbują skraść radość twojego umysłu.
Małe dziewczynki ze Szwecji
Marzą o sławie na srebrnym ekranie.
A jeśli pragniesz takich marzeń,
To jest Californication.
To koniec świata
I całej zachodniej cywilizacji.
Słońce być może i wschodzi na Wschodzie
Ale przynajmniej zachodzi na końcowym planie.
Wszyscy wiedzą, że Hollywood
Sprzedaje Californication.
Zapłać dobrze chirurgowi plastycznemu,
Żeby zdjął z ciebie zły urok starości–
Skóra sławy, oto twój podbródek,
A może to wojna, którą toczysz.
Pierworodny jednorożec,
Hardcorowe soft porno,
Marzenia o Californication,
Marzenia o Californication.
Wyjdź za mnie, dziewczyno, bądź moją wróżką w tym świecie,
Bądź moją konstelacją,
Nastoletnia panno młoda z dzieckiem w brzuchu,
Odurzająca się informacjami,
I kup mi gwiazdę na bulwarze.
To Californication.
Kosmos może i jest ostateczną granicą,
Ale zrobiono go w hollywoodzkiej piwnicy.
Cobain, czy słyszysz muzykę sfer,
Śpiewającą piosenki od stacji do stacji?
I Alderon wcale nie jest tak daleko.
To Californication
Urodzony i wychowany przez tych, co wychwalają
Kontrolę urodzeń.
Każdy tu był i
Wcale nie mam na myśli wakacji.
Pierworodny jednorożec,
Hardcorowe soft porno,
Marzenia o Californication,
Marzenia o Californication.
Destrukcja prowadzi na wyboistą drogę,
Choć też rodzi się z niej twórczość.
Trzęsienia ziemi są dla dziewczęcej gitary –
To po prostu jeszcze jedna dobra wibracja
I fale przypływu nie mogłyby ocalić świata
Przed Californication.
Zapłać dobrze chirurgowi plastycznemu,
Żeby zdjął z ciebie zły urok starości,
Bardziej chory niż pozostali.
Na to nie ma żadnego testu,
Ale tego właśnie pożądasz.
Pierworodny jednorożec,
Hardcorowe soft porno,
Marzenia o Californication,
Marzenia o Californication.)
Jednym z powodów, dla których bez większych problemów mogłem
zaśpiewać Californication, były lekcje wokalne udzielane mi przez rewelacyjnego
nauczyciela, Rona Andersona. Przez lata próbowałem szczęścia z wieloma
nauczycielami śpiewu. Przed Mother’s Milk chodziłem do białowłosej
zwariowanej Austriaczki. Jej powodem do chwały był fakt, że pracowała z Axlem
Rosem przed Appetite for Destruction. Cała jej metoda polegała na staniu
w jednym miejscu i naciskaniu na brzuch w określony sposób, co w moim
wypadku w ogóle się nie sprawdzało, ponieważ rzucałem się po całej scenie jak
szmaciana lalka.
Podczas nagrywania Blood Sugar wziąłem kilka lekcji u nauczyciela śpiewu
Michaela Jacksona, ale nie bardzo go lubiłem i po dwóch sesjach
zrezygnowałem. Przy One Hot Minute chodziłem do miłego faceta, który
w barach za napiwki grał na pianinie i śpiewał. Nie wiem, czy udoskonaliłem
moje wokalne umiejętności, ale świetnie się razem bawiliśmy. Zamiast ćwiczyć
gamy, braliśmy jeden z setki jego śpiewników i śpiewaliśmy piosenki Beatlesów.
Później znalazłem Rona Andersona, nauczyciela muzyki klasycznej
dysponującego głosem operowym. Śpiewanie gam nie było przyjemnym
zajęciem, ale mogłem dostrzec niemal natychmiastowe rezultaty i znacznie
lepiej panowałem nad głosem. Pracowałem z nim codziennie podczas
nagrywania płyty, którą ostatecznie zatytułowaliśmy Californication. Mój
największy błąd polegał na tym, że w trasie nie stosowałem się do zaleceń Rona,
co spowodowało, że skala mojego głosu bardzo się zmniejszyła, osiągając punkt
kryzysowy podczas występów w Nowym Jorku. Ron przyleciał z Kalifornii
i pracował ze mną przez cały dzień, dzięki czemu na koncercie poradziłem sobie
dobrze. Zalecił mi surowy reżim rozgrzewania głosu, który do dziś sumiennie
stosuję.
Wszyscy byliśmy podnieceni, kiedy skończyliśmy pracę nad albumem.
Czuliśmy się jak las, który doszczętnie spłonął, a na jego popiołach wyrosły nowe
drzewa. Flea wciąż przechodził przez emocjonalną wyżymaczkę, ale wcześniej
John, ja i nawet Chad mieliśmy podobne problemy, istniała więc między nami
prawdziwa więź, zaś doprowadzenie projektu do finału było prawdziwie
jednoczącym procesem. Te doświadczenia zmieniły nasz pogląd na życie. Nie
możesz być takim draniem jak przedtem, nie możesz być takim egoistą, nie
możesz czuć, że świat jest ci coś winien, nie możesz ciągle pytać: „Gdzie jest
moje?” To „Gdzie jest moje?” w moim wypadku oznaczało, że wciąż żyłem
i miałem okazję grać muzykę z ludźmi, z którymi najbardziej lubiłem to robić.
Jednym z tajemniczych aspektów tej ery w dziejach naszego zespołu było to, że
okazywaliśmy taki sam, jeśli nie większy, entuzjazm co na początku. A kiedy
zaczynaliśmy, opanowaliśmy rynek właśnie entuzjazmem.
Zmiksowaliśmy płytę i ludzie zaczęli przychodzić, by jej posłuchać. Byliśmy
uszczęśliwieni reakcjami. Sprawy w życiu prywatnym też układały się dobrze.
Często jeździłem do Nowego Jorku odwiedzać Yohannę, która była teraz
Trzeźwą Dziewczyną. Chciała wrócić do szkoły, zapisałem ją więc do Fashion
Institute of Techonology, gdzie doskonale sobie radziła. W jej oczach znowu
płonęło światło i między nami układało się rewelacyjnie.
Jedyna przeszkoda na naszej drodze pojawiła się, gdy zagraliśmy utwory
z płyty naszym nowym menedżerom. Cliff i Peter przylecieli do Los Angeles,
zasiedli w studiu, wysłuchali i nie zrobiło to na nich wrażenia, a taka reakcja po
prostu nie mieściła nam się w głowie. Zagraliśmy im Scar Tissue, Otherside
i Californication, a oni mówili: „Okay, z tą może da się coś zrobić. Tej drugiej nie
jestem pewien. To nie jest materiał na wielki przebój, ale coś może z tego
będzie”. Wciąż się tak zachowują, ciągle nie zwracają specjalnie uwagi na różne
ważne rzeczy. Wydało nam się niemal zabawne, że przyjmują owoce naszej
pracy tak obojętnie. Nie martwiło nas to. Wierzyliśmy w tę płytę, kochaliśmy ją
i chcieliśmy podzielić się nią ze światem, choć nie tyle oczekiwaliśmy na jej
odbiór, ile po prostu byliśmy zadowoleni, że ją zrobiliśmy.
Cliff zdecydował, że powinniśmy zacząć od Scar Tissue jako singla
i pierwszego teledysku. Uznaliśmy, że wyjedziemy w specjalną krótką trasę
poprzedzającą wydanie płyty. Ponieważ na rynku miała się ukazać w czerwcu,
mój przyjaciel, Chris Rock, zaproponował, żebyśmy zagrali na balach
maturalnych w całym kraju. To sprawiło, że przypomniałem sobie czasy licealne
i podniecenie, z jakim oglądaliśmy sławne kapele, postanowiliśmy więc dać
kilka darmowych koncertów dla szkół średnich. Potem jednak doszło do
wypadków w Columbine i wszystkie szkoły ogarnęło przerażenie. Czuliśmy, że
w tej sytuacji nasze koncerty stały się jeszcze ważniejsze, zaproponowaliśmy
więc, żeby licealiści napisali wypracowania o tym, co mogłoby uczynić ich szkoły
bezpieczniejszymi, lepszymi, szczęśliwszymi miejscami, żeby uczniowie nie
musieli się w nich bać. Za wypracowanie uczeń dostawał darmowy bilet.
Ruszyliśmy w trasę w maju i to były absolutnie magiczne koncerty, ponieważ
odbywały się w niewielkich salach dla dzieciaków, które chciały na nie przyjść,
bo poświęciły czas na napisanie wypracowań. Z tych młodych ludzi emanowało
tyle miłości i serdeczności, nie moglibyśmy marzyć o lepszym przyjęciu.
Zrozumieliśmy, że płyta trafiła do wielu ludzi, kiedy w czerwcu pojechaliśmy
na spotkania z europejską prasą. Byliśmy we Włoszech, John i ja jechaliśmy
mercedesem z otwartym oknem. Koło nas zatrzymał się skuter z dwoma
Włochami. Zajrzeli do samochodu i zaczęli krzyczeć: „Hej, Californication,
Californication!”, a później zaśpiewali Scar Tissue. Płyta była na rynku dopiero od
pięciu dni, a grano ją w każdym sklepie. Włochy oszalały na naszym punkcie.
Wcześniej sprzedawaliśmy tam niewiele płyt, a tu się nagle okazało, że
jesteśmy pierwsi na liście. W jaki sposób cały kraj w jednym dniu podejmuje
decyzję, że będzie cię kochał?
W lipcu rozpoczęliśmy serię wielkich koncertów. W tym krótkim czasie, jaki
minął od wydania płyty, stało się o nas głośno na całym świecie. Album
przyjmowano z większym entuzjazmem, niż kiedykolwiek oczekiwaliśmy.
Gdzieś po drodze poproszono nas o zamknięcie Woodstock ‘99. Propozycja
bardzo nam odpowiadała, ponieważ poprzedniego dnia graliśmy koncert na
świeżym powietrzu na Young Street w Toronto. Miał być kameralny, ale pojawiło
się całe miasto. Tłumy ludzi wypełniły ulicę, każdy budynek i dach. Był to kolejny
znak świadczący, że świat jest z nami i że obudziliśmy fanów Red Hotów ze snu
Rip Van Winkle’a. Wszyscy wyszli z cienia, żeby z nami witać tę płytę.
Następnego dnia udaliśmy się do Woodstock. Planowaliśmy, że z lotniska
przyjedziemy na miejsce godzinę przed naszym występem, skoncentrujemy się
i zagramy, po czym uciekniemy ile sił w nogach, zanim rozpocznie się masowy
exodus. W drodze dowiedzieliśmy się, że impreza nie jest dobrze
zorganizowana i tłumy wymykają się spod kontroli. Kiedy wjechaliśmy do starej
bazy wojskowej na północy stanu Nowy Jork, przekonaliśmy się, że cała ta
sprawa przestała mieć jakikolwiek związek z Woodstock. Nie towarzyszyła mu
atmosfera miłości i pokoju, tylko chciwości i tłuczenia kasy. Mały gołąbek
z kwiatem w dzióbku mówił: „Ile możemy wyciągnąć z dzieciaków za ten T-
shirt, żeby uszło nam to na sucho?”
Poszliśmy za kulisy, gdzie od razu przystąpiliśmy do naszych rytuałów –
fizycznej rozgrzewki, rozciągania mięśni, medytacji, ćwiczenia palców,
wprawek głosowych. Dochodziła siódma, na scenę mieliśmy więc wejść podczas
wybuchowego i dramatycznego zachodu słońca, charakterystycznego dla tej
części stanu Nowy Jork. Nie słyszeliśmy żadnych relacji o aktach przemocy na
widowni, gwałtach, niczym w takim stylu. Wydawało nam się, że to jeszcze
jeden wielki festiwal rockowy, nienaznaczony jakoś szczególnie przez zło.
Świętą godzinę przygotowań przerwała nam siostra Jimiego Hendriksa,
która przyszła błagać, żebyśmy zagrali piosenkę jej brata. Wyglądało na to, że
hołd składany Hendriksowi przez wszystkie gwiazdy nie był już stałym punktem
imprezy, i jego siostra bała się, że Woodstock o nim zapomni. Minęło wiele
czasu, odkąd graliśmy piosenki Hendriksa, dlatego na początku odmówiliśmy.
Ona jednak powtarzała, jak wiele dla niej to znaczy, i na dziesięć minut przed
występem postanowiliśmy wykonać Fire.
Przypomniałem sobie słowa, John przestudiował akordy. Tuż przed
wejściem na scenę Flea zapytał mnie:
– Zastanawiam się nad występem nago. Co o tym myślisz?
– Jeśli się nad tym zastanawiasz, to nawet mnie nie pytaj. Idź i zaszalej,
bracie – odparłem.
Występ Flea nago w tym otoczeniu wydał się rzeczą naturalną, nikt też nie
zamierzał robić z tego sprawy. Zagraliśmy dynamiczny, płynny koncert.
Kiedy zapadła noc, za widownią zobaczyliśmy potężną kolumnę ognia.
Występowaliśmy na wielu festiwalach, na których puszczano fajerwerki, dlatego
nie wydało się nam to niezwykłe. Na bis zagraliśmy Fire nie z powodu
szalejącego ognia, ale by ukoić zdenerwowaną siostrę Jimiego. I piosenka
doskonale w tym miejscu pasowała. Zaraz potem zbiegliśmy ze sceny,
pojechaliśmy na lotnisko, skąd polecieliśmy na Manhattan, gdzie
zamieszkaliśmy w naszym drugim domu, czyli hotelu Mercer. Była dopiero
północ, ale już opowiadano o zamieszkach, gwałtach i pożarach szalejących
w Woodstock. To było niesamowite, bo nam wydawało się to normalną
rockandrollową imprezą.
Ale kiedy obudziliśmy się rano, gazety i stacje radiowe oskarżały nas
o sprowokowanie tłumu wykonaniem Fire. Zignorowaliśmy te idiotyczne
zarzuty, choć okazało się, że organizatorzy imprezy byli dupkami i nie zapewnili
widzom pełni bezpieczeństwa. Powinniśmy byli zwrócić na to uwagę, spojrzeć
na całość z punktu widzenia fanów. Przypuszczam, że nieodpowiedzialne było
pojawienie się, występ i odejście bez bliższego zbadania różnych szczegółów
organizacyjnych imprezy.
Nadeszła pora na wyjazd do Europy. Ideologia Q-Prime opierała się na
trasach. Podstawą ich filozofii była zasada, że po wydaniu płyty musisz dziesięć
razy objechać glob, jeśli chcesz zrobić to dobrze. Byliśmy przyzwyczajeni do
wyjazdów w trasy, ale nie tak wielkich. Im dłużej jesteś w zespole, im więcej
razy byłeś w trasie, tym trudniej przychodzi ci mówić: „Jadę w dwuletnią trasę,
co noc będę spał w innym łóżku, przenosił się z miejsca na miejsce autobusami,
pociągami, samochodami, taksówkami, kursował po całym świecie, nie jedząc
normalnie i zarywając noce, z dala od ukochanych osób”. Flea miał małą córkę,
co jeszcze sprawę utrudniało. Ale Q-Prime bardzo nalegało, a ponieważ minęło
wiele czasu od naszej ostatniej trasy, tym razem mieliśmy więcej chęci na
wyruszenie w drogę niż później przy takich okazjach.
Zaczęliśmy od darmowego koncertu w Moskwie 14. sierpnia 1999 roku.
Dzięki panującej w Rosji głasnosti powstała tam filia MTV, a my na inaugurację
jej działalności mieliśmy dać wielki darmowy koncert na Placu Czerwonym.
Pierwszym problemem, z jakim musieliśmy się zmierzyć, była konieczność
uspokojenia Johna, który obawiał się, że możemy paść ofiarą porwania, gdyż po
Kolumbii Rosja stała się drugą stolicą światowego kidnapingu. Po uzyskaniu
zapewnień o naszym osobistym bezpieczeństwie i przydzieleniu nam oddziału
ochroniarzy zgodziliśmy się na występ.
Można by oczekiwać, że Moskwa, największe miasto Rosji, będzie
zarządzana sprawnie, może nawet na wojskową modłę, ale nic z tego. Nie było
tam żadnego porządku, wymuszenia łapówek stanowiły normę. Policjanci,
wojskowi, obsługa lotniska, dosłownie wszyscy chcieli naszych rubli. Byliśmy
w Rosji po raz pierwszy i czuliśmy się tam trochę niepewnie. Mieszkaliśmy
w hotelu Kempinski, pięciogwiazdkowej, krzykliwej, pozłacanej i marmurowej
oazie przepychu w środku uderzająco biednego miasta. Wszystko w Moskwie
było szare, szare, szare. Niebo było szare, budynki były szare, krzaki były szare.
Ciężka chmura stalinowskiej powagi dusiła to miejsce.
Kilka dni poświęciliśmy na aklimatyzację i zwiedzanie miasta. Na dzień
przed występem jakimś straszliwym zrządzeniem losu nadwerężyłem sobie
plecy. Byłem u fizykoterapeuty, ale nic to nie dało. Z okna pokoju hotelowego
widziałem, jak budują potężną scenę, a miałem przed sobą perspektywę
występowania z chorobą pleców w koncercie, który był transmitowany przez
MTV na całą Rosję.
W dzień koncertu Plac Czerwony wypełnił się szczelnie Rosjanami, żeby
dostać się w pobliże sceny, potrzebowaliśmy policyjnej eskorty. Moje plecy wciąż
nie funkcjonowały właściwie, choć było lepiej niż poprzedniego dnia. Mimo to
mogłem tylko stać prosto i śpiewać. Żadnych szaleństw, żadnego pokazu moich
zdolności równoczesnego śpiewu i tańca, choć daliśmy z siebie wszystko.
W drodze na lotnisko zatrzymali nas policjanci i zażądali pieniędzy.
Ostatecznym upokorzeniem było to, że tuż przed wejściem do samolotu
wyłudzili od Chada całą gotówkę, jaką miał przy sobie.
Nigdy tak naprawdę nie lubiłem Austrii, głównie dlatego, że ludzie, których
tam poznałem, byli aroganccy i pompatyczni, ale kiedy po tygodniu spędzonym
w Rosji wysiedliśmy z samolotu w Wiedniu, czuliśmy się jak dzieci, które
pierwszy raz są w Disneylandzie. Słońce zaświeciło, chmury się rozstąpiły,
kwiaty pachniały, na szczytach gór bielał śnieg – to był po prostu raj. Ale reszta
europejskiej trasy nie należała do najlepszych w mojej karierze. Trudno
utrzymywać związek, kiedy ty jesteś w Europie, twoja dziewczyna w Ameryce,
oboje stosunkowo niedawno zerwaliście z nałogiem i nie zdążyliście jeszcze
przepracować kwestii dominacji, zazdrości, niepewności i zależności. To
oznaczało mnóstwo emocjonalnych rozterek.
Trudno było wyjeżdżać na kilka miesięcy i w dodatku tak daleko, ponieważ
różnica w czasie stanowiła poważną przeszkodę. Chcesz się porozumieć, ale nie
jesteś w stanie, a dni mijają. Ogarnia cię wściekłość, dzwonisz do niej, ale nie
możesz jej zastać, kiedy zaś w końcu ci się to udaje, dowiadujesz się, że
przebywała poza domem, robiąc coś głupiego, a przecież powinna była czekać
na twój telefon. Ona ci przerywa i zaczyna zadawać podejrzliwe pytania: „A co to
za kobiecy głos w tle?” „Och, to moja masażystka albo znajoma, albo…” Nie
byłem w tym dobry, Yohanna wcale nie była ode mnie lepsza, oboje natomiast
dorównywaliśmy sobie uporem. Takie rzeczy zawsze trzeba długo naprawiać,
a my musieliśmy czekać, aż wrócę do domu.
Tamtego roku harowaliśmy ciężko w trasie. Yohanna skończyła szkołę
i doszliśmy do wniosku, że byłoby dobrze, gdyby przeprowadziła się do Los
Angeles, co oznaczało, że muszę kupić jakiś dom. Zawsze podobał mi się
wspaniały stary budynek w Zachodnim Hollywood, zwany Colonial House, rzut
kamieniem od Chateau Marmont. Kiedy Jennifer Lopez opuściła apartament na
ostatnim piętrze, natychmiast go kupiłem. Yohanna przeprowadziła się do Los
Angeles we wrześniu 1999 roku. Korzystała z mojego nowego cadillaca
esplanade i pokrywałem wszystkie jej wydatki, ale nie miała pracy i nie znała
zbyt wielu osób, a ja znowu wyjeżdżałem do Europy.
W drodze do Europy zatrzymaliśmy się w Nowym Jorku i daliśmy koncert dla
zwycięzców konkursu radia K-Rock w „Windows on the World” w World Trade
Center. Występ był pełen życia i energii, za to system dźwiękowy straszny.
Przez cały koncert słyszałem tylko perkusję, gitarę i żadnego wokalu.
W rezultacie darłem się ile sił w płucach i straciłem głos, co było mało zabawne.
Polecieliśmy do Finlandii i ruszyliśmy w objazd po Europie. Kiedy byliśmy
w Hiszpanii, Yohanna postanowiła przyjechać na ostatni tydzień naszej trasy.
Kochałem tę dziewczynę, byłem szczęśliwy, że ją widzę, szczęśliwy, że mam
moją kobietę w ramionach i w łóżku, ale na co dzień trudno było z nią
wytrzymać, tak samo jak ze mną. Nigdy nie zrozumiała, że pośród fanów
naszego zespołu jest mnóstwo dziewcząt, i z jakiegoś powodu mnie obarczała
za to odpowiedzialnością. Kiedy na przykład po koncercie szedłem z Yohanną do
samochodu, napadali mnie rozgorączkowani wielbiciele. Bardzo często były to
dziewczyny, które krzyczały: „Kocham cię, kocham, chcę z tobą być, proszę,
obejmij mnie”. Nie miałem najmniejszego powodu, żeby traktować je
niegrzecznie albo wyjaśniać: „Mam dziewczynę, nie możecie tak do mnie
mówić”. Związki fanek ze mną to iluzja. Zwykle reaguję tak: „Bardzo dziękuję,
cześć, do widzenia, niech Bóg cię błogosławi, przyjemnego wieczoru, trzymaj
się”. Jeśli byłem z Yohanną, mówiła:
– Nie możesz pozwolić, żeby te dziewczęta podchodziły do ciebie i tak
mówiły. Muszą widzieć, że jestem twoją dziewczyną.
Yo i ja odznaczaliśmy się skłonnością do wzajemnego antagonizowania się.
Robiliśmy to, kiedy byliśmy daleko od siebie i kiedy byliśmy razem. Powodem
było to, że wymagaliśmy od siebie wyłącznie ciągłej miłości i uwagi, których
nikomu innemu nie wolno było okazywać, a to egoistyczna i trudna postawa
w związku. Oboje byliśmy emocjonalnie opóźnieni i w tamtym okresie na nic
więcej nie było nas stać.
Graliśmy w Barcelonie i Chad zaprzyjaźnił się z tamtejszą dziwką, słodką jak
cukierek. Przyszła za kulisy i kiedy Chad nas sobie przedstawił, wstałem i po
europejsku pocałowałem ją na powitanie, po czym zaprosiłem, żeby usiadła i coś
przegryzła. To oczywiście wprawiło w furię Yohannę.
Kiedy dziewczyna wychodziła, powiedziałem:
– Do widzenia, kochanie.
– „Kochanie”? Powiedziałeś do niej „kochanie”? – rozzłościła się Yohanna. –
Ach, więc teraz ona jest twoim kochaniem?
Chociaż robiła z siebie idiotkę, ja dzielnie dotrzymywałem jej kroku,
ponieważ następnego dnia pytałem:
– Czy przed chwilą powiedziałaś „do widzenia, kochanie” do tego faceta?
Kiedy dojechaliśmy do Madrytu, było już po musztardzie. Wdaliśmy się
w kolejną niemiłą sprzeczkę, całkiem przypominającą dialogi z Kocham Lucy,
tylko bez szczęśliwego zakończenia. Byliśmy w pięknym hotelowym
apartamencie, do szaleństwa w sobie zakochani, na udanej trasie w środku
Hiszpanii, i zaczęliśmy się kłócić o najgłupszą rzecz na ziemi. Kłótnia
towarzyszyła nam w windzie i w autobusie, który zawoził nas na lotnisko.
Niestety, była z nami także w Lizbonie. Wróciliśmy do domu i dalej się
kłóciliśmy. Uwielbiałem mieszkać z Yohanną w tym wspaniałym apartamencie,
ale to zawsze było jak żeglowanie po burzliwych wodach. Oboje przez tak długi
czas byliśmy pieprzonymi narkomanami, że nigdy nie mieliśmy okazji wyrosnąć
z dziecinnych zachowań. Uwielbialiśmy dramat, ciągłą gorączkę kłócenia się
i godzenia, i zaczynania całego procesu od początku. To było wariactwo.
Wiem, że do tej dziewczyny czułem prawdziwą miłość. Nie interesowały
mnie inne kobiety. Interesowało mnie wyłącznie jej dobro i opieka nad nią, co
okazało się jednym z problemów. Tak intensywnie się nią opiekowałem, że
przyjęła postawę: „No dobrze, Anthony zrobi to dla mnie”. Płaciłem za wszystko,
czego potrzebowała, starałem się znaleźć jej pracę, starałem się znaleźć jej
przyjaciela, starałem się znaleźć jej sponsora, zawsze wszystko dla niej robiłem.
A kiedy zaczęła oczekiwać tego po mnie, ja mówiłem: „Pieprzyć to. Niczego się
nie spodziewaj. Zapracuj na swoje miejsce w życiu, na szacunek, rób coś”.
Yohanna znajdowała się w okropnym położeniu, bo przypuszczalnie miała do
mnie pretensje, że najpierw daję jej różne rzeczy, a później uważam, że sama
powinna zapracować na swoje miejsce w życiu. W takiej sytuacji nikt nie mógł
wygrać, a ja niezbyt dobrze sobie z nią radziłem.
Nawet sfinansowanie jej salonu mody też stało się powodem
nieporozumień. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem jej projekty, pomyślałem: Te
ubrania są niesamowite. Ona ma szalony styl. Zadzwoniłem do moich
menedżerów w Nowym Jorku i powiedziałem:
– Potrzebne mi nazwy wszystkich wielkich sklepów towarowych.
Ale Yohanna nigdy nie była zadowolona, nigdy nie okazywała wdzięczności,
nigdy nie czuła się wygodnie w tej sytuacji. Zawsze była rozdrażniona i z czegoś
niezadowolona. Byłem wtedy tak samo jak ona niedostosowany do życia. Od tylu
lat mój żyroskop był tak rozregulowany, że nie miałem pojęcia, jak rozwiązywać
podstawowe życiowe sprawy z odrobiną jasności umysłu czy intuicji.
Chociaż zdarzały się nam również miłe rzeczy. Nasze pożycie seksualne
rozpoczęło się mało ciekawie, ale z czasem, kiedy poznaliśmy wzajemnie nasze
ciała, rozwinęło się w duchowe przyciąganie. Seksualność Yohanny odznaczała
się głębią, której u nikogo wcześniej nie doświadczyłem. Nasza miłość nie
budziła wątpliwości, choć oboje mieliśmy wybuchowe temperamenty.
W tamtym roku odwiedziliśmy nasze rodziny na Boże Narodzenie. Wtedy
też moi rodzice ją poznali. To śmieszne, ale moi przyjaciele zawsze bali się
Blackiego. Kiedy go spotykali, próbowali uścisnąć mu dłoń, on jednak patrzył
tylko na wyciągniętą rękę i odchodził. Nigdy natomiast nie zachowywał się tak
wobec moich dziewczyn. Zawsze był niesamowicie uprzejmy i serdeczny
w stosunku do każdej, z którą akurat byłem. Nie mógł się doczekać, kiedy pozna
Yohannę i razem z nią obejrzy rodzinne albumy. Ale Yohanna nie należała do
najcieplejszych osób. Chociaż mogła to ciepło czuć, to nikomu o tym nie mówiła.
Tak było z nią i moją mamą. Mama bardzo się cieszyła, że mam kogoś, w kim
jestem zakochany, ale nigdy nie wiedziała, czy Yohanna żywi jakieś
przywiązanie lub współczucie dla niej i reszty naszej rodziny, ponieważ Yo nie
nosiła serca na dłoni.
Miałem wiele powodów, by dziękować za tamto Boże Narodzenie. Album
wciąż fenomenalnie się sprzedawał. Co rusz dzwoniła do mnie Gail z Q-Prime
i mówiła: „Californication jest numerem jeden w tym kraju, w tamtym wciąż na
topie”. Skakałem, krzyczałem i pohukiwałem. Szkoda, że moje osobiste życie nie
rozkwitało tak jak zawodowe. Bo pod względem zawodowym byliśmy na
szczycie. Oprócz tego, że płyta świetnie się sprzedawała, wspaniale graliśmy.
Znaleźliśmy sposób, jak tchnąć w te nowe piosenki życie, które pochodziło
z głębszego i bardziej złożonego królestwa emocji, niż te odwiedzane przez nas
wcześniej.
Obserwowanie stałego rozwoju Johna także było jak film. Kiedy
zaczynaliśmy tworzyć materiał na Californication, na scenie był nieśmiały
i zamknięty w sobie, nie okazywał uczuć. Z biegiem czasu zmienił się
w szaleńca, któremu nigdy nie było dość. „Zacznijmy koncert od mojej
dziesięciominutowej solówki”. Nie kierował nim narcyzm, robił to z miłości do
muzyki i pragnienia łączności z duchami, zarówno tymi niewidzialnymi, jak
i duchami ludzi, którzy przyszli na koncert. Wielką przyjemnością było patrzeć,
jak John rozwija skrzydła.
Następne milenium zaczęliśmy koncertem w Forum w naszym rodzinnym
mieście. Z Forum wiązało się wiele naszych najlepszych wspomnień. Kiedyś
Flea i ja wśliznęliśmy się tam na koncert Queen, a później, po nawiązaniu
współpracy z Warner Bros., znaleźliśmy się tam jako kibice Lakersów, ponieważ
Mo miał cztery bilety do centralnej loży na parkiecie. Po Blood Sugar jako pierwsi
u Warnera korzystaliśmy z wszelkich przywilejów. Flea, ja i dwaj nasi
przyjaciele zawsze siedzieliśmy w centralnej loży na parkiecie.
W Forum graliśmy raz z Davem Navarro i był to jeden z naszych najlepszych
amerykańskich koncertów z nim. Zawsze trudno jest zrobić to dobrze, kiedy
występujesz w rodzinnym mieście. Wszyscy tak wiele się spodziewają i jest
jeszcze dodatkowy stres załatwiania biletów dla rodziny i przyjaciół, więc na
dwoje babka wróżyła. Zamiast zrobić to, co robisz najlepiej, czyli wyjść na scenę
i zagrać rocka, za bardzo denerwujesz się tymi zewnętrznymi sprawami Chcesz,
żeby to był najlepszy koncert w dziejach, a kończy się marnie. Albo trafiasz
w dziesiątkę i twoje rodzinne miasto szaleje jak nigdy.
Tamten koncert okazał się czymś pośrednim. Byliśmy dobrzy, ale nie
niewiarygodni. Cieszyłem się, bo na widowni siedziała moja siostra Julie i jej
mąż Steve, którzy przyjechali spędzić ze mną sylwestra. Poza tym koncert
zapisał się nam w pamięci, bo Johna Frusciante trafiła strzała Amora i zakochał
się w Milli Jovovich, która w Swing House prowadziła próby ze swoim zespołem
w sali obok nas. Wieczorem wystąpiła w sukni ślubnej i zauroczyła Johna.
Po koncercie sylwestrowym mieliśmy kilka dni wolnego, a potem z pięknej
i słonecznej Kalifornii pojechaliśmy do ponurego, zimnego, szarego Tokio. Od
powrotu Johna do zespołu graliśmy po raz pierwszy w Japonii i chcieliśmy
zostawić nowy smak na ich psychicznych podniebieniach, ponieważ to tutaj John
po raz ostatni z nami wystąpił. Ale koncerty w Japonii nie były zbyt zabawne,
zresztą my też nie byliśmy w szczytowej formie. W tamtym okresie nabawiłem
się chronicznego pękania piszczeli, kiedy poruszałem się po scenie, ciągle
jęczałem: „och, ojej”.
Po Japonii mieliśmy tydzień przerwy przed wyjazdem do Australii i Nowej
Zelandii. Każdy z nas wybrał się na inne wakacje, ja pojechałem na Bali spotkać
się z Yohanną. Nie mogłem się doczekać, kiedy ją zobaczę, zwłaszcza po
przygnębiającym pobycie w Japonii. Nigdy nie zapomnę, jaki byłem szczęśliwy,
kiedy powitała mnie na lotnisku. Miała wielki kwiat we włosach i przytyła o kilka
funtów, co bardzo mi się spodobało, bo wyglądała lepiej z pełną figurą, a nie
chuda i zapadnięta w sobie.
Zamieszkaliśmy w eleganckim ośrodku zbudowanym na zboczu klifu,
z którego rozciągał się widok na ocean. Każdy pokój miał własny kamienny
basen. Łóżko zasypane było płatkami róż, podobnie jak wanna. Tamtego
popołudnia kochaliśmy się i była to najpiękniejsza miłość fizyczna, jaką
przeżyliśmy. Nurkowaliśmy i pojechaliśmy w głąb wyspy, gdzie jest najpiękniej.
Człowiek wyobraża sobie Bali jako nieskażone, odległe od cywilizacji miejsce,
w rzeczywistości jednak ulice są tam zatłoczone, a powietrze zanieczyszczone.
Na wyspie zebrało się pewnie kilkaset tysięcy ludzi, choć jej środek tworzyły góry
i dżungla. Przeżyliśmy niesamowitą przygodę, płynąc kajakiem przez rzekę
przecinającą wyspę.
Później nadeszła pora na występ w Big Day Out, australijskiej odpowiedzi na
Lollapoalooza. Styczeń to w Australii najprzyjemniejszy okres, bo jest lato
i wszyscy się bawią. Naszą trasę zaczęliśmy w Auckland w Nowej Zelandii,
z czego szczególnie się cieszyliśmy, bo razem z nami miał występować zespół
Nine Inch Nails, a my go uwielbialiśmy. Graliśmy też z Foo Fighters i bardzo się
z nimi zaprzyjaźniliśmy.
Jedynym problemem były moje kłopoty z nogami. Nawet po tygodniu
odpoczynku ból się nie zmniejszał. W piszczelach pojawiały się cieniutkie jak
włos pęknięcia, bo mięśnie i ścięgna tak były spuchnięte, że nadmiernie
obciążały kości. Chodzenie było bolesne, jeszcze bardziej skakanie, a ja miałem
dawać najlepsze w życiu występy z tymi patykami, które bolały do szaleństwa.
Na dwa dni przed koncertem poszedłem do lekarza.
– Mam pęknięcia piszczeli. Czy mógłby mi pan dać coś na rozluźnienie
mięśni albo jakiś środek przeciwbólowy, który nie będzie miał wpływu na moją
głowę? – zapytałem.
Zaproponował advil, ale wyjaśniłem, że już go brałem i nie skutkował.
– Jest nowy nienarkotyczny środek przeciwbólowy o nazwie ultram –
powiedział lekarz. – Doskonale się sprawdza u sportowców, którzy muszą
występować w podobnych warunkach co pan. Proszę wziąć jeden w południe
i jeden tuż przed występem.
Na dzień przed pierwszym koncertem wziąłem ultram i jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki poczułem się całkiem dobrze. Nie na tyle dobrze, żeby
na pewno wiedzieć, że czuję się dobrze, ale mógłbym przysiąc, że czułem się
dobrze w najbardziej subtelny możliwy sposób. To nie mógł być skutek ultramu,
skoro środek nie zawierał narkotyków, doszedłem więc do wniosku, że po prostu
czuję się dobrze. Drugą tabletkę wziąłem przed koncertem i nie czułem
żadnego bólu w nogach.
Zagraliśmy koncert. Był niesamowity, pięćdziesiąt tysięcy
Nowozelandczyków tańczyło jednocześnie. Dzieciaki znały wszystkie słowa,
nawet nowych piosenek, i panowała szalona, wspaniała atmosfera. John grał jak
natchniony, Chad walił w bębny jak z armaty, Flea był kulą pierwotnej
aborygeńskiej energii, ja w pełni panowałem nad głosem i ruchami. I nie
czułem bólu! Byłem gotowy całować ziemię.
Wszystko układało się świetnie. Po powrocie do hotelu kochałem się
z Yohanną i wtedy zdarzyło się coś niezwykłego. Pieprzyliśmy się bez końca, a ja
nie mogłem osiągnąć orgazmu. Wcześniej nigdy nie było z tym problemu.
Później przeszło mi przez myśl, że to może być skutek ultramu, ale jak to
możliwe, że z powodu tego leku nie miałem orgazmu? Przecież to jak
wychwalany pod niebiosa advil, środek nienarkotyczny. To wszystko nie miało
sensu.
Pomyślałem, że to niesamowite, że tabletka nie zawierająca narkotyków tak
skutecznie łagodzi ból, a jednocześnie wprawia mnie w taki miły nastrój. Jakaś
część mnie musiała rozpoznać głos w mojej głowie, mówiący: Okay, masz wziąć
ultram o trzeciej, a teraz jest południe, więc może byś go wziął troszkę wcześniej.
W połowie trasy musiałem poprosić o nową receptę. Ale doktor zapewnił mnie,
że to nie jest narkotyk, zresztą wcale nie miałem odlotów, lek był fundamentem
dobrego samopoczucia, co uwielbiałem.
Rozkołysaliśmy Auckland i pojechaliśmy na Złote Wybrzeże w Australii.
Pierwszy koncert dawaliśmy na Stadionie Olimpijskim w Sydney. Fizycznie
byłem w doskonałym stanie. Nogi mi nie dokuczały, codziennie ćwiczyłem,
biegałem, pływałem i uprawiałem stretching. Seks z Yohanną był fantastyczny.
Uwielbiałem to wszystko, ale w pewnym momencie zacząłem zdawać sobie
sprawę, że Flea nie doświadcza takiej samej euforycznej radości życia, radości
z trasy, muzyki, ludzi i nieba. Nie nadawał na tej samej niebiańskiej długości
fali.
Przez cały czas nagrywania Californication Flea miał potężne osobiste
problemy ze swoją dziewczyną. Wiedziałem, że jest załamany i w depresji, że
irytuje go najmniejszy drobiazg, choć równocześnie uważałem, że sam jest
sobie winien. To my tworzymy straszliwie bolesny pasztet, w którym tkwimy
latami, aż w końcu nie jesteśmy w stanie dłużej tego wytrzymać. To nie było tak,
że zły los dał mu w tyłek; on sam tę sytuację spowodował. Siedział i rozmyślał
o swoich tragediach. Był nieszczęśliwy, ale musiał doceniać fakt, że miłość, jaką
okazywaliśmy mu z Johnem, była ogromna. Wspieraliśmy go, nie robiliśmy mu
przykrości. To nie było tak jak w epoce Mother’s Milk, kiedy John i ja trzymaliśmy
się razem, jego pozostawiając samemu sobie. A Flea czasami potrafi być
primadonną; zwłaszcza dotyczyło to czasów, gdy do zespołu należał Dave –
wtedy gotów był na skinienie palcem odejść z zespołu.
Dla wyjaśnienia – jeśli kiedykolwiek mówiłem coś negatywnego o Flea, to
dlatego, że jest moim bratem i kocham go. Prawdą jest, że śmiesznie jest robić
z siebie jaja. Każdy z tych facetów, Flea, John, Chad, osobno jest dla mnie
mostem do Boga, nie zrobiłbym nic, żeby zmienić któregoś z nich albo nasze
wspólne przeżycia. Każdy dał mi miłość, muzykę i najlepsze życie, o jakim
kiedykolwiek mógłbym marzyć. A równocześnie muszę śmiać się ze wszystkich
naszych dziwactw. Nie kpię z tego, co nas łączy, żeby poprawić sobie
samopoczucie, ale dlatego, że wszyscy w gruncie rzeczy jesteśmy świrami.
Flea cierpiał emocjonalnie i fizycznie. Czuł się spięty, wyczerpany, słaby,
miał rozproszoną uwagę. W Melbourne zwołał zebranie zespołu. Był z nami
Peter Mensch, żeby opowiedzieć o zbliżającej się trasie po Stanach. A jeśli
sądziliśmy, że trasa po Europie i reszcie świata była trudna, to Peter
wyprowadził nas z błędu. Powiedział nam, na ile koncertów w kraju liczy firma.
Ja byłem pełen zapału; jedziemy, nie ma sprawy. Flea jednak się załamał.
Wyjaśnił, że nie jest w stanie cieszyć się tą perspektywą. Z wyrazu jego oczu
widać było, że odchodzi od zmysłów.
To wtedy zaproponował, żeby trasę odbywać w trzytygodniowych
segmentach z dziesięciodniową przerwą po każdym. Pomysł był dość
rewolucyjny i właściwie uniemożliwiał zarobienie jakichkolwiek pieniędzy,
ponieważ przez te dziesięć dni i tak trzeba wypłacać pensje ekipie, utrzymywać
autobusy, ciężarówki, co poza wydatkami na hotel oznacza takie same koszty jak
bycie w trasie, tylko że nie zarabia się ani grosza.
Uświadomiliśmy sobie wtedy, że celem tej trasy nie jest zarobienie
maksymalnej kwoty, ale czerpanie maksymalnej radości i zachowanie zdrowia.
Wprowadziliśmy taki plan zajęć i dzięki Flea do dziś pilnie się go trzymamy.
Flea zaproponował też inną ważną innowację. Przez długi czas obaj
podejmowaliśmy wiele działań dobroczynnych, wcześniej, w czasie wakacji,
w jego domu w Australii rozmawialiśmy o wykorzystaniu części naszych zysków
na cele charytatywne. W rezultacie postanowiliśmy pięć procent naszych
dochodów przekazywać najlepszym organizacjom, jakie uda nam się znaleźć,
czy będzie to instytut badania raka, szpital dziecięcy czy też program muzyczny,
nieważne. To całkiem spory procent dochodów, ponieważ połowa zawsze idzie
na koszty trasy, następne dwadzieścia dostają menedżerowie, pięć – prawnik,
a kolejne pięć – księgowi.
Zwróciliśmy się do Johna i Chada, obaj uznali to za wspaniały pomysł. Jak się
okazało, zmiana ta była niesamowicie dobra i pozytywna, ponieważ teraz
czerpaliśmy radość z pomagania innym. Wielkim wstrząsem dla nas było
przekonanie się, jak świetnie czuje się człowiek, który służy bliźnim. Dzieci
przysyłają nam swoje zdjęcia i listy z podziękowaniami. Piszą, ile dla nich
znaczy medyczna opieka, plac zabaw albo instrumenty muzyczne. To była jedna
z najlepszych decyzji, jaką podjęliśmy jako zespół.
Ta euforia jednak zblakła w konfrontacji z całkiem przyziemnymi sprawami.
W Australii Yohanna i ja znowu zaczęliśmy się kłócić. Spacerowaliśmy po
pięknej starej dzielnicy Melbourne i doszło między nami do nieporozumienia.
To nie była trująca kłótnia – wrzeszczeliśmy na siebie, ona mnie kopała, ja
łapałem ją za ręce – to była właściwie dobra, zdrowa kłótnia, prowadząca do
wyjaśnienia spornych kwestii. Ale mijający nas ludzie pomyśleli, że są
świadkami małżeńskiej przemocy. Nie jestem pewien, kto według nich był
większą ofiarą, zatrzymali się jednak i zapytali Yohanny, czy nie potrzebuje
pomocy.
Wyraźnie świadczyło to o tkwiącej w nas potencjalnej wybuchowości. Nie
robiliśmy sobie fizycznej krzywdy, ale była w nas taka intensywność emocji, że
każdy przystanąłby i zapytał: „Czy wszystko tutaj jest w porządku?” Pamiętam,
że uważałem to za śmieszne i zabawne, bo w gruncie rzeczy lubiłem, kiedy
mnie biła. To wielka i silna dziewczyna, Boże broń, żeby użyła nóg, leżysz jak
dwa razy dwa.
Po Big Day Out wróciliśmy z Yohanną do Los Angeles i razem
zamieszkaliśmy w nowym domu. Tydzień później zaproszono mnie na mecz
All-Star NBA, który odbywał się w San Francisco. NBA zapewniało hotel,
samochód, bilety na mecz, wszystko. Myśląc, że spędzimy romantyczny
weekend, polecieliśmy do San Francisco. Hotel, w którym nas umieszczono, nie
należał do najprzyjemniejszych, ale był za darmo i znajdował się
w interesującym sąsiedztwie. Na nieszczęście mecz nie był zbyt ekscytujący,
wróciliśmy więc do miasta i poszliśmy do restauracji. Dobrze nam było ze sobą,
siedzieliśmy na pięterku, trzymając się za ręce i ciesząc ze swojego
towarzystwa. A potem popełniliśmy ogromny błąd.
To nigdy nie jest dobry pomysł, żeby dwoje uzależnionych wspominało
dawne czasy ćpania. Kiedy poznałem Yohannę, piła, ale nigdy nie widziałem jej
na haju, a ona znała mnie wyłącznie trzeźwego. Jakimś cudem w pewnej chwili
wypłynął temat narkotyków.
– Boże, nie potrafię sobie wyobrazić, że robisz takie rzeczy, to zupełnie do
ciebie nie pasuje – powiedziała Yohanna. – Nie masz w sobie tej
autodestrukcyjnej energii.
– Uwierz mi, właśnie to robiłem – zapewniłem ją, po czym opowiedziałem
jej kilka historii z pola bitwy przytoczonych w tej książce. Ona zrewanżowała się
własnymi opowieściami i zaczęliśmy pojmować, jak bardzo jesteśmy do siebie
podobni.
Nie pamiętam, kto pierwszy to zaproponował, w każdym razie padło
pytanie:
– Możesz sobie wyobrazić, że jesteśmy razem na haju?
– Byłoby przyjemnie przez minutę, a potem okropnie – powiedziałem.
– Tak, ale przez minutę byłoby naprawdę przyjemnie – odparła Yo.
– Tak, przez minutę byłoby naprawdę przyjemnie – zgodziłem się.
– A gdybyśmy to zrobili? – zapytała. – Gdybyśmy zrobili to przez weekend
i później wrócili do domu?
– To szaleństwo, ale brzmi interesująco.
– Mówisz poważnie?
– Nie mówiłem zupełnie poważnie, ale skoro o tym wspomniałaś, to muszę
przyznać, że trochę tak myślę – przyznałem.
– Ja też nie traktowałam tego poważnie, dopóki o tym nie powiedziałeś, ale
teraz traktuję to bardzo poważnie.
– Chcesz wziąć?
– Tak. Zróbmy to.
– Jesteś pewna? Bo jak to zrobimy, nic już nie będzie takie jak przedtem –
ostrzegłem.
– Och, nic się nam nie stanie. Chodźmy – powiedziała.
I opuściliśmy restaurację, żeby pójść na randkę z półtonowym gorylem.
15.
Moment objawienia
AK pragnie podziękować:
Larry’emu Ratso Slomanowi za jego nieustającą i serdeczną rozwagę wobec
tych, których zaangażował podczas składania w całość tej historii. Śledcze
talenty Ratso w nieoceniony sposób wpłynęły na konstrukcję tego projektu, ale
jego wzgląd na dobre samopoczucie miał dużo większe znaczenie.
Dziękuję także kolegom z zespołu, członkom rodziny, przyjaciołom,
wrogom, kochankom, krytykom, nauczycielom, wichrzycielom i Bogu za to, że ta
historia zdarzyła się naprawdę. Kocham was wszystkich.
Następujące osoby niechaj przyjmą podziękowania od LS:
Anthony – za niewiarygodną szczerość, uczciwość, pamięć i otwarte serce.
Michelle Dupont – za herbatę, współczucie i wszystko inne.
David Vigliano, superagent.
Bob Miller, Leslie Wells, Muriel Tebid i Elisa Lee z Hyperiona.
Antonia Hodgson i Maddie Mogford z Anglii.
Bo Gardner i Vanessa Hadibrata – za pomoc wykraczającą daleko poza ich
obowiązki.
Blackie Dammett i Peggy Idema – za serdeczną gościnność, typową dla
Środkowego Zachodu.
Harry i Sandy Zimmerman oraz Hope Howard – za gościnne przyjęcie w Los
Angeles.
Michael Simmons – za EMS call.
Wszyscy przyjaciele i znajomi AK, którzy poświęcili wiele swojego czasu na
wspomnienia, zwłaszcza zaś: Flea, John Frusciante, Rick Rubin, Guy O, Louie
Mathieu, Sherry Rogers, Pete Weiss, Bob Forrest, Kim Jones, Ione Skye,
Carmen Hawk, Jaime Rishar, Yohanna Logan, Heidi Klum, Lindy Goetz, Eric
Greenspan, Jack Sherman, Jack Irons, Cliff Martinez, D.H. Peligro, Mark
Johnson, Dick Rude, Gage, Brendan Mullen, John Pochna, Keith Barry, Keith
Morris, Alan Bashara, Gary Allen, Dave Jerden, Dave Rat, Trip Brown, Tequila
Mockingbird, Grandpa Ted, Julie Simmons, Jennifer Korman, Nate Oliver,
Donde Bastone, Chris Hoy, Pleasant Gehman, Iris Berry, Sat Hari i Ava Stander.
Cliff Bernstein, Peter Mensch i Gails Fine z Q-Prime.
Jill Matheson, Akasha Jelani i Bernadette Fiorella – za zadziwiające
umiejętności transkrypcji.
„Langer’s” – za najlepsze pastrami na zachód od Drugiej Alei.
Mitch Blank i Jeff Friedman – za naprawę taśmy w sytuacji kryzysowej.
Lucy i Buster – za psie towarzystwo.
I przede wszystkim moja cudowna żona Christy, dzięki której domowe
ognisko nigdy nie gaśnie.
Żałuję, że już nie mam tego T-shirtu. Prawdopodobnie dostałem go od mojego
przebywającego daleko taty. Wygląda na to, że doskonalę swoje zdolności
strategiczne w grze Don’t Break the Ice. Paris Street 2247, Grand Rapids, Michigan.
Około 1971 roku.
Od czasu do czasu mama sadzała mnie przy stole i kazała pisać do mojego
zdemoralizowanego tatusia. Nie miałem pojęcia, że zachęcam go do sprzedaży trawki
kilogramami. Tak czy owak, jako sześciolatek marzyłem już o Kalifornii.
W wieku dwudziestu jeden lat o mało się nie zabiłem, prowadząc subaru mojej
mamy, ale chyba czuwał nade mną mój anioł stróż. Nikt mi nie powiedział, że ćpun na
głodzie nie powinien po wypiciu trzech wiader piwa siadać za kierownicę. Niecały
tydzień później grałem koncert z Red Hot Chili Peppers w Nowym Jorku. 1984 rok.
Jaki ojciec, taki syn. Muszę wam to powiedzieć – mali chłopcy kochają swoich
tatusiów. To fakt. Nieważne, jak życie się potoczy, kochamy naszych ojców.
I potrzebujemy ich. To jedna z rzadkich, ale świętych wizyt, jakie ojciec złożył mi
w domu przy Paris Street. Początek lat siedemdziesiątych.
Nigdy nie poznałem dziewczyny, która miała więcej stylu lub ikry niż Jennifer
Bruce. Nie sądzę, by ktokolwiek miał. Wyciągaliśmy się wzajemnie z łóżka
i chodziliśmy na zwyczajne śniadania do „Joseph’s Cafe” w sercu Hollywood. Nie
radziłem sobie zbyt dobrze, a ona była tuż za mną. Niech jej serce będzie
błogosławione, kochaliśmy się i potrzebowaliśmy w najgorszy sposób. 1985 rok.
To Boże Narodzenie. Prosto z bajki! Były to pewnie drugie lub trzecie święta, na
które Jennifer przyjechała ze mną do Michigan. Wciąż byliśmy w sobie zakochani
i wciąż nosiliśmy się zgodnie z klasyczną kalifornijską modą lat osiemdziesiątych.
1986 rok.
To zdjęcie z serii „Kocham moją mamę”. Są ich tuziny, ale mogłem wykorzystać
tylko kilka. Na Ziemi nie ma silniejszej i bardziej godnej zaufania istoty niż Matka. Oto
moja w czasie ślubu ze Stevem Idemą, który odbył się na dziedzińcu ich domu. Lowell,
Michigan. Lato 1973 roku.
Do dzisiaj dom mamy w Michigan pozostaje dla mnie największym sanktuarium
spokoju i odprężenia. Oto my na podwórzu w połowie lat dziewięćdziesiątych. Jak
pokazuje T-shirt mamy, zawsze jest moją fanką numer jeden i, podobnie jak tato, była
nią od samego początku.
Kiedy miałem czternaście lat, wróciłem do Michigan, żeby być z rodziną w czasie
narodzin mojej najmłodszej siostry Jenny (niemowlę na zdjęciu). Zostałem tam przez
pierwszy semestr dziewiątej klasy i chodziłem do Lowell High. W tamtym czasie dość
regularnie paliłem trawkę i na zdjęciu przypuszczalne jestem na haju.
To musi być nasza pierwsza trasa po Stanach, kiedy graliśmy w ramach Top of the
Rock w moim rodzinnym mieście, Grand Rapids w Michigan. Następnego dnia
w gazecie napisano: Gdybym miał takiego syna, to bym go zastrzelił. Moja mama
napisała list do redakcji, pokazując im, gdzie ich miejsce. Flea i ja świetnie się
bawiliśmy. 1985 rok.
Trudno powiedzieć, skąd wzięło się moje wyczucie stylu. To zdjęcie zrobiono kilka
miesięcy po założeniu Red Hotów, nie miałem wówczas żadnych wzorów
estradowych. Myślę, że wrzucałem na siebie to, co wpadło mi w ręce. W tamtych
czasach często wymienialiśmy się ubraniami. 1984 rok.
Wydawcy książki próbowali usunąć to zdjęcie, ale moim zdaniem jest zbyt
malownicze. Zwróćcie uwagę na kwiaty, moją ulubioną czapkę i plakietki na kurtce.
1972 rok.
Portret mojej mamy z czasów dzieciństwa. Przypomina mi mojego niezwykłego
siostrzeńca Josepha. Śmieszne, jak rodzinne nici przeplatają się przez pokolenia. Jest
słodziutka. W 1940-którymś roku.
W 1974 roku najważniejszą rzeczą, jaką miałem, była deska marki Bane z włókna
szklanego z wózkami cadillaca i uretanowymi kółkami. Drugie pod względem
ważności miejsce zajmowała moja siostrzyczka Julie. Oto my, okazujący sobie miłość
w czasie letnich wakacji.
Mama robiła mi zdjęcia po tym, jak płakałem, bo musiała wyrzucić mój trzykołowy
rowerek. Myślę, że to świadczy o jej talentach fotograficznych. Mieszkaliśmy wtedy
we dwójkę w zachodnim Los Angeles i spędzaliśmy razem cały czas.
Hillel i ja siedzimy na skraju łóżka w jakimś motelu podczas amerykańskiej trasy
promocyjnej płyty Freaky Styley. Obaj wyglądamy na dość zmarnowanych. I obaj bez
większego powodzenia próbujemy przed obiektywem sprawiać wrażenie, że czujemy
się świetnie. O tak, żyliśmy szybko i niebezpiecznie! 1986 rok.
„Los Faces” z Fairfax w wieku szesnastu lat. Od lewej do prawej: ja, Hillel i Flea na
wyprawie z jednego końca stanu Michigan na drugi latem 1979 roku. Lubiliśmy jeść,
pić, bawić się i wzajemnie stroić sobie żarty. Domek nad rzeką Litte Manistee.
Ojciec i ja często wpadaliśmy na siebie w mieście na długo po tym, jak opuściłem
rodzinne gniazdo. Oto on, z grymasem à la Bela Lugoshi i typowym dla rodziny
Kiedisów nachyleniem brody. T-shirt, który mam na sobie, to prezent od Flea. Kupił go
w Amsterdamie. Później stał się poetycką inspiracją naszej piosenki Buckle Down…
Czerwona gwiazda, czarna pięść. 1984 rok.
Zwróćcie uwagę na śmieszną fryzurę. Na dziwaczny wyraz twarzy. Niedorzeczne
nachylenie brody. Dlaczego staram się uwieść obiektyw? Myślę, że ukradłem te
zabawne pozy mojemu tacie. Czy wspomniałem o stroju? Widoczna pozycja kolan
stanie się później moim znakiem firmowym podczas rozmów z dziewczętami.
Za kulisami podczas pierwszego w naszej karierze koncertu w wielkiej sali, którego
byliśmy gwiazdą. Odbywało się to w Long Beach Arena, gdzie w wieku siedmiu lat
oglądałem Deep Purple i Roda Stewarta. Nie wiem, kim jest ta dziewczyna ani
dlaczego moja dłoń ukradkiem szuka drogi w dół ku jej spódnicy, za to wiem, że byłem
wolnym człowiekiem. I czemu wyglądam, jakbym ją pocieszał?
Wiem, że to zdjęcie jest nieostre, ale ma dla mnie wielkie znaczenie. Flea i ja
słuchamy muzyki, którą George Clinton bardzo chciał dla nas zagrać. Na łóżku
plecami do obiektywu siedzi Jennifer Bruce. Myślę, że wszyscy jesteśmy na haju po
zażyciu ecstasy z pierwszej dostawy, jaka dotarła do Los Angeles. Jakiś hotel, 1985
albo 1986 rok.
Dwie minuty po naszym czwartym w karierze koncercie w „Cathway de Grand” na
rogu Gower i Selmy. Gary Leonard zrobił nam zdjęcie na korytarzu. Myślę, że nasz
zbiorowy entuzjazm jest w tej chwili wyraźnie widoczny. Nie byliśmy zblazowani ani
zmęczeni. 1986 rok. (fot. Gary Leonard)
Oto my w samym środku oficjalnej sesji fotograficznej. D.H., nasz ówczesny
perkusista, kołysze się z mikrofonem. Pozamienialiśmy się wtedy instrumentami, żeby
było śmieszniej, i ja, jedyny, który nie umiał grać na żadnym, na użytek obiektywu tym
razem wziąłem go do ręki. Około 1988 roku.
Tylko Bóg wie, w jakim klubie gramy. Przypuszczam, że występowaliśmy gdzieś
w Ameryce podczas trasy promocyjnej płyty Uplift. Hillel nosi getry wykładane na
buty, Flea pracuje kciukiem. A ja stoję między dwoma największymi gigantami
w dziejach muzyki.
Coś cudownego zdarzyło się w kościele podczas naszej pierwszej trasy po Stanach.
To było gdzieś w Oklahomie, a my czuliśmy magię bycia zespołem występującym
przed mniej więcej dwudziestoma osobami. 1985 rok.
Może dzięki tym zdjęciom zrozumiecie, dlaczego zakochałem się po uszy
w Carmen Jeanette Hawk. To było gdzieś między 1989 a 1990 rokiem. Byliśmy
zakochani w sobie jak króliki do roku 1991. Niech Bóg błogosławi tę niewiarygodną
dziewczynę.
Jestem szczęściarzem. Jaime Rishar kochała mnie całym swoim sercem, a ja tę
miłość odwzajemniałem. Tutaj stoimy w słońcu na podwórku za domem taty. Co za
wspaniałe uczucie – być obejmowanym przez takiego anioła. Cholera. Połowa lat
dziewięćdziesiątych.
We wczesnych latach naszej działalności wpadaliśmy na absurdalne i kompletnie
zwariowane pomysły strojów estradowych. Na występ w „Whiskey” przebraliśmy się
za rabinów. Nasz perkusista Cliff, którego nie ma na zdjęciu, uznał, że to super pomysł,
choć sam wolał się przebrać za kupkę w cylindrze. Co za geniusz. A, tak – facet po
lewej to legendarny muzyk i producent Al Kopper. Era Freaky Styley.
Pod naszymi kajakami płyną słone wody fiordu Endicott Arm na Alasce.
W przeszłości moi przyjaciele i ja rzucaliśmy wszelkie bzdurne sprawy w mieście
i wyruszaliśmy na wielkie wyprawy. Tę konkretną podróż na Alaskę nazwaliśmy
„Kevin Seven”. Członkowie legendarnej siódemki uwiecznieni na tym zdjęciu to, od
lewej: Matty Goldberg vel Hal Negro, Michael Peter Balzary vel Mike B. vel Flea oraz
ja.