You are on page 1of 447

Tytuł oryginału:

SCAR TISSUE
Copyright © 2004 by Anthony Kiedis
Copyright © 2005 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2005 for the Polish translation by Alina Siewior-Kuś
Fight like a brave by Anthony Kiedis, Flea, Hillel Slovak and Jack Irons © 1987 Screen
Gems-EMI Music, Inc., and Moebetoblame Music. All rights Reserved. International
Copyright Secured. Used by Permission. / Love Trilogy by Anthony Kiedis, Flea, Hillel
Slovak and Jack Irons © 1987 Screen Gems-EMI Music, Inc., and Moebetoblame Music. All
rights Reserved. International Copyright Secured. Used by Permission. / Porcelain, Scar
Tissue, Road Trippin, Californication, Otherside © 1999 Moebetoblame Music,
BMI. / Venice Queen © 2002 Moebetoblame Music, BMI. / Under the Bridge, I Could Have
Lied, Breaking the Girl, © 1991 Moebetoblame Music, BMI. / Tearjerker, Deep Kick © 1995
Three Pounds of Love Music, BMI. / Good Time Boys, Knock Me Down © 1989
Moebetoblame Music, BMI. / Organic Anti-Beat Box © 1987 Moebetoblame Music,
BMI. / True Men Don’t Kill Coyotes, Police Helicopter, Green Heaven © 1984
Moebetoblame Music, BMI.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnej kolekcji Anthony’ego Kiedisa, za wyjątkiem
opisanych inaczej.
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska
Zdjęcie na okładce: © Anton Corbijn/Contour by Getty Images
Redakcja: Olga Rutkowska, Marcin Grabski
Korekta: Anna Rzędowska
ISBN: 978-83-7999-687-2
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782-64-77, fax 32 253-77-28
e-mail: info@soniadraga.pl
www.soniadraga.pl
E-wydanie 2015
Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl
Spis treści

Dedykacja
Wstęp
Rozdział 1: „Ja jestem z Michigan”
Rozdział 2: Spider i syn
Rozdział 3: Fairfax High
Rozdział 4: Pod słońcem Zero One
Rozdział 5: Głębokie kopy
Rozdział 6: The Red Hots
Rozdział 7: Rok Świstaka
Rozdział 8: The Organic Anti-Beat Box Band
Rozdział 9: Reformowanie
Rozdział 10: Funkowi mnisi
Rozdział 11: Wypaczenie
Rozdział 12: Za murem
Rozdział 13: Nic
Rozdział 14: Welcome to Californication
Rozdział 15: Moment objawienia
Podziękowania
Zdjęcia
Dedykowane Billowi i Bobowi
Wstęp

Siedzę na sofie w salonie mojego domu w Hollywood Hills. Jest czysty


i chłodny styczniowy dzień, z okien roztacza się widok na piękną dolinę San
Fernando. Kiedy byłem młodszy, tak jak wszyscy mieszkający po drugiej stronie
wzgórz uważałem, że dolina to schronienie dla przegranych, którym nie udało
się załapać w Hollywood. Jednak z każdym spędzonym tu dniem coraz bardziej
doceniam to miejsce, zapewniające spokojniejszy, bardziej duchowy aspekt
życia w Los Angeles. Teraz nie mogę doczekać się poranka, kiedy otwieram oczy
i widzę majestatyczne góry z ośnieżonymi szczytami.
Dzwonek do drzwi wyrywa mnie z zadumy. Kilka minut później do salonu
wchodzi młoda, piękna kobieta, niosąc wytworną skórzaną torbę. Otwiera ją
i zaczyna rozkładać narzędzia. Zakończywszy przygotowania, wkłada sterylne
gumowe rękawiczki i siada obok mnie.
Elegancka szklana strzykawka ręcznej roboty pochodzi z Włoch. Dołączony
do niej kawałek plastiku przypominający spaghetti zawiera maleńki mikrofiltr,
tak by do mojego krwiobiegu nie dostały się żadne zanieczyszczenia. Igła jest
nowa, całkowicie wysterylizowana, typ motylkowy.
Dzisiaj mój przyjaciel zapodział gdzieś opaskę, kobieta zdejmuje więc
różową siatkową pończochę i wiąże nią moje ramię. Pociera skórę wacikiem
z alkoholem i wbija igłę w żyłę. Moja krew, pieniąc się, napełnia rurkę
w kształcie spaghetti. Kobieta wolno wpycha zawartość strzykawki do mojego
krwiobiegu.
Natychmiast czuję znajomy ucisk na piersiach, kładę się więc wygodnie
i odprężam. Przedtem robiła mi cztery zastrzyki podczas jednej sesji, ale teraz
wystarczą dwie pełne strzykawki. Po drugim zastrzyku kobieta wyciąga igłę
i sterylnym bawełnianym wacikiem naciska miejsce po ukłuciu co najmniej
przez minutę, aby nie zostały zasinienia. Nigdy nie mam śladów po jej
zabiegach. Wreszcie niewielkim kawałkiem plastra przykleja opatrunek do
mojego ramienia.
Później siedzimy i rozmawiamy o trzeźwości.
Trzy lata temu w tej strzykawce mogła być heroina China White. Przez lata
napełniałem strzykawki i robiłem sobie zastrzyki z kokainy, speedu, heroiny
Black Tar, perskiej heroiny, a raz nawet z LSD. Dzisiaj jednak zastrzyki robi mi
piękna pielęgniarka nazwiskiem Sat Hari, zaś substancja, którą wprowadza do
mojego organizmu, to ozon, cudownie pachnący gaz, od lat oficjalnie używany
w Europie do leczenia wszystkiego – począwszy od wylewu krwi, a skończywszy
na raku.
Przyjmuję dożylnie ozon, ponieważ w trakcie eksperymentów z narkotykami
nabawiłem się zapalenia wątroby typu C. Kiedy się o tym dowiedziałem – było to
na początku lat dziewięćdziesiątych – natychmiast przeprowadziłem
drobiazgowe badania i znalazłem terapię ziołową, która miała oczyścić mi
wątrobę i usunąć bakterie. Okazała się skuteczna. Lekarz był zdumiony, kiedy
drugie badanie krwi dało wynik negatywny. Teraz biorę ozon zapobiegawczo,
żeby trzymać wstrętnego wirusa na dystans.
Musiało minąć wiele lat doświadczeń, introspekcji i rozważań, abym
osiągnął stan, w którym mogę wbić sobie igłę w ramię, by usunąć z organizmu
toksyny, zamiast je tam wprowadzać. Mimo to nie żałuję szaleństw młodości.
Większość życia spędziłem na poszukiwaniu szybkich przyjemności
i porządnych kopów. Szprycowałem się pod mostami w towarzystwie
meksykańskich gangsterów i w apartamentach hotelowych, w których doba
kosztowała tysiąc dolarów. Teraz popijam witaminizowaną wodę i wolę dzikie
łososie od hodowlanych.
Przez dwadzieścia lat mogłem dawać upust swojej miłości do muzyki
i pisania, włączając się w powszechny strumień kreatywności i rozwoju
duchowego, tworząc i wykonując z moimi braćmi – zarówno obecnymi, jak
i tymi, którzy odeszli – własne, unikalne kompozycje w zespole Red Hot Chili
Peppers. Oto moja relacja z tamtych czasów, a także historia o tym, jak chłopak,
który urodził się w Grand Rapids w stanie Michigan, przeniósł się do Hollywood
i na końcu tęczy znalazł więcej, niż mógł udźwignąć. Oto moja historia,
wszystkie blizny i cała reszta.
1.

„Ja jestem z Michigan”

Trzeci dzień brałem kokę z moim meksykańskim dilerem imieniem Mario,


kiedy przypomniałem sobie o występie w Arizonie. Mój zespół, Red Hot Chili
Peppers, wydał już wtedy pierwszą płytę, niedługo wybieraliśmy się do Michigan
nagrywać drugą, najpierw jednak nasz menedżer Lindy załatwił nam koncert
w dyskotece w Arizonie. Właściciel był fanem naszej kapeli. Miał nam zapłacić
więcej, niż byliśmy warci, a ponieważ wszyscy potrzebowaliśmy pieniędzy,
zgodziliśmy się u niego zagrać.
Problem polegał na tym, że byłem wrakiem. Zawsze stawałem się wrakiem,
kiedy szedłem do centrum i zaszywałem się u Maria. Był zadziwiającym typem.
Szczupły, żylasty i szczwany Meksykanin, z wyglądu nieco większa, silniejsza
wersja Ghandiego. Nosił ogromne okulary, dzięki czemu nie wyglądał tak
złowieszczo czy imponująco, ale zawsze, gdy braliśmy kokę albo herę, zwierzał
mi się:
– Musiałem kogoś skrzywdzić. Jestem zabójcą w meksykańskiej mafii.
Dzwonią do mnie, nie pytam o żadne szczegóły, nie chcę ich znać, odwalam
robotę, załatwiam kogo trzeba i inkasuję szmal. – Nigdy nie było wiadomo, czy
cokolwiek z tego, co mówił, jest prawdą.
Mario zajmował niewielkie mieszkanie w starej, siedmiopiętrowej
kamienicy w centrum, które dzielił ze stareńką matką, siedzącą w kącie
maleńkiego salonu i oglądającą meksykańskie opery mydlane. Od czasu do
czasu krzyczała coś po hiszpańsku. Pytałem go wtedy, czy powinniśmy brać tu
narkotyki – na kuchennym stole leżał ogromny stos towaru, strzykawek, łyżek
i opasek.
– Nie przejmuj się. Ona nie widzi i nie słyszy, nie ma pojęcia, co robimy –
zapewniał mnie Mario. Tak więc strzelałem sobie w żyłę z babcią za ścianą.
Mario właściwie nie był dilerem, ale miał kontakty z hurtownikami, co
oznaczało, że za swoje pieniądze dostawałeś niewiarygodny towar, choć
musiałeś się z nim podzielić. Co też tego dnia robiliśmy w jego miniaturowej
kuchence. Brat Maria, który niedawno wyszedł z więzienia, był z nami. Siedział
na podłodze i okropnie wrzeszczał, próbując bez skutku znaleźć dobrą żyłę
w nodze. Wtedy po raz pierwszy widziałem człowieka, któremu w rękach
zabrakło odpowiednich naczyń krwionośnych i musiał kłuć się w nogę, żeby
wziąć działkę.
Trwało to już kilka dni, w pewnym momencie nawet żebraliśmy, żeby
zdobyć forsę na kokainę. Teraz było wpół do piątej rano, a ja uświadomiłem
sobie, że wieczorem gramy. Powiedziałem:
– Okay, najwyższa pora kupić działkę, bo dzisiaj muszę jechać do Arizony,
a nie czuję się dobrze.
Wskoczyliśmy z Mariem do mojego grata, tandetnego zielonego
studebakera larka, i pojechaliśmy do bardziej przerażającej, mroczniejszej,
mniej przyjaznej części getta niż ta, w której mieszkał, na ulicę, na którą nikt
z własnej woli nie miał ochoty się zapuszczać, ale właśnie tutaj ceny były
najlepsze. Zaparkowaliśmy i poszliśmy pieszo do oddalonego o kilka przecznic
zrujnowanego budynku.
– Uwierz mi, nie chcesz tam iść – powiedział mi Mario. – W tym domu może
się zdarzyć wszystko i nie będzie to nic dobrego. Daj mi więc forsę, a ja załatwię
towar.
Jakiś głos w mojej głowie mówił: Jezu Chryste, nie chcę, żeby teraz mnie okradł.
Wcześniej tego nie robił, ale jest zdolny do wszystkiego. Z drugiej strony, całe moje
ciało domagało się heroiny, wyciągnąłem więc ostatnie czterdzieści dolarów,
schowane na czarną godzinę. Mario je wziął i zniknął w ruderze.
Od wielu dni bez przerwy wstrzykiwałem sobie kokę i teraz miałem
halucynacje, przebywałem w tej dziwnej otchłani między świadomością a snem.
Mogłem myśleć tylko o jednym – żeby Mario jak najszybciej przyniósł towar.
Zdjąłem skórzaną kurtkę, najcenniejszą rzecz, jaką posiadałem. Kilka lat
wcześniej Flea i ja wydaliśmy wszystkie pieniądze na te jednakowe skórzane
kurtki i moja z czasem stała się dla mnie jak dom. Chowałem w niej pieniądze
i klucze, a w specjalnej, sekretnej kieszonce trzymałem strzykawki. Byłem taki
zmarnowany i przemarznięty, że usiadłem na krawężniku i owinąłem się
w kurtkę jak w koc.
– No, Mario, szybciej! Musisz teraz wyjść – powtarzałem swoją mantrę.
Wyobrażałem go sobie, jak opuszcza kamienicę tym swoim energicznym
krokiem, w jednej chwili zmieniając się ze zgarbionego i znużonego faceta
w tryskającego energią, pogwizdującego radośnie, gotowego na działkę kolesia.
Kiedy na moment zamknąłem oczy, wyczułem nad sobą jakiś cień.
Spojrzałem przez ramię i zobaczyłem potężnego, brudnego meksykańskiego
Indianina o wyglądzie wariata, który zbliżał się do mnie z przemysłowymi
nożycami, wystarczająco dużymi, żeby obciąć człowiekowi głowę. Zamachnął się
do ciosu, pochyliłem się więc do przodu, ale nagle przede mną wyskoczył chudy
jak szczapa, niewielki Meksykaniec ze złowrogo wyglądającą brzytwą w dłoni.
Podjąłem błyskawiczną decyzję. Nie miałem ochoty dostać w plecy od
giganta, wolałem już zaryzykować z tym małym strachem na wróble. Wszystko
działo się bardzo szybko, ale kiedy człowiek staje twarzą w twarz z własną
śmiercią, wpada w tryb wolnego przewijania, bo kosmos wyświadcza mu
przysługę, rozciągając czas. Zerwałem się więc na nogi i natarłem na
chudzielca. Zarzuciłem na niego kurtkę, co osłabiło siłę ciosu, upuściłem ją
i popędziłem jak błyskawica.
Biegłem i biegłem, zatrzymałem się dopiero przy samochodzie, ale zaraz
sobie uświadomiłem, że nie mam kluczyków. Nie miałem kluczyków, pieniędzy,
kurtki, strzykawek, a co najgorsze – nie miałem też narkotyków. A Mario nie był
typem faceta, który zechciałby mnie szukać. Wróciłem do jego domu, ale tam go
nie było. Słońce już wzeszło, za godzinę mieliśmy jechać do Arizony. Znalazłem
jakieś drobne i z automatu zadzwoniłem do Lindy’ego.
– Lindy, jestem na skrzyżowaniu Siódmej i Alvarado. Nie spałem od
dłuższego czasu i nie mam kluczyków do samochodu. Mógłbyś mnie stąd zabrać
i podrzucić do Arizony?
Był przyzwyczajony do takich pełnych desperacji telefonów od Anthony’ego,
po jakiejś godzinie na rogu zatrzymała się więc niebieska furgonetka,
załadowana sprzętem i pozostałymi członkami zespołu. Teraz dołączył do nich
obłąkany, smutny, obdarty i brudny pasażer. Koledzy potraktowali mnie
chłodno, położyłem się więc na podłodze między siedzeniami, głowę oparłem na
masce i straciłem przytomność. Kiedy po kilku godzinach się obudziłem, byłem
zlany potem, bo leżałem na silniku rozgrzanym do co najmniej 50 stopni
Celsjusza. Ale czułem się wspaniale. Flea podzielił się ze mną tabletką LSD
i rozkołysaliśmy tę dyskotekę.
Większość ludzi przypuszczalnie postrzega akt poczęcia jako funkcję czysto
biologiczną. Dla mnie jednak nie ulega wątpliwości, że na pewnym poziomie
dusze wybierają sobie rodziców o określonych cechach i zaletach, które dziecko,
mające niedługo przyjść na świat, uważa za niezbędne w swoim przyszłym
życiu. Tak więc mniej więcej dwadzieścia trzy lata przed tym, jak wylądowałem
na rogu Siódmej i Alvarado, w Johnie Michaelu Kiedisie i Peggy Nobel
rozpoznałem pięknych, choć dręczonych problemami ludzi, których uznałem za
idealnych rodziców. Ekscentryczność, kreatywność i bunt mojego ojca przeciwko
establishmentowi w połączeniu z wszechobejmującą miłością, ciepłem i ciężką
pracą matki stanowiły dla mnie idealne zrównoważenie cech. I tak – z własnej
woli, czy też bez jej udziału – zostałem poczęty przeraźliwie mroźnej i śnieżnej
nocy 3. lutego 1962 roku w małym domu na szczycie wzgórza w Grand Rapids
w stanie Michigan.
W gruncie rzeczy moi rodzice byli buntownikami, każde na swój sposób.
Rodzina taty na początku XX wieku wyemigrowała z Litwy do Ameryki. Anton
Kiedis, mój pradziadek, był niskim, krępym, szorstkim mężczyzną, który rządził
domem żelazną ręką. W 1914 roku, jako ostatnie z pięciorga dzieci, urodził się
mój dziadek, John Alden Kiedis. Wtedy też rodzina przeprowadziła się do Grand
Rapids, gdzie John poszedł do liceum i dał się poznać jako bardzo uzdolniony
uczeń. W wieku dziesięciu lat był dobrze zapowiadającym się śpiewakiem
w stylu Binga Crosby’ego i autorem doskonałych opowiadań. Dorastanie w domu
Kiedisów oznaczało, że dziadek nie mógł palić, pić ani przeklinać. Nigdy nie
miał kłopotów z dostosowaniem się do tego surowego stylu życia.
Dziadek poznał piękną kobietę nazwiskiem Molly Vandenveen, w której
żyłach płynęła mieszanka krwi angielskiej, irlandzkiej, francuskiej
i holenderskiej (a także, jak odkryliśmy niedawno, krew Mohikanów, co
tłumaczy moje zainteresowania kulturą rdzennych Amerykanów oraz
utożsamianie się z Matką Ziemią). Mój ojciec, John Michael Kiedis, urodził się
w Grand Rapids w 1939 roku. Cztery lata później dziadkowie się rozwiedli, a tato
zamieszkał z ojcem, który pracował w fabryce czołgów.
Po kilku latach dziadek ponownie się ożenił, dzięki czemu tato i jego siostra
zyskali normalniejszy dom. Jednak tyrania Johna Aldena okazała się dla taty nie
do zniesienia. Tato musiał pracować w rodzinnych firmach (na stacji
benzynowej, a później w barze z burgerami dla zmotoryzowanych), nie mógł
bawić się z kolegami ani późno chodzić spać, nie mógł nawet myśleć o piciu czy
paleniu. W dodatku jego macocha, Eileen, była żarliwą członkinią Kościoła
Holenderskich Reformowanych Chrześcijan i zmuszała go do chodzenia na
nabożeństwa pięć razy w tygodniu i trzy razy w niedziele. Doświadczenia te
sprawiły, że w późniejszym życiu tato zniechęcił się do zorganizowanych form
religii.
Zanim skończył czternaście lat, uciekł z domu. Wskoczył w autobus do
Milwaukee, a w mieście tym większość czasu spędzał, wślizgując się bez biletu
do kin i pijąc darmowe piwo w browarach. Wrócił później do Grand Rapids
i poszedł tam do liceum. Poznał w nim Scotta St. Johna, przystojnego,
zawadiackiego łobuza, który wprowadził go w świat drobnych kryminalistów.
Słuchanie historii o ich wyczynach zawsze wpędzało mnie w depresję, ponieważ
nigdy nic im się nie udawało. Pewnego razu poszli na pobliską plażę, rozebrali
się do bokserek, by wtopić się w tłum, po czym ukradli portfel. Był jednak co
najmniej jeden świadek tego przestępstwa, natychmiast więc rozpoczęto
poszukiwanie dwóch chłopaków w bokserkach. Zostali złapani i całe lato spędzili
w więzieniu. W tym samym czasie, gdy Jack, bo tak wówczas go nazywano,
i Scott wyprawiali awantury w Grand Rapids i okolicy, Peggy Nobel prowadziła
na pozór zwyczajne i przyzwoite życie. Najmłodsza z pięciorga rodzeństwa,
mama była ucieleśnieniem ślicznotki ze Środkowego Zachodu – ciemnowłosa
i słodsza niż cukierek. Była bardzo związana ze swym ojcem, który pracował
w Michigan Bell. Zawsze opisywała go jako wspaniałego człowieka, czułego,
serdecznego i zabawnego. Peggy nie miała tak bliskiego kontaktu z matką,
która, choć inteligentna i niezależna, dostosowała się do panujących w tym
czasie zasad i zrezygnowała z college’u na rzecz posady sekretarki, co
przypuszczalnie wlało sporo goryczy w jej serce. A ponieważ to ona w rodzinie
dbała o dyscyplinę, często ścierała się z moją mamą, której buntownicze
nastawienie przyjmowało niekonwencjonalne formy. Mama uwielbiała muzykę
czarnych, słuchała niemal wyłącznie Jamesa Browna, później wykonawców
z Motown. Zakochała się też w sportowej gwieździe swojego liceum,
a przypadkiem miał on czarną skórę – w roku 1958 na Środkowym Zachodzie taki
układ był związkiem tabu i po prostu nie wchodził w grę.
W tym momencie na scenie pojawia się Jack Kiedis – wrócił do Grand
Rapids po odsiedzeniu wyroku za włamanie w Ohio. Jego kumpel Scott dalej gnił
w pudle hrabstwa Kent za solowy wybryk, tato był więc sam, kiedy pewnego
majowego wieczoru w roku 1960 poszedł na przyjęcie w East Grand Rapids.
Wykazał się bystrością, kiedy w holu dostrzegł małego ciemnowłosego aniołka
w białych indiańskich mokasynach z frędzlami. Zauroczony, przepchnął się
przez tłum do miejsca, w którym ją widział, ale jej już tam nie było. Przez całą
noc próbował ją znaleźć, musiało mu jednak wystarczyć, że dowiedział się, jak
ma na imię. Kilka dni później Jack stanął przed drzwiami domu Peggy
wystrojony w sportową marynarkę i wyprasowane dżinsy, z wielkim bukietem
kwiatów w dłoni. Umówiła się z nim na randkę do kina. Po dwóch miesiącach,
uzyskawszy zgodę rodziców, zaledwie siedemnastoletnia Peggy poślubiła
starszego o trzy lata Jacka. Było to w przeddzień trzydziestej piątej rocznicy
ślubu jej rodziców. Drużbą był Scott St. John. Sześć tygodni później z powodu
powikłań związanych z cukrzycą umarł ojciec Peggy. Po kilku tygodniach od
pogrzebu mój tato zaczął zdradzać mamę.
Pod koniec tamtego roku Jack jakimś sposobem przekonał Peggy, żeby
pozwoliła mu wziąć ich nowiutkiego niebieskiego austina healeya
i w towarzystwie Johna Reasera pojechać do Hollywood. Reaser chciał się
spotkać z Annette Funicello, a tato pragnął dać się odkryć i zostać gwiazdorem.
Przede wszystkim jednak nie chciał być uwiązany przy mamie. Po kilku
miesiącach niepowodzeń obaj przyjaciele zatrzymali się na dłużej w San Diego.
Pewnego dnia do Jacka dotarła wiadomość, że Peggy spotyka się w Grand Rapids
z mężczyzną, który ma małpkę. Oszalały z zazdrości, popędził do Michigan
z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, nie zatrzymując się po
drodze, i znowu zamieszkał z moją matką, którą z tamtym właścicielem
przedstawiciela naczelnych łączyła jedynie niewinna przyjaźń. Kilka tygodni
później, przekonany, że popełnił wielki błąd, Jack wrócił do Kalifornii. Przez cały
następny rok moi rodzice na zmianę żyli razem i oddzielnie, przebywając albo
w Kalifornii, albo w Michigan. Jedno z takich pojednań doprowadziło do nużącej
jazdy autobusem ze słonecznej Kalifornii do zamarzniętego Michigan.
Następnego dnia zostałem poczęty.
Urodziłem się w szpitalu St. Mary w Grand Rapids 1. listopada 1962 roku
parę godzin po północy, ważyłem niecałe trzy i pół kilograma i miałem
pięćdziesiąt centymetrów długości. Byłem prawie dzieckiem Halloween, ale to,
że przyszedłem na świat pierwszego listopada, znaczy dla mnie więcej.
W numerologii jedynka jest niezwykle potężnym numerem, a trzy jedynki
z rzędu stanowią doskonały punkt do rozpoczęcia życia. Mama chciała dać mi
imię po ojcu, co uczyniłoby mnie Johnem Kiedisem III, choć tacie bardziej
podobałby się Clark Gable Kiedis albo Courage Kiedis. W końcu zgodzili się na
Anthony’ego, w hołdzie dla mojego pradziadka, choć od samego początku
nazywano mnie po prostu Tony.
Opuściłem szpital i razem z tatą, mamą i psem Panzerem zamieszkałem
w ich nowym maleńkim domu sfinansowanym przez rząd, a położonym pod
Grand Rapids. Nie minęło jednak kilka tygodni, a w tacie odezwała się żyłka
wędrownika i zaczął cierpieć na klaustrofobię. W styczniu 1963 roku dziadek
John Kiedis postanowił przenieść całą rodzinę do cieplejszego klimatu Palm
Beach na Florydzie. Sprzedał firmę, spakował cały dobytek i zabrał żonę,
sześcioro dzieci oraz moją mamę i mnie. Nie pamiętam pobytu na Florydzie, ale
mama mówiła, że to był przyjemny okres, choć dopiero wtedy, gdy udało nam się
wyrwać spod jarzma tyrańskiego patriarchy rodu Kiedisów. Pracowała w pralni i,
zaoszczędziwszy trochę pieniędzy, znalazła dla nas niewielkie mieszkanie nad
sklepem monopolowym w West Palm Beach. Kiedy dziadek Kiedis przysłał jej
rachunek za dwumiesięczny czynsz, odpisała mu tak:
Przekazałam rachunek pańskiemu synowi. Mam nadzieję, że wkrótce się do pana
odezwie.
W tym czasie mama pracowała w Honeywell, zarabiając sześćdziesiąt pięć
dolarów na tydzień, z czego jedna czwarta szła na czynsz. Kolejne dziesięć
dolarów tygodniowo pochłaniał żłobek dla mnie. Według mamy byłem wesołym
dzieckiem.
Tymczasem tato mieszkał sam w pustym domu na wsi. Tak się złożyło, że
jednego z jego najlepszych przyjaciół opuściła żona, obaj postanowili więc
ruszyć do Europy. Ojciec zostawił samochód w garażu, spakował swoje kije
golfowe, maszynę do pisania oraz resztę mizernego dobytku, i na pokładzie S/S
„France” popłynął do Francji. Po cudownym pięciodniowym rejsie, podczas
którego poderwał młodą Francuzkę, żonę gliniarza z Jersey, tato i jego kumpel
Tom zatrzymali się w Paryżu. Jack miał już wtedy długie włosy i uważał, że jest
związany z bitnikami z lewego brzegu Sekwany. Spędzili tam pięć miłych
miesięcy, pisząc poezję i popijając wino w zadymionych kafejkach, ale w końcu
zabrakło im pieniędzy. Pojechali stopem do Niemiec, gdzie wstąpili do wojska,
aby uzyskać wolny przejazd do Stanów na wojskowym transportowcu.
Stłoczeni jak sardynki w puszce, podrzucani jak korek na burzliwym morzu,
siłą wstrzymywali mdłości i obelgi w rodzaju: „Jezu, zetnij te włosy”. Ten powrót
do domu był najgorszym doświadczeniem w życiu mojego taty. Jakimś cudem
przekonał mamę, żeby znowu go do siebie przyjęła. Po tragicznej śmierci jego
matki w wypadku samochodowym, pod koniec 1963 roku wszyscy wróciliśmy do
Michigan. Ojciec zdecydował, że wzorem swojego przyjaciela Johna Reasera
wstąpi do college’u, zostanie prymusem i zdobędzie stypendium na dobrym
uniwersytecie, żeby potem znaleźć dobrą pracę i zapewnić rodzinie odpowiedni
poziom egzystencji.
Przez następne dwa lata tak właśnie było. Tato ukończył college i dostał
wiele propozycji stypendium, ale ostatecznie wybrał uniwersytet w Los Angeles,
bo chciał studiować w szkole filmowej i zrealizować marzenie o zamieszkaniu
w tym mieście. W czerwcu 1965 roku, kiedy miałem trzy lata, przeprowadziliśmy
się do Kalifornii. Mam mgliste wspomnienia z pierwszego z trzech mieszkań,
które zajmowaliśmy, choć po niecałym roku rodzice ponownie się rozstali
i znowu powodem były inne kobiety. Mama i ja przeprowadziliśmy się do
mieszkania przy Ohio Street, ona znalazła pracę sekretarki w kancelarii
prawniczej. Chociaż żyła w normalnym świecie, zawsze utrzymywała, że jest
ukrytą hippiską. Pamiętam, jak w weekendy zabierała mnie do Griffith Park na
nową formę społecznej ekspresji, zwaną Love-Ins. Zielone wzgórza pełne były
grupek ludzi, którzy zjadali posiłki na trawie, nawlekali paciorki miłości
i tańczyli. Panował tam świąteczny nastrój.
Co kilka tygodni zwykły harmonogram moich dni burzył tato, zabierając
mnie na wycieczki. Jeździliśmy na plażę, wspinaliśmy na skały, ojciec kładł na
piasku swój grzebień, na który rzucały się wszystkie kraby. Łapaliśmy
rozgwiazdy. Zabierałem nasze zdobycze do domu i próbowałem utrzymać je
przy życiu w wiadrze z wodą, ale wkrótce zdychały i napełniały całe mieszkanie
strasznym odorem.
Wszystkim nam w Kalifornii powodziło się dobrze, choć tacie najlepiej.
Przeżywał eksplozję twórczą na uniwersytecie i angażował mnie podczas
realizacji swoich studenckich filmów. Ponieważ był moim ojcem, potrafił mnie
reżyserować i wszystkie jego etiudy wygrywały konkursy. Pierwsza z nich,
zatytułowana Chłopięca wyprawa, była piękną opowieścią o dwuipółlatku, który
jedzie ulicą na trzykołowym rowerku , w zwolnionym tempie przewraca się
i ląduje na jednodolarowym banknocie. Przez resztę filmu szaleję po centrum
LA, chodzę do kin, kupuję komiksy, w autobusach spotykam różnych ludzi,
a wszystko dzięki temu znalezionemu dolarowi. Na końcu okazuje się, że cała ta
sekwencja rozgrywa się tylko w wyobraźni, ponieważ chowam banknot do
kieszeni i jadę dalej na swoim trójkołowcu.
Pączkująca kariera reżyserska taty została zaprzepaszczona w 1966 roku,
kiedy w barze dla zmotoryzowanych wpadł na śliczną kelnerkę na wrotkach,
która zapoznała go z trawką. Miałem chyba cztery lata, ojciec zabrał mnie na
jedną z naszych wypraw. Szliśmy Sunset Strip, kiedy nagle się zatrzymał
i łagodnie dmuchnął mi w twarz dymem. Z każdym krokiem byłem bardziej
podniecony. W końcu stanąłem i zapytałem:
– Tato, czy ja śnię?
– Nie, nie śnisz – odparł.
– Okay! – Wzruszyłem ramionami i dalej próbowałem jak mała małpka
wdrapać się na słup z sygnalizacją świetlną, czując się inaczej niż zwykle.
Gdy tato zajął się trawką, zaczął bywać w klubach muzycznych na Sunset
Strip, przez co coraz rzadziej go widywaliśmy. W każde lato mama i ja
jeździliśmy do Grand Rapids odwiedzić krewnych. Babcia Molly i jej mąż Ted
zabierali mnie do Grand Haven Beach, gdzie świetnie się razem bawiliśmy.
Latem 1967 roku mama przypadkiem spotkała tam Scotta St. Johna. Po pewnym
czasie przekonał ją, żeby w grudniu 1967 roku wróciła z nim do Michigan.
Sama przeprowadzka nie była dla mnie przeżyciem traumatycznym, za to
pojawienie się Scotta bezwzględnie niepokoiło. W jego chaotycznej osobowości
nie było nic kojącego, uspokajającego czy pocieszającego. Był wielki, twardy,
śniady i podły, z czarnymi tłustymi włosami. Wiedziałem, że pracuje w barze
i często bierze udział w bójkach. Pewnego dnia obudziłem się wcześnie rano
i poszedłem do pokoju mamy. Scott leżał na łóżku, twarz miał po prostu
zmiażdżoną: oczy podbite, zakrwawiony nos, pękniętą wargę i mnóstwo
zadrapań. Wszędzie była krew. Mama kładła mu lód na głowę i obmywała
z krwi, powtarzając, że powinien chyba pójść do szpitala. W odpowiedzi burczał
tylko nieprzyjemnie. Świadomość, że mama zakochała się w tym facecie, nie
była miła. Orientowałem się, że Scott przyjaźnił się z kimś z naszej rodziny, ale
nie miałem pojęcia, że był najlepszym przyjacielem mojego taty.
Scott był wybuchowy, nerwowy i skłonny do przemocy. Od niego po raz
pierwszy w życiu dostałem solidne lanie. Pewnego razu uznałem, że nie podoba
mi się metka na plecach mojej ulubionej niebieskiej kurtki, bo drapie mnie
w skórę. W pokoju było kompletnie ciemno, ale wiedziałem, gdzie są nożyce,
odciąłem więc metkę, przy okazji wycinając sporą dziurę w materiale.
Następnego dnia Scott to zobaczył, ściągnął mi spodnie i zlał grzbietem
szczotki.
Tak więc nie było łatwo. Zamieszkaliśmy w bardzo ubogiej części Grand
Rapids i posłano mnie do nowej szkoły, gdzie miałem skończyć kurs
przedszkolny. Zupełnie nieoczekiwanie przestało mi zależeć na nauce i stałem
się małym chuliganem. Pamiętam, jak mając pięć lat szedłem przez szkolne
podwórze i kląłem jak szewc, żeby zrobić wrażenie na nowych kolegach.
Usłyszał to nauczyciel i wezwał rodziców, we mnie zaś zaczęło się umacniać
przekonanie, że osoby posiadające władzę nie są moimi sprzymierzeńcami.
Innym przejawem moich emocjonalnych zaburzeń był epizod z batonami
Slim Jim. Byłem z kolegą, żaden z nas nie miał pieniędzy, w sklepie
cukierniczym ukradłem więc kilka batoników. Właściciel zadzwonił do mojej
mamy. Nie potrafię sobie przypomnieć, jaką wymierzono mi karę, wiem jednak,
że w Grand Rapids sześciolatki z reguły nie kradły batoników.
W czerwcu 1968 roku mama wyszła za Scotta St. Johna. Ja niosłem obrączkę,
na przyjęciu dostałem w prezencie fioletowy rower marki Stingray, co wprawiło
mnie w uniesienie. Utożsamiałem ich małżeństwo ze wspaniałym rowerem
z treningowymi kołami.
W tamtym okresie rzadko widywałem tatę, ponieważ wyjechał do Londynu
i został hippisem. Od czasu do czasu dostawałem z Anglii paczki z T-shirtami
i paciorkami. Pisał długie listy, opowiadając o Jimim Hendriksie, Led Zeppelin
i najrozmaitszych kapelach, które oglądał na koncertach, a także o tym, jak
wspaniałe są angielskie dziewczęta. To było tak, jakby ojciec brał udział w jakiejś
psychodelicznej wyprawie w świat w stylu Disneylandu, a ja tkwiłem
w Śnieżnym Zadupiu w stanie Nigdzie. Wiedziałem, że w świecie jest magia,
a tato ma do niej klucz. Z drugiej jednak strony, zwłaszcza gdy teraz to
wspominam, podobało mi się dorastanie w spokojniejszym klimacie.
Tamtego lata kilka tygodni spędziłem w Kalifornii u taty, który wrócił już
z Londynu. Mieszkał przy Hildale w Zachodnim Hollywood, ale mnóstwo czasu
spędzaliśmy w Topanga Canyon, gdzie jego dziewczyna, Connie, miała dom.
Connie była fantastyczna, naprawdę piękna, z burzą długich rudych włosów
i alabastrową skórą, i kompletnie szalona. Poza nią wszyscy przyjaciele taty byli
typowymi naćpanymi hippisowskimi kowbojami. Należał do nich David Weaver,
potężny facet, któremu nie zamykały się usta. Miał długie do ramion włosy
i sumiasty wąs, a ubierał się w stylu kalifornijskich hippisów (choć nie tak
oryginalnie jak mój tato). Był brutalnym zabijaką, walczył jak rosomak. Trójkąt
zamykał weteran z Wietnamu, Alan Bashara, z potężną fryzurą w stylu afro
i krzaczastymi wąsami. Bashara nie był typem macho, w grupie odgrywał raczej
rolę Georgiego Jessela, strzelał dowcipami jak karabin maszynowy. Tak więc
twardy zabijaka David, kreatywny, intelektualny i romantyczny tato oraz
wesołek Alan tworzyli zgraną paczkę – nigdy nie brakowało im kobiet, forsy,
narkotyków i zabawy. Imprezowali dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Weaver i Bashara zajmowali dom niedaleko Connie i handlowali marihuaną
na wielką skalę. Kiedy po raz pierwszy tam byłem, nie zdawałem sobie z tego
sprawy, widziałem tylko mnóstwo ludzi bez przerwy palących trawkę. Raz
przypadkiem wszedłem do jakiegoś pokoju, w którym siedział Weaver i liczył
stosy banknotów. Wyczułem, że sprawa jest poważna. Pomyślałem: Okay, nawet
nie wiem, czy chcę być w tym pokoju, skoro oni odrabiają tu matematykę,
poszedłem więc do sąsiedniego pomieszczenia, a tam na płachcie brezentu
wznosiła się góra marihuany. Connie ciągle musiała po mnie przychodzić
i wyprowadzać do kanionu, żebym tam się bawił. Powtarzała:
– Nie wchodź do tego pokoju! Nie wchodź do tamtego pokoju! Patrz uważnie,
upewnij się, że nikt nie nadchodzi! – Zawsze czułem napięcie, że robimy coś, na
czym możemy być przyłapani, co bez wątpienia było dla dziecka powodem do
niepokoju, choć z drugiej strony myślałem też: Hm, co tu się dzieje? Skąd ci faceci
mają tyle pieniędzy? I co tu robią te wszystkie ładne dziewczęta?
Pamiętam, że martwiłem się o tatę. Pewnego razu kilkoro jego przyjaciół
przeprowadzało się do nowego domu i wszystkie swoje rzeczy załadowali na
otwarte ciężarówki. Tato usadowił się na materacu, który niebezpiecznie
balansował na stosie mebli. Ruszyliśmy, kołysząc się na krętych drogach
w kanionie, a ja patrzyłem na tatę trzymającego się materaca i powtarzałem:
– Tylko nie spadnij, tato!
– Nie musisz się martwić – odpowiadał, ale i tak się martwiłem. Wtedy też
obawa ta zaczęła wywoływać u mnie podświadomy lęk, ponieważ przez wiele
następnych lat śmiertelnie bałem się o życie ojca.
Ale pamiętam też, że świetnie się bawiłem. Tato, Connie, Weaver i Bashara
często odwiedzali Corral, rewelacyjny bar w środku Topanga Canyon, gdzie
regularnie występowali Linda Ronstadt i The Eagles. Zabierali mnie ze sobą
i byłem jedynym dzieckiem w tłumie. Wszyscy byli zmarnowani, pili i ćpali, za
to ja tańczyłem do upadłego na parkiecie.
Po powrocie do Michigan niewiele się zmieniło. Pierwsza klasa minęła mi
bez większych wstrząsów. Mama pracowała całe dnie jako sekretarka
w kancelarii prawniczej, dlatego po szkole zajmowała się mną opiekunka. Moje
życie zdecydowanie zmieniło się na lepsze, kiedy przeprowadziliśmy się na
Paris Street. Przedtem mieszkaliśmy w najgorszej dzielnicy, zajmowanej przez
margines, z mnóstwem ruder, za to Paris Street była jak z obrazu Normana
Rockwella. Jednorodzinne domy i wypielęgnowane trawniki, czyste, schludne
garaże. W tym czasie Scott rzadko u nas bywał, choć raz został na tyle długo, że
mama zaszła w ciążę.
W pewnym momencie trio pięknych nastolatek opiekowało się mną po
szkole. W wieku siedmiu lat byłem za mały, żeby się zakochać, ale uwielbiałem
te dziewczęta po bratersku, pełen podziwu dla ich urody i pączkującej
kobiecości. Najszczęśliwszy byłem wtedy, kiedy spędzałem z nimi czas,
wszystko jedno, czy oglądałem telewizję, pływałem w basenie czy chodziłem na
spacery po okolicznych lasach.
Pokazały mi Plaster Creek, który na następne pięć lat został moim
ulubionym miejscem, schronieniem przed światem dorosłych, gdzie ja i moi
przyjaciele mogliśmy zaszyć się w lesie, budować łódki, łowić langusty i skakać
z mostów do wody. Przeprowadzka do dzielnicy, w której wszystko było
ładniejsze i kwitły kwiaty, sprawiła mi więc wiele przyjemności. Polubiłem
nawet szkołę. Poprzednia była mroczna, ponura i obskurna, natomiast
Brookside Elementary mieściła się w ładnym budynku otoczonym wspaniałymi
boiskami i placami zabaw, położonymi nad Plaster Creek. Nie pochodziłem z tak
ładowanej rodziny jak moi koledzy, ponieważ po narodzinach mojej siostry Julie
żyliśmy z zasiłku. Nosiłem rzeczy, które dostawaliśmy z miejscowych instytucji
dobroczynnych, z rzadka urozmaicone T-shirtami z nadrukiem „Liverpool
Rules” od taty. Z faktu, że jesteśmy na zasiłku, zdałem sobie sprawę dopiero
mniej więcej po roku. Byliśmy w sklepie spożywczym na zakupach, wszyscy
płacili gotówką, tylko mama miała te banknoty, które wyglądały jak żetony z gry
planszowej.
Bycie na zasiłku było dla mamy problemem, mnie natomiast nigdy nie
krępował ten tak zwany stygmat. To, że mieszkałem tylko z mamą, podczas gdy
wszyscy moi przyjaciele mieli oboje rodziców pod tym samym dachem, nigdy nie
budziło we mnie zazdrości. We dwójkę świetnie się bawiliśmy, a kiedy urodziła
się Julie, nie posiadałem się ze szczęścia. Byłem wobec niej bardzo opiekuńczy,
choć po kilku latach to się zmieniło – wybrałem ją na obiekt moich licznych
eksperymentów w dziedzinie tortur.
Kiedy byłem w trzeciej klasie, nabrałem szczerej niechęci do szkolnej
administracji, ponieważ za każdym razem, gdy stało się coś złego, coś
skradziono lub zniszczono, pobito dziecko, natychmiast wywoływano mnie
z klasy. Przypuszczalnie byłem odpowiedzialny za dziewięćdziesiąt procent tych
występków, ale szybko opanowałem do perfekcji sztukę kłamania, oszukiwania
i wykrętów, dzięki czemu wychodziłem cało z większości kłopotów. Byłem
zgorzkniały i do głowy wpadały mi niebezpieczne pomysły w rodzaju: A gdyby
tak odczepić te metalowe gimnastyczne krążki, które wiszą koło huśtawek, i rzucić je
jak lasso prosto w największe okno szkoły? Pewnego wieczoru wymknąłem się
z domu i z Joe Waltersem, moim najlepszym przyjacielem, wprowadziłem ten
projekt w czyn. A kiedy pojawiły się władze, czmychnęliśmy jak lisy nad Plaster
Creek i nigdy nas nie złapano. (Wiele, wiele lat później posłałem do szkoły
anonimowy czek na pokrycie strat.) Wraz z wiekiem narastał też konflikt
z przedstawicielami władzy. Nie potrafiłem znieść dyrektorów, z kolei oni nie
mogli znieść mnie. Aż do piątej klasy kochałem swoje nauczycielki. Wszystkie
były dobrymi i łagodnymi kobietami. Jak sądzę, dostrzegały moje
zainteresowanie nauką i zdolność wykraczania poza stawiane na tym etapie
wymagania szkolne. Jednak w piątej klasie zwróciłem się przeciwko wszystkim
nauczycielom, nawet najlepszym. W tym okresie w moim życiu nie było
żadnego męskiego autorytetu, który ukróciłby te antyspołeczne zachowania
(jakby którykolwiek z bliskich mi mężczyzn był do tego zdolny). Kiedy moja
siostra Julie miała trzy miesiące, koło domu zaczęli kręcić się policjanci. Szukali
Scotta, ponieważ korzystał ze skradzionych kart kredytowych. Jednego wieczoru
zapukali do drzwi i mama wysłała mnie do sąsiadów, żebym nie był obecny przy
jej przesłuchaniu. Kilka tygodni później pojawił się Scott. Wpadł do domu
w strasznej furii. Dowiedział się, że ktoś zadzwonił do mamy i powiedział, że
Scott ją zdradza. Pobiegł więc do salonu i wyrwał telefon ze ściany.
Zacząłem go na każdym kroku prześladować, bo mama była przerażona,
a na to nie miałem zamiaru pozwolić. Chciał wejść do mojego pokoju, żeby
skorzystać z telefonu, ale zagrodziłem mu drogę. Nie sądzę, by mogło mi się
udać, choć byłem przygotowany do walki z nim przy użyciu technik, których kilka
lat wcześniej nauczył mnie tato. W końcu mama kazała mi iść do sąsiadów, ale
jasne było, że Scott w tym domu nie jest mile widziany.
Mimo to jakiś rok później podjął próbę pojednania się z moją matką.
Poleciała do Chicago z małą Julie, ale Scott nie przyszedł na spotkanie, bo
złapała go policja. Mama nie miała pieniędzy na powrót do domu, linie lotnicze
okazały jednak wspaniałomyślność i pozwoliły jej lecieć za darmo.
Odwiedziliśmy Scotta w więzieniu o zaostrzonym rygorze, co było dla mnie
przeżyciem fascynującym, choć także nieco niepokojącym. W drodze do domu
mama powiedziała:
– To był pierwszy i ostatni raz.
Niedługo potem rozwiodła się ze Scottem. Na szczęście dla niej pracowała
w kancelarii adwokackiej, nic ją więc to nie kosztowało.
Tymczasem mój podziw do taty rósł w postępie geometrycznym.
Wyczekiwałem niecierpliwie tych dwóch tygodni, które każdego lata spędzałem
z nim w Kalifornii. Wciąż mieszkał w bliźniaku przy Hildale. Rano wstawałem
wcześnie, tato natomiast do drugiej po południu odsypiał nocną imprezę, sam
musiałem więc znaleźć sobie rozrywki na pierwszą połowę dnia. Chodziłem po
mieszkaniu, szukając czegoś do czytania, i podczas jednego z tych poszukiwań
trafiłem na sporą kolekcję „Penthouse’ów” i „Playboyów”. Po prostu je
pochłonąłem, przeczytałem nawet wszystkie artykuły. Nie miałem odczucia, że
te magazyny są świńskie czy w jakikolwiek sposób zakazane, ponieważ ojciec
nie przyszedł i nie powiedział: „Boże, a ty co tu wyprawiasz?” Zresztą gdyby
zastał mnie przy tej lekturze, raczej zajrzałby mi przez ramię i zapytał: „Ta
dziewczyna jest niewiarygodnie seksowna, no nie?” Zawsze traktował mnie jak
dorosłego, otwarcie i swobodnie mówił o kobiecych genitaliach i o tym, czego
mam się spodziewać, gdy już w nich wyląduję.
Jego sypialnia znajdowała się na tyłach domu, koło okna rosło drzewo.
Pamiętam, jak ojciec tłumaczył mi swój system wczesnego ostrzegania i plan
ucieczki. Gdyby przyszli po niego gliniarze, miałem zatrzymać ich przy
frontowych drzwiach, dając mu czas na wyskoczenie przez okno, zejście po
drzewie na dach garażu, przedostanie się do domu obok i wyjście na sąsiednią
ulicę. Miałem osiem lat, a cała ta sprawa wprawiała mnie w zakłopotanie.
– A gdybyśmy tak w ogóle nie mieli gliniarzy przy drzwiach frontowych? –
zapytałem. Usłyszałem wtedy, że kilka lat wcześniej aresztowali go za
posiadanie trawki, a kiedyś pobili tylko za to, że miał długie włosy. Wszystko to
przeraziło mnie śmiertelnie (nie chciałem przecież, żeby bito tatę) i umocniło
mój sprzeciw wobec władzy.
Mimo niepokoju o tatę wyprawy do Kalifornii były najszczęśliwszymi,
najbardziej beztroskimi okresami w moim życiu, przepełnionymi uczuciem, że
świat jest piękny. Tam poszedłem na pierwsze koncerty i widziałem artystów
w rodzaju Deep Purple i Roda Stewarta. Chodziliśmy na filmy Woody’ego Allena,
a raz czy dwa razy na seanse dla dorosłych. Potem w domu oglądaliśmy
wszystkie te rewelacyjne, psychodeliczne programy telewizyjne, jak The Monkees
czy The Banana Splits Adventure Hour. W tym ostatnim faceci przebrani za
wielkie psy jeździli małymi samochodami i przeżywali różne przygody. Tak też
wówczas postrzegałem życie: psychodeliczne, zabawne, zalane słońcem, dobre
w każdym calu.
Co jakiś czas tato składał nam niezapowiedziane wizyty. Przywoził mnóstwo
ciężkich waliz, które zanosił do piwnicy. W czasie pobytów w Kalifornii
domyśliłem się, że brał udział w przerzucaniu z miejsca na miejsce ogromnych
ładunków marihuany, ale nigdy jakoś do mnie nie dotarło, że w tym samym celu
przyjeżdżał do Michigan. Jego obecność wprawiała mnie w euforię, bo zupełnie
nie przypominał miejscowych ludzi. Wszyscy na naszej ulicy, wszyscy
w mieście, z którymi kiedykolwiek miałem kontakt, nosili krótkie włosy i zapięte
pod szyję koszule z krótkimi rękawami. Tato pojawiał się w zdobionych tęczami
butach z wężowej skóry na sześciocalowych platformach, dżinsach-dzwonach
z wariackimi naszyciami ze sztruksu, ogromnych paskach z szylkretu, obcisłych,
prawie odsłaniających brzuch T-shirtach z superemblematami oraz
przyciasnych aksamitnych kurteczkach rockersów, które przywiózł sobie
z Londynu. Lekko przerzedzone włosy miał długie do pasa, a twarz zdobiły mu
krzaczaste, podwinięte do góry wąsy i bokobrody.
Prawdę mówiąc, mama nie traktowała taty jak dobrego przyjaciela, zdawała
sobie jednak sprawę, jak ważny jest on dla mnie, zawsze więc witała go miło
i pilnowała, żebyśmy pozostawali w kontakcie. Tato mieszkał w moim pokoju. Po
jego wyjeździe siadała ze mną, a ja pisałem list, w którym dziękowałem za
prezenty, które mi przywiózł, i wyrażałem radość z jego wizyty.
W piątej klasie zacząłem objawiać talent do występów estradowych.
Organizowałem dzieci z sąsiedztwa i w piwnicy naszego domu urządzaliśmy
koncerty. Wybierałem płytę, zwykle Partridge Family. Akompaniując sobie na
prowizorycznych instrumentach ze szczotek i odwróconych do góry dnem balii
do prania, odgrywaliśmy piosenkę. Ja zawsze byłem Keithem Partridgem.
Poruszaliśmy ustami, „śpiewając” z wykonawcami na płycie, tańczyliśmy
i zabawiali inne dzieci, którym zabrakło zdolności, by wziąć udział
w przedstawieniu.
Oczywiście zawsze szukałem okazji, żeby zarobić dolara albo dwa, więc
pewnego razu, kiedy występowaliśmy w piwnicy domu przyjaciela,
postanowiłem od każdego brać opłatę, ile kto miał – dziesięć centów, pięć,
dwadzieścia pięć – za udział w koncercie Patridge Family. Zawiesiłem kurtynę,
za nią postawiłem wieżę stereo, po czym zwróciłem się do widzów:
– Członkowie grupy Partridge Family są bardzo nieśmiali, a poza tym zbyt
sławni, żeby występować w Grand Rapids, piosenkę zaśpiewają więc nam zza
tej zasłony.
Wszedłem za kurtynę i udawałem, że z nimi rozmawiam, później
włączyłem płytę. Wszystkie dzieci na widowni pytały:
– Czy oni naprawdę tam są?
– Jasne, ale muszą natychmiast się stąd zbierać, więc już was tu nie ma –
odparłem. Zarobiłem wtedy garść drobnych.
W piątej klasie wymyśliłem też plan, jak dobrać się do skóry dyrektorowi
i administracji szkolnej, których szczerze nienawidziłem, zwłaszcza że zawiesili
mnie w prawach ucznia za przekłucie sobie ucha. Pewnego dnia na lekcji
wychowawczej nauczyciel zapytał:
– Kto chce kandydować na przewodniczącego samorządu szkolnego?
Podniosłem rękę.
– Ja!
Zgłosił się też drugi chłopak. Spojrzałem na niego groźnie, ale upierał się,
że chce kandydować, po lekcjach przeprowadziliśmy więc krótką rozmowę.
Powiedziałem mu, że zostanę przewodniczącym samorządu szkolnego, a jeśli
on natychmiast się nie wycofa, może go spotkać jakaś krzywda. I w ten sposób
zdobyłem tę funkcję. Dyrektor nie krył niesmaku. Teraz ja prowadziłem apele,
a kiedy szkołę odwiedzali dygnitarze, byłem ich przewodnikiem.
Władzę nierzadko sprawowałem przez zastraszanie i często wdawałem się
w bójki, choć okazywałem też bardziej przyjazne uczucia. Brookside było szkołą
eksperymentalną ze specjalnym programem integracyjnym, zgodnie z którym
niewidome, głuche oraz lekko opóźnione umysłowo dzieci chodziły do
zwyczajnych klas. Byłem chuliganem i brutalem, a mimo to zaprzyjaźniłem się
z tymi dziećmi. Ponieważ dzieci potrafią być złe i dręczą wszystkich, którzy
w jakikolwiek sposób różnią się od reszty, ci specjalni uczniowie dostawali lanie
w czasie każdej przerwy. Widząc to, sam ogłosiłem się ich opiekunem. Miałem
oko na niewidomą dziewczynkę, słuchając jąkania głuchego chłopca. A jeśli jakiś
świrus ich zaczepiał, podkradałem się od tyłu z gałęzią i dawałem mu wycisk.
Nie ulegało wątpliwości, że kierowałem się własną moralnością.
W szóstej klasie zacząłem wracać na lunch do domu, w którym zbierali się
koledzy. Graliśmy w butelkę, a choć każdy miał własną dziewczynę, z wymianą
nigdy nie było problemu. Głównie całowaliśmy się z języczkiem, czasami
ustalaliśmy czas trwania pocałunku. Próbowałem moją dziewczynę namówić,
żeby zdjęła stanik i pozwoliła mi się popieścić, ale nie chciała się zgodzić.
Pod koniec szóstej klasy uznałem, że najwyższy czas zamieszkać u taty.
Mama odchodziła od zmysłów z powodu moich wybryków, było więc jasne, że
traciła nade mną kontrolę. Kiedy nie zgodziła się na przeprowadzkę do taty,
zacząłem szczerze jej nie lubić. Pewnego wieczoru kazała im iść do mojego
pokoju, pewnie dlatego, że pyskowałem. Nie wydaje mi się, żebym wziął jakieś
rzeczy – od razu wyskoczyłem przez okno. Miałem zamiar pojechać prosto na
lotnisko, zadzwonić stamtąd do ojca i wspólnie ustalić sposób dostania się na
pokład samolotu, który zawiózłby mnie bez przesiadek do Los Angeles (nie było
bezpośrednich lotów do LA, ale o tym nie wiedziałem). Nie udało mi się jednak
dotrzeć na lotnisko. Wylądowałem w domu jednej ze znajomych mamy,
oddalonym od naszego o kilka kilometrów. Znajoma zadzwoniła do mamy
i odwiozła mnie do niej.
Po tym incydencie mama zaczęła poważnie rozważać pomysł wysłania mnie
do taty. Na jej decyzję w istotny sposób wpłynęło to, że poznała Steve’a Idemę.
Kiedy Scott St. John poszedł do więzienia, uznała, że jej koncepcja
reformowania złych facetów wcale nie była taka słuszna. Steve Idema był
prawnikiem, który udzielał pomocy prawnej biedakom. Jako ochotnik VISTA
pracował z biednymi na Wyspach Dziewiczych. Był uczciwym do szpiku kości,
ciężko pracującym, współczującym i godnym zaufania mężczyzną o złotym
sercu, i mama straciła dla niego głowę. Kiedy uświadomiłem sobie, że to
porządny facet, który ze wzajemnością kocha moją matkę, z jeszcze większą
intensywnością zacząłem prowadzić kampanię na rzecz mojego wyjazdu do
Kalifornii.
2.

Spider i syn

Kiedy w 1974 roku jako dwunastolatek opuszczałem Michigan, powiedziałem


przyjaciołom, że przeprowadzam się do Kalifornii, żeby zostać gwiazdorem
filmowym. Jeżdżąc z tatą w jego austinie, śpiewałem do wtóru popowych
przebojów w radiu (w czym nie byłem szczególnie dobry). Pewnego dnia
oznajmiłem:
– Zostanę piosenkarzem. To jest to, co naprawdę chcę robić.
Chociaż powiedziałem to na głos, nie myślałem o tej obietnicy przez wiele
lat.
Zbyt mocno byłem zajęty miłością do Kalifornii. Po raz pierwszy w życiu
miałem wrażenie, że to moje miejsce. Były tu palmy i wiatry wiejące w Santa
Ana, i ludzie, na których lubiłem patrzeć, i późne chodzenie spać. W tamtym
czasie moja przyjaźń z tatą rozwijała się gwałtownie. Jego zdaniem był to
wspaniały układ, ponieważ miał przy sobie chłopaka, który potrafił się sam sobą
zająć i którego uwielbiali wszyscy jego kumple i wszystkie dziewczyny. Niczego
nie musiał zmieniać ze względu na moją obecność, a jeśli już, to stanowiłem
impuls do nowych działań. Tak więc korzyści były obopólne, ja zaś rzuciłem się
na oślep w nowe doświadczenia.
Wiele z tych pamiętnych nowych doświadczeń nabyłem w małym
bungalowie przy Palm Avenue. Tato zajmował połowę domu podzielonego na
dwa lokale. W jego mieszkaniu była staroświecka kuchnia i tapeta, która
pochodziła z lat trzydziestych. Nie było natomiast sypialń, ale ojciec zamienił
niewielką przybudówkę w pokój dla mnie. Jego sypialnia służyła równocześnie
za gabinet, a troje kołyszących się drzwi prowadziło do salonu, kuchni i łazienki.
Ściany pokrywała ładna czarna tapeta w wielkie kwiaty, z okna rozciągał się
widok na boczne podwórze, na którym bujnie krzewiły się powoje.
Byłem tam dopiero kilka dni, kiedy tato zawołał mnie do kuchni. Siedział
przy stole ze śliczną osiemnastolatką, z którą w tamtym tygodniu się umawiał.
– Chcesz zapalić jointa? – zapytał.
W Michigan automatycznie bym odmówił, ale w nowym otoczeniu stałem
się zuchwały. Tato wyjął wielkie czarne pudełko po American Heritage Dictionary.
Otworzył je – było w nim pełno trawki. Wykorzystując pokrywkę jako blat,
połamał kilka łodyg, z których posypały się nasiona. Wyjął bibułki i pokazał mi,
jak zrobić idealnie uformowanego skręta. Cały ten rytuał wydał mi się
fascynujący. Podał mi zapalonego skręta.
– Uważaj, nie zaciągaj się za mocno. Nie chcesz przecież wykaszleć sobie
płuc – ostrzegł.
Zaciągnąłem się lekko i oddałem mu skręta, który kilkakrotnie okrążył stół.
Wkrótce też wszyscy śmialiśmy się i byliśmy naprawdę odprężeni. A potem
uświadomiłem sobie, że jestem na haju. To było cudowne uczucie, jak po zażyciu
leku, który koi duszę i budzi zmysły. Nie było w tym nic przerażającego, nie
miałem wrażenia, że straciłem kontrolę. Wręcz przeciwnie, czułem, że nad
wszystkim panuję.
Tato podał mi automatyczny aparat fotograficzny i powiedział:
– Moim zdaniem ona chce, żebyś zrobił jej kilka zdjęć.
Intuicyjnie odgadłem, że zaraz zostanie odsłonięty kawałek skóry,
zwróciłem się więc do dziewczyny:
– Może zdejmiesz koszulę i zrobię ci zdjęcie?
– To dobry pomysł, ale myślę, że uzyskasz lepszy efekt artystyczny, jeśli ona
odsłoni tylko jedną pierś – poradził tato, a my się z nim zgodziliśmy. Zrobiłem
kilka zdjęć i nikt nie czuł się zakłopotany.
Moje wejście w świat trawki było więc gładkie jak jedwab. Przy następnej
okazji byłem już ekspertem, rolowałem jointa z niemal zmysłową precyzją. Nie
sfiksowałem jednak na punkcie trawki, choć tato palił codziennie. Dla mnie było
to kolejne, wyjątkowe kalifornijskie doświadczenie.
Tamtej jesieni moim głównym celem było pójście do dobrego gimnazjum.
Miałem zapisać się do Bancroft, ale kiedy poszliśmy się tam rozejrzeć,
zobaczyliśmy budynek w podejrzanym sąsiedztwie, ze ścianami pokrytymi
graffiti różnych gangów. To miejsce nie krzyczało: „Chodź do szkoły, będziesz
się świetnie bawił”, dlatego tato zawiózł mnie do Emersona w Westwood. Był to
typowy kalifornijski budynek w stylu śródziemnomorskim, otoczony zielonymi
trawnikami i kwitnącymi drzewami. Na wietrze dumnie powiewała
amerykańska flaga, a gdziekolwiek spojrzałem, widziałem gorące trzynastolatki
w obcisłych dżinsach marki Ditto.
– Chcę tu chodzić, choćby nie wiem ile to kosztowało – powiedziałem.
A kosztowało nas to wykorzystanie adresu Sonny’ego Bono w Bel Air jako
mojego domowego adresu. Connie zostawiła mojego tatę dla Sonny’ego, który
niedawno rozstał się z Cher, ale wszyscy pozostali przyjaciółmi. Podczas
poprzedniej wizyty spotkałem Sonny’ego, który nie miał nic przeciwko
oszustwu, zapisałem się więc do Emersona.
Teraz musiałem znaleźć sposób na dojazd do szkoły. Gdybym jeździł
miejskim autobusem, nie byłoby problemu – sześć i pół kilometra z kawałkiem
bulwarem Santa Monica. Sęk w tym, że RTA strajkowało. Tato był
przyzwyczajony do późnego kładzenia się spać i późnego wstawania, przez
większość dnia był na haju, a przez cały czas zabawiał kobiety, nie nadawał się
więc na opiekuńczą mamuśkę, która zawoziłaby mnie do szkoły i odbierała po
lekcjach. Rozwiązywał sprawę, zostawiając na kuchennym stole pięć dolarów na
taksówkę. Powrót do domu był moim pomysłem. W tym celu ojciec kupił mi
deskorolkę Black Knight z drewnianą pokrywą i ceramicznymi kółkami.
Pokonywałem te sześć i pół kilometra, jadąc na desce, łapiąc okazje albo idąc,
a przez cały czas odkrywałem Westwood, Beverly Hills i West Hollywood.
Pierwszy dzień w Emerson dobiegał końca, a ja z nikim się nie
zaprzyjaźniłem. Zaczynałem się martwić. Wszystko wydawało się nowe
i przerażające. Będąc wcześniej uczniem małej szkoły na Środkowym
Zachodzie, nie miałem zbyt imponującego zasobu wiedzy. Na ostatniej lekcji
były zajęcia ze sztuki i na nich czekał na mnie nowy przyjaciel – Shawn, czarny
chłopak z wesołymi oczami i najszerszym uśmiechem na świecie. To była jedna
z tych sytuacji, kiedy podchodzisz do kogoś i pytasz: „Chcesz być moim
przyjacielem?”, a on odpowiada: „Tak, chcę”. I bum, jesteście przyjaciółmi!
Wizyta w domu Shawna okazała się przygodą. Jego ojciec był muzykiem,
rzecz dla mnie nowa – tato, który w garażu gra z przyjaciółmi. Mama Shawna
była osobą niezwykle ciepłą i serdeczną. Zawsze miło mnie witała i częstowała
egzotycznymi daniami jako przekąską po szkole. Jeśli chodzi o kuchnię,
pochodziłem z najprymitywniejszej części świata. Moje kulinarne
doświadczenia ograniczały się do białego chleba, hamburgerów i mielonej
wołowiny. A tutaj jedli jogurt i pili dziwną substancję o nazwie kefir. Tam, skąd
ja pochodziłem, pito Tang i Kool-Aid.
Jednak edukacja była obustronna. Nauczyłem Shawna nowej techniki
kradzieży kieszonkowej, którą wymyśliłem w tamtym semestrze i nazwałem
„Zderzenie”. Wybierałem ofiarę, podchodziłem i potrącałem z tej strony, o którą
mi chodziło. Zdobyczą mógł być portfel albo grzebień, cokolwiek jednak to było,
zwykle kosztowało nie więcej niż kilka dolarów, bo tyle większość dzieciaków
miała przy sobie.
W Emerson nadal wykazywałem antyspołeczne zachowania. Gdy tylko ktoś
w jakikolwiek sposób ze mną zadarł, nawet jeśli tylko powiedział, żebym zszedł
z drogi, rzucałem się na niego. Byłem drobny, ale szybki, i wkrótce dałem się
poznać jako facet, z którym nikt nie chce mieć do czynienia. I zawsze miałem
dobrą historię, dzięki której po bójce unikałem zawieszenia w szkole.
Być może jednym z powodów, dla których tak broniłem się przed
zawieszeniem w prawach ucznia, było to, że nie chciałem rozczarować jednej
z kilkorga osób, które w tamtym okresie stanowiły dla mnie bardziej typowe
wzory postaw – Sonny’ego Bono. Sonny i Connie stali się dla mnie zastępczymi
rodzicami. The Sonny and Cher Show był chyba największym wydarzeniem
telewizyjnym, a Sonny szczodrą ręką zapewniał mi dodatkową opiekę. W jego
posiadłości na Holmby Hills zawsze był dla mnie pokój, a posłuszna całodobowa
służba gotowała potrawy, na które przyszła mi chętka. Sonny obsypywał mnie
prezentami, wśród których były nowe narty, kijki i kurtka, żebym mógł zimą
pojechać z nim, Chastity (córką jego i Cher) i Connie na narty. Siedzieliśmy na
wyciągu krzesełkowym, a Sonny przedstawiał mi swoją filozofię życiową, która
różniła się od poglądów mojego ojca, a nawet poglądów Connie. Był
zwolennikiem absolutnej uczciwości i szczerości. Pamiętam, jak mnie uczył, że
jedyną rzeczą nie do przyjęcia jest kłamstwo. Nieważne, czy popełnię jakieś
błędy albo coś spieprzę, wobec niego muszę być szczery.
Pewnego razu byłem w jego posiadłości w Bel Air podczas przyjęcia, na
którym aż skrzyło się od gwiazd. Ponieważ w tamtym okresie nie obchodzili
mnie Tony Curtisowie tego świata, zacząłem jeździć tam i z powrotem starą
windą z rzeźbionego drewna. Nagle utknąłem między piętrami i trzeba było
użyć ogromnej strażackiej siekiery, żeby mnie uwolnić. Wiedziałem, że
wpadłem w poważne tarapaty, ale Sonny nie skrzyczał mnie ani nie poniżył
w obecności wszystkich gości obserwujących akcję ratunkową. Spokojnie udzielił
mi lekcji, że należy szanować własność innych ludzi i nie bawić się
przedmiotami, które nie są przeznaczone do zabawy.
Nigdy nie podobała mi się sytuacja, gdy ktoś stawiał mi wymagania
dotyczące zachowania, od których spełnienia miało zależeć, czy zostanę przyjęty
do świata tej osoby. Miałem dwanaście lat, moim przeznaczeniem były wybryki
i niedostosowanie.
Kiedy jakiś czas później siedzieliśmy w domu, Sonny i Connie poprosili
mnie, żebym im przyniósł kawę.
– A może sami ją sobie przyniesiecie? – zapytałem cokolwiek arogancko.
Przyniesienie kawy nie stanowiło dla mnie problemu, ale uznałem, że za
bardzo mną rządzą. Connie wzięła mnie na bok.
– To zachowanie rodem z ulicy – powiedziała. – Jak będziesz się tak
zachowywał, ja tylko powiem „ulica”, a ty już będziesz wiedział, że powinieneś
przemyśleć swoje postępowanie.
Niech sobie gada. Tam, skąd pochodziłem, mogłem robić, co mi się żywnie
podobało. Między mną a tatą układało się rewelacyjnie właśnie dlatego, że nie
istniały żadne zasady ani ograniczenia. On nie prosił mnie, żebym przynosił mu
kawę, ani ja go o to nie prosiłem. Tam, skąd pochodziłem, obowiązywała reguła
„każdy troszczy się o siebie”.
Dorastałem bardzo szybko i w sposób niezgodny z poglądami Sonny’ego.
Coraz częściej byłem na haju, imprezowałem z przyjaciółmi, jeździłem na
deskorolce i popełniałem drobne przestępstwa. Wszystko to, czego nie
powinienem był robić, natychmiast chciałem wprowadzić w czyn. Miałem na
oku własne cele, a na pewno nie należało do nich spędzanie czasu z Sonnym.
Oddaliliśmy się więc od siebie i to mi pasowało. Równocześnie moja więź z tatą
coraz bardziej się zacieśniała. Od pierwszej chwili, kiedy u niego zamieszkałem,
stał się moim wzorem i bohaterem, dlatego za swoją misję uznałem umacnianie
solidarności między nami. On uważał tak samo. Oczywiście jednym z wiążących
nas doświadczeń był udział w jego eskapadach, podczas których szmuglował
trawkę. Stałem się przykrywką dla tych wypraw. Zabieraliśmy siedem
gigantycznych waliz marki Samsonite i napełnialiśmy towarem. Na lotnisku
chodziliśmy od jednych linii lotniczych do drugich, nadając walizki na bagaż,
ponieważ wtedy jeszcze nie sprawdzano, czy właściciel jest na pokładzie.
Lądowaliśmy na głównym lotnisku, zbieraliśmy walizy i jechaliśmy do miejsca
w rodzaju Kenosha w stanie Wisconsin.
W Kenosha wynajęliśmy pokój w motelu, ponieważ transakcje ojca miały
potrwać kilka dni. Upierałem się, że chcę iść z nim, kiedy będzie dobijał targu,
ale robił interesy z gnojkami w rodzaju gangu motocyklistów, wysłał mnie więc
do kina. Wyświetlano nowego Bonda Żyj i pozwól umrzeć. Ojciec załatwiał
interesy przez trzy dni, które ja spędziłem w kinie, co bardzo mi odpowiadało.
Do Los Angeles wróciliśmy z trzydziestoma tysiącami dolarów w gotówce.
Tato stwierdził, że ja będę wiózł pieniądze, bo gdyby z taką sumą złapali
człowieka o jego wyglądzie, bez dwóch zdań z miejsca by go zapuszkowali.
Zgodziłem się. Wolałem czynnie brać udział w akcji, niż siedzieć za kulisami.
Wypchany banknotami specjalny pas został przyklejony plastrami do mojego
brzucha.
– Gdyby chcieli mnie aresztować, ty spokojnie spadaj – poinstruował mnie
tato. – Udawaj, że nie jesteś ze mną, i idź przed siebie.
Udało się nam jednak bez przeszkód wrócić do Los Angeles. Później
dowiedziałem się, że tato od swoich kumpli, Weavera i Bashary, dostawał tylko
dwieście dolarów za pełnienie funkcji muła przewożącego towar. Odkryłem też,
że uzupełniał te mizerne dochody zyskami z rozrastającego się handlu koką.
W roku 1974 koka stała się poważną sprawą, zwłaszcza w Los Angeles. Tato
nawiązał kontakt ze starym amerykańskim emigrantem, który dostarczał ją
z Meksyku. Ojciec towar kupował, porcjował i sprzedawał klientom. Nie
handlował uncjami czy kilogramami, tylko gramami, połówkami i ćwiartkami
grama, ale po kilku dniach zyski zaczęły się kumulować. Miał też w ofercie
quaaludes, popularne wówczas środki antydepresyjne. Szedł do lekarza
z płaczliwą historyjką, że nie jest w stanie zasnąć, ten przepisywał mu receptę
na tysiąc tabletek, które kosztowały może ćwierć dolara za sztukę, za to ich
rynkowa wartość wynosiła cztery, pięć dolarów. Tak więc handel koką
i tabletkami quaaludes był całkiem lukratywnym zajęciem.
Tato nigdy nie próbował ukryć przede mną, że handluje narkotykami. Nie
zadawał sobie wprawdzie trudu, by mi o tym opowiadać, ale ja nie
odstępowałem go na krok i miałem okazję obserwować wszystkie jego
przygotowania i transakcje. Obok kuchni znajdowała się niewielka dobudówka,
podobna do mojej sypialni. Były w niej drzwi prowadzące na tylne podwórko
i tam tato urządził swój warsztat.
Głównym sprzętem w tym pokoiku była potrójna waga dźwigniowa, którą
w naszym domu wykorzystywano częściej niż toster czy mikser. Taca i blat były
wykonane z pięknych, zielono-niebieskich, meksykańskich kafelków, idealnie
kwadratowych i płaskich. Patrzyłem, jak tato dzieli i przesiewa kokę, po czym
przez to samo sitko przesiewa włoski środek przeczyszczający o nazwie
mannitol, aby uzyskać identyczną konsystencję. Niezwykle ważne było
wymieszanie koki z właściwą dawką środka przeczyszczającego.
Przychodziło do niego mnóstwo ludzi, choć nie tak dużo, jak można by
przypuszczać. Tato nie reklamował swoich usług wszystkim i w każdej sytuacji,
bo wiedział, że im więcej transakcji, tym większe ryzyko. Jeśli jednak jego
klientela nie była zbyt liczna, to na pewno nadrabiała to jakością. Odwiedzały go
gwiazdy filmowe i telewizyjne, pisarze, gwiazdy rocka i tłumy dziewcząt.
Pewnego razu pojawili się nawet dwaj sławni gracze z Oakland Raiders, a było
to w wieczór poprzedzający Super Bowl. Przyszli dość wcześnie, około
dziewiątej, i wyglądali porządniej niż zwykli bywalcy, kiedy tak siedzieli na
meblach domowej roboty, zdenerwowani i zakłopotani obecnością dziecka.
Wszystko jednak świetnie się udało. Dostali towar, poszli sobie, a następnego
dnia wygrali Super Bowl.
Irytujące w całym tym biznesie były wizyty w środku nocy. Wtedy to na
własne oczy widziałem desperację, do jakiej mogą doprowadzić narkotyki. Nie
osądzałem tego, myślałem raczej: Oj, ten to naprawdę potrzebuje tej cholernej koki.
Jeden z takich nocnych gości, nienasycony odkurzacz wciągający bez przerwy
kokainę, był bratem sławnego aktora. Potrafił przyjść o każdej porze, nawet
o szóstej rano, miotając się i prosząc, błagając i składając długie obietnice. Kiedy
pukał, ojciec wstawał z łóżka, a ja słyszałem jego westchnięcie:
– O nie, tylko nie to.
Czasami rozmawiał z ludźmi przez drzwi. Leżałem w łóżku i słuchałem, jak
mówi:
– Jest za późno. Wynoś się stąd, do diabła. Poza tym jesteś mi sporo winien.
Wisisz mi dwieście dwadzieścia dolarów.
Tato prowadził rejestr długów. Bywało, że stwierdzał:
– Gdybym potrafił ich zmusić, żeby wszystko mi oddali, miałbym cały ten
szmal.
Trudno byłoby mnie przekonać, że nie prowadzimy wspaniałego życia,
zwłaszcza w weekendy, kiedy tato wieczorami zabierał mnie do klubów, gdzie
był znany jako Lord z Sunset Strip (nazywano go też Spiderem – przezwisko to
zyskał pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy wdrapał się na budynek, żeby wejść
do mieszkania dziewczyny, w której się wtedy kochał).
Na początku lat siedemdziesiątych Sunset Strip było arterią przepływającą
przez West Hollywood. Na ulicy nieustannie tłoczyli się ludzie, chodząc po
najlepszych klubach w mieście, na przykład „Whisky a Go Go” i „Filthy
McNasty’s”. Dwie przecznice od „Whisky” znajdował się „Roxy”, kolejny klub
z muzyką na żywo, a po drugiej stronie parkingu – „Rainbow Bar and Grill”.
I właśnie tutaj było królestwo Spidera. Codziennie przychodził koło dziewiątej
i spotykał się ze swoją paczką: Weaverem, Connie i Basharą oraz zmieniającym
się zestawem znajomych.
Przygotowywanie się do wieczornego wyjścia było dla mojego ojca rytuałem,
zawsze bowiem niezwykle dbał o wygląd. Siedziałem i patrzyłem, jak szykuje się
przed lustrem. Najpierw starannie układał włosy, tak by każdy leżał na swoim
miejscu, później skrapiał się odpowiednią ilością odpowiedniej wody kolońskiej.
Wkładał obcisły T-shirt, aksamitną marynarkę i buty na platformach. Po
pewnym czasie poszliśmy do krawca, żeby uszył mi taki sam strój.
Naśladowałem tatę na każdym kroku.
Częścią tego rytuału było wprowadzenie się w odpowiedni stan, by dobrze
zacząć noc. Chemiczny koktajl tato zostawiał sobie na wielki finał, nie chciał
jednak wychodzić z domu bez tego początkowego szumu, który zwykle
wywoływały alkohol i tabletki. Miał quaaludes i placidyle, środki upośledzające
sprawność fizyczną. Kiedy zmieszało się je z alkoholem, powodowały, że nawet
facet siedzący koło ciebie tracił funkcje motoryczne. Tato jednak wybrał tuinal.
Kiedy z nim wychodziłem, nalewał mi niewielką szklankę piwa i otwierał
kapsułkę tuinalu. Ponieważ proszek miał wstrętny smak, tato przecinał banana
na pół i posypywał lekiem – dla siebie więcej, dla mnie mniej. Potem byliśmy
gotowi do wyjścia.
Królewskie przyjęcie zaczynało się w chwili, gdy przekraczaliśmy próg
„Rainbow”. Główny kelner Tony witał tatę, jakby był najwięcej wartym klientem
na Stripie. Oczywiście nie przeszkadzał mu studolarowy banknot, który
dostawał na wejściu. Tony prowadził nas do stolika taty – najlepszego w sali, tuż
przed ogromnym kominkiem. Z tego doskonałego punktu obserwacyjnego
widać było każdego nowego przybysza lub gościa schodzącego z mieszczącego
się na piętrze nocnego klubu „Over the Rainbow”. Tato miał niewiarygodnie
rozwinięte poczucie własnego terytorium. Jeśli przy stoliku siadała osoba, która
nie spełniała jego wymagań, Spider natychmiast atakował:
– A ty co właściwie robisz?
– Ach, tak tylko chcę sobie tu posiedzieć.
– Przykro mi, stary, musisz stąd spadać.
Jeśli jednak przychodził ktoś, kto ojca zainteresował, zrywał się na nogi
i ustawiał krzesła. Niepokoił mnie sposób, w jaki pilnował porządku przy stoliku.
Nie chodziło o to, że chciałem, żeby siedzieli z nami intruzi, ale uważałem, że
tato mógłby być grzeczniejszy. Potrafił być okropnym dupkiem, zwłaszcza gdy
w żyłach szalały mu równocześnie alkohol i środki uspokajające. Z drugiej strony
potrafił przyciągać interesujących ludzi. Kiedy w mieście byli Keith Monn, Led
Zeppelin albo Alice Cooper, zawsze siadali przy stoliku Spidera, bo był
najbardziej w porządku facetem w knajpie.
W „Rainbow” spędzaliśmy większą część nocy. Ojciec nie siedział przy stole
przez cały czas, tylko tak długo, aż pojawili się kumple, żeby pilnować miejsca,
a później na zmianę chodzili do restauracji albo do klubu na piętrze. Kiedy
aktualna dziewczyna mojego taty chciała potańczyć, prosiła mnie, bo Spider był
marnym tancerzem.
Noc nie byłaby udana bez kokainy, a rodzajem sportu stało się to, kto
w najbardziej ukradkowy sposób wciągnie działkę. Doświadczonych kokainistów
łatwo było rozpoznać, bo wszyscy mieli ten kokainowy paznokieć u małego palca
prawej dłoni. Hodowali go na długość co najmniej półtora centymetra
i utrzymywali w idealnym kształcie. W tamtym czasie była to najmodniejsza
łyżeczka do koki. Tato pysznił się swoim starannie wymanikiurowanym
paznokciem kokainowym. Zauważyłem przy tym, że jeden z paznokci jest
zdecydowanie krótszy od pozostałych.
– O co w tym chodzi? – zapytałem.
– O to, żebym nie drapał kobiety tam, na dole, kiedy używam palca – odparł.
Człowieku, to utkwiło mi w pamięci! Tato miał palec przyjazny cipce.
Byłem jedynym dzieckiem obecnym przy całym tym szaleństwie. Dorośli,
którzy mnie nie znali, właściwie nie zwracali na mnie uwagi. Wyjątkiem był
Keith Moon, legendarny perkusista The Who. Zawsze dokładał starań, żebym
poczuł się swobodnie. W samym środku chaotycznej, szalonej, imprezowej
atmosfery, kiedy wszyscy krzyczeli, wciągali, niuchali, pili i awanturowali się, on
zachowywał spokój, brał mnie pod rękę i pytał:
– Jak leci, mały? Dobrze się bawisz? A nie powinieneś przypadkiem być
w szkole? Ale i tak się cieszę, że tu jesteś.
Zawsze o tym pamiętałem.
Zwykle zostawaliśmy aż do zamknięcia lokalu, czyli do drugiej w nocy.
Później wszyscy zbierali się na parkingu, który zapełniał się dziewczętami
i chłopcami w niesamowitych strojach w stylu glam rock. Na parkingu
wymieniano się numerami telefonów, uwodzono cudze laski, szukano mety na
dalszą imprezę. Czasami jednak parking stawał się sceną kłótni, w których
często brał udział tato. Na moich oczach zaczepiał gang motocyklistów, a ja,
najmniejszy w tłumie, wskakiwałem w sam środek awantury i mówiłem:
– To jest mój tato. Porządnie się wstawił. Nieważne, co wam powiedział,
machnijcie na to ręką i wybaczcie mu. Wcale tak nie myślał. I bardzo proszę, nie
bijcie go po twarzy, bo takie dziecko jak ja naprawdę cierpi, kiedy widzi, jak jego
tatę biją po twarzy.
Okropnie się bałem, że ojciec w końcu odniesie poważne obrażenia w bójce
albo wypadku samochodowym. O tej porze nocy był na takim haju, że przejście
przez pokój przypominało scenę z wodewilu, w której facet potyka się,
przewraca i jakimś cudem znowu podnosi na nogi. Tato wpadał na meble,
chwytał się wszystkiego, co stabilne, bełkotał, ale mimo to chciał wsiadać do
samochodu i jechać na imprezę. Myślałem: Cholera, tato nie potrafi mówić. To nie
za dobrze. Kiedy miał już dosyć, ja stawałem się odpowiedzialny za jego
bezpieczeństwo, co nie było łatwe.
Wszystko to wiele mnie kosztowało pod względem emocjonalnym. Chociaż
miałem przyjaciół w szkole, a w weekendy chodziłem z tatą do „Rainbow”, sporo
czasu spędzałem sam, zaczynając tworzyć własny świat. Musiałem wstawać
rano, iść do szkoły i być człowiekiem zamkniętym w swojej mydlanej bańce. Nie
przeszkadzało mi to, ponieważ miałem przestrzeń, w której mogłem udawać,
tworzyć, myśleć i obserwować. W tamtym roku jedna z kotek naszego sąsiada
urodziła małe. Brałem jedno z tych puszystych białych kociąt na dach garażu
i bawiłem się z nim. Był moim małym przyjacielem, czasami jednak krzyczałem
na niego bez żadnego powodu, jedynie po to, aby okazać swoją władzę. Przy
jednej z takich okazji zacząłem palcami bić kocię po pyszczku. Nie biłem mocno,
ale był to akt agresji – rzecz dziwna, ponieważ zawsze lubiłem zwierzęta.
Kiedyś uderzyłem za mocno i maleńki ząbek kotka przeciął maleńką wargę.
Pojawiła się kropla krwi, a ja kompletnie ześwirowałem. Zacząłem sobą głęboko
pogardzać za skrzywdzenie małego zwierzątka, które po tym incydencie nie
przestało okazywać mi przywiązania. Bałem się, że niezdolność powstrzymania
się od tego typu zachowań jest objawem rodzącej się psychozy.
Ogólnie rzecz biorąc, nie zamieniłbym jednak mojego stylu życia na nic
innego, a już zwłaszcza na nudną egzystencję moich kumpli z Emersona.
Bywałem w ich domach, widziałem ojców wracających do domu z biura, którzy
nie mieli czasu, energii ani sympatii dla swoich dzieci. Siedzieli tylko w fotelu,
pili whisky, palili cygara, czytali gazetę i szli spać. Taka sytuacja wcale nie
wydawało się lepsza.
Próby przespania się, żeby w szkole być wypoczętym, w czasie, gdy ludzie
uprawiali seks na sofie, szprycowali się kokainą albo nastawiali zestaw stereo na
cały regulator, to bez wątpienia nie była nudna egzystencja. I była moja. W dni
powszednie zostawałem w domu, a Spider jak zwykle rezydował przy swoim
królewskim stole w „Rainbow”. Zazwyczaj impreza kończyła się u nas w domu.
Spałem sobie spokojnie, kiedy nagle otwierały się drzwi i do środka wtaczał się
tłum szaleńców. Zaczynała grać muzyka, ludzie się śmiali, przygotowywali
działki i wybuchał ogólny zamęt. Usiłowałem spać w moim pokoju na tyłach,
z niego jednak prowadziły drzwi do jedynej łazienki, a ludzie wchodzili
i wychodzili, sikając, wrzeszcząc i biorąc narkotyki.
Dzięki Bogu miałem radio z budzikiem, model z lat siedemdziesiątych. Co
rano za piętnaście siódma budziło mnie przebojem dnia. Zwykle o tej porze
byłem nieprzytomny, mimo to zwlekałem się z łóżka, wyjmowałem z szafy T-
shirt i szedłem do łazienki. Ubrany i umyty przechodziłem przez pokój
i oglądałem zniszczenia. Czasami nieprzytomni ludzie leżeli na sofie albo
fotelach. Drzwi do sypialni taty zawsze były zamknięte. Zwykle spał z jakąś
dziewczyną, choć bywało, że jeszcze się nie położył i siedział w swoim
warsztacie.
Cieszyłem się z budzika między innymi dlatego, że naprawdę zależało mi
na chodzeniu do szkoły. Uwielbiałem prawie wszystkie zajęcia. A choć tato
prowadził życie na haju, życie nocne i zwariowane, to jednak w stu procentach
popierał mój zapał do nauki. Pochodził z wykształconej rodziny i sądzę, że
zdawał sobie sprawę ze znaczenia studiowania, uczenia się i konfrontowania
swoich poglądów z nowymi ideami, zwłaszcza tymi, które otwierały drogi
twórczego rozwoju. Codziennie wzbogacał mój słownik jakimś pogiętym
ezoterycznym wyrazem. Poszerzał także moje literackie gusty, podsuwając mi
najrozmaitsze teksty, począwszy od The Hardy Boys, a na Erneście Hemingwayu
i innych wielkich pisarzach skończywszy.
W szkole najbardziej lubiłem lekcje angielskiego. Moją nauczycielką była Jill
Vernon, najbardziej inspirująca osoba, jaką w życiu spotkałem. Była to drobna
kobieta z krótkimi czarnymi włosami, mniej więcej pięćdziesięcioletnia.
Naprawdę wiedziała, jak porozumieć się z młodzieżą, i wszystko, co mówiła
o pisaniu, czytaniu, o czymkolwiek, potrafiła zmienić w rzecz zajmującą
i atrakcyjną.
Codziennie pierwszy kwadrans lekcji poświęcaliśmy na pisanie dziennika.
Pani Vernon notowała na tablicy zdanie wyjściowe, my zaś mieliśmy przejść od
niego do tematu, który według nas się z nim wiązał. Większość kolegów pisała
przez pięć minut, ale ja mógłbym spędzić nad kartką papieru całą lekcję.
Pani Vernon regularnie zatrzymywała mnie po szkole i rozmawiała
o pisaniu, bo dostrzegała moją szczerość w tych wypracowaniach.
– Czytałam wszystkie dzienniki i muszę powiedzieć, że masz talent do
pisania. Moim zdaniem powinieneś to sobie uświadomić i wykorzystać –
powiedziała. – Powinieneś dalej pisać.
Kiedy jesteś w siódmej klasie i wspaniała kobieta, którą głęboko podziwiasz,
poświęca swój czas, by mówić ci takie rzeczy – cóż, to było jak dzwon, który nie
przestanie dzwonić do końca mojego życia.
W tym samym okresie zaczął też dzwonić inny dzwon. Tato opowiedział mi
o swojej pierwszej próbie seksualnej, i nie była to przyjemna historia. Poszedł do
burdelu w centrum Grand Rapids. Wszystkie prostytutki były czarne. Tatę
posłano do pokoju, po kilku minutach dołączyła do niego kobieta w średnim
wieku, z wydatnym brzuszkiem. Zapytała go, czy jest gotowy, ale tak się
przeraził, że bąknął:
– Przepraszam, nie mogę tego zrobić. – Jak można od mężczyzny oczekiwać,
że będzie sprawny w takich okolicznościach? Niesamowite miejsce, obca
kobieta, z którą absolutnie nic go nie łączyło, i jeszcze konieczność płacenia. Jak
sądzę, to przeżycie zaważyło na jego postanowieniu, że moje pierwsze
doświadczenie seksualne musi być przyjemniejsze. Nie wiem tylko, czy
przewidział, że moją pierwszą kobietą będzie jedna z jego dziewczyn.
Odkąd zamieszkałem z tatą, pomysł uprawiania seksu stał się jednym
z moich priorytetów. Prawdę mówiąc, oczekiwanie, żądza i obsesyjne myśli
o tym nieuniknionym akcie burzyły się we mnie na długo przed wyjazdem do
Kalifornii. Teraz jednak miałem już prawie dwanaście lat – najwyższy czas
ruszyć do akcji. Moje rówieśnice u Emersona nie chciały mieć ze mną nic
wspólnego. Ojciec prowadzał się z wieloma pięknymi nastolatkami, na których
temat snułem erotyczne fantazje, ale brakowało mi tupetu, żeby je zaczepić.
A potem tato zaczął się spotykać z Kimberly.
Kimberly była śliczną osiemnastolatką o łagodnym głosie, rudych włosach,
śnieżnobiałej cerze i wielkich, idealnie ukształtowanych piersiach. Odznaczała
się eteryczną, marzycielską osobowością, której cechą charakterystyczną była
także nieugięta postawa odmowna, jeżeli chodzi o noszenie okularów, choć
cierpiała na poważną krótkowzroczność. Raz zapytałem ją, czy cokolwiek widzi
bez szkieł, a ona odpowiedziała, że wszystko jest zamglone. Dlaczego zatem nie
nosi okularów?
– Bo bardziej odpowiada mi zamazany świat – odparła.
Krótko przed moimi dwunastymi urodzinami byliśmy wszyscy w „Rainbow”.
Unosiłem się na haju po tabletce quaalude jak mały latawiec i starczyło mi
odwagi, żeby napisać do ojca liścik:
Wiem, że to twoja dziewczyna, ale jestem pewien, że nie będzie miała nic
przeciwko, jeśli się więc zgodzisz, to czy możemy tak dzisiaj pokierować sprawami,
żebym przespał się z Kimberly?
Tato bez namysłu przystał na ten plan. Kimberly nie oponowała, wróciliśmy
więc do domu.
– Okay, tu jest łóżko, tu dziewczyna, rób, na co masz ochotę – powiedział.
Łóżko ojca było sprzętem dziwacznym, składało się bowiem z czterech
ustawionych na sobie materaców, co sprawiało wrażenie tronu. Jak na mój gust,
tato był za bardzo obecny, bo i tak byłem zdenerwowany, ale Kimberly przejęła
inicjatywę. Prowadziła mnie przez cały czas, była bardzo łagodna i serdeczna,
w rezultacie wszystko przebiegło bardzo naturalnie. Nie pamiętam, czy trwało
to pięć minut czy godzinę. Była to po prostu zamglona, niewyraźna, pełna seksu
chwila.
Akt seksualny okazał się przyjemną rzeczą i nie wpłynął na mnie
traumatycznie, choć przypuszczam, że doświadczenie to tkwiło w mojej
podświadomości w jakiś niesamowity sposób. Nie obudziłem się następnego
dnia z myślą: Do diabła, co to było?, tylko z chęcią pochwalenia się przed
kumplami i znalezienia sposobu, żeby to znowu powtórzyć. Ale tato nigdy więcej
mi nie pozwolił. Kiedy miał nową, piękną dziewczynę, mówiłem:
– Pamiętasz tę noc z Kimberly? A gdyby tak…
Zawsze mi przerywał.
– O nie. To był jednorazowy układ. Nawet o tym nie wspominaj. To się nie
powtórzy.
Latem 1975 roku po raz pierwszy od czasu przeprowadzki do taty pojechałem
do Michigan. Spider dał mi solidną uncję Colombian Gold, w tamtym okresie
absolutny przebój, jeśli chodziło o ziele, kilka tajskich pałeczek i potężną kostkę
libańskiego haszyszu. To był mój zapas na lato. Oczywiście poczęstowałem
kumpli, Joe i Nate’a – dzięki mnie po raz pierwszy byli na haju. Poszliśmy nad
Plaster Creek i wypaliliśmy skręta, a potem robiliśmy salta i gwiazdy, pokładając
się ze śmiechu. Przez całe lato opowiadałem o cudach życia w Hollywood,
różnych interesujących ludziach, których poznałem, i muzyce, którą znałem
z kolekcji płyt taty, a było tam wszystko – od Roxy Music, przez Led Zeppelin,
Davida Bowiego i Alice Coopera, po The Who.
W lipcu mama wyszła za Steve’a. Mieli piękny ślub pod wierzbą na tylnym
podwórzu farmy w Lowell. Czułem, że wszystko dobrze się ułożyło dla niej
i mojej siostry Julie. Kiedy lato się skończyło, wróciłem do West Hollywood, nie
mogąc się doczekać podjęcia kalifornijskiego stylu życia i spotkania z osobą,
która przez następne dwa lata była moim najlepszym przyjacielem
i wspólnikiem w przestępstwie.
Johna M poznałem pod koniec siódmej klasy. Z Emersonem sąsiadowała
katolicka szkoła dla chłopców. Dokuczaliśmy sobie wzajemnie przez płot.
Pewnego dnia przeskoczyłem na drugą stronę i wdałem się w pyskówkę
z chłopakiem, który twierdził, że zna karate. Przypuszczalnie dopiero zaczynał
i nie miał zielonego pojęcia o walkach ulicznych, bo zdrowo go wygrzmociłem
na oczach całej szkoły.
Właśnie podczas tej rozróby poznałem Johna. Mieszkał na szczycie
Roscomar Road w Bel Air. Chociaż było to miasto, za jego domem wznosiły się
góry i znajdowały się dwa zbiorniki wodne połączone potężną kaskadą. Okolica
idealnie nadawała się do zabaw. Tato Johna pracował w przemyśle lotniczym
i dużo pił, niczego więc nie omawiano, nie dyskutowano o uczuciach, cała
rodzina udawała, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Mama Johna była
sympatyczna i słodka. John miał jeszcze siostrę przykutą do fotela inwalidzkiego
z powodu jakiejś postępującej choroby.
Od początku ósmej klasy John został moim najlepszym przyjacielem.
Zajmowaliśmy się jazdą na deskorolce i paleniem trawki. Czasami udawało nam
się zdobyć trawkę, czasami nie, ale zawsze mogliśmy jeździć na desce.
Przedtem używałem jej wyłącznie do poruszania się po mieście i ze swoimi
podstawowymi umiejętnościami docierałem do wybranego celu – ogólnie rzecz
biorąc, traktowałem ją jako funkcjonalne narzędzie. Na początku lat
siedemdziesiątych sport ten zaczął się burzliwie rozwijać, ludzie jeździli
w rowach odwadniających, wzdłuż brzegów i w pustych basenach. W tym
samym mniej więcej okresie skaterzy z grupy Dog Pound w Santa Monica
nadawali jeździe na desce nowy, półprofesjonalny poziom. John i ja robiliśmy to
dla zabawy i wyzwań.
John wyglądał jak uosobienie amerykańskiego chłopca. Lubił piwo,
kręciliśmy się więc przed sklepem, namawiając dorosłych, żeby kupili nam parę
puszek. Upijanie się nie należało do moich ulubionych sposobów odurzania się,
choć taki rodzaj tracenia kontroli, wrażenie, że nie wiesz, co się dalej stanie, też
był podniecający.
Od proszenia ludzi, żeby kupili nam sześciopaka, przeszliśmy do kradzieży
alkoholu. Pewnego dnia idąc przez Westwood, zobaczyliśmy przed restauracją
robotników ładujących skrzynki z piwem do magazynu na drugim piętrze. Kiedy
na moment znikli, wdrapaliśmy się na śmietnik, a stamtąd po drabinie
przeciwpożarowej weszliśmy na górę, otworzyliśmy okno i wynieśliśmy
skrzynkę heinekena, która wystarczyła nam na kilka dni.
A od kradzieży piwa przeszliśmy do kradzieży whisky w supermarketach
w Westwood. Wsuwaliśmy butelkę w nogawkę spodni, naciągaliśmy na nią
skarpetkę, po czym, lekko kulejąc, opuszczaliśmy sklep. Whisky smakowała
okropnie, ale zmuszaliśmy się do picia. Zanim się zorientowaliśmy, byliśmy
pijani jak boje dryfujące po wodzie. Potem jeździliśmy na deskach, wpadaliśmy
na różne przedmioty i udawaliśmy, że się bijemy.
W pewnym momencie John postanowił założyć własną hodowlę marihuany,
co wydało mi się bardzo pomysłowe, szybko jednak uświadomiliśmy sobie, że
łatwiej będzie kraść trawkę z cudzych upraw. Wiele tygodni bezskutecznie
szukaliśmy takiego ogrodu, w końcu znaleźliśmy grządki pilnowane przez psy.
Ja odwróciłem ich uwagę, a John zerwał naręcze wielkich łodyg, z którym
poszliśmy do jego domu. Wiedzieliśmy, że najpierw trzeba je wysuszyć w piecu,
ale John bał się, że mama może wrócić i nakryć nas przy tym zajęciu,
powiedziałem więc, że możemy wykorzystać piec w innym domu, bo o tej porze
większość ludzi jeszcze jest w pracy.
Włamaliśmy się do domu położonego kawałek dalej przy tej samej ulicy,
włączyliśmy piec i wsunęliśmy do piekarnika marihuanę. Spędziliśmy tam
godzinę, a chociaż trawa nie nadawała się do palenia, przekonaliśmy się, jak
łatwo wejść do cudzego domu, i zaczęliśmy robić to dość regularnie. Nie
zabieraliśmy telewizorów czy biżuterii, zależało nam wyłącznie na pieniądzach,
przedmiotach, które przyjemnie byłoby mieć, oraz narkotykach.
Przeszukiwaliśmy szafki z lekarstwami, a ponieważ widziałem już w życiu
mnóstwo tabletek, wiedziałem dobrze, czego szukać. Pewnego dnia trafiłem na
wielki słój z napisem „Percodan”. Nigdy dotąd nie brałem tego leku, ale
orientowałem się, że jest uważany za creme de la creme środków uśmierzających.
Wziąłem słój i poszedłem z nim do Johna.
– Ile powinniśmy wziąć? – zapytał.
– Zacznijmy od trzech i zobaczymy, co będzie – zaproponowałem. Zażyliśmy
po trzy tabletki, ale minęło parę minut i nic się nie stało, łyknęliśmy więc jeszcze
kilka. W następnej chwili byliśmy na niesamowitym opiumowym haju i bardzo
nam się to podobało. Ale to była jednorazowa sprawa. Nigdy więcej nie braliśmy
percodanu.
Nasze drobne złodziejskie sukcesy dodały Johnowi odwagi. Mieszkał
naprzeciwko swojej dawnej szkoły podstawowej i wiedział, że całodzienny utarg
z kafeterii jest przechowywany w kasetce, którą na noc wkładano do zamrażarki.
Tak się złożyło, że pod koniec szóstej klasy John ukradł woźnemu komplet kluczy
do szkoły.
Ustaliliśmy plan. Po północy w maskach i rękawicach poszliśmy do szkoły.
Klucze pasowały. Dostaliśmy się do kafeterii, otworzyliśmy zamrażarkę
i rzeczywiście, kasetka w niej była. Złapaliśmy ją i popędziliśmy na drugą stronę
ulicy do domu Johna. W jego sypialni przeliczyliśmy zawartość: czterysta
pięćdziesiąt dolarów. To była najbardziej udana z naszych akcji. Co dalej?
– Możemy kupić pół kilograma trawki, część z zyskiem sprzedać i mieć tyle
do palenia, ile tylko będziemy chcieli – zaproponowałem.
Miałem już dość ciągłego braku towaru – dochodziło do tego, że musieliśmy
czyścić fajki, próbując wyskrobać trochę żywicy THC. Wiedziałem, że Alan
Bashara na pewno ma towar pod ręką, i nie pomyliłem się. Niestety, towar był
gówniany. Najpierw sprzedawałem go z mojej szafki w Emersonie, ale było to
zajęcie zbyt szarpiące nerwy, skończyło się więc na tym, że opychałem go ze
swojego pokoju, przez cały czas wybierając najlepsze kawałki, które sam
paliłem. W pewnym momencie próbowałem wcisnąć towar ćpunom
mieszkającym po drugiej stronie ulicy, ale nawet oni krytycznie go ocenili. Kiedy
zobaczyli słój z percodanem, zaproponowali mi pięć dolarów za tabletkę.
Sprzedałem im wszystkie.
Szczytowym punktem moich i Johna eksperymentów z narkotykami w ósmej
klasie były dwa odloty na kwasie. Nie znałem nikogo, kto brał LSD, które
wydawało się zupełnie inną generacją narkotyków. Wyglądało jednak na to, że
zapewnia bogatsze doznania, niepolegające wyłącznie na oszołomieniu
i zagadywaniu panienek, lecz na psychodelicznych podróżach w odmienne
stany świadomości. Tak właśnie postrzegałem wtedy moje życie – jako podróże
w nieznane, do takich zakamarków umysłu i świata fizycznego, jakie są dla
innych ludzi niedostępne. Pytaliśmy, ale żaden z naszych palących trawkę
przyjaciół nie miał pojęcia, jak zdobyć kwas. Kiedy poszedłem do Bashary po
ziele, przypadkiem miał kilka pasków z dwudziestoma żelatynowymi kleksami
w kształcie piramidki, dziesięcioma jasnozielonymi i dziesięcioma
jaskrawofioletowymi. Wziąłem po dwie z każdego koloru i biegiem wróciłem do
Johna. Natychmiast zaplanowaliśmy dwa odloty, pierwszy w nadchodzący
weekend, drugi podczas wyjazdu Johna i jego rodziny do Ensanady w Meksyku,
gdzie mieli domek przy plaży. Zaczęliśmy od fioletowych. Ponieważ substancja
była czysta i mocna, natychmiast znaleźliśmy się na niewiarygodnym haju. To
było tak, jakbyśmy oglądali świat przez nowe okulary. Wszystko było wyraźne
i barwne, a nas rozsadzała energia – biegaliśmy po lesie i skakaliśmy z drzew
z poczuciem, że żadne niebezpieczeństwo nie może nam zagrozić. Później do
głosu doszedł duchowy wymiar LSD i staliśmy się bardziej introspektywni.
Postanowiliśmy, że będziemy podglądać rodziny, i każdy poszedł na inne
podwórko, gdzie przez okna szpiegował mieszkańców (jeśli chodzi o nas, na tym
etapie byliśmy niewidzialni). Podpełzaliśmy do okien, patrzyliśmy, jak rodziny
jedzą kolację, podsłuchiwaliśmy rozmowy.
Słońce zaczynało już zachodzić i John przypomniał sobie, że musi wrócić na
uroczystą kolację, bo ojciec tego dnia wraca z podróży służbowej.
– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Domyślą się, że jesteśmy
naćpani kwasem – powiedziałem.
– My wiemy, że jesteśmy naćpani kwasem, ale oni na pewno się nie domyślą
– odparł John.
Wciąż miałem pewne wątpliwości, poszliśmy jednak do niego i zasiedliśmy
do uroczystej kolacji z pijanym tatą, słodką mamą i siostrą na fotelu
inwalidzkim. Raz spojrzałem na potrawy, zaczęły się halucynacje i nie mogłem
nawet myśleć o jedzeniu. Potem zafascynowany wpatrywałem się w tatę Johna,
z którego otwartych ust wylatywały wielkie słowa. W momencie, gdy rodzice
Johna zaczęli się zmieniać w potwory, obaj śmialiśmy się bez opanowania.
Nie trzeba chyba dodawać, że bardzo nam się to podobało. Całe to
doświadczenie było piękne, rewelacyjne i tak halucynogenne, jak tylko
moglibyśmy sobie wymarzyć. Miewaliśmy lekkie halucynacje po trawce,
widywaliśmy kolory, ale nic nie przypominało tego wrażenia, jakbyśmy
podróżowali na odległą galaktykę i nagle rozumieli wszystkie tajemnice życia.
Nic więc dziwnego, że nie mogliśmy się doczekać naszego kolejnego odlotu
w Meksyku.
Rodzina Johna miała piękny dom na białej piaszczystej plaży, która ciągnęła
się po horyzont. Wzięliśmy zielony kwas rano, poszliśmy nad ocean
i spędziliśmy tam siedem godzin, mając halucynacje związane z drżeniem
i migotaniem wody, delfinami, falami. Te dwa odloty były najlepsze w moim
życiu. Później odnosiłem wrażenie, że chyba przestali robić naprawdę dobre
LSD, kwas szybciej działał i był bardziej toksyczny. Wciąż miałem dzikie wizje,
ale nigdy nie były już tak spokojne i czyste.
Nie chcę sugerować, że poza Johnem nie miałem przyjaciół w Emersonie,
ponieważ nie była to prawda. Ale większość moich bliskich kolegów była
outsiderami w społecznym układzie. Czasami ogarniało mnie wrażenie, że
jestem gorszy. Nie byłem tak bogaty jak większość uczniów. Czułem się
wypchnięty poza margines, jeśli chodzi o dziewczęta. Jak wszyscy porządni
chłopcy przechodzący okres dojrzewania fiksowałem na temat każdej gorącej
laseczki, która pojawiała się w zasięgu mojego wzroku, a w Emersonie było ich
pełno. Uczyły się tu małe primadonny o imionach w rodzaju Jennifer i Michele.
Obcisłe dżinsy marki Ditto w najrozmaitszych pastelowych kolorach robiły
prawdziwe cuda z dojrzewającymi dziewczęcymi ciałami. Otaczały je,
formowały, kształtowały, idealnie opakowywały. Nie mogłem od nich oderwać
oczu.
Kiedy jednak jakiejś dziewczynie proponowałem randkę, odpowiadała:
– Żartujesz, nie?
Były piękne i rozgrzane, ale były snobkami. Wszystkie te dziewczyny chciały
chłopaka o kilka lat starszego albo takiego, który miał coś do zaoferowania, na
przykład samochód. Dla nich byłem świrem, którego należy unikać, i nie
mogłem tego znieść. Pewność siebie i wiara we własne siły towarzyszące mi
w moim drugim życiu – życiu klubowym i imprezowym, życiu przyjaciół mojego
ojca, gdzie czułem się swobodnie, panowałem nad sytuacją i potrafiłem się
porozumieć z innymi – rozpływały się gdzieś, gdy miałem do czynienia
z dziewczynami z gimnazjum. W żaden sposób nie pomagały mi w budowaniu
pewności siebie – wyjątkiem była Grace.
Zanim opowiem o anomalii, jaką była Grace, powinienem cofnąć się nieco
w czasie i podjąć wątek mojej seksualnej edukacji. Po epizodzie z Kimberly nie
miałem żadnych kontaktów z kobietami przez ponad rok, choć mniej więcej
w tym samym czasie odkryłem sztukę i przyjemność masturbacji, a to dzięki
„National Lampoon’s Photo Funnies”. Z jakiegoś powodu ojciec nigdy nic nie
mówił na temat masturbacji. Nauczył mnie kobiecej anatomii
w najdrobniejszych szczegółach, ale nigdy nie powiedział, że jeśli będę
odczuwał potrzebę satysfakcji seksualnej, mogę zrobić to sam. „National
Lampoon” stanowił inspirację, dzięki której sam się tego domyśliłem.
Wszystkie te doświadczenia zdobywałem w mojej dobudowanej sypialni.
Pod względem rozwoju fizycznego nie byłem strasznie opóźniony, ale też
w żadnym wypadku nie należałem do tych, którzy rozwijają się wcześnie.
W trakcie tego pierwszego miesiąca, kiedy w ogóle byłem w stanie osiągnąć
orgazm i wytrysk, zaświtało mi, że mógłbym do tego celu wykorzystać zdjęcia.
Co zaskakujące, nie pomagałem sobie bogatą kolekcją „Playboyów”
i „Penthouse’ów” taty. Pociągał mnie realizm dziewcząt w „Lampoonach”, to, że
nie przyjmowały one tych konwencjonalnych póz uważanych powszechnie ze
seksowne. Były po prostu prawdziwymi nagimi dziewczętami. Niedługo potem
wykorzystywałem każdy magazyn, jaki wpadł mi w ręce, zwłaszcza w liceum,
gdzie rodzajem zawodów stało się sprawdzanie, ile razy na dzień potrafisz się
brandzlować, jakie bodźce najsilniej na ciebie wpływają i jakich narzędzi
używasz. Ale to było dużo później.
Mniej więcej na początku burzy hormonów moim udziałem stało się
wspaniałe doświadczenie, polegające na tym, że przez jedną noc moją
opiekunką była Cher. Byłem w ósmej klasie i wciąż od czasu do czasu wpadałem
do Sonny’ego i Connie. Z jakiegoś powodu nie mogli dojechać, Cher z własnej
woli zaproponowała więc, że popilnuje mnie przez noc. Siedzieliśmy w jej
sypialni, przez wiele godzin rozmawiając od serca. To wtedy tak naprawdę się
zaprzyjaźniliśmy.
W końcu Cher powiedziała:
– Okay, czas iść spać. Będziemy spać w jednym łóżku, ja po tej stronie, ty po
tamtej.
Ogarnęło mnie napięcie. Nie chodziło o to, że miałem zamiar przystawiać
się do tej kobiety, ale o samą możliwość przebywania w jednym łóżku z taką
piękną istotą. Uznałem jednak, że wszystko w porządku, bo jesteśmy
przyjaciółmi.
Cher poszła do łazienki. Zostawiła drzwi szeroko otwarte. W sypialni było
ciemno, ale w łazience paliło się światło, patrzyłem więc, jak się rozbiera, przez
cały czas udając, że zasypiam. Widziałem nagie kobiece ciało, wysmukłe
i szczupłe, wyjątkowe, podniecające. Nie dysponowałem jeszcze odpowiednimi
środkami, żeby pragnąć fizycznego związku z nią, ale według mnie był to
stymulujący i na wpół niewinny moment. Po chwili Cher wróciła do pokoju
i naga położyła się do łóżka. Pamiętam, jak myślałem: Leżeć koło nagiej kobiety to
wcale nie taka zła sprawa.
Następna kobieta, która pogłębiła moją edukację seksualną, także była
starsza ode mnie. Becky była eksdziewczyną Alana Bashary.
Dwudziestoczteroletnia, drobna i piękna, miała śliczne kręcone włosy. Ona też
handlowała quaaludes. Przychodziłem załatwiać z nią interesy, potem
rozkruszała kilka tabletek, wsiadaliśmy do jej fiata i jeździliśmy po mieście.
Wieczorem zawsze wracaliśmy do domu na haju i wygłupialiśmy się. Nasze
spotkania zmieniły się we wspaniałe lekcje instruktażowe dla mnie, bo Becky
dokładnie mi pokazała, co kręci dziewczyny. Pewnego dnia kazała mi nawet
wymasować sobie pośladki.
– No nieźle, nigdy by mi to nie przyszło do głowy! – dziwiłem się.
W ósmej klasie wciąż sporadycznie uprawiałem seks, choć z drugiej strony
nie znałem nikogo w moim wieku, kto w ogóle by to robił. Przeznaczeniem
wszystkich moich przyjaciół było zachować dziewictwo jeszcze przez kilka
następnych lat, część przyjemności polegała więc też na tym, że następnego
dnia szedłem do szkoły i mówiłem kumplom:
– Hej, spędziłem noc z dziewczyną.
– Fiu, fiu, to się w głowie nie mieści – powtarzali.
Jeszcze bardziej byli zaskoczeni, słysząc o moich przeżyciach z Grace.
Zaczęło się, jak wszystkie moje ówczesne seksualne związki, od tabletki
quaalude. Czy raczej, żeby być dokładnym, od połowy tabletki, bo drugą oddałem
Johnowi. Mieliśmy zamiar spotkać się na lunchu i porównać nasze doznania
związane z byciem na haju w szkole. Byłem kompletnie naćpany na czwartej
lekcji, zajęciach z dziennikarstwa, na które uczęszczała też Grace, dziewczyna
bardzo rozwinięta pod względem fizycznym jak na czternastolatkę, a w dodatku
Japonka. Wiedziałem, że zawsze czuła do mnie miętę. Nagle olśniła mnie
pewna myśl. Zapytałem nauczyciela, czy mógłbym z Grace pochodzić po
kampusie i sprawdzić, czy nie znajdziemy interesujących tematów na artykuły
w szkolnej gazecie. Mówiłem bardzo przekonująco, bo byłem na haju, we
władzy tej cudownej substancji. Nauczyciel się zgodził:
– Okay, tylko wróćcie przed końcem zajęć.
Po wyjściu z klasy Grace i ja poszliśmy korytarzem do męskiej toalety, starej
i pięknej, zbudowanej w latach trzydziestych, z mnóstwem kabin, wysokim
sufitem i ogromnymi oknami. Zacząłem pieścić jej piersi i całować ją, a jej się to
bardzo podobało. Ja byłem na haju, ona nie, ale była tak samo jak ja napalona
i równie chętna. Kiedy wsunąłem w nią palec, do toalety wszedł jakiś malec.
Widząc nas w kabinie, z krzykiem wybiegł. Zamiast spanikować i porzucić
zamiar, postanowiłem znaleźć bezpieczniejsze miejsce, wyszliśmy więc na
teren kampusu. Za jednym z budynków trafiliśmy na szopę, w której woźny
przechowywał narzędzia. Natychmiast się rozebraliśmy i ruszyliśmy do akcji. Ku
mojemu zaskoczeniu Grace dokładnie wiedziała, co robić. Kiedy doszedłem,
podniosłem się na nogi, a ponieważ byłem nastolatkiem, mój fiut nadal stał.
Grace uklękła i zaczęła robić mi loda, a ja miałem drugi orgazm.
Byłem zdziwiony. Jak w ogóle wpadła na pomysł, żeby to zrobić? Ubraliśmy
się i pobiegliśmy do klasy, śmiejąc się przez całą drogę. Na lunchu od razu
opowiedziałem o wszystkim kolegom. Byli oszołomieni i zazdrośni. Dla mnie to
był tylko kolejny pracowity dzień, ponieważ chętnie brałem, co wpadło mi
w ręce.
W lipcu pojechałem na kolejne lato do Michigan, tej relaksujące krainy
lasów, jezior i sadów brzoskwiniowych, żeby strzelać z wiatrówki i włóczyć się
z Joe i Natem. Kiedy jednak lato się skończyło, razem z mamą zdecydowaliśmy,
że powinienem tu zostać na pierwszy semestr dziewiątej klasy. Mama była
w ciąży ze swoim trzecim dzieckiem i chciała, żebym był z nią, kiedy dziecko
przyjdzie na świat, i w ten sposób nawiązał więź z nowym członkiem rodziny.
Ponieważ mieszkali ze Steve’em w na wsi, w Lowell, skończyło się na tym, że
poszedłem do szkoły w miasteczku liczącym niecałe dwa tysiące mieszkańców.
Większość uczniów bojkotowała mnie. Wszyscy cieszący się największym
wzięciem chłopcy, tępaki, synowie farmerów, nazywali mnie „dziewczynką”,
„Hollywoodem” i „pedałem”, bo miałem długie włosy. Na rozpoczęcie roku
pojawiłem się inaczej ubrany, z inną fryzurą i innym nastawieniem do życia, i te
wsioki chciały mnie zabić. Moim jedynym pocieszeniem były związki
z dziewczynami, które jakoś bardziej mnie doceniały. W tamtym semestrze
chodziłem z gorącą Latynoską imieniem Mary, która była blondynką i na
środkowym zachodzie wygrała konkurs L’Oreala „Długie jedwabiste włosy”. Była
piękna, rok ode mnie starsza, ale nasz związek nigdy nie rozwinął się w pełny
romans, o którym marzyłem. Przez większość wspólnie spędzanego czasu
przytulaliśmy się i trzymaliśmy za ręce. Pozwalała mi dotykać różnych części
ciała, ale nigdy nie zaserwowała całej enchilady. Nie potrafiłem stwierdzić, czy
mi ustępuje, bo jestem młodszy i o dwie głowy niższy.
Dnia 3. października 1976 roku mama urodziła moją drugą siostrę, Jennifer
Lee Idemę. Był to radosny czas w rodzinie – ja, Steve, mama, Julie i niemowlę
oraz pies Ashley tworzyliśmy zgraną grupę. Nie tylko nawiązałem więź z Jenny,
ale też spędzałem sporo czasu ze Stevem. Zawsze bardzo mnie wspierał we
wszystkim, co robiłem.
Kiedy wróciłem do Emersona na drugi semestr dziewiątej klasy, zastałem
potężne zmiany. Wyjeżdżałem jako król niedostosowanych i wyrzutków
kampusu, teraz pytano: „Tony jaki?” Władzę przejęli inni, niektórzy mieli wąsy
(mnie daleko było do jakiegokolwiek zarostu). Przyjąłem więc nową tożsamość.
Miałem zamiar zostać aktorem, przede wszystkim dlatego, że tym zajmował się
tato.
Spidera zawsze interesowało aktorstwo. Zaczynało go już męczyć życie
Lorda z Sunset Strip. Miał po uszy handlu narkotykami i ludzi dobijających się
do drzwi o każdej porze nocy. Kiedy więc Leo Strasberg otworzył w Los Angeles
oddział swojego instytutu, ojciec postanowił się tam zapisać. Po zajęciach wracał
podekscytowany Metodą, odświeżeniem pamięci zmysłowej i innymi nowymi
koncepcjami. A wszystko to było takie sprytne, że mogło człowiekowi zawrócić
w głowie.
Symbolem decyzji o rozpoczęciu nowego życia było ścięcie włosów. Ojciec
z dnia na dzień wymyślił siebie na nowo, wybierając wyrazisty wygląd gangstera
z filmów noir z lat trzydziestych. Po kilku dniach i ja siedziałem u fryzjera
i prosiłem o fryzurę przedwojennego gangstera. W tym czasie koledzy już
zaczynali mnie naśladować, a ponieważ długie włosy przestały być oznaką
buntu i indywidualizmu, więc się obciąłem, zbijając wszystkich z tropu nowym
wyglądem. Kiedy tato zaczął się ubierać w dwurzędowe garnitury w paski, biało-
czarne buty i ładne białe koszule z wymyślnymi krawatami, od razu poszedłem
do krawca i kazałem sobie uszyć identyczny strój. Teraz przyszła pora, żeby
zapisać się do szkoły aktorskiej. Uczęszczałem na kurs dla dzieci prowadzony
przez Diane Hull, zajęcia były rewelacyjne. Uczono nas, że w aktorstwie nie
chodzi wyłącznie o udawanie, ale że trzeba wejść w przestrzeń myślową postaci,
którą się odtwarza.
Po kilku miesiącach tato obwieścił, że zamierza prawnie zmienić nazwisko
z Johna Kiedisa na Blackiego Dammetta, który wziął się z połączenia imienia
i nazwiska jednego z jego ulubionych pisarzy, Dashiella Hammetta.
– A jakie ty chcesz mieć nazwisko sceniczne?
W kolejnym geście solidarności z tatą odparłem:
– Cóż, musi być jakiś Dammett, bo jestem twoim synem.
I tak narodził się Cole Dammet. Łapiecie? Cole, syn Blackiego.
Od tego dnia mój ojciec był znany jako Blackie, zarówno w kręgach
zawodowych, jak i towarzyskich. John, Jack, Spider przestali istnieć. Za to ja
miałem dwie oddzielne osobowości. W żaden sposób nie mogłem się pozbyć
Tony’ego w szkole, rodzina też nie wykazywała najmniejszej ochoty, żeby
zwracać się do mnie per Cole. Choć Blackie tak robił. Najczęściej wołał na mnie
Cole, ponieważ zawsze trzymał się roli.
Nazwiska sceniczne już mieliśmy, nadeszła więc pora, żeby znaleźć
agentów. Tato znalazł sobie agenta, później ktoś mnie polecił dziecięcemu
agentowi. Nazywała się Toni Kelman i była najbardziej wziętą dziecięcą agentką
w Hollywood. Podpisując umowę, już byłem w obsadzie filmu. Roger Corman
robił przeznaczoną dla dorosłych wersję Love American Style, zatytułowaną Jokes
My Folks Never Told Me, absolutnie typowy dla lat siedemdziesiątych film
z pięknymi nagimi kobietami w każdym ujęciu. Reżyser studiował na
uniwersytecie razem z moim ojcem i pewnego dnia przyszedł go odwiedzić.
Otworzyłem drzwi.
– Przyszedłem do twojego taty – powiedział serdecznie.
Nie znałem faceta, a już na pewno nie orientowałem się w jego związkach
z Blackiem, wyprostowałem się więc na całe półtora metra z kawałkiem wzrostu
i syknąłem:
– A kim pan jest?
Językiem ciała mówiłem zaś: „Skopię ci dupę, jak spróbujesz wejść do
mojego domu, chociaż jeszcze jestem dzieckiem”. Moja pewność siebie zrobiła
na nim takie wrażenie, że od razu obsadził mnie w dwóch epizodach w roli
niegrzecznego dzieciaka, który w klasie opowiada świńskie dowcipy.
Natychmiast zaangażowano mnie do popołudniowego programu dla
młodzieży i programu dla dzieci w telewizji publicznej, oczywiście w obu
obsadzając w roli niegrzecznego dzieciaka. Ale dostałem pracę, a zyski zaczęły
rosnąć. W banku taty otworzyłem własny rachunek, a kiedy dostałem wyciąg,
zobaczyłem, że mam kilka tysięcy, co dla mnie było szokującą sumą.
Los zaczynał mnie rozpieszczać – jeśli brałem udział w castingu do jakiejś
roli, to ją dostawałem. Pewnego popołudnia byłem u Johna, kiedy zadzwonił do
mnie Blackie z wiadomością, że dostałem rolę w filmie F.I.S.T. Sylvestra
Stallone, jego następnej produkcji po Rockym. Byłem tak podniecony, że
wybiegłem z domu, machając rękami, pokrzykując i śpiewając na głos piosenkę
z Rocky’ego. Miałem pewność, że zostanę Następnym Wielkim Gwiazdorem, bo
gram ze Sly’em Stallonem, nawet jeśli była to tylko jedna scena przy obiedzie.
Na planie poszedłem do jego przyczepy i zapukałem do drzwi, uznałem
bowiem, że powinniśmy się poznać, zanim nakręcimy naszą wielką scenę.
– Kto tam? – zapytał ponury głos z przyczepy.
– Cole. Gram pańskiego syna w następnej scenie – odparłem. Stallone
ostrożnie otworzył drzwi.
– Czego chcesz?
– Gram pańskiego syna, pomyślałem więc, że powinniśmy spędzić trochę
czasu, żebym mógł nawiązać…
– Nie wydaje mi się – przerwał Stallone i rozejrzał się za swoim asystentem.
– Niech ktoś tu przyjdzie i zabierze tego małego. Zabierajcie go stąd! –
wrzasnął.
Kiedy kręciliśmy naszą scenę, a ja wygłaszałem znaczącą kwestię: „Możesz
podać mi mleko?”, moja twarz nie pojawiła się w zbliżeniu. Rola okazała się
jedną z tych w rodzaju „nie mrugaj albo wylecisz”, ale można było dopisać ją do
listy.
Występ w F.I.S.T. pomógł, kiedy poszedłem do wytwórni Paramount na
casting do filmu pod tytułem American Hot Wax, który opowiadał o Buddym
Hollym i didżeju Alanie Freedzie. Była to wielka produkcja, a ja brałem udział
w castingu do jednej z głównych ról, przewodniczącego fanklubu Buddy’ego. Po
przesłuchaniach, niezliczonych wezwaniach i próbach ekranowych zostaliśmy
we dwóch – ja i najsławniejszy aktor dziecięcy Moosie Drier. Byłem pewien, że
dostanę rolę, bo Blackie dołożył wszelkich starań, by mi pomóc
w przygotowaniach, nauczył się wszystkich piosenek Holly’ego i kupił wielkie
okulary w rogowej oprawie. Tak więc kiedy Toni zadzwoniła z informacją, że
jednak nie dostałem tej roli, byłem zdruzgotany.
Tamtego wieczoru Connie zabrała mnie do domu przyjaciela, gdzie odbyła
się prawdziwa orgia kokainowa, poza tym paliliśmy trawkę, piliśmy i paplaliśmy
o tym, jak ich załatwię następnym razem i zostanę największą gwiazdą filmową,
jaką to miasto kiedykolwiek widziało, i tak dalej, i tak dalej, niekończący się
strumień bezsensownej kokainowej gadaniny w wykonaniu chłopca, który
stracił rolę życia, kobiety, która bardzo chciała mu pomóc, ale sama była
w pewnym sensie przegrana, i faceta, któremu chodziło tylko o dobranie się do
jej majtek. Tak to szło aż do wczesnego ranka, kiedy w końcu zabrakło koki.
W tym momencie do głosu doszła rzeczywistość i przestało być miło.
Przygnębienie wywołane ustępowaniem chemicznych skutków działania
narkotyków oraz poczucie straty sprawiło, że miałem straszne dwadzieścia
cztery godziny.
Mimo wczesnych sukcesów nie należałem do zdyscyplinowanych czy
zapalonych studentów aktorstwa. Wgryzałem się w temat, brałem udział
i wyciągałem wnioski, ale nie poświęcałem sprawie całej mojej energii. Imprezy
z kumplami, bieganie po mieście i jazda na deskorolce wciąż zajmowały ważne
miejsce na liście moich priorytetów. Podobnie jak narkotykowy odlot.
Odkryłem przyjemności płynące z kokainy już przed tamtą nocą, kiedy
Connie próbowała mnie pocieszyć. Kiedy miałem trzynaście lat, Alan Bashara
przyszedł do naszego domu w środku dnia i powiedział tacie, że ma
niesamowitą kokainę. W latach siedemdziesiątych kokaina była bardzo mocna
i czysta, nie tak chemiczna jak teraz. Ponieważ przez ostatnie półtora roku
widywałem dorosłych zażywających kokę, powiedziałem więc, że też chcę.
Bashara przygotował mi rządek, który wciągnąłem. Dwadzieścia sekund
później twarz mi zdrętwiała i poczułem się jak Superman. Ogarnęła mnie
niepohamowana euforia, miałem wrażenie, że widzę Boga. Byłem przekonany,
że to uczucie nigdy mnie nie opuści. Ale nagle – bum! – zaczęło znikać.
– Hej, hej, możemy dostać tego więcej? – pytałem gorączkowo.
Alan jednak musiał już iść, a tato miał jakiś interes do załatwienia, zostałem
więc sam, czując się fatalnie. Na szczęście organizm chłopca nie potrzebuje
wiele czasu na odzyskanie sił. Godzinę później mogłem się już zająć czymś
innym.
W ten sposób zakochałem się w kokainie od pierwszego wejrzenia. Zawsze
obchodziłem dom, żeby sprawdzić, czy nie zostało nic z poprzedniej nocy.
Często zostawało. Zeskrobywałem resztki z talerzy brzytwą, wytrząsałem osady
ze szklanych fiolek i zabierałem do szkoły, żeby podzielić się z Johnem. Zawsze
czekaliśmy, aż skończą się lekcje. Poza tą połówką quaalade nigdy nie brałem
narkotyków w szkole.
Kokaina nieuchronnie doprowadziła mnie do heroiny. Miałem czternaście
lat, kiedy pewnego dnia Connie zabrała mnie do Malibu. Wylądowaliśmy
w domu handlarza koką, gdzie dorośli zażywali potężne dawki białego proszku
z ogromnego stosu na stole w salonie. Byłem tam z nimi – małpka widzi,
małpka robi, a wszyscy byli maksymalnie przypakowani. W pewnym momencie
zdecydowali, że gdzieś pójdą. Na lustrze została już tylko jedna mała samotna
biała linia.
– Możesz tu zostać, ale pod żadnym pozorem nie bierz tego – powiedzieli.
Uśmiechnąłem się tylko i odparłem, że nie ma sprawy.
Jak tylko zamknęły się za nimi frontowe drzwi, wciągnąłem tę linię. Po
powrocie zauważyli, że lustro jest puste.
– Gdzie ta linia? – zapytał ktoś.
– No, pomyliłem się… – zacząłem układać sobie alibi.
– Lepiej od razu zawieźmy go do szpitala. Przedawkował. – Wszyscy
okropnie się denerwowali. Nie miałem pojęcia, że ta mała linia to była heroina
China White.
Nic mi jednak nie było. Czułem się świetnie, naprawdę. Uświadomiłem
sobie, że wolę heroinę od kokainy. Byłem na haju od koki, ale nie trząsłem się
ani nie denerwowałem. Szczęki mi się nie zaciskały. Nie martwiłem się, skąd
wezmę następną działkę kokainy. Śniłem i to było wspaniałe. Naturalnie
w czasie jazdy do domu wymiotowałem, ale to nie był problem. Poprosiłem tylko
Connie, żeby szybko zatrzymała samochód i rzygnąłem przez okno. Mieli mnie
na oku, żeby się upewnić, że nie dojdzie do zatrzymania akcji serca, ale nic
takiego się nie stało. Cała sprawa bardzo przypadła mi do gustu, choć nie
próbowałem jej powtarzać.
Pod koniec dziewiątej klasy sprawy pozornie układały się dobrze. Blackie
studiował aktorstwo i naprawdę wchodził w role, czasami z przerażającym
skutkiem. Regularnie grywał w Hollywood Actors Theatre, nienależącym do
związku zawodowego aktorów teatrze na dziewięćdziesiąt miejsc przy
przecznicy Hollywood Boulevard. Niezależnie od tego, czy grał epizod czy
główną rolę, utożsamiał się bez reszty z odgrywaną postacią, co w dużej mierze
wiązało się z przyjęciem wyglądu bohatera. Tato stał się mistrzem przebrania –
zmieniał garderobę, włosy, okulary, postawę, zachowanie. Ozdabiał scenariusze
zdjęciami, notatkami i przedmiotami, które były reprezentatywne dla danej
postaci.
Problemy zaczęły się w momencie, gdy tato stał się granymi przez siebie
postaciami. A osiągnęły punkt wrzenia, kiedy obsadzono go w roli transwestyty
w spektaklu Hollywood Actors Theatre. Blackie do tego stopnia nie bał się tego,
co inni mogą o nim pomyśleć, i tak bez reszty pochłonęła go idea stania się
graną postacią, że przez kilka miesięcy żył jako transwestyta. Zrobił sobie
mnóstwo zdjęć w damskim przebraniu, które rozwiesił nad kominkiem razem
z wykresami, tabelami, diagramami i plakatami dotyczącymi transwestytów.
A później mój awanturniczy, zachłannie heteroseksualny tato zaczął nosić
krótkie, obcisłe szorty z aparatem upchniętym w nylonowe majtki. Wkładał
obcisły top i pierścionki na rękawiczki. Makijaż miał nieskazitelny, aż do
jaskraworóżowej szminki. Chodził po domu na wysokich obcasach, w ustach
trzymał lizaka i gadał jak pokręcony gej. Sytuacja się pogorszyła, gdy tak
wystrojony zaczął wychodzić z domu. Spacerował po Hollywood Boulevard
i zaczepiał nieznajomych.
Na początku wspierałem tatę i byłem dumny z jego wielkiego oddania dla
sztuki. W końcu się jednak załamałem. Moje poczucie męskości było zagrożone.
Kiedy pewnego dnia ojciec zaczął wrzeszczeć na mnie z powodu drobnego
problemu w szkole, nazwałem go pedziem. W tej samej chwili zamachnął się na
mnie, a był szybki. Jakoś udało mi się złapać go za rękę, nim wymierzył cios. Już
miałem odpowiedzieć tym samym, ale uznałem, że bójka z ojcem to chyba
jednak nie najlepszy pomysł. Ojciec pchnął mnie na regał z książkami i obaj
staliśmy, zaciskając pięści. W rezultacie nie polała się krew, ale między nami
przepływała gwałtowna i zła energia. I coś na zawsze w naszych wzajemnych
relacjach uległo zmianie.
3.

Fairfax High

Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego dnia w liceum. Przyszedłem do Uni


High i zgłosiłem się do opiekunki, żeby ustalić listę zajęć. Na powitanie rzuciła
mi bombę pod nogi:
– Tony, wiem, że przez trzy lata uczęszczałeś do Emersona, posługując się
fałszywym adresem. Nie mieszkasz w tej dzielnicy, nie możesz więc chodzić
tutaj do szkoły.
Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale było to jedno z najbardziej
brzemiennych w skutki zrządzeń losu w moim życiu. Wróciłem do domu
i sprawdziłem, do którego liceum przypisana jest moja dzielnica. Okazało się, że
do Fairfax High, mieszczące się w obszernym budynku na rogu Fairfax
i Melrose. Poszedłem tam następnego dnia i poczułem się jak kosmita w tłumie
ludzi, którzy już się znali. Ponieważ spóźniłem się o dzień, nie było miejsc na
wielu zajęciach, na których mi zależało. Nie znałem uczniów, nie znałem
nauczycieli, nie miałem nawet pojęcia, gdzie jest kafeteria.
Wypełniając formularze, w rubryce „imię” bez namysłu wpisałem „Anthony”
zamiast „Tony”. Kiedy w czasie sprawdzania listy obecności nauczyciele
wywoływali „Anthony Kiedis”, nie poprawiałem ich. Po prostu stałem się
Anthonym – ten trochę inny facet był dojrzalszy, bardziej dorosły.
Fairfax było prawdziwym tyglem. Chodzili tu chińscy imigranci, koreańscy
imigranci, rosyjscy imigranci, Żydzi oraz tłumy czarnych i białych. Po raz kolejny
zaprzyjaźniłem się z najbardziej samotnymi i niechcianymi dzieciakami
w szkole. Moim najlepszym przyjacielem został drobny Chińczyk, który nosił
wielkie okulary i wykonywał nieskoordynowane ruchy, oraz Tony Shurr, ważący
czterdzieści pięć kilogramów słabeusz o ziemistej cerze. Od rozpoczęcia szkoły
minął miesiąc. Tony i ja rozmawialiśmy w przerwie na lunch, kiedy niewysoki
chłopak o zwariowanym wyglądzie, ze szparą między jedynkami i potężną
fryzurą, podszedł tanecznym krokiem do Tony’ego, założył mu nelsona i zaczął
dokuczać. Na początku nie wiedziałem, czy to przyjacielskie wygłupy, czy też ten
facet naprawdę dręczy mojego najlepszego kumpla w Fairfax, zgrzeszyłem więc
nadmierną lojalnością w imię przyjaźni. Podszedłem, wyrwałem Tony’ego z łap
nieznajomego i syknąłem:
– Jeszcze raz go dotkniesz, a będziesz żałował do końca życia.
– O czym ty gadasz? To mój przyjaciel – zaprotestował tamten.
To było niesamowite. Chociaż nasza znajomość zaczęła się agresywnymi
pogróżkami w rodzaju: „Skopię ci dupę!”, to od pierwszej chwili poczułem
przyjaźń do tego małego dziwaka. Tony powiedział mi, że to Michael Balzary,
który wkrótce poza granicami Fairfax High dał się poznać jako Flea.
Mike i ja staliśmy się nierozłączni. Mieszkał przy Laurel Avenue, mniej
więcej pięć przecznic ode mnie. Codziennie razem wracaliśmy ze szkoły,
wygrzebywaliśmy z kieszeni marne grosze i w jakiejś budzie z hamburgerami
kupowaliśmy na spółkę talerz taquitos. Potem graliśmy w piłkę nożną na ulicy.
W dziwny sposób od prowadzenia bardzo dorosłego życia z ojcem, polegającego
na imprezowaniu, bywaniu w nocnych klubach i spędzaniu czasu głównie z jego
znajomymi, przeszedłem do pozbawionego trosk dzieciństwa.
Mike był jeszcze jednym outsiderem w Fairfax. Urodził się w Australii. Jego
ojciec był celnikiem. Po przeprowadzce do Nowego Jorku rodzina prowadziła
dość konserwatywne, stabilne życie, dopóki mama Mike’a nie związała się
z muzykiem jazzowym. Rodzice się rozwiedli, a Mike z siostrą, mamą
i ojczymem wylądował w Los Angeles.
Mike był chorobliwie nieśmiały i niepewny siebie, w przeciwieństwie do
mnie żył raczej pod kloszem, w naszej drużynie przyjąłem więc rolę przywódcy.
Na tym zresztą przez długi czas miała polegać dynamika relacji między nami –
była to wspaniała przyjaźń, ponieważ tak wiele nas łączyło, choć Mike miał też
powód do żalu, od czasu do czasu bowiem wychodził ze mnie drań i złośliwy
prześladowca.
Mike nigdzie się nie ruszał bez trąbki. Był pierwszym trębaczem w szkolnej
orkiestrze, co oznaczało, że razem pracowaliśmy, ponieważ ja brałem udział
w przedstawieniu szkolnym. Muzyczne umiejętności Mike’a zrobiły na mnie
wrażenie, podobnie jak to, że usta miał zawsze spuchnięte od dęcia
w instrument. Dzięki niemu poznałem zupełnie inny świat – świat jazzu.
Pewnego dnia Mike puścił mi płytę Milesa Davisa, a ja uświadomiłem sobie, że
istnieje muzyka, której istotą jest spontaniczność i improwizacja.
Chociaż rodzina Mike’a była dość tradycyjna, jego sytuacja domowa
wyglądała na równie chaotyczną jak moja. Zasypywał mnie historiami o swoim
niezrównoważonym ojczymie Walterze. Przez lata Walter miał problem
z alkoholem. Zerwał z nałogiem (koncepcja w tamtym czasie zupełnie mi obca)
i teraz żył jak prawdziwy pustelnik. Rzadko go widywałem, a w czasie naszych
nielicznych spotkań zrzędził i krzyczał na Mike’a, bo ten nigdy nie pamiętał,
żeby wynosić śmieci w odpowiedni dzień. Za każdym razem było tak samo:
– Ojej, wyleciało mi z głowy, że to czwartek. Będę miał poważne kłopoty.
Mama Mike’a była bardzo sympatyczna i miła, choć miała ten dziwaczny
australijski akcent. Ale przez pierwsze miesiące naszej znajomości Mike bez
przerwy opowiadał o swojej starszej siostrze Karen, która została w Australii.
– Ona jest niesamowita, naprawdę napalona – mówił. – Ma milion
chłopaków i jest najlepszą gimnastyczką w Hollywood High. Rozebrała się
w trakcie zawodów.
Musiałem poznać tę siostrę Balzary’ego.
4.

Pod słońcem Zero One

Ucieszyłem się bardzo, kiedy przyjęli mnie do UCLA. Nie tylko miałem
studiować na tym samym uniwersytecie co mój ojciec, ale Haya, która mogła
dostać się do każdej uczelni w kraju, postanowiła zostać w domu i pójść do
college’u ze mną. To było jak odpowiednia koniunkcja planet.
Dość szybko jednak zszedłem na ziemię. W UCLA nigdy nie czułem się
dobrze. Studentami byli głównie kujony i Azjaci, którym wcale nie chodziło
o życie towarzyskie czy długie rozmowy na inne tematy niż nauka. Przez cały
czas spędzony na uniwersytecie z nikim się nie zaprzyjaźniłem. Poza tym
chodzenie do klubów, imprezowanie w domu Dondego oraz spotkania
z Hillelem i Mike’em były dla mnie znacznie ważniejsze od studiowania historii
Chin, na które to między innymi zajęcia się zapisałem, choć nie pytajcie,
dlaczego.
Jakby tego było jeszcze mało, znalazłem się w kompletnej finansowej
zapaści. Nie miałem żadnych dochodów poza dwudziestoma dolarami, które co
miesiąc przysyłała mi mama. Wróciłem więc do starych nawyków. Kiedy trzeba
było zaopatrzyć się w podręczniki, które były niewiarygodnie drogie, szedłem do
księgarni w kampusie, napełniałem koszyk i przesuwałem go pod bramką, po
czym kupowałem opakowanie gumy do żucia i, wychodząc, zabierałem książki.
Kiedy musiałem coś zjeść, szedłem do stołówki, w której był bardzo duży wybór
gorących i zimnych dań, i napełniałem tacę. Przed kasą zaczynałem się cofać,
jakby po rzeczy, o których zapomniałem, aż docierałem do końca kolejki
i siadałem przy jakimś stoliku. Nigdy mnie nie przyłapano. Hillel często mi
towarzyszył, bo też miał problemy z gotówką. Te posiłki w jego towarzystwie były
chyba najweselszymi momentami w całej mojej karierze uniwersyteckiej.
Tamtego roku Hillel, Mike i ja udoskonaliliśmy metodę, którą nazwaliśmy
„zjedz i spadaj”. Wybieraliśmy restaurację, w której było mnóstwo klientów
i kelnerek, jak „Canter’s” przy Fairfax. Zjadaliśmy zamówione dania, po czym
pojedynczo wymykaliśmy się na dwór. Smutne jest to, że żadnemu z nas nie
wpadło do głowy, że te biedne kelnerki zostawały z niezapłaconym rachunkiem
i nawet jeśli nie kazano im pokrywać strat, to nie dostawały napiwku. Dopiero
wiele lat później, kiedy musiałem przyjrzeć się konsekwencjom swoich
wcześniejszych zachowań, zacząłem to rekompensować, wracając do tych lokali
i oddając pieniądze.
Gdy byłem na pierwszym semestrze, Hillel miał mnóstwo wolnego czasu, bo
nie poszedł do college’u po ukończeniu Fairfax. Spotykałem się więc z nim po
zajęciach i w weekendy, kiedy paliliśmy trawkę. Dość późno wszedł w narkotyki,
ale uwielbiał trawkę.
Cieszyłem się czasem spędzonym w jego towarzystwie, bo szkoła w ogóle
nie sprawiała mi przyjemności. Nie znosiłem wszystkich zajęć z wyjątkiem
jednych – zajęć z pisania, które prowadziła młoda profesorka. Co tydzień
musieliśmy napisać wypracowanie, a ona je oceniała. Chociaż byłem mistrzem
w odwlekaniu i czekałem na ostatni wieczór przed terminem, żeby w ogóle
zastanowić się nad tematem, uwielbiałem te zajęcia. Z każdego wypracowania
dostawałem „piątki” i, podobnie jak Jill Vernon, ta nauczycielka również
zachęcała mnie do pisania.
Gdybym w planie zajęć miał „rekreacyjne zażywanie prochów” albo jeszcze
lepiej „zaawansowane przyjmowanie koki”, w UCLA na pewno poszłoby mi
lepiej. Miałem czternaście lat, kiedy po raz pierwszy zrobiłem sobie zastrzyk
z koki. Byłem na jednej z imprez taty przy Palm Street, gdzie wszyscy dorośli
brali w żyłę, i ubłagałem ich, żeby mnie też dali małą działkę. Wróciłem do koki
pod koniec ostatniej klasy w Fairfax. Przy jednej z takich okazji byłem sam
w domu i czułem taką ekstazę, że zadzwoniłem do Hayi.
– To rewelacyjne uczucie, najlepsze z możliwych. Musimy zrobić to razem –
powiedziałem. Nie postrzegałem tego jako drogi do śmierci i szaleństwa, tylko
jako piękne, cudowne wrażenie.
Uczucie istotnie jest euforyczne, ale odzyskiwanie świadomości po koce jest
straszne. Piekło Dantego razy dziesięć. Spadasz w mroczne, demoniczne
i depresyjne miejsce, w przerażający stan niewygody, ponieważ teraz nie ma
tych wszystkich związków chemicznych, które normalnie musisz bardzo powoli
uwalniać, żeby czuć się swobodnie we własnej skórze, i nie zostało nic, co
pozwoliłoby ci na dobre samopoczucie. To jeden z powodów, dla których kilka lat
później zacząłem brać heroinę. Stała się puchową poduchą powstrzymującą ten
kokainowy upadek.
Zawsze bez oporów używałem igieł. Raz nawet zrobiłem z tego dzieło
sztuki. Wciąż chodziłem do Fairfax i pokłóciłem się z Hayą. Ignorowała mnie
przez kilka dni, pojechałem więc do sklepu jej ojca, gdzie pracowała.
Zatrzymałem się przy jej samochodzie i w biały dzień wbiłem sobie pustą
strzykawkę w ramię. Wyciągnąłem kilka jednostek świeżej krwi, którą wylałem
na dłoń, posmarowałem sobie nią usta, po czym zrobiłem krwawe całusy na
przedniej i bocznej szybie od strony kierowcy. Mój romantyczny wyczyn odniósł
pożądany skutek. Zadzwoniła kilka godzin później:
– Odebrałam twoją wiadomość. To było słodkie. Bardzo cię kocham. Na
nieszczęście krew zabarwiła szkło i mimo wielu prób nie udało nam się
całkowicie wywabić tych pocałunków.
Ze strzykawkami czułem się dobrze, problemem było tylko ich zdobycie.
Rozwiązanie znalazłem, kiedy pewnego dnia szedłem przez supermarket,
w którym była apteka. Zobaczyłem reklamę insuliny i w głowie zapaliła mi się
żarówka. Uświadomiłem sobie, że jeśli pójdę do lady i będę zachowywał się jak
cukrzyk, najpierw prosząc o insulinę, to kiedy zamówię strzykawki, nikt nie
będzie o nic pytał. Tak też zrobiłem. Poprosiłem o insulinę Lente U 100.
Aptekarz z lodówki wyjął pudełko z fiolkami, a kiedy wracał do lady, obojętnie
dodałem:
– Och, i proszę o opakowanie strzykawek numer trzy.
Nawet się nie zawahał, dołożył strzykawki. Ta sztuczka służyła mi przez
wiele lat. W czasie pierwszego roku na uniwersytecie brałem o wiele więcej
narkotyków niż przedtem. Wiedziałem, że w gruncie rzeczy życie jest braniem,
stąd czerpałem swoje wykształcenie, co oznaczało też chodzenie na każdy
koncert, na który było mnie stać. Widziałem Talking Heads i Police. Pojechałem
nawet z Dondem do Nowego Jorku, żeby odwiedzić jego rodzinę i wpaść do kilku
klubów. Były urodziny Dondego, wzięliśmy więc trochę kwasu i poszliśmy do
„Tracks” posłuchać Johna Luriego i Lounge Lizards, a potem do „Bottom Line”,
gdzie występował Arthur Blythe. Ku naszemu zaskoczeniu z Blythem grał
Kelvyn Bell, wielki gitarzysta z Defunkt. Po koncercie, który był niewiarygodny,
poszedłem do baru pogadać z Kelvynem o muzyce, jego grze na gitarze
i płytach, w których nagrywaniu wziął udział. Cieszył się, że może porozmawiać
o muzyce z napakowanym kwasem osiemnastolatkiem z Hollywood.
Byłem podniecony, ponieważ Kelvyn był jednym z ludzi, którzy poważnie
zainteresowali mnie muzyką. Donde miał jego album z Defunktem; w czasie
imprez u nas w domu włączał ją i mówił:
– Chodźcie tu wszyscy, Anthony będzie tańczył – a ja zaczynałem się
wyginać. Taniec stał się dla nas rodzajem zawodów, w pewnym momencie
zaczęliśmy brać udział w turniejach tańca. Szliśmy do „Osco’s”, modnej
punkrockowej dyskoteki przy La Cienega, i wszyscy trzej, to znaczy Hillel, Mike
i ja, braliśmy udział w konkursie. Byliśmy bezkonkurencyjni. Większość ludzi
wykonywała konwencjonalne ruchy, które już wcześniej wielokrotnie się
widziało, my natomiast wymyślaliśmy kroki.
Poza potężną kolekcją płyt, których nieustannie słuchał, Donde miał też
tanią gitarę elektryczną i wzmacniacz. W te weekendy, gdy nie pracował
w firmie telefonicznej swojego taty, siedział i brzdąkał na gitarze. Znał kilka
akordów, ale okropnie fałszował, dlatego też kiedy brał instrument do ręki,
zwykle wychodziłem z domu. Pewnego dnia zaproponował, żebyśmy założyli
zespół: on będzie gitarzystą, ja piosenkarzem, a Mike basistą. Chociaż cała
sprawa była przede wszystkim żartem, kilka razy zrobiliśmy próby w teatrze
jego taty w Hollywood. Największym wkładem artystycznym w projekt była
nazwa. Nasz wspólny przyjaciel nazywał swojego fiuta „spigot”, czyli czop,
szpunt, co mnie wydało się absolutnie fantastyczną ksywką i w rezultacie
przyjąłem pseudonim Spigot Blister. Donde przybrał ksywę Skid Mark.
Zapomniałem, jakie przezwisko miał Mike. Cały zespół nosił nazwę Spigot
Blisters and the Chest Pimps, przy czym „chest pimps” to były pryszcze na
dojrzewającej klatce piersiowej Mike’a. Próby polegały głównie na robieniu
hałasu. Patrząc na sprawę z perspektywy czasu, myślę, że były to raczej
ćwiczenia w szukaniu własnej osobowości niż tworzenie muzyki. Nie pisaliśmy
piosenek, nie układaliśmy tekstów, tylko strasznie hałasowaliśmy,
wrzeszczeliśmy i waliliśmy w różne przedmioty. Po jakimś czasie straciliśmy
zainteresowanie naszym zespołem.
Jednak spotkanie z Kelvynem Bellem okazało się dla mnie bardzo
inspirującym wydarzeniem – wiedziałem na pewno, choć nie dysponowałem
żadnymi konkretnymi środkami do osiągnięcia takiego celu, że cokolwiek będę
robił w życiu, chcę sprawiać, aby ludzie czuli to, co ja czuję dzięki tej muzyce.
Problem polegał na tym, że nie byłem gitarzystą, basistą, perkusistą ani
piosenkarzem. Byłem tancerzem i miałem bzika na punkcie imprez, ale
zupełnie nie wiedziałem, jak zamienić to w pracę.
Każda moja próba utrzymania jakiegokolwiek zajęcia kończyła się sromotną
klęską. Podczas nauki w Fairfax pracowałem na wielu gównianych posadach, co
wyraźnie pokazało, jak zupełnie nie potrafię dostosować się do życia
w społeczeństwie. Pracowałem w firmie ściągającej długi, pracowałem
w sklepie, pracowałem nawet jako nieletni kelner w „Improv”, ale zewsząd mnie
wywalali. W czasie studiów tak rozpaczliwie potrzebowałem forsy, że ratunku
szukałem na tablicy z ogłoszeniami o posadach wykorzystujących studentów
i zmuszających ich do pracy za minimalne stawki. Znalazłem tam propozycję
bogatej rodziny z Hancock Park, która szukała osoby do wyprowadzania na
spacer dwóch owczarków niemieckich. Nie miałem nic przeciwko codziennym
spacerom i psom, ale żałosne było to, że dostawałem dwadzieścia pięć dolarów
na tydzień.
Na pierwszym roku studiów nie byłem w stanie dłużej płacić Donde’emu
czynszu, musiałem się więc wyprowadzić. Wróciłem do tej tablicy
z ogłoszeniami i trafiłem na taki oto anons: „Pokój i utrzymanie dla młodego
studenta, który zgodzi się pomóc w opiece nad dziewięcioletnim chłopcem.
Samotna matka potrzebuje pomocy w zaprowadzaniu i odprowadzaniu chłopca
ze szkoły”. Kobieta mieszkała w małym uroczym domku w Beverlywood. Była
młoda, jakiś dupek porzucił ją i została sama z tak zwanym nadpobudliwym
dzieciakiem z zaburzeniami uwagi, które faszerowano ritalinem. Od razu mnie
polubiła. Obowiązki nie były zbyt uciążliwe, rano odprowadzałem małego do
szkoły, po południu go odbierałem i pilnowałem, żeby coś zjadł.
Dla mnie był to układ idealny. Nie głodowałem i miałem dach nad głową,
więcej – własny pokój, w którym regularnie odwiedzała mnie Haya
i urządzaliśmy sobie hałaśliwe sesje seksualne. Po pewnym czasie polubiłem
chłopca. Może i miał drobne upośledzenie umysłowe, ale nie był nadpobudliwy
ani nie cierpiał na zaburzenia uwagi. W moim towarzystwie nie był spastyczny,
nie tracił nad sobą kontroli. Przeczytałem kiedyś, że ritalin zażywany przez
dorosłych nie działa uspokajająco, tylko stymuluje równowagę chemiczną
osiągniętą w wyniku procesu dojrzewania. Pewnego wieczoru postanowiliśmy
z Hillelem i Mike’em sprawdzić tę teorię w praktyce. I rzeczywiście,
w połączeniu z kradzioną butelką fińskiej wódki dało to wynik zdumiewający.
Połknęliśmy garść ritalinu i zmieniliśmy się w trzy pijane komety szalejące po
domu. Mały świetnie się bawił, a kiedy jego mama i facet, z którym była na
randce, wrócili trochę wstawieni, przyłączyli się do nas. Kobieta nigdy się nie
zorientowała, że zaprawiliśmy się lekarstwem jej syna. W końcu jednak ona też
wyrzuciła mnie z pracy.
Moje związki z uniwersytetem też właściwie przechodziły do historii. Od
pierwszych tygodni czułem się kompletnie wyłączony z życia w kampusie. Do
tego stopnia byłem outsiderem, że uwieczniłem to odczucie w surowej,
dziwacznej fryzurze. Przód i boki obciąłem na krótko, z tyłu głowy natomiast
zostawiłem włosy sięgające do ramion. Nie naśladowałem hokeistów ani
Kanadyjczyków, na tym polegała moja idea punkrockowej fryzury.
Powiedziałbym, że zainspirował mnie David Bowie z okresu Pinups, choć nie
zafarbowałem się na płomienną czerwień ani nie miałem czuba z przodu, tylko
równo przyciętą grzywkę. Ludzie z uniwersytetu uważali to za obrzydliwość,
takiego samego zdania byli też moi przyjaciele – z wyjątkiem Mike’a. Zawsze
powtarzał, że jednym z moich największych dokonań było wynalezienie tej
fryzury.
Pod koniec tamtego roku zupełnie odseparowałem się od uniwersytetu.
Mike, Hillel i ja właśnie skończyliśmy jeden z naszych „zjedz i spadaj” obiadów
w restauracji „Canter’s”. Zaprawieni kwasem, włóczyliśmy się po ulicach.
W jakimś zaułku natknąłem się na ubrania porzucone przez menela.
W momencie wywołanej kwasem jasności umysłu rozebrałem się do naga
i włożyłem te za duże, dziwne, niepasujące do siebie rzeczy. Na swój sposób
były piękne i majestatyczne, spodnie miały nawet rodzaj opalizującego wzoru.
W połączeniu z fryzurą Spigot Blister stanowiłem niezły widok. Całą noc byłem
na nogach i rano poszedłem na zajęcia w tym mistycznym, menelskim
przebraniu. Wciąż jednak miałem kaca po kwasie, położyłem się więc na
trawniku przed uniwersytetem, gdzie wypatrzyła mnie Haya.
– Co się z tobą dzieje? – zapytała.
– Przez całą noc byłem na kwasie i nie dam rady iść na zajęcia z astronomii.
– Wyglądasz okropnie – powiedziała.
Miała rację. Wyglądałem okropnie i okropnie się czułem. Wtedy też
uświadomiłem sobie, że nigdy nie dopasuję się do tego miejsca. Nie
zrozumiałem natomiast, że mnie i Hayi też się nie uda.
Podczas tego roku na uniwersytecie dwukrotnie dopuściłem się zdrady.
Pierwszy raz z dobrze wyposażoną przez naturę dziewczyną, bywalczynią
imprez. Nachodziła mnie w domu i nie chciała zostawić w spokoju. Zanim
pewnego wieczoru wyszliśmy potańczyć, powiedziałem jej jasno, że jestem
w stałym związku. Mam jednak podejrzenie, że w którymś momencie
podzieliliśmy się tabletką quaalude i wróciliśmy do jej mieszkania. Zaczęła się do
mnie dobierać, a ja pamiętam, jak myślałem: Zrobię to. Prześpię się z nią i będę
tego do końca życia żałował, ale nie mogę się powstrzymać.
Rozebrała się, straciłem nad sobą panowanie i przespałem się z nią. Było
wspaniale, ale potem czułem się zdruzgotany, zdemoralizowany, zniesmaczony
własnym postępowaniem. Instynktownie wiesz, że nic już nie będzie takie jak
przedtem, że musisz nieść tę świadomość jak ogromny ciężar. Kiedy następnym
razem spotkasz się ze swoją dziewczyną, nie będziesz mógł spojrzeć jej prosto
w oczy w taki sposób, w jaki robiłeś to przez lata.
Druga zdrada była jeszcze gorsza. Pisałem referat na jakieś zajęcia
i potrzebowałem pomocy, a okazało się, że Karen, siostra Mike’a, dysponuje
pewną wiedzą z tej dziedziny. Na samą myśl o tym zdarzeniu robi mi się
niedobrze. Karen miała domek w Laurel Canyon i Haya mnie do niej podwiozła.
Po raz kolejny pakowałem się w niebezpieczną sytuację, ponieważ Karen była
wiecznie napalona. Kiedy do niej przyszedłem, zdążyła wypić butelkę wina
i zjeść zupę czosnkową, co akurat niespecjalnie mnie podnieciło. Ale była
wstawiona i uparta, a kiedy masz osiemnaście lat, nie trzeba zbyt wiele, żebyś
dotarł do punktu, w którym nie potrafisz się powstrzymać. Skończyło się więc na
burzliwej seksualnej zabawie. A zaraz potem pojawiły się wyrzuty sumienia,
wstyd i rozczarowanie samym sobą.
Nie chcę przez to powiedzieć, że te epizody zniszczyły mój związek z Hayą.
Potrafiłem zamknąć je w ochronnej kapsułce z szarych komórek i przekonać
siebie, że są bez znaczenia i nie mają żadnego wpływu na moje uczucia do Hayi.
Między nami było jednak dość innych spraw, które ostatecznie nas rozdzieliły.
Podstawowym problemem wciąż pozostawał konflikt jej lojalności wobec
rodziców z uczuciami do mnie. Na dnie świadomości wciąż słyszała ich pełne
dezaprobaty głosy. A przyznać trzeba, że wraz z rozwojem naszego związku ich
nastawienie do mnie było coraz bardziej wrogie. Kiedy mieszkałem jeszcze
w domu Dondego, pewnego wieczoru spędziliśmy z Hayą kilka cudownych
godzin. Była szczęśliwa, bo uważaliśmy, że zdaniem jej rodziców jest nie
u mnie, tylko zupełnie gdzie indziej. Leżeliśmy w łóżku, rozmawialiśmy
i śmialiśmy się. Było już późno, kiedy zadzwonił telefon.
Odebrałem, mając nadzieję, że to do Dondego, ale męski głos w słuchawce
był zimny jak lód i poważny jak kamień. To mógł być głos kata.
– Anthony, poproś Hayę.
Spojrzałem na nią. Wiedziała, że musi odebrać telefon. Słuchała, jak ojciec
jej mówi, że do niczego się nie nadaje, że ją wydziedziczy, i wybuchnęła
płaczem. Próbowałem powiedzieć, że ją kocham, że rodzicom wcale nie chodzi
o jej dobro, ale ona tylko westchnęła i powiedziała:
– Nie, to moja rodzina. Nie mogę odwrócić się do nich plecami.
I wróciła do ludzi, którzy tak ją traktowali.
Pod koniec tego pierwszego roku na UCLA często rozmawialiśmy z Hayą
o przyszłości. W pewnym momencie Hillel dał mi „chai”, hebrajską literę
symbolizującą życie, którą odtąd nosiłem na szyi. Przypuszczam, że udało mi się
zbić tym z tropu ojca Hayi, bo zaprosił mnie do domu i wypytał o moje
pochodzenie. Wyjaśniłem, że moja rodzina przyjechała z Litwy, co wyraźnie mu
się spodobało.
– Wiesz, że przed drugą wojną światową dziesięć procent populacji Litwy
stanowili Żydzi? – zapytał.
Poszedł do biblioteki po litewskie księgi genealogiczne i desperacko
próbował znaleźć w nich jakieś potwierdzenie, że mam w sobie żydowską krew.
Nie sprzeciwiałem się, choć wiedziałem, że to przegrana sprawa.
Prowadziliśmy zatem z Hayą te rozmowy o przyszłości, które stawały się
coraz bardziej poważne i smutne, ponieważ miała mnóstwo nauki i życie
zdominowane przez rodzinę. Byliśmy jednak do szaleństwa w sobie zakochani.
Stres związany z uczelnią i wyjątkowe relacje panujące w jej rodzinie odbijały
się na naszym życiu seksualnym.
Byłem straszliwie zraniony i zagubiony, moje ego oraz seksualna pewność
siebie zaczynały maleć.
Powolutku nasz związek się rozpadał, i to wcale nie w sposób niedojrzały,
wręcz przeciwnie, w sposób zasadniczy i głęboki, oboje bowiem zrozumieliśmy,
że być może nasze światy zbyt są od siebie odległe i nie czeka nas żadna
wspólna przyszłość. Ostateczną rozmowę przeprowadziliśmy w domu Hillela –
domu, który podczas tego trudnego roku stał się dla mnie schronieniem. Hillel
odstąpił nam swój pokój. Spojrzeliśmy z Hayą na siebie i powiedzieliśmy:
– Wiesz, to się naprawdę nie uda.
Później leżeliśmy w łóżku Hillela, tuliliśmy się kurczowo i płakaliśmy przez
wiele, jak nam się zdawało, godzin, bo oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że tak
oto kończy się wielka miłość.
Na koniec pierwszego roku nie podjąłem świadomej decyzji o rzuceniu
UCLA. Zaczęły się wakacje i po raz kolejny poszedłem do tablicy z ogłoszeniami
o pracy, tym razem jednak znalazłem coś naprawdę interesującego. Była to
posada chłopca do wszystkiego w firmie zajmującej się grafiką komputerową.
Stawka wynosiła dziesięć dolarów za godzinę, co znacznie przewyższało
minimalną płacę. Firma mieściła się przy La Brea i miała nowoczesne biura
urządzone z zastosowaniem najnowszych technologii, a jej właściciel, David,
bardzo wypielęgnowany, o nieskazitelnej powierzchowności, bez wątpienia był
gejem. Na pierwszy rzut oka było widać, że pewną ręką prowadzi swój okręt.
Rozmowa wstępna poszła dobrze (jestem przekonany, że nie zaszkodziło to, że
byłem osiemnastoletnim chłopcem) i następnego dnia zacząłem pracę.
Moje obowiązki polegały głównie na oddawaniu filmów do wywołania,
dysponowaniu gotówką na drobne zakupy oraz wypełnianiu wszystkich poleceń
Davida. Firma była jedną z pierwszych specjalizujących się w graficznych
animacjach dla reklamówek oraz tworzeniu znaków firmowych sieci
handlowych. David był prekursorem komputerowej animacji i zarabiał krocie.
Chociaż byłem tylko gońcem, polubił mnie i wyjaśniał mi funkcjonowanie
skomplikowanych aplikacji graficznych. W podtekście nie chodziło wcale o seks,
bo od pierwszego dnia jasno określiliśmy swoje preferencje i prowadziliśmy
otwarte dyskusje o tym, kto jest bardziej godny pożądania – kobieta czy
mężczyzna. Chociaż uosabiałem typ chłopięcej urody, za którą nieustannie
gonił, nigdy seksualnie mnie nie napastował ani nie utrudniał pracy.
Dość szybko zacząłem na swój sposób czerpać korzyści z tej sytuacji i kiedy
David wysyłał mnie, żebym kupił mu jakieś osobiste rzeczy do domu, na
przykład nową kołdrę, zwykle zamawiałem dwie sztuki i jedną brałem dla siebie.
Nikt nigdy o tym nie wspomniał, a ponieważ David miał dom na wzgórzach,
ferrari i porsche carrera, nie sądzę, by odczuł jakiś brak. Myślę jednak, że
widział mnie takiego, jakim naprawdę byłem, a nie spryciarza, za jakiego sam
siebie uważałem, bo przecież nie był głupi. Po prostu przymykał oko na moje
wybryki.
Były letnie wakacje, a ja zarabiałem pieniądze szybciej niż potrafiłem je
wydać. Mike pracował w lecznicy dla zwierząt, a nasz wspólny przyjaciel Johnny
Karson, który do gimnazjum chodził z Hayą – w wytwórni Warner Bros. Od lat
Mike i ja marzyliśmy o własnym mieszkaniu w Hollywood, we trzech
postanowiliśmy zatem połączyć środki i wynająć mały dom tuż obok Café
Formosa. Wprowadziliśmy się, ale trzy tygodnie później zwolnił się jeszcze
lepszy dom przy tej samej ulicy. Miał większe podwórko i czynsz niższy
o kilkaset dolarów miesięcznie. Ruszyliśmy więc do akcji, stoczyliśmy potyczkę
o odzyskanie depozytu i zmieniliśmy adres.
Dość szybko stało się jasne, że JK do nas nie pasuje, gdyż u Warnera
pracował od dziewiątej do piątej. Mike i ja nigdy nie pozwoliliśmy, żeby praca
przeszkadzała nam w imprezowaniu, które już w pierwszym domu polegało na
zażywaniu kokainy. Puszczaliśmy stronę B płyty Police pod tytułem Fall Out,
dawaliśmy sobie w żyłę, a potem biegaliśmy po domu w chwilowym stanie
megaeuforii. Unosiliśmy ręce wysoko w powietrze, żeby powstrzymać krwawienie,
i recytowaliśmy: „O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże, to jest dobre, wspaniałe, to
może być za dużo, o nie, to nie jest za dużo, dobrze mi, świetnie, och, to
niewiarygodne” i śpiewaliśmy z płytą. Jeden stosunkowo normalny, niebiorący
koki obywatel musiał radzić sobie z dwoma szaleńcami, którzy większą uwagę
zwracali na własny świat niż na świat zewnętrzny.
Kiedy JK zaplanował kilkudniowy wyjazd na narty na górę Mammoth, Mike,
Hillel i ja postanowiliśmy urządzić superimprezę. Mike i ja poszliśmy do miasta
zaopatrzyć się w alkohol, oczywiście kradnąc go. Opróżniliśmy cały dom z mebli,
żeby było więcej miejsca na tańce. Hillel pomógł nam roznosić ulotki, ja do
podłogi w salonie przykleiłem olbrzymi napis „taniec”.
Mike zawsze chomikował te kolorowe pigułki z lecznicy dla zwierząt – nie po
to, żeby je zażywać, tylko jako pamiątki. Przez cały dom na wysokości klatki
piersiowej biegł wąski gzyms. Ułożyliśmy na nim wzory z niebieskich, żółtych
i czerwonych tabletek, uzyskując efekt przywodzący na myśl japońskie ogródki
skalne.
A potem do domu zwaliły się całe hordy, alkohol zaczął lać się strumieniami,
muzyka dudniła, ludzie tańczyli, znikali w sypialniach albo w krzakach przed
domem. To była najlepsza impreza, na jakiej w życiu byliśmy, nie mówiąc już
o tych, które urządziliśmy. Noc mijała i wszyscy zaczęli łykać tabletki, nie zdając
sobie sprawy, że były to środki na psie zatwardzenie, kocią psychozę czy coś tam
jeszcze.
W pewnym momencie dom ożył, zdawało się, że jego energia oknami
pulsuje w świat. Padliśmy nad ranem, a kiedy oprzytomnieliśmy, Mike i ja
rozejrzeliśmy się po domu. To była strefa wojny. Podłogi na trzy centymetry
pokrywało paskudztwo: jedzenie, zmiażdżone tabletki, rzygowiny, puste butelki
po piwie, niedopałki i inne śmieci. Wiedziałem, że wieczorem wraca JK,
wziąłem więc mopa, do wiadra nalałem wody z płynem i przez cały dzień
sprzątałem, nie omijając żadnego zakamarka. Kiedy skończyłem, nic nie
wskazywało na to, że ktokolwiek tu był.
Chociaż utrzymałem pracę w firmie graficznej, to bez wątpienia stałem się
uzależniony od kokainy. Mieliśmy dość regularne dostawy, ponieważ obaj
z Mike’em zarabialiśmy, a on dodatkowo udzielał dilerowi z Topanga Canyon
lekcji gry na gitarze basowej w zamian za kokainę, co stanowiło miłe
uzupełnienie naszych zakupów. Wyczekiwałem dni, kiedy Mike szedł na te
lekcje, bo zaraz po nich strzelaliśmy sobie w żyłę. Działki wystarczały zwykle na
około godzinę, a ja czułem silną potrzebę narkotyku. Byłem już kompletnie
uzależniony psychicznie. Fizycznie nie byłem osłabiony, ale psychicznie ciągle
czułem głód kokainy.
Zwiększone zażywanie doprowadziło mnie do kilku przypadków kokainowej
psychozy. Raz wpadła mi w ręce spora ilość koki i robiłem sobie zastrzyki przez
całą noc i następny dzień. Byłem sam w swoim pokoju. Nagle ogarnęło mnie
przekonanie, że ktoś włamał się do domu w biały dzień. Później zaczęły się
halucynacje – widziałem intruza chodzącego po domu. Biegałem z pokoju do
pokoju, pewien, że nieznajomy wyskoczył przez okno na chwilę przed tym, jak
przekroczyłem próg. Pomyślałem: Okay, wiem, jak sobie z tym poradzić.
Wdrapałem się na dach domu ze starą oponą samochodową w ręce.
Planowałem, że wywabię tego faceta na dwór i zrzucę na niego oponę,
unieruchamiając go tak, jak widywałem to w kreskówkach. Na szczęście Mike
wrócił i namówił mnie do zejścia na dół.
Koka nie była jedynym środkiem, którego nadużywałem. Mniej więcej
w tamtym okresie poznałem dziewczynę, która zapytała mnie, dlaczego biorę
kokę, skoro za dwadzieścia dolarów mogę przez dwa dni mieć odlot na speedzie.
Skończyło się na tym, że spędziłem z nią noc, wstrzykując sobie speed. Byłem
na zwariowanym haju. Za każdym razem, kiedy brałem speed, kokę albo nawet
speedball, coś przeskakiwało mi w głowie i niezależnie od tego, co robiłem
i z kim byłem, łapałem ołówek, marker albo farbę i zaczynałem rysować na tym,
co było pod ręką: na papierze, tekturze, ścianie u obcych ludzi. W tej samej
chwili, w której narkotyki zaczynały krążyć w moim krwiobiegu, musiałem
rysować. Jeśli nie rysowałem, uprawiałem seks.
Latem 1981 roku heroina nie zajmowała ważnego miejsca na rynku
narkotyków. Pamiętam, jak z Mike’em byliśmy w „Al’s Bar” w śródmieściu i przy
stoliku zobaczyliśmy grupkę młodych punków na haju po heroinie, co nie wydało
nam się szczególnie zabawne. Ale w głowie jakiś głos mówił mi: Musisz znowu
znaleźć gdzieś trochę heroiny. To jest narkotyk, którego ludzie się boją, musi więc być
najlepszy. Nie chodziło o to, że tak sympatycznie wspominałem tamto
doświadczenie z kreską China White, kiedy miałem czternaście lat. Przede
wszystkim zależało mi na wzięciu naprawdę ostrego środka.
Pewnego dnia do firmy przyszedł nowy człowiek. Wyglądał jak piosenkarz
rockabilly. Miał czarny kok, wielkie okulary jak Roy Orbison, białą jak kreda cerę
i dziwacznie się zachowywał. Zapytałem Billa, z którym pracowałem, co jest
z tym facetem.
– Tak wyglądasz, jak bierzesz heroinę – odparł Bill.
Bingo. Oto był mój łącznik ze światem heroiny.
Po kilku dniach podszedłem do tego faceta i zapytałem:
– Możesz zdobyć dla mnie trochę tej cholernej heroiny?
– Jasne, nie ma sprawy – odpowiedział.
Ćpuny zawsze chętnie dostarczają nowym prochy, bo mogą ich przy okazji
orżnąć. Umówiliśmy się, że wieczorem weźmiemy heroinę u mnie. Byłem taki
podniecony, że pobiegłem do domu i powiedziałem o wszystkim Mike’owi i JK.
– Nie możesz brać heroiny, umrzesz – ostrzegli mnie. Powiedziałem, że ten
facet bierze ją przez jakiś czas. To ich zaintrygowało i postanowiliśmy, że będą
przy tym obecni.
Mojego gościa zaskoczył widok świadków siedzących przy kuchennym stole,
ale wyjął łyżeczki i odprawił rytuał podgrzewania tej perskiej używki, którego
nigdy wcześniej nie oglądałem. Ponieważ heroina była oparta na oleju,
potrzebował cytryny. Najpierw zrobił sobie zastrzyk, lekko się odurzył, a później
powiedział:
– Twoja kolej.
Przygotował działkę, była brązowa. Nigdy wcześniej nie brałem niczego, co
miało taki kolor. Wszyscy siedzieli jak na szpilkach i zastanawiali się, czy umrę.
Zrobiłem sobie zastrzyk, ale niewiele poczułem. Poprosiłem faceta o dokładkę.
Zgodził się, ale uprzedził, że więcej nie ma. Po drugim zastrzyku wciąż nie
pojawiła się ta opiumowa gorączka, to pragnienie, by paść na sofę i przespać
dwanaście godzin. Później dowiedziałem się, że towar był dość słaby. Ponieważ
haj zdecydowanie nie był wielki, nie poczułem chęci, by szukać kontaktów
z dilerami heroiny. To była strata pieniędzy – wielki spektakl zrobienia tego na
oczach przyjaciół zakończył się fiaskiem.
Jesienią 1981 roku, choć nie podjąłem świadomej decyzji, nie byłem już
studentem UCLA. Uczelnia nie pasowała do tego szalonego trybu życia, jaki
prowadziłem, do bywania w klubach i brania narkotyków. Na pewno nie
wyglądałem na studenta. Zamieniłem moją już i tak dziwaczną fryzurę Spigot
Blister na płaski czub. Widywałem je w klubach i bardzo mi się podobały,
poszedłem więc do Bulgarian Bud’s Flattop przy Melrose Avenue, gdzie za
cztery dolce ogolili mi boki i tył głowy, zostawiając na czubku sterczące, długie
na półtora centymetra włosy. Po wyjściu od fryzjera miałem wrażenie, że
całkowicie zerwałem wszelkie więzy z przeszłością. Teraz byłem zwariowanym,
nieopanowanym punkiem. Kiedy następnego dnia przyszedłem do pracy, David
był zdziwiony.
– O mój Boże, obciąłeś sobie wszystkie włosy – powiedział.
Akurat w radiu nadawali piosenkę Devo, podkręciłem głośność i zacząłem
tańczyć po całym biurze.
– To bardzo brutalny rodzaj tańca – marudził David.
Ale ja poszedłem na całość i przyjąłem nową osobowość.
W pracy często sięgałem do pudełka z gotówką na drobne wydatki, brałem
coraz więcej kokainy, piłem dużo i garściami łykałem tabletki. Nie zauważałem
tego jeszcze, ale traciłem panowanie nad własnym życiem. Praca mnie nie
obchodziła, nie obchodziło mnie własne zdrowie ani obowiązki w rodzaju
płacenia czynszu – po prostu jechałem pociągiem, nad którym nikt nie panował.
Koszmarnie ironiczna kosmiczna sztuczka uzależnienia od narkotyków polega
na tym, że na początku są one wspaniałą zabawą, ale kiedy zaczynają ujawniać
się konsekwencje ich zażywania, ty dawno masz za sobą etap, na którym
możesz powiedzieć: „Hola, trzeba z tym skończyć”. Straciłeś tę zdolność,
wpadłeś natomiast we wzór warunkowania i wzmacniania. W wypadku
narkotyków nigdy nie wchodzi w grę ewentualność, że dostajesz coś za nic.
Kiedy o jeden raz za dużo zadzwoniłem do pracy, że jestem chory, David
mnie zwolnił. Było mi naprawdę smutno, że go zawiodłem, choć martwiłem się
też utratą kury znoszącej złote jaja. Na tym złe wieści się nie skończyły. JK
poszedł do właściciela domu z ulotką zapraszającą na tamtą imprezę
i powiedział mu, że rozdawaliśmy je w sklepach płytowych na Melrose
i urządziliśmy dziką imprezę, która stanowiła zagrożenie dla budynku. Namówił
też dwóch swoich znajomych, żeby z nim zamieszkali. Kiedy nakaz eksmisji
nabrał mocy prawnej, byliśmy gotowi do odejścia. Osiągnęliśmy taki stopień
autodestrukcji, że nie byliśmy w stanie regularnie płacić czynszu.
Zanim się wyprowadziłem, zdołałem wyskrobać trochę gotówki i kupić sobie
używany samochód. Do tej pory jeździłem fordem capri, który Steve i Peggy
podarowali mi na zakończenie liceum. Nigdy o niego nie dbałem, przez ostatni
rok nie miał więc tłumika i hamulców. Kiedy chciałem się zatrzymać, uderzałem
w krawężnik. Pewnego ranka auto po prostu odmówiło posłuszeństwa.
Sprawdziłem olej i okazało się, że zbiornik wysechł na kość. Cały silnik się
zapiekł, pożegnałem się więc z moim samochodem, podziękowałem mu za kilka
lat wiernej, wolnej od wypadków służby, po czym zostawiłem go na ulicy.
W gazecie z ogłoszeniami motoryzacyjnymi znalazłem pięknego T-Birda z 1962
roku za sześćset dolarów. Był wielki i zły, wkrótce też stał się dla mnie domem
na kółkach.
Z jakiegoś powodu to, że znaleźliśmy się z Mike’em na ulicy, w ogóle nas nie
zmartwiło. W tamtym okresie cała ta koncepcja snu nie miała dla nas większego
sensu. W Hollywood otwierano mnóstwo nowych klubów i tworzyła się
postpunkowa scena. Był „Lasa Club”, nocny bar „Zero One”, „CASH Club” (skrót
od Creative Artist Space of Hollywood – twórcza przestrzeń artystyczna
Hollywood). Spędzaliśmy czas w tych lokalach, ponieważ niesieni
niewidzialnym nurtem co wieczór wychodziliśmy na całonocną imprezę
w poszukiwaniu dobrej zabawy.
Mike był w trochę lepszym stanie niż ja. Rzadziej brał narkotyki i wciąż miał
niewielkie dochody z pracy w lecznicy dla zwierząt. Kiedy wyprowadziliśmy się
z domu niedaleko Formosy, nocował w „CASH Club”. Lokal prowadziła Janet
Cunningham, która miała poważną pracę jako reżyser od obsadzania statystów.
Jeśli byłeś aktorem, malarzem albo muzykiem, Janet pozwalała ci przenocować
na strychu za darmo. W dzień było to miejsce spotkań, wieczorami odbywały się
tam występy. W czasie, gdy Mike się wprowadził, mieszkał tam Larry Fishburn,
a także wspaniały bębniarz z Gwadelupy imieniem Joelle, francuski malarz
Fabrice i autentyczny punk Animal Boner. Nie tylko miał pierwsze tatuaże, jakie
widziałem u kogoś, kto nie był starym marynarzem, ale w dodatku zrobił je sobie
na kolanach. Napis głosił: „Fabryka Metalowych Rzepek Kolanowych”.
Ponieważ Mike tam był, ja też od czasu do czasu spędzałem noc w klubie.
Wtedy też zaczęliśmy brać heroinę. Fab, poza tym że był artystą, został stałym
źródłem dostaw heroiny China White. Proszek był tak niesamowicie czysty, że
wystarczyło wciągnąć jeden rządek, żeby być na haju. Mike też zaczął wciągać,
ale heroina jakoś nigdy mu nie podchodziła. Wszyscy powtarzali sobie dowcip,
że wystarczy mu pokazać działkę hery, a zaraz zacznie wymiotować.
Wówczas mój płaski czub już podrósł, na imprezie w Valley poprosiłem więc
Hillela, żeby zrobił mi irokeza. Wiedziałem, że ma wyczucie kształtów
i rozmiarów. Poszliśmy do łazienki. Ponieważ moje włosy przyzwyczaiły się do
sterczenia, nie musiałem używać jajek, żelu czy co tam stosują punki do
prostowania irokezów. Mój stał sam z siebie, tak jak końskie włosie na tych
starych hełmach.
Irokez dał mi nową osobowość i energię. Nie miałem domu ani pracy, ale to
było bez znaczenia, ponieważ zyskałem nową zbroję i dobrze się z nią czułem.
Ubierałem się w białą tunikę na gołe ciało i czarne wojskowy buty, i tak
wystrojony szedłem na tańce. Jednym z rewelacyjnych nowych miejsc, które
odkryłem, był „Radio Club”, pierwszy hiphopowy klub w Los Angeles. Chodziłem
tam z Mike’em i Garym Allenem, naszym zwariowanym czarnym przyjacielem,
gejem i projektantem mody, który pochodził z Arkansas i był solistą w kapeli
Neighbor’s Voice. Tańczyliśmy bez przerwy przez pięć godzin i byliśmy
kompletnie wykończeni.
Kiedy przychodziła pora snu, nie byłem wybredny. Brałem, co wpadało
w ręce. Jeśli byłem z Mike’em, spałem tam, gdzie on. Na kanapowej trasie moim
ulubionym przystankiem był dom Hillela. Jego rodzice zawsze serdecznie mnie
witali, nigdy nie dali mi odczuć, że jestem nieudacznikiem, którym przecież
byłem, a jeśli nadużyłem gościnności, Hillel mówił:
– Jak dzisiaj w nocy będziesz spał na tej kanapie, mama może sobie z tym
nie poradzić. Ma dość własnych kłopotów.
Kończyło się na tym, że szedłem do swojego T-Birda zaparkowanego przed
domem Hillela. Na kubełkowych siedzeniach i metalowych wykończeniach nie
było zbyt wygodnie, wysiadałem więc i spałem na frontowym trawniku. Rano
dzieci sąsiadów wychodziły się bawić i widziały ubranego w rzeczy ze szmateksu
świra z irokezem, który leżał na trawie. W końcu Hillel zapraszał mnie na kawę
i grzankę.
Jeśli nie udało się u Hillela, zatrzymywałem się u mojego kumpla Keitha
Barry’ego. Mieszkał ze swoim nowoczesnym tatą w małym domu w Hollywood.
Jego ojciec palił trawkę, była to więc kolejna melina, w której można było się
doprawić. Keith zawsze był outsiderem, dlatego zaakceptował mojego irokeza.
Był też wielkim muzykiem, dzięki niemu polubiłem gwiazdy starego jazzu.
Pozwalał mi spać na podłodze w swoim pokoju, co wcale mi nie przeszkadzało.
Pod głowę kładłem zwinięty ręcznik i to mi wystarczało. Ale tak samo jak
u Hillela, tacie Keitha także zaczęła przeszkadzać moja obecność, skończyło się
więc na tym, że spałem na ich miniaturowym tylnym podwórku. Mieściły się tam
ledwo dwa leżaki, jednak niczego więcej nie potrzebowałem.
Każde pieniądze, jakie wpadły mi w ręce, wydawałem na narkotyki. Problem
polegał na tym, że nie miałem domu, w którym mógłbym spokojnie je brać.
Zaczynałem u kogoś w domu, a kiedy zapas się kończył, wychodziłem po
następną działkę. Ruszałem w narkotykową włóczęgę, kupowałem towar,
schodziłem do podziemnych garaży, na rogu kryłem się za bagażnikiem
czyjegoś auta, przygotowywałem działkę i robiłem sobie zastrzyk. Chodziłem po
ulicach na haju, potem w zaułku, na szkolnym dziedzińcu albo za krzakami
brałem znowu.
Wiosną tamtego roku mój okres bezdomności dobiegł końca. Wpadłem na
Billa Stobaugha, znajomego z firmy graficznej. Był biały, ale miał potężną
czuprynę jak Eraserhead. Dzięki swoim pięknym psychodelicznym pracom
zyskał ksywkę Halucynogeniusz. W pewnym sensie był człowiekiem renesansu,
robił filmy, grał na gitarze, kolekcjonował też stare, dwunastostrunowe gitary.
Pracował wcześniej w kilku innych pracowniach projektowych i pomógł mi
znaleźć zajęcie na godziny, dzięki czemu do kieszeni wpadło mi parę groszy.
Jedna z tych pracowni nazywała się Mid-Ocean. Właścicielem był potężny,
mierzący metr dziewięćdziesiąt pięć centymetrów Irlandczyk imieniem Ray,
który odnosił niezwykłe sukcesy w branży. Potrafił robić dwadzieścia rzeczy na
raz i wszystkie skończyć. Jego żona, drobna blondynka, prowadziła finanse
firmy. Robili nowatorskie animacje, w tym wszystkie animowane sekwencje do
filmu Blade Runner.
Ray i jego żona w pewnym sensie mnie zaadoptowali i znowu pracowałem
jako goniec. Ale też znowu zacząłem brać heroinę. Całą noc ćpałem, rano
szedłem do pracy i musiałem zawozić film do Orange County do obróbki. Na
haju jechałem małym czerwonym pickupem autostradą. Zadziwiające, że nie
zginąłem w wypadku samochodowym.
Kiedy pracowałem w Mid-Ocean, Bill zorientował się, że nie mam domu,
i zaproponował, żebym wprowadził się do niego. Miał obszerną, ciemną piwnicę
z okienkami wychodzącymi na chodnik w klasycznej, starej, hollywoodzkiej
kamienicy, w której lokatorami byli głównie Meksykanie. Piwnica była pusta, bez
ścian działowych, ale Bill powiedział, że mogę ulokować się w jednym kącie
w zamian za pomoc przy zakładaniu krat na okna, które miały chronić przed
intruzami.
Pewnej nocy, niedługo po tym, jak tam zamieszkałem, postanowiłem po
swojemu zabalować. To była jedna z tych pokręconych nocy cały czas na nogach,
chodziłem po Hollywood Boulevard, wpadałem do sklepów porno, ćpałem. Do
domu wróciłem chyba raz, albo po pieniądze, albo cieplejsze ubranie, ale całą
noc spędziłem na mieście.
Kiedy następnego dnia przekroczyłem próg Mid-Ocean, Bill rzucił mi
spojrzenie, jakiego nigdy u niego wcześniej nie widziałem.
– Zabiję cię, ty skurwysynu – powiedział.
Zawsze był takim łagodnym, miłym facetem, zapytałem go więc, o co chodzi.
To go zbiło z tropu, może w moich oczach zobaczył coś, czego się nie
spodziewał. Odparł, że w nocy ktoś go obrabował, zniknęły wszystkie jego cenne
gitary, a ja jestem jedyną osobą, która mogła to zrobić.
– Bill, wiem, że jestem świrem, wiem, że biorę narkotyki, robię gówniane
kretyństwa i znikam, rozumiem więc, dlaczego oskarżasz mnie o coś takiego,
ale lepiej przyjmij inny kurs, bo ja tego nie zrobiłem. Jeśli się nie zastanowisz
nad tym, kto naprawdę cię okradł, złodziejom ujdzie to na sucho –
powiedziałem.
Ale on nie chciał przyjąć do wiadomości, że mógł to zrobić ktoś inny. Byłem
przekonany, że kradzieży dokonali ludzie zajmujący się konserwacją budynku.
Na tym skończyło się moje mieszkanie u Billa. W żadnym razie nie mogłem
korzystać z gościny człowieka, który myślał, że go okradłem. Teraz musiałem
znaleźć inne lokum. W Mid-Ocean urządzili mały stryszek nad główną
pracownią, do którego wchodziło się po drabinie, umeblowany między innymi
kilkoma materacami typu futon. Spałem tam, a rano wcześnie wstawałem, tak
że nikt się nie zorientował, że nie byłem po prostu osobą, która pierwsza
przyszła do pracy.
W tamtym okresie Mike (który od czasu wyjazdu na górę Mammoth
z Keithem Barrym i JK miał ksywkę Flea) wprowadził się do budynku
nazywanego przez nas Wilton Hilton, starej ceglanej kamienicy przy Wilton
i Franklin, zarządzanej przez energiczną i bardzo zadziorną
siedemdziesięciolatkę, a zajmowanej głównie przez artystów i muzyków. Flea
mieszkał z Joelem i Fabricem, kumplami z „CASH Club”. Hillel prawie od nich
nie wychodził, kiedy więc skończyła mi się meta u Billa, też często tam bywałem.
Przez cały ten czas grupa What Is This (nowa, bardziej dojrzała nazwa
Anthyma) dawała koncerty, dorabiając się rzeszy zagorzałych fanów. Ja wciąż
ich zapowiadałem, ale teraz pisałem własne teksty. Pewnego razu zrymowałem
nawet „metropolis” z „acidophilus”. Im częściej grali, tym większą gwiazdą
kapeli stawał się Flea. Jego solo na basie zawsze było punktem kulminacyjnym
wieczoru.
W tamtym okresie najsławniejszą punkrockową grupą w Los Angeles był
Fear. Zespół stał się znany w całym kraju, kiedy zaopiekował się nim John
Belushi i przedstawił w programie Saturday Night Live. Gdy z Fear odszedł
basista, oczywiste było, że zechcą na jego miejsce przyjąć Flea. Pewnego dnia
przyszedł do mnie z sensacyjną wiadomością, że muzycy z Fear zaprosili go na
przesłuchanie. Sytuacja była drażliwa, ponieważ Flea i Hillel byli moimi
najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Ale zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, że
gdyby Flea miał wybierać między różnymi stylami w muzyce, wybrałby obóz
Fear. Poradziłem mu, żeby poszedł na przesłuchanie.
Wrócił z angażem, ale teraz musiał stawić czoło Hillelowi, który nauczył go
grać na basie. Flea tak się denerwował przed spotkaniem, że wymiotował.
A Hillel nie przyjął wiadomości zbyt dobrze.
– Nie mamy o czym gadać – oznajmił i wyszedł z pokoju.
Przez What Is This przewinęło się wielu przeciętnych basistów, podczas gdy
Flea osiągnął status punkrockowej minigwiazdy. Po kilku miesiącach, w czasie
których ze sobą nie rozmawiali, Hillel wybaczył Flea. Chociaż uważał jego
decyzję za niewłaściwą, to w głębi serca czuł, że to jest przeznaczenie Flea,
musiał więc przełknąć dumę i pozwolić mu rozkwitać. To było trudne, ponieważ
żaden z nas nie miał ojca ani innego autorytetu, u którego mógłby szukać rady
w tego rodzaju poważnych sprawach. W końcu Flea i Hillel znowu zostali
przyjaciółmi i jak dawniej razem grali.
Przez całe lato 1982 roku pracowałem w Mid-Ocean, często jeżdżąc
pickupem. Radio nadawało na okrągło niesamowitą piosenkę. Była zatytułowana
The Message, a wykonywał ją rapowy zespół z Nowego Jorku pod nazwą
Grandmaster Flash and the Furious Five. Kupiłem kasetę i ciągle jej słuchałem.
Kiedy kilka tygodni później przyjechali do Los Angeles, poszedłem do „Country
Club” na ich występ i to było niewiarygodne. Układ sceniczny mieli rewelacyjny,
każdy członek zespołu był osobowością i fantastycznie rapowali. Grandmaster
Flash siedział za talerzem, wydawane przez niego dźwięki i rytmy, całe jego
zachowanie naprawdę robiły wrażenie.
Przede wszystkim jednak ich przebój – The Message – dał mi do myślenia. Ci
faceci nie robili nic innego, tylko tworzyli rymy, a ja i Hillel od lat uwielbialiśmy
to zajęcie. Wpadaliśmy na ostatnie piętro „Continental Hyatt House” przy
Sunset, który był klubem prywatnym, mieliśmy wyłącznie dla siebie salę
i spektakularny widok na miasto. Paliliśmy jointa, wymyślaliśmy zwariowane
postaci i urządzaliśmy spontaniczne sesje rymowania. To wtedy po raz pierwszy
próbowałem rapować.
Kiedy więc tamtego lata The Message stało się przebojem, dotarło do mnie,
że nie trzeba być Alem Greenem ani mieć wspaniałego głosu jak Freddie
Mercury, żeby znaleźć sobie miejsce w świecie muzyki. Można to osiągnąć także
dzięki rymowaniu i osobowości.
5.

Głębokie kopy

W pewnym sensie swoją karierę zawdzięczam Gary’emu Allenowi. W lutym


1983 roku Gary i Neighbor’s Voices mieli zagrać w Rhythm Lounge w „Grandea
Room” przy Melrose. Kilka dni przed koncertem zaproponował, żebyśmy we
trzech – Flea, Hillel i ja – na otwarcie wykonali jeden numer ze mną
w charakterze frontmana.
Hillel i Flea na początku odnieśli się do pomysłu sceptycznie, ponieważ nie
byłem piosenkarzem, Gary jednak rozpoznał mój potencjał wykonawcy, głównie
na podstawie maniackich wygibasów w rozmaitych klubach w całym mieście.
Postanowiliśmy przygotować coś nowego i od razu stało się dla mnie jasne,
dzięki Grandmasterowi Flashowi, że nie muszę śpiewać, mogę rapować wiersz.
Wszyscy czerpaliśmy energię z utworów Defunkt i surowego brzmienia Gang of
the Four, a także, co oczywiste, z kosmicznej wolności, tak wyraźnej w grze
Jimiego Hendriksa, mieliśmy więc zamiar połączyć te różne wpływy. Przede
wszystkim jednak chcieliśmy zrobić coś funkowego, ponieważ What Is This nie
miało absolutnie nic wspólnego z funkiem.
Nie mieliśmy sali do prób i nie traktowaliśmy koncertu aż tak poważnie,
doszliśmy więc do wniosku, że wystarczy, jeśli spotkamy się w salonie Flea
w Wilton Hilton i zrobimy próbę a cappella. Flea i Hillela łączyła niesamowita
telepatia, spoglądali tylko na siebie i wiedzieli, co robić. Flea podał linię basową,
Hillel wymyślił funkowy gitarowy riff, a Jack Irons, perkusista, wybił rytm.
Później ja zacząłem rapować tekst.
Miałem szczęście. Postanowiłem napisać o czymś, co dobrze znałem –
o moich barwnych kumplach i naszym szalonym nocnym życiu. Piosenkę
zatytułowałem Out in L.A., były w niej aluzje do Flea, Tree (pseudonim Keitha
Barry’ego) i Slima czyli Hillela. Zgodnie z wielką tradycją rapu dodałem wers
o własnej jurności i nazwałem siebie „Antoine the Swan” czyli łabędź, i to tylko
dlatego, że się rymowało. Przez lata ludzie przychodzili do mnie i pytali: „O co
właściwie chodzi z tym łabędziem? Masz zagiętego fiuta?” Była w tym pewna
ironia, ponieważ styl mojego tańca był mało wdzięczny i zupełnie nie kojarzył
się z łabędziami. Kiedy podejmowałem próby piruetów primabaleriny, zwykle
padałem, przewracałem stół albo zrywałem zasłony.
Była to dość ambitna pierwsza piosenka. Przewidziałem miejsca na solo
basowe, solo gitarowe i wokal bez akompaniamentu. Kiedy po kilku próbach
uznaliśmy, że całość nam się podoba, wymyśliłem dla nas nazwę. Nie
szukaliśmy stałej nazwy dla zespołu, ponieważ miał to być występ jednorazowy,
nazwałem nas więc Tony Flow and the Miraculous Masters of Mayhem.
Chciałem, żebyśmy tak grali – majestatycznie i chaotycznie.
Poszliśmy do Rhythm Lounge. W klubie było około trzydziestu ludzi,
wszyscy chcieli zobaczyć Neighbor’s Voices. Miałem na sobie długą na trzy
czwarte szatę ze sztruksu w tureckie wzory i odblaskową, pomarańczową czapkę
myśliwską. Co dziwne, byłem kompletnie trzeźwy. Nie miałem pojęcia, co będę
czuł podczas występu, wiedziałem tylko, że kiedy weszliśmy na scenę, między
nami zaczęło krążyć dziwne poczucie mocy. Milion razy byłem świadkiem, jak
Flea, Hillel i Jack grają, nigdy jednak nie widziałem na ich twarzy takiego
skupienia, nigdy językiem ciała nie mówili o tak wyraźnym poczuciu celowości.
Flea sprawiał wrażenie cylindra połyskliwej energii. Nie wiedziałem nic o tym,
ale przed występem wciągnął niucha heroiny.
Scena była mikroskopijna. Bez problemu mógłbym dotknąć Hillela albo
Flea. Naszego wejścia nie poprzedziła nawet porządna zapowiedź, ale ludzie
zaczęli zwracać na nas uwagę, kiedy podłączaliśmy instrumenty. Uderzyło mnie
unoszące się w powietrzu wyczekiwanie i instynktownie wiedziałem, że
przyszedłem na ten świat dla tego cudu manipulowania energią, tego czerpania
z nieograniczonego źródła mocy i okiełznania jej na małej przestrzeni
z przyjaciółmi.
A potem Jack Irons, niech będzie błogosławiony, odchylił głowę do tyłu,
uderzył pałeczkami o siebie i zaczął liczyć:
– Raz, dwa, trzy, cztery.
Kiedy chłopcy zaczęli grać, nie wiedziałem, co zrobię, ale rozpychała mnie
taka energia, że w tej ciasnej przestrzeni wywinąłem koziołka. Wszyscy po
prostu eksplodowaliśmy. Aż do tej chwili nie mieliśmy pojęcia, jak się
zachowamy, ale kiedy piosenka się zaczęła, uświadomiliśmy sobie, że włożymy
w występ całych siebie. Obecni na sali, którzy wcześniej nie zwracali na nas
uwagi, teraz wpatrywali się w nas jak zombie. Kiedy skończyliśmy, widownia
była kompletnie oszołomiona i milcząca, jak sparaliżowana.
Solomon, Francuz, który organizował koncert, wybiegł ze swojej kabiny
didżeja i z typowym dla swojej narodowości ekspresyjnym językiem ciała położył
mi dłoń na ramieniu i zapytał:
– Możecie zagrać u mnie w przyszłym tygodniu? Może będziecie mieli wtedy
już dwie piosenki?
Choć nie planowaliśmy dalszych występów, odpowiedziałem:
– Jasne, przyjdziemy w przyszłym tygodniu i będziemy mieli nową piosenkę.
Byliśmy tak podekscytowani występem, że pomysł grania w następnym
tygodniu wydawał się nam całkowicie oczywisty.
Spotkaliśmy się i napisaliśmy piosenkę zatytułowaną Get Up and Jump. Flea
długo pracował nad partią basową, synkopowaną i skomplikowaną, która
w dziwny i piękny, funkowy sposób łączyła szarpanie strun i uderzanie.
Musiałem napisać słowa, tekst znowu dotyczył znanych mi postaci. Tematem
było skakanie, pisałem o różnych kreskówkowych odmianach tej czynności:
skakanka, meksykańskie skaczące fasolki. Ale najbardziej pamiętny wers mówił
o Ronie Frumpkin, dziewczynie, w której bujał się Hillel.
Jedną z najbardziej znaczących cech Hillela był wielki czerwony worek
z jądrami, z którego był bardzo dumny i do którego pokazania nie trzeba go było
namawiać. Żartowaliśmy sobie z pakunku Hillela, bo kiedy układał ptaka na
jajach, w spodniach miał coś w rodzaju dyni, która w obecności Rony zyskiwała
znacząco na rozmiarach. W tekście piosenki umieściłem więc taki oto fragment:
„Hillel be jumping on that little baby Frumpkin/Say what, you got a pumpkin in
your pants?” (Hillel będzie skakał na małej Frumpkin/Powiedz, masz
w spodniach dynię?)
Postanowiliśmy, że włączymy do naszego występu elementy teatralne,
i przygotowaliśmy zabawny układ choreograficzny do popularnej piosenki Pac
Jam. Tego wieczoru klub był napakowany widzami po dach, od frontowych drzwi
do sceny przepychaliśmy się więc przez tłum do wtóru Pac Jam ryczącego
z głośnika. Kiedy weszliśmy na scenę, zaczęliśmy tańczyć jak upośledzone
roboty. Jack nie potrafił zsynchronizować ruchów, w połowie utworu
zrezygnowaliśmy więc z tańca i zagraliśmy najpierw Out in L.A., a później Get
Up and Jump.
Tekst z nazwiskiem Frumpkin chyba zadziałał, bo Rona była na widowni
i tego samego wieczora Hillel osiągnął swój cel. Od tego czasu, kiedy ktoś
z zespołu miał kłopoty z jakąś dziewczyną, włączałem jej nazwisko i, bum!, jak
w zegarku – nie mijały dwadzieścia cztery godziny i dziewczyna nie mogła się
oprzeć.
Po drugim występie uświadomiliśmy sobie, że to zbyt wspaniała sprawa,
żeby z niej rezygnować. W końcu robiłem coś, co miało znaczenie i cel. Czułem,
że w piosenkach mogę umieścić każdą myśl i tę odrobinę głupiej filozofii, którą
wyznawałem. O tym, że zaczynamy traktować to poważnie, świadczył fakt, że
zaczęliśmy szukać nazwy dla zespołu. Przeszliśmy przez te wszystkie listy
idiotycznych, pustych, nudnych nazw. Do dzisiaj zarówno Tree, jak i Flea
utrzymują, że to oni wymyślili Red Hot Chili Peppers. Jest to odmiana klasycznej
nazwy pochodzącej ze starej amerykańskiej szkoły bluesa i jazzu. Był więc Louis
Armstrong ze swoim Hot Five, były zespoły, które miały w nazwie „Red Hot” to
albo „Chili” tamto. W Anglii były kapele Chilli Willi i Red Hot Peppers,
członkowie tej drugiej twierdzili później, że ukradliśmy im nazwę. Nikt nigdy
jednak nie przyjął nazwy Red Hot Chili Peppers, nazwy, która na zawsze miała
być błogosławieństwem i przekleństwem. Jeśli myśli się o Red Hot Chili Peppers
z punktu widzenia uczucia, doznania czy energii, nazwa idealnie pasuje do
naszego zespołu, jeśli jednak wziąć pod uwagę warzywo, zaczynają się te
wszystkie fałszywe skojarzenia. Istnieje sieć restauracji o tej nazwie, czerwony
pieprz jest sprzedawany w najróżniejszych formach – począwszy od ozdób
kuchennych, a na ozdobach choinkowych skończywszy. Wystarczy powiedzieć,
że przeżyliśmy szok, kiedy ludzie zaczęli przynosić na koncerty czerwony pieprz
jako rodzaj prezentów dla nas.
Mniej więcej w tym okresie Hillel, Flea i ja zrzuciliśmy się i znaleźliśmy
niewiarygodnie tani dom z trzema sypialniami przy cieszącej się złą sławą ulicy
Leland Way, znanej także pod nazwą Aleja Trawki, gdyż właśnie tutaj
meksykańska mafia handlowała marihuaną. Była to niebezpieczna i bardzo
nieprzyjemna okolica, zamieszkana przez dilerów i ćpunów, ale nam to nie
przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, czerpałem z niej natchnienie dla naszych
piosenek. Co noc patrzyłem przez okno sypialni na policyjne helikoptery, które
krążyły nad naszą dzielnicą i oświetlały tę gorączkową krzątaninę handlarzy
i kupujących.
Fragment Police Helicopter
Police Helicopter sharking through the sky
Police Helicopter landin’ on my eye
Police Helicopter takes a nosedive
Police Helicopter no he ain’t shy
(Policyjny helikopter jak rekin krąży po niebie
Policyjny helikopter ląduje na moim oku
Policyjny helikopter pikuje
Policyjny helikopter niczego się nie boi)
Tamten dom stał się ośrodkiem działalności muzycznej. Hillel nie rozstawał
się z gitarą. Kiedy wracałem do domu, na ganku siedział Flea i grał. Powinien
był chyba ćwiczyć utwory Fear, ale zamiast tego spod jego palców wychodziły te
pełne uczucia i duszy akordy. Siadałem obok i słuchałem. W pewnym momencie
wołałem:
– Tak, o to chodziło! Popracuję z tym.
Biegłem do pokoju po notatnik i pisaliśmy piosenkę. Do dzisiaj stosujemy tę
samą formułę, która wcale nie jest formułą. Spotykamy się, improwizujemy,
robię notatki. To różni nas od wielu innych zespołów, ponieważ wszystko rodzi
się spontanicznie. Siadamy, zawodzimy i sprawdzamy, co jest skuteczne.
Nasz trzeci występ był pamiętny. Odbywał się w „Cathay de Grande”, klubie,
w którym w przeciwieństwie do Rhythm Lounge grano wyłącznie muzykę na
żywo. Wieczór organizował promotor nazwiskiem Wayzata Camerone.
Zaproponował nam dwieście dolarów, ponad dwa razy więcej, niż dostaliśmy za
poprzedni występ. Niestety, tamtego wieczoru widownia świeciła pustkami, było
może trzydzieści osób, ale mieliśmy swoich fanów. Na koncert przyszła moja
ówczesna dziewczyna, piękna Francuzka imieniem Patricia, dziewczyna Flea,
Tree i mój tato, który już się ze mną pogodził. Występ był tak samo
podniecający, energetyczny, wybuchowy i spontaniczny jak dwa poprzednie.
Zaśpiewaliśmy cztery piosenki, bo do dwóch, które już mieliśmy, doszły dwie
nowe: Police Helicopter i Never Mind. W Never Mind bezczelnie rozprawiliśmy się
z rozmaitymi innymi zespołami (Gap Band, Duran Duran, Soft Cell, Men at
Work, Hall and Oates), mówiąc światu, żeby o nich zapomniał, bo teraz nas
będzie podziwiał.
Piłem na scenie piwo. W pewnym momencie zeskoczyłem na prawie pusty
parkiet i jak wirujący derwisz zacząłem obracać się w kółko, w dłoni trzymając
piwo, tak że każdy, kto znajdował się w odległości trzech metrów ode mnie,
został ochlapany. Między piosenkami wykonaliśmy a cappella kilka
improwizowanych przyśpiewek opartych na piosenkach szkolnych i obozowych.
Hillel zapoznał nas z jedną, zatytułowaną Zdany na własne siły, którą
urozmaiciliśmy dość prostacką choreografią. Z uniesionymi do góry rękami
śpiewaliśmy: „Zdany na własne siły na klozecie,/Co zrobisz, kiedy jesteś sam,
a na rolce nic nie ma?/Żeby udowodnić, że jesteś mężczyzną, musisz podetrzeć
się ręką./ Zdany na własne siły na klozecie”.
Choć ludzi było mało, wszystkim bardzo podobał się nasz występ. Wieczór
dobiegał końca, a Wayzata w dziwny sposób gdzieś zniknął. Znalazłem go
i zażądałem pieniędzy, ale on zaczął coś marudzić o nielicznej widowni.
– To fatalnie, ale umowa to umowa, a ty jako szef klubu podjąłeś ryzyko –
powiedziałem.
Wyjął z kieszeni jakieś pieniądze.
– Masz tu czterdzieści dolarów. Może jak następnym razem u nas
wystąpicie, uda się nam zbilansować stratę – odparł i czmychnął do męskiej
toalety.
Pobiegłem za nim. Skończyło się na tym, że wsadziłem mu głowę do pisuaru
i zacząłem nim potrząsać, żeby wydostać od niego całą gotówkę, jaką miał przy
sobie. Nie było tego tyle, ile nam obiecał, ale mnie w głowie się nie mieściło, że
mógł złamać umowę, a potem próbować się z tego wymigać.
Kolejnym dowodem na to, że robi się o nas głośno, były wzmianki
w tygodniku „L.A. Dee Dah”, który opisywał towarzyskie wydarzenia w świecie
muzycznym Los Angeles. Flea i ja staliśmy się gwiazdorami kolumny
plotkarskiej, nie dlatego że się o to dobijaliśmy, tylko dlatego, że byliśmy
zwariowani, ciągle na haju i co noc do piątej rano widywano nas w każdym
undergroundowym klubie w mieście. Kiedy zaczęto często o nas pisać, byłem
zachwycony.
Jedna z pierwszych wzmianek łączyła mnie ze „znaną avant-niemiecką
pieśniarką”, Niną Hagen. Nie wiedziałem wiele o Ninie, kiedy spotkałem ją po
tamtym występie w „Cathay”, orientowałem się jednak, że była urzekającą
niemiecką piosenkarką, która na punkowej scenie Hollywood miała swoich
wielbicieli. Byliśmy za kulisami, kiedy Nina weszła do malutkiej łazienko-
garderoby i utkwiła we mnie wzrok. Odciągnęła mnie na bok i swoim ciężkim,
wschodnioniemieckim akcentem zaczęła opowiadać, jak bardzo podoba jej się
nasz zespół. Po chwili urosło to do przepowiedni w stylu Nostradamusa.
– Jesteście najpiękniejszą kapelą, jaką w życiu widziałam, za pięć lat usłyszy
o was cały świat, a za siedem będziecie największym zespołem na świecie.
Słuchałem jej i myślałem sobie: Jasne, szanowna pani, niech ci będzie.
Miała jednak styl i wdzięk, była zniewalająca i urzekająca. Pamiętam, że
patrzyłem na Patricię, która dąsała się, że ta Niemka obsypuje mnie takimi
czułościami. Nina dała mi swój numer telefonu, a ja natychmiast skorzystałem
z okazji.
Zadzwoniłem do niej następnego dnia i zaprosiła mnie na śniadanie. Miała
skromny, ale ładny dom z basenem. Miała też śliczną córeczkę o imieniu Cosma
Shiva. Zjedliśmy śniadanie – Nina bez wątpienia preferowała zdrowszą,
bardziej organiczną kuchnię niż ja. Wiele tego dnia rozmawialiśmy. Nina
opowiedziała mi o życiu we wschodnich Niemczech i mężczyznach, którzy
przewinęli się przez jej życie: pokręconym ćpunie, który był ojcem jej córki,
i nowym przyjacielu, który akurat na miesiąc wyjechał z miasta. Uznałem ją za
niezwykle intrygującą kobietę, była taka urocza, że tamtego dnia wybuchł
między nami płomienny romans. Trwał mniej więcej miesiąc, ale nie
przestaliśmy być dobrymi przyjaciółmi i Nina nadal żarliwie wspierała naszą
muzykę. Tuż po zakończeniu naszego romansu zapytała, czy Flea i ja
moglibyśmy napisać piosenkę na płytę, nad którą aktualnie pracuje.
Zaproponowaliśmy jej What Is It.
Tymczasem stale rozszerzaliśmy nasz repertuar. Jedna z pierwszych
piosenek, jakie napisaliśmy w domu przy Leland Way, nosiła tytuł Green Heaven.
Czytałem mnóstwo książek o wielorybach i delfinach i zawsze miałem silne
poczucie niesprawiedliwości społecznej. Na początku lat osiemdziesiątych
policja w Los Angeles była przeżarta korupcją. Zacząłem pisać piosenkę,
w której przedstawiłem kontrast między życiem nad morzem a życiem w morzu,
wyliczając ekscesy wyznaczające lata prezydentury Reagana i porównując je
z idyllicznym Shangri-la, usytuowanym w morzu i zamieszkanym przez
zwierzęta, których potencjał intelektualny był moim zdaniem równy ludzkiemu.
Fragment Green Heaven
Here above land man has laid his plan
And yes it does include the Ku Klux Klan
We got a government so twisted and bent
Bombs, tanks and guns is how our money is spent…
Time now to take you to a different place
Where peace-loving whales flow through liquid outer space
Groovin’ and glidin’ as graceful as lace
Never losing touch with the ocean’s embrace…
Back to the land of the policeman
Where he does whatever he says he can
Including hating you because you’re a Jew
Or beating black ass that’s nothing new
(Tu, na ziemi, człowiek zrealizował swój plan
I tak, jego częścią jest Ku-Klux-Klan
Mamy rząd popierzony i nieuczciwy
Bomby, czołgi i broń – oto jak wydawane są nasze pieniądze…
Czas zabrać cię do innego miejsca,
Gdzie kochające pokój wieloryby pływają w płynnym kosmosie,
Tworząc w wodzie wzory tak wdzięczne jak koronka
I nigdy nie tracąc kontaktu z objęciami oceanu…
Wróćmy na ziemię do policjanta
Policjant robi to, na co tylko przyjdzie mu ochota
Może cię nienawidzić, bo jesteś Żydem,
Albo sprać czarną dupę, nic z tego nie jest nowe)
Pisaliśmy Green Heaven przez dwadzieścia cztery godziny, piosenka stała się
epickim punktem kulminacyjnym naszych występów. Hillel wykonywał
zadziwiające krtaniowe intro w tej piosence. W pudle gitary umieszczał wielką
plastikową rurę, przeciągał ją wzdłuż mikrofonu, wsuwał do gardła i grał na
gitarze. Dźwięki z gitary przenoszone były do jego ust – układając wargi, potrafił
tworzyć z nich słowa. Było to boleśnie psychodeliczne, i to we właściwym
znaczeniu tego terminu, nie popowo psychodeliczne ani opacznie rozumiane
telewizyjno-psychodeliczne, ale prawdziwe i szczere, jak kosmiczna podróż we
wszechświat.
Choć tekst miał wyraźną polityczną wymowę, nigdy nie brałem pod uwagę
ewentualności, że Red Hot Chili Peppers będzie zespołem o charakterze
społeczno-politycznym, jak, powiedzmy, Dead Kennedys. Czułem po prostu, że
naszym przeznaczeniem jest tworzenie pięknych rzeczy, budzenie radości
i rozśmieszanie ludzi, a jeśli tekst jakiejś piosenki przypadkiem zawierał
polityczne lub społeczne komentarze, to niech tak będzie. Nigdy jednak nie
uważaliśmy się predestynowani do roli U2 naszego pokolenia.
Chociaż teraz tworzyliśmy zespół, Flea w dalszym ciągu chodził na próby
z Fear, a Hillel i Jack próbowali z What It Is. Nigdy jednak nie powodowało to
konfliktów. Wykonywanie naszych piosenek uważaliśmy za świetną zabawę,
a nie początek kariery. Żaden z członków zespołu nie myślał nawet
o zrezygnowaniu z dotychczasowej pracy i poświęceniu całego czasu Red Hot
Chili Peppers, a mnie to nie przeszkadzało. Byłem szczęśliwy, mogąc planować
nasz kolejny występ, ponieważ każdy miał dla mnie doniosłe znaczenie. W noc
poprzedzającą koncert nie mogłem spać. Leżałem i rozmyślałem o występie.
A jeśli zasnąłem, to od razu zaczynałem o nim śnić. Pierwszą myślą po
obudzeniu było: Dzisiaj wieczorem jest występ! Dzisiaj wieczorem jest występ! Cały
dzień kręcił się wokół budowania koncentracji potrzebnej na wieczór.
Wkrótce po tym, jak Flea, Hillel i ja zamieszkaliśmy razem, Hillel zakochał
się w nowej dziewczynie. Kiedy Hillel się zakochiwał, znikał. Jest twoim
najlepszym przyjacielem, widzisz go w dzień i w nocy, a tu nagle dopada go
miłość i… do zobaczenia w przyszłym roku. Flea i ja biegaliśmy po klubach
i zawsze kończyliśmy w „Zero”, który przeniósł się z Cahuenga pod znacznie
lepszy adres przy zbiegu Wilcox i Hollywood Boulevard. Pewnej nocy Flea i ja
kupiliśmy niewielką ilość heroiny China White i quaalude. Wzięliśmy wszystko
i okazało się to wyjątkową kombinacją, która doprowadziła nas do „Zero”.
Świetnie się czułem i byłem naprawdę pewny siebie. Był wczesny wieczór, klub
świecił jeszcze pustkami, ale przede mną ciągle chodziła ta rudowłosa
z alabastrową skórą i niebieskimi oczami. Miała na sobie stary dres bez koszulki
i jej cycki rysowały się wyraźnie prawie pod każdym kątem. Nie mogłem
oderwać od niej oczu. Ruszyłem wprost do niej z pewnością daną przez te
wszystkie substancje chemiczne szalejące w moim mózgu i powiedziałem:
„Cześć!”. Odpowiedziała: „Cześć!” i zaczęła ocierać się o mnie jak kotka w rui.
Natychmiast wyszliśmy na schody prowadzące na dach, ale nigdy tam nie
dotarliśmy.
Rozpięła swoje ubranie, które opadło na podłogę, i zabraliśmy się do rzeczy.
Nie znałem jej imienia, ale wiedziałem, że chce się pieprzyć. Już miałem w nią
wejść, kiedy się odwróciła, wzięła mojego fiuta i wsunęła sobie w odbyt. To nie
była zagrywka pornograficzna, dziewczyna zachowywała się delikatnie, ale tego
właśnie chciała. Cieszyliśmy się tą chwilą przez kilka minut, kiedy na schodach
pojawił się ten kretyn bramkarz i wszystko zepsuł. Później dziewczyna
powiedziała mi, że przesadził z interwencją, bo wpadła mu w oko, ale nigdy się
z nim nie umówiła. Niezależnie od powodu, zrzucił nas ze schodów.
Dziewczyna zaproponowała, żebyśmy poszli do jej domu, oddalonego od
klubu o dwie przecznice. Wtedy już wiedziałem, że na imię ma Germaine
i mieszka w starej sześciopiętrowej kamienicy. Wsiedliśmy do windy i zamiast
do jej mieszkania, pojechaliśmy prosto na dach, gdzie przez całą noc
uprawialiśmy seks. Wciąż byłem na heroinowym odlocie, dlatego nie za każdym
razem byłem w stanie dojść. Kiedy słońce zaczęło wschodzić, Germaine usiadła
na archaicznej maszynerii windy i zaczęliśmy kolejny stosunek. Poruszałem się
w niej, złapałem inny rytm, słońce świeciło już mocno, Germaine krzyczała
i wtedy ktoś nacisnął guzik winy. Przez starą maszynerię popłynął prąd, silnik
zawarczał, a ja wreszcie miałem orgazm. To było dramatyczne zakończenie
surrealistycznej nocy. Powiedziałem Germaine „dobranoc” i przez całą drogę do
domu biegłem, przekonany, że życie jest dobre. Ten dupek bramkarz chciał
zakazać mi wstępu do klubu, ale właściciel, John Pochna, doprowadził go do
porządku i później spędziłem tam wiele przyjemnych nocy, podobnych do tej
z Germaine.
Kilka miesięcy po tym, jak nasz zespół zaczął występować, postanowiliśmy
nagrać taśmę demo z naszymi piosenkami. Spit Stix, perkusista z Fear, był
naszym inżynierem dźwięku. Wynajęliśmy małe studio nagraniowe przy
Hollywood Boulevard. Aby dać wam pojęcie o stopniu profesjonalizmu tego
przedsięwzięcia, powiem, że całkowity budżet wyniósł trzysta dolarów – w tej
kwocie mieściły się wydatki na studio, inżyniera i taśmę. Z jakiegoś powodu
w tamtym tygodniu tylko ja byłem przy forsie i z radością oddałem pieniądze dla
sprawy.
Tamte sesje demo były bez dwóch zdań najbardziej produktywnymi
i natchnionymi sesjami nagraniowymi, w jakich kiedykolwiek braliśmy udział.
Przez ostatnie dwadzieścia lat ani razu nie udało nam się trafić na moment tak
pełny magii i poczucia jedności. Byliśmy na orbicie. Każdy utwór nagraliśmy
przy pierwszym podejściu i każdy był doskonały. Skończyliśmy sześć piosenek
tak szybko, że został nam czas na nagranie rymowanek a cappella, czego
w ogóle nie planowaliśmy.
Wyszliśmy ze studia z jedną taśmą-matką i kilkoma kasetami. Kiedy po
powrocie do domu przesłuchaliśmy nagranie, ogarnął nas podziw. Ludzie
zawsze powtarzali, że trzeba nas słuchać na żywo, że takiego występu nigdy nie
da się przenieść na płytę, a tutaj mieliśmy dowód, że to były bzdury. Flea i ja
wzięliśmy kasety, opisaliśmy naszymi nazwiskami i ruszyliśmy w miasto,
próbując zdobyć angaże na koncerty. Nawet do głowy nam nie wpadło, żeby
starać się o umowę na nagranie płyty. Dla mnie cały ten proces był dwuetapowy
– napisałeś i przećwiczyłeś piosenki, później zaś śpiewałeś je na występach.
A my chcieliśmy grać coraz większe koncerty.
Chcieliśmy także rozszerzyć Królestwo Chili na Nowy Jork. Mniej więcej
tydzień po nagraniu taśmy nasz przyjaciel, Pete Weiss, zaproponował, że nas
tam zabierze. Pete był rodowitym mieszkańcem Los Angeles. Flea poznał go na
planie filmu Suburbia o punkrockowej scenie miasta, w którym brał udział. Pete
był dźwiękowcem, muzykiem i człowiekiem renesansu, około półtora roku od
nas starszym. Miał w Hollywood mieszkanie w suterenie, które dla nas stało się
rodzajem klubu. Jego pięknym, starym, amerykańskim samochodem
jeździliśmy na plażę albo kręciliśmy się po mieście, paląc trawkę i podrywając
dziewczęta.
Pete pracował dla scenarzysty Paula Schradera, który przeprowadzał się do
Nowego Jorku i polecił mu przewiezienie wielką ciężarówką marki Ryder swoich
rzeczy do mieszkania przy Piątej Alei. Flea i ja od razu skorzystaliśmy z okazji.
Mieliśmy ze sobą tajemną broń – naszą kasetę – i snuliśmy wizje, jak to
odtwarzamy ją ludziom w Nowym Jorku. Kiedy usłyszą, jaka jest wspaniała,
otworzą się przed nami wszystkie drzwi, morza się rozstąpią, a ludzie będą
tańczyć na ulicach. Nie mieliśmy cienia wątpliwości, że każdy klub w Nowym
Jorku przyjmie nas na występy.
Nasz dobry przyjaciel Fab także wziął udział w podróży, z czego bardzo się
cieszyłem, bo gdy przejeżdżaliśmy przez kalifornijską pustynię, powiedział mi,
że ma niewielką ilość heroiny. Wciągnęliśmy ją i mieliśmy niezły odlot.
Z wyjątkiem kilku starć z kompletnie zwariowanymi kierowcami ciężarówek
podróż przebiegła spokojnie. Pete wysadził nas w SoHo, a sam ruszył na Piątą
Aleję wyładować rzeczy Paula. Flea i ja czuliśmy, że kaseta wypala nam dziurę
w kieszeni, ale najpierw musieliśmy zająć się sprawami bytowymi. Nie mieliśmy
gdzie się zatrzymać, ale Fab znał dwie modelki, które mieszkały na Broome
Street, poszliśmy więc tam.
– Ja zatrzymam się u tych modelek, ale was właściwie nie mogę ze sobą
zabrać – powiedział Fab.
– Dobra, ale może przynajmniej wejdziemy i zobaczymy, co będzie? –
zaproponowałem.
Weszliśmy i zostaliśmy. Przez cztery dni te piękne dziewczyny bez przerwy
wykopywały Flea i mnie ze swoich łóżek i sypialni. Byliśmy jak pijawki.
Zajęliśmy się prezentowaniem naszej taśmy demo w różnych klubach.
Oczywiście nie mieliśmy żadnych kontaktów ani taktyki. Wyobrażaliśmy to sobie
tak: idziemy do klubu i pytamy o szefa. Pokazują nam jego biuro, my
wchodzimy, wkładamy do magnetofonu kasetę i tańczymy do naszej muzyki,
żeby dobrze się sprzedać. Jedyny problem polegał na tym, że nikt tego nie
kupował. Najcieplej przyjął nas ten palący cygaro włoski ogier, który prowadził
„Peppermint Lounge” – poświęcił nam kilka minut. Zazwyczaj pokazywano nam
drzwi ze słowami: „Spierdalajcie stąd ze swoją kasetą”. Po kilku takich
odmowach wiedziałem już, że to nie jest sposób na załatwienie sobie występu
w klubie.
W rezultacie Flea i ja spędziliśmy dzień na zwiedzaniu. Poszliśmy do
Central Parku, usiedliśmy na ławce, wsadziliśmy kasetę do magnetofonu i na
cały regulator puściliśmy naszą muzykę. Chcieliśmy, żeby ktoś się dowiedział,
że nagraliśmy tę pieprzoną taśmę. Mnóstwo ludzi obrzucało nas pogardliwymi
spojrzeniami, bo uważali, że zachowujemy się niedopuszczalnie, tak strasznie
hałasując, za to ku naszemu zaskoczeniu każdy smarkacz, który znalazł się koło
nas w zasięgu słuchu, reagował zachwytem. To było interesujące. Po powrocie
do LA napisaliśmy piosenkę Baby Appeal, która stała się klamrą zamykającą nasz
wczesny etap.
Niedługo po naszym powrocie z Nowego Jorku Hillel przeprowadził się do
swojej dziewczyny. Zbliżał się termin spłaty czynszu, a Flea i ja mieliśmy po
dwieście dolarów każdy. Stanęliśmy przed wyborem – albo zrzucimy się
i zapłacimy czynsz, albo kupimy sobie wysokiej jakości skórzane kurtki, rzecz,
którą każdy szanujący się punk bezwzględnie musiał mieć w swojej garderobie.
Ruszyliśmy więc na Melrose Avenue, która stała się centrum modnych
markowych ciuchów. Niejaki Danny z Nowego Jorku otworzył tam niedawno
mały sklep z rewelacyjnymi kurtkami w stylu Jamesa Deana.
Flea i ja wybraliśmy sobie idealne kurtki, ale kiedy chcieliśmy je kupić,
okazało się, że Danny ma astronomiczne ceny, obu nam brakowało
przynajmniej po stówie.
– Niech pan posłucha, ja mam sto pięćdziesiąt, kolega sto siedemdziesiąt,
może więc sprzeda nam pan te kurtki za taką kwotę? – zapytałem.
– Na głowę upadłeś? Wynocha z mojego sklepu! – wrzasnął Danny.
Ale my, raz zobaczywszy te kurtki, nie mogliśmy pogodzić się zmyślą, że nie
będziemy ich mieli. Wpadłem na pomysł pikietowania sklepu. Przygotowaliśmy
kartony z napisami: „NIEUCZCIWE PRAKTYKI HANDLOWE. DANNY TO
CHCIWY POTWÓR”. Uznałem, że to go rozśmieszy i sprzeda nam te kurtki.
Kiedy zaczęliśmy maszerować wokół sklepu z naszymi hasłami, Danny wybiegł
na chodnik.
– Wy popierzone małe punki, co wy tu wyprawiacie? Spadajcie stąd, zanim
połamię wam te tablice na głowach! – krzyknął.
Wydało mi się, że w jego głosie dosłyszałem nutę rozbawienia, i wymyśliłem
nowy plan. Będziemy przed sklepem prowadzić strajk głodowy, dopóki nie
zmieni zdania. Wróciliśmy i usiedliśmy na chodniku.
Danny wybiegł ze sklepu.
– A to co znowu?
– Strajk głodowy. Nie ruszymy się stąd i nie będziemy jeść ani pić, dopóki
nie sprzeda nam pan tych kurtek – odpowiedziałem.
– Chryste, ale z was numery. Ile macie pieniędzy?
W końcu go złamaliśmy. Wziął nas do sklepu i próbował namówić na tańsze
wyroby, ale my nie ustąpiliśmy. Daliśmy mu wszystkie nasze pieniądze
i wyszliśmy ze sklepu w nowych markowych kurtkach.
Później tego samego dnia paradowaliśmy w nich po Hollywood Boulevard,
nie zdając sobie sprawy z ironii całej sytuacji – my, członkowie najmodniejszego
punk-funkowego zespołu w Los Angeles, nie mamy dachu nad głową ani
pieniędzy. Nagle podszedł do nas wyglądający na mola książkowego punk
w śmiesznej kurtce, z wiechą na głowie i w okularach.
– Hej, wy jesteście z Red Hot Chili Peppers – powiedział.
Poznał Flea w klubie, w którym był didżejem i kręcił płytę Defunkt. Flea
skoczył do jego kabiny i odwrócił płytę, bo mu się wydawało, że facet puszcza ją
od złej strony.
Nazywał się Bob Forrest i poza tym, że od czasu do czasu pracował jako
didżej, prowadził „Sunday Club”, jeden z najmodniejszych klubów grających
muzykę na żywo. Zapytał, co u nas, opowiedzieliśmy mu więc żałosną historię
o tym, że mamy nowe kurtki, ale żadnego dachu nad głową.
– Ale to pokręcone. Pół godziny temu żona odeszła ode mnie na dobre –
powiedział. – Jeśli chcecie, możecie przekimać się u mnie.
Mieszkał na drugim piętrze starej kamienicy pod nazwą „La Leyenda”, która
widziała już lepsze czasy, zwłaszcza przed zalewem punków. Miał mieszkanie
z jedną sypialnią, zapełnione po sufit tonami książek i płyt. Flea ulokował się
w salonie, ja w aneksie śniadaniowym.
Bob studiował kilka lat, ale zrezygnował z nauki. Kiedy go spotkaliśmy,
pracował w księgarni, przypuszczalnie za minimalną płacę, jego zajęcie stało
się jednak dla nas źródłem sporych dochodów, ponieważ kupowali tam używane
książki. Flea i ja kradliśmy je ze zbiorów prywatnych i bibliotek. Kilkanaście
tomów oznaczało dziesięć dolarów, a dziesięć dolarów znaczyło, że możemy
kupić prochy i mieć odlot. Zwykle kupowaliśmy kokę, wybór fatalny w sytuacji,
gdy nie masz kupy szmalu, bo gdy narkotyk przestaje działać, chcesz więcej. My
jednak kupowaliśmy działkę i biegiem wracaliśmy do mieszkania Boba.
Wrzucaliśmy kokę do kieliszka do martini, dolewaliśmy odpowiednią ilość wody
i robiliśmy sobie zastrzyk z roztworu. Wystarczało na kilka razy, potem na
głodzie szliśmy do „Zero”, żeby zapić ból, poderwać dziewczynę, która
pomogłaby zagłuszyć ból, i znaleźć działkę koki.
Tamtego lata udało nam się trafić na godne zaufania źródło speeda u faceta
z Bliskiego Wschodu, który prowadził studio prób. Zaczęliśmy brać speed, co
diametralnie różni się od brania koki. Kokaina wywołuje czyste, niesamowicie
euforyczne, zbyt dobre, żeby było prawdziwe doznanie, które trwa około trzech
minut. W uszach ci dzwoni, szczęka opada i przez te trzy minuty czujesz
absolutną łączność z uniwersum. Speed jest o wiele brudniejszy, daje doznania
mniej euforyczne i nieco bardziej fizyczne. Przechodzą cię dreszcze i dostajesz
gęsiej skórki.
Zaczęliśmy we trzech urządzać sobie speedowe sesje i przez wiele dni nie
wychodziliśmy z domu, grając w cribbage. Założyliśmy nawet zespół pod nazwą
La Leyenda Tweakers. Na nasze nieszczęście zdecydowaliśmy, że zagramy
koncert poza mieszkaniem. W czasie występu byliśmy kompletnie naćpani
speedem i wyglądaliśmy jak pacjenci z wariatkowa. W „L.A. Weekly” ukazała się
nasza pierwsza zła recenzja. Wiedzieliśmy, że rujnujemy sobie zdrowie, ale
żyliśmy złudzeniami i wydawało się nam, że jeśli zjemy arbuza, to oczyścimy
ciała i dusze po tej ohydnej chemicznej torturze, od której zadawania sobie nie
potrafiliśmy się powstrzymać. Kupowaliśmy ogromne ilości arbuzów i każdy
dzieliliśmy na trzy części. Po zjedzeniu wchodziliśmy na dach La Leyendy,
odprawialiśmy ceremoniał wymiotowania wielkimi kawałkami owoców
i patrzyliśmy, jak rozpadają się na parkingu. To kończyło jedną speedową sesję.
Wracaliśmy do domu i próbowaliśmy trochę się przespać, po czym od nowa
zaczynaliśmy cały cykl.
Mniej więcej w połowie lipca daliśmy występ, który przeszedł do historii jako
legendarny koncert Chili Pepper. Zaproponowano nam występ w „Kit Kat Club”,
modnym klubie ze striptizem, w którym urządzano koncerty rockowe. Wszyscy
czterej włożyliśmy wiele ciężkiej pracy w przygotowania. Na żądanie Hillela
nauczyliśmy się nawet Fire Jimiego Hendriksa. W klubie przed koncertem dali
nam ogromną garderobę, z której zwykle korzystały zapewne striptizerki.
Upewniłem się, że mamy wszystkie teksty, następnie sporządziłem listę rzeczy
potrzebnych na scenie, który to obowiązek przyjąłem na siebie już na początku
istnienia zespołu. Na wieczór przygotowaliśmy ekstrawyjątkową niespodziankę.
Ponieważ graliśmy w klubie ze striptizem i dziewczyny miały tańczyć z nami,
postanowiliśmy, że najlepiej będzie, jeśli wystąpimy nago, tylko w długich
sportowych skarpetach na organach płciowych. Już przedtem występowaliśmy
z obnażonymi torsami i zdawaliśmy sobie sprawę z potęgi i piękna nagości na
scenie.
Pomysł wykorzystania skarpet był mój, a pochodził jeszcze z czasów, kiedy
mieszkałem z Donde’em Bastonem i jedna z klientek zaopatrujących się u niego
w trawkę poważnie się we mnie zadurzyła. Była niezła, ale ja odrzucałem jej
zaloty, które polegały między innymi na przysyłaniu śmiesznych kartek ze
składanymi linijkami do mierzenia fiuta, a raz nawet fotografii, na których
obciąga jakiemuś marynarzowi. Pewnego dnia przyszła do domu, a ja
otworzyłem drzwi całkiem goły, tylko na penisie i jądrach miałem owiniętą
skarpetkę.
Byliśmy gotowi do grania, coraz lepiej wzajemnie się rozumieliśmy.
Przedtem nasze występy od początku do końca były jednym wielkim finałem,
teraz zaczęliśmy tworzyć różne nastroje i dynamikę. Dziesięć minut przed
wyjściem na scenę ktoś wyciągnął jointa. Nigdy przedtem nie paliliśmy trawki
przed występem, ale tym razem każdy pociągnął, nawet Jack. Kiedy poczułem
działanie trawki, ogarnął mnie paranoiczny strach, że cała ta ciężka praca i to
doskonałe samopoczucie pójdą na marne, bo się najarałem. Hillel i Flea czuli
tak samo. Wyszedłem, żeby pobiegać i oczyścić głowę. To okazało się skuteczne.
Przed nami fantastyczny występ dał anarchistyczny zespół ekscentryków
pod nazwą Roid Rogers and the Whirling Butt Cherries. To tylko bardziej mnie
naładowało, bo chciałem wszystkim pokazać, że jesteśmy silniejsi. Weszliśmy
na scenę i zaczęliśmy grać. Jack i Flea byli niesamowicie spięci, Hillel przebywał
w innym wymiarze. Miałem doskonały odsłuch, słyszałem więc dobrze siebie, co
nie zawsze zdarzało się na naszych występach. Skończyliśmy pierwszy numer
i pobiegliśmy za kulisy. Wszyscy byliśmy rozpaleni. Jack rechotał, bo zawsze
kiedy się zdenerwuje, wybucha nieopanowanym śmiechem.
Kiedy wróciliśmy na scenę, ubrani tylko w skarpetki, słychać było, jak
widownia wstrzymała oddech. Ten stan zbiorowego szoku wcale nas nie zbił
z tropu i zaczęliśmy grać Fire. Nasza przyjaciółka Alison Po Po przepchnęła się
do pierwszego rzędu i próbowała zdjąć mi skarpetkę. Byłem skupiony na
występie, ale jakaś część umysłu informowała mnie, ile centymetrów dzieli
skarpetkę od jej dłoni. Kiedy patrzyłem na grupę naszych znajomych, którzy
wpadli na scenę i łapali nas za skarpetki, miałem poczucie kompletnej wolności.
Jesteś młody i jeszcze niezblazowany, pomysł grania z przyjaciółmi tej
cudownej muzyki, wytwarzania całej tej potężnej energii, barw i miłości, i bycia
przy tym nago jest po prostu wspaniały. Ale nie tylko o to chodzi, że jesteś nago,
na twoją korzyść przemawia też to potężne wyobrażenie fallusa. To były długie
skarpetki. Zwykle podczas występów penis wchodzi w tryb ochronny, nie jesteś
luźny, zrelaksowany i odprężony, ale bardziej zwarty, jakbyś brał udział w walce
na pięści, ten dodatek świetnie poprawiał więc samopoczucie. Nie przyszło nam
do głowy, że skarpetki staną się ikoną, symbolem naszego zespołu. Nie
przypuszczaliśmy, że znowu to zrobimy, a organizatorzy koncertów będą
umieszczać w kontraktach odpowiednie klauzule gwarantujące, że tak
wyjdziemy na scenę. Całość pozostawiła o wiele trwalsze wrażenie, niż
planowaliśmy.
Osobą, na której zrobiliśmy naprawdę duże wrażenie, był
bliskotrzydziestoletni łowca talentów, niejaki Lindy Goetz. Lindy wcześniej
pracował w dziale promocji MCA Records i był menedżerem Ohio Players,
jednej z naszych ulubionych kapel. Flea i ja wyskrobaliśmy dość pieniędzy, żeby
pojechać do Valley, gdzie Lindy miał biuro. Lindy był rudym, mierzącym sto
sześćdziesiąt siedem centymetrów, wąsatym Żydem z Brooklynu, który pod
koniec lat sześćdziesiątych jakimś cudem trafił do Los Angeles. Tamtego
popołudnia paliliśmy trawkę, zrobiliśmy kilka działek kokainy i przerzucaliśmy
się opowieściami. Nie wydaje mi się, żebyśmy wtedy uświadamiali to sobie, ale
Lindy miał już za sobą czasy rozrzutności i wysokich zarobków. Był
menedżerem Ohio Players, ale w okresie, gdy ich kariera uległa załamaniu.
Próbował trzymać fason i udawać, że nadal prowadzi firmę, nie płacił jednak
rachunków, nie dostawał pieniędzy. Lindy wydawał się sympatycznym facetem,
choć serwował całkiem marne powiedzonka. Po długiej rozmowie Flea i ja
poprosiliśmy o chwilę na naradę.
– Zapytajmy go, czy zaprosi nas na lunch – zaproponował Flea. – Jeśli tak, to
dostanie robotę.
Wróciliśmy do Lindy’ego.
– Okay, jeśli zaprosisz nas na chińskie jedzenie, to możesz zostać naszym
menedżerem – powiedziałem.
I tak dostaliśmy wieprzowinę moo shu i nowego menadżera. Oraz
abonament na jedzenie. Przez kilka następnych miesięcy budziliśmy się i któryś
z nas pytał:
– Co na lunch? Nic? No to chodźmy do Lindy’ego.
Mieszkał w ekskluzywnym apartamentowcu w West Hollywood z żoną Patty,
która pochodziła z Atlanty. Kiedy go odwiedzaliśmy, Patty piekła kurczaka,
którego zjadaliśmy do ostatniego okruszka. Pewnego szczególnie udanego
wieczoru wzięliśmy trochę kokainy, wypaliliśmy trawkę i rozmawialiśmy
o przyszłości. Lindy powiedział, że jego pierwszym zadaniem będzie
załatwienie dla nas kontraktu na płytę, czym ja nawet nie zacząłem się jeszcze
martwić. Rzecz była ekscytująca, inne kapele to robiły, ale ja nie miałem
zielonego pojęcia o nagrywaniu płyt.
Jeśli mieliśmy spróbować, potrzebowaliśmy prawnika. Ktoś
zarekomendował nam człowieka nazwiskiem Eric Greenspan. Poszliśmy do
jego kancelarii, mieszczącej się w eleganckim budynku przy Wilshire Boulevard.
W holu obaj z Flea myśleliśmy, że jesteśmy w mormońskiej katedrze. Ta
kancelaria reprezentowała zarówno Izrael, jak i Egipt. Pojechaliśmy windą na
piętro, gdzie były biura Erica, i podeszliśmy do recepcji.
– Jesteśmy z zespołu Red Hot Chili Peppers i przyszliśmy do Erica
Greenspana – powiedziałem.
– Cóż, sama nie wiem, najpierw… – Recepcjonistka była wyraźnie
zaskoczona.
Z jakiegoś nieznanego powodu postanowiliśmy pokazać jej gołe tyłki.
Odwróciliśmy się i z okrzykiem: „Jesteśmy Red Hot Chili Peppers, cholera jasna,
i chcemy widzieć się z Erikiem” opuściliśmy spodnie. W tej samej chwili wybiegł
Eric i zaprowadził nas do swojego gabinetu. Na ścianie wisiały rewelacyjne
dzieła Gary’ego Pantera. Eric powiedział nam, że reprezentuje Gary’ego, a także
kilku wykonawców reggae, takich jak Burning Spear.
Przeszedłem do rzeczy.
– Nie mamy kontraktu na płytę i nie mamy pieniędzy. Na razie mamy tylko
menedżera i potrzebujemy prawnika.
Eric nawet nie mrugnął.
– W porządku, będę waszym prawnikiem i nie musicie mi płacić, dopóki nie
zarobicie prawdziwych pieniędzy. Wtedy podpiszemy umowę na standardowe
pięć procent.
I tak Eric został naszym prawnikiem. Nie miał z tego ani grosza, dopóki na
nasze konto nie zaczęły spływać prawdziwe pieniądze. Do dzisiaj jest naszym
prawnikiem. I rzadkim wyjątkiem w naszym biznesie. W tamtym momencie dla
nikogo nie wyglądaliśmy jak dojna krowa. Popularnymi, zarabiającymi forsę
zespołami były wtedy takie grupy, jak Poison, Warrant, i RATT, oni stali przy
kasie. My byliśmy anty wobec wszystkiego. Przypuszczalnie na tamtym etapie
byliśmy anty wobec zarabiania pieniędzy.
W ciągu pięciu miesięcy zrobiliśmy wyrwę w muzycznej scenie Los Angeles.
Pisano o nas w „L.A. Times” i występowaliśmy w uznanych klubach, jak „Club
Lingerie”. Im większy rozgłos zdobywaliśmy, tym bardziej Lee Ving naciskał na
Flea w sprawie członkostwa w dwóch zespołach. Pamiętam, jak raz przyszedł
i zapytał:
– Chcesz być w moim zespole czy w tym drugim?
– No cóż, chciałem być w obu, ale skoro tak stawiasz sprawę, to wolę swój –
odparł Flea.
W sierpniu poszliśmy z Flea na przyjęcie wydawane przez magazyn sztuki
w domu w Hollywood Hills. W tamtym czasie nosiłem podartą górę od
flanelowej piżamy. Mój irokez podrósł i opadł na bok. Dobrze się bawiliśmy na
tylnym podwórku. W pewnym momencie zajrzałem do domu i zobaczyłem
nieziemską dziewczynę. Poruszała się jak księżniczka, wolno, z opuszczonymi
rękami. Na głowie miała biały kapelusz w kształcie dysku, z wielkimi
opalizującymi kamieniami dookoła. Ubrana była w źle dopasowaną,
futurystyczną, workowatą suknię z papieru. Była nieco pulchna, ale piękna.
I miała ten niesamowity magnetyzm, bez pośpiechu krążyła wśród gości
i prowadziła rozmowy, jakby ona była Alicją w Krainie Czarów, a reszta świata
nie. Równocześnie wywoływała wrażenie punkrockowej wersji Mae West,
wyzywającej, eleganckiej i nieosiągalnej. Właśnie taki typ dziewczyn mnie
pociągał – odmieniec w tłumie.
Wszedłem do domu i pociągnąłem ją za koński ogon albo zrobiłem coś
innego, co zwykle robią chłopcy, kiedy podoba im się dziewczyna, a nie wiedzą,
jak do niej zagadać.
– Ojej, a ty kim jesteś? – zapytała.
Zaczęliśmy rozmawiać. Mówiła zagadkami, na żadne pytanie nie udzieliła
odpowiedzi wprost. Okazało się, że nazywa się Jennifer Bruce, jest projektantką
mody i autorką kapelusza Znak Zorro. Jej osobowość, aura, komentarze na
temat mody dosłownie zwaliły mnie z nóg. W mieście, w którym aż roiło się od
ludzi usiłujących wyglądać inaczej, zachowywać się inaczej, być tym albo
tamtym, spotkałem dziewczynę, która to wszystko osiągnęła z łatwością,
ponieważ była urodzoną arcydziwaczką mającą tendencję do wyróżniania się
z tłumu.
Trudno powiedzieć, że rozpłynęła się na mój widok, wręcz przeciwnie,
trzymała mnie na dystans. Chyba nie dała mi nawet numeru telefonu, choć
naciskałem:
– No, przestań, nie masz wyboru. Będziesz moją dziewczyną, czy ci się to
podoba czy nie.
Musiała coś poczuć, ponieważ nie przerwała ostro rozmowy, tylko pozwalała
mi dalej prowadzić ją w tym stylu. W końcu poszliśmy każde w swoją stronę, ale
jej obraz wyrył się w moim umyśle ze wszystkimi szczegółami.
Miałem inne sprawy do załatwienia, w tym otwarcie koncertu Oingo Boingo
w Universal Amphitheater. Oingo Boingo wywodziło się z tej samej klubowej
sceny co my i robiło karierę. Nie byli naszym ulubionym zespołem, ale mieli
kilka interesujących instrumentacji. Znaliśmy ich trębacza i to on
zaproponował, żebyśmy zagrali jako ich suport. Nie mieliśmy kontraktu na
płytę, nasz repertuar składał się z dziesięciu piosenek, a tu czekało nas przejście
od grania w klubach dla dwustu osób do grania przed czterotysięczną widownią.
Tamtego wieczoru wyszliśmy na scenę w naszych najbardziej dziwacznych
strojach. W połowie pierwszej piosenki zerwała się struna w gitarze basowej.
Nastąpiła chwila przerwy, musiałem mówić do widowni w czasie, gdy Flea
wymieniał strunę. Po kilku sekundach ludzie zaczęli buczeć, rzucać w nas
różnymi przedmiotami i skandować: „My chcemy Oingo Boingo!” Ale to tylko
rozbudziło naszą energię. Zaczęliśmy od początku i Flea tak się zaangażował, że
znowu zerwał strunę. W tym momencie Danny Elfman, solista Oingo Boingo
i nasz fan, pojawił się na scenie w szlafroku, z kremem do golenia na twarzy,
jakby wyszedł prosto z garderoby. Wziął mikrofon i powiedział widzom, że
naprawdę nas lubi i powinni okazać nam szacunek, po czym wrócił za kulisy.
Kilku niegrzecznych facetów nie zastosowało się do jego zaleceń. Nie
poddaliśmy się, dzielnie walczyliśmy. Sądzę, że kiedy skończyliśmy, widownia
zrozumiała, że jesteśmy autentyczni i że usłyszeli coś, czego szybko nie
zapomną.
Po przedstawieniu świętowaliśmy za kulisami. W pewnym momencie
Blackie, który od początku nas wspierał, podszedł do Flea i do mnie. Na dłoniach
miał obcisłe czarne rękawiczki i wachlował się kopertami, w których były bilety
lotnicze.
– To dla ciebie, Anthony. Chcę, żebyś wziął ze sobą Flea – powiedział.
– Dokąd mam go wziąć? – zdziwiłem się. Zerknąłem do koperty
i zobaczyłem, że są w niej dwa powrotne bilety do Londynu. Nadeszła pora na
moją rytualną podróż do Europy.
Przed wyjazdem musieliśmy załatwić kilka spraw, między innymi były to
problemy związane z kontraktem płytowym. Mieliśmy niejakie podejrzenia, że
wytwórnie płytowe węszą koło nas, zwłaszcza po występach w „Lingerie”,
Universal Amphitheater i triumfalnym powrocie do „Kit Kat Club” we wrześniu.
Jeden z dyrektorów EMI/Enigma, Jamie Cohen, ścigał nas szczególnie
agresywnie. Pewnego wieczoru byliśmy z Flea w La Leyenda, kiedy zadzwonił do
nas Lindy z informacją, że mamy kontrakt płytowy z EMI/Enigma. Byłem
podniecony i nawet mi przez głowę wtedy nie przeszło, że mogą być problemy.
Pamiętam, jak świętowaliśmy i myśleliśmy, że wszystko idzie zgodnie z planem,
musimy tylko porządnie wziąć się do roboty.
Nastrój podniecenia jeszcze nie opadł, kiedy telefon zadzwonił po raz drugi.
Odebrał Flea. Słyszałem, jak mówi:
– Jesteś pewien? Cholera, to naprawdę złe wieści.
Siedziałem i powtarzałem:
– Co? Co? Co? – Flea odłożył słuchawkę i spojrzał na mnie.
– Jack i Hillel odeszli z zespołu. What Is This ma własny kontrakt płytowy
i zdecydowali, że zostaną w tamtym zespole – powiedział.
Zabrakło mi słów, byłem w szoku i miałem wrażenie, jakby na serce spadł
mi fortepian. Powlokłem się do sofy i zacząłem płakać. To nie może być prawda.
Wymyśliliśmy zespół, stworzyliśmy coś, o czym świat musi usłyszeć, i teraz
czułem się tak, jakbyśmy poddawali aborcji sześciomiesięczny płód. Flea
siedział i powtarzał:
– Popierdoliło się, popierdoliło się.
Nasze brzmienie opierało się na perkusji Jacka Ironsa i gitarze Hillela
Slovaka. To nie byli przypadkowi faceci, między nami istniały wibracje. Znaliśmy
się ze szkoły, tworzyliśmy zespół… Nie idzie się na zakupy po nowego tatusia
i mamusię, to po prostu wykluczone. Myślałem: Okay, moje życie się skończyło,
moja sprawa jest przegrana, nie mam dokąd iść. Flea przerwał mi te rozmyślania.
– Słuchaj, musimy znaleźć dwóch innych facetów – powiedział, a ja
przestałem przypominać zwiędły, uschły kwiat.
– Co, innych facetów? A to możliwe?
– Tak, znam kilku dobrych muzyków – odparł Flea.
Kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać, uświadomiłem sobie, że mamy
piosenki, mamy kontrakt płytowy, mamy Flea, mamy mnie, wciąż kochamy to,
co robimy. Jeszcze niczego nie dokonaliśmy, musimy więc znaleźć sposób, żeby
to stało się rzeczywistością. Flea od razu zaproponował, żebyśmy przyjęli Cliffa
Martineza jako perkusistę. Grał w kapelach Dickies, Roid Rogers, Weirdos
i Captain Beefheart. Nie znałem zbyt dobrze Beefhearta, ale orientowałem się,
że był legendą. Poszliśmy z Flea porozmawiać z Cliffem. Mieszkał
w idiotycznym jednopokojowym mieszkaniu, do którego wchodziło się przez
garaż podziemny przy Harper. To nie było zwyczajne mieszkanie, tylko
przerobiony magazyn. Cliff grał w Weirdos, jego wyobrażenie o strojach
scenicznych polegało więc na tym, że bierze się tarę i robi z niej koszulę, a na
głowę wsadza znaleziony gdzieś czajnik. Kiedy grał z Roid Rogers, z tyłka zwisał
mu tampon. Był bezwzględnie największym ekscentrykiem z nas wszystkich.
Wydawało mi się, że znam kilku dziwaków, ale Cliff przebywał na innym
poziomie, choć był człowiekiem sympatycznym.
Kiedy zapytaliśmy go, czy wstąpi do zespołu, aż się rozpromienił z radości.
– Dobra. Mam nadzieję, że jestem tym, kogo szukacie, bo to może być
zadziwiająca podróż.
Spotkaliśmy się, żeby zagrać, i od razu stało się jasne, że Cliff Martinez nie
tylko potrafi bębnić w zwariowanym stylu funk, nie tylko wymyśla awangardowe
uderzenia, ale też doskonale sobie radzi z innymi stylami.
Teraz musieliśmy znaleźć gitarzystę. Podczas prób z Cliffem rozmawialiśmy
o tym i zaproponował nam Diksa Denneya, chłopaka, z którym grał w Weirdos.
Flea znał go z nagrań, ja z imprez. Był bardzo sympatyczny. Nabraliśmy
pewności i uznaliśmy, że dogadamy się z tymi chłopakami. No i mogliśmy
jechać do Europy.
W Europie bawiliśmy się świetnie, odkrywając Londyn, Paryż, a potem
Amsterdam. W Paryżu na kilka dni zostawiłem Flea samego, żeby spędzić miło
czas z piękną Dunką. Kiedy wróciłem, nie odzywał się do mnie, ale kupiłem
u ulicznego sprzedawcy kilka ślicznych, malowanych na niebiesko metalowych
kubków, które przymocowałem do epoletów naszych skórzanych kurtek,
i natychmiast zostaliśmy Braćmi Kubkami. Pojechaliśmy do Amsterdamu
i przed powrotem do domu spędziliśmy jeszcze kilka dni w Londynie.
Uświadomiłem sobie, że mimo przygody z Dunką i krótkotrwałego zadurzenia
we francuskiej panience przez całą tę podróż nie mogę pozbyć się myśli
o Jennifer.
Po powrocie zastaliśmy interesującą sytuację w naszym mieszkaniu w La
Leyenda. Od dawna walczyliśmy z właścicielką – nie płaciliśmy czynszu,
przysłała nam więc wiele decyzji o eksmisji, które ignorowaliśmy. Kilka miesięcy
przed wyjazdem do Europy usunęła drzwi z naszego mieszkania. Nawet to nas
nie powstrzymało. Mieszkaliśmy tam dalej, jakby brak drzwi w ogóle nie był
problemem. Uznaliśmy zresztą, że i tak nie mamy nic, co warto by ukraść.
Doszło do tego, że nie mogliśmy normalnie tam wchodzić, ponieważ
właścicielka słyszała nas ze swojego mieszkania i natychmiast ruszała do ataku,
korzystaliśmy więc z drabiny przeciwpożarowej i dostawaliśmy się do środka
przez okno. Właścicielka przybiegała, widziała śpiącego nago Flea i wpadała we
wściekłość. Nim wróciliśmy z Europy, przekonała w końcu straż miejską, żeby
interweniowali. Umieścili ostrzeżenia, że pójdziemy do więzienia, jeśli
zajmiemy lokal.
Flea wprowadził się do siostry, która miała jednopokojowe mieszkanie nad
garażem w meksykańskiej części miasta przy East Melrose. Dość szybko ja też
tam trafiłem i we trójkę spaliśmy w ogromnym łóżku Karen. Nie zostałem tam
długo, ale wystarczyło, żebym znowu stanął na nogi i odnalazł Jennifer.
Jak można było przewidzieć, wpadłem na nią pewnego wieczoru i zaczęło
się. Mieszkała głęboko w Dolinie, w Encino, z ojcem, byłym marines, który
został agentem ubezpieczeniowym, i młodszą siostrą. Ich mieszkanie
znajdowało się w potężnym wielkomiejskim bloku, zupełnie pozbawionym
charakteru i wdzięku. Jennifer i jej kuzynka, a zarazem najlepsza przyjaciółka,
były dwiema tlenionymi blondynkami z Doliny, z niezwykle osobistym
i oryginalnym podejściem do mody, diwami, które godzinami robiły sobie
ekstrawagancki makijaż i tworzyły zwariowane kostiumy, nim wychodziły do
klubów.
Uwielbiały drinki o nazwie „Kamikaze” i paliły shermy, czyli papierosy nat
sherman moczone w fencyklidynie. Były kompletnie stuknięte, ale Jennifer
miała w sobie coś, co głęboko mnie fascynowało, nie tylko pod względem
estetycznym, lecz także duchowym – coś w oczach, w duszy, coś w osobowości,
co silnie mnie pociągało. Zakochałem się w niej.
Zaczęliśmy się spotykać i od razu zostaliśmy parą. Miałem teraz w swoim
życiu osobę, która pochłaniała mnóstwo mojego czasu i energii, ale Jennifer
wynagradzała to, będąc dla mnie muzą i bardzo wiele mi ofiarując. Choć
skończyła dopiero siedemnaście lat, miała za sobą związek z dobrze znanym
w Hollywood punkrockowcem. Byłem jego fanem, odczuwałem więc zazdrość,
kiedy opowiadała mi o nim, równocześnie jednak doceniałem to, że była jego
dziewczyną. Jennifer była twardym punkowym kwiatem, nikomu nie dawała się
nabierać, była bardzo pewna siebie i jak na swój wiek dobrze wykształcona.
Kiedy się poznaliśmy, studiowała w Fashion Institute w Los Angeles. Miała
nawet własny samochód, żółtego MG typu hatchback.
Podobnie jak ja, Jennifer była istotą bardzo seksualną, choć z niewielkim
doświadczeniem w tych sprawach. Przez jakiś czas nie brałem i czułem do niej
silny pociąg. Kiedy pierwszy raz się kochaliśmy, zapytałem, czy miała już
orgazm. Zaprzeczyła. Była blisko, kiedy w kąpieli używała prysznica, ale nigdy
nie miała orgazmu w trakcie stosunku. Przyrzekłem, że nad tym popracujemy,
i wydawało mi się, że trwa to nieskończenie długo. Była coraz bliżej, w końcu
udało nam się złamać szyfr i Jennifer zaczęła doznawać intensywnych
orgazmów, co stanowiło wielkie osiągnięcie, ale także wielką ulgę.
Pewnego razu na początku naszego związku chciała, żebyśmy razem wzięli
speed. Potem jeździliśmy jej samochodem, umierając z ochoty na seks,
zabrałem ją więc do mieszkania siostry Flea. Postanowiłem, że nie będziemy się
kochać w łóżku Karen, bo to nie byłby dobry pomysł, tylko pójdziemy do łazienki
i zrobimy to pod prysznicem. Spędziliśmy tam dużo czasu, dość głośno się
zachowując, cała sytuacja była niemal duchowym przeżyciem, uzupełnionym
halucynacjami w postaci tęcz. W tym czasie Karen wróciła do domu. Sama też
była istotą bardzo seksualną, łączyła nas przyjaźń i wspólne eskapady, nie
przyszło mi więc do głowy, że będzie miała coś przeciwko temu, że uprawiałem
seks w jej prysznicu. Ale się myliłem, bardzo się myliłem. Kiedy wyszedłem
z łazienki, Flea wziął mnie na bok i powiedział, że Karen okropnie się
zdenerwowała i że takich rzeczy po prostu się nie robi. Tak skończył się czas
mojego przemieszkiwania z Flea i jego siostrą.
Zacząłem często bywać w Encino, z czego ojciec Jennifer nie był zbyt
zadowolony. Kochał jednak córkę, a jeśli znaczyło to, że musi tolerować
chuligana, to się z tym godził. Dla mnie dom w Encino był po prostu kolejną
lodówką, miejscem, gdzie mogłem coś zjeść i gdzie się mną opiekowano,
zwłaszcza gdy tamtej jesieni zachorowałem. Nagle straciłem wszystkie siły
i nawet wstanie z łóżka było poważnym wysiłkiem. Kiedy wreszcie poszedłem do
lekarza, okazało się, że mam zapalenie wątroby. Jak na ironię, nie było to
zapalenie, które jest przenoszone strzykawkami, tylko wywołane jedzeniem
zepsutych skorupiaków. Po tygodniu byłem już zdrowy.
Skoro zdobyłem serce dziewczyny, za którą szalałem, nadszedł czas zająć
się sprawami zespołu. Jednym z naszych problemów był Dix – nie wychodziły
mu partie gitarowe. Cliff od razu nauczył się naszych piosenek. Szedł do domu
i ćwiczył całe noce, dopóki nie był pewien, że wie, jak grać. Dix natomiast był
wielkim muzykiem, który nie potrafił grać cudzej muzyki. Jeśli poprosiło się go
o napisanie piosenki, dokonywał cudów, ale kiedy miał się nauczyć
eksperymentalnych funkowych riffów Hillela, rezultat był mizerny. Nie
mogliśmy tego zrozumieć, wydawało się nam, że każdy potrafi nauczyć się
wszystkiego.
Przychodził na próbę, improwizowaliśmy i było rewelacyjnie, potem
mówiliśmy: „Zagrajmy Get Up and Jump” i Dix był bezradny. To stanowiło
poważny problem, ponieważ chcieliśmy nagrać wszystkie nasze wczesne
piosenki. Razem z Flea doszliśmy do wniosku, że musimy zwolnić Diksa. Ale jak
to powiedzieć temu łagodnemu, sympatycznemu, spokojnemu człowiekowi?
Wymyśliliśmy, że zaprosimy go na partię krokieta, podczas której grzecznie
i uprzejmie wytłumaczymy, że jego styl i nasz styl nie tworzą dobrego
połączenia, dlatego obie strony powinny czuć się wolne od zobowiązań i na
własny sposób uprawiać muzykę.
Naprzeciw domu Flea była niewielka działka. Wzięliśmy sprzęt i poszliśmy
tam, nie pytając o zgodę sąsiadów.
Zaczęliśmy grać.
– Jak leci, Dix? – zapytałem.
– W porządku.
– Zastanawialiśmy się i doszliśmy do wniosku… Hej, Flea, może ty mu
powiesz, do jakiego wniosku doszliśmy? – powiedziałem.
– No, ze względów ściśle muzycznych uznaliśmy… Hej, Anthony, myślę, że
ty lepiej to sformułujesz – wymigał się Flea.
– Powiedzmy, że jeśli chodzi o muzykę, my idziemy w tym kierunku… Flea,
teraz twoja kolej.
– Jesteś muzycznym geniuszem w swoim własnym rodzaju, a my, jakby to
ująć, idziemy w innym kierunku – powiedział Flea.
– A wygląda na to, że twój kierunek i nasz kierunek nie są takie same.
Przykro nam… – dokończyliśmy chórem.
Rozwodziliśmy się o różnicy między naszymi muzycznymi dążeniami, a Dix
jak zwykle słuchał i nic nie mówił. Kiedy nam się wydawało, że wyjaśniliśmy mu,
że nasze ścieżki nie biegną razem, Dix odwrócił się do nas i zapytał:
– Okay. Próba jutro o zwykłej porze?
Musieliśmy powiedzieć wprost, że nie możemy dłużej grać z nim w jednym
zespole, a kiedy wreszcie dotarło to do niego, spakował rzeczy, wsiadł do
samochodu i odjechał. To wtedy po raz pierwszy Flea i ja wylaliśmy kogoś
i czuliśmy, jak serce nam pęka. Myśleliśmy, że zawsze będziemy czterema
spryciarzami z Hollywood, teraz jednak się dowiedzieliśmy, że będziemy
musieli radzić sobie z realiami życia.
Zorganizowaliśmy przesłuchanie dla gitarzystów, na które zgłosiło się
mnóstwo ludzi, ale nam spodobali się dwaj: Mark Nine, ten niedobitek
awangardowych nurtów, który grał z Cliffem w zespole Two Balls and a Bat, oraz
Jack Sherman. Nie miałem pojęcia, skąd się wziął na przesłuchaniu, ale gdy
tylko przekroczył próg, od razu wiedziałem, że to prymus. To nie była zła rzecz,
w tamtym czasie uporządkowaną energię też przyjmowaliśmy. Ale ten facet był
prymusem, nie zdając sobie z tego sprawy. Proste włosy miał sczesane do tyłu
w stylu Jewfro, był schludny i czysty. Wszedł z szerokim uśmiechem na twarzy,
podczas improwizacji nie był jakoś nadmiernie rewelacyjny, ale bez problemów
dopasował się do Flea i Cliffa, muzyka nie była statyczna, żaden nie musiał się
męczyć, żeby porozumieć się z pozostałymi, nastąpił harmonijny muzyczny
przepływ. Poza tym facet miał doskonałe uderzenie i większość
skomplikowanych rzeczy przychodziła mu w sposób naturalny. Zagraliśmy kilka
naszych piosenek i chociaż jego brzmieniu brakowało tego brutalnego,
brudnego elementu, to technicznie był bardzo dobry. Grał wszystkie nuty we
właściwych miejscach, choć bez tego ducha obecnego w grze Hillela, ale
przynajmniej wykonywał przewidziane partie.
Musieliśmy wybrać między tamtym awangardzistą a przeciętnym Jasiem.
Kiedy wieczorem wychodziliśmy z sali prób, Jackowi usta się nie zamykały:
– Cholera, to była super sesja, a wy jesteście rewelacyjni. Nie grałem funka
od 1975 roku, kiedy byłem w kapeli Top Forty…
Powiedzieliśmy mu, że pierwszym etapem będzie nagranie płyty, a później
wyjazd w trasę koncertową.
– Nagranie płyty, no, no, świetna sprawa – skomentował Jack, po czym
stanął jak wryty. – Ale jeśli chcecie mnie w zespole, to przed wyjazdem w trasę
muszę skonsultować się z moim astrologiem, bo nie mogę jechać, jeśli trzeci
księżyc w Wenus będzie wchodził na astralną projekcję Jowisza w kierunku
piątego domu.
Czekaliśmy, aż zawoła: „Tylko żartowałem”, ale on dalej opowiadał
o koniunkcjach i ruchach wstecznych, w końcu zapytaliśmy więc, czy naprawdę
w to wierzy.
– Traktuję to absolutnie poważnie. Powinno być okay, ale muszę poradzić się
astrologa – odparł.
Powiedzieliśmy mu, że się z nim skontaktujemy, i Jack się pożegnał.
Omówiliśmy wszystko i zdecydowaliśmy, że weźmiemy prymusa. Uznaliśmy, że
ma spore doświadczenie i na swój sposób jest niezwykłym gitarzystą. Nie miał
tej surowej, wybuchowej energii, o jaką nam chodziło, ale niewątpliwie potrafił
wejść do studia i zagrać przypisane mu partie, więc go przyjęliśmy. To była
kolejna okazja do świętowania, ponieważ teraz wszystkie elementy trafiły na
swoje miejsca.
Zespół już miałem, teraz potrzebowałem mieszkania. Bob Forest i ja
słyszeliśmy o pomieszczeniach biurowych w starym piętrowym budynku przy
Hollywood Boulevard, które były do wynajęcia za niewysoki czynsz. W tamtym
okresie okolice Hollywood Boulevard znajdowały się w opłakanym stanie.
Budynek nazywał się Outpost, pochodził chyba z lat dwudziestych i w swoim
czasie zapewne mieścił biura prywatnych detektywów. Był piękny, miał
elegancką klatkę schodową i korytarze, wysokie sufity, staroświecką instalację
świetlną, ogromne okna oraz łazienki z dziesięcioma pisuarami jak w dawnych
szkołach, wszystko wykonane ze starych materiałów i kafelków. Zaoszczędziłem
kilkaset dolarów i powiedziałem administratorowi, że jestem pisarzem
i potrzebuję miejsca do pracy. Wiedzieliśmy, że nie możemy powiedzieć wprost,
że chcemy mieszkać w budynku biurowym, chociaż było tam już kilku lokatorów.
Tego się nie mówiło, człowiek po cichu się wprowadzał, administracja nic nie
wiedziała i wszystko było w porządku. Pokazali mi parę lokali, wybrałem
największy i najładniejszy. Był to jeden pokój bez łazienki, za to z wysokim
sufitem, kilkoma oknami wychodzącymi na Hollywood Boulevard i ładnymi
drewnianymi drzwiami. Bob miał szczuplejszy budżet, dlatego wynajął tańsze
pomieszczenie z widokiem na tylny parking. Mój miesięczny czynsz wynosił sto
trzydzieści pięć dolarów, Bob płacił chyba osiemdziesiąt pięć, po prostu tanio jak
za zboże. Brak łazienek w ogóle nam nie przeszkadzał, uznaliśmy, że będziemy
się myć w umywalkach.
Pokoje w Oupost stały się scenerią dekadencji, rozpusty i upadku młodych
umysłów. Wkrótce po nas wprowadził się tam Greg, zwariowany znajomy Boba
z Orange County. Był kokainistą i dilerem koki, a także kiepskim gitarzystą.
Obok mnie zamieszkała projektantka ze swoim chłopakiem, potężnym facetem
mającym bzika na punkcie gry na gitarze, którego wszyscy nazywali Carlos
Guitarlos. Spotkałem go już kilka razy. Zająłem się wystrojem mojego nowego
domu. Do jednego kąta wstawiłem łóżko jak na adaptowanym strychu, zdobyłem
też biurko. Dziewczyna Carlosa podarowała mi małą okrągłą sofę nakrytą skórą
lamparta, absolutny skarb.
Bliskość Boba była zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem.
Ciągle do mnie wpadał, wyskrobywaliśmy każdą marną sumkę, jaką mieliśmy,
i kupowaliśmy prochy. Skończyły się dostawy heroiny, przerzuciliśmy się więc na
kokę i wódką zapijaliśmy jej skutki. Nasz nowy sąsiad Greg wydawał się
niewyczerpanym źródłem dostaw. Pewnego wieczoru wpadłem w ciąg,
kupowałem towar od Grega i nie mogłem przestać, on też nie mógł przestać,
zaczął więc dawać mi narkotyki na kredyt. Chodziłem ciągle do niego po więcej
i więcej. Zaniosłem mu nawet drogie narty, które miały być zabezpieczeniem do
rana, kiedy będę mógł zastawić gitarę. Oczywiście był to stek kłamstw, mający
na celu utrzymanie strumienia białego proszku, ponieważ nie miałem gitary ani
gotówki. Myślałem, że Greg straci przytomność, prześpi pięć dni i nie będzie
mnie napastował.
Przyjęcie wreszcie dobiegło końca, padłem na łóżko, fatalnie się czując. Po
kilku godzinach ze snu wyrwało mnie głośne walenie do drzwi. To był Greg,
chciał pieniędzy. Pomyślałem, że sobie pójdzie, jeśli nie otworzę, że uda mi się
go przetrzymać. Pomyłka. Przychodził w regularnych odstępach czasu, za
każdym razem głośniej waląc w drzwi. W końcu usłyszałem pękanie drewna.
Wyjrzałem z łóżka i zobaczyłem ogromną siekierę przechodzącą przez moje
piękne drzwi. Hm. To nie wyglądało dobrze. Uznałem, że mam dwa wyjścia:
albo zostanę w łóżku i poczekam, aż Greg wpadnie do środka z siekierą i porąbie
mnie na kawałki, bo nie mam pieniędzy ani gitary, albo stawię mu czoło,
spróbuję odwrócić sytuację na swoją korzyść i zyskam szansę przeżycia.
Pobiegłem do drzwi, otworzyłem je na oścież i wrzasnąłem:
– Ty draniu! Zobacz, co zrobiłeś z moimi drzwiami!
Wyglądało to tak, jakby powietrze nagle uszło z tego rozwścieczonego
narkomana. Spojrzał na drzwi, potem na mnie i powiedział:
– O mój Boże, tak mi przykro. Zaraz to naprawię.
Postanowiłem wykorzystać przewagę.
– Co ty sobie wyobrażasz? – zapytałem. – Teraz jesteś mi winien pieniądze.
Greg wyraźnie się stropił.
– Nie, to ty jesteś mi winien pieniądze.
– Ja tobie? Popatrz, coś zrobił z moimi drzwiami, stary. Moim zdaniem
powinniśmy uznać, że rachunki zostały wyrównane.
– No, nie wiem… Muszę oddać pieniądze dostawcy…
– Posłuchaj, zatrzymaj narty. A teraz się stąd wynoś, zniszczyłeś mi drzwi.
Greg się odwrócił i z siekierą dłoni odszedł jak skarcony szczeniak.
W drzwiach została wielka szczelina, przez którą było widać wnętrze mojego
mieszkania, zakleiłem ją więc tekturą i poszedłem znów spać.
Ze smutkiem muszę wyznać, że nie był to wyjątkowy dzień w Outpost. Wiele
czasu spędzałem z Bobem, wieczorami ćpaliśmy, następnego dnia rano
budziliśmy się bez pieniędzy i wspólnie wyskrobywaliśmy dziewięćdziesiąt
dziewięć centów na kawałek pizzy.
Flea przestał brać udział w naszym szaleństwie. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy
w La Leyenda, przeczytał o waszyngtońskiej kapeli Minor Threat, która
w piosence Straight Edge propagowała antynarkotykową filozofię. Prochy, które
braliśmy, wpędziły go w głębokie zniechęcenie i depresję. Wyrwał tekst piosenki
z magazynu, ogolił głowę i próbował przejąć filozofię bycia trzeźwym. Nie udało
się, ale to go powstrzymało przed dalszym staczaniem się na dno. Ustatkował
się i o wiele rzadziej brał narkotyki, podczas gdy my z Bobem kompletnie
straciliśmy nad tym kontrolę. Pewnego wieczoru brałem kokę i speeda, dopóki
nie zabrakło mi towaru. W pewnym momencie dochodzi do sytuacji, że chcesz
brać więcej, chociaż jesteś na haju, tylko po to, by dostać nowego kopa. Ktoś dał
mi działkę kwasu. Wsypałem kwas na łyżkę i wlałem trochę wódki, którą miałem
w domu, starając się jak najlepiej rozpuścić proszek, po czym zrobiłem sobie
zastrzyk. Wtedy po raz pierwszy w sekundę miałem odlot po LSD. I zamiast
w ustach czuć heroinę, kokainę albo speed, czułem wódkę.
Gdzieś tak po drodze ponownie zacząłem brać heroinę China White.
Pamiętam, jak wydawałem wszystkie pieniądze na kokę i leżałem w łóżku, nie
mogąc zasnąć. Dzwoniłem do Jennifer i prosiłem, żeby przyjechała
i zaopiekowała się mną, co oznaczało, że przywiezie pieniądze na następną
działkę. Zwykle było około czwartej nad ranem, na Hollywood Boulevard
panowała śmiertelna cisza, a ja, pusty i wypalony w środku, leżałem na
materacu i czekałem, aż usłyszę warkot jej MG. Byłem wtedy takim ćpunem, że
na dziesięć minut przed pojawieniem się Jennifer słyszałem wyraźnie, jak
zjeżdża z autostrady. Dawała mi dwadzieścia, czterdzieści albo sześćdziesiąt
dolarów, tyle, ile akurat mogła. Nie miała wtedy problemu z narkotykami,
zawsze więc była pod ręką, żeby mnie uratować. To był stały schemat –
nasłuchiwanie jej samochodu i to uczucie absolutnej ulgi, kiedy wiedziałem, że
parkuje na dole.
Moje narkotykowe eskapady zaczęły odbijać się na działalności zespołu.
Opuszczałem próby, na jakiś czas znikałem bez uprzedzenia i zacząłem oddalać
się od Flea. Mieliśmy kontrakt płytowy i robotę do wykonania, a ja po nocy
spędzonej na ćpaniu leżałem owinięty w koc na podłodze mojego pokoju
w Outpost i próbowałem się przespać. Byłem w takim stanie, kiedy ktoś zapukał
do drzwi. To był Flea. Wszedł do pokoju, w którym panował straszliwy bałagan,
i spojrzał na mnie.
– Anthony, wstawaj.
Usiadłem.
– Nie mogę dłużej z tobą pracować. Za bardzo jesteś popierdolony. Muszę
odejść z zespołu.
Oprzytomniałem, ponieważ nie spodziewałem się, że coś takiego od niego
usłyszę. Myślałem, że powie: „Kretynie, doprowadziłeś się do okropnego stanu,
musimy pogadać o tym, żebyś przestał ćpać”. Kiedy jednak oznajmił, że
odchodzi, wszystkie moje szare komórki stanęły na baczność i podskoczyłem. Po
raz pierwszy uświadomiłem sobie, że mogę zniszczyć nasze marzenie
o rewelacyjnym zespole funkowym, w którym wszystko łączyło się z tańcem,
energią i seksem. Niczego tak bardzo nie pragnąłem, jak być w zespole z Flea.
Ale jak mogłem mu o tym powiedzieć? I wtedy mnie olśniło.
– Flea, nie możesz odejść – błagałem. – Mam zamiar zostać Jamesem
Brownem lat osiemdziesiątych.
Jakie mógł znaleźć na to argumenty?
6.

The Red Hots

Po podpisaniu przez nas kontraktu płytowego biura EMI stały się dla Flea
i dla mnie drugim domem. Kilka osób traktowało nas przyjaźnie, choć wyraźnie
odnosiliśmy wrażenie, że jeśli mają totem z nazwami należących do wytwórni
zespołów, to nas na nim nie ma, nawet na samym dole. Ochrona przy
frontowych drzwiach robiła nam trudności z dostaniem się do środka. Przy
każdej wizycie mijaliśmy ogromnego rolls-royce’a zaparkowanego przy wejściu.
Na pytanie, do kogo należy, usłyszeliśmy:
– Och, to auto Jima Mazzy. Jest prezesem firmy. – Ale kiedy chcieliśmy się
z nim spotkać, mówiono nam, że nie ma takiej potrzeby, bo on nie podejmuje
szczegółowych decyzji dotyczących działalności konkretnych zespołów. Mogę
zagwarantować, że nie miał pojęcia, że w jego wytwórni jest zespół o nazwie
Red Hot Chili Peppers.
Flea i ja poszliśmy kiedyś po południu do wytwórni i nie zastaliśmy Jamiego
Cohena, który podpisał z nami kontrakt. Zażądaliśmy widzenia się z jego
przełożonym, ale sekretarka powiedziała:
– To niemożliwe. Jest na bardzo ważnym zebraniu, w którym bierze udział
cały zarząd EMI International. Przylecieli na to zebranie z całego świata.
Schowaliśmy się za rogiem, żeby się naradzić. Postanowiliśmy wyraźnie
zaznaczyć naszą obecność w wytwórni – chcieliśmy, żeby nas zapamiętali.
Poszliśmy do małej łazienki, zdjęliśmy ubrania, wbiegliśmy do sali
konferencyjnej i wskoczyliśmy na stół, pokrzykując i pohukując. Rozejrzeliśmy
się i dotarło do nas, że na zebraniu obecni są nie tylko mężczyźni. Był tam cały
wielokulturowy zarząd EMI z różnych stron świata, wszyscy mieli aktówki,
dokumenty, wykresy, tabele, wskazówki i ołówki, a my to rozrzuciliśmy.
Natychmiast zeskoczyliśmy i wybiegliśmy z sali. Uciekając przed ochroną, którą
powiadomiono o naszym wtargnięciu, próbowaliśmy wciągnąć na siebie
bieliznę.
Jak dwie kulki rtęci prysnęliśmy przez parking na Hollywood Boulevard
i udało nam się zwiać ochronie, choć zwolniliśmy dopiero w Waddle’s Park. Tam
usiedliśmy i zapaliliśmy wielkiego skręta z zielonej hawajskiej trawki, by uczcić
fakt, że daliśmy się poznać w EMI. W połowie jointa zaczęła ogarniać mnie
paranoja.
– To był dobry pomysł, prawda? – pytałem Flea. – Ale co będzie, jak nas
wykopią z wytwórni? Wyglądali na poważnie zdenerwowanych. Jak teraz o tym
myślę, wrzeszczeli na nas. O Boże, a jeśli zerwali już kontrakt?
Kiedy minął nam haj po trawce, zadzwoniliśmy do Lindy’ego, żeby się
dowiedzieć, czy nas nie wywalono.
Ale cała sprawa rozeszła się po kościach i byliśmy gotowi do nagrywania
naszego pierwszego albumu. Jamie i Lindy zapytali, kto będzie producentem.
Obaj z Flea bez wahania podaliśmy nazwisko Andy’ego Gilla, gitarzysty z Gang
of Four. Ich pierwszy album, zatytułowany Entertainment, zainspirował mnie do
zajęcia się tańcem w czasie, kiedy jeszcze mieszkałem z Donde’em. Muzyka
Gang of Four była kanciasta, mocna i nerwowa, stanowiła najlepszy wytwór
angielskiej szkoły funkowej. Teksty Gilla były świetne, zaangażowane
społecznie i polityczne, choć w pewnym sensie sprawiały wrażenie, jakby
samych siebie nie traktowały zbyt poważnie.
Lindy porozumiał się z menedżerem Gilla, który zgodził się zostać
producentem. Uznaliśmy to za wielkie zwycięstwo. Podczas spotkań pogardliwie
wypowiadał się o swoich wcześniejszych utworach i to powinno dać nam sporo
do myślenia. My jednak zabraliśmy się do prac wstępnych nad albumem w SIR
Studios, które mieściły się w Santa Monica, niedaleko Vine, kilka przecznic od
mojego nowego domu, w którym zamieszkałem z Jennifer. Miałem trochę
pieniędzy z kontraktu, Jennifer sprzedała swojego MG, co łącznie wystarczyło
na wynajęcie małego domu przy Lexington Avenue, wspaniałej dzielnicy
Hollywood, która była domem najrozmaitszych rodzajów prostytutek, od
transseksualistów począwszy, a na młodych chłopcach skończywszy.
Andy Gill omawiał z Cliffem, Jackiem, Flea i ze mną sprawy związane
z preprodukcją, co mnie wydawało się zupełnie bez sensu. Nie miałem pojęcia,
co właściwie taki producent robi. Sytuację odbierałem jako dziwną i bardzo
niewygodną, całe to napięcie zaczęło się na mnie odbijać. Wpadłem
w przerażający ciąg ćpania, znikałem na wiele dni. Zwykle brałem kokę, bo
miałem kilka świetnych kontaktów. Bob Forest skierował mnie do faceta, który
był członkiem znanej rockowej grupy z Los Angeles i mieszkał w wieżowcu
w Hollywood. Byłem takim oszustem i gnidą, że w końcu przestał wpuszczać
mnie do mieszkania. Kiedy przychodziłem, z balkonu spuszczał puszkę na
sznurku, do której wkładałem pieniądze, i dopiero wtedy dostawałem towar. Ale
moim najbardziej pewnym źródłem koki był parkingowy z pobliskiego centrum
handlowego. Ktoś mi powiedział, że przy wjeździe wystarczy powiedzieć
„Potrzebny mi kwit” albo „Potrzebna mi połówka kwitu”, to był szyfr oznaczający
kokainę. Jeździłem tam o każdej porze dnia i nocy i kupowałem mnóstwo
kwitów.
Coraz częściej na scenie pojawiała się heroina. Jennifer nie znosiła, kiedy
brałem kokainę, ponieważ znikałem, zachowywałem się dziwnie, byłem
nieprzyjemny i mało komunikatywny. Ona jednak nie bała się wykrzyczeć mi
prawdy prosto w oczy i poprzeć słów rękoczynami. Pewnego wieczoru byliśmy
w „Power Tools Club” w centrum miasta, gdzie wpadłem na Faba, który
niedawno wprowadził się do ogromnego strychu niedaleko klubu. Poszliśmy do
niego i sprzedał mi malusieńką, tyciusieńką działkę najsilniejszej heroiny China
White, jaka jest dostępna na rynku, tak silnej, że nie trzeba nawet było jej
wstrzykiwać.
Wzięliśmy kilka niuchów i to było jak podróż do raju. Jennifer bardzo się to
spodobało. Wróciliśmy do domu i przez dwanaście godzin uprawialiśmy seks –
był to początek niekończącej się heroinowej karuzeli seksualnej, na którą my też
wsiedliśmy. Problem polega na tym, że początkowy odlot to uczucie, na którego
ściganie do końca życia jesteś skazany, ponieważ kiedy następnym razem to
robisz, jest dobrze, ale nie tak dobrze. Mimo to China White była tania
i wydawała się kompletnie nieszkodliwa. Nie leżałem na ulicy, nie
przyjmowałem gównianego towaru, nie kłułem się, co powodowało siniaki
i sprawiało, że w całym domu pełno było krwi. Bardziej elegancko było na tym
strychu, gdzie na ścianach wisiały francuskie obrazy, wziąć kilka niuchów i czuć
euforię, która trwała i trwała, a kiedy człowiek budził się rano, wciąż w kieszeni
miał jakieś pieniądze. China White była podstępnym organizmem. Na początku
wprowadzała cię w raj, nie pokazywała jednak piekła.
Zaczęliśmy z Jennifer brać coraz więcej heroiny, mimo to dalej
wypuszczałem się na maniackie kokainowe włóczęgi. Kiedy tylko mogłem,
podkradałem Jennifer jej nowy samochód, starą taksówkę, którą nazwała
Cyrkowym Orzeszkiem, bo miała kolor żółtych żelków. Jeśli się nie dało,
musiałem pieszo iść do mojego nowego dilera, pisarza, który mieszkał kilka
kilometrów ode mnie. Handlował heroiną i kokainą, co dla mnie było niezwykle
wygodnym rozwiązaniem. Nigdy jednak nie udało mi się dobrze dobić targu, bo
pisarz sam brał. Oczywiście swoim zwyczajem byłem typowym upierdliwym
klientem, ciągle go budziłem albo tak długo dręczyłem, aż mnie wpuścił.
Pewnego dnia brałem kokę w jego mieszkaniu, ale całkiem mi odbiło
i wykopał mnie na ulicę. Na początku brania bardzo uważałem, żeby igły i waciki
były sterylne, ale teraz zupełnie mnie to nie obchodziło. Gdybym musiał,
użyłbym strzykawki znalezionej na ulicy. Zamiast sterylizowanych wacików
korzystałem z kawałka skarpetki, a jeszcze częściej z papierosowego filtra. Na
początku prochy rozpuszczałem wyłącznie w sterylizowanej wodzie mineralnej,
ale teraz brałem wodę z toalety, szukałem spryskiwacza do trawników, a nawet
kałuży.
To szalone zachowanie zaczęło się odbijać na moim życiu zawodowym.
Opuszczałem próby i nie zjawiałem się na spotkania, na których mieliśmy pisać
piosenki. Później przestałem też przychodzić na koncerty na żywo, w tym na
wielki punkrockowy koncert w Olympic Auditorium w śródmieściu, gdzie
mieliśmy grać z naszymi przyjaciółmi z Circle Jerks i Suicidal Tendencies.
Kilka dni przed koncertem wpadłem w narkotykowy ciąg i nie potrafiłem
przestać. Powtarzałem sobie: Okay, biorę ostatni gram, potem idę na koncert.
Sprawienie zawodu zespołowi było najgorszym uczuciem, jakiego w życiu
doznałem. Zastąpił mnie Keith Morris, mój przyjaciel z Circle Jerks. W każdej
piosence od początku do końca śpiewał tylko jedną linijkę: „Widzisz to, co
dostajesz”. To nie był jedyny raz, kiedy z powodu narkotyków opuściłem koncert.
Wcześniej graliśmy w Long Beach, a ja nie nadawałem się do niczego,
poproszono więc widownię, żeby śpiewała teksty. Innym razem jako solista
wystąpił brat Lindy’ego.
Postanowiliśmy nagrać album w El Dorado Studios, mieszczącym się na
rogu Hollywood i Vine. El Dorado było starym hollywoodzkim studiem
z markowym sprzętem. Inżynierem dźwięku był Dave Jerden, spokojny,
doświadczony i kompetentny. Andy Gill okazał się inny, niż się spodziewaliśmy.
Był komunikatywny, ale równocześnie bardzo angielski, zamknięty w sobie,
inteligentny, choć brakowało mu tego błysku. My byliśmy agresywnymi
i nieprzewidywalnymi osobnikami, a tu mieliśmy do czynienia z uprzejmym
angielskim mądralą. Chociaż go lubiliśmy, on zaś interesował się naszym
zespołem, nie został piątym palcem u naszej dłoni. Na pewno nie trafiła do
niego nasza muzyka i ideologia. Właściwie zachowywał się niemal tak, jakby był
ponad to. Pojawiał się, robił, co trzeba, i wszystko było okay, ale nie stójmy
w miejscu, idźmy dalej. My natomiast myśleliśmy: „Dalej? Ale my jesteśmy
właśnie tacy!” W rezultacie panowało między nami drobne napięcie.
Raz zerknąłem do notatnika Gilla i zobaczyłem, że obok piosenki Police
Helicopter widnieje uwaga: „Gówno”. Byłem zdruzgotany, że tak ją ocenił. Utwór
Police Helicopter był perłą w naszej koronie. Uosabiał naszego ducha, który był
kinetycznym, gwałtownym, kanciastym, wstrząsającym i pełnym mocy
strumieniem dźwięku i energii. Przeczytanie jego notatek prawdopodobnie
utwierdziło nas w przekonaniu: „Okay, pracujemy z wrogiem”. Nastawiło nas
przeciwko niemu, zwłaszcza Flea i mnie. Nagranie płyty zmieniło się w bitwę.
Andy’emu zależało na zrobieniu przeboju za wszelką cenę, ale takie
założenie było poważnym błędem. Powinien był dążyć do wydobycia najlepszych
cech naszej twórczości. Graliśmy te naprawdę piękne, surowe i interesujące
dźwięki, a on mówił:
– Nie, nie, z takim brzmieniem nigdy nie dostaniecie się do radia.
Pytaliśmy:
– O co ci chodzi? Nie nagrywamy po to, żeby dostać się do radia.
Odpowiadał:
– Moim celem jest wprowadzenie którejś z tych piosenek do radia.
Co więcej, Jack Sherman pochodził z innej bajki niż Flea i ja. Był nowy
w zespole i chętnie współpracował z Andym, próbując uzyskać to czyste,
rzekomo „radiowe” brzmienie.
Ci dwaj się porozumieli, ponieważ Andy uważał Jacka za naiwniaka, którym
może manipulować. Przez cały czas kłóciliśmy się o brzmienie gitary Jacka.
Andy próbował je złagodzić, a my wpadaliśmy we wściekłość.
– To jest słabe i kulawe, a powinno być ostre i mocne, bo to piosenka
punkrockowa! – wrzeszczeliśmy.
Nasze problemy z Jackiem wynikały też z tego, że był on uładzonym
gitarzystą, który w gruncie rzeczy nie miał punkrockowej przeszłości. Poza tym,
w przeciwieństwie do Flea i mnie, był okropnym dupkiem. Kiedyś przyszedłem
wcześniej do studia i zastałem tam Jacka przygotowującego się do nagrania.
W ręku trzymał szmatkę i delikatnie polerował gryf gitary. Później ze swojej
schludnej lekarskiej torby wyjął aerozol, który wyglądał jak odświeżacz
powietrza, i zaczął rozpylać go na gryf.
– Co to jest, do diabła? Co ty robisz z tą gitarą? – zapytałem.
– Och, to Fingerease. Dzięki niemu palce łatwiej chodzą po gryfie – wyjaśnił.
Byłem przyzwyczajony do Hillela, który grał tak, że opuszki mu pękały.
Wiedział, że miał dobry wieczór, jeśli gitara była zakrwawiona. A tu ten facet
rozpyla szarą mgłę, żeby palce łatwiej chodziły po strunach. Wyśmiewałem się
z niego:
– Masz Fingerease? Nie wychodź z domu bez niego – mówiłem, a on się
odcinał:
– Och, ty chyba nawet nie wiesz, co to jest pomniejszony siódmy akord.
Przez kilka pierwszych dni w studiu wszystko z pozoru szło dobrze. Szybko
jednak uświadomiłem sobie, że Andy’emu zależy na brzmieniu, które nie jest
nasze. Na koniec sesji Flea i ja dosłownie wpadaliśmy do reżyserki, padaliśmy
na konsole i wrzeszczeliśmy:
– Pierdol się! Nienawidzimy cię! To jest gówno!
Andy przez cały czas zachowywał absolutny spokój, a Dave Jerden był jak
jedna z tych lalek, które w samochodach kiwają głowami, i powtarzał: „Musimy
słuchać Andy’ego. Musimy słuchać Andy’ego”.
Czasami też się wygłupialiśmy. W środku zażartej kłótni z Andym Flea
powiedział:
– Zostawmy to na chwilę. Idę zrobić wielką lśniącą kupę.
– Tylko nie zapomnij mi jej przynieść – zażartował Andy.
– Dobra – zgodził się Flea.
– Wcale bym się nie zdziwił, jesteś do tego zdolny – powiedział Andy.
Poszedłem z Flea. Przez całą drogę do łazienki powtarzaliśmy:
– Przynieśmy mu to gówno.
Kiedy Flea się załatwił, włożyliśmy kupę do pustego pudełka po pizzy, po
czym biegiem dostarczyliśmy ją Andy’emu. Przewrócił oczami i stwierdził:
– Jakież to przewidywalne.
Do dzisiaj Flea przypomina ten incydent, kiedy chce wyjaśnić, dlaczego
jesteśmy takim dobrym zespołem – ponieważ przynieśliśmy gówno Andy’emu
Gillowi.
Pamiętam chwile szczęścia w tamtym okresie. Nowe piosenki, takie jak
Buckle Down, True Men, Mommy, Where’s Daddy i Grand Pappy DuPlenty
brzmiały rewelacyjnie. Byłem jednak straszliwie rozczarowany, kiedy
usłyszałem miksy Get Up and Jump, Out in L.A., Green Heaven i Police Helicopter.
Wszystkie sprawiały wrażenie, jakby przeszły przez wyżymaczkę. Kiedy my je
graliśmy, brzmiały ostro i gwałtownie, teraz natomiast przypominały popową
gumę do życia.
Napięcie odbiło się na zdrowiu Dave’a Jerdena – z powodu wrzodu żołądka
przez tydzień nie przychodził do pracy. Później do szpitala musiał iść Andy na
operację usunięcia raka jądra. Podczas jego nieobecności próbowaliśmy
przekonać Dave’a Jerdena, żeby na nowo nagrać cały album, ale się nie zgodził.
Wydanie płyty nie było okazją do świętowania. Miałem wrażenie, że
wylądowaliśmy między dwoma szczytami, w dolinie kompromisu. Nie
wstydziłem się jej, ale nie dorównywała naszej taśmie demo. Wciąż jednak
uważaliśmy: „Okay, to nasza płyta, nie stójmy w miejscu, idźmy dalej”,
zwłaszcza po przeczytaniu pierwszej recenzji, zamieszczonej w „BAM”,
niewielkim muzycznym magazynie wydawanym w Bay Area, w której po prostu
zamordowali album. Bardzo mnie to dotknęło, ale uświadomiłem sobie, że
czasami ludzie łapią, o co chodzi, a czasami nie. Nie przykładałem zbyt wielkiej
wagi do tego, co krytycy mają do powiedzenia o naszej muzyce. Niedługo potem
w jednym z pierwszych numerów magazynu „Spin” ukazała się entuzjastyczna
recenzja, tak więc przyjęcie płyty oscylowało między yin i yang. Tak czy owak,
pisano o nas nie tylko w „L.A. Dee Dah”.
Tuż przed wydaniem płyty pozowaliśmy do naszego pierwszego plakatu.
Wcześniej mieliśmy skandaliczną sesję zdjęciową w skarpetach, ale to był nasz
pierwszy plakat promocyjny. Tuż przed sesją chwyciłem marker i zacząłem
rysować na klatce piersiowej, brzuchu i ramionach Flea. To były tylko linie,
zygzaki i kropki, ale efekt okazał się rewelacyjny. Planowaliśmy włożyć
nietwarzowe kapelusze, pojawił się jednak Cliff, najbardziej ekstrawagancki
z nas wszystkich. Miał wielką maskę z kapeluszem i rękawice, tak że nie widać
było ani skrawka jego skóry. Wyglądał jak ubrany robot. Flea złapał mnie za
głowę i zaczęło się fotografowanie.
Do wszystkich ujęć strasznie się wykrzywialiśmy. Urodziliśmy się w czasach,
kiedy przyjmowanie efektownych póz i chłopięca uroda zdominowały krajobraz.
Wszystkim chodziło o to, żeby wyglądać zabójczo przystojnie, robili natomiast
cienką i pustą muzykę. My byliśmy nastawieni anty do wszystkiego, co
popularne, grymasy i wykrzywianie twarzy wydawały się więc oczywistą reakcją
na działania tych, którzy próbowali wygładzić swój wizerunek do perfekcji.
Nakręciliśmy też nasz pierwszy klip. Enigma/EMI dała pieniądze,
reżyserem został Graham Wiffler, autor teledysków dla dziwacznej kapeli
Residents z San Francisco, które bardzo się nam podobały. Napisał scenariusz
dla True Men. Pojawiliśmy się na planie i przez osiemnaście godzin robiliśmy
rzeczy w rodzaju wyrastania spod sceny przez dziury w piasku, bo jakiś farmer
podlewał kukurydzę. Całkowicie nas to pochłonęło. Gdybyśmy musieli skakać na
łóżko nabite gwoźdźmi dziesięć razy pod rząd, skakalibyśmy bez szemrania.
Pamiętam, że następnego dnia rano czułem się jak stuletni starzec. Klip bardzo
mi podobał, chociaż wciąż dziwnie było patrzeć na zespół i zamiast Hillela
widzieć Jacka Shermana.
Mniej więcej tydzień po wydaniu naszej płyty do Flea, o czym nie miałem
pojęcia, zadzwonił Johnny Lydon, były członek Sex Pistols, i zaprosił go na
przesłuchanie – szukał basisty do swojego nowego zespołu Public Image. Flea
po cichu skorzystał z zaproszenia, zupełnie jak dawniej, gdy był członkiem What
Is It i poszedł na przesłuchanie organizowane przez Fear. Wypadł bardzo
dobrze i był pierwszym kandydatem. Zanim podjął decyzję, poradził się Hillela,
tak jak w wypadku Fear radził się mnie. Wysłuchali nagrań obu zespołów, po
czym Hillel zapytał Flea, czy chce pomagać Lyndonowi w realizacji jego
marzenia, czy też woli sam tworzyć coś nowego. Flea zdecydował, że zostanie
z nami. Dzięki Bogu za to, ponieważ w tamtym okresie byłem strzępem
człowieka, podartą szmacianą lalką. Jestem pewien, że Flea ciągle myślał: „Jezu
Chryste, nie mogę polegać na tym świrze. Umiera, cały pokryty śladami po
igłach. Popierdolony kretyn. Posiniaczony, stale na haju. Kradnie samochody,
znika, wsadzają go do pudła. Jak mogę to tolerować?”
Kiedyś w tamtym okresie nie przyszedłem na próbę. Jack Sherman chciał
zaczynać, ale Flea siedział bez ruchu z gitarą na kolanach i zwieszoną głową.
– No, róbmy coś – powiedział Jack.
– Zamknij się – warknął Flea.
– Co się z tobą dzieje? Czemu jesteś w takim dołku? Dlaczego nie zabieramy
się do roboty? – marudził Jack.
– Też byłbyś w dołku, gdybyś wiedział, że twój przyjaciel w każdej chwili
może umrzeć – odpowiedział Flea.
O tej rozmowie dowiedziałem się dopiero w tym roku. Wcześniej, jak tylko
sięgam pamięcią, Flea nigdy nic podobnego mi nie mówił. Kiedy
rozmawialiśmy, nigdy nie powiedział: „Martwię się o ciebie. Myślę, że masz
problem, jak tak dalej pójdzie, umrzesz młodo”. Zawsze powtarzał:
– Nie mogę dłużej. Ciągle mnie olewasz. Potrzebuję kogoś, na kim mogę
polegać.
Założyłem, że Flea jest bardziej podobny do Jacka, nie uważa się za stróża
swojego brata, tylko jako profesjonalista potrzebuje godnego zaufania partnera.
Album został wydany latem, trasa promocyjna przewidywała wyjazd do
Nowego Jorku, gdzie mieliśmy grać w CMJ Music Seminar, najważniejszej
scenie dla zespołów alternatywnych, które chciały, żeby świat o nich usłyszał.
Mało brakowało, a nie dojechałbym do Nowego Jorku, choć tym razem nie
z powodu kokainy czy heroiny, ale nadużycia innego środka odurzającego –
alkoholu. Pojechałem do Michigan z coroczną letnią wizytą. Wziąłem ze sobą
Jennifer, która miała tę swoją charakterystyczną nastroszoną fryzurę w trzech
odcieniach żółci. Kiedy przedstawiłem ją rodzinie, nie wiedzieli, co o niej
myśleć. Wyglądała jak olbrzymie pole kwitnących żonkili. Pierwszą rzeczą, jaką
zrobiła, było zbudowanie tipi w sadzie brzoskwiniowym za domem. Myślałem,
że chodzi o miniaturową wersję, ale ona pasjonowała się kulturą rdzennych
Amerykanów, spędziła więc całe popołudnie i wieczór na szukaniu w lesie
odpowiednich palików. Nie wiem, czy przywiozła ze sobą materiały, zawsze
miała torby pełne ubrań i kawałków tkanin, skończyło się jednak na tym, że
zbudowała wysokie na cztery i pół metra autentyczne tipi, które wytrzymało
następną surową zimę w Michigan.
Przed wyjazdem z Los Angeles brałem więcej heroiny, niż chciałem. Na
początku stosowałem zasadę, że biorę raz na tydzień, ponieważ jeśli bierze się
raz na tydzień, nie istnieje ryzyko wyniszczenia. Potem myślałem: W tym
tygodniu wezmę dwa razy, w przyszłym nic. Nadchodził dzień trzeci i pojawiała
się myśl: Będę brał co drugi dzień, w ten sposób nie wpadnę w ciąg. A później
mówiłem sobie: Jeśli wezmę dwa dni po rząd i przez dwa następne będę czysty, to nic
złego mi się nie stanie. Przegrywałem tę bitwę.
Tymczasem Jennifer zaprzyjaźniała się z moimi siostrami. Mama nie
wiedziała, co myśleć o tym ślicznym, zwariowanym ptaku. Oczywiście, jak
wszystkie mamy, nie zdawała sobie sprawy, że najbardziej zwariowanym
ptakiem w tym gnieździe jest jej syn. Pewnego wieczoru czułem się fatalnie, bo
zużyłem już niewielki zapas prochów, jaki ze sobą przywiozłem. Intuicja
podpowiadała mi, że muszę coś wziąć, żeby zagłuszyć ból, zostawiłem więc
Jennifer w domu z moją mamą, a sam pojechałem spotkać się z moim
przyjacielem Natem, który był w barze z grupą porządnych, spokojnych
mieszkańców środkowego zachodu. Wszyscy byli jednakowo ubrani, pili to
samo, mieli identyczne samochody, pracowali w podobnych firmach i mieszkali
w podobnych domach. I dużo pili. Jeśli chodzi o środki odurzające, alkohol nigdy
nie był moim pierwszym, drugim czy trzecim wyborem. Piłem regularnie, ale
miałem mocną głowę i nigdy nie urwał mi się film. Tamtego dnia czułem się
chory i robiłem to samo co wszyscy w tym nieciekawym, pozbawionym
atmosfery barze w Grand Rapids, czyli piłem piwo z naczyń przypominających
potężne pojemniki na popcorn. Nie opuściłem ani jednej kolejki, alkohol zaczął
działać i skutecznie zastąpił narkotyki, których mi zabrakło. Myślałem, że
wszystko ze mną w porządku, ale nie miałem pojęcia, jak bardzo jestem zalany.
Miałem do przejechania trzydzieści dwa kilometry, droga prowadziła przez
tereny wiejskie. Nigdy nie używam pasów bezpieczeństwa, nawet obecnie, ale
kiedy się żegnałem z Natem, dla żartów urządziłem wielki spektakl z ich
zapinania, po czym nacisnąłem gaz do dechy w subaru kombi mojej mamy, co
pewnie znaczyło, że jechałem sto trzydzieści, sto czterdzieści kilometrów na
godzinę. Byłem bardzo zmęczony, zapadałem w drzemkę i gwałtownie się
budziłem. Po kilku takich razach postanowiłem, że na chwilę przymknę oczy.
Miałem w sobie tyle alkoholu, że zupełnie straciłem świadomość
niebezpieczeństwa.
Zasnąłem, ale wtedy samochód zjechał na przeciwległy pas, odbił się od
krawężnika i trafił na wybój. W tym momencie obudziłem się i zobaczyłem
przed sobą wielką kępę drzew. Drzewa? Co jest… Bum! – samochód jak akordeon
złożył się na pniu wiązu, silnik znalazł się tuż koło mnie, a kierownica pękła
w zderzeniu z moją twarzą. Bóg wie, jak długo bym tam siedział, nieprzytomny
i krwawiący, gdyby nie to, że ktoś z daleka usłyszał trzask. Na moje szczęście był
to pracownik pogotowia, który przypadkiem miał karetkę przed domem.
W ciągu kilku sekund wezwał strażaków, którzy za pomocą szczypiec
wydostali mnie z wraku. Sanitariusze pochylali się nade mną i pytali, kto jest
prezydentem. Na wszystkie pytania odpowiadałem poprawnie, choć nie
potrafiłem pojąć, dlaczego sprawdzają, czy nie mam uszkodzonego mózgu. Nie
miałem pojęcia, że czaszka mi pękła i moja głowa wyglądała jak talerz spaghetti
z pulpetami.
Zawieziono mnie do najbliższego szpitala i powiadomiono moją biedną
mamę. Była w domu, opiekując się Stevem, swoim mężem, który dochodził do
siebie po niedawnej operacji poczwórnych bajpasów, ale przyjechała
natychmiast. Razem z moją siostrą Jenny wmaszerowały do sali operacyjnej i na
mój widok zachowały się tak, jakby zobaczyły ducha. Zapytałem, czy mogę iść do
łazienki, a pielęgniarki z ociąganiem się zgodziły. Podszedłem od razu do lustra,
w którym zobaczyłem Człowieka Słonia. Górną wargę miałem tak spuchniętą, że
zakrywała nos, który z kolei przypominał kalafior rozrzucony po całej twarzy.
Lewe oko było zamknięte, choć odnosiło się wrażenie, że pod powieką znajduje
się piłka plażowa. I cały byłem pokrwawiony. W głowie krążyła mi myśl: O mój
Boże, już nigdy nie będę wyglądał jak normalny człowiek. Widziałem tylko jednym
okiem, zobaczyłem jednak dość, by zrozumieć, że to koniec mojej dotychczasowej
twarzy.
W szpitalu spędziłem tydzień, codziennie biorąc percodan – wypełniałem
zalecenia bardziej niż sumienie i bardzo mi się podobało to nowe źródło
heroiny. Lekarz w końcu przejrzał moje gierki i odciął mnie od tego źródła. Po
kilku dniach opuchlizna zeszła i nastawili mi złamane kości. Miałem pękniętą
czaszkę, pęknięty oczodół i popękaną cienką jak wafel kość, która podtrzymuje
oko. Chirurg plastyczny musiał pracować na podstawie zdjęcia dostarczonego
przez mamę, ale używając odrobiny tytanu i teflonu zdołał mi przywrócić mniej
więcej dawny wygląd.
Zadzwoniłem do Lindy’ego, żeby przeprosić i powiedzieć, że chyba nie dam
rady wystąpić na koncercie w CMJ, ale Flea poprosił, żebym mimo wszystko
przyjechał. Do tego czasu miałem już na twarzy opatrunek, który nieźle
wyglądał, uznaliśmy więc, że tak wystąpię. Jennifer zrobiła mi fioletowy
kanciasty kapelusz ery atomowej. Ubrałem się w moją skórzaną kurtkę
z kubkami i tak wystrojony wsiadłem do samolotu. Na koncercie dołożyliśmy
starań, żeby dobrze wypaść na tej ważnej scenie. Pamiętam, że byłem
zdenerwowany, przerażony, wstrząśnięty i naładowany energią, wtedy też po
raz pierwszy uświadomiłem sobie, że muszę znaleźć sposób na rozładowanie
całej tej adrenaliny, strachu i gęsiej skórki i przeniesienie ich na scenę.
Doznania te towarzyszą mi całe życie, a jeśli przed koncertem któreś się nie
pojawia, występ jest nieudany.
Po koncercie Flea i ja weszliśmy do sali konferencyjnej MTV, gdzie na
pytania odpowiadali George Clinton, Madonna, Lou Reed i James Brown, ale my
zajęliśmy miejsce w części przeznaczonej na wywiady. Tak narodził się nasz
dwugłowy potwór – w przeciwieństwie do innych kapel nie mieliśmy rzecznika
prasowego, sami byliśmy własną tubą, siedzieliśmy na jednym krześle
i mówiliśmy do jednego mikrofonu. Niestety, z biegiem czasu to poczucie
jedności gdzieś się rozproszyło, choć wtedy z wielką swobodą wzajemnie się
wspieraliśmy, jeden zdanie zaczynał, drugi kończył. Zawsze ze sobą
konkurowaliśmy, ale to nie kolidowało z naszym ówczesnym wspólnym celem.
Cieszyliśmy się, że jesteśmy w świetle reflektorów i możemy razem to
przeżywać. Przypuszczam, że symbioza to coś, co z czasem umiera bez żadnego
wyraźnego powodu. To smutne. Przychodziliśmy do „Zero Club”
i przedstawialiśmy się jako In i Out, a potem wygłupialiśmy się na wzór Abbotta
i Costello: „Jestem Out? Myślałem, że jestem In”, „O, znowu jestem In?”
Sypialiśmy koło siebie na dworcach kolejowych. Teraz nikt by nas nie namówił,
żebyśmy zamieszkali w jednym domu.
Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy najlepszym, odnoszącym największe
sukcesy zespołem na świecie. W ogóle nie uważaliśmy, że grupy, które
sprzedawały znacznie więcej płyt i występowały na wielkich scenach, odnoszą
większe sukcesy. Ludzie z EMI byli rozczarowani wynikami. Kiedy nam
powiedzieli, że płyta się nie sprzedaje, odpowiedziałem:
– Okay. I w czym problem? – Nie byłem jednym z tych dzieciaków, które
dorastając, marzą o złotych płytach. Uważałem, że życie jest przede mną,
a w tamtym momencie oznaczało to wyjazd w trasę niebieskim vanem marki
Chevy. Gdziekolwiek się pojawialiśmy, przychodzili ludzie, żywiołowo reagowali
na naszą muzykę, a my dawaliśmy z siebie wszystko.
W żaden sposób nie da się opisać, do jakiego stopnia nie byłem na to
przygotowany. Lindy oznajmił:
– Jedziemy w trasę – a my powiedzieliśmy:
– Jasne. Dokąd?
Nawiązaliśmy wtedy współpracę z Tripem Brow nem, naszym pierwszym
agentem muzycznym. Nie miałem zielonego pojęcia, kim jest agent muzyczny,
ale okazało się, że poza menedżerem trzeba mieć następnego branżowego
spryciarza/gnidę, co nie znaczy, że nasi tacy byli, choć ogólnie rzecz ujmując,
wszyscy ci faceci są z gatunku gnidowatych. Trip załatwił nam trasę, podczas
której w sześćdziesiąt cztery dni mieliśmy zagrać sześćdziesiąt koncertów na
terenie całych Stanów. Nawet do głowy nam nie przyszło, żeby powiedzieć:
„Hej, to mnóstwo występów i nie ma czasu na odpoczynek”.
Przed wyjazdem zespół zainwestował w pięknego niebieskiego vana chevy
z białymi pasami. Lindy kupił go od zespołu kościelnego, była to wielka i ciężka
maszyna z silnikiem V8, która sunęła jak rakieta. Lindy kilka razy pozwolił mi
prowadzić i miałem wrażenie, że za chwilę uniesiemy się w powietrze. Na
pierwszy koncert do Detroit wiózł nas Bob Forest. Bob, utalentowany autor
piosenek i wykonawca, sam zaproponował, że zajmie się obsługą techniczną
trasy, więc go przyjęliśmy. Ale Bob jako kierowca prowadzący vana z jednego
krańca kraju na drugi to nie taka prosta sprawa, jakby się na pierwszy rzut oka
wydawało. To był facet, który nie potrafił rozsądnie wydać pięciu dolarów –
wszystkie pieniądze, które mu daliśmy, przeznaczał na najbardziej
niepotrzebne rzeczy, z których żadna nie miała nic wspólnego z benzyną czy
noclegami. Do Detroit dotarł wykończony, nie tylko jazdą, ale i alkoholem. Poza
tym był rozgoryczony i wściekły.
– Czemu wy lecieliście sobie samolotem, a ja musiałem jechać?
– Bo wynajęliśmy cię, żebyś wiózł sprzęt. To twoja praca – odpowiedzieliśmy.
Musieliśmy nieustannie znosić jego narzekania: „Cieszę się, że tu z wami
jestem, ale pieprzcie się, chłopaki, powinienem teraz sam stać na scenie”.
Nasz pierwszy występ odbył się w rewelacyjnej starej sali pod nazwą St.
Andrews Hall. W tamtych czasach niemal przed każdym koncertem robiliśmy
próbę sprzętu nagłaśniającego, jeśli to tylko było to możliwe. Podczas próby
w Detroit Jack był nieprawdopodobnie upierdliwy. Pedantycznie wyliczał
wszelkie możliwe problemy.
– Ten kabel ma tylko dwa i pół metra długości, a powinien mieć trzy i pół, bo
muszę stać tu, żeby uzyskać prawidłowy miks z odsłuchów, i muszę znaleźć
Fingerease, bo w czasie podróży struny wyschły.
My byliśmy gotowi szaleć i rozwalić to miejsce, a on stał i kaprysił.
Zagraliśmy True Men i choć nie było widowni, od pierwszej nuty robiłem to,
co na koncercie, żeby wprowadzić się w nastrój. Musiałem pewnie w tańcu
wyłączyć gitarę Jacka, kopnąć w nią, kopnąć w niego albo przewrócić mu pedał.
Nie zrobiłem tego specjalnie, ale Jack zrezygnował. Zszedł ze sceny i oznajmił:
– Nie mogę być w zespole, w którym przeprowadza się takie próby. Chcę
dostać bilet powrotny do domu.
Lindy sprawę załagodził i Jack zagrał wieczorem.
Jack oskarżał mnie, że rozmyślnie próbuję wyciągnąć kabel z pedału.
Trudno jednak panować nad tańcem, człowiek po prostu wiruje jak bąk. Nigdy
wobec niego nie przejawiałem agresji fizycznej. Flea i ja uważaliśmy, że
nieodłącznym elementem występów na scenie są rany. Jeśli doznałeś obrażeń,
to znaczyło, że twój występ miał znaczenie. Jeśli schodziłeś ze sceny
z krwawiącą głową albo tułowiem, to znaczyło, że wykonałeś swoją pracę, dałeś
z siebie wszystko. Scena to scena, nie ma na niej miejsca na granice.
W pewnym momencie Jack wykleił scenę taśmą i powiedział mi, że do jego
przestrzeni nie mam wstępu. Dlaczego ktoś chciałby odcinać się od kolegi
z zespołu w sensie duchowym czy fizycznym?
Od samego początku trasy wiedziałem, że nasz związek z Jackiem nie ma
przyszłości. Tłoczyliśmy się w niebieskim vanie, jadąc z miasta do miasta i nie
zarabiając ani grosza. Flea co wieczór zrywał strunę, a struny do gitar basowych
są naprawdę drogie. Pewnego dnia powiedział:
– Chciałbym z wami przedyskutować pewną sprawę. Po każdym występie
muszę wymieniać struny, co jest poważnym wydatkiem. Moim zdaniem to
powinny być koszty zespołu.
– To nie są koszty zespołu – wtrącił Jack. – Ty wybrałeś ten instrument. Nie
będę się składał na struny do gitary basowej.
Flea o mało nie wyrzucił go z samochodu.
W trasie przydarzyło się nam wiele dziwnych rzeczy. Graliśmy w Grand
Rapids, promotorem koncertu był Alan Bashara, stary przyjaciel mojego ojca.
Załatwił nam salę o nazwie „Thunder Chicken”, usytuowaną na przedmieściach.
Była to prowincjonalna buda, w której zwykle grano muzykę country lub
występowały zespoły wykonujące covery przebojów REO Speedwagon. Chociaż
na koncert przyszli wszyscy moi bliżsi i dalsi krewni, nie powstrzymało nas to od
robienia na scenie tego, co zwykle robiliśmy. Flea wypił kilka piw, a ponieważ
niezbyt dobrze znosił alkohol, w pewnym momencie rozpiął rozporek i pokazał
penis. Nie był to gest obsceniczny, bardziej przypominał postawienie
wykrzyknika na koniec piosenki. Rodzice jednak zakryli dzieciom oczy i wiele
osób wyszło z sali.
Wyjechaliśmy z miasta, a następnego dnia w miejscowej gazecie ukazał się
artykuł pod wielkim nagłówkiem: Gdybym miał takiego syna, to bym go zastrzelił.
Wszyscy mieszkańcy Grand Rapids należący do reformowanych chrześcijan
powtarzali, jacy byliśmy wstrętni i nazywali nas szatańskim pomiotem. Moja
mama nie zamierzała spokojnie tego znosić. Okazała lwie serce matki i wysłała
do gazety list, w którym pisała:
Nie zna pan mojego syna. To jeden z najlepszych ludzi na świecie. Jego zdolność
współczucia i niesienia pomocy drugiemu człowiekowi przekracza wszystko, czego
kiedykolwiek pan dokonał. Nalegam, by wycofał pan każde negatywne zdanie, jakie
zamieścił pan na temat mojego chłopca.
Po kilku tygodniach stało się jasne, że Bob nie jest najbardziej
odpowiedzialnym pracownikiem technicznym na świecie, Lindy przyjął więc
niejakiego Bena. Teraz w niebieskim vanie tłoczyła się jeszcze jedna osoba. Bob
i Ben dostawali około dwudziestu dolarów dziennie na jedzenie. Bob zawarł
umowę z Benem – będzie oddawał mu połowę dniówki, jeśli Ben zajmie się całą
robotą. Resztę swoich pieniędzy wydawał na piwo.
I na prochy. Co wieczór, jeśli tylko było to możliwe, coś braliśmy. Nie byłem
uzależniony od heroiny, ale nieustannie czułem głód kokainy, zwłaszcza po
wypiciu alkoholu. Po pewnym czasie spędzonym w drodze rozwinął się we mnie
radar nieomylnie wyszukujący ćpunów. Graliśmy w jakimś podrzędnym klubie
i bezbłędnie koncentrowałem się na osobie, o której wiedziałem, że jest dilerem
albo przynajmniej zna dilera. Narkomani potrafią wywęszyć dostawcę nawet na
pustyni, jeśli zajdzie taka potrzeba. Znajdą syrop na kaszel z kodeiną albo
człowieka, który ma receptę na lekarstwo najbardziej zbliżone do wybranego
przez nich narkotyku. To niesamowite – kochałem życie i chciałem być jego
częścią, a równocześnie usiłowałem zgasić je w sobie. To rozdwojenie ciągle mi
wtedy towarzyszyło, próbowałem zaćpać się na śmierć, a potem dobrze się
odżywiałem, ćwiczyłem, pływałem i starałem się być częścią życia. Miotałem się
między tymi dwiema krańcowymi postawami.
Bywało, że mieliśmy prochy, ale nie mieliśmy sprzętu. Raz spędzaliśmy noc
w podejrzanej dzielnicy w centrum Cleveland. Nie miałem ochoty wychodzić
z motelu na poszukiwanie strzykawek, wysłałem więc Boba. Minęła godzina,
potem druga, a po Bobie ani śladu. Wyszedłem na przenikliwe zimno i na ulicy
zapytałem jakiegoś przechodnia, gdzie w Cleveland można kupić narkotyki.
Pokazał mi całonocną kawiarnię, oddaloną o jakieś trzy przecznice. W oddali
zobaczyłem neon, który był dla mnie światłem nadziei. Wszedłem do środka
i oczywiście w jednym z boksów na tyłach lokalu znalazłem Boba w jego
podartym ubraniu i dredach na głowie, siedzącego w towarzystwie dwóch
zwariowanych czarnych lasek.
Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że jedna z tych solidnych dziewczyn siedzi
na zewnątrz boksu. Najwyraźniej przyszpiliła Boba. Pomyślałem, że wygląda jak
barczysty łapacz z Cleveland Browns, ale kiedy jej się dokładniej przyjrzałem
i pod szminką, rzęsami, peruką i odblaskowym strojem dostrzegłem potężne
mięśnie, uświadomiłem sobie, że to chyba rzeczywiście jest barczysty łapacz
z Cleveland Browns. Później się zorientowałem, że obmacuje Boba, w ręku
trzyma jego fiuta i robi mu laskę. Zacząłem wrzeszczeć:
– Łapy precz od mojego kumpla! Zostaw go! – i już miałem zanurkować
między nich, ale zobaczyłem na twarzy Boba uśmiech. Najwyraźniej doskonale
się bawił. Stawiali mu drinki, spędził tam wiele godzin. Tamtej nocy nie
zdobyliśmy strzykawek, za to w Chicago tak. Graliśmy dla pełnej sali, na scenę
wyszedłem w kapturze kata, w którym wystąpiłem w wideoklipie do True Men.
Później go zdarłem i nie przestając śpiewać, zanurkowałem między widzów.
Zespół grał rewelacyjnie, a na widowni była ta gorąca i słodka klubowiczka.
Padła na kolana, zdarła mi spodnie ze stretchu i na miejscu zaczęła mi robić
loda. Doceniłem ten gest, ale nie miałem czasu ani ochoty na seks, chciałem
rozkołysać widownię.
Po występie Bob zdobył gdzieś sporą ilość koki. Mieszkaliśmy
w zniszczonym śródmiejskim motelu Travelodge otoczonym drutem
kolczastym, ale nie zwracaliśmy na to uwagi, bo mieliśmy kokę, strzykawki
i piwo. Poszliśmy do pokoju i wzięliśmy po sporej działce. Biedny Bob od razu
popadł w kokainową psychozę i zaczął opowiadać, że musimy natychmiast
przestać, bo na dworze lądują policyjne helikoptery. Stał przy oknie jak
przyklejony, przekonany, że je naprawdę widzi. Nie pamiętam, czy rzeczywiście
tam były, ale jeśli nawet, to policjantów nie obchodziło kilku facetów biorących
kokę w Travelodge.
Boba ogarnęła taka paranoja, że chciał wybiec na parking i zdać się na łaskę
policji. Próbowałem go uspokoić. Pozbierał się jakoś, ale po chwili znowu zaczął
od początku:
– Oni tu idą. Oni tu idą. – Godzinami trząsł się ze strachu, aż wreszcie koka
się skończyła, bo zawsze się kończy, a my o piątej rano byliśmy w pełni
przytomni z mózgami przepełnionymi wrzaskiem domagającymi się kolejnej
dawki dopaminy. Alkoholem próbowaliśmy utorować sobie drogę do tej izby
porannych tortur, w której zapada się w półsen, a za oknem śpiewają ptaki
Szatana. Jednym z najbardziej depresyjnych doznań znanych ludzkości jest ta
poranna kraina pustki, kiedy skończyła ci się koka, a ty jesteś w jakimś
podejrzanym hotelu, na niebie wschodzi słońce i musisz się zbierać do drogi.
Kilka razy w czasie tej trasy całą noc ćpałem, potem wsiadałem do vana i spałem
na podłodze pod fotelami. Kiedy mnie budzili, czułem się jak woskowa figura
wypchana styropianem, a mimo to znajdowałem siły na występ.
W Nowym Jorku, do którego przyjechaliśmy mniej więcej po miesiącu trasy,
okazało się, że Bob ma już dość. Zatrzymaliśmy się na Times Square w Iroquois
Hotel, którego poziom był tylko odrobinę lepszy niż schronisko dla bezdomnych.
Flea, Bob i ja zajęliśmy jeden pokój. Wyszedłem na drabinę przeciwpożarową
ćwiczyć piosenki, ponieważ to był Nowy Jork i bardzo mi zależało, żeby wszystko
poszło dobrze. Na Nowy Jork przygotowałem nowy wygląd: kobiecy czepek
pływacki, naprawdę wielkie okulary przeciwsłoneczne i, jak zwykle, smokingową
marynarkę w tureckie wzory. Na pierwszy występ w „Pyramid Club” miałem
dodatkowo nadmuchiwaną kamizelkę ratunkową, którą ukradłem w czasie lotu
do Detroit. W sprzyjającym momencie miałem zamiar pociągnąć za zbiorniczki
z dwutlenkiem węgla i się nadmuchać.
Tamtego wieczoru mieliśmy fantastyczną widownię: mieszaninę drag
queens, ludzi w bojówkach, narkomanów, wyznawców gotyckiego rocka
i zwolenników punk rocka. Zagraliśmy świetny koncert, osiągnęliśmy cel
i poszliśmy imprezować. Następnego dnia spotkaliśmy się przed hotelem przy
vanie. Kolejnym przystankiem był Hoboken w stanie New Jersey. Bob nie spał
przez całą noc i naprawdę doszedł do kresu sił. Odstawiał na chodniku
Rumpelstiltskina, tupał i wrzeszczał:
– Nie pozwolę się tak traktować!
– To znaczy jak? Jesz trzy razy na dzień, masz dach nad głową i płacimy ci.
Całą robotę odwala za ciebie Ben, tobie nie pozostaje więc nic poza piciem,
a poza tym i tak nigdy cię nie ma, gdy jesteś potrzebny. Jak my cię traktujemy? –
zapytaliśmy.
– To kpina. Nie wiecie, kim jestem? Nie mogę z wami pracować, jeśli Ben
dalej tu będzie. Odchodzę. Rezygnuję z tej pieprzonej trasy.
– Świetnie, nie ma sprawy. Musimy się zbierać, do zobaczenia więc w LA.
– Nie, ja mówię poważnie, nigdzie z wami nie pojadę.
Po jego odejściu odczuliśmy sporą ulgę. Choć go lubiliśmy i podobało nam
się jego anarchiczne towarzystwo, to gdy przyjechaliśmy do Nowego Jorku,
przestał być zabawny. Ruszyliśmy spod hotelu, zostawiając go na chodniku.
Wrzeszczał, krzyczał i syczał za nami. Kontynuowaliśmy trasę, on przez jakiś
czas pracował u handlarza strzykawkami, dopóki nie zarobił na podróż
powrotną do Los Angeles.
Kiedy bierze się dużo kokainy albo pije często alkohol, sposób myślenia
ulega rozchwianiu i człowiek robi mnóstwo rzeczy, których normalnie by nie
zrobił, choć nie wiem, czy sypianie z różnymi dziewczynami przez połowę czasu
spędzonego w trasie, gdy miłość mojego życia była w LA, wynikało
z zaburzonego przez narkotyki sposobu myślenia. Na tamtym etapie nie
miałem żadnych zasad moralnych. Mimo że nie przestałem kochać Jennifer –
codziennie o niej myślałem i dzwoniłem, kiedy tylko mogłem sobie na to
pozwolić – zdradzanie jej nie było dla mnie żadnym problemem. To była kwestia
rozpędu. Kiedy mężczyzna aktywnie nie szuka kobiet, traci ów rozpęd i nawet
jeśli w którymś momencie zmieni zdanie, to znalezienie partnerki do łóżka
sprawia mu trudność. Gdy jednak uprawia seks co wieczór, wówczas jest na
właściwej orbicie, rzecz przychodzi mu bez wysiłku, zwłaszcza jeśli znajduje się
w centrum zainteresowania. Na tamtym etapie życia na tym właśnie mi
zależało.
Kilka lat później moje podejście do tej sprawy uległo zmianie. Z chwilą, gdy
energia się przemieściła i uprawianie seksu z dziewczynami przestało wymagać
jakiegokolwiek wysiłku, ponieważ należałem do znanego zespołu, minęła mi też
ochota na seks. Kiedy byliśmy punkrockową kapelą, o której nikt nie słyszał,
chciałem zwracać na siebie uwagę wszystkich ludzi i pokazywać im, kim jestem.
To była świetna zabawa, która miała sens, i nie czułem żadnych wyrzutów
sumienia. Oczywiście powtarzałem Jennifer, że jestem jej wierny, nie tylko ją
więc zdradzałem, ale i okłamywałem. Byłem wtedy kompletnie nieokiełznanym,
samolubnym egocentrykiem, który we dnie i w nocy myślał tylko o tym, jak
zaspokoić swoje potrzeby.
Niekiedy okazywało się to trudne, zwłaszcza gdy w pokoju nocowało nas co
najmniej dwóch. Trzeba było wykazać się pomysłowością. Czasami wystarczyło
skorzystać z toalety za kulisami albo z pokoju podczas imprezy po koncercie.
Kiedy mieszkałem z Lindym, co czasami mi się zdarzało, nie było sprawy.
Pewnej nocy poznałem dziewczynę z Nebraski. Śmieszne, bo Nebraska to
kukurydziany stan, a jej włosy łonowe miały fakturę jedwabistych
kukurydzianych wąsów. Człowiek spotyka najrozmaitsze rodzaje włosów
łonowych: gęste, długie, krótkie, wygolone, jakie się chce, a tej dziewczynie ze
wzgórka łonowego wyrastały czarne, jedwabiste, kukurydziane wąsy. Była
szalenie sympatyczna, łagodna – żaden typ dziwki, kurwy czy puszczalskiej
kręcącej się za kulisami. Wziąłem ją do swojego pokoju, a Lindy’emu w ogóle to
nie przeszkadzało. Zatkał uszy zatyczkami, włożył maskę na oczy i zasnął
smacznie.
Czasami łączyłem namiętność do prochów z namiętnością do dziewczyn.
Graliśmy w Karolinie Południowej, wypiłem trochę i ruszyłem na poszukiwanie
koki. Barman sprzedał mi pół grama, które wziąłem za szybko. Byłem tak
napalony, że nad sobą nie panowałem, kiedy zaczepiła mnie ta tłuścioszka.
Miała chyba metr sześćdziesiąt wzrostu i była niezwykle masywna, szeroka
w pasie, z cyckami, które były jak potężne pociski rakietowe wycelowane na
poziomie łokci prosto w moje dłonie. Była dość ładna, choć nie w typie, który
mnie pociągał. Ale miała nasz album i powiedziała, że jestem jej ulubionym
poetą wszech czasów, dała mi też list, w którym między innymi pisała, że mój
fiut to delfin, a jej cipka to ocean, dlatego powinienem w nim popływać. Pisała
też, że wielbi ziemię, po której stąpam, że jest moją sługą i zrobi dla mnie
wszystko.
– Możesz zdobyć trochę koki? – zapytałem.
Jasne, że mogła. Musieliśmy tylko pojechać do przyczepy jej wuja
w sąsiednim hrabstwie. Była tam broń, piwo, papierosy i poker – prawdziwa
południowa przyczepa, punkt handlu narkotykami. Dziewczyna kupiła kokę,
pojechaliśmy do jej małego mieszkania i wzięliśmy wszystko. Jak tylko
skończyliśmy kokę, zdarliśmy z siebie ubrania i przeżyłem jedną z najlepszych
przygód seksualnych z najmniej spodziewaną kandydatką. Ponieważ nie była
napalona w zwykły sposób, nie było też napięcia – było to, co powinno być. Tak
minęła cała noc z jej ogromnymi jak poduchy, pięknymi piersiami i potężnym,
szerokim ciałem. Przez cały czas, kiedy się pieprzyliśmy, powtarzała, że to
ziszczenie jej marzeń, ale nie mówiła tego w sposób, który byłby nieprzyjemny.
Później zauważyłem, że do listu wsunęła mi dwadzieścia działek kwasu, który
w kolejnym mieście wymieniłem na trochę koki.
Choć Nowy Orlean był jednym z ostatnich przystanków trasy, nasze
podniecenie utrzymywało się na wysokim poziomie. Graliśmy w jednym ze
starych obiektów Wystawy Światowej, z luksusowym zapleczem, w którego skład
wchodziły prysznice, sofy i dywany zakrywające całą podłogę. Po skończonym
koncercie do garderoby weszła śliczna dziewczyna. Rozjaśnione na blond włosy,
usta w kolorze wozu strażackiego i ogromne rzęsy nadawały jej wygląd
południowego wcielenia Marylin Monroe. Jak było moim zwyczajem w tamtym
okresie, ruszyłem do akcji, zanim ktokolwiek zdążył się do niej odezwać.
Złapałem ją za rękę, pociągnąłem za sobą do łazienki i zapytałem, czy dotrzyma
mi towarzystwa, gdy będę brał prysznic.
Kiedy wszedłem do kabiny, odśpiewała Happy Birthday, perfekcyjnie
naśladując Marilyn śpiewającą dla JFK. Spod prysznica wyszedłem gotowy do
działania. Natychmiast zrzuciła ubranie i kochaliśmy się na podłodze. Znałem
tę dziewczynę od pięciu minut, ale byłem pewien swojego uczucia do niej.
Spędziliśmy razem noc, podczas której dowiedziałem się więcej na jej temat,
między innymi tego, że chodziła do szkoły katolickiej (zainspirowała mnie
później do napisania piosenki Catholic School Girls Rule).
Następnego dnia pojechaliśmy do Baton Rouge. Dziewczyna oczywiście
pojechała z nami. Po koncercie podeszła do mnie.
– Mam ci coś do powiedzenia. Mój ojciec jest komendantem policji i wszyscy
w całej Luizjanie mnie szukają, bo uciekłam z domu. Aha, i jeszcze jedno. Mam
dopiero czternaście lat.
Nie przeraziłem się jakoś specjalnie, bo mój cokolwiek zamroczony umysł
mówił mi, że jeśli powie komendantowi policji o swoim uczuciu do mnie, to on
nie wyprowadzi mnie na pole i nie strzeli mi w głowę, ale chciałem, żeby od razu
wracała do domu. Kochaliśmy się jeszcze raz i wtedy usłyszałem od niej
interesujący komplement, którego nigdy nie zapomnę. Powiedziała tak:
– Kiedy kochasz się ze mną, robisz to jak profesjonalista.
Poradziłem jej, żeby dała sobie czas, aby zrozumieć, że myśli tak, bo nie ma
dostatecznie dużego materiału porównawczego. Wsadziłem ją do autobusu
i wysłałem z powrotem do Nowego Orleanu.
Na koncercie w Nowym Orleanie sprawy z Jackiem Shermanem stanęły na
ostrzu noża. Jadąc przez kraj, mieliśmy z nim straszne kłopoty, kilka razy o mało
nie rzucił ręcznika na ring, choć w gruncie rzeczy grało się nam dobrze,
a koncerty były coraz lepsze. Żartobliwe pogaduszki między piosenkami stały się
ważnym elementem naszych występów. Oczywiste też było, że wdawaliśmy się
w rozmowy z widownią. Te przerwy okropnie wkurzały Shermana. W Nowym
Orleanie Flea zerwał strunę w czasie pierwszej piosenki, zacząłem się więc
wygłupiać. Jack obrzucał mnie brzydkimi spojrzeniami, mówił, żeby dalej grać
i na inne sposoby okazywał niechęć, na co ja odpowiedziałem, polewając go
zimną wodą, kiedy grał solówkę. Nie było to działanie wynikające ze złośliwości,
raczej teatralny gest, który oznaczał: „to cię czeka, jak będziesz wpieprzał
solistę”.
Jack spojrzał na mnie zaszokowany i złapał za mikrofon.
– Chcę wam wszystkim powiedzieć, że to historyczny koncert, bo dzisiaj
wieczorem po raz ostatni gram z Chili Peppers.
Na to ja podszedłem do swojego mikrofonu.
– Chcę wam wszystkim powiedzieć, że to koncert o wymiarze historycznym,
bo dzisiaj wieczorem po raz ostatni musimy grać z tym dupkiem.
To było niesamowite. Widownia jadła nam z ręki. Wszyscy się zastanawiali:
„Czy to część koncertu? Oni mówią poważnie?” Panowała kompletna cisza. Jack
i ja nie odrywaliśmy od siebie wzroku. W końcu powiedział:
– Myślę, że powinieneś mnie przeprosić, kretynie.
Kolejna przerwa, po której podszedłem do mikrofonu.
– Myślę, że powinieneś mnie przeprosić, kretynie.
Do tego czasu Flea zmienił strunę, zaczął grać i cała sprawa rozeszła się po
kościach. Było to jednak jedno z najbardziej spektakularnych starć między nami,
ponieważ ujawniło panujące w zespole napięcie i uczyniło z niego część show
biznesu.
Jack był wymarzonym obiektem żartów, bo taki po prostu był, nawet tego nie
udawał. I właśnie to ludzie najbardziej w nas lubili. Kiedy po koncercie
słyszeliśmy komentarze, brzmiały zwykle tak: „Muzyka naprawdę interesująca.
Świetnie się bawiliśmy, tańczyliśmy od początku do końca. Ale takich
zabawnych facetów jak wy jeszcze nie widzieliśmy”.
Niech Bóg błogosławi Jacka, przez rok utrzymywał zespół na powierzchni,
gdyby zrezygnował, przypuszczalnie nie byłoby lat następnych. Choć nasze
stosunki z nim były trudne, walczyliśmy ze sobą i kłóciliśmy się ciągle, to był
ważny okres. Nawet w trakcie tej chaotycznej trasy za każdym razem, kiedy
schodziliśmy ze sceny, miałem wrażenie, że lewituję. Żadne prochy nie dały mi
takiego odlotu. Nie liczyło się, że na dworze jest mróz, a nasza garderoba
znajduje się na zewnętrznym patio. Spoceni wracaliśmy na to zimno
i powtarzaliśmy: „Możesz w to uwierzyć? Podobało się im. Chodźmy, ułóżmy
nową piosenkę i zagrajmy na bis”.
Z trasy wróciliśmy, mając nie więcej niż pięćset dolarów na głowę,
musieliśmy więc z Jennifer zrezygnować z domu przy Lexington. Ona
zamieszkała ze swoją matką, a moim głównym celem w życiu stało się ćpanie.
Coraz częściej brałem speedball, mieszankę kokainy z heroiną. Istota tej
mieszanki polega na tym, że w tym samym czasie idziesz w dwóch różnych
kierunkach, a to boskie uczucie. Oprócz czystego, jasnego, kokainowego kopa
dostajesz też lekkiego kopa heroinowego, doznanie nie jest więc wyłącznie
dźwięczne i kryształowe, jest w nim trochę mroku palarni opium. Bierzesz to, co
najlepsze, z dwóch światów, twój mózg w tym samym czasie uwalnia serotoninę
i dopaminę.
Po zakończeniu trasy uświadomiliśmy sobie, że musimy pożegnać się
z Jackiem Shermanem, co było smutne. Choć nie nadawaliśmy na tej samej fali,
wiedzieliśmy, że takie rozstanie dla nikogo nie jest łatwe. A równocześnie
zdawaliśmy sobie sprawę, że musimy wrócić do brzmienia bardziej surowego,
wspólnego dla nas wszystkich.
We trzech poszliśmy do domu Jacka w Santa Monica, gdzie mieszkał z nową
żoną. Po drodze kłóciliśmy się z Flea.
– Dobra, kto mu to powie? Moim zdaniem ty powinieneś mówić.
– Dlaczego ja? Ostatnim razem ja mówiłem.
Myślę, że w końcu Flea podjął się obowiązku przekazania Jackowi
wiadomości. Najpierw jednak musieliśmy przejść przez długi podjazd
prowadzący do domu. Na początku mieliśmy zamiar załatwić sprawę poważnie,
ale po kilku krokach zaczęliśmy histerycznie się śmiać z nerwowego
podeksyctowania, z dreszczu wywołanego poczuciem, że przed nami nieznane,
początek nowej ery. Im bardziej uświadamialiśmy sobie, że trzeba sprawę
załatwić czystym cięciem i iść dalej, tym głośniej się śmialiśmy.
Próbowaliśmy się uspokoić, ale się nam nie udało. Weszliśmy do domu
i powiedzieliśmy Jackowi:
– To koniec. Wyrzucamy cię. Nie jesteś już członkiem zespołu.
Był zaskoczony i zły. Odwróciliśmy się i wyszliśmy.
Niedługo po wyrzuceniu Jacka z zespołu Flea zapytał:
– Co byś powiedział, gdyby Hillel chciał do nas wrócić?
– Co bym powiedział? – Wiedziałem, że Flea musiał kontaktować się
z Hillelem, inaczej w ogóle by o tym nie wspominał. – Oddałbym własnego syna
pierworodnego, żeby mieć go z powrotem. Nie ma o czym mówić. Sprawa
załatwiona.
7.

Rok Świstaka

Kiedy w 1985 roku Hillel ponownie stał się członkiem zespołu, ogarnęło nas
wspaniałe uczucie – było tak, jakbyśmy wrócili na właściwą drogę. Wreszcie
mieliśmy gitarzystę, który wiedział, jakie piosenki nam odpowiadają i jakie ja
jestem w stanie zaśpiewać. Co więcej, Hillel był naszym bratem. I jak brat
martwił się ilością zażywanych przeze mnie narkotyków. Nie zawsze bywałem
na próbach, czasami się spóźniałem, czasami w ogóle nie przychodziłem. Byłem
wtedy częstym gościem w trzypokojowym mieszkaniu matki Jennifer przy
Cahuenga koło Hollywood Freeway. Niech Bóg jej błogosławi, zaakceptowała
mnie, choć byłem w strasznym stanie. Byłem chłopakiem jej córki,
a jednocześnie wstrętnym pasożytem bez grosza przy duszy, który mieszkał pod
jej dachem, wyjadał płatki i nigdy niczego nie oddawał.
Znikałem na wiele dni, ćpałem kokę, potem wracałem jak zbity szczeniak
i usiłowałem po cichu wśliznąć się do mieszkania, żeby trochę odpocząć. Ale
Jennifer nie miała zamiaru spokojnie tego znosić. Raz otworzyła drzwi
z ogromnymi nożycami do skóry, których używała przy projektowaniu ubrań.
Wiedziałem, kiedy blefuje, a kiedy łaknie krwi, w tej konkretnej sytuacji
z przyjemnością wbiłaby mi nożyce w głowę, gdybym się do niej zbliżył.
– Gdzie byłeś? Z kim spałeś? – wrzasnęła.
– Żartujesz? Z nikim nie spałem. Brałem prochy. Wiesz, jaki jestem –
tłumaczyłem. W końcu pochlebstwami namówiłem ją, żeby na powrót mnie
przyjęła.
Jennifer coraz częściej brała heroinę, co ułatwiało mi wstęp do jej domu,
ponieważ potrzebowała wspólnika, który kupowałby towar, ja z kolei
potrzebowałem jej pieniędzy. Nie przeszkadzało jej, że jestem na haju, bo
byłem wtedy spokojny i mogliśmy przytuleni do siebie oglądać stare czarno-
białe filmy w telewizji, pogrążeni w tej rozkosznej, śmiertelnej, opiumowej
euforii. Nie znosiła jednak, kiedy brałem kokainę. Odbijało mi wtedy i znikałem.
Oczywiście nigdy nie miałem zamiaru ograniczać się wyłącznie do heroiny.
Robiliśmy sobie zastrzyk z heroiny w jej pokoju, po czym wymykałem się, żeby
wziąć kokę. Ale Jennifer miała wzrok jak jastrząb.
– Nie, nie zrobisz tego. Oddaj mi kokę i strzykawkę. Nie będziesz brał koki!
Zacząłem uciekać się do wstrętnych, podstępnych sztuczek, żeby wziąć
kokę. W tym czasie miałem długie i splątane włosy, wsuwałem pod nie
strzykawki, po czym zgadzałem się, żeby mnie obszukiwała. Ukrywałem kokę
w pudełku z płatkami w kuchni, zbiegałem szybko na dół i dawałem sobie
w żyłę, zanim do domu wracała Jennifer, jej siostra albo mama. Nie potrafię
sobie wyobrazić emocjonalnego terroru, jaki stosowałem wobec tych kobiet.
Zatraciłem się w uzależnieniu. I miało być jeszcze gorzej, zanim zaczęło być
lepiej.
Nie miałem pojęcia, do jakiego stopnia staję się uzależniony od heroiny.
Wydawało się, że dostawy narkotyku nigdy się nie skończą. W Hollywood jak
grzyby po deszczu wyrastali pieprzeni dilerzy. Był Rosjanin, który mieszkał
w obskurnym mieszkaniu ze swoją rosyjską żoną i prawie nie mówił po
angielsku, ale zawsze miał China White. Był menel z długimi włosami na rogu
Sunset Boulevard. Było pięciu czy sześciu Francuzów, w tym moi starzy kumple
Fabrice, Dominique i François, i jeszcze pięciu innych, których oni znali.
Jeśli kupowałem u Faba, szedłem do niego z pięćdziesięcioma dolcami
i dostawałem porcję, która wystarczała mi na dzień – ważyła zapewne jedną
dziesiątą grama. Kiedy jednak musiałem iść do Rosjanina, który był oszustem,
za pięćdziesiąt dolarów miałem jedną marną działkę. Oczywiście nie chodziłem
z pięćdziesięcioma dolarami, miałem dwadzieścia pięć i błagałem o dawkę za
pięćdziesiąt, proponując, że dołożę buty. Rosjanie nie cenią sztuki negocjacji,
ale to mnie nie powstrzymywało od wywierania presji, błagania, krzyków
i upokarzania się. Nie ruszałem się z miejsca, wykańczając tego drania,
wpędzając go w rozpacz, zanim sam ją poczuję.
Pozostali Francuzi byli aroganckim, nadętymi, pozbawionymi serca
handlarzami. Sami brali, wiedzieli więc, jak to jest, kiedy człowiek potrzebuje
narkotyku, żeby poczuć się dobrze, ale jeśli nie byłeś dziewczyną albo nie miałeś
kupy szmalu – to krzyżyk na drogę. Musiałem próbować ich podejść z każdej
z możliwych stron. Nie cofałem się nawet przed przynoszeniem egzemplarza
naszej pierwszej płyty.
– Nie wiem, czy znasz ten album, ale należę do tej kapeli. Mam
u menedżera kilka tysięcy dolarów i zamierzam wkrótce się z nim skontaktować.
A może miałbyś ochotę przyjść na nasz koncert w przyszłym tygodniu? Twoją
dziewczynę też zapraszam.
Stosowałem każdy podstęp, każde kłamstwo, każdą oszukańczą taktykę.
Znalazłem się w upokarzającym, zapomnianym przez Boga miejscu.
Jakimś cudem jeszcze się trzymałem, nadal pisałem muzykę i częściej
przychodziłem na próby niż je opuszczałem, ale nie zdawałem sobie sprawy
z tego, że życie zaczynało ze mnie wyciekać. Byłem chudy jak patyk. Później
gliniarze namierzyli starego Fabstera i musiał zamknąć interes. Jego sytuacja
zmieniła się diametralnie – przedtem handlował i mógł ćpać monstrualne ilości
hery, teraz nie miał prochów, dopływ gotówki wysechł i pozostało mu tylko
głębokie uzależnienie. Szybko skumał się z młodym Meksykaninem.
Nazywałem go Johnny Devil, bo nie ulegało wątpliwości, że jest wcieleniem
diabła na planecie Ziemia – na tyle uroczy, że chętnie przebywałeś w jego
towarzystwie, sprytny i przebiegły, pokazujący twarze, które nie były jego. Ale ja
go lubiłem. Nigdy mnie nie wykiwał, zawsze odnosił się do mnie uprzejmie
i wielkodusznie na swój zły, diabelski sposób.
Wpadałem w coraz głębsze uzależnienie, za to pieniędzy miałem coraz
mniej. Musiałem korzystać z lombardów. Codziennie budziłem się najpóźniej,
jak się dało, bo wiedziałem, że będę chory. Prosiłem Jennifer o dwadzieścia
dolarów. Nie było dwudziestu dolarów.
– Mamy coś, co moglibyśmy sprzedać? – pytałem.
– Wszystko sprzedaliśmy.
– A możemy sprzedać ten obrazek? Tę gaśnicę? Chodnik? Czy w domu jest
stare radio, którego nikt nie używa?
Zanosiłem do lombardu wszystko, co wpadło mi w ręce, a za co mogłem
dostać dwadzieścia albo trzydzieści dolców. Stamtąd biegłem do handlarzy –
Rosjanina, Francuza albo menela – kupowałem towar i szedłem na niewielkie
wzgórze przy Argyle i Franklin, z którego rozciągał się widok na autostradę.
Wysypywałem działkę na łyżkę, dolewałem wody i natychmiast dawałem sobie
w żyłę. W chwili, kiedy narkotyk uderzał mi do głowy, z człowieka chorego,
biednego, słabego i bez życia zmieniałem się w energicznego i rozmownego.
Od razu miałem też erekcję i chciałem się kochać z Jennifer. Ale ona była na
mnie wściekła z powodu tej tortury, jaką było kupowanie, sprzedawanie,
chodzenie do lombardu i zdobywanie prochów.
Pewnego dnia obudziłem się i zobaczyłem, że nasze szafy i kredensy są
dosłownie ogołocone, pożyczyłem więc rower siostry Jennifer. Nie zamierzałem
zastawiać go w lombardzie, tylko rozpaczliwie musiałem coś wziąć. Nie miałem
czasu na dojazd zwykłą trasą do centrum, gdzie mieszkał Devil, wskoczyłem
więc na ten jednośladowy krążownik, popedałowałem na Hollywood Freeway
i wjechałem na odpowiedni pas ruchu, który zaprowadził mnie do śródmieścia
Los Angeles.
Kiedy wreszcie dotarłem do Johnny’ego Devila, okazało się, że nie ma ani
forsy, ani prochów. Wpadliśmy na pomysł, że rozpuścimy na łyżce kilka
tuinalów i zrobimy sobie z tego zastrzyk, ale proszek z kapsułek w zetknięciu
z wodą natychmiast się pienił. Usiłowaliśmy wciągnąć tę pianę do strzykawek,
tak rozpaczliwie pragnęliśmy poczuć przynajmniej odrobinę ulgi, nic z tego
jednak nie wyszło.
– Coś znajdziemy – obiecał Devil. Wskoczyliśmy do samochodu
i pojechaliśmy do San Bernardino Valley. Zatrzymaliśmy się w dzielnicy, która
wyglądała, jakby żywcem przeniesiono ją z najbiedniejszej części Tijuany. Pełno
tu było parterowych bud bez drzwi i okien, na podwórkach nie rosła nawet
trawa, na każdej działce palił się ogień w beczkach po oleju. Przypominało to
Bejrut w czasie wojny.
Johnny zaparkował przy krawężniku i wysiadł.
– Ty tu poczekaj. Nie ruszaj się – powiedział, po czym zniknął w labiryncie
uliczek i domów. Byłem tak słaby, że nawet gdybym chciał, i tak bym się nie
ruszył. Siedziałem przekonany, że zaraz ktoś nafaszeruje mnie kulkami
z dwudziestki dwójki, weźmie samochód i ucieknie. W końcu Devil wyłonił się
z cienia, daleko od miejsca, w którym wcześniej zniknął. Szedł energicznym
krokiem. Wsiadł do samochodu.
– Masz coś? Masz coś? Masz coś?
Spojrzał na mnie zdenerwowany.
– Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. O nic nie pytaj.
Najwyraźniej był w fatalnym nastroju. Jak dla mnie, poszedł tam i zabił całą
rodzinę, tak niesamowicie się zachowywał. Ale jak tylko wyjechaliśmy
z dzielnicy, spod kurtki wyciągnął przedmiot rozmiarów piłki baseballowej. To
była czysta heroina Black Tar. Oderwał kawałek wielkości naboju do bazuki,
podał mi, a resztę schował do kieszeni.
– Hej, chcesz to wszystko zatrzymać? Strasznie tego dużo. Mógłbyś mi
jeszcze dać – powiedziałem.
– Tyle potrzebuję – odparł.
Pojechaliśmy do domu jakiejś dziewczyny w Hollywood, gdzie Devil działka
po działce rozpuszczał tę pieprzoną piłkę baseballową, aż zużył prawie
wszystko. Nie stracił przytomności, nie przedawkował ani nawet nie zaczął
bełkotać, tylko odzyskał swoje demoniczne dobre samopoczucie. Kilka dni
później zniknął i nigdy więcej go nie widziałem ani o nim nie słyszałem.
Mimo mojego ćpania pisanie materiału na drugą płytę posuwało się bez
problemów. Patrzyłem, jak Hillel i Flea razem grają, i coraz wyraźniej
rozumiałem, że muzyka to kwestia telepatii, że jeśli obok siebie stoją bratnie
dusze, to wzajemnie znają swoje myśli i porozumiewają się dźwiękami. Hillel
zdecydowanie dojrzał jako gitarzysta w okresie, który spędził z dala od nas.
Zaczynał pod wyraźnym wpływem zespołu Kiss z elementami rocka
progresywnego. Później eksperymentował z wczesnymi utworami Red Hot Chili
Peppers, a teraz styl jego gry wzbogacił się o niesamowity, zmysłowy element.
To nie był wyłącznie synkopowany szalony funk, w jego grze pojawiło się też coś
płynnego i miękkiego.
Kiedy byliśmy w sali prób EMI na Sunset, dostaliśmy wiadomość, że
legendarny impresario Malcolm McLaren chce z nami rozmawiać. McLaren był
tajemniczym człowiekiem, który stworzył Sex Pistols i Bow Wow Wow. Teraz
szukał Następnej Nowej Rewelacji. Jeśli będziemy mieli szczęście, Twórca
Gwiazd obsypie nas złotym pyłem. Przyszedł na próbę z kilkoma kumplami,
a my zagraliśmy mu parę naszych zwariowanych, skomplikowanych piosenek:
szybkich, chaotycznych, gęstych i wielowarstwowych, bez rymów i sensu, za to
bardzo uczuciowych i funkowych.
Najwyraźniej nie zrobiliśmy na nim wrażenia.
– Dobrze, a teraz możemy gdzieś porozmawiać, koledzy?
Weszliśmy do małego pokoju sąsiadującego z salą prób. Ktoś puścił w obieg
skręta wielkości hawańskiego cygara.
– Okay, gracie bardzo dobrze, ale to nie ma sensu. Nikogo nie będzie
obchodził taki rodzaj muzyki. To, co ja sobie wyobrażam…
I zaczął rzucać takimi określeniami, jak „kakofonia” i „epifania”. Byliśmy już
na haju i zastanawialiśmy się: „Co on rozumie przez kakofonię dźwięków?”
Wreszcie doszedł do sedna. Żeby nam to zademonstrować, wyjął kilka
fotografii surferów ubranych w jaskrawe punkowe kolory.
– Chcę wziąć ten zespół i uprościć całą muzykę. Zmienić ją w stary rock and
roll z lat pięćdziesiątych, tak prosty, jak tylko to możliwe – bas, gitara,
nieskomplikowane riffy, podstawowy rytm. I chcę z Anthony’ego zrobić gwiazdę,
frontmana, żeby nie było nieporozumień. Publiczność będzie wyciągała szyje,
patrząc na główną postać, a reszta zespołu w tle będzie grała najprostszy rock
and roll znany ludzkości.
Przerwał, czekając na naszą reakcję, a ja spojrzałem na Flea.
Flea stracił przytomność.
Podejrzewam, że Malcolm zorientował się, że jego przesłanie nie zostało
dobrze przyjęte. Pochlebiło mi wprawdzie, że jego zdaniem mam w sobie
potencjał na gwiazdę zespołu, ale cała reszta jego wypowiedzi stanowiła
zaprzeczenie wszystkiego, co było nam bliskie, w co wierzyliśmy. To było tak,
jakby przemówił Czarodziej z Oz, mówiąc rzeczy zbyt groteskowe, żeby wziąć je
poważnie.
Nadeszła pora na nagranie drugiej płyty. W EMI zapytali nas, kogo
chcielibyśmy na producenta. Bez wahania odpowiedzieliśmy: „George’a
Clintona”, ponieważ po naszym pierwszym albumie przychodzili do nas ludzie
i mówili: „Musieliście uczyć się od P Funk”, czyli legendarnego funkowego
zespołu George’a. Dość późno zainteresowaliśmy się brzmieniem
Parliament/Funkadelic i o George’u wiedzieliśmy mniej, niż powinniśmy byli
wiedzieć wtedy, czy dowiedzieliśmy się później, ale jednego byliśmy pewni –
jeśli James Brown był uważany za ojca chrzestnego funka, to George był jego
wujem chrzestnym.
Ktoś z EMI zadzwonił do George’a.
– George – powiedzieliśmy – jesteśmy Red Hot Chili Peppers z Hollywood
w Kalifornii, gramy skurwysyńsko ostrego rocka i uważamy, że powinieneś być
producentem naszej płyty.
Posłaliśmy mu nasz album i taśmę demo. Spodobało mu się, Flea i Lindy
pojechali więc do Detroit na spotkanie z nim, a on zgodził się zostać naszym
producentem. Do dzisiaj, kiedy nas pytają, jak udało się nam zdobyć George’a
Clintona, ja odpowiadam, że przez telefon, za to Flea zawsze mówi: „Dzięki
dwudziestu pięciu kawałkom”, bo tyle EMI zgodziła się mu zapłacić. Nie wierzę,
że zrobił to wyłącznie dla pieniędzy. Myślę, że dostrzegł coś wyjątkowego,
pięknego i godnego uwagi w tych czterech smarkaczach, którzy próbowali
utrzymać przy życiu ducha hardcorowej muzyki funk, nie w sposób
pretensjonalny czy naśladowczy, ale starając się stworzyć jej własną odmianę.
Pojechaliśmy do Detroit, mając niecałe siedemdziesiąt procent materiału na
płytę. Wśród nowych piosenek były Junge Man, moja oda do Flea, tego pół-
człowieka, pół-bestii narodzonej we wnętrzu wulkanu w Australii, który
kciukiem wydobywał grzmoty z gitary basowej, a także American Ghost Dance,
Catholic School Girls Rule i Battleship (refren „blow job park”, czyli „park
obciągania”, został zainspirowany prawdziwymi przygodami Cliffa, który musiał
oganiać się od propozycji zrobienia mu loda na miejscach postojowych przy
Mulholland, gdzie ćwiczył głos). Nevermind i Sex Rap pochodziły z naszego
pierwszego demo, a 30 Dirty Birds było starą obozową piosenką Hillela. George
planował, że spędzimy w Detroit miesiąc, nim wejdziemy do studia, był więc
czas na napisanie nowych utworów.
Mieliśmy nagrywać w United Sound, studiu George’a, mieszczącym się
w piętrowym ceglanym budynku w samym środku jałowego pustkowia, jakim
w połowie lat osiemdziesiątych stało się centrum Detroit. George kilka lat
wcześniej przejął studio od Motown i nagrał w nim wszystkie klasyczne albumy
Parliament/Funkadelic. Było rewelacyjne, z wielkimi, starymi, analogowymi
konsoletami, wspaniałym pokojem dla bębnów i osobnymi pomieszczeniami dla
instrumentów dętych.
Plan był następujący – przez mniej więcej tydzień zatrzymamy się
u George’a, dopóki nie wynajmiemy domu dla zespołu. (Znaleźliśmy dom
w Wabeek Lake, najbogatszym ze wszystkich przedmieść. Był to trójkąt pełen
sprzeczności – mieszkaliśmy u George’a na wsi, próby mieliśmy w centrum,
gdzie metr kwadratowy gruntu nie mógł kosztować więcej niż trzydzieści
centów, później przeprowadziliśmy się do dzielnicy z polem golfowym dla
białych bogaczy.) George mieszkał we współczesnym wiejskim domu otoczonym
dwustuhektarową działką w miejscowości o nazwie Brooklyn, oddalonej od
Detroit o godzinę jazdy samochodem. Mimo że nie była to najatrakcyjniejsza
okolica (w domu słychać było warkot aut z toru wyścigowego Michigan 500), dom
stanowił jego azyl. Krajobraz urozmaicały wzgórza i staw rybny, a całość
uświetniała obecność jego pięknej żony, niezwykle miłej i macierzyńskiej.
W niczym nie przypominała jędzy funkowego superświra, czyli osoby, o związek
z którą można by George’a podejrzewać, wręcz przeciwnie, należała do typu
kobiet, na widok których człowiek myśli: Boże, chciałbym mieć taką mamę.
George rozlokował nas następująco: ja z Hillelem w jednym pokoju, Cliff
i Flea w drugim, Lindy sam w trzecim. Chodziło o to, żebyśmy nabrali rozpędu,
mieszkając poza miastem; nie chcieliśmy, żeby na nasze sesje miały wpływ
prochy. Ale zaraz na początku pobytu u George’a rozchorowałem się – wyglądało
to na bardzo poważne zatrucie pokarmowe. Wymiotowałem, moja skóra nabrała
dziwnego koloru i nie mogłem jeść. Nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje,
ale Flea stwierdził:
– Jesteś chory z powodu pierdolonych prochów.
Byłem ciemny jak tabaka w rogu, nawet do głowy mi nie przyszło, że mam
typowe objawy głodu heroinowego.
Z jakiegoś głupiego powodu posłaliśmy po działkę koki wartą pięćdziesiąt
dolarów. Lindy, Hillel, Flea, George i ja wzięliśmy wszystko. Czułem się
wspaniale przez mniej więcej pół godziny, później wróciła dawna bezsenność
i objawy głodu. Po kilku dniach ustąpiły i w salonie George’a urządziliśmy salę
prób. Perkusja, gitary, bas, wzmacniacze – zaczęliśmy grać i poznawać
George’a. A poznać George’a, to pokochać go. Jest potężnym mężczyzną
z potężnymi włosami, ale jeszcze coś w nim ma rozmiary słonia – jego aura.
George uwielbia opowiadać historie i nie wstydzi się przyznać do najbardziej
głupiego, dziwacznego i wątpliwego zachowania. Zmienialiśmy się
w obozowiczów, którzy przy ognisku słuchali wielkiego mistrza
psychodelicznych funkowych doznań. „George, opowiedz nam jeszcze o Sly
Stone”, a on nie dawał się dwa razy prosić. Poza tym, że był świetnym
narratorem, robił nam wykłady o znaczeniu systematyczności w życiu. Chodził
po domu z butelką soku śliwkowego i mówił:
– Wiecie, ile mam lat, wiecie, że potrafię pracować dzień i noc. A to wszystko
dzięki temu, że jestem systematyczny.
George miał kolekcję wypchanych zwierząt. W całym domu nie było
dosłownie jednego mebla, na którym nie stałyby naturalnej wielkości wypchane
zwierzęta, niektóre bardzo stare. Był kolekcjonerem, wielbiciele, przyjaciele
i rodzina nieustannie dawali mu kolejne egzemplarze, znaleźliśmy się więc
w środku tego wielkiego cyrku z wypchanymi zwierzętami.
Po tygodniu spędzonym u George’a przenieśliśmy się do domu przy polu
golfowym, później nadeszła pora nagrywania taśm demo w studiu w centrum
Detroit, należącym do niejakiego Navarro, barwnego, choć nikczemnego
alfonsa-dilera narkotyków, właściciela studia w starym stylu. Był to starszy pan
o niezwykle niskim, mrukliwym głosie; takim, jaki mają Isaac Hayes i Barry
White. Nie zawsze rozumiałeś, co mówił, ale bez problemów łapałeś, co chciał
powiedzieć. Kiedy wchodził do pokoju, nie miało znaczenia, kto tam był:
dziewczyny, ekipa, George, wszyscy okazywali mu szacunek.
Zaczęliśmy nagrywanie taśm demo. I zaczęliśmy też brać kokę, której
wszędzie było pełno. Zamawialiśmy kurczaka à la Popeye i kokainę. Jeśli
zdążyłeś zjeść kurczaka, zanim koka za bardzo uderzyła ci do głowy, to miałeś
obiad. Jeśli nie, nie przejmowałeś się obiadem. W przeciwieństwie do nas
George na kokainowym odlocie nigdy nie zachowywał się jak kretyn. Nawet nie
wiedziałeś, czy wziął kokę, czy nie – miał naprawdę silny organizm.
Zadomowiłem się i próbowałem skończyć rozpoczęte piosenki, czasami się
udawało, czasami zapętlałem się i wymyślałem skomplikowane kombinacje
słów. Ja pisałem, a George słuchał tych smarkaczy z Hollywood grających
ekscentryczną, hardcorową muzykę funk i bardzo mu się podobało.
Pokazywałem mu tekst i pytałem o zdanie.
– Hej, to niesamowite. Super. Idź pisać następną, potrzebujemy jeszcze
jednej piosenki.
Na pewnym etapie preprodukcji Flea, który słuchał bardzo dużo nagrań
zespołu Meters, zaproponował, żebyśmy nagrali ich piosenkę Africa. George
zastanowił się nad tym i powiedział:
– A gdyby tak Anthony napisał na nowo słowa, żeby to było o waszej „Afryce”,
czyli Hollywood?
Napisałem więc nowy tekst, a George przygotował później jedną ze swoich
niewiarygodnych wokalnych aranżacji. Myślę, że chyba nawet zaśpiewał kilka
linijek.
Utwór Freaky Styley był inną interesującą innowacją George’a. Pierwotnie
była to instrumentalna uwertura przed kolejnym numerem, ale George’owi
ogromnie przypadł do gustu ten nabierający mocy, rytmiczny kawałek, i uparł
się, że to będzie jego piosenka, nawet jeśli wokal miałby polegać na prostej
melorecytacji. Podczas nagrania tego utworu, który do dzisiaj pozostał jednym
z najlepszych, jakie napisaliśmy, wszyscy byliśmy w reżyserce. W pewnej chwili
George zaczął skandować: „Fuck’em, just to see the look on their face. Fuck’em,
just to see the look on their face” („Pieprz ich, żeby tylko zobaczyć wyraz ich
twarzy”). Wszyscy się przyłączyliśmy i był to przykład spontanicznego
muzykalnego samozapłonu. Drugi wokal w tej piosence „Say it out loud, I’m
Freaky Styley and I’m proud” („Powiedz to na głos, mam ześwirowany styl
i jestem z tego dumny”) był jedną z tych zrodzonych pod wpływem chwili fraz.
W tamtym okresie wszystko, co było w porządku, nazywaliśmy Freaky Styley –
ześwirowany styl. To mógł być taniec, dziewczyna, rytm wybijany na bębnie,
cokolwiek. Kiedy wieczorem siedzieliśmy przy kuchennym stole
i zastanawialiśmy się, jak zatytułujemy album, Cliff spojrzał na nas i powiedział:
– A czemu nie nazwiemy tego tak, jak nazywamy wszystko? Freaky Styley.
W studiu należącym do Navarro skończyliśmy aranżacje, a ja miałem kilka
nowych tekstów. Styl pracy George’a był naprawdę wyjątkowy. To nie było
superwyrafinowane nagrywanie z zastosowaniem najczulszego sprzętu
reagującego na każde drgnienie perkusji, jego stosunek do materiału brał się
bardziej z serca. George miał nieprawdopodobne ucho do partii wokalnych w tle,
potrafił je usłyszeć zwłaszcza w bardziej ezoterycznych fragmentach piosenki,
w których normalnie wokalu by nie było. Jeśli posłuchacie nagrań Funkadelic
albo Parliament, przekonacie się, że aranżacje wokalne są arcydziełami samymi
w sobie. Teraz George pod tym kątem słuchał naszych piosenek, a my byliśmy
otwarci na każdą jego propozycję. Jeśli mówił: „W tej części chcę pięcioosobowy
wokal”, skakaliśmy z radości.
Przenieśliśmy się do United Sound i zaczęliśmy nagrywać ścieżki
podstawowe. Zawsze nagrywaliśmy improwizowany wokal, bo była to epoka,
kiedy nagrywało się z marszu, a później próbowało coś z tym robić. Nie
mieliśmy dwudziestu wersji, z których wycina się najlepsze sylaby i skleja
w całość. George stawiał mnie na środku pokoju, a nie kazał wychodzić do
sąsiedniego pomieszczenia, dzięki czemu czułem się częścią zespołu. Było to
mądre posunięcie, bo wszyscy powtarzali: „Och, Chili Peppers są rewelacyjni na
żywo, ale nigdy nie uda im się w studiu wytworzyć tej samej żywiołowej chemii
co na scenie”.
Podczas nagrywania płyty zaczął nam składać wizyty nietypowy gość. Na
imię miał Louie i był bladym, łysym mieszkańcem Środkowego Wschodu.
Okazało się, że to osobisty dostawca koki George’a. Po kilku wizytach stało się
jasne, że gospodarz jest mu winien mnóstwo pieniędzy, ale George nie chciał
się ugiąć. Louie zaczął przychodzić z gorylami i ze swoim wolnym, wyrazistym
akcentem mówił:
– George, mówię poważnie, człowieku, musisz wyrównać rachunki, zanim
dam ci znowu towar. Ja prowadzę interes.
– Louie, rozejrzyj się dokoła – odpowiadał George. – Myślisz, że mam
gotówkę? W tym biznesie płacą ci wtedy, kiedy ci płacą. A kiedy mi zapłacą, wy,
sukinsyny, będziecie pierwszymi, którym ja zapłacę.
Louie sprawiał wrażenie, że cierpi.
– George, już to wcześniej słyszałem. Nie przyprowadziłem tych facetów na
pokaz. Jeśli będą musieli zrobić komuś krzywdę, to…
George nawet okiem nie mrugnął, bo miał plan. Orientował się, że Louie
jest zafascynowany biznesem muzycznym, wymyślił więc, że jeśli zaproponuje
mu udział w nagrywaniu płyty, zapewni sobie stały dopływ koki. W końcu
przyrzekł, że Louie może zadebiutować jako wokalista na naszym albumie.
Myślałem sobie: Okay, ufam George’owi, wiem, że nic tutaj nie dzieje się bez
powodu, ale niech mnie szlag trafi, jeśli zgodzę się, żeby ten skurwysyn zaśpiewał na
mojej płycie. To jest pieprzona świętość.
– Nie przejmuj się, wszyscy będą zadowoleni – powiedział mi George. – On
wystąpi na płycie, a tobie wcale to nie będzie przeszkadzało.
George miał rację. Na samym początku Yertle the Turtle słychać
niesamowity, zupełnie wyrwany z kontekstu głos mówiący: „Look at the turtle
go, bro”, i zaraz po tym rozlega się synkopowany funkowy rytm. To był debiut
Louiego, który uszczęśliwił go na tyle, że nikomu nie zrobił krzywdy. Im dłużej
trwały sesje, tym regularniej dostarczał kokę, tak bardzo mu zależało na tym
kwadransie sławy.
Kiedy zbliżała się pora ostatecznego nagrania partii wokalnych,
postanowiłem, że przez dwa tygodnie nie będę brał kokainy, co było jak decyzja
o celibacie mieszkańca burdelu. Nie miało to nic wspólnego z trzeźwością, bo
chociaż skończyłem już dwadzieścia trzy lata, wciąż byłem zaburzonym
emocjonalnie nastolatkiem. Nie chciałem po powrocie do Hollywood
zastanawiać się: Co się stało? Miałem szansę nagrać płytę z George’em Clintonem
i spieprzyłem sprawę. Za dwa tygodnie przewidziano nagrywanie wokalu. Chyba
uświadomiłem sobie, że znacznie trudniej śpiewać, kiedy koka spływa ci po
gardle.
Głównym powodem, dla którego tak przejmowałem się moim wokalem, było
to, że w okresie przedprodukcyjnym Flea zaczął grać na basie piosenkę Sly
Stone’a If You Want Me to Stay. Hillel i Cliff przyłączyli się do niego
i postanowiliśmy, że zamieścimy ją na płycie. Trochę się bałem, bo potrafię
zaśpiewać wszystko, co sam napiszę, ale melodia innego autora jest zawsze
wyzwaniem, a zwłaszcza Sly Stone’a, jednego z najbardziej oryginalnych
wokalistów, jeśli wziąć pod uwagę frazowanie.
George musiał wyczuć moją niepewność.
– Masz to w sobie, nie musisz się przejmować. Wiem, że dasz sobie z tym
radę – zapewniał mnie. Zaprosił mnie do swojego domu na weekend, żebym
mógł popracować nad piosenką. Najpierw postanowiłem na kilka dni wpaść do
mamy. Wziąłem ze sobą taśmę i przez cały czas ćwiczyłem. Z Grand Rapids
pojechałem do George’a. Rozmawialiśmy o piosence, robiliśmy próby
i chodziliśmy na długie spacery po jego posiadłości. Nie dostrzegałem tego
wtedy, ale on spokojnie i po cichu udzielał mi nauk. Rozmawialiśmy absolutnie
o wszystkim i George budował moją pewność siebie, sterując mną tak, bym
poczuł się lepiej i w studiu tworzył magię. Jak sądzę, wiedział, że Hillel jest
niezwykle utalentowanym gitarzystą, Flea rewelacyjnym basistą, Cliff
doskonałym perkusistą, a ja jestem tym facetem, który ma poetyckie zdolności,
ale nie jest zupełnie pewien swojego głosu.
Wcześnie rano chodziliśmy łowić ryby w stawie. Przy tym zajęciu George
zmieniał się nie do poznania. Przestawał być prowokującym mistrzem
funkowego wszechświata, stawał się bardziej zamkniętym w sobie,
ekscentrycznym człowiekiem z ogromnym doświadczeniem. Wędkarstwo była
dla niego rodzajem medytacji. Nie obchodziło go, co łowiliśmy, wszystko zjadał.
Słonecznica pstra, bass słoneczny, sum – cokolwiek wyciągaliśmy z jeziora,
wędrowało na patelnię. Wracaliśmy do domu i żona George’a smażyła naszą
zdobycz na śniadanie.
Kiedy od niego wyjeżdżałem, byłem pewien, że z piosenką pójdzie mi
dobrze. George prowadził mnie także podczas samego nagrywania. Miał
w swoim boksie mikrofon i wykrzykiwał polecenia albo śpiewał ze mną.
Nagrywaliśmy podstawowe ścieżki i słyszeliśmy jego wspaniały głos z małego
tranzystorowego głośnika. Kiedy przyszła kolej na wokal i zostałem sam, George
wszedł do studia, włożył słuchawki i razem ze mną śpiewał i tańczył. Był dla
mnie jak starszy brat, życzliwy, wrażliwy i pełen zrozumienia dla tego
barwnego, dziwacznego miejsca, z którego pochodziliśmy. Nie chciałem nigdy
go zawieść.
Po skończonych nagraniach byliśmy przekonani, że na tej płycie
osiągnęliśmy znacznie więcej, niż sądziliśmy, że potrafimy, i nie wątpiliśmy, że
znajdujemy się na prostej drodze do wielkości. Kilka osób z EMI wybrało się do
Detroit, żeby przesłuchać materiał. Puściliśmy im parę numerów, a oni zamiast
powiedzieć: „To będzie wielka sprawa!”, w ogóle się nie odzywali. Tańczyłem,
śpiewałem razem z płytą i szalałem, a oni mruczeli: „Hm, zobaczymy, co się da
z tym zrobić”. Mówimy oczywiście o wytwórni płytowej, której brakowało
szczypty świadomości koniecznej do poznania się na twórczości oryginalnej,
dostrzeżenia jej wartości i przedstawienia jej światu. Szukali kolejnego zespołu
podobnego do Roxette.
Wróciliśmy do Los Angeles z poczuciem spełnienia, bardziej doświadczeni,
po czym każdy oddał się na nowo swojemu szaleństwu. W tym czasie matka
Jennifer przeprowadziła się z Cahuengi do osiedla w Pasadenie. Tuż obok był
opuszczony budynek, w którym zaczęliśmy na dziko przemieszkiwać z Jennifer.
Nie odcięto jeszcze wody, dodatkowo pociągnęliśmy kabel, żeby móc słuchać
muzyki. Wstawiliśmy łóżko i nocą zapalaliśmy świece.
To wtedy tak naprawdę zacząłem uprawiać heroinowy seks. Uświadomiłem
sobie, że jeśli kochasz kogoś, kto pociąga cię seksualnie, heroinowy haj może
dziesięciokrotnie wzmocnić doznania, ponieważ przez całą noc uprawiasz seks
i chociaż nie jesteś w stanie osiągnąć wytrysku, to wciąż czujesz ochotę.
Pamiętam, jak podczas seksualnych maratonów z Jennifer na tamtym łóżku
myślałem: Życie nie może być lepsze niż teraz. Jestem w zespole, mam kilka dolarów
w kieszeni, mam tę piękną, słodką, gorącą, seksowną, zwariowaną dziewczynę, dach
nad głową i trochę prochów.
Myśli te rozwiewały się jednak i następnego dnia znowu wpadałem w ciąg.
Jennifer robiła, co mogła, by jakoś dawać sobie radę z moim szaleństwem, choć
równocześnie powoli pracowała nad własnym. Po powrocie z Detroit
zaprzyjaźniłem się z dziewczyną nazwiskiem Kim Jones. Mój przyjaciel, Bob
Forest, był w niej zakochany do szaleństwa, ale ona z nim zerwała. (Zaraz po
tym zdarzeniu napisał o niej piosenkę, w której był następujący refren „Why
don’t you blow me and the rest of the band?” – „Czemu nie zrobisz laski mnie
i reszcie kapeli?”) Wciąż miał obsesję na jej punkcie i często zabierał mnie do jej
mieszkania w Echo Park. Pukaliśmy do drzwi, żeby sprawdzić, czy jest w domu.
Bob wyliczał liczne zalety Kim – jest inteligentna i piękna, studiowała
w Chinach, pisze do „L.A. Weekly”, pochodzi z Tennessee, a w dodatku jest
lesbijką, bo zostawiła Boba dla naprawdę gorącej dziewczyny. Okazało się, że
jednak nie jest lesbijką, natomiast pozostałe zalety były prawdziwe. Już przy
pierwszym spotkaniu wiedziałem, że zostaniemy bliskimi przyjaciółmi. Oboje
byliśmy spod znaku Skorpiona i między nami nigdy nie pojawiło się napięcie
seksualne.
Pod pewnymi względami Kim stanowiła żeński odpowiednik Hillela,
ponieważ nie było takiej zbrodni, której by ci nie wybaczyła, ohydnego czynu czy
egoistycznego zachowania, w którym nie starałaby się odszukać twoich dobrych
cech. Oczywiście sama też była kompletnie niepozbierana. Inteligentna, ale
niemyśląca rozsądnie narkomanka, współuzależniona, życzliwa dla innych,
troskliwa, była dla mnie piękną bratnią duszą. Mój związek z nią się zacieśniał,
ponieważ była dla mnie źródłem miłości, przyjaźni, poczucia swobody i bliskich
mi poglądów, nie stawiając przy tym żadnych wymagań, jak robiłaby to
partnerka. Jennifer nigdy nie przestała pociągać mnie seksualnie; im dłużej
z nią byłem, tym lepszy stawał się seks, ale jako partner byłem do niczego.
Mówiłem, że będę w domu za godzinę, a zjawiałem się po trzech dniach. Gdyby
dzisiaj ktoś postąpiłby tak w stosunku do mnie, pewnie dostałbym ataku serca,
ale kiedy jesteś młody, nie masz o niczym pojęcia.
Kim nie przejmowała się, jeśli znikałem na kilka dni, relacje z nią były więc
pozbawione minusów. Nigdy nie mówiła: „Ty skurwysynu, oglądałeś się za
tamtą dziewczyną, nie wróciłeś do domu, wydałeś wszystkie pieniądze”. Kim
spodziewała się po mnie, że wydam wszystkie pieniądze, będę oglądał się za
dziewczynami i znikał. Pewnego razu poszedłem do niej, ale nie było jej
w domu. W desperacji złapałem toster i wymieniłem na prochy. Po powrocie
w ogóle się tym nie przejęła. „Nie ma sprawy, kupimy nowy”.
Dość szybko wprowadziłem się do Kim i celem naszych wspólnych dni stało
się ćpanie. Dostawała gotówkę z różnych źródeł: ubezpieczenie po śmierci ojca,
czeki z „L.A. Weekly” albo od matki z Tennessee. Wypłacaliśmy gotówkę,
spotykaliśmy się z jakimś Francuzem albo Rosjaninem na rogu ulic w Hollywood
i kupowaliśmy od niego heroinę, a jeśli zostało nam trochę pieniędzy,
wydawaliśmy je na kokę. Wkrótce oboje wpadliśmy w nałóg. Hillel także brał.
Jego zwariowana dziewczyna imieniem Maggie była przyjaciółką Kim, często
urządzaliśmy więc wspólne narkotykowe imprezy.
Od czasu do czasu zespół wyjeżdżał do San Francisco na koncerty. Byliśmy
jeszcze młodzi i dość silni, mimo nałogu potrafiliśmy dobrze grać. We wrześniu
1985 roku graliśmy dwa koncerty organizowane przez Run-DMC, jeden w San
Francisco, drugi w Los Angeles. Koncert w Los Angeles odbył się w Palladium,
największej jak dotąd sali – przedtem w takiej wystąpiliśmy tylko raz jako zespół
otwierający koncert Oingo Boingo. Wszystkie bilety sprzedano. Oczywiście
w wieczór poprzedzający występ ćpałem, pojawiłem się więc za kulisami na
heroinowo-kokainowym odlocie. Zespół był na mnie wściekły, ale jakoś udało mi
się pozbierać i wyjść na scenę. Koncert okazał się pamiętny z powodu dwóch
rzeczy. Mniej więcej w połowie występu na scenę wszedł George Clinton i we
dwójkę zaczęliśmy wykonywać skomplikowane tańce podczas solówek
instrumentalnych. George wstrzyknął sporą dawkę barw, miłości, energii
i sensu w ten koncert.
Koncert stał się pamiętny także dlatego, że na krótko przed wejściem
George’a postanowiłem przerwać występ i wygłosić płynącą z serca,
dziesięciominutową przemowę na temat niebezpieczeństw związanych
z braniem narkotyków. Z całą pewnością jej nie zaplanowałem, ale coś mnie
naszło, kiedy patrzyłem na swoje posiniaczone ręce, i po prostu zacząłem
mówić:
– Jeśli do tej pory nie wbiliście igły w żyłę, to tego nie róbcie. Powiem wam
z własnego doświadczenia, że nie musicie tego robić. Ja teraz muszę i to jest
straszne, nie chcę, żeby ktokolwiek kiedykolwiek odczuwał to, co ja czuję w tej
chwili. Niech ja za was cierpię, bo nikt nie powinien siebie na to skazywać. Jeśli
to robicie, nie ma sprawy, róbcie dalej, ale nie myślcie, że pozostaniecie tacy
sami, skoro tak daleko zaszliście.
Po czym przeszedłem do szczegółowych wyjaśnień, dlaczego branie jest
takim wielkim błędem. Mówiłem i mówiłem, nie mogłem się powstrzymać.
Tymczasem cały zespół obrzucał mnie spojrzeniami w rodzaju: „O mój Boże, co
za popierdolony idiota”. Po koncercie bałem się stanąć z nimi twarzą w twarz.
Myślałem, że będą mnie nienawidzić za tę mowę i za to, że taki ze mnie
hipokryta. Wszyscy brzydko na mnie patrzyli, kiedy za kulisy przyszedł mój
przyjaciel Pete Weiss, perkusista z Thelonious Monster.
– Swan, słyszałem, jak ze sceny mówisz mnóstwo rzeczy, ale to była
najlepsza cholerna rzecz, jaką w życiu powiedziałeś – oznajmił. – To było
niesamowite, przykułeś uwagę wszystkich ludzi na sali. Wiedzieli, że jesteś
naćpany, ale rozumieli, że obchodzą cię inni, że próbujesz okazać miłość. Nie
daj się ogłupić kumplom z kapeli, dzisiaj wieczorem postąpiłeś słusznie.
Miesiąc później, kiedy wyruszaliśmy na trasę promocyjną Freaky Styley po
kraju, mimo moich górnolotnych mów nic się nie zmieniło. Hillel i ja braliśmy,
po raz pierwszy jednak zauważyłem, że nie jest z nim dobrze. Wydawał się
słaby – gdy ja potrafiłem pozbierać się po ćpaniu, w nim jakoś zgasł ten bojowy
ogień Izraelitów, który w przeszłości zawsze jasno płonął. Stało się to jasne,
kiedy w trakcie trasy jak zwykle urządziliśmy zawody wrestlingu. Byłem
trenerem Hillela, który miał walczyć z Flea. Flea był solidnej budowy, ale Hillel
przewyższał go wzrostem i miał masywne, przypominające pnie drzewa nogi,
jak wysoki bożek Pan. Przez dwa tygodnie przygotowywaliśmy się do meczu,
który odbył się pewnego wieczoru w hotelowym pokoju. Flea pokonał Hillela
w czasie, jaki był mu potrzebny do złapania go, położenia na łopatki
i bezlitosnego przyszpilenia do podłogi – trwało to może dziesięć sekund.
Widziałem, że Hillel stracił wewnętrzne źródło siły, uzależnienie obrabowało go
z instynktu przetrwania, który w najgorszym razie każe ci się bronić. To była
smutna chwila.
W trasie Hillel i ja nie braliśmy heroiny, za to butelkami piliśmy
Jagermeistra, ponieważ po nim czuliśmy się podobnie jak na heroinowym haju.
Hillel dokuczał mi, że marnie sobie radzę z alkoholem, bo kiedy byłem pijany,
rozbierałem się do naga i chodziłem po motelu, pukając do różnych drzwi, on za
to do końca zachowywał się normalnie.
Wyjazd w trasę stanowił dla mnie torturę, przede wszystkim z powodu
burzliwego związku z Jennifer. Chociaż mieszkałem głównie u Kim, Jennifer
nadal była moją dziewczyną. Po pewnym czasie nabrała przekonania, że Kim
i ja uprawiamy seks. Pewnego razu przechodziła obok domu Kim i przez okno
zobaczyła nas pogrążonych w głębokim śnie – oboje byliśmy nadzy i przytuleni
do siebie. Zdaję sobie sprawę, że jej zdaniem musiało to źle wyglądać, ale my po
prostu mieliśmy miły odlot. Żadnego romansu, tylko przyjaźń.
Jennifer jednak wiedziała lepiej. Obudziliśmy się z Kim, kiedy rozbiła szybę.
Nie wystarczał jej dobry, staroświecki kij do bejsbolu – utorowała sobie drogę
bogato rzeźbioną i malowaną laską z głową ptaka z krainy Majów. Kiedy dostała
się do środka, usiłowała zabić mnie tą laską.
Przed wyjazdem w trasę przez kilka dni unikałem Jennifer, bo wiedziałem,
że rzuci we mnie siekierą lub innym narzędziem mordu. Wcześnie zjawiłem się
na miejscu zbiórki, czyli na parkingu EMI przy Sunset. Byłem z Kim, oboje
mieliśmy odlot po heroinie i siedzieliśmy w jakimś samochodzie.
Przypuszczam, że w tym wywołanym prochami półśnie rozpiąłem Kim
bluzkę, bo chciałem zobaczyć jej biały jak mleko biust. Może nawet ssałem jej
sutek albo gładziłem pierś, kiedy – BUM, BUM, BUM! – coś zaczęło walić
w szybę. Podniosłem głowę i zobaczyłem Jennifer.
– Ty skurwysynu, od kilku dni się nie pokazujesz, wiedziałam, że święci się
coś takiego! – wrzasnęła.
– Jennifer, uwierz mi, może i rozpiąłem jej bluzkę, ale nigdy nie uprawiałem
seksu z tą dziewczyną, jesteśmy tylko przyjaciółmi – zaprotestowałem.
– Miałeś wrócić do domu trzy dni temu, a teraz wyjeżdżasz na trzy tygodnie!
A tak przy okazji, to jestem w ciąży! – krzyczała.
Tymczasem dyskusja przeniosła się na chodnik, gdzie Jennifer próbowała
mnie zabić albo przynajmniej wydrapać mi oczy.
– Widzisz, Jennifer, właśnie dlatego przez trzy dni przed wyjazdem w trasę
nie wracałem do domu, bo nie chciałem oberwać, a z tobą trudno się rozmawia.
I wiem, że nie jesteś w ciąży, bo niedawno miałaś okres, a ja później się z tobą
nie kochałem, nie próbuj mi więc wmawiać jakiejś pieprzonej ciąży.
Próbowałem przemówić jej do rozsądku, ale była uparta jak osioł. Nie żebym
miał o to do niej pretensje. W żaden sposób nie dawała się powstrzymać,
w dodatku Kim znalazła się na linii ognia, schowałem się więc w budynku
EMI. Jennifer pobiegła za mną, ciągnąc mnie za włosy i drapiąc po twarzy.
Wciąż byłem na haju, nie myślałem rozsądnie i usiłując zachować oczy oraz
włosy na miejscu, zacząłem uciekać korytarzami.
Rzuciła się w pogoń za mną. Nie wiem, skąd miałem przy sobie ciasteczka,
którymi w nią rzucałem, starając się utrzymać ją na dystans. Złapała jakiś tępy
przedmiot, zasłoniłem się więc podniesioną nogą, żeby mnie nim nie uderzyła,
a ona zaczęła szaleć jeszcze bardziej, jeśli w ogóle było to możliwe.
– Nie próbuj kopać mnie w brzuch tylko dlatego, że jestem w ciąży. Wiem,
że chcesz się pozbyć dziecka! – wrzasnęła.
Na szczęście uratował mnie Lindy.
– Jennifer, wyjeżdżamy tylko na kilka tygodni. Wiem, jak bardzo ten chłopak
cię kocha. Mówi tylko o tobie.
Jakimś cudem udało mi się wziąć udział w tournée w jednym kawałku.
Choć wyjechaliśmy w trasę, ludzie z EMI nie zrobili nic, by wypromować
album. Nie dali nam nawet pieniędzy na nakręcenie teledysku, ale nas to nie
powstrzymało. Lindy miał jedną z pierwszych domowych kamer wideo. Nakręcił
sporo materiału w trasie i dodał fragment z dokumentu BBC, w którym
śpiewamy Jungle Man w „Club Lingerie” w Hollywood. W pokoju na zapleczu
EMI połączył dwa magnetowidy, całość zmontował i mieliśmy teledysk za sto
dolarów. Później nasz dobry przyjaciel Dick Rude nakręcił teledysk do Catholic
School Girls Rule, w którym wśród innych bluźnierstw znalazło się też ujęcie
przedstawiające mnie śpiewającego na krzyżu, dlatego klip prezentowano
wyłącznie w klubach.
Kiedy nie byliśmy w trasie, prawie cały czas ćpałem. Codziennie był taki sam
jak wczoraj Dzień Świstaka. Kim i ja budziliśmy się i musieliśmy patrzeć przez
okno, żeby z kierunku, w jakim autostradą jadą samochody, stwierdzić, czy to
świt czy zmierzch. Kombinowaliśmy trochę gotówki, kupowaliśmy prochy,
braliśmy, a potem kompletnie zamroczeni, trzymając się za ręce, szliśmy na
spacer dokoła jeziora Echo Park. Jeśli miałem pojawić się na próbie, to
przypuszczalnie się nie pojawiałem, a jeżeli jednak przychodziłem, to byłem
zbyt odurzony, żeby cokolwiek robić, kiwałem się więc w kącie sali albo spałem
na rampie.
Kim i ja ćpaliśmy codziennie, po czym w samym środku euforii
przysięgaliśmy, że jutro wyjdziemy z nałogu. Następnego dnia jednak cały
proces zaczynał się od nowa. W tamtym okresie mnóstwo naszych znajomych
brało i często widywaliśmy się tylko w samochodach, kiedy czekaliśmy na
handlarzy. Kupowaliśmy od tego samego Francuza – wysyłaliśmy mu sygnał na
pagera, on oddzwaniał i mówił: „Spotkajmy się na rogu Beverly i Sweetzer za
dziesięć minut”. Jechaliśmy tam i na jednym rogu widzieliśmy w samochodzie
Hillela i Maggie, na drugim Boba Foresta i jego dziewczynę. Diler chodził od
samochodu do samochodu, zawsze na końcu obsługiwał nas, bo istniało
największe prawdopodobieństwo, że nie będziemy mieli odpowiedniej sumy
albo już byliśmy mu winni, ale cierpliwie czekaliśmy i braliśmy tyle, ile nam
dawał. Wracaliśmy do domu, dzieliliśmy towar i napełnialiśmy strzykawki.
Ponieważ zorientowałem się, że znacznie lepiej niż Kim toleruję heroinę, bez
jej wiedzy zawsze brałem dla siebie trzy czwarte działki, a resztę dawałem jej.
Ironia losu polegała na tym, że ta praktyka o mało jej nie zabiła.
Zdarzyło się to pewnego wieczoru u Hillela, który przeprowadził się do
okrytej niesławą hollywoodzkiej kamienicy o nazwie Milagro Castle, tuż przy
Gower. Kiedyś mieszkała tam Marilyn Monroe, ale obecnie zaludniali ją
wyłącznie dilerzy narkotyków i punki. Udało nam się zdobyć sporą porcję China
White i we trójkę poszliśmy do Hillela. On miał swoją działkę, Kim miała naszą.
Z jakiegoś powodu Hillel zaproponował, że podzieli się z Kim, miałem więc
całość dla siebie. Byłem podekscytowany i zajęty sobą, nie przyszło mi do głowy,
że Hillel podzielił się z Kim pół na pół.
Odlot był niesamowity, pamiętam, jak z Hillelem poszedłem do kuchni,
gdzie jedliśmy płatki Lucky Charms, tańczyliśmy i entuzjastycznie
wychwalaliśmy moc narkotyku. W pewnej chwili uświadomiłem sobie, że od
pewnego czasu Kim w ogóle się nie odzywa. Dotarło do mnie, że tym razem
wzięła znacznie więcej niż zwykle.
Pobiegłem do salonu, gdzie Kim siedziała wyprostowana na krześle,
właściwie martwa. Była zimna i biała, usta miała sine i nie oddychała. Nagle
przypomniałem sobie wszystkie techniki przywracania do życia po
przedawkowaniu heroiny, których nauczył mnie Blackie, kiedy miałem
trzynaście lat. Złapałem ją, zawlokłem pod prysznic i puściłem zimną wodę, po
czym zacząłem jej robić oddychanie usta-usta. Gorączkowo biłem ją po twarzy
i krzyczałem:
– Kim, nie umieraj mi na rękach. Nie chcę dzwonić do twojej mamy
z informacją, że jej córka nie żyje! Nie chcę jutro sam jeść pieprzonego
śniadania!
Odzyskiwała i traciła przytomność. Potrząsałem nią jak szmacianą lalką,
wrzeszcząc:
– Nie zasypiaj!
Hillel zadzwonił na pogotowie. Kiedy przyjechali, wyskoczyłem przez okno
i uciekłem, bo miałem nakazy aresztowania za łamanie praw drogowych. Hillel
pojechał z Kim do szpitala, gdzie doprowadzili ją do odpowiedniego stanu.
Mniej więcej po dwunastu godzinach zadzwoniłem do niej.
– Przyjedź i zabierz mnie stąd. Te skurwysyny zepsuły mi odlot –
powiedziała. – Jestem chora. Musimy coś skombinować.
Zaskakujące, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że sytuacja mogła być
poważna.
Od czasu do czasu bez przekonania podejmowałem próby ze rwania
z nałogiem. Jedną z nich spowodowały nalegania Flea, który powiedział, że
może mógłbym przez pewien czas nie brać i zainteresować się sprawami
zespołu. Zajmował wtedy świetne mieszkanie przy Carmen Street.
Zaproponował, żebym trzeźwiał na jego sofie. Przyszedłem z kilkoma butelkami
NyQuil i powiedziałem:
– Flea, to nie będzie przyjemne. Nie będę mógł spać i wszystko będzie mnie
bolało. Jesteś pewien, że chcesz mnie w swoim domu?
Był na to gotowy, słuchaliśmy więc muzyki, a ja nie brałem. Po jakimś czasie
Flea stwierdził, że powinienem wynająć mieszkanie w tym samym budynku.
Tak zrobiłem i oczywiście od razu wprowadziła się do mnie Jennifer. Na
nieszczęście nowy diler imieniem Dominique, który zdominował wszystkich
pozostałych francuskich handlarzy, mieszkał przy sąsiedniej przecznicy.
Nadeszła pora na kolejną część trasy. W noc poprzedzającą wyjazd Jennifer
i ja urządziliśmy sobie jeden z tych seksualno-heroinowych maratonów.
Kochaliśmy się przez kilka godzin, a potem przez godzinę kłóciliśmy się o mój
wyjazd; Jennifer równie głośno wrzeszczała podczas uprawiania seksu, jak
podczas kłótni. Trudno było stwierdzić, co właściwie robimy. Sąsiad, który mnie
nie cierpiał, wezwał policję, bo uważał, że doszło do aktów przemocy domowej.
Byłem w domu, otoczony stosami strzykawek, łyżek i heroiny, kiedy do drzwi
zapukali gliniarze.
– Mamy wezwanie dotyczące zastosowania przemocy w domu – oznajmił
jeden z policjantów.
– O czym wy mówicie, jaka przemoc? Jestem tu z moją dziewczyną, to
wszystko – odpowiedziałem.
– Czy możemy wejść i się rozejrzeć? – zapytał gliniarz.
Odpowiadałem przecząco, kiedy do drzwi podeszła Jennifer. Nie była pobita,
ale wciąż się denerwowała i wrzeszczała na mnie. Jeden z policjantów wsadził
głowę przez drzwi i oświetlił ją latarką, tymczasem drugi sprawdził mnie
w kartotece. Znalazł nakaz aresztowania, zakuli mnie więc w kajdanki
i wyprowadzili półnagiego. Wszyscy sąsiedzi przyglądali się tej scenie,
przekonani, że aresztowano mnie za pobicie dziewczyny. Jennifer i ja
krzyczeliśmy na siebie, kiedy policja mnie zabierała. To był bardzo
nieprzyjemny epizod z glinami. Na szczęście Lindy zapłacił za mnie kaucję
i następnego dnia wyjechaliśmy, ale w tamtym okresie mojego życia przed
wyjazdem trzeba było uwzględniać incydenty tego typu.
Albo po powrocie. Kiedy przyjechaliśmy z trasy promocyjnej Freaky Styley,
na parkingu EMI czekał na nas Bob Forest. Bob był największym rozrabiaką
w mieście. Jeśli mógł zamieszać, rzucić prowokacyjną aluzję, wywołać dramat
i konflikt, to nie rezygnował z okazji. Uwielbiał to, bo, Bóg wie, sam się rozpadał
na kawałki. Jestem pewien, że takie zachowanie odwracało uwagę innych od
niego.
Bob orientował się w moich wybrykach w trasie, ale byłem zaskoczony, kiedy
podszedł do mnie i powiedział:
– Okay, szalałeś na wyjeździe. Ale czy nigdy nie martwisz się, co robi
Jennifer?
To była ostatnia rzecz, jaką bym się przejmował. Uważałem, że Jennifer
nigdy mnie nie zdradzi, choć ja zdradzałem ją na prawo i lewo.
Bob uśmiechnął się złośliwie.
– Mam dla ciebie złe wieści, kolego.
Serce zaczęło mi walić.
– Mój przyjacielu, nadszedł czas, żebym przekazał ci informacje, które
przypuszczalnie ci się nie spodobają – ciągnął Bob. – Może pewna osoba także
nie była wobec ciebie lojalna.
– Na głowę upadłeś – wyjąkałem. – Jennifer szybciej podetnie sobie żyły, niż
zainteresuje się innym mężczyzną. Kocha mnie każdą komórką swojego ciała.
Jest fizjologicznie i emocjonalnie niezdolna do współżycia z innym.
– Wręcz przeciwnie. Mam dowody.
Zagroziłem, że rozwalę mu czaszkę o chodnik, jeśli nie powie wszystkiego,
co wie. W końcu puścił farbę. Kiedy byłem w trasie, Jennifer spała z Chrisem
Fishem, keyboardzistą Fishbone, jednej z naszych bratnich kapel. Ale wciąż mi
coś nie pasowało. Zrozumiałbym, gdyby spała z Angelo Moorem, przystojnym
solistą. Jaka dziewczyna nie chciałaby się pieprzyć z Angelo? Ale Chris Fish,
facet z okropnymi dredami i jeszcze gorszym wyczuciem stylu w kwestii ubioru?
Byłem zdruzgotany. Nie liczyło się, że w ostatnim roku spałem w trasie
z setką dziewczyn. Ta świadomość mnie dobijała. Fakt, że przyjaciel i moja
dziewczyna robili to pod moją nieobecność, był dla mnie przykładem
niewyobrażalnej demoralizacji. Czułem się sparaliżowany. Przypuszczalnie
wtedy wywołałem u siebie tego paskudnego raka. Ale co mogłem zrobić?
Nie wiem już z jakiego powodu poszedłem do domu mojego ojca i tam
ułożyłem plan. Najpierw zadzwoniłem do Chrisa.
– Chris, pieprzyłeś się z moją dziewczyną?
Nastąpiła bardzo długa chwila ciszy, po niej w słuchawce rozległ się
zaskoczony głos, który wolno powiedział:
– Cholera, Bob się wygadał.
Wziąłem głęboki oddech.
– Chyba nie masz zamiaru czegoś mi zrobić, co?
– Nic ci nie zrobię, ale nie jesteś już moim pieprzonym przyjacielem.
Trzymaj się z daleka ode mnie – ostrzegłem. Koniec rozmowy. To nie Chris był
moim problemem, ale Jennifer.
Zadzwoniłem do niej.
– Jennifer, wiem, co się stało.
– Nic się nie stało – zaprotestowała.
– Nie, wiem wszystko. Rozmawiałem z Chrisem i między nami wszystko
skończone.
Jennifer upierała się, że Chris kłamie, ale ja byłem nieugięty.
– Między nami koniec. Nie zbliżaj się do mnie, nienawidzę cię z całego
serca. Żegnaj.
Odłożyłem słuchawkę i naprawdę tak się czułem. Nadeszła pora, by ruszyć
dalej. Ogarnęło mnie podniecenie i zadzwoniłem do Flea. Razem z nim i Petem
Weissem wybraliśmy się na przejażdżkę ulicami Hollywood. Stałem
w samochodzie i wrzeszczałem:
– Jestem wolny! Jestem wolny!
Przez całą wiosnę roku 1986 wyjeżdżaliśmy w trasę i wracaliśmy, nadeszła
pora na przygotowania do następnego albumu. Jako jednego z producentów
braliśmy pod uwagę Keitha Levene’a, dawnego członka Public Image Ltd.
Znałem Keitha i uważałem go za wspaniałego faceta, ale wiedziałem też, że jest
uzależniony od heroiny, co oznaczało, że czeka nas trudna praca. Dla mnie
jednak brzmiało to rewelacyjnie, bo sam byłem w fatalnym stanie. Im bardziej
skomplikowana stawała się sceneria, tym mniej ja wyglądałem na popaprańca.
W EMI przydzielono nam budżet na taśmę demo w wysokości pięciu tysięcy
dolarów, co wydawało mi się dość wysoką sumą. W żadnym razie demo nie
mogło aż tyle kosztować. Kiedy wspomniałem o tym w rozmowie z Hillelem
i Keithem, okazało się, że wkalkulowali dwa tysiące na narkotyki. Nie sądzę, by
uzgodnili to z Flea, i wiem, że Cliff nie miał o tym pojęcia, po prostu porwał go
ten wir szaleństwa.
Na sesję przyszedłem spóźniony. Parkując przed studiem, zastanawiałem
się, czy mówili poważnie o tych funduszach na prochy. Kiedy przekroczyłem
próg, pierwsze, co wpadło mi w oczy, to góra kokainy i niewielki kopczyk
heroiny. Hillel był na odlocie. Powiedzieli mi, że narkotyki za półtora tysiąca już
zostały skonsumowane, zacząłem więc brać jak szalony i tak się naćpałem, że
nie nadawałem się do udziału w procesie twórczym.
Biedny Cliff siedział w kącie, bawiąc się absolutną w tym czasie nowością –
perkusją elektroniczną. Można było na niej zaprogramować perkusję i nagrać
własne dźwięki, co oznaczało, że perkusista mógł według własnego upodobania
wybierać sobie akompaniament. Cliff najbardziej lubił płacz dziecka.
Urządzenie nie było zbyt skomplikowane technicznie, ale Cliff zajmował się
nim tak obsesyjnie, jak my narkotykami, i śmiał się w dziwny, nerwowy sposób.
Spojrzał na mnie i powiedział:
– Mógłbym na tym grać przez dziesięć lat. To zespół sam w sobie.
Pamiętam, że pomyślałem wtedy: Właśnie to chce robić. Ma po uszy tego cyrku,
w tej maszynie widzi swoją przyszłość.
Było jasne, że Cliff stracił serce do zespołu. Nie zrezygnował, ale
wyczuwaliśmy, że nie ma ochoty dłużej z nami być, Flea poszedł więc do niego
i przekazał mu niedobre wieści. Cliff przyjął to źle i przez kilka lat miał do nas
pretensje. Po zwolnieniu Cliffa Jack Irons, nasz pierwszy perkusista,
zdecydował się wrócić, co dla mnie było takim samym szokiem jak powrót
Hillela. Coś się musiało stać w What Is This, co nadwerężyło lojalność Jacka, bo
nie należał do ludzi, którzy odchodzą, mając na widoku lepszą okazję.
Nieważne, brakowało mu nas, kochał nas i chciał z nami grać. Znowu
zaczęliśmy pisać muzykę w pierwotnym składzie.
W tym okresie jeszcze ktoś na powrót pojawił się w moim życiu. Od
zerwania z Jennifer minął prawie miesiąc. Wciąż bez umiaru szprycowałem się
heroiną i kokainą, niczego się nie ucząc. Nie dojrzewałem jako człowiek. Nie
stawiałem sobie celów, nie pracowałem nad brakami charakteru. Byłem
popieprzonym ćpunem.
Pewnego razu około trzeciej nad ranem ktoś zapukał do drzwi mojego
mieszkania przy Carmen Street. To była Jennifer. Pracowała jako tancerka go-go
w nocnym klubie i najwyraźniej przyszła prosto z pracy, bo miała na sobie
wielobarwny jaskrawy strój – pióra, wysokie buty, łańcuchy i zwariowany
makijaż, którego nałożenie musiało trwać kilka godzin.
– Proszę cię, wpuść mnie. Tęsknię za tobą. Tęsknię za tobą – błagała.
– Nie ma mowy – odpowiedziałem. – Idź sobie. Nie pakuj mnie w kłopoty,
nie próbuj wrzeszczeć. Nie potrzebuję gliniarzy w domu.
Zamknąłem drzwi i poszedłem do łóżka. Kiedy wstałem, Jennifer smacznie
spała skulona na wycieraczce. Powtarzało się to przez kilka tygodni –
przychodziła co noc i albo pukała, albo od razu kładła się na progu. Mieszkanie
opuszczałem przez kuchenne okno i schodziłem w dół po wielkim drzewie
cytrynowym, które rosło tuż obok (okazało się bardzo przydatne, kiedy zdobyłem
trochę perskiej heroiny, która jest oleista i trzeba ją podgrzewać z dodatkiem
soku z cytryny).
Pewnej nocy poddałem się. Nie pamiętam, czy uległem jej miłości, czy
byłem taki spłukany, że potrzebowałem dwadzieścia dolców, czy przyniosła
prochy, czy też z jakiegoś innego smutnego, chorego, pokręconego powodu,
w każdym razie wpuściłem ją i zaczęliśmy w punkcie, w którym przerwaliśmy.
Znowu razem na odlocie jak latawce, z powrotem w totalnie chorym, ale
namiętnym związku. Tak namiętnym, że został zarejestrowany na filmie wideo,
który stał się kultowy w undergroundowych klubach Los Angeles.
Odbyło się to pewnego wieczoru w „Roxy”. Zorganizowano benefis dla Sea
Shepard, hardcorowej wersji Greenpeace, i o udział poproszono też Chili
Peppers. Motywem przewodnim wieczoru była twórczość Jimiego Hendriksa –
każdy zespół miał wykonać jedną z jego piosenek. Zestaw wykonawców był
imponujący, poza nami grali Mike Watt, nasz przyjaciel Tree oraz Fishbone,
czekaliśmy więc na ten wieczór z niecierpliwością.
Pojawiłem się w klubie tuż przed występem Fishbone. Wcześniej
przeprowadziliśmy z Jennifer dyskusję o jej występie z tym zespołem, ale
sprawę uznałem za wykluczoną.
– Nie wyjdziesz na scenę z tym facetem – oznajmiłem. Chłopcy z Fishbone
zaczęli grać, a ja poszedłem na galerię. Kiedy spojrzałem w dół, zobaczyłem na
scenie Jennifer. To mi się nie spodobało. Teraz musiała zapłacić za to, że
w obecności moich przyjaciół okazała mi taki brak szacunku. A jednocześnie
musiałem utrzymać koncentrację, ponieważ było dla mnie szalenie ważną
rzeczą, żeby dobrze zaśpiewać Foxy Lady. Tuż przed naszym wyjściem za
kulisami pojawiła się młoda hippiska. Była naprawdę ładna, miała brązowe
włosy i potężne cycki sterczące pod obcisłym topem, które po prostu nie miały
innego wyjścia, tylko celować wszystkim w twarz.
Olśniło mnie. Podszedłem i szepnąłem jej do ucha:
– Będziemy śpiewać Foxy Lady. Chcę, żebyś pod koniec piosenki, kiedy
będziemy wszyscy szaleć, weszła na scenę nago i zatańczyła ze mną.
Oboje możemy stosować te same sztuczki. Bogini hippie się zgodziła.
Wyszliśmy i powaliliśmy widownię na kolana naszą interpretacją Foxy Lady. To
było tak, jakbyśmy potrafili lewitować. Perkusja szalała. Flea grał jak natchniony.
Hillel orbitował. Ja dawałem z siebie wszystko.
Prawie zapomniałem o niespodziewanym gościu. Kończyliśmy, kiedy
pojawiła się przy nas ta seksowna młoda hippiska. Była naga od pasa w górę i jej
wielkie piersi kołysały się po całej scenie. Podeszła do mnie i zaczęła tańczyć.
Norwood, basista z Fishbone, dołączył do nas i wzięliśmy między siebie tę
półnagą dziewczynę.
Nagle na scenę wskoczyła jak wystrzelona z katapulty jakaś postać. To była
Jennifer. Złapała Norwooda, który był potężnym mężczyzną, i odepchnęła na
bok z taką łatwością, jakby był szmacianą lalką. Później chwyciła dziewczynę
i dosłownie zrzuciła ją ze sceny. Zespół cały czas grał. Uświadomiłem sobie, że
zaraz solidnie mi się dostanie. Leżałem już na plecach, śpiewając końcową
wokalizę. Jennifer rzuciła się na mnie z pięściami, kopała, próbowała trafić
w krocze. Starałem się blokować ciosy, nie opuszczając ani jednej nuty. Kopała
mnie w tyłek, dopóki nie skończyłem piosenki. Później jakimś cudem udało mi
się uciec w noc.
Przy dysfunkcjonalnej dziewczynie, dysfunkcjonalnej platonicznej
przyjaciółce i dysfunkcjonalnym mnie moje życie nadal staczało się spiralnie
w dół. Ustaliliśmy, że producentem naszego trzeciego albumu będzie Michael
Beinhorn. Był to bardzo inteligentny nowojorczyk, który zajmował się tym
samym rodzajem muzyki co my i wyprodukował przebój Herbiego Hancocka
Rockit. Ja tkwiłem w moim Roku Świstaka, co rano budziłem się do szarej
rzeczywistości, w której liczyło się tylko to, że trzeba skombinować działkę, żeby
dobrze się poczuć. Wpadłem w kolejny straszny heroinowy ciąg z Kim i przestałem
być produktywny. Gasłem intelektualnie, duchowo, fizycznie, twórczo – pod każdym
względem traciłem siły. Czasami heroinowy odlot był przyjemny, euforyczny
i beztroski jak marzenie senne, niemal romantyczny. W rzeczywistości umierałem,
ale tak daleko zabrnąłem, że tego nie dostrzegałem.
Na tych kilku próbach, na których się pojawiłem, nie dałem z siebie nic
nowego. Nie miałem tej energii co przedtem ani chęci przedstawiania własnych
pomysłów i tekstów. One wciąż we mnie były, ale proces został zablokowany,
zamrożony. Napisaliśmy kilka piosenek na trzecią płytę – cztery albo pięć –
potrzebowaliśmy jednak znacznie więcej. Cały zespół cierpiał na tym, że Hillel
i ja braliśmy narkotyki, choć ja byłem bardziej oczywistym kandydatem do
skreślenia, bo dosłownie spałem na próbach.
Kiedy pewnego dnia pojawiłem się na próbie, Jack, Hillel i Flea, którzy
przypuszczalnie kochali mnie bardziej niż ktokolwiek inny na świecie,
powiedzieli:
– Anthony, wykopujemy cię z zespołu. My chcemy grać muzykę, a ty
najwyraźniej nie, musisz więc odejść. Poszukamy nowego solisty, dla ciebie nie
ma tu już miejsca.
W krótkim przebłysku jasności umysłu zrozumiałem, że mają wszelkie
podstawy, żeby mnie wywalić. To było oczywiste posunięcie, jak odcięcie stopy,
w którą wdała się gangrena, by w ten sposób uratować resztę ciała przed
śmiercią. Chciałem tylko, żeby mnie pamiętano, żeby uznano, że byłem
założycielem Red Hot Chili Peppers, coś zacząłem, nagrałem dwie płyty,
w zespole spędziłem kilka lat. Cokolwiek zdarzy się później, będzie wyłącznie
ich zasługą. Część mnie szczerze godziła się na opuszczenie kapeli, choć
przyszło mi to z taką łatwością przede wszystkim dlatego, że wiedziałem, że
teraz nie muszę już za nic odpowiadać – mogę odejść z Kim i ćpać.
Ku ich wielkiemu zaskoczeniu wzruszyłem ramionami i odparłem:
– Macie rację. Przepraszam, że przez cały czas nie dawałem z siebie tyle, ile
powinienem. To okropne, ale doskonale was rozumiem i życzę wam wszystkiego
najlepszego.
I wyszedłem.
Z chwilą, kiedy nie musiałem nigdzie się meldować, sytuacja ze złej stała się
jeszcze gorsza. Razem z Kim pozbyliśmy się wszelkich ograniczeń. Byliśmy
mocno zdesperowani; ponieważ poważnie zadłużyliśmy się u dilerów
z Hollywood, zaczęliśmy z jej domu, niezbyt oddalonego od centrum Los
Angeles, chodzić do dzielnic znanych z handlu narkotykami, głównie
w okolicach Sixth i Union. Szliśmy i przedstawialiśmy się różnym ulicznym
dziwakom. To tam poznałem tego bardzo utalentowanego kanciarza. Był złym
do szpiku kości ulicznikiem, bezwzględnym białym ćpunem z marginesu, który
zręcznie poruszał się w śródmiejskim latynoskim świecie narkotyków. Stał się
naszym łącznikiem z innymi handlarzami. Wciąż mieszkał z rodzicami
w małym drewnianym domu. Smarkacz od stóp do głów był pokryty śladami po
strzykawkach, ropniami i innymi chorobliwymi wrzodami, ale na ulicy nie miał
sobie równych. Kim i ja zawsze dysponowaliśmy niewielkim budżetem, a on
załatwiał nam towar. Ufaliśmy mu. Kupowaliśmy działki koki i heroiny, szliśmy
kilka przecznic dalej do dzielnicy willowej i szprycowaliśmy się od razu na ulicy.
Wciąż byliśmy przekonani o własnej niezwyciężoności i niewidzialności;
myśleliśmy, że nic nie może się nam przydarzyć.
Mniej więcej tydzień po wyrzuceniu mnie z kapeli przeżyłem bardzo
smutną chwilę. Gdy rozmawiałem z Bobem Forestem, powiedział, że
„L.A. Weekly”, który po raz pierwszy rozdawał nagrody muzyczne, nominował
Red Hot Chili Peppers do tytułu zespołu roku. Dla naszego środowiska był to
odpowiednik nominacji do Oscara, sytuacja była więc dość podniecająca. Bob
zapytał, czy pójdę na uroczystość. Odpowiedziałem, że nie rozmawiam
z chłopakami i nie wyobrażam sobie, że mógłbym się tam pojawić.
Tak się jednak złożyło, że rozdanie nagród odbyło się w Variety Arts Theatre,
starej sali widowiskowej w środku narkotykowego śródmieścia. Przypadkiem
tamtego wieczoru byłem w sąsiedztwie, próbując wyłudzić więcej prochów, niż
ktokolwiek chciał mi sprzedać. Zostało mi ostatnie dziesięć dolarów, a nie było to
przyjemne, bo w taki wieczór jak ten chciałbyś stracić świadomość, a nie tylko
być na haju. Pamiętam, jak brałem speedballa z facetami z dilerskiego gangu,
kiedy dotarło do mnie, że odbywa się uroczystość rozdania nagród
„L.A. Weekly”.
Oszołomiony wtoczyłem się do foyer teatru. Panował tam nietypowy mrok
i prawie nikogo nie było, bo uroczystość już trwała. Drzwi prowadzące do
głównej sali teatralnej były otwarte, oparłem się więc o nie i zacząłem szukać na
widowni kumpli z zespołu. Oczywiście siedzieli w pierwszym rzędzie.
Spędziłem tam nie więcej niż minutę, kiedy jakiś znajomy mi powiedział:
– Człowieku, nie powinieneś tu być. To będzie dla ciebie bardzo smutne.
Zaraz potem ogłosili zwycięzcę w kategorii zespół roku: The Red Hot Chili
Peppers.
– Wygraliśmy! Zdobyliśmy tę przeklętą nagrodę! – wiwatowałem w duchu.
Patrzyłem na kumpli, każdy uśmiechał się od ucha do ucha i energicznym
krokiem wchodził na scenę ubrany w śmieszny garnitur i kapelusz. Kiedy po
kolei odbierali nagrody, wygłaszali krótkie mowy w rodzaju: „Dziękuję,
»L.A. Weekly«. Dziękuję, Los Angeles. Gramy dalej. Do zobaczenia w przyszłym
roku”. Żaden nie wspomniał naszego brata Anthony’ego, który z nami tego
dokonał i zasłużył sobie na część tej nagrody. To było tak, jakbym przez te
ostatnie trzy lata w ogóle nie istniał. Nikt nawet słówkiem nie pisnął o facecie,
którego wykopali dwa tygodnie temu. Żadnego: „Odpoczywaj w pokoju”,
żadnego: „Niech Bóg zbawi jego duszę”, nic.
Był to dla mnie poetycko-tragiczny, dziwaczny i surrealistyczny moment.
Rozumiałem, dlaczego mnie wykopali, ale nie potrafiłem pojąć, dlaczego, na
litość boską, nie potrafili na scenie o mnie wspomnieć. Byłem zbyt otępiały, żeby
sobie współczuć, desperacko próbowałem nie myśleć, jak okropnie wszystko
spieprzyłem i usiłowałem uciec przed odpowiedzialnością i trzeźwą oceną
sytuacji. Powiedziałem tylko sobie: Ach, pierdolić ich, i próbowałem pożyczyć pięć
dolarów od kogoś w foyer, żebym mógł dalej być na haju.
Pieniądze na prochy były dla nas poważnym problemem, ale pewnego dnia
Kim dostała czek na sporą sumę. Kupiliśmy tony prochów i wróciliśmy do jej
mieszkania. Tak się naćpałem, tak wspaniale się czułem, że powiedziałem do
Kim:
– Muszę z tego wyjść.
Czasami, kiedy jesteś na haju, myślisz, że do końca życia będziesz się tak
rewelacyjnie czuł, i naprawdę wierzysz, że uda ci się zerwać z nałogiem, nie
potrafisz sobie wyobrazić, że ta euforia kiedykolwiek minie.
– Zaraz zadzwonię do mamy, pojadę do Michigan i zacznę brać metadon –
oznajmiłem. Jak mi się zdawało, to było lekarstwo na uzależnienie.
Śliniliśmy się i byliśmy zbyt odurzeni, aby zważać na nasze dobro, ale Kim
uznała, że to doskonały pomysł, podniosłem więc słuchawkę i wykręciłem
numer do mamy.
– Nie uwierzysz, ale mam poważny problem z heroiną. Chciałbym wrócić do
Michigan i przejść na metadon, tylko że nie mam grosza przy duszy.
Jestem przekonany, że mama zareagowała szokiem, ale natychmiast się
pozbierała i postarała zachowywać racjonalnie. Musiała wyczuć, że moje życie
wisi na włosku, że jeśli się wścieknie i zacznie mnie łajać, nigdy nie zdecyduję
się wrócić do domu. Gdyby wiedziała, jaki tryb życia prowadzimy, z miejsca
trafiłaby do szpitala dla psychicznie chorych.
Mama wszystko załatwiła i następnego dnia dostałem bilet, ale nie mogłem
przerwać ćpania. Nadszedł dzień lotu, ale my przez całą noc się szprycowaliśmy
i kiedy trzeba było jechać na lotnisko, nie byliśmy nawet w stanie wezwać
taksówki. Zadzwoniłem do mamy i wymyśliłem jakieś idiotyczne kłamstwo,
dlaczego nie mogę dzisiaj wyjechać. Obiecałem, że następnego dnia wymienię
bilet. To powtarzało się przez kilka dni, ciągle mówiłem: „Przyjeżdżam jutro,
przyjeżdżam jutro”, gdy tymczasem oboje z Kim leżeliśmy naćpani u niej
w domu.
W końcu postanowiłem wyjechać, ale musiałem przed lotem się
naszprycować, żebym w samolocie był na haju. Rano pojechaliśmy do miasta,
żeby kupić heroinę i kokę.
Kim prowadziła pożyczonego starego falcona, a ja co rusz wyskakiwałem
z auta, szukając dobrych okazji na ulicy, napełniając kieszenie mojego
prochowca heroiną, kokainą, łyżkami, wacikami, strzykawkami, czym tylko
chcecie. Byłem na jednej ze śródmiejskich ulic, kiedy po drugiej stronie
zobaczyłem kogoś, kto mógł okazać się dla mnie użyteczny. Przeszedłem
w niedozwolonym miejscu i zanim się zorientowałem, zaczepił mnie gliniarz:
– Hej, ty tam, w prochowcu. Może tu podejdziesz?
Kątem oka zauważyłem, że Kim siedzi oparta o kierownicę falcona i jęczy.
Ważyłem w porywach pięćdziesiąt pięć kilogramów, na głowie miałem jedną
wielką czapę splątanych włosów, która wyglądała jak słoniowe ucho. Prochowiec
wisiał na mnie jak na wieszaku, a moja skóra miała dziwny żółtozielony odcień.
Na stopach miałem trampki do kostek, czarno-czerwone, na których
narysowałem markerem różne wzory. Na nosku jednego narysowałem gwiazdę
Dawida wielkości srebrnej jednodolarówki. Och, i oczywiście na nosie miałem
ciemne okulary.
Byłem kompletnie naćpany.
Gliniarz zdążył mi się przyjrzeć.
– Zobaczyliśmy, że przechodzisz nieprzepisowo przez ulicę, a wyglądasz
nieco podejrzanie – powiedział. – Możesz pokazać nam jakiś dowód tożsamości?
– No, nie mam żadnego dowodu tożsamości, ale nazywam się Anthony
Kiedis i powinienem jechać na lotnisko, bo spóźnię się na samolot. Wybieram
się z wizytą do mamy… – wyjąkałem.
W trakcie tego przesłuchania drugi policjant systematycznie mnie
obszukiwał, począwszy od trampek i skarpetek.
Podałem datę i miejsce urodzenia oraz adres, a pierwszy gliniarz to zapisał,
odwracając moją uwagę od poczynań kolegi, który doszedł już do spodni.
Sprawdzał wszystkie kieszenie i wyjmował każdy skrawek papieru i śmieć, jaki
miałem przy sobie. Przejrzał nawet zawartość maleńkiej kieszonki, a ja coraz
bardziej się denerwowałem, ponieważ zbliżał się do wewnętrznych kieszeni
płaszcza, w których miałem towar.
– Czy w tym płaszczu są wewnętrzne kieszenie? – zapytał. Zacząłem grać na
zwłokę, pokazałem im bilet lotniczy i inne rzeczy, które miałem w płaszczu.
Dokładnie w chwili, gdy policjant już miał zająć się kieszeniami z towarem,
jego partner spojrzał na moje trampki i zapytał:
– Jesteś Żydem? Dlaczego masz Gwiazdę Dawida na bucie?
Na jego identyfikatorze przeczytałem, że nazywa się Cohen.
– Nie, ale mój najlepszy przyjaciel jest Żydem i obaj bardzo jesteśmy
przywiązani do gwiazdy Dawida – odparłem.
Cohen popatrzył na partnera, który już miał znaleźć moje zapasy,
i powiedział:
– Kowalski, puszczamy go.
– Co? – zapytał Kowalski.
– Pogadam z nim. – Cohen odciągnął mnie na bok. – Posłuchaj, nie
powinieneś tu być – szepnął. – Cokolwiek kombinujesz, to nie jest dla ciebie
dobre. Najlepiej zrobisz, jak wsiądziesz do tego samolotu i wyjedziesz stąd. Nie
chcę cię tu więcej widzieć.
Pokiwałem głową i jak tylko zmieniły się światła, przebiegłem na drugą
stronę ulicy. Tego ranka w końcu dotarłem na lotnisko.
Kiedy samolot wylądował w Michigan, wciąż byłem na haju. Zobaczyłem
matkę w poczekalni i ruszyłem ku niej, ale ominęła mnie wzrokiem, bo
wyglądałem, jakbym wyszedł z grobu.
– Cześć, mamo – powiedziałem cicho. Wyraz szoku, przerażenia, strachu,
smutku i niedowierzania na jej twarzy był nie do zniesienia. – Jedźmy prosto do
ośrodka.
Pojechaliśmy tam i zapytałem pracownika, gdzie znajduje się poradnia
metadonowa. W odpowiedzi usłyszałem, że w stanie Michigan zaprzestano
stosowania metadonu pół roku przed moim przyjazdem. To była zła, naprawdę
fatalna wiadomość dla mnie, ponieważ w normalnym układzie gdzieś bym coś
skombinował. Ale tu byłem w sytuacji bez wyjścia. Nie miałem grosza i ledwo
trzymałem się na nogach.
Psycholog zaproponował mi terapię długoterminową, ale to oznaczało rok
w ośrodku. Raczej umarłbym na chodniku, niż zgodził się na roczny pobyt
w zamknięciu.
– Pozostaje więc tylko Armia Zbawienia – dodał – ale tam nie mają detoksu.
Pojechaliśmy do podejrzanej dzielnicy Grand Rapids, gdzie zgłosiłem się do
Armii Zbawienia.
– Dziękujemy pani, odzyska pani syna za dwadzieścia dni – powiedzieli
i mama pożegnała się z mną.
Byłem stracony. Zaprowadzili mnie do wielkiej sali i przydzielili pryczę.
Rozejrzałem się dokoła i zobaczyłem białe dzieciaki, czarne dzieciaki, latynoskie
dzieciaki, młodych alkoholików, młodych heroinistów, młodych kokainistów
i grupkę starszych osób. Pasowałem tu idealnie.
Czekały mnie objawy głodu. Wiedziałem, czego się spodziewać, bo
wcześniej przez to przechodziłem. Wiedziałem, że będzie mi niedobrze, że
będzie mnie bolała każda najmniejsza kosteczka. Kiedy odstawiasz narkotyki,
bolą cię rzęsy, bolą cię brwi, bolą cię łokcie, bolą cię kolana, bolą cię kostki, boli
cię kark, boli cię głowa, bolą cię plecy, wszystko cię boli. Bolą cię części ciała,
o których dotąd nie wiedziałeś, że mogą boleć. W ustach masz nieprzyjemny
smak. Przez tydzień nieprzerwanie leci ci z nosa. Właściwie aż tak nie
wymiotowałem, ale najgorszą udręką był brak snu. Przez całe dwadzieścia dni
nie zmrużyłem oka. Całymi nocami chodziłem po korytarzach, siadywałem
w świetlicy i oglądałem nocne programy w telewizji. Przez pierwszych kilka dni
nie mogłem jeść, potem apetyt mi wrócił i trochę przytyłem.
Po kilku dniach przyszedł do mnie członek personelu i oznajmił:
– Podczas pobytu tutaj codziennie będziesz chodził na spotkania.
Na dworze był mróz i padał śnieg, czułem się okropnie, ale pogodziłem się
z losem i z innymi dzieciakami maszerowałem do tego małego pokoju spotkań.
Niewiele do mnie docierało, bo cierpiałem fizyczny ból i emocjonalnie byłem
w rozsypce, ale siedziałem na tych zebraniach i widziałem dwanaście kroków
wypisanych na ścianie. Starałem się je odczytać, ale nie mogłem zogniskować
wzroku. Starałem się słuchać, ale uszy nie chciały pracować.
Przez całe życie wyśmiewałem się ze wszystkiego, co łączyło się
z trzeźwością lub zrywaniem z nałogiem. Na widok nalepek „Jeden dzień na
raz” mówiłem: „Pieprzyć to”. Byłem kanciarzem, oszustem, narkomanem,
kłamcą, łgarzem, złodziejem, wszystkim na raz, i oczywiście zacząłem
doszukiwać się jakiegoś brudnego podtekstu. O co tu chodzi – o pieniądze?
Boga? Religię? Co tu się dzieje?
Kiedy jednak siedziałem na kolejnym spotkaniu, wyczułem w atmosferze
pokoju coś, co miało sens. Byli tam ludzie tacy jak ja, którzy wzajemnie pomagali
sobie pozbyć się nałogu i znaleźć nową drogę w życiu. Bardzo chciałem odkryć
jakiś haczyk, ale czegoś takiego w tym nie było. Myślałem: O mój Boże, oni
przyszli z tego samego miejsca co ja, ale już nie biorą, nie wyglądają na
zdesperowanych, żartują z gównianych spraw, za samo mówienie o których
większość ludzi od razu posłałaby cię do pudła. Wstała jakaś dziewczyna
i powiedziała, że chociaż ma dziecko, nie potrafi przestać palić cracka. Musiała
dziecko oddać swojej mamie. Myślałem: Cóż, ja zrobiłbym tak samo. Zostawiłbym
dziecko u mamy i zniknął. Tak samo postąpiłem z zespołem.
To nie była sekta, przekręt, fanaberia, sztuczka, sposób na wydarcie ci
pieniędzy, to byli narkomani pomagający narkomanom. Jedni byli czyści, inni
dopiero stawali się czyści, bo rozmawiali z tymi pierwszymi i byli szczerzy, nie
bali się mówić, jak bardzo są popieprzeni. Olśniło mnie, że jeśli tak zrobię, to
też mogę być czysty.
Spędziłem tam dwadzieścia dni, nie spałem, ale codziennie chodziłem na
spotkania, słuchałem, czytałem książki i poznawałem podstawowe zasady.
Po dwudziestu dniach wróciłem do domu mamy w Lowell, czując się o niebo
lepiej niż w dniu przyjazdu do Michigan. Miałem dwadzieścia cztery lata i byłem
czysty po raz pierwszy od jedenastego roku życia. Mogłem przespać całą noc
i uczciliśmy ten fakt z mamą następnego dnia. Mój ojczym Steve bardzo mnie
wspierał, tak samo jak siostry. Czułem się dobrze, dziwnie pogodzony
z katastrofą, do której doprowadziłem. W tych spotkaniach było mnóstwo
optymizmu, bo ludzie uwolnili się z więzienia, w którym sami się zamknęli,
i wszystko wydawało się świeże i nowe.
Steve miał stare hantle. Naprawiłem je i zacząłem ćwiczyć. Chodziłem na
długie spacery i bawiłem się z psem. Od bardzo dawna nie czułem się tak
normalnie, nie goniłem za niczym, nie dzwoniłem do nikogo, z nikim nie
spotykałem się w środku nocy, żeby wyłudzić działkę. A co dziwne, w ogóle o tym
nie myślałem.
Podczas pobytu w Armii Zbawienia uświadomiłem sobie, że jeśli chcę
zmienić swoje życie, muszę rozstać się z Jennifer. Naprawdę chciałem
zachować trzeźwość i nie winiłem jej o swój problem, ale wiedziałem, że przy
niej moje szanse na pozostanie czystym są niewielkie.
Po powrocie do domu mamy nadal chodziłem na spotkania i nauczyłem się,
że alkoholizm oraz narkomania to choroby. Kiedy wiesz, że istnieje nazwa i opis
stanu, który uważałeś za szaleństwo, to rozpoznałeś problem i teraz możesz coś
z tym zrobić.
Prawdziwą psychiczną ulgę daje odkrycie, co z tobą jest nie tak i dlaczego
usiłowałeś się zabić prochami, odkąd byłeś na tyle duży, żeby je znaleźć. Na
początku nie miałem jasno sprecyzowanych idei, wciąż chciałem iść na skróty,
robić rzeczy po swojemu i nie wykonywać całej tej pracy, której ode mnie
wymagano, ale podobało mi się uczucie, które w sobie odnalazłem.
Współczułem też tym biednym popaprańcom, którzy jak ja niszczyli sobie życie.
Patrzyłem na uczestników spotkań i widziałem piękne młode kobiety zmienione
w szkielety, bo nie potrafiły przestać brać. Widziałem ludzi, którzy kochali swoje
rodziny, ale nie potrafili przestać brać. To mnie wciągało. Postanowiłem, że chcę
wziąć udział w działaniach, dzięki którym ci ludzie będą mieć szansę na
wyzdrowienie, odzyskanie na powrót swojego życia.
Po miesiącu spędzonym w Michigan zadzwoniłem do Flea, żeby złożyć mu
raport. Wymieniliśmy pozdrowienia, po czym opowiedziałem mu o głodzie,
spotkaniach i o tym, że przestałem brać.
– Co to znaczy: nie bierzesz? – zapytał Flea. – Zupełnie nic nie bierzesz?
Nawet nie palisz trawki?
– Nie. Nawet nie mam ochoty. To się nazywa trzeźwość i ten stan bardzo mi
się podoba.
– To jakieś szaleństwo. Bardzo się cieszę ze względu na ciebie – powiedział
Flea.
Zapytałem, jak układają się sprawy w zespole. Powiedział, że zatrudnili
nowego solistę, który ma mnóstwo tatuaży, ale wyczułem z jego tonu, że nie są
z niego zadowoleni. W gruncie rzeczy wcale mnie to nie obchodziło. Wcale nie
próbowałem wrócić do zespołu.
Flea musiał w moim głosie usłyszeć coś, czego nie słyszał, odkąd
chodziliśmy do szkoły. Samego mnie to dziwi, ponieważ zupełnie do mnie nie
pasowało, że w chwili, gdy poczułem się dobrze, nie podjąłem próby wkręcenia
się na powrót do zespołu. Ale mnie szczerze nie obchodziło, czy wrócę czy nie.
Pochodziłem do tej kwestii na zupełnym luzie, co będzie, to będzie, a postawa ta
była obca mojej naturze, ponieważ zawsze biorę sprawy w swoje ręce, wiem,
czego chcę, i chcę mieć to natychmiast. Wówczas jednak czułem ulgę, że
pozbyłem się obsesyjnych egocentrycznych zachowań.
Kilka dni później Flea zadzwonił do mnie.
– Jak myślisz, może byś przyjechał, zagrał z nami kilka piosenek i przekonał
się, czy chcesz wrócić do zespołu? – zapytał.
Wtedy po raz pierwszy w ogóle wziąłem pod uwagę taką możliwość.
– Hm. Tak, zgoda. W gruncie rzeczy nic innego nie chcę robić – odparłem.
– W takim razie przyjeżdżaj i zabieramy się do roboty – powiedział Flea.
Wsiadłem do samolotu, ogarnięty entuzjazmem dla mojego nowego życia.
Postanowiłem napisać piosenkę o trwającym miesiąc doświadczeniu, na które
składały się spotkania, odstawienie narkotyków i wygrana bitwa
z uzależnieniem. Kiedy teraz na to patrzę, wydaje mi się to naiwne, ale
znajdowałem się właśnie na tym etapie mojego życia. Wyjąłem kartkę,
popatrzyłem przez okno na chmury i zacząłem zapisywać ten strumień słów,
który przeze mnie płynął.
Fragment Fight Like a Brave
If you’re sick-a-sick ’n’ tired of being sick and tired
If you’re sick of all the bullshit and you’re sick of all the lies
It’s better late than never to set-a-set it straight
You know the lie is dead so give yourself a break
Get it through your head, get it off your chest
Get it out your arm because it’s time to start fresh
You want to stop dying, the life you could be livin’
I’m here to tell a story but I’m also here to listen
No, I’m not your preacher and I’m not your physician
I’m just trying to reach you, I’m a rebel with a mission
Fight like a brave-don’t be a slave
No one can tell you you’ve got to be afraid
(Jeśli masz już dość bycia chorym i zmęczonym,
Jeśli masz dość całego tego gówna i masz dość wszystkich tych kłamstw,
Lepiej późno niż wcale wszystko to wyprostować.
Wiesz, że kłamstwo jest martwe, więc daj sobie spokój,
Wyrzuć to z głowy, wyrzuć z serca,
Wyciągnij igłę z ramienia, bo czas zacząć od nowa.
Chcesz przestać umierać, masz życie, które możesz przeżyć.
Jestem tu, żeby opowiedzieć historię, ale jestem też po to, żeby słuchać.
Nie, nie jestem twoim kaznodzieją ani lekarzem,
Próbuję tylko do ciebie dotrzeć, jestem buntownikiem, który ma misję do
spełnienia.
Walcz jak bohater – nie bądź niewolnikiem
Nikt nie może ci powiedzieć, że musisz się bać.)
Niecałe dwa miesiące po powrocie do Los Angeles znowu brałem heroinę
i kokainę. Moja trzeźwość nie trwała zbyt długo, ale teraz wiedziałem, że
istnieje droga wyjścia z szaleństwa, tylko ode mnie zależy, czy będę gotów
wykonać odpowiednią pracę, aby na nią wkroczyć. Dostałem narzędzia, ale nie
chciałem jeszcze z nich skorzystać.
8.

The Organic Anti-Beat Box Band

Powrót do zespołu nie był jedyną rzeczą, o której rozmawiałem z Flea, kiedy
zadzwonił do mnie do Michigan. Podczas mojej nieobecności zagrał w filmie s.f.
pod tytułem Stranded i poznał wtedy piękną młodą aktorkę Ione Skye. Był
przekonany, że jest dokładnie w moim typie. Umówiliśmy się, że kiedy wrócę do
domu, pozna nas ze sobą.
Zamieszkałem z Lindym, który był na tyle miły, że pozwolił mi zająć wolną
sypialnię w swoim trzypokojowym mieszkaniu w Studio City. Naturalnie
oznaczało to, że musiał odbierać telefony od Jennifer i odpierać jej ataki. Nie
miałem najmniejszej ochoty z nią rozmawiać, zwłaszcza gdy poznałem Ione.
Od pierwszej chwili wiedziałem, że ta bogini musi być moja. Spotkaliśmy się
kilka dni przed jej szesnastymi urodzinami, wyglądała, jakby zeszła z kart
baśni. Jennifer była nowoczesną punkową supergwiazdą, doskonale
wypracowaną autokreacją, podczas gdy Ione była bardziej naturalną, delikatną,
uduchowioną leśną nimfą. Miała długie, wijące się, ciemne włosy, piękny
zalotny uśmiech i lekko wysuniętą górną szczękę. Zawsze lubiłem lekko
wysunięte górne szczęki.
Ione pochodziła z hollywoodzkiej rodziny prowadzącej alternatywny tryb
życia. Jej ojciec, piosenkarz folkowy Donovan, trzymał się na uboczu. Matka
imieniem Enid była piękną hippiską z długimi kręconymi jasnymi włosami. Ione
miała brata, który dostał imię po ojcu. Wszyscy mieszkali we wspaniałym domu
Craftsmana w North Wilton, a panowała w nim ciepła, wiejska, serdeczna
atmosfera. Ione ubierała się jak hippiska i miała jakiś eteryczny szósty zmysł,
dodatkowy dar. Odznaczała się też wielką seksualną ciekawością. Nie
werbalizowała tej energii, ale w tamtym okresie bardzo to na mnie działało. Była
chyba najpiękniejszą, najmądrzejszą, najbardziej seksowną, troskliwą
i życzliwą dziewczyną w całym Hollywood i, dzięki Bogu, oboje czuliśmy do
siebie pociąg. Kilka dni po naszym poznaniu na swoim przyjęciu urodzinowym
przedstawiła mnie jako swojego chłopaka. W głowie się nie mieściło, jak szybko
i głęboko się w niej zakochałem.
Teraz byłem gotowy wracać do pracy. Z naszym producentem, Michaelem
Beinhornem, przejrzeliśmy piosenki. Za dziesięć dni mieliśmy wejść do studia,
żeby zacząć nagrania, planowałem więc, że będę pisał w trakcie całego procesu.
To nie było jakieś przytłaczające zadanie, w tamtych czasach na płytę
wystarczyło dwanaście piosenek. Pracowaliśmy nad Fight Like a Brave i Beinhorn
dołożył refren skandowany na wzór śpiewu kibiców piłki nożnej. Me and My
Friends, piosenka, którą napisałem, jadąc do domu z San Francisco z moim
starym przyjacielem Joe Waltersem, okazała się udana. Funky Crime była
lirycznym opisem rozmowy z George’em Clintonem, w której twierdził, że sama
muzyka jest ślepa na kolor skóry, to media i stacje radiowe wprowadzają
segregację w zależności od tego, jak odbierają danego artystę. Backwoods
traktowała o korzeniach rock and rolla, a Skinny Sweaty Man była moim
hymnem do Hillela. Napisałem na jego cześć jeszcze jedną piosenkę,
zatytułowaną No Chump Love Sucker. Był zdruzgotany, ponieważ dziewczyna
zostawiła go dla innego, który miał więcej forsy i prochów. Piosenka była
odwetem na takich złych, materialistycznych kobietach.
Behind the Sun bez wątpienia była dowodem na poszerzenie naszych
horyzontów muzycznych i stylowych. Hillel skomponował tę niezwykłą,
melodyjną muzykę i Beinhorn przewidywał, że piosenka może stać się
przebojem. Poświęcił dużo czasu, pracując nad nią ze mną, bo wiedział, że
śpiewanie ładnych melodii nie jest moją mocną stroną. Przypuszczam, że
w tamtym okresie byłem znany z piosenek w rodzaju Party on Your Pussy.
Wytwórnia EMI odmówiła zgody na umieszczenie jej na płycie, dopóki nie
zmieniliśmy tytułu na Special Secret Song Inside. Z drugiej strony, niezbyt
słuszne jest twierdzenie, że wszystkie nasze piosenki miały równie ostre teksty.
Love Trilogy stała się jednym z naszych ulubionych utworów w całym dorobku
zespołu. Zaczyna się jak reggae, przechodzi w ostry rock i kończy metalem.
Przez lata, jeśli ktokolwiek kwestionował nasze teksty, Flea nieodmiennie
odpowiadał: „Przeczytajcie Love Trilogy, to dowiecie się, o czym są prawdziwe
teksty”. Piosenka mówi o miłości do rzeczy, które niekoniecznie są doskonałe
i nie zawsze łatwe do kochania.
Fragment Love Trilogy
My love is death to apartheid rule
My love is deepest death, the ocean blues
My love is the Zulu groove
My love is coop-a-loop move
My love is lightning’s blues
My love is the pussy juice
My love can’t be refused
(Moja miłość jest śmiercią dla rządów apartheidu,
Moja miłość jest najgłębszą śmiercią, smutkiem oceanu,
Moja miłość jest rytmem Zulusa,
Moja miłość jest brawurowym gestem,
Moja miłość jest bluesem błyskawicy,
Moja miłość jest sokiem z cipki,
Mojej miłości nie można odrzucić.)
Po pięćdziesięciu dniach w trzeźwości pomyślałem: To okrągła liczba. Chyba
powinienem ją uczcić. Uznałem, że to dobra pora na wzięcie narkotyków. Plan był
następujący – przez dzień albo dwa będę na haju, potem wrócę do pracy.
Przekonałem się jednak, że raz zacząwszy, nie potrafię przestać, przez co
wprowadziłem wielki zamęt w proces nagrywania. Piosenki były rewelacyjne,
Hillel płonął entuzjazmem, wszystkim nam bardzo podobało się studio
w piwnicy Capitol Studios, kolejnego historycznego pomnika hollywoodzkiego
przemysłu płytowego. Beinhorn pracował jak wół, a ja zacząłem ćpać i nie
mogłem przestać. W końcu postanowiłem wziąć działkę heroiny, przespać się
i raz jeszcze stawić czoło bałaganowi, jakiego narobiłem.
Pojechałem do śródmieścia i znalazłem Salwadorczyka, który sprzedał mi
towar, i znowu ogarnęła mnie ta opiatowa mgła. Ale mogłem myśleć tylko
o jednym – że powinienem być w studiu. W uszach brzmiała mi perkusja
Jackiego Ironsa do piosenki, nad którą pracowaliśmy, a która nosiła tytuł The
Organic Anti-Beat Box Band. Usiadłem w parku, otoczony dziwaczną mieszaniną
ludzkich typów, i napisałem tekst. Czułem dojmujący ból, wstyd i wyrzuty sumienia,
że już na początku nie brałem udziału w tworzeniu płyty, pomyślałem jednak, że jeśli
pojawię się i będę miał coś dobrego do zaoferowania, nie będą na mnie tacy wściekli.
I tak się stało. Przespałem się u Lindy’ego, potem poszedłem do studia, przeprosiłem
i byłem do końca sesji.
Jednym z powodów, dla których wróciłem do nałogu, było to, że nie miałem
żadnego wsparcia. Nie znałem nikogo, kto był czysty. Z własnej woli wybrałem
się na kilka spotkań, ale całe życie umacniałem w sobie następujące
nastawienie: Sam mogę poradzić sobie z tym, co jest ze mną nie w porządku, i od
żadnego z was, kmiotków, nie potrzebuję wskazówek, ponieważ w tej akurat chwili
nie chcę tego, co wy macie. Wróciłem do dobrowolnej abstynencji, równoznacznej
z tym, co nazywają „trzeźwym pijakiem”. To proszenie się o nieszczęście. Nie
zażywasz prochów, po których dostajesz świra, ale nie próbujesz też rozprawić
się z całym tym gównem, które obecne jest w twoim życiu i przez które przede
wszystkim chcesz brać.
Nagrywając płytę, bawiliśmy się świetnie. Inspirująca dla mnie była
obecność Jacka Ironsa w zespole. Wprowadził ważny i odmienny element do
naszej chemii. Hillel, Flea i ja byliśmy opętanymi sobą egocentrykami, Jack
natomiast był jedynym normalnym, poukładanym człowiekiem. Okazało się, że
też jest pokręcony, ale na inny sposób. Był sympatycznym członkiem zespołu,
ciężko pracującym, wesołym i pomocnym.
Podczas nagrywania wokali wykorzystałem Hillela jako mojego producenta.
Po każdej piosence obaj czuliśmy, że wznoszę się na nowy poziom i że to
najlepszy wokal, jaki kiedykolwiek nagrałem. Hillel był w ekstazie – pomiędzy
kolejnymi utworami biegał i powtarzał:
– Mówię ci, to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiliśmy. Nie mogę
się doczekać wydania tej płyty.
Jak było do przewidzenia, w ostatni dzień, kiedy nagraliśmy ostatnie nuty
i skończyliśmy pracę, znaleźliśmy z Hillelem francuskiego dilera i zaprawiliśmy
się heroiną China White, upajając się naszym osiągnięciem. To otworzyło śluzy.
Mieszkając nadal u Lindy’ego, wprowadziłem w życie przerażający scenariusz
brania speedballi. Nie miałem za wiele pieniędzy, nie miałem też samochodu
Budziłem się w środku nocy, z kuchni brałem kilka łyżek i czyściłem słoiczek
z drobnymi. Później z szafy brałem wędkę, uchylałem drzwi do sypialni
Lindy’ego i z komody łowiłem kluczyki do samochodu. Czułem się okropnie, że
robię takie rzeczy biedakowi, który próbuje mi pomóc.
Jeśli już poznasz lekarstwo na chorobę, która rozdziera cię na strzępy,
powrót do nałogu nigdy nie jest zabawny. Wiesz, że istnieje inny sposób życia
niż twój, masz świadomość, że działasz przeciwko darowi, temu kluczowi do
królestwa, który dostałeś za darmo. Uzależnienie od narkotyków to choroba
postępująca, każde następne branie jest więc gorsze od poprzedniego,
w niczym nie przypomina początków, kiedy cena do zapłacenia była o wiele
niższa. Branie nie jest już zabawne, chociaż wciąż rozpaczliwie ekscytujące.
W chwili, gdy wprowadzasz w organizm narkotyki lub alkohol, nie musisz się
przejmować dziewczyną, martwić o karierę, rodzinę czy rachunki. Wszystkie te
przyziemne aspekty życia znikają. Teraz masz tylko jedno zajęcie, a jest nim
dosypywanie węgla do kotła, bo nie chcesz, żeby pociąg stanął. Jeśli stanie, to
wszystko, o czym zapomniałeś, spadnie na ciebie.
Ten pościg jest zawsze podniecający. Są tu gliniarze, źli faceci, świry
i dziwki. Nurkujesz w wielką, pozornie niewinną grę wideo, ale oszukano cię,
każąc myśleć, że to, co robisz, jest cool, ponieważ cena jest zawsze wyższa od
zysków. Podejmując grę, rezygnujesz ze swojego światła, piękna i miłości,
a stajesz się czarną dziurą we wszechświecie, wsysającą złą energię – swoją
obecnością nie wywołujesz uśmiechu na twarzy bliźniego, nie pomagasz innym,
nie uczysz rzeczy, które komuś przydadzą się w życiu. Nie tworzysz fali miłości,
lecz pustkę pełną gówna. Chcę w pełni opisać moje ówczesne doznania, ale
należy wiedzieć, że w ostatecznym rozrachunku cała romantyczna gloryfikacja
uzależnienia od narkotyków sprowadza się do zasranej dziury. Uzależnienie
musi wydawać się atrakcyjne, ponieważ właśnie dlatego Bóg, uniwersum,
twórcza inteligencja czy jakkolwiek to nazwiecie, umieszcza w nim tę energię.
To narzędzie służące do nauki – albo się nim zabijesz, albo za jego pomocą
staniesz się wolnym człowiekiem. Nie sądzę, by uzależnienie od narkotyków
było ze swej natury całkowicie bezużyteczne, niewątpliwie jednak trudno się
tym narzędziem posługiwać.
Pracując swoim zmąconym umysłem uznałem, że jeśli od czasu do czasu
wezmę trochę prochów, to nie wpadnę w te szalone speedballowe ciągi i życie
nie wymknie mi się spod kontroli. Przeprowadziłem się do domu Ione i kilka
razy na tydzień kupowałem wartą czterdzieści dolarów heroinę China White,
którą wypalałem. Przez całą noc byłem na haju, potem zasypiałem i po
przebudzeniu czułem się dobrze. Po miesiącu wspólnego mieszkania Ione
przekonała mnie, że nie muszę wychodzić na miasto, żeby brać, zgodziłem się
więc na kompromis i paliłem, leżąc z nią w łóżku. Mieliśmy całonocne sesje,
w czasie których paliłem, a potem do wschodu słońca leżeliśmy przytuleni
i czytaliśmy na głos książki, takie jak Wywiad z wampirem czy Buszujący w zbożu.
Mimo palenia heroiny od czasu do czasu jakoś trzymałem się w ryzach, kiedy
mieszkałem w domu Ione. Spędziliśmy mnóstwo cudownych dni. Budziłem się
obok niej i myślałem: Jezu Chryste, ona jest aniołem i tak bardzo ją kocham. Co
rano leżeliśmy mocno do siebie przytuleni, słuchaliśmy płyty Boba Marleya Kaya
i śpiewaliśmy razem z nim. Urządzaliśmy przejażdżki w małej toyocie należącej
do Ione, jedliśmy lunch, paliliśmy trawkę i kochaliśmy się w różnych miejscach
w mieście. Wciąż emanowałem energią typu „jedną nogą na skórce od banana,
drugą nogą w grobie”, ale próbowałem szanować to nowe miejsce w moim życiu.
Jednego z tych dni, kiedy skończyliśmy skręta, a ja dziękowałem moim
szczęśliwym gwiazdom za to, że doprowadziły mnie do tego etapu życia, z radia
popłynęła piosenka Steviego Wondera I Believe (When I Fall in Love It Will Be
Forever). Zatrzymaliśmy samochód, włączyliśmy radio na cały regulator i oboje
zaczęliśmy płakać, ponieważ byliśmy w sobie tak bardzo zakochani, a ta
piosenka opisywała nasze uczucia.
Tydzień później zniknąłem w śródmiejskim labiryncie narkotykowego
piekła. Pożyczałem samochód Ione w środku nocy z zamiarem, że zaraz go
oddam, chociaż czasami nie wracałem przez kilka dni. To wtedy moim
partnerem został ten diler narkotyków z meksykańskiej mafii, imieniem Mario.
Znałem go z moich wypadów do śródmieścia w towarzystwie Kim Jones. Mario
zawsze dawał mi najlepszą cenę, biorąc najmniej za największą ilość prochów.
Mogłem zostać w Hollywood, pełno tam było handlarzy, którzy dostarczają
heroinę do domów. Ale ja nie chciałem, żeby w moim życiu roiło się od dilerów,
a poza tym przekonywałem siebie, że jeśli pojadę do śródmieścia, to zrobię to
tylko ten jeden raz, bo w gruncie rzeczy wcale nie chciałem powrotu do tego
rozpaczliwego życia.
Kiedy nie szprycowaliśmy się w jego pełnym prochów mieszkaniu, szliśmy
z Mariem do strefy bezpieczeństwa pod estakadą na autostradzie, okropnej
kryjówki, której policja Los Angeles nigdy nie patrolowała. A ponieważ nie
wpuszczano tam nikogo, kto nie był członkiem meksykańskiej mafii,
musieliśmy kłamać. Podchodziliśmy do potężnych facetów pilnujących wejścia,
mówiliśmy, że Mario to mój przyszły szwagier, i robili nam przejście. Ukryty pod
estakadą w środku miasta spędzałem wiele dni, leżąc na stosie brudnych
materaców i ćpając z bandą morderców.
Jedyną właściwie rzeczą, która mogła mnie wyrwać z tego niekończącego się
cyklu brania, był wyjazd w trasę. Kiedy ruszyliśmy w trasę promocyjną Uplift, na
lotnisko jechałem limuzyną. Uznałem, że skoro mamy pieprzoną limuzynę,
sprawy muszą układać się dobrze i tak było. W czasie tej trasy zagraliśmy kilka
z naszych najlepszych koncertów na żywo, głównie dlatego że obaj z Hillelem
nie mieliśmy obsesji na punkcie brania. Sporo piliśmy, braliśmy kokę, kiedy to
było możliwe, paliliśmy dużo trawki i może raz przysłano nam większą ilość
prochów. Ale jeździliśmy po całym kraju, występując na małych scenach dla
setek chętnych i pięknych widzów. Dzieciaki przychodziły z warsztatów
stolarskich, żeby bawić się z tą tak inną od wszystkich kapelą z Hollywood. Nie
stanowiliśmy części ruchu punkrockowego czy postpunkowego, byliśmy
zupełnie innym zwierzęciem. Nie miałem pojęcia, czy ci smarkacze wcześniej
w ogóle o nas słyszeli, ale lepszej widowni nie mogliśmy sobie wymarzyć –
okazywali tyle serca, tyle ducha, entuzjazmu, przychodzili na koncerty i dawali
z siebie wszystko.
W trasach robiliśmy wiele zwariowanych rzeczy. Kiedy dojechaliśmy do
Teksasu, postanowiłem ogolić sobie włosy łonowe. Zebrałem je do zamykanego
woreczka nylonowego i dałem szefowi ekipy technicznej, Nickiemu Beatowi,
jako „towar” do sprzedania wieczorem. Nickie poszedł na stoisko, umieścił
woreczek na ścianie obok naszych T-shirtów i zaczął zachwalać: „Włosy łonowe
Anthony’ego, tylko dwadzieścia pięć dolarów”. Na koniec oznajmił, że nie udało
mu się spieniężyć woreczka, ale dostał majtki od trzech dziewcząt z obietnicą,
że na następny koncert przyprowadzą całe rodziny.
W czasie tej trasy wymyśliliśmy nową rozrywkę pod nazwą „Brudny język”.
W przeszłości wiele naszych zabaw dotyczyło jedzenia. W trasie promocyjnej
Freaky Styley był to „Klub Rzygania na Postoju dla Ciężarówek”. Zwykle jedliśmy
straszne, tłuste, niesmaczne rzeczy, wiedzieliśmy, że to nie jest dla nas dobre,
wychodziliśmy więc na parking i wymiotowaliśmy, używając w razie
konieczności odpowiednich podniet. To mogły być palce w gardle albo myślenie
o czymś obrzydliwym, w każdym razie dowodziłeś swojej męskości,
doprowadzając się do wymiotów. Flea zawsze służył jako katalizator.
Wystarczyło, by spojrzał na jajko, i już puszczał potężnego pawia.
Później Hillel wymyślił zabawę pod nazwą „Marudy”. Codziennie
stołowaliśmy się w jakichś podrzędnych restauracjach i żeby ożywić atmosferę,
zamówienie składaliśmy wierszem. Byliśmy na przykład w Utah, kelnerka stała
nad nami z notesikiem, a my mówiliśmy rzeczy w rodzaju: „Nie znam
chińskiego, ale pracowałem z czarnymi, daj mi więc jajecznicę z naleśnikami
kolorowymi”. Kończyliśmy stwierdzeniem: „Bo my jesteśmy Marudy”. Każdy
przy stoliku miał minutę na ułożenie własnego wierszyka.
„Brudny język” zrodził się z wyzwań, jakie jeszcze w szkole stawialiśmy
sobie z Flea. Pamiętam, jak pewnego razu jechaliśmy autobusem miejskim,
mieliśmy wtedy po piętnaście lat. Czułem się wtedy marnie, kaszlałem
i wyplułem na dłoń obrzydliwą kulkę flegmy. Obaj wpatrywaliśmy się w tę kulkę
ze zgrozą; nagle powiedziałem do Flea:
– Jeśli masz jaja, to zaraz to zjesz, bo tylko ty jesteś świrem, którego na takie
coś stać.
I on to zjadł! „Brudny język” przyszedł na świat, choć nawet o tym nie
wiedział.
Teraz udoskonaliliśmy tę zabawę. Braliśmy kilku technicznych i parę
dziewcząt, które z nami podróżowały albo nas odwiedzały i tworzyliśmy
nieregularny krąg. Jeśli rzucaliśmy piłką, stawaliśmy w odległości stu
dwudziestu centymetrów od siebie, jeśli natomiast był to jakiś nieporęczny
kawałek metalu znaleziony na poboczu, odległość ta się zmniejszała. Gra
polegała na złapaniu rzucanego przedmiotu. Grupa decydowała, czy konkretny
rzut dawał się złapać, czy nie. Jeśli rzut uznany został za niemożliwy do
złapania, przegrywał rzucający. Łapiący przegrywał, gdy zepsuł dobry rzut. Jak
wskazywała nazwa gry, przegrany stawał na czworakach i przytykał język do
ziemi, po czym wstawał i pokazywał go innym graczom.
Wraz z rozwojem gry, im więcej brudu na języku, tym większa chwała.
Z czasem przegrani zaczęli jeść owady z kratownicy samochodu albo wylizywać
brzeg pojemnika na śmieci, robili wszystko, żeby swoich braci rozerwać
najbardziej zuchwałym pokazem absurdalnej brawury. Gra była fantastyczna,
ponieważ nadawało się do niej cokolwiek, krążek hokejowy albo piłka, a chodziło
w niej o zaskoczenie przeciwnika podkręconym rzutem. Stanowiła świetny
sposób na spędzenie czasu z przyjaciółmi i odstresowanie się. „Brudny język”
bardzo długo nam towarzyszył.
Podczas trasy promocyjnej Uplift po raz pierwszy dotarło do mnie, że
zaczynamy być sławni. Za kulisy przychodziły dziewczyny i proponowały nam
siebie. Ale ja nagle przestałem być zainteresowany. Nawet gdy byłem pod
wpływem prochów, nie dawałem się namówić na seks z nimi, bo przychodziły
i bez żadnego wstępu oznajmiały: „Ty jesteś Anthony Kiedis. Chcę się z tobą
pieprzyć. Chodźmy”. Odpowiadałem im tak: „Hm, nie. Mam sprawę do
załatwienia i myślę, że na ciebie czekają przyjaciele”. Groucho Marx powiedział
kiedyś, że nigdy nie wstąpiłby do klubu, który przyjąłby go jako członka. To
byłem ja. Chciałem tego, czego nie mogłem mieć. Wybrałbym raczej wyzwanie,
nawet porażkę, niż rzecz, którą oferowano mi wprost, bez zastrzeżeń.
Najczęściej.
Im dłużej byliśmy w trasie, tym bardziej rosła nasza popularność. Na
południu koncerty dawaliśmy już w teatrach, nie klubach. W Denver Lindy
wpadł w ekstazę, bo musieliśmy przenieść występ do wielkiej sali, taki był popyt
na bilety. Tamtego wieczoru po koncercie siedziałem z Hillelem za kulisami.
Gratulowaliśmy sobie naszego nowego sukcesu, kiedy wpadła ta dziewczyna.
– Anthony, muszę ci coś pokazać! – krzyknęła. – Taka jestem w tobie
zakochana. Popatrz, co zrobiłam!
Ściągnęła majtki i zobaczyłem, że na wzgórku łonowym ma wytatuowane
moje imię. Kilka kroków za nią stał jakiś facet.
– To mój chłopak, ale nie ma nic przeciwko temu. Jestem twoja, jeśli chcesz.
– Jasne, koleś. Bierz ją, ona cię kocha – dodał jej chłopak.
Nie skorzystałem z oferty, ale popatrzyliśmy na siebie z Hillelem, bo
uświadomiliśmy sobie, że te trasy promocyjne trzech albumów w końcu do
czegoś nas doprowadziły. Wciąż nie nadawano nas w radiu, ale niewątpliwie
znaleźliśmy drogę do psychiki amerykańskiej młodzieży.
Do tej pory trasy nie były dla nas przedsięwzięciem zbyt lukratywnym. Po
Freaky Styley każdy z nas dostał trzy tysiące. Po tej trasie Lindy oznajmił, że po
odliczeniu kosztów i wliczeniu zysków ze sprzedaży T-shirtów dostaniemy
dwadzieścia dwa tysiące.
– Do podziału? – zapytałem.
– Nie, na głowę – odparł Lindy.
Był to znaczący skok jakościowy w naszych finansach, pierwszą więc sprawą,
jaką się zająłem, było poszukanie domu, w którym mógłbym zamieszkać z moją
anielską dziewczyną. Wszędzie jednak wręczano mi długi formularz do
wypełnienia. Pomyślałem, że dorzucę trochę gotówki i dom będzie mój, ale
każdy administrator żądał podania pięciu ostatnich adresów oraz pięciu
ostatnich miejsc pracy. Okay, licząc od ostatniego, moje adresy wyglądały
następująco: dom matki mojej dziewczyny, sofa mojego menedżera, zajęty na
dziko dom w Pasadenie, okres bezdomności, mieszkanie matki poprzedniej
dziewczyny, łóżko siostry Flea, dom, w którym nie było drzwi. Moje referencje
nie wyglądały najlepiej. Pytali mnie o numery kont bankowych i karty kredytowe,
a ja nie dysponowałem nawet książeczką czekową. Wszystko, co miałem, to
dwadzieścia dwa tysiące dolarów w gotówce.
W końcu pojechałem obejrzeć lokal z dwiema sypialniami przy Orange
Drive. Był to zbudowany w latach trzydziestych dom dla trzech rodzin, w stylu
art déco, z drewnianymi podłogami i łazienką wykładaną starymi kafelkami.
Wydał mi się rajem. Czynsz wynosił tysiąc dolarów na miesiąc. Po obejrzeniu
mieszkania rosyjski administrator wręczył mi formularz, ale od razu mu go
oddałem.
– Nie mogę tego wypełnić. W moim wypadku to do niczego – powiedziałem.
– W takim razie nie może pan wynająć – wzruszył ramionami Rosjanin. –
Niech się pan stąd wynosi.
Wyjąłem pudełko po butach z pięcioma tysiącami dolarów w gotówce.
– Tu jest czynsz za pięć miesięcy. Jeśli po tym okresie przestanie mnie pan
lubić, wykopie mnie pan do diabła – zaproponowałem.
Popatrzył na pięć kawałków.
– Lokal jest pański – powiedział.
Miałem nasz wymarzony dom i jeszcze zostało mi mnóstwo forsy.
Postanowiłem, że uczczę nowy nabytek narkotykowym upojeniem yin-yang –
porządnym stosikiem heroiny i kokainy. Po raz kolejny zacząłem jak szalony
brać speedballe. W domu nie było mebli, nie miałem pojęcia, co zrobić, żeby
włączyli mi prąd, poszedłem więc do sklepu i kupiłem pięć arbuzów oraz
mnóstwo świec. Pociąłem owoce na połówki, wsadziłem w nie świece
i porozstawiałem w każdym pomieszczeniu. Dom zmienił się w morze
rozpołowionych arbuzów i światła świec. Zainaugurowałem działanie łazienki,
biorąc tonę koki i hery.
Pojechałem po Ione i przywiozłem ją do naszego wymarzonego domu.
Sprawiała wrażenie sceptycznej, zwłaszcza że po rękach strumieniami płynęła
mi krew, a oczy uciekały w głąb czaszki.
– Jestem z tobą, oboje tego chcemy, wszystko będzie dobrze, ale moja mama
w żadnym razie się na to nie zgodzi – powiedziała. – Właściwie to już tutaj
jedzie.
– Dziecinko, tym się nie przejmuj. Załatwię sprawę z twoją mamą. To moja
mocna strona. Zawsze mi powtarzali, że powinienem był zostać prawnikiem.
Obserwuj mnie w akcji.
Enid zatrzymała samochód przed domem. Wyszedłem na chodnik w koszuli
poplamionej krwią, z dzikim wzrokiem i zmierzwionymi włosami. Wysiadła
i stanęła pod latarnią z rękami skrzyżowanymi na piersi, bardzo zdenerwowana.
– Enid, wszystko będzie dobrze – zapewniłem ją. – Kocham twoją córkę
całym sercem. Oddałbym dla niej życie. Ona jest moją dziecinką, zaopiekuję nią
tak samo dobrze jak ty.
Popatrzyła na ślady krwi.
– Ale ty masz problem. Nie czujesz się dobrze.
– Enid, zaufaj mi. To przejściowa faza.
Zajrzała mi przez ramię do wnętrza domu. Na widok arbuzów i świec
nabrała chyba przekonania, że to jakiś satanistyczny rytuał składania dziewicy
w ofierze. Jakoś jednak pomimo stanu oszołomienia, w jakim się znajdowałem,
udało mi się przekonać Enid, że wszystko będzie w porządku. Ją odesłałem do
domu, córkę zatrzymałem i tak rozpoczęło się nasze wspólne życie pod jednym
dachem.
Nasze podejrzenia, że zespół osiąga nowy poziom popularności,
potwierdziły się, kiedy KROC zaproponował nam promocyjny koncert
w „Palomino” w Valley, typowym kowbojskim saloonie z wyszynkiem piwa,
gdzie tacy wykonawcy, jak Lindy Ronstadt i zespół The Eagles, występowali
podczas swojej drogi na szczyt. Koncert miał być w ciągu dnia. Kiedy tam
jechaliśmy, jakiś kilometr od celu utknęliśmy w potężnym korku. To było jak
parada Rose Bowl. Ruch został wstrzymany, między samochodami jeździli
policjanci na koniach. Najpierw się rozgniewaliśmy, bo przecież musieliśmy
zdążyć na występ, dopiero potem pojęliśmy, że korek spowodowali ludzie
zdążający do „Palomino” na nasz koncert. Wspólnymi siłami KROC i my,
wracający w chwale z trasy, zatrzymaliśmy ruch uliczny.
W tamtym okresie musiałem sporo ćpać, bo na zdjęciach z koncertu
w Palomino jestem przerażająco chudy. W moje życie na nowo wkroczył Mario,
ja jak przedtem pożyczałem samochód Ione i ruszałem w miasto. Pewnego razu
zabrakło nam pieniędzy, Mario zaproponował więc, żebyśmy zapuścili się
głębiej w śródmiejską dżunglę, gdzie prochy są mocniejsze i nie tak drogie.
Wskoczyliśmy do toyoty Ione i pojechaliśmy do dzielnicy nędzy, gdzie 90% ludzi
na ulicach wyglądało jak statyści z Nocy żywych trupów. Chociaż był biały dzień,
Mario i ja niezbyt przypominaliśmy miejscowych. Wyjąłem z kieszeni wszystkie
narkotyki, strzykawki i łyżki, po czym schowałem je pod osłoną
przeciwsłoneczną po stronie kierowcy. Mario siedział obok, jak radar
przepatrując ulice w poszukiwaniu właściwego człowieka. Jechałem ostrożnie,
ale nagle we wstecznym lusterku zobaczyłem wóz policyjny. Ostrzegłem Maria,
kazał mi skręcić na lewo, posłusznie włączyłem więc kierunkowskaz, zjechałem
na odpowiedni pas i skręciłem. Policjanci jechali za nami.
– Zatrzymaj się przy tej przecznicy – powiedział Mario. Jeszcze nie
zahamowałem, a on już otworzył drzwi i wyskoczył. Policjanci wysiedli i ruszyli
ku mnie.
– Kim jest pański przyjaciel? – zapytał pierwszy.
Starałem się zachować spokój.
– To Flaco, znajomy.
– A orientuje się pan, że pański przyjaciel Flaco jest zbiegłym więźniem
i figuruje na liście najbardziej poszukiwanym przestępców? – zapytał drugi.
Zanim się zorientowałem, aresztowali mnie za przebywanie w towarzystwie
zbiegłego więźnia. Na szczęście nie zrobili rewizji w samochodzie, tylko
wsadzili mnie na tylne siedzenie swojego wozu, po czym zaczęli szukać „Flaco”.
I oczywiście znaleźli go w jakimś zaułku. Patrzył na mnie tak, jakbym go
zakapował, kiedy więc usiadł obok mnie, powiedziałem mu wyraźnie, że nikomu
słowa nie pisnąłem. Zabrali nas do więzienia i tam rozdzielili. Po przesłuchaniu,
w czasie którego nic im nie powiedziałem, odprowadzili mnie do tej szklanej
celi rozmiarów wielkiej sofy, w której już byli inni więźniowie. Siedziałem tam,
użalając się nad swoim losem, kiedy wizytę złożył mi agent FBI.
– FBI? Ja przecież nawet nie znam tego faceta. Po prostu go podwoziłem i…
– Nie gadaj tyle – przerwał mi agent. – Jesteśmy tu, żeby zrobić zdjęcie
twoich zębów.
Wyglądało na to, że pasowałem do rysopisu Bandyty z Końskim Ogonem,
białego dzieciaka, który skutecznie obrabował kilkanaście banków
w południowej Kalifornii. Wreszcie pojawił się dentysta policyjny. Wsadził mi
swoje pieprzone paluchy w usta, po czym odwrócił się do agenta i oznajmił:
– To nie ten.
Przenieśli mnie do Szklanego Domu, więzienia w śródmieściu Los Angeles.
To było piekło. Działanie narkotyków mijało, od wielu dni nie spałem, czułem się
napięty, pusty i zdenerwowany. Na powitanie powiedzieli mi, że zostanę
poddany szczegółowej rewizji osobistej, włącznie ze sprawdzeniem odbytu,
unoszeniem jąder, zsuwaniem napletka, jednym słowem dokładnie mnie
zbadają, ponieważ nie wiedzą, jak długo tu zostanę, i nie chcą, żebym
przeszmuglował prochy. Problem polegał też na tym, że od niedawna
obowiązywało nowe prawo, zgodnie z którym zatrzymany mający ślady po igłach
musi odsiedzieć obowiązkowo dziewięćdziesiąt dni w więzieniu. A ja miałem
ślady po igłach. Przed przeszukaniem zacząłem rozmawiać z gliniarzem, który
miał mnie rewidować. Zagrałem na jego uczuciach mówiąc, że rozumiem, jak
trudna jest praca gliniarza; on opowiedział mi o swojej rodzinie i na chwilę
nawiązaliśmy normalne ludzkie relacje. Zapytał, co robiłem w śródmieściu.
Odpowiedziałem, że próbuję wrócić do college’u i na nowo uporządkować swoje
życie, łgałem, aż się kurzyło, ze wszystkich sił starając się z nim zaprzyjaźnić.
Kiedy zdjąłem koszulę, był zaskoczony.
– Jasna cholera, popatrz na swoje ręce! Wiesz, że to oznacza
dziewięćdziesiąt dni? – powiedział. Zaserwowałem mu ckliwą gadkę, że
wyrzucono mnie z pracy, nie mogę wrócić do college’u i muszę utrzymywać
kaleką mamę.
– Wkładaj koszulę i pilnuj, żebyś miał zakryte ręce przez cały czas, jaki tu
będziesz – polecił policjant.
Po kilku następnych dręczących godzinach w wielkiej celi w towarzystwie
pięćdziesięciu innych więźniów wszedł strażnik i powiedział, że mogę iść. Na
korytarzu czekał na mnie Lindy.
– Ty skurwysynu, dzwoniłem do ciebie o dziewiątej rano. A teraz jest
dziewiąta wieczorem! Czemu przyjazd tutaj zabrał ci tyle czasu? – wrzasnąłem.
– No wiesz, Swanster, radziłem się pozostałych chłopaków i wszyscy
uważali, że to niezły pomysł, żebyś tu trochę spokojnie posiedział i zastanowił
się, w jakim kierunku zmierza twoje życie – odparł Lindy. – Ja właściwie tak nie
myślałem. Gdybym był na twoim miejscu, też od razu chciałbym wyjść, ale oni
powiedzieli: „Może jeśli zostawimy go tu na chwilę, to mu pomoże”.
– Posłuchaj, skurwysynu, lepiej daj mi czterdzieści dolarów, bo to nie po
bratersku zostawiać mnie w takiej sytuacji – odparłem.
– Co, czterdzieści dolarów? Swanster, nie wiem, czy powinienem dać ci tę
forsę – powiedział Lindy.
– Tyle przynajmniej możesz zrobić. Jak mi nie dasz tych pieniędzy, będę
chory – ostrzegłem. Lindy ustąpił, dał mi pieniądze i zawiózł tam, gdzie mogłem
kupić narkotyk.
W czasie, gdy ja na tyle otwarcie ćpałem, że trafiłem przez to do Szklanego
Domu, Hillel walczył ze swoimi demonami w skrytości. Przedtem często
braliśmy razem, czasem z dziewczynami, w atmosferze imprezowej, teraz
Hillel robił to w samotności. Jego branie było mroczne. Różnica między nami
polegała na tym, że on musiał z coraz większą regularnością zażywać heroinę
i kokainę, ja natomiast wpadałem okresowo w ciągi. Ćpałem ostro przez tydzień,
a ludzie za moimi plecami szeptali, plotkowali i przepowiadali, że będę pierwszą
znaną im osobą, która umrze z powodu prochów. Od czasu do czasu podchodził
do mnie Hillel i mówił:
– Idioto, ty się chcesz zabić, popatrz na siebie, jesteś bliski śmierci.
Przerażona Ione powtarzała:
– Proszę, nie umieraj. Nie dam sobie z tym rady.
Tamtej zimy zespół wyruszył w pierwsze prawdziwe tournée po Europie.
Zaczynaliśmy w Londynie. Wieczorem przed koncertem Hillel czuł się tak źle,
że nie był w stanie wyjść z pokoju. Poszliśmy do niego razem z Flea. To było
niewiarygodnie smutne – patrzeć, jak przegrywa walkę z mrokiem. Nie miał
w oczach tego błysku, który mówił: „Tak, przegrywam, ale nie zamierzam się
poddawać, będę walczył do samego końca”. Zamiast tego lamentował: „Nie dam
rady. Umieram”.
Przekonaliśmy go, żeby poszedł z nami do klubu. Zaczęliśmy koncert tym
syczącym początkiem, który był naszym znakiem firmowym, ale Hillel nie brał
udziału w tym, co działo się na scenie. Kiedy próbowaliśmy zagrać kolejny
numer, przerwał, wymamrotał:
– Nie dam rady – i zszedł ze sceny. Popatrzyłem na Flea i Jacka,
powiedziałem:
– Zróbcie coś – po czym pobiegłem za kulisy, gdzie Hillel siedział zgarbiony
i płakał z twarzą ukrytą w dłoniach.
– Hillel, dasz radę. Bierz tę swoją pieprzoną gitarę i chodź.
– Nie, nie potrafię – jęknął. – Odwołajcie koncert. To koniec.
Wróciłem na scenę i do końca koncert polegał na bardzo rytmicznej grze
gitary basowej i perkusji oraz wokalu. Opowiadaliśmy dowcipy
i przekomarzaliśmy się z widzami – nikt nie wyszedł, nie buczał niezadowolony,
wszyscy tańczyli i skakali, ale z pewnością był to najbardziej niesamowity
koncert w naszej karierze, bo bez gitary. Kilka dni później Hillel czuł się dobrze
i obaj jak dawniej żartowaliśmy, że musimy mieć oko na podejrzanie
wyglądających osobników, którzy może będą mogli sprzedać nam trochę hery.
Gdzieś w Europie zaczął nam towarzyszyć samochód pełen Holendrów,
którzy kręcili dokument z naszego tournée. Trafiło im się mnóstwo
zakulisowych afer do sfilmowania, zwłaszcza kiedy Jack wkroczył w kompletnie
zwariowany etap swojego życia. Był ekstremistą w kwestiach miłości, może
dlatego, że dość późno rozpoczął działalność na tym polu. Kiedy uczepił się
jakiejś dziewczyny, znaczyła dla niego wszystko. Pozostawał w takim ścisłym
związku z pewną kobietą, która podczas naszego pobytu w Europie porzuciła go
dla innego. Jack otrzymał tę okropną wiadomość, kiedy byliśmy w Berlinie. Po
koncercie kupiłem działkę koki i wziąłem ją w kabinie w towarzystwie pięknej
Niemki, która nie znała słowa po angielsku. Po jakimś czasie Flea i Lindy poszli,
a ja zostałem sam z dziewczyną, kompletnie oszołomiony. Byłem gotów zrobić
to od razu w tej kabinie, ale Niemka chciała zabrać mnie do domu, a ja chciałem
więcej koki, poszliśmy więc do dilera.
Następnego dnia rano, kiedy wszyscy wsiadali do autobusu, który miał nas
zawieźć do następnej sali koncertowej, pojawiłem się w wielkiej czarnej
limuzynie marki mercedes w towarzystwie dilera narkotyków, wielkiego silnego
faceta. Złapał mnie za rękę, jakbym był kilkuletnim dzieckiem, i pociągnął
w stronę Lindy’ego. Oznajmił, że jest w posiadaniu mojego paszportu i odda go
dopiero wtedy, kiedy Lindy zapłaci mu za towar, który w nocy od niego wziąłem.
Nikt nie był zbyt zadowolony, że Lindy musiał wydać pieniądze zespołu, żeby
mnie wykupić z rąk tego handlarza.
Podczas całego tego zamieszania biedny Jack stał na środku trawnika
otaczającego hotel i dosłownie walił głową w pień drzewa.
– Co się dzieje z Jackiem? – zapytałem Flea.
– Opuściła go dziewczyna i nie wie, co ma robić.
Wciąż byliśmy na takim etapie, że zawiązywaliśmy bliskie kontakty
z widownią. Ludzie po koncercie przychodzili za kulisy, żeby z nami pogadać.
Bywało, że odwiedzaliśmy ich w domach i oglądaliśmy ich kolekcje płyt. Kochali
nas, cenili, byli gotowi dla nas zdjąć koszulę z grzbietu, dalej byliśmy jednymi
z nich. Sytuacja ulega diametralnej zmianie, kiedy podjeżdżasz autobusem pod
tylne wejście potężnego budynku, idziesz za kulisy, wchodzisz na scenę,
schodzisz ze sceny i wsiadasz do autobusu. Nie ma żadnej łączności z ulicą czy
miejscową kulturą. W przeszłości zapraszaliśmy całą widownię do naszego
hotelu. To był jeden z naszych stałych żartów. Mówiłem: „W pokoju 206 w hotelu
Finkelstein przy Rotterwheel Avenue jest przyjęcie”. To był pokój Flea, który
zaraz łapał mikrofon i prostował: „Nie, nie, impreza jest w pokoju 409.
Powtarzam, 409”, a to był mój pokój.
Mimo że Hillel miał kryzys, a Jack wkraczał w długi i trudny etap swojego
życia, podczas tamtej trasy było wiele szczęśliwych i magicznych momentów.
Zawsze na koniec tournée zespół staje się jednym organicznym naczyniem.
Wszystko przychodzi bez wysiłku, jest tak, jakby w piersiach biło nam jedno
serce. Potem jednak pojechaliśmy do Nowego Jorku, gdzie zagraliśmy wielki
koncert na Uniwersytecie Nowojorskim. Umówiłem się z Hillelem, że przed
występem nie będziemy brać, bo Nowy Jork to miasto narkotyków, ale straciłem
go z oka i kiedy przyszedłem za kulisy, był naćpany. Wpadliśmy z Flea w furię.
– Kretynie, tak nie można. Jeśli chcesz brać, bierz po koncercie – mówiliśmy.
– Najpierw koncert, potem urządzimy sobie imprezę. Ale ty nie jesteś w stanie
wyjść na scenę.
I rzeczywiście nie był. Hillel postępował tak samo jak ja, zanim wykopali
mnie z zespołu. I po powrocie do Los Angeles jego też zwolniliśmy. Kiedy zaczął
opuszczać próby, Flea oznajmił:
– Spieprzyłeś to, Hillel, już nie jesteś w zespole.
Na jego miejsce przyjęliśmy byłego gitarzystę z Funkadelic, Blackbirda
McKnighta, którego Cliff przedstawił Flea. Hillel był załamany i markotny, ale
pogodził się z losem. Przez pewien czas próbowaliśmy z Blackbirdem, potem
jednak postanowiliśmy dać Hillelowi jeszcze jedną szansę.
Ponownie wyjechaliśmy do Europy na kilka festiwali. W Finlandii
wystąpiliśmy razem z zespołem Ramones na koncercie na świeżym powietrzu.
To była potężna impreza, jedna wielka orgia z udziałem osiemdziesięciu tysięcy
pijanych i półnagich Finów. Rozgrzaliśmy widownię, ale oni nie przyszli słuchać
nas, tylko Ramones. Po naszym występie zostaliśmy, żeby ich obejrzeć. Nie byli
zbyt sympatyczni, jeśli kogoś nie znali. Za kulisami trzymali się z dala od
innych. Nim wyszli na scenę, w garderobie powtórzyli cały program
z wyłączonymi instrumentami.
Staliśmy z boku i ktoś wpadł na pomysł, żeby zdjąć ubrania, wbiec na scenę
i odtańczyć krótki taniec w hołdzie dla Ramones. Hillel był zdecydowanie
przeciwny, ale go nie słuchaliśmy. Flea, Jack i ja rozebraliśmy się i wykonując
dziwaczne ruchy, przebiegliśmy przez scenę przy piosence Blitzkrieg Bop.
Wieczorem w hotelu spotkałem Johnny’ego Ramone’a i menedżera zespołu.
Johnny napadł na mnie:
– A wam się wydaje, że kim jesteście, żeby podczas naszego występu
wskakiwać na scenę nago? To był obciach.
– Przepraszam. Zrobiliśmy to, bo was uwielbiamy. Nie mieliśmy zamiaru
burzyć waszej estetyki – powiedziałem.
Johnny odszedł rozgniewany, za to Joey Ramone, który do tej pory stał na
uboczu, szepnął mi do ucha:
– Mnie osobiście to się podobało.
Następnym przystankiem było Oslo, dokąd jechaliśmy pociągiem. To była
długa podróż. Hillel i ja wylądowaliśmy w jednej kuszetce. Zawsze łączyła mnie
z nim głęboka więź. Miał tę łatwość obcowania z innymi, która ludziom
pozwalała przekroczyć granice własnej strefy wygody, wyznaczające zakres
tego, ile chcą na swój temat ujawnić. Ja przez cały czas odgradzałem się od
przyjaciół, zawsze zachowywałem dla siebie dwadzieścia pięć procent tej strefy.
Z Hillelem jednak człowiek czuł się dobrze, odsłaniał wszystko. Byłem z nim
bliżej niż z jakimkolwiek innym mężczyzną. Może częściowo wynikało to
z faktu, że obaj cierpieliśmy na uzależnienie od narkotyków. Nie jesteś w stanie
zrozumieć wszystkich aspektów uzależnienia, jeśli sam nie jesteś uzależniony.
To nas łączyło, ale Hillel miał też zdolność wybaczania większą niż u zwykłych
śmiertelników. Nieważne, co zrobiłeś, jakie miałeś wady czy słabości, jakie
klęski na siebie sprowadziłeś, Hillel nigdy nie wykorzystywał ich przeciwko
tobie. Inaczej niż Flea, który zawsze odnosił się do mnie jak do brata-rywala,
Hillel nie miał w sobie tej żyłki konkurowania. Na swój sposób odnosił się do
ludzi po ojcowsku. Nie przechwalał się, nie należał do typu macho. Był dumny,
że jest mężczyzną, ale nie na sposób macho.
Siedzieliśmy z Hillelem w kuszetce, patrzyliśmy na krajobraz migający za
oknem i gadaliśmy o wszystkim. Dużo rozmawialiśmy o prochach i heroinie,
o naszym uzależnieniu i o tym, co chcemy z tym zrobić. Wciąż bardzo mało
wiedzieliśmy o naturze tej choroby. Miałem trochę większe niż Hillel
doświadczenie, jeśli chodzi o spotkania w grupach wsparcia. Tamtej wiosny Kim
Jones przestała brać i chodziłem z nią na sesje. Oglądałem transformacje ludzi,
którzy przedtem stracili wolę życia, a teraz wracali ze stanu zombie i w ich
oczach jaśniała nowa siła. Raz zabrałem Hillela, ale on nie chciał przyznać, że
ma problem, nie chciał przyznać, że potrzebuje pomocy, poza tym w grupie był
nieśmiały. Nigdy więcej nie dał się namówić na kolejne spotkanie.
Wtedy w pociągu zgodziliśmy się, że zespół radzi sobie świetnie,
i przysięgliśmy, że dołożymy wszelkich starań, żeby zerwać z narkotykami.
W następnym zdaniu żartowaliśmy, że Oslo to heroinowa stolica Skandynawii.
To ciągle się powtarzało. Każde miasto, w jakim byliśmy, stawało się heroinową
stolicą świata.
Widziałem wyraźnie, że żaden z nas nie dążył do niczego pozytywnego. To
była raczej postawa w rodzaju: „Najpierw się naszprycuję, a potem zobaczymy”.
Myślę, że otaczały nas mroczne duchy; powinniśmy byli odebrać moc temu
mrokowi i żyć dalej jako przyjaciele i koledzy z zespołu. Obaj zdawaliśmy sobie
sprawę, że doszliśmy do punktu, w którym albo coś zrobimy, albo czeka nas
śmierć.
Po koncercie w Oslo wróciliśmy do Los Angeles. Na lotnisku uściskaliśmy się
serdecznie i wymieniliśmy kilka typowych w takich okolicznościach zdań:
– Świetna trasa, wspaniale było z tobą być.
– Zadzwoń do mnie.
– Dam sobie radę. A ty?
– Ja też.
Pożegnaliśmy się, po czym Hillel i ja ruszyliśmy do naszych dilerów.
Przypuszczalnie trzeba by skorzystać ze stopera, żeby stwierdzić, który pierwszy
dokonał zakupu. Wróciłem do domu, zamieszkałem z Ione i rzuciłem się
w straszny, bolesny, speedballowy ciąg.
Byłem w śródmieściu i uświadomiłem sobie, że na haju spędziłem wiele
czasu, znacznie więcej niż planowałem. Postanowiłem, że wrócę do Ione, która
w przeciwieństwie do Jennifer wolała, żebym brał przy niej niż poza domem.
Ione była jak mała matka Teresa. Przychodziłem z tych długich, okropnych
narkotykowych eskapad, a ona zamiast pałać chęcią zamordowania mnie albo
wpędzenia w jeszcze gorsze samopoczucie, mówiła: „Musisz coś zjeść. Połóż
się. Nigdzie nie pójdziesz. Oddaj mi klucze”. Gotowała mi pożywne potrawy, a ja
płakałem i przepraszałem. Nie twierdzę, że to był zdrowy związek, ale na pewno
był inny. Niech Bóg ją błogosławi za tę bezwarunkową miłość i współczucie dla
tego dupka, ćpuna i egoisty, który był jej chłopakiem.
W drodze do domu zatrzymałem się, żeby zadzwonić do Ione z automatu.
Nie mogłem tak po prostu przyjść i spojrzeć jej w twarz, najpierw musiałem
przeprosić przez telefon. Prawdę mówiąc, nawet nie wiedziałem, czy
rzeczywiście wrócę, bo wciąż byłem w ciągu. Kiedy odebrała, powiedziałem:
– Ione, tak strasznie mi przykro z powodu tego, co robię.
Słysząc, jak szlocha, pomyślałem: To niesamowite. Nikt nigdy tak nie
zareagował na mój telefon.
– Przyjeżdżaj natychmiast. Stało się coś strasznego! – krzyczała.
Nie sądzę, żeby wtedy przekazała mi szczegóły, ale padło imię Hillela
i w tym momencie jakaś część mnie wiedziała, że umarł. Zaraz jednak zacząłem
tę myśl wypierać: Jest zdenerwowana. Może przedawkował, a ona uważa, że to musi
oznaczać śmierć.
To jednak wystarczyło, żeby przykuć moją uwagę. Pojechałem do domu,
wysiadłem z samochodu z głową zasnutą chemiczną mgłą. Ione na wpół ubrana
wybiegła na ulicę. Twarz miała spuchniętą, czerwoną i mokrą od łez.
– Twój przyjaciel Hillel nie żyje! – krzyczała. Kompletnie się załamała.
Można by pomyśleć, że był najbliższą dla niej osobą na świecie. Od razu odczuła
cały związany z tym ból, gdy ja nie chciałem go zaakceptować.
– To musi być jakaś pomyłka.
Na dnie serca wiedziałem, że umarł, ale nie pozwalałem sobie na przyjęcie
tego do wiadomości. Reszta jest rozmytą plamą, ponieważ myślę, że wyłączyłem
swój umysł. Wiem, że przez całą noc brałem. Następnego dnia obudziłem się
w stanie szoku i wyparcia. Wszyscy zajmowali się tą straszną tragedią, śmiercią,
żałobą, pogrzebem. Ludzie szukali winnego, a ja wiedziałem, że nigdy nie
można nikogo winić za to, że ktoś wpadł w nałóg. Każdy jest odpowiedzialny za
własne zachowanie i winny nie jest diler, przyjaciel, zły wpływ czy traumatyczne
dzieciństwo. Z jakiegoś smutnego i niesmacznego powodu ludzie uważali, że
ponoszę odpowiedzialność za śmierć Hillela w wieku dwudziestu pięciu lat,
ponieważ sam o wiele wcześniej niż on wpadłem w nałóg. Jego bliscy twierdzili,
że miałem na niego zły wpływ. Była w tym niejaka ironia, bo ja sam nigdy
nikogo nie obwiniałem o własne uzależnienie. I starałem się pokazać Hillelowi
sposób na wyzdrowienie.
Tymczasem sam ćpałem. Mitem jest przekonanie, że wstrząs i przerażenie
po takim zdarzeniu skłaniają cię do zerwania z nałogiem. Nawet jeśli umiera
twój najbliższy przyjaciel, nadal masz fałszywe uczucie, że jesteś nietykalny.
Nie chcesz stawać twarzą w twarz z własnym upadkiem, zależy ci tylko na tym,
żeby haj trwał. Ione mówiła mi o przygotowaniach do pogrzebu, ale nie byłem
w stanie pójść. Przede wszystkim nie potrafiłem przestać ćpać. Traciłem już
rozum. Nie potrafiłem przestać, a równocześnie nie mogłem dalej ćpać. Nic nie
miało sensu, mój przyjaciel umarł, a ja nie chciałem o tym myśleć. Matka Ione
wspomniała kiedyś, że jej znajomy ma dom w małej rybackiej wiosce w Meksyku
i jeśli będziemy chcieli, w każdej chwili możemy tam pojechać. Tak też
zrobiliśmy.
Zdaniem wielu ludzi w złym guście było to, że nie wziąłem udziału
w pogrzebie. Hillel był mi bliski, był moim najlepszym przyjacielem, tylko że ja
umierałem na to samo, co jego zabiło. A nie chodziło tu o gust. Chodziło
o szaleństwo i niemożność dawania sobie rady. Polecieliśmy z Ione do Puerto
Vallarta, skąd niewielką łodzią motorową popłynęliśmy do miejscowości
o nazwie Yelapa, małej wioski rybackiej, w której mieszkało około stu osób
i właściwie nie było prądu. Zatrzymaliśmy się w ładnym domu z łóżkiem
otoczonym moskitierą, w którym leżałem, przeżywając po raz kolejny okropne
i popieprzone objawy odstawienia heroiny, a jednocześnie przebywając o lata
świetlne od tego, co działo się w Hollywood. Tę stację wyłączyłem w swoim
umyśle. Ione okazywała mi niewiarygodne wsparcie i po kilku dniach moje
samopoczucie wyraźnie się poprawiło. Zacząłem ćwiczyć, znowu uprawialiśmy
seks i dzieliliśmy się naszą miłością. Łowiliśmy ryby w oceanie i smażyliśmy je
na plaży. Nabrałem fałszywego przekonania, że czuję się doskonale. Po
dziesięciu dniach moja ucieczka dobiegła końca i wróciliśmy do Los Angeles.
W tej samej chwili, gdy wysiadłem z samolotu, nie mogłem się doczekać,
kiedy zacznę ćpać. Nie wiedziałem, co innego mógłbym zrobić. W tamtym
czasie zostało mi dziesięć tysięcy w kieszeni i nic mi się nie chciało. Poszedłem
i kupiłem heroinę i kokę. Ione spała, a ja szprycowałem się na podłodze i przez
całą noc robiłem jakiś idiotyczny projekt artystyczny. Coś jednak drastycznie
zepsuło się w mojej chemii, bo ładowałem w siebie narkotyki, ale nie byłem na
haju, nie znikałem, nie uciekałem, nie czułem euforii, nie blokowałem bólu, nie
odcinałem się od rzeczywistości. Brałem coraz więcej, ale dalej tu byłem. Nie
mogłem uciec od siebie.
Właśnie wtedy Jack Irons zwołał zebranie zespołu, czego nigdy przedtem
nie robił. Spotkaliśmy się na skromnym jachcie Lindy’ego. Jack posadził nas
i oznajmił:
– Ja tak nie chcę. Nie chcę być tam, gdzie umierają moi pieprzeni
przyjaciele.
Odszedł z zespołu, a my go rozumieliśmy.
Lindy przypuszczalnie myślał: „Co będzie dalej? Gitarzysta umarł,
perkusista odszedł, życie solisty wisi na pieprzonym włosku. Co dalej?” Ale Flea
i ja nie mieliśmy zamiaru przestać razem grać. To wynikało z szacunku, a nie
z jego braku. Hillel był przy narodzinach tego zespołu, my nie pozwolimy, żeby
przestał istnieć. Dość niezwykła decyzja, zważywszy, że nie byłem w najlepszym
stanie psychicznym i umysłowym, ale obaj z Flea wiedzieliśmy, że właśnie to
chcemy robić. Jack natomiast wiedział, że właśnie tego nie chce.
Chociaż byłem w rozsypce, poczyniliśmy z Flea niezbędne ustalenia.
Zatrudniliśmy D.H. Perligro jako perkusistę i Blackbirda McKnighta jako
gitarzystę. Znaliśmy D.H. od wielu lat, kiedyś nawet razem z Flea założyliśmy
z nim dla kawału zespół o nazwie Three Little Butt Hairs. Graliśmy
z Blackbirdem, kiedy czasowo wyrzuciliśmy Hillela, czuliśmy się więc z nim
dobrze. Zanim jednak mogliśmy zacząć myśleć o graniu, musiałem coś zrobić
z moim ćpaniem.
Kiedy tamtej wiosny chodziłem na spotkania, poznałem Chrisa, młodego,
goniącego za spódniczkami żartownisia, zwariowanego, rozsądnego
i zabawnego. Przedstawił mi Boba Timmonsa i powiedział:
– Ten człowiek może być twoim sponsorem.
Timmons był brodaczem z wieloma tatuażami i trudną przeszłością, ale od
pierwszej chwili mu zaufałem. Był spokojny, nie narzucał mi swojej woli
i niczego ode mnie chciał.
Po jednym z tych ciągów, kiedy nie mogłem odlecieć, zadzwoniłem do niego.
– Nie wiem, co robić. Mój przyjaciel umarł. Nie potrafię przestać ćpać, ale
nawet nie jestem na haju. Chyba wariuję.
– Może pójdziesz do ośrodka? – zaproponował.
– To brzmi okropnie. Jakieś szczegóły?
– Przede wszystkim, to kosztuje dziesięć tysięcy dolarów.
– Dziesięć kawałków! To wszystko, co mam.
– Moim zdaniem to dobra inwestycja – powiedział Bob. – Stawką jest twoje
życie. Niewykluczone, że pewnego dnia znowu zarobisz dziesięć tysięcy, jeśli te
wydasz teraz na ośrodek. W przeciwnym wypadku to mogą być ostatnie
pieniądze w twoim życiu.
Nie miałem pojęcia, co innego mógłbym zrobić, zgodziłem się więc.
Ośrodek odwykowy o nazwie ASAP znajdował się w miejscowości Van Nuys.
Pojechałem tam samochodem z Ione. Byłem taki zły, że próbowałem wyryć
koleiny w asfalcie. Przez całą drogę do Van Nuys jechałem zygzakiem, pod prąd,
a Ione kuliła się obok mnie na siedzeniu. Byłem wściekły, że zapisałem się do
ośrodka, byłem wściekły, że więcej nie będę mógł brać, byłem wściekły, że mój
przyjaciel umarł. Dojechaliśmy na miejsce, zgłosiłem się i zrobili mi polaroidem
zdjęcie. Nie wyglądałem dobrze. Skórę miałem w odcieniach zieleni
i pomarańczowej żółci, oczy martwe, włosy żyjące własnym życiem.
Przydzielono mi pokój. Oraz współlokatora. Miałem dzielić pokój z jakimś
popaprańcem. Okazał się nim dzieciak z Palm Spring, który stał się moim
pierwszym trzeźwym kumplem z odwyku. W ośrodku spotykasz ludzi
z najrozmaitszych środowisk, przedstawicieli wszystkich ras, bogatych
i biednych, wyznawców różnych religii, ale w końcu zaczynasz ich kochać
i widzisz w nich siebie. Była tam koszykarka, która nie mogła przestać palić
cracka, brazylijski biznesmen, lekarz i czarny policjant z brygady
antyterrorystycznej, który aresztował ludzi, żeby odebrać im prochy.
Zadomowiłem się i nie było tak źle. Przestałem nienawidzić i zacząłem po
prostu być. Przez całe życie przyjmowałem postawę defensywną, nie byłem
w stanie tolerować najdrobniejszych słów krytyki. Teraz zacząłem słuchać i być.
Przyjeżdżała Ione, łamaliśmy zasady i kochaliśmy się w łazience, co miało dla
mnie ogromne znaczenie. Tak bardzo potrzebowałem miłości i uczucia.
Od czasu do czasu Bob Timmons przysyłał do mnie ludzi, którzy zerwali
z nałogiem. Większości z nic nie znałem, ale siadałem i rozmawiałem z nimi –
w tym właśnie tkwiła magia powrotu do zdrowia. Nikt nigdy lepiej nie zrozumie
twojej trudnej sytuacji niż inny uzależniony. Przychodził do mnie nieznajomy,
rozmawiał ze mną, i zanim się obejrzałem, proces powrotu do zdrowia
postępował, czy tego chciałem, czy nie.
Mniej więcej po dwóch tygodniach w ośrodku odwiedził mnie Bob Timmons.
Orientował się, że unikałem przejścia przez żałobę po śmierci Hillela,
powiedział więc, że zabiera mnie na przepustkę. Pojechaliśmy do żydowskiej
części cmentarza Forest Lawn i tak długo chodziliśmy, dopóki nie znaleźliśmy
grobu Hillela. Nie było tam kamienia nagrobnego, tylko skromna tabliczka
z prostą inskrypcją w rodzaju: „Hillel Slovak. Oddany syn, brat, przyjaciel,
muzyk”.
Powiedziałem do Boba:
– Okay, znaleźliśmy go. Mamy to za sobą. Możemy już stąd iść?
– Nie, moim zdaniem nie powinniśmy jeszcze odchodzić – odparł Bob. –
Pójdę teraz na spacer. Może wyświadczysz mi przysługę i porozmawiasz
z Hillelem, powiesz mu, co czujesz z powodu jego śmierci? Mógłbyś też przyrzec
mu, że więcej nie wbijesz igły w ramię, nie będziesz pił ani brał.
– Z czym mam rozmawiać? Przecież to tylko kawałek trawnika i kamień.
– Zachowuj się tak, jakby Hillel cię słyszał – poradził Bob i poszedł.
Siedziałem, czując się naprawdę niezręcznie, że mam rozmawiać z kimś,
kogo nie ma. Potem jednak powiedziałem „Yo, Slim” – tak zawsze witałem się
z Hillelem. I to było tak, jakby w ułamku sekundy runęła ściana. Wybuchnąłem
płaczem, w życiu tak nie szlochałem. Od tej chwili z oczu płynęły mi łzy, łkałem,
szlochałem i kaszlałem. Porozmawiałem z Hillelem, powiedziałem mu, jak
bardzo go kocham i jak strasznie za nim tęsknię. I złożyłem obietnicę. „Jestem
czysty. Jestem w ośrodku. I przyrzekam, że więcej nie wbiję igły w ramię.
Pozostanę czysty”. Płakałem przez całą drogę z cmentarza.
Na początku mojego pobytu w ośrodku mieliśmy spotkanie grupowe
prowadzone przez potężnego faceta o wyglądzie członka gangu motocyklowego.
Nie brał od pięciu lat. Zebrał w sali trzydzieścioro pacjentów, wszystkich, którzy
w tym miesiącu zaczęli terapię. Wszyscy uważnie słuchaliśmy, bo wszyscy
bardzo się staraliśmy. Powiedział nam tak:
– Mam dla was niedobre wieści. Statystycznie rzecz biorąc, tylko jedna
z obecnych w tej sali osób po wyjściu z ośrodka pozostanie przez pewien czas
czysta. Do tego to się zwykle sprowadza.
Rozejrzałem się po pokoju, popatrzyłem na tę koszykarkę, gliniarza,
biznesmena, lekarza, kryminalistę i pozostałych, i myślałem tak: Oni wszyscy
mogą od razu iść do domu, bo ja zabieram wygraną. Więc lepiej zaoszczędźcie sobie
czasu i pieniędzy, to ja jestem tym jednym, który od tej chwili będzie czysty.
Żadnego czczenia pięćdziesiątego dnia, żadnych pretekstów, zastrzeżeń;
przyrzekłem, że rzucę wszystko. To nie było jakieś jednorazowe olśnienie, raczej
rezultat procesu edukacyjnego. Im więcej dowiadywałem się o naturze
uzależnienia, tym silniejszą wykazywałem wolę, żeby przyjrzeć się własnemu
zachowaniu i życiu. Im bardziej mogłem pomóc ludziom, z którymi
przebywałem, tym większego nabierało to sensu. Znaczną część tego procesu
stanowiły kontakty z ludźmi w ośrodku, bo troszczyłem się o nich,
a jednocześnie obserwowałem objawy ich choroby i wiedziałem, jak małe mają
szanse na wyrwanie się z tych demonicznych szponów, w których tkwią od tak
dawna. Uświadomiłem sobie, że nie chcę w tym więzieniu spędzić całego życia.
Kiedy podjąłem decyzję, że bez względu na to, co wydarzy się w moim życiu,
nie piję i nie biorę, ten goryl, który przez lata mnie dręczył, nagle zniknął.
Wychodząc z ośrodka, nawet nie miałem ochoty na haj. Wyłączyłem ten głos
w mojej głowie, i to było cudowne; problem w tym, że chyba zbyt cudowne.
Cierpienie nie zmuszało mnie do dalszej pracy nad sobą i do przejścia na
pozycję, w której mógłbym pomagać innym. Czułem taką ulgę, pozbywszy się
tego bolesnego głodu narkotyków, że na tym poprzestałem. Nadal chodziłem na
spotkania, zabierałem głos w dyskusjach, odwiedzałem szpitale i rozmawiałem
z innymi uzależnionymi, ale nie skorzystałem z tej niewiarygodnej okazji
zapoczątkowania rzeczywistej zmiany w mojej psychice. Doszedłem w pół drogi
i zacząłem się cofać.
Kiedy przyjechałem do ASAP, chciałem umrzeć. Trzydzieści dni później
mówiłem:
– Grajmy. Piszmy piosenki. Bądźmy zespołem. – I byliśmy. Flea cieszył się
i wspierał mnie, kiedy wyszedłem z ośrodka. Zaczęliśmy próby z D.H.
i Blackbirdem. D.H. pasował do nas dobrze – lubił się bawić i żył muzyką.
Blackbird miał większe problemy z adaptacją. Był wyjątkowo utalentowanym
gitarzystą, ale nigdy nie należał do zespołu, w którym wszyscy grają razem. Był
przyzwyczajony do współpracy z George’em Clintonem, polegającej na tym, że
dostawał od George’a taśmę, po czym sam szedł do studia i przez wiele dni
pracował nad swoimi partiami.
Z D.H. przyjaźniliśmy się od lat, do Blackbirda trudniej było się zbliżyć. Był
od nas starszy i trochę bardziej ekscentryczny. Im dłużej graliśmy razem, tym
wyraźniej widzieliśmy, że jednak nie dobraliśmy się idealnie. Nasza idea pracy
nad nowym materiałem polegała na spotykaniu się i improwizowaniu, a z nim
było to niemożliwe.
Mniej więcej w tym okresie D.H. przedstawił Flea młodego fenomenalnego
gitarzystę Johna Frusciante. John był fanem Chili Peppers i odkąd skończył
szesnaście lat, chodził na nasze koncerty. Prawdę mówiąc, poznałem Johna
wcześniej niż Flea. Po wydaniu albumu Uplift graliśmy wielki koncert
w „Perkins Palace” w Pasadenie. Wciąż walczyłem z uzależnieniem i musiałem
przed występem wziąć trochę hery, żeby poczuć się dobrze. W drodze na
koncert zatrzymałem się przy parku przyległym do Perkins Palace i poszedłem
tam poszukać miejsca, gdzie mógłbym spokojnie zrobić sobie zastrzyk.
Zaczepiło mnie dwóch chłopców o świeżych twarzach, którzy krzyknęli: „O mój
Boże, Anthony. Chcieliśmy się przywitać. Jesteśmy wielkimi fanami zespołu”.
Chwilę z nimi pogadałem, przeszedłem przez park i usiadłem na
pierwszych schodach, na jakie trafiłem. Dopiero kiedy przygotowałem sobie
działkę, zorientowałem się, że to schody komendy policji w Pasadenie.
John zrobił na Flea ogromne wrażenie, a ja zacząłem spędzać z nim czas.
W tym samym czasie Bob Forrest chciał zaangażować Johna do swojej grupy
o nazwie Thelonius Monster. John powiedział mi, że ma przesłuchanie w garażu
Boba, zawiozłem go tam. Uznałem jednak, że to przesłuchanie do Red Hot Chili
Peppers. Po pierwszej piosence w jego wykonaniu wiedziałem, że to nasz
człowiek.
Teraz była moja kolej zwolnić członka zespołu. Blackbird mieszkał
w południowej dzielnicy Los Angeles, postanowiłem więc załatwić sprawę przez
telefon.
– Blackbird, tu Anthony. Naprawdę bardzo mi przykro, ale nie układa się
nam i nie możemy być z tobą w jednym zespole. Idziemy w różnych kierunkach.
Dziękuję ci za wszystko.
– Ty skurwysynu – powiedział Blackbird.
– Co?
– Ty skurwysynu.
– Daj spokój, Blackbird, to nie ja. Tak wyszło. Ja jestem tylko posłańcem.
– Ty skurwysynu, podpalę ci dom.
– Blackbird, nie podpalaj mi domu – powiedziałem. – To decyzja zespołu.
Nie wyszło nam. To nie nasza czy twoja wina. Sytuacja tak się ułożyła.
– Dobra, dobra, zgadzam się – odparł Blackbird. – Pod warunkiem że ty
pogodzisz się z faktem, że podpalę ci dom.
I na tym nasza rozmowa się skończyła. Ja byłem skurwysynem, a on miał
zamiar podpalić mi dom.
Nie wszystko ułożyło się idealnie z chwilą, gdy John wstąpił do zespołu.
Zaszła jednak istotna zmiana w łączącej nas chemii. Od dawna nie czuliśmy
takiej radości z bycia w Red Hot Chili Peppers. Ten młody człowiek każdą chwilę
swojego młodego życia poświęcał muzyce i to się czuło. Choć John był
niedoświadczony, dawał nam wszystko, co miał do zaoferowania. Chemia była
po prostu lepsza, bo D.H. i John byli przyjaciółmi. Tworzyliśmy teraz grupę ludzi
pochodzących z tego samego miejsca i zdążających do tego samego celu. To było
dość ekscytujące, chociaż wciąż wymagało długiego czasu, żeby całość nabrała
wyraźnego kształtu.
Zdecydowaliśmy, że zamiast od razu zabrać się do nagrywania płyty,
najpierw razem pogramy, napiszemy nowe piosenki, popróbujemy stare,
poświęcimy czas na stanie się prawdziwym zespołem. Na tej drodze
napotykaliśmy przeszkody. D.H. okazywał entuzjazm jak dziki nieokiełznany
mustang, za to Flea był perfekcjonistą, jeśli chodziło o uczenie się piosenek,
a gorliwość i akuratność nie były najsilniejszymi stronami D.H. Flea ostro go
poganiał, zachowywał się jak dyktator, rzecz wcale nie nowa, bo był dyktatorem
przy poprzednich składach. Powtarzał: „No dalej, sprawdźmy, czy mamy to
zrobione. Nie leń się, nie zapomnij odrobić pracy domowej, upewnij się, że
umiesz swoje partie.”
Między mną a D.H. także powstało napięcie. Odkąd wytrzeźwiałem,
arogancko uważałem, że wszyscy powinni brać ze mnie przykład. „Okay,
świecie, impreza się skończyła. Nie wiem, czy zauważyliście, ale jestem czysty,
zamykamy więc Boliwię i każdy odkłada swoje prochy i alkohol”. Nie zmieniłem
się, nadal górę brały moja władcza natura i problemy, w dalszym ciągu psułem
więc innym humor, żeby poradzić sobie z własnym złym samopoczuciem. Na
jakimś poziomie D.H. musiał sobie uświadamiać, że jego picie i branie mogą
stać się problemem. Zaczął przychodzić późno, nie zawsze umysł miał jasny.
Niestety, w tamtym okresie akceptacja, tolerancja i cierpliwość dla wad innego
człowieka nie były najbujniej rozkwitającymi cechami mojego charakteru.
Między mną a D.H. nie dochodziło do bezpośrednich starć, ale denerwowałem
się, że teraz w zespole mam do czynienia z cudzym nieobliczalnym
zachowaniem.
W trakcie prób zacząłem pisać piosenkę zatytułowaną Knock Me Down.
Opowiadałem w niej, jak to jest być narkomanem, mieć ten rodzaj ego i myśleć,
że jest się odpornym i niedotykalnym dla sił natury i życia. A jednocześnie była
to piosenka miłosna dla Hillela. Miałem mnóstwo tekstu, ale żadnej melodii czy
organizacji. Zaraz po wstąpieniu do zespołu przyszedł do mnie John i zapytał,
czy moglibyśmy razem pisać. Jednym z pierwszych tekstów, jakie dałem mu do
przeczytania, był Knock Me Down. Ostrzegłem go, że jest rozwlekły.
– Nie ma sprawy. Pracuję nad naprawdę rozwlekłą melodią i sprawdzę, czy
będzie pasowała do tych słów – odpowiedział.
Usiadł, przestudiował tekst i zaczął dostosowywać go do swojej muzyki. To
było niesamowite. Po kilku minutach miał gotową melodię do tekstu. To było
prawdziwe objawienie: „Istnieje więc inny sposób na pisanie piosenek”. Kiedy
Hillel był z nami, wszystko tworzyliśmy razem. Pisałem piosenki razem z Flea,
ale z gitarą basową przebiega to inaczej. Teraz czułem, że mogę tworzyć
wszystko – melodię, rytm, słowa, iść z nimi do mojego nowego przyjaciela i po
skończonej sesji będziemy mieć piosenkę. Miałem wrażenie, że z tym
dzieciakiem wszystko jest możliwe. Mogłem mu pokazać najbardziej
sentymentalne teksty, a on nigdy nie próbował ich oceniać. Podczas lektury nie
okazywał, czy tekst mu się podoba albo czy to jest coś, co chciałby robić.
Wszystko, co napisałem, stawało się piosenką. Teraz nie musiałem dwa razy się
zastanawiać, nie musiałem bać się pokazywania moich utworów czy
podejmowania działań, które prowadziły do pisania piosenek i tworzenia dobrej
muzyki.
Powoli John i ja staliśmy się przyjaciółmi, takimi, którzy spędzają każdy
dzień razem, a przed położeniem się spać dzwonią do siebie z życzeniami
dobrej nocy. Po przebudzeniu mówiliśmy: „Dzień dobry. Co będziemy dzisiaj
robić?” Po pewnym czasie wszędzie chodziliśmy razem i wszystko robiliśmy
razem, co jest doświadczeniem rzadkim i cennym, choć czasami nazbyt
intensywnym. John miał za sobą okres nadużywania alkoholu i kokainy, ale nie
ulegało wątpliwości, że gotów jest poświęcić ćpanie dla zespołu.
Mieszkał niedaleko restauracji „Canter’s” ze swoją dziewczyną, której nie
podobało się, że ten facet z nowego zespołu burzy dawny porządek panujący
w ich związku, bo często chodziliśmy na imprezy i do klubów. Ione nie miała
z tym problemu, radziła sobie doskonale, dużo pracowała. Ale John wkrótce po
wstąpieniu do zespołu zerwał jednak z tą dziewczyną.
Doszliśmy do wniosku, że dobrym pomysłem będzie wprowadzenie zespołu
w mało znane, odległe od głównych tras miejsca, i Lindy zorganizował nam
trasę, którą nazwaliśmy „Trasą po Gnojnych Miasteczkach”. To była klęska.
Graliśmy w maleńkich salkach w mieścinach, w których osiedli hodowcy bydła,
gdzieś w Wyoming, północnym Kolorado i Utah. Nikogo w tych Gnojnych
Miasteczkach nie obchodziliśmy na tyle, żeby wybrał się na koncert, a jeśli już
ktoś przyszedł, był jakby żywcem przeniesiony z rodeo. W dodatku D.H., niech
Bóg go błogosławi – najmilszy facet we wszechświecie – pił sporo i nie zawsze
był w najlepszej formie na tych koncertach.
Pewnego wieczoru D.H. mylił rytm, zapominał swoje partie, nie był pewien,
jaką piosenkę akurat gramy. Po koncercie doszło między nami do konfrontacji.
– Posłuchaj, jeśli chcesz być w zespole, musisz coś ze sobą zrobić.
W przeciwnym razie do widzenia – powiedziałem.
Flea i John unikali zajęcia zdecydowanego stanowiska.
– Nie wiemy, co z tym zrobić. Anthony to kawał świra, choć D.H.
rzeczywiście ma poważne problemy i nie angażuje się w zespół.
Nie chcieli mnie poprzeć, bo byłem fanatycznym abstynentem psującym
każdym zabawę, a z drugiej strony widzieli, że z D.H. nam nie wychodzi.
Po powrocie do domu sytuacja jeszcze się pogorszyła. D.H. opuszczał próby,
uzależnienie zaczęło go zjadać. Kiedy kogoś zwalnialiśmy, z wyjątkiem tej
dziwacznej sprawy z Hillelem, zawsze było to oczywiste i konieczne, i bez cienia
wątpliwości chodziło o dobro zespołu. Ale D.H. był naszym przyjacielem,
kochaliśmy go, jego los nie był nam obojętny i nie chcieliśmy, żeby przytrafiło
mu się coś złego. Nie było jednak innego wyjścia. Flea miał pecha, bo tym razem
to on musiał przekazać wiadomość delikwentowi. To było gorsze, niż sobie
wyobrażaliśmy. Flea po wyrzuceniu D.H. musiał kilka dni spędzić w łóżku.
Jedyną piękną rzeczą było to, że wiele lat później w istotny sposób pomogłem
D.H. wrócić do trzeźwości i świata ludzi. Od momentu, gdy wyrzuciliśmy go
z zespołu, w niewiarygodny sposób nadużywał środki odurzające.
W tym okresie przenieśliśmy się do sali prób w Glendale i tam
rozpoczęliśmy przesłuchania perkusistów. Zakładaliśmy, że najwięksi
perkusiści w kraju zbiegną się ze wszystkich stron, żeby skorzystać z tej okazji.
Patrząc na to z perspektywy czasu, widzę teraz, że okazja wcale nie była taka
rewelacyjna, jak nam się wtedy wydawało. Przyszło mnóstwo ludzi, ale mało kto
w ogóle do czegoś się nadawał. W trakcie tych przesłuchań nasza przyjaciółka,
Denise Zoom, zadzwoniła do Flea i powiedziała, że ma dla nas perkusistę.
Stwierdziła, że Chad Smith jest najlepszym bębniarzem, jakiego w życiu
słyszała, pałeczki zjada na śniadanie. Ciągle się zdarza, że ktoś nagle dzwoni
i mówi o jakimś pacanie ze Środkowego Zachodu, który na śniadanie zjada
pałeczki, i zwykle wtedy odpowiadasz: „Oszczędź mi czasu, bardzo proszę”.
Tym razem jednak zaprosiliśmy tego faceta na przesłuchanie. Czekaliśmy
i czekaliśmy, a on się spóźniał. Wyszedłem na dwór, żeby sprawdzić, czy nikogo
tam nie ma, i zobaczyłem tego kretyna idącego ulicą. Miał fatalną fryzurę
w stylu Guns N’ Roses i strój, który bynajmniej nie krzyczał: „Mam styl”. Na
podstawie jego wyglądu od razu podjąłem decyzję negatywną, ale Chad wszedł
do sali i potraktowaliśmy go bardzo rzeczowo.
– Tu są bębny. Przygotuj się. Masz dziesięć minut, przez pięć minut
improwizujemy, przez pięć minut gramy naszą piosenkę.
Chad w ogóle nie poczuł się speszony takim traktowaniem. Każdy inny
biedny drań, który siadał przy bębnach, spoglądał na Flea, a ten zaczynał grać
agresywnie, hardcorowo, funkowo-rockowo. Perkusista próbował za nim
nadążyć, ale nie dawał rady. Flea zmywał każdego swoją intensywną grą.
Flea zagrał coś mocnego, skomplikowanego, szybkiego i trudnego, żeby
sprawdzić, czy facet za nim nadąży. Chad nie tylko okazał się równorzędnym
partnerem, ale zaczął prowadzić w tej grze. Agresją przewyższył Flea, i robił to
z finezją, coraz szybciej i więcej. Nie wierzyliśmy własnym uszom. Tak
radykalnie zmieniłem zdanie o tym facecie, że wybuchnąłem histerycznym
śmiechem. Flea patrzył na niego wzrokiem, który mówił: „Hej, co mam zrobić?
Dokąd mam iść? Do diabła, co się tu dzieje?” Chad nawet na moment nie
przystanął, żeby Flea mógł go dogonić i połapać się w całości. Krzyczał przy
perkusji jak Art Blakey, jak człowiek, który na moment daje upust swojemu
entuzjazmowi, bo tyle energii przepływało w tamtej chwili między Flea a nim.
Była to wielka erupcja dźwięku i energii, a ja mogłem tylko zanosić się
histerycznym śmiechem na widok na tego pieprzonego faceta w bandanie,
z cienkimi jak piórka, długimi włosami, w szortach złego mięśniaka z Venice
Beach, i myśleć, jakie to zabawne, że ten najdurniej wyglądający facet powalił
nas na kolana w naszej sali prób. Był geniuszem i wszyscy go pokochali.
Wiedzieliśmy, że Chad jest właściwym człowiekiem, ale musieliśmy
sprawdzić poziom jego zaangażowania, a poza tym chcieliśmy, żeby zmienił
swój wygląd. Powiedzieliśmy mu:
– Okay, jesteś dobry. Możesz być w zespole, jeśli dzisiaj ogolisz głowę.
Przyjdź później do restauracji „Canter’s” i masz tę robotę.
– No, no, ogolić głowę. Sam nie wiem.
– Wybór należy do ciebie. Ogolisz głowę i jesteś w zespole. Nie ogolisz głowy
i nie jesteś w zespole.
Poszliśmy do „Canter’s” i czekaliśmy na niego. Przyszedł z bandaną na tej
swojej idiotycznej fryzurze.
– Idioto, chcesz tę robotę czy nie? – zapytaliśmy.
– Tak, mam zamiar grać w tej kapeli, ale włosy zostawiam – zastrzegł się
Chad, a my w końcu ustąpiliśmy.
Uświadomiliśmy sobie, że każdy, kogo stać na obronę własnego zdania
mimo ogromnej presji otoczenia, nie może okazać się draniem. Później
przekonaliśmy się, że prawdziwym powodem, dla którego nie chciał ogolić
głowy, było to, że zaczynał łysieć, i ukrywał to pod bandaną. Tak czy owak, to był
niezwykle ważny dzień w historii naszego zespołu, ponieważ wreszcie mieliśmy
perkusistę, na którym mogliśmy polegać i z którym rewelacyjnie się grało. Teraz
mogliśmy zabrać się do roboty.
9.

Reformowanie

Ponieważ John był młody i niedoświadczony, stał się ofiarą naszych


dobrodusznych docinków. Był dzieciakiem, który większą część krótkiego życia
spędził, ćwicząc na gitarze w swoim pokoju, członkostwo z zespole rockowym
było więc dla niego zupełną nowością. Flea i ja bez przerwy żartowaliśmy
z niego, nazywając Zielonym, Zielonym Człowiekiem albo Zielonym
Szerszeniem. Po wielu latach John przyznał, że te ciągłe przytyki wprawiały go
w ogromne zażenowanie, ale wtedy nie mieliśmy pojęcia, że tak to na niego
wpływa.
Ani Flea, ani ja nie próbowaliśmy świadomie odbierać mu pewności siebie
czy też zniechęcać, po prostu graliśmy naszą komedię. Ta litania „zielonych”
przezwisk dowodzi czegoś innego – naszego wielkiego przywiązania. Im więcej
przezwisk, tym ważniejsze miejsce zajmujesz w naszym sercu i tym większe
masz względy. „Zielone” docinki brały się stąd, że kochaliśmy tego dzieciaka
i byliśmy szczęśliwi, że wkroczył w nasze życie ze swoją twórczą energią. Jeśli
robiliśmy to z kpiącym uśmiechem i szturchańcem, to chyba dlatego, że nie
chcieliśmy okazać, jak bardzo nam na nim zależy. Gdy spojrzeć na to z punktu
widzenia „czyj numer telefonu wykręcasz najczęściej, czyj dom odwiedzasz
najczęściej i z kim dzielisz najwięcej doświadczeń”, wówczas staje się jasne, że
podziwiałem bez reszty tego młodego człowieka.
Niedawno rozmawialiśmy z Johnem o tym, że kiedy sprawy nie układały się
po mojej myśli, ignorowałem go. Okay, ten facet zachowuje się w sposób, który mi
nie odpowiada, i choć nie ma o tym pojęcia, wpływa na moje samopoczucie, będę go
więc ignorował, dopóki mi to nie minie. To nie był zdrowy sposób załatwiania
spraw, w dodatku nie dawało to żadnego porozumienia, ale trzeba też pamiętać,
że John z siedemnastoletniego i nieznanego nikomu chłopaka nagle stał się
członkiem Red Hot Chili Peppers. Sam także traktował innych w podobny, jeśli
nie bardziej grubiański sposób. Mniej więcej przez rok zachowywał się po prostu
po chamsku. Ciągle ktoś przychodził do mnie i mówił: „Wasz gitarzysta to
złamas, Wydymał tę dziewczynę, a potem w środku nocy wyrzucił ją na ulicę
i powiedział, żeby więcej nie wracała”. Broniłem go, bo przy mnie nigdy tak nie
postąpił. Byłem gotów zaakceptować te aspekty jego pokręconej osobowości,
ponieważ był młody i przechodził trudny okres.
Chad nie dostawał codziennie nowego przezwiska, bo z nim nie byliśmy tak
blisko. Pozostał zamkniętym w sobie człowiekiem wewnątrz zespołu. Przyjął
zupełnie inną postawę, gdy był tym nowym: „Nie potrzebuję ich, nie chcę ich,
mam własne życie”. Nigdy nie okazał, że zależy mu na wejściu do naszego
wewnętrznego kręgu. Wolał spędzać czas ze swoimi przyjaciółmi, którzy byli
ludźmi zupełnie innego pokroju niż Flea czy ja. Chad niewiele mówił o sobie,
skąd pochodzi, co myśli. Świadczy o tym następujący przykład: był w zespole od
1988 roku, a dopiero pod koniec 2003 roku dowiedziałem się, że do Los Angeles
przyjechał z Michigan. Jego celem było Hollywood i rola przystojnego
gwiazdora. Nigdy nie usiedliśmy i nie pogadaliśmy od serca o jego nadziejach,
marzeniach czy fantazjach. Chad wykonywał swoją pracę, był przyjacielski
i miły. Zawsze uważałem go za jeden z filarów, dzięki którym nasza forteca
mogła przetrwać trudne czasy.
W kwestii ubrań miał inny gust niż my i przez cały czas dokuczałem mu
z tego powodu. Przychodził w dwurzędowych fioletowych marynarkach w stylu
lat osiemdziesiątych, a ja pytałem: „Co, zrobiłeś skok na szafę Arsenio?” Na
szczęście po przyłączeniu się do zespołu przestał tapirować włosy, ale zamiast
tak jak Flea i ja przyjąć punkrockowy wygląd w stylu Smalla, wybrał fason Mötley
Crüe. Nosił śmieszne dżinsy z szerokimi pasami i kowbojskie buty, grał w bilard
i uganiał się za dziewczynami. Ludzie spotykali go gdzieś i mówili mi, że miał
najbardziej natapirowane włosy w klubie, chociaż następnego dnia przychodził
na próbę w czapce z daszkiem. Nie był z natury kameleonem, po prostu nie
chciał przy nas ujawniać wszystkich swoich barw.
Wspólny język znaleźliśmy na gruncie muzyki. Mimo że jego wrażliwość
muzyczna też różniła się od naszej, odznaczał się niezrównaną energią, pasją
i umiejętnością tworzenia rytmu. Na próbie, kiedy sam ćwiczył, łapałem
mikrofon i śpiewałem, i zawsze było to ekscytujące i świeże, nawet kiedy grał
proste podstawowe rytmy z gatunku „już to wcześniej słyszałem”. Nie należał do
eksperymentatorów, nie był awangardowy i nie słuchał zróżnicowanych
gatunków muzyki – właściwie nie wykraczał poza rock i pop, ale to, co robił,
dawało niezwykłą satysfakcję. Nigdy przedtem nie mieliśmy perkusisty, którego
entuzjazm w ogóle się nie wyczerpywał. Przechodzi mnie dreszcz na myśl, że
mógł czuć się źle widziany czy niechciany, bo przywitaliśmy go w ten sam, mało
subtelny, obozowy sposób jak Johna. Traktowaliśmy go tak jednak, ponieważ
nam na nim zależało, i chcieliśmy, żeby się do nas zbliżył.
Mieliśmy teraz zespół w komplecie i zabraliśmy się do pracy. Na początku
trudno nam było pisać nowe piosenki, znacznie trudniej niż kiedykolwiek
w przeszłości. Flea prezentował swoje partie, a John i Chad próbowali się w nich
odnaleźć. Michael Benrhorn ze swojej strony także rzucał nam kłody pod nogi.
Były takie dni, i to często, kiedy mieliśmy mnóstwo dobrych pomysłów, ale nie
potrafiliśmy całej tej muzyki zamienić w piosenkę. Sporo trzeba było poukładać
na nowo, zaczynając od miejsca, w którym znaleźliśmy się po wydaniu płyty
Uplift Mofo Party Plan. Sądzę, że Johnemu ciążyła odpowiedzialność, nakazująca
mu godnie zastąpić Hillela, choć nie próbował naśladować jego brzmienia; miał
bardziej współczesny i bardziej czysty styl. Potrzebowaliśmy nowych piosenek.
Kiedy Cliff i Jack Sherman przyszli do zespołu, mieliśmy już repertuar. Teraz
musieliśmy napisać materiał na płytę.
Wolno zaczęły powstawać zupełnie inaczej brzmiące motywy. Perkusja
odznaczała się nową nadintensywnością. Cliff był artystyczny, twórczy
i skomplikowany, Jack Irons głównie wybijał rytm jak metronom, za to Chad
mieszał powietrze jak żaden inny perkusista, co dawało nam nowe wibracje.
Słuchałem ich na próbach, potem wracałem do domu i siadałem w kuchni nad
stosami papieru. Nigdy nie wpadło mi do głowy, że można napisać tekst
składający się z pięciowersowej zwrotki i refrenu. Myślałem, że skoro Flea
i Chad mają ręce pełne roboty, a brzmienia i faktury są skomplikowane, ja też
muszę pracować tak samo. Kiedy siadałem do pisania, nie szukałem jednego czy
dwóch interesujących pomysłów, chciałem mieć pięciostronicowy poemat.
Spędzałem osiem godzin, pisząc piosenki w rodzaju Good Time Boys, Subway to
Venus i Johnny, Kick a Hole in the Sky, w których słowa ciągną się
w nieskończoność. Nawet mój hymn na cześć Magica Johnsona był
nieustannym potokiem słów. Wszystko, co trudno było powiedzieć,
z przyjemnością zapisywałem.
Kiedy przyszedł czas na nagrywanie, zaczęliśmy się czubić z Michaelem
Beinhornem. W przeciwieństwie do Andy’ego Gilla jego głównie interesowało
brzmienie. Michael rzucał wiele dobrych i interesujących pomysłów w studiu,
ale był też bardzo apodyktyczny. Chciał, żeby John wydobywał z gitary te
potężne, miażdżące, niemal metalowe tony, chociaż nas zawsze bardziej
interesował acid rock z dodatkiem zmysłowych, seksownych, funkowych riffów.
W tamtym czasie Johnowi pomysły Michaela nie odpowiadały, ciągle się więc
kłócili o brzmienie gitary. To nie był dobry okres dla Johna, zmagał się z wieloma
innymi sytuacjami, które go denerwowały, a Beinhorn był manipulatorem
i próbował przeprowadzić swoją wolę. Gdyby nie filmy porno z Traci Lords, które
bez przerwy puszczaliśmy w holu, nie wiem, czy John przetrwałby te sesje.
Pracowaliśmy ciężko nad wszystkimi piosenkami, ale Beinhorn
koncentrował się głównie na naszej wersji Higher Ground Steviego Wondera.
Flea od lat grał linię basową, John i Chad przedstawili swoje niesamowite partie.
Beinhorn poruszył niebo i ziemię, żeby John zagrał warstwowo. Dla mnie
nagrywanie wokalu było niezwykle frustrujące i stanowiło trudne wyzwanie.
Piosenki tego typu nie były moją silną stroną, ale Beinhorn twierdził, że mogę to
zaśpiewać, nalegał więc i nalegał. Wiem, że to wygląda na żałosne narzekanie,
ale kiedy stoisz przed tym przeklętym mikrofonem i nie idzie ci dobrze,
wszystko w środku zaczyna cię boleć. Nagrywanie wokalu trwało wieki, choć
później się okazało, że było warto. Do chórków zaprosiliśmy wszystkich naszych
przyjaciół, w rezultacie w studiu śpiewało dwadzieścia pięć osób. Tylko połowa
z nich miała jakie takie umiejętności wokalne, ale to było bez znaczenia, gdyż
całość brzmiała zaskakująco dobrze.
Dla mnie był to wspaniały okres, chociaż sytuacja uległa zmianie podczas
ostatnich kilku tygodni nagrywania. Kochałem życie i byłem szczęśliwy, że
jestem trzeźwy, nagrywam płytę i mam wszystkie te nowe piosenki. Pod koniec
jednak doszło między mną a Beinhornem do ostatecznego starcia. Chciał,
żebym na zakończenie Higher Ground wykonał improwizację. Dłużej nie
mogłem tolerować jego dyrygowania. Próbował wycisnąć ze mnie coś, czego nie
czułem, pokłóciliśmy się i wiedziałem, że z nami już koniec.
Po wyjściu ze studia nie powiedzieliśmy: „To najlepsza płyta, jaką
nagraliśmy”, chociaż byłem dość zadowolony z Mother’s Milk. Nie byłem
natomiast zadowolony z okładki. Flea zaproponował taki tytuł na cześć płynów
ustrojowych Loeshi, która karmiła ich malutką córkę Clarę (możemy tutaj
położyć kres plotkom, że „mleko matki” było slangowym określeniem heroiny).
Wróciliśmy do naszego dobrego przyjaciela Nelsa Israelsona, autora fotosów na
okładki drugiej i trzeciej płyty. Miałem stary plakat Sly and the Family Stone z lat
sześćdziesiątych, na którym na wyciągniętej dłoni Sly’a stoi cały zespół –
pomyślałem, że byłoby wspaniale być malutką postacią trzymaną przez
olbrzyma. W mojej wizji tym olbrzymem była naga kobieta, przy piersi której
skupia się zespół. Przedstawiłem im swoją koncepcję – w przeciwieństwie do
mnie nie okazali stuprocentowego entuzjazmu, ale zgodzili się, żeby zrobić mi
przyjemność. Nels fotografował modelki, a ponieważ się rozbierały, sesje
fotograficzne były zamknięte. Na nieszczęście przyszedłem późno i już zdążył
wybrać dziewczynę. Ludzie z EMI planowali, że zakryją jej sutki literami
i kwiatami, które będą stanowić integralną część całości. Później się
dowiedzieliśmy, że modelce niezbyt odpowiada cała koncepcja. Nie potrafiłem
zrozumieć, dlaczego nie możemy znaleźć modelki, która z przyjemnością
zobaczyłaby własne cycki na okładce płyty.
Teraz trzeba było wybrać nasze zdjęcia. Największy kłopot był z Johnem, nie
podobała mu się żadna jego fotografia, w końcu jednak pozwolił mi jedną
wykorzystać. Uważam, że okładka wyszła rewelacyjnie – to było tak, jakby ta
olbrzymia naga kobieta trzymała w dłoniach czterech Tomków Sawyerów.
Na okładce albumu zgodnie z umową sutki zakryto, ale firma EMI
wydrukowała kilkaset plakatów z odsłoniętymi sutkami. Były przeznaczone do
sklepów, dla przyjaciół i tak dalej, no i zaczęło się podpisywanie plakatów.
Byliśmy wtedy wciąż barbarzyńcami lubiącymi świńskie seksualne aluzje.
Myślę, że to Chad i Flea napisali głupi, niedojrzały, zboczony tekst na jednym
z plakatów. Nie trzeba było długo czekać, modelka się o tym dowiedziała
i pozwała nas do sądu. Wyssała nas do cna, bo wygrała pięćdziesiąt tysięcy
dolarów, co wtedy było sporym odszkodowaniem.
Mimo burzy związanej z okładką ludzie z EMI musieli coś usłyszeć w naszej
muzyce, bo przed ukazaniem się płyty dali nam pieniądze na dwa teledyski. Było
to dość dziwne, nasz poprzedni album Uplift nie okazał się specjalnie wielkim
sukcesem, sprzedano około siedemdziesięciu tysięcy egzemplarzy, co
przypuszczalnie oznaczało zwrot kosztów. Byliśmy jednak uszczęśliwieni tym
zwiększonym zainteresowaniem i zaangażowaniem, nakręciliśmy teledyski do
singli promujących album. W pierwszym, do piosenki Rock Me Down, Alex
Winter gra chaplinowskiego włóczęgę-paranoika wędrującego przez dom jak
z horroru, w którym straszą go psychodeliczne, upiorne obrazy umarłych gwiazd
rocka wiszące na ścianach. Wreszcie wchodzi do pustego białego pokoju i widzi,
jak Flea, John, Chad i ja wyskakujemy ze ścian, grając i śpiewając.
Klip do Higher Ground nakręciliśmy w sławnym starym studiu SIR, gdzie
Three Stooges robili swoje filmy. Mieliśmy tam ludzi od charakteryzacji i od
garderoby, a także olbrzymią scenę, co stanowiło istotny krok naprzód. Kiedy
kręciliśmy teledysk do Catholic School Girls Rule, planem opiekowała się mama
Dicka Rude’a. Teraz tańczyliśmy i skakaliśmy z różnych wysokości, była to więc
świetna zabawa.
Fragment Knock Me Down
I’m tired of being untouchable
I’m not above the love
I’m part of you and you’re part of me
Why did you go away?
Too late to tell you how I feel
I want you back but I get real
Can you hear my falling tears
Making rain where you lay
Finding what you’re looking for
Can end up being such a bore
I pray for you most every day
My love’s with you now fly away
If you see me getting mighty
If you see me getting high
Knock me down
I’m not bigger than life
It’s so lonely when you don’t even know yourself
(Zmęczyła mnie własna nietykalność.
Nie jestem ponad miłość,
Jestem częścią ciebie, a ty jesteś częścią mnie.
Dlaczego odszedłeś?
Już za późno, żeby ci powiedzieć, co czuję.
Pragnę twego powrotu, ale wiem, że to niemożliwe.
Czy słyszysz, jak moje łzy
Niczym deszcz padają tam, gdzie leżysz?
Znajdują to, czego szukasz.
Czy koniec musi być tak nudny?
Modlę się za ciebie codziennie,
Moja miłość ulatuje teraz z tobą.
Jeśli zobaczysz, że staję się potężny,
Jeśli zobaczysz, że jestem na haju,
Powal mnie na kolana.
Nie jestem większy niż życie.
Człowiek jest bardzo samotny, kiedy nawet nie zna samego siebie.)
Zakończenie mówi o samotności – jest smutne, ale prawdziwe. Tak właśnie
się czujesz, kiedy jesteś we władzy mrocznej energii i myślisz: „Kim ja, kurwa,
jestem? Co się ze mną stało?” Jestem pewien, że tak skończył Hillel. W młodości
doskonale wiedział, kim jest i czego pragnie, był zdeterminowanym, ciężko
pracującym, twórczym, kochającym życie chłopakiem. Na końcu zapomniał, kim
jest; widziałem, jak przytrafia się to wielu ludziom.
Piosenka Knock Me Down była pierwszym singlem z Mother’s Milk i zaczęto
nadawać ją przez radio. Od czasu do czasu Lindy mówił nam, że jakaś stacja
dopisała ją do swojej listy, ale nie mieliśmy wrażenia, że coś się zmieniło. Kilka
miesięcy później, w czasie weekendowego wyjazdu do Waszyngtonu, Flea, John
i ja złapaliśmy taksówkę w samym środku stolicy. Wsiedliśmy, kierowca
przyjrzał się nam i powiedział:
– Hej, to przecież wy, no nie? Zaraz, jakże się ta piosenka nazywa – Beat Me
Up, Slap Me Around, Kick My Ass? Uwielbiam ją. To wy, mam rację?
Wtedy po raz pierwszy ktoś spoza muzycznego undergroundu dał nam do
zrozumienia, że wie o naszym istnieniu.
We wrześniu 1989 roku rozpoczęliśmy trwającą rok trasę promocyjną
Mother’s Milk. Kolejnym znakiem naszego sukcesu i rosnącego statusu był
autokar z wszelkimi wygodami. Ale potrzebowaliśmy miejsca, ponieważ
towarzyszyło nam mnóstwo ludzi. Zatrudniliśmy Tree do gry na instrumentach
dętych (wpadł wtedy na ten niedorzeczny pomysł elektrycznego syntetyzatora,
w który się dmie, uzyskując brzmienie różnych instrumentów). Zatrudniliśmy
też Kristin Vygard i Vicky Calhoun do chórków. Kristin miała metr pięćdziesiąt
wzrostu, rude włosy i usianą piegami twarz. Była osobą o bogatej, zwariowanej
osobowości, w dzieciństwie odnosiła sukcesy jako aktorka, a teraz była znana na
hollywoodzkiej scenie jazzowej. Vicky dla odmiany była wysoką Murzynką.
Śpiewała chórki w Knock Me Down i występowała w teledysku. Poza zespołem
w trasę pojechali: Chris Grayson, nasz dźwiękowiec, Mark Johnson, menedżer
trasy, oraz nowa twarz – szef ekipy technicznej nazwiskiem Robbie Allen. Kiedy
dojechaliśmy do Anglii, Robbie miał drugie wcielenie imieniem Robbie Ruler,
które występowało na początku koncertu. Z pomocą Johna i Flea przygotował
scenkę: wchodził na scenę i udawał, że odcina sobie penisa. Była to magiczna
sztuczka zręcznościowa z nożem rzeźnickim, z jednej strony ostrym, z drugiej
tępym. Wyciągał ptaka, przyciskał do niego nóż i delikatnie odwracał na tępą
stronę, żeby nie uszkodzić swoich organów płciowych. Podobnie jak Bob Forest,
Robbie był udręczonym muzykiem, który pracował w ekipie technicznej, daliśmy
mu więc te pięć minut na scenie. Był to zwariowany występ w ramach koncertu,
Flea grał na bębnach podczas tego pokazu Boba. Wszystkie dzieciaki na
angielskiej prowincji musiały znosić to odcinanie fiuta, nim zobaczyły zespół.
Ponieważ nie goniłem za kokainą ani alkoholem, trzeba było wymyślić nowe
rozrywki. Uciążliwościom bycia w trasie dodawała pieprzu zabawa, którą
nazwaliśmy „Robotą”. Ponieważ często graliśmy w college’ach, zwykle tam też
się żywiliśmy. Posiłki składały się z odgrzewanych dań polanych sosem do
sałatek o nieprawdopodobnej mocy. Trudno było stwierdzić, czy ten tajemniczy
płyn rzeczywiście przeznaczony był do doprawiania potraw, czy też do mycia
podłogi.
Pierwsza „Robota” został wyznaczona w Kanadzie, gdzie na stole czekała na
nas ogromna miska pełna kawałków bekonu. Wpadliśmy na pomysł zebrania
pewnej sumy i postawienia Markowi Johnsonowi zadania zjedzenia całej miski.
Okazało się, że Johnson potrafi jeść różne świństwa, i zadanie wykonał.
Moją pierwszą „Robotą” było zjedzenie prawie całej kostki masła. Miałem na
to trzy minuty i mogłem wygrać sto dwadzieścia dolców, ale w połowie
musiałem zrezygnować. Myślałem, że wystarczy mi moja siła woli, organizm
odmówił jednak przyjęcia aż takiej ilości masła. W końcu Flea, John, Chad i ja
zrozumieliśmy, że głupio jest torturować siebie tymi zadaniami, skoro możemy
dręczyć otoczenie. Poza tym nie potrzebowaliśmy pieniędzy tak bardzo jak
dźwiękowiec, dziewczyna z chórku czy techniczny. Pewnego razu byliśmy za
kulisami w jakimś college’u w środku Pensylwanii i nasi gospodarze podali nam
kompletnie niejadalne potrawy. Dziewczęta od jakiegoś czasu dopraszały się
o „Robotę”, w pustej karafce po winie zmieszaliśmy więc różne sosy i przyprawy,
dzięki czemu uzyskaliśmy zieloną ciecz, która wcale by nie dziwiła w Robalu,
który pożarł St. Louis. „Robotę” przydzieliliśmy maleńkiej Kristin, bo
potrzebowała pieniędzy, i powiedzieliśmy, że dostanie sto osiemdziesiąt
dolarów, jeśli wypije całą karafkę i przez pięć minut utrzyma w sobie. Była
niesamowitą rozrabiarą, nie tylko przyjęła warunki, ale zaproponowała, że zje
jeszcze inne rzeczy, jeśli dorzucimy pięćdziesiątkę. Załatwione.
Nie chcieliśmy, żeby Vicki czuła się pominięta, zrobiliśmy więc następną
zrzutkę i przydzieliliśmy jej zadanie zjedzenia wielkiego metalowego pojemnika
pełnego kulek masła. Zgodziła się, usiadła i zaczęła jeść to masło, jakby to była
bita śmietana. Wszyscy patrzyli na Kristin. Ja od samego odoru tego szlamu
puściłbym potężnego pawia, ale Kristin skoncentrowała się, wzięła karafkę
i wypiła, po czym zjadła przeznaczone dla niej dodatki. Wyjąłem stary zegarek
i siedziałem z nią, podczas gdy ona pociła się i płakała, i zmieniała się na
twarzy. Wytrzymała jednak pięć minut, po czym wstała, spokojnie się odwróciła
i poszła do toalety, gdzie wszystko natychmiast z niej wyleciało. Słysząc, jak
Kristin wymiotuje, Vicki nie wytrzymała i pobiegła za nią. Stojąc ramię w ramię,
wzajemnie się prowokowały. Po ich powrocie posiłek zmienił się w bitwę, aż
pojawiła się surowa sprzątaczka, zgromiła nas i kazała po sobie posprzątać, co
też potulnie uczyniliśmy.
Jedzenie w trasie było obrzydliwe, ale po kilku miesiącach w menu znalazł
się też seks. Było to możliwe tylko dlatego, że w grudniu zerwałem z Ione. Udało
mi się zachować trzeźwość od narkotyków, moje ciało doszło więc do siebie po
tych zadawanych mu wcześniej torturach, za to psychicznie wciąż nie byłem
dostatecznie zdrowy, by rozwiązywać problemy, które pojawiają się w każdym
związku. Ani Ione, ani ja nie potrafiliśmy przystosować się do zmienionej
sytuacji. Przedtem byłem tym potrzebującym, płaszczącym się popaprańcem,
a ona opiekunką, która z jakiegoś powodu kochała mnie i pielęgnowała. Kiedy
przestałem brać, nie udało nam się znaleźć skutecznej, zdrowszej, bardziej
zrównoważonej dynamiki w naszym związku. W moim życiu nie było osoby,
z której ust gotów byłem wysłuchać rady: „Kretynie, jesteś teraz czysty, ale nadal
zachowujesz się jak pieprzony dupek. Przepracuj kolejne stopnie, zrób
remanent, zobacz, kim jesteś, i staraj się poprawić”. Wciąż byłem tym samym
zazdrosnym, szalejącym, kontrolującym, egoistycznym, niedojrzałym
smarkaczem co przedtem, tyle że teraz wolnym od narkotyków.
Staliśmy się kolejną typową skłóconą parą. Wiedziałem, że to koniec
naszego związku. Między nami nie działo się nic strasznego, po prostu nie
byliśmy ze sobą szczęśliwi, żadne z nas nie dawało siebie drugiemu bez reszty.
Kłóciliśmy się i sądzę, że oboje dojrzeliśmy do rozstania, ale obawialiśmy się go,
ponieważ były takie chwile, kiedy byliśmy ze sobą bardzo blisko, z nikim tak
blisko w życiu nie byłem.
W końcu to był mój dom.
– Proszę cię, zabierz swoje rzeczy i idź stąd – powiedziałem dość beztroskim
tonem.
– Nie, nie chcę odchodzić. Chcę być tu z tobą – protestowała Ione.
Tak to się powtarzało, a za dziesiątym razem urządziłem już scenę:
– Bierz swoje rzeczy i wynoś się!
Popatrzyła na mnie i odpowiedziała:
– Chyba tak zrobię.
– No to już. Zabieraj rzeczy i nie oglądaj się za siebie! – powiedziałem.
Wyprowadziła się i nigdy nie wróciła.
Zamieszkała znów u swojej mamy, a ja czekałem, aż powtórzy się ten sam
co dawniej schemat powrotu po kilku dniach. Tym razem jednak nie wróciła.
Byłem zrozpaczony, samotny i zagubiony, zastanawiałem się, czemu kazałem
jej odejść, skoro przecież chciałem, żeby została. Po trzech dniach zadzwoniłem
do niej:
– Chyba już najwyższy czas, żebyś wróciła do domu jak przy poprzednich
okazjach?
– Nie, wręcz przeciwnie. Nie wrócę do ciebie. W końcu doszłam do wniosku,
że masz rację. Między nami wszystko skończone.
To było tuż przed Bożym Narodzeniem. Zanim pojechałem do domu do
Michigan, kupiłem Ione statuetkę w stylu art déco i pojechałem do niej. Drzwi
otworzyła jej mama.
– Mam prezent dla Ione – powiedziałem.
– W takim razie musisz zostawić go na ganku – odparła.
Ho, ho – pomyślałem. Zostawiłem prezent i wsiadłem do samolotu.
W drodze napisałem o tym smutną, rozdzierającą serce piosenkę. Nigdy nie
włączyłem jej do repertuaru zespołu, pozostała utworem, który śpiewałem tylko
sobie. Pisywałem piosenki-mantry, żeby śpiewać je sobie i za ich pomocą radzić
sobie z dręczącymi mnie problemami.
W domu mamy byłem po raz pierwszy od lat sam na Boże Narodzenie.
Uświadomiłem sobie, że z Ione wszystko skończone, że już wcześniej ktoś inny
pojawił się w jej życiu, lepiej więc zrobię, jeśli zaakceptuję to jako część prawdy
o życiu, bo istotnie nadeszła pora, żeby otworzyć kolejny rozdział. Mimo to wciąż
pozostało między nami wiele niezakończonych spraw. Lata całe musiały
upłynąć, zanim zacząłem rozumieć i radzić sobie z moimi kłamstwami,
szaleństwem i emocjonalnym terroryzmem. Cieszę się, że w końcu jednak
mogłem o tym wszystkim porozmawiać z Ione i spróbować jakoś jej to
wynagrodzić.
Po moim powrocie z Michigan zespół zagrał wielki koncert w Long Beach
Arena, który sfilmowano. W trakcie wywiadu dziennikarz zaczął pytać mnie
o Ione. Odpowiedziałem, że mamy za sobą trudne rozstanie. W tej samej chwili
John wsunął głowę w kadr i powiedział:
– Tak jest, panowie i panie. Anthony jest wolnym człowiekiem, a sami
wiecie, co to znaczy. Pora się pieprzyć.
To był sposób Johna na wydobycie mnie z depresji, z którego obaj
korzystaliśmy do końca trasy promocyjnej Mother’s Milk. Wciąż mogłem mieć
zastrzeżenia do powszechnej dostępności dziewczyn w trasie, ale pozostały one
zastrzeżeniami wyłącznie teoretycznymi. W menu ponownie znalazł się seks.
I znowu nie trzeba było się o niego starać. Kiedy w Houston szliśmy do
autobusu, spotkałem kolejną kopię Marilyn Monroe. W przeciwieństwie do jej
koleżanki z Nowego Orleanu, ta nigdy nie wypadła z roli. Została moją
dziewczyną i ilekroć graliśmy w Houston, odwiedzałem ją w jej mieszkaniu,
gdzie uprawiliśmy seks, a ona w swoim prywatnym filmie grała rolę Marilyn.
Nie wszystkie moje romanse w trasie zostały skonsumowane. Graliśmy
w college’u w Kentucky, przygotowywałem się do wejścia za scenę, kiedy nasz
techniczny, Robbie, złożył mi nieoczekiwaną wizytę.
– Swan, pomyślałem, że ta dziewczyna ci się spodoba. Z tego, co widzę, jest
w twoim typie.
Zobaczyłem prawdziwą księżniczkę, studentkę o białej cerze i czarnych
włosach. Księżniczkę, która miała ręce związane z tyłu taśmą.
– Dzięki, Robbie, możesz już sobie iść – powiedziałem, po czym podałem tej
zachwycającej dziewczynie dokładne namiary na mój pokój w pobliskim motelu,
gdzie chciałem umówić się z nią na randkę po koncercie.
– Och, nie, ja tylko żartowałam. Chciałam się z tobą przywitać – powiedziała
swoim uroczym ciężkim akcentem z Kentucky. – Jestem tu z przyjaciółką,
a w domu czeka na mnie chłopak.
– W takim razie spotkajmy się. Nie mówię, że do czegoś musi dojść –
argumentowałem.
– To chyba niemożliwe. Chętnie bym się z tobą zaprzyjaźniła, ale nie wiem,
czy mojemu chłopakowi to się spodoba, a ja jestem wobec niego lojalna.
Patrzyłem na nią i myślałem, że umrę, jeśli nie będę jej miał. W żadnym
razie nie mógłbym pojechać dalej, gdybym bliżej jej nie poznał. Powiedziała mi,
że mieszka z mamą i tatą. Jakimś sposobem udało mi się wydobyć z niej adres.
Musiałem już iść na scenę. Zaraz po koncercie pobiegłem za kulisy
i poszukałem Robbiego.
– Gdzie ona jest? – zapytałem.
– Bracie, rozglądam się za nią przez ostatnie pół godziny. Zniknęła.
Nie zamierzałem pozwolić, żeby ta dziewczyna rozpłynęła się gdzieś
w mroku. Złapałem pióro i kartkę papieru, po czym usiadłem i napisałem do niej
poetycki list. Później namówiłem jakiegoś studenta, żeby zawiózł mnie do jej
domu. Dochodziła już północ. Znalazłem dom, poszedłem na tylne podwórko
i wołałem ją po imieniu, ale nikt mi nie odpowiedział. W skrzynce pocztowej
zostawiłem list razem z numerami do kolejnych hoteli.
Kilka dni później w Chicago spotkałem dziewczynę, która ze swoimi
kasztanowymi kręconymi włosami wyglądała jak gwiazdka z lat
siedemdziesiątych. Była bardzo swobodna, słodka i najwyraźniej pełna
entuzjazmu w kwestii seksu, zabrałem więc ją do swojego pokoju. Mieszkałem
z Johnem. Już po pierwszych pocałunkach i pieszczotach przekonałem się, że
dziewczyna ma te superczułe nerwy na wierzchu i każdy dotyk odbiera ze
zwielokrotnioną intensywnością. Powiedziałem Johnowi, że muszę być z nią
sam. Odpowiedział, że Chad, który pije w barze, przypadkiem ma u siebie
dodatkowe łóżko. John przypadkiem miał też dodatkowy klucz, przeniosłem się
więc z dziewczyną do pokoju Chada.
Położyliśmy się na wolnym łóżku, zdjęliśmy koszule i zaczęliśmy się całować
i pieścić. Dziewczyna reagowała wyjątkowo mocno. Już byliśmy gotowi do
następnego etapu, kiedy z korytarza dobiegł hałas, jakby cwałowały nim dzikie
mustangi. Zanim zdążyłem zareagować, drzwi otworzyły się na oścież i do
pokoju wpadł Chad, który w ogóle siebie nie przypominał, coś w niego wstąpiło.
Holował za sobą małą heavymetalową dziwkę. Na mój widok wrzasnął:
– Co ty tu robisz, skurwysynu? Oderwę ci tę pieprzoną głowę!
– Hola, Chad, uspokój się – powiedziałem, ale on zupełnie stracił panowanie
nad sobą. Ruszył w moją stronę, przeskoczyłem więc na drugą stronę łóżka.
Szedł za mną, przewracając lampy, wpadając na ściany i próbując mnie uderzyć.
Powiedziałem dziewczynie, żeby wzięła swoje ubranie. Chad nadal chciał mnie
dorwać, ja nadal robiłem uniki.
– W czym masz problem? Wyluzuj – powiedziałem.
– Kto cię wpuścił do mojego pokoju? Zaraz cię zabiję – wybełkotał i machając
ramionami jak kosiarz, usiłował mnie trafić. W oczach miał nienawiść i chęć
zemsty, jakbym zrobił mu coś strasznego, choć każdy, kto znał nasze zwyczaje
w trasie, doskonale wiedział, że zawsze wymienialiśmy się pokojami, kiedy
któryś miał dziewczynę. Wreszcie udało nam się obojgu skoczyć do drzwi.
Później się okazało, że Chad wypił całą butelkę tequili i zupełnie oszalał. Do
dzisiaj tylko jak przez mgłę pamięta, że widział mnie w swoim pokoju.
Dziewczyna całą sprawę potraktowała bardzo wyrozumiale.
– Wygląda na to, że wasz perkusista za dużo wypił – powiedziała. –
Chodźmy gdzieś, gdzie będziemy mogli być razem.
Mieszkaliśmy w nieco podniszczonym, cichym hotelu z cegły, w którym było
mnóstwo zakamarków. Znaleźliśmy spokojne miejsce obok grzejnika na klatce
schodowej i tam odbyliśmy stosunek. Nie wiedziałem jeszcze, że dziewczyna
nie tylko jest nadwrażliwa, ale i po mistrzowsku krzyczy. Na początku myślałem,
że żartuje, bo położyłem dłoń na jej cipce, a ona zaczęła wrzeszczeć ile sił
w płucach. Każdy w hotelu wyraźnie ją słyszał, ale doszliśmy do miejsca,
z którego nie było już odwrotu.
Jakiś czas to trwało. Kiedy wróciłem do pokoju, John nie spał.
– Chryste, zdajesz sobie sprawę, że absolutnie wszyscy w tym hotelu was
słuchali?
Zachwalałem cnoty dziewczyny, która na żadnym poziomie nie potrafi się
kontrolować, ale John mi przerwał.
– Jeśli kiedykolwiek uznasz, że nie sprawi to problemu zainteresowanym,
daj mi znać. Ja też muszę tego doświadczyć – oznajmił.
– Nie tak szybko, mały – odparłem. – Zobaczymy. Nigdy nic nie wiadomo.
Dziewczyna towarzyszyła mi w kilku następnych miastach. Rozstaliśmy się
w Milwaukee, jej mieście rodzinnym.
Następny przystanek w naszej trasie wypadał w Cincinnati. Wbrew
wszelkiemu rachunkowi prawdopodobieństwa na koncercie zjawiły się obie:
Krzykliwa Dziewczyna i Dziewczyna z Moich Marzeń spotkana w Kentucky.
Musiałem podjąć decyzję. Nie jestem z tego specjalnie dumny, ale zawołałem
Johna i powiedziałem:
– John, czy możesz zabrać tę krzyczącą rewelację, bo ja muszę zająć się
Kentucky?
Nie miałem wyboru. Nie potrafiłem wyobrazić sobie lepszego seksu niż
z krzykliwą dziewczyną, ale niezależnie od tego, jak wspaniały był ten seks,
musiałem mieć tę z Kentucky.
Biedna krzykliwa rewelacja zobaczyła, co się święci, i spojrzała na mnie
wzrokiem mówiącym „Ty skurwysynu!”, choć oznajmiła, że chętnie przyjmie
zaloty Johna. Po koncercie ubłagałem dziewczynę z Kentucky, żeby poszła ze
mną. Na szczęście miałem własny wielki pokój. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy
kilka godzin. Chciałem z nią być, czuć jej zapach, patrzeć na nią i dotykać jej
dłoni. Powiedziała mi, że kończy college w Massachusetts, a ja starałem się
wszystko zapamiętać, ponieważ byłem gotów wszędzie za nią iść. Powoli się do
niej zbliżałem, pozwoliła mi się objąć i pocałować. W końcu nawet się
położyliśmy, ale jeśli chodzi o stosunek, sprawę postawiła jasno.
– Posłuchaj, wystarczy, jeśli będziemy leżeć nago, uwierz mi, to cudowne,
jestem szczęśliwy, że z tobą jestem – mówiłem.
Myślałem, że zechce tulić się nago, i po raz kolejny czułem na sobie dłoń
Boga. Leżeliśmy w łóżku w starym pokoju z wysokim sufitem, całowaliśmy się
i pieścili. Coś w niej zaczęło się budzić do życia i pozwoliła mi na bardzo długą
i cudowną wymianę seksu oralnego. Byłem absolutnie trzeźwy, leżałem na
plecach z jej głową między nogami. Między nami przepływało tyle miłości, ta
dziewczyna tak wiele serca włożyła w ten fizyczny objaw uczucia, że opuściłem
swoje ciało i mogłem patrzeć na nas z góry. Widziałem siebie leżącego z nią
w łóżku, jej kasztanowe loki i piękną białą skórę. Chwilę patrzyłem, potem
wróciłem i kochaliśmy się dalej, a ja sobie uświadomiłem, że to najpiękniejsze
doznanie seksualne w moim życiu.
Później zniknęła. Kiedy znowu występowaliśmy w Massachusetts, szukałem
jej nazwiska w książce telefonicznej i dzwoniłem do wszystkich szkół, ale na
próżno. Za każdym razem, gdy byliśmy w okolicach Bostonu, pytałem ludzi:
„Znasz dziewczynę, która nazywa się tak i tak…? Wygląda…” Zero trafień.
W Kentucky znalazłem rodzinę noszącą to samo nazwisko. „Czy macie córkę,
która…?”. Wiele lat później spotkałem osobę, która ją pamiętała. Dowiedziałem
się, że raz o mnie wspomniała. Nigdy więcej jej nie spotkałem, a znaczyła dla
mnie wszystko. Jestem pewien, że wyszła za mąż i zdążyła urodzić dziesięcioro
dzieci, ale nigdy nic nie wiadomo. Może przeczyta tę książkę. Jeśli ją czytasz,
mój śnie z Kentucky, proszę, opuść następną opowieść.
Później w trakcie tej trasy graliśmy koncert w restauracji i klubie disco
w Baltimore. Do występu zostało kilka godzin, siedziałem z Johnem w pokoju
kolejnego zwariowanego starego hotelu, kiedy zadzwonił telefon. To był Flea,
który mieszkał z Chadem.
– Chłopaki, chłopaki! Musicie natychmiast przyjść do mojego pokoju. Ale się
dzieje, mamy tu dziewczyny. To tyle. Na razie.
John i ja pobiegliśmy do pokoju Chada i Flea piętro wyżej. W progu stanąłem
jak wryty, bo to był jeden z najdziwniejszych widoków, jakie w życiu oglądałem.
Chad Smith siedział na kanapie, kompletnie ubrany, spokojny i odprężony.
W jednej ręce trzymał łopatkę do smażenia, w drugiej wielką drewnianą łyżkę.
W pokoju były trzy dziewczyny, dwie z nich, z gołymi obfitymi biustami, tańczyły
na stole. Jedna pod piersiami miała zatknięte buty Chada, które bez problemów
utrzymywały się w tym miejscu. Druga balansowała stosem monet na swych
imponujących kulach. Chad jak jakiś niesamowity impresario na zmianę dawał
dziewczynom klapsy łopatką i rzucał monety na ich piersi.
– Chcemy tańczyć, zagrajcie nam piosenkę – prosiły dziewczyny.
W pokoju nie było stereo, zaczęliśmy więc śpiewać piosenki nasze i Led
Zeppelin. Biegaliśmy po pokoju, śpiewając dziewczynom, które miały czerwone
tyłki od śladów po łopatce.
Od słowa do słowa i w rezultacie obaj z Johnem wylądowaliśmy w łazience
z dwiema gołymi do pasa dziewczętami, które teraz były już całkiem nagie. John
stanął pod prysznicem, ja usiadłem na umywalce i urządziliśmy sobie gorącą
imprezkę. Zaskakująca była nonszalancja tych dziewczyn, bo w trakcie
obciągania prowadziły niezobowiązującą pogawędkę. John i ja spojrzeliśmy na
siebie i wzruszyliśmy ramionami.
– No, no, Baltimore. Kto by pomyślał?
Kiedy w styczniu dojechaliśmy do Japonii, nie tylko układało się między
nami dobrze, ale zaczynaliśmy się czuć jak prawdziwy zespół. Na rozgrzewkę
zagraliśmy w Nagoi, szczyt formy osiągnęliśmy w Osace. Po koncercie promotor
zabrał nas na japońskie sushi, a Mark Johnson wykonał „Robotę” polegającą na
zjedzeniu tego, co zostało z wasabe. Zdążyłem już się przekonać, że japońskie
dziewczęta są bardziej zamknięte w sobie i nie tak otwarcie seksualne jak
Amerykanki czy Europejki. Zwykle hulaliśmy albo przynajmniej spędzaliśmy
czas w towarzystwie dziewczyn, ale rezerwa i nieśmiałość Japonek były
cokolwiek zniechęcające. Nie można jednak bez reszty wierzyć pozorom,
ponieważ w ostatecznym rozrachunku wszyscy jesteśmy istotami
motywowanymi biologią i jeśli zrobisz pierwszy krok, biologia zwycięży kulturę.
Po wyjściu z restauracji namówiłem oszałamiającą Japonkę i jej dość
nieatrakcyjną przyjaciółkę, żeby odwiedziły Johna i mnie w hotelu. O świcie, po
mniej więcej pięciu godzinach nieustannych subtelnych zalotów, oszałamiająca
dziewczyna była tak bardzo podniecona, że nie potrafiła już powtarzać, że
w żadnym razie nie może uprawiać ze mną seksu, i poszła na całość.
Niesamowitym doznaniem było obserwować, jak od: „Nie, nie, ja nie jestem
taka” przechodzi do: „Proszę, pieprz mnie jeszcze”. Było nam bardzo dobrze,
ranek spędziliśmy razem.
Kiedy wyjeżdżaliśmy pociągiem do Tokio, trochę popłakiwała. Uparła się,
żebyśmy pożegnali się na dworcu. Opuszczaliśmy hotel i w recepcji czekała na
mnie nagląca wiadomość: „Musisz teraz po mnie posłać”. Muszę teraz po nią
posłać? Może japońska etykieta wymaga, żeby po nocy spędzonej z dziewczyną
po nią posłać. Nie wiedziałem, ale po nią nie posłałem. Wieczorem graliśmy
znowu przed uprzejmą i zachowującą się z rezerwą widownią. Po koncercie za
kulisy przyszła najmilsza dziewczyna, jaką w życiu widziałem w mojej
garderobie. Miała sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, dziewiętnaście
lat i urodę jasnowłosej nordyckiej bogini – wielkie niebieskie oczy, chłopięca
fryzura, niewiarygodny uśmiech. A w dodatku miała na sobie T-shirt z wielką
twarzą Woody’ego Allena. Jej piersi wypychały okulary Woody’ego i odnosiło się
wrażenie, że każde oko patrzy w inną stronę. Nie mógłbym złożyć Bogu
zamówienia na doskonalszą istotę.
W tej samej chwili zobaczyłem swoje przeznaczenie. To moja nowa
dziewczyna. Szepnąłem do wszystkich obecnych w pokoju:
– Ręce przy sobie, ona jest moja – i podszedłem do niej.
– Cześć, mam na imię Carmen – powiedziała. – Jestem z San Diego.
Przedstawiłem się i powiedziałem, że będziemy tu prawie rok. Przyjęła to
miło.
Carmen poszła z nami na kolację i wróciła ze mną do hotelu.
W przeciwieństwie do dziewczyny z Osaki nie musiałem czekać do świtu, żeby
pójść z nią do łóżka. Była taka piękna, tak bardzo mnie pociągała, że zacząłem
się denerwować, jak sobie poradzę. Carmen wyczuła moje obawy.
– Ta chwila jest doskonała – powiedziała spokojnie i serdecznie. – Nieważne,
co się stanie, nie ma takiego miejsca na świecie, w którym wolałabym być
zamiast tutaj z tobą.
Moją niepewność zmyła fala tsunami jej miłości. Tamtej nocy
doświadczyłem najpotężniejszego i najbardziej magicznego zjednoczenia
w życiu. Przy tej dziewczynie, zupełnie innej od wszystkich, które spotkałem,
czułem się tak, jakbym znalazł się w objęciach prawdziwej miłości. Miała
w sobie pewną kapryśność, była inteligentna i znała się na dobrej muzyce.
Wydawała się odprężona i serdeczna, miedzy nami istniała czysta magia. Nie
miałem cienia wątpliwości, że od tej chwili chcę być jej mężczyzną.
Carmen była modelką Elite. Następną noc spędziłem w jej małym
mieszkaniu w Tokio. Zaczęliśmy opowiadać o sobie, historia jej życia zaczynała
się w nieudanym dzieciństwie. Ojciec porzucił ją, kiedy była niemowlęciem
i nigdy nie potrafiła nawiązać z nim kontaktu. Jej krewni w Missouri byli
menelami mieszkającymi w prowizorycznych szopach nad brzegiem rzeki
i jedzącymi na obiad wiewiórki. Wszystko to mocno mnie zaintrygowało. Nie
uświadamiając sobie, zacząłem pełnić zupełnie inną funkcję niż w moich
poprzednich związkach – teraz ja opiekowałem się Carmen.
Byłbym nieszczery, gdybym powiedział, że Carmen nie wiedziała, co to seks.
Nie spotkałem nikogo innego o tak rozwiniętej seksualności i, patrząc na to
z perspektywy czasu, uważam, że u niej były to zachowania kompulsywne. Żyła
seksem, nie było takiego bólu, którego seks by nie uleczył. Ta postawa bardzo mi
odpowiadała, ponieważ miałem własne problemy i cierpienia. Kiedy wraz
z upływem czasu w naszym związku pojawiał się jakiś problem, uprawialiśmy
seks. Carmen mówiła na przykład: „Mogę dwadzieścia razy pod rząd osiągnąć
orgazm. Mogłabym mieć orgazm przez całą godzinę”. I rzeczywiście mogła! Nic
nigdy nie przygotuje cię na spotkanie z dziewczyną, która psychicznie
i fizjologicznie jest w taki sposób skonstruowana.
Niech Bóg błogosławi Carmen Jeanette Hawk za to, że została moją
pierwszą dziewczyną w tym nowym okresie życia, kiedy wciąż byłem bezbronny,
podatny na ciosy i musiałem komuś zaufać. Oczywiście przebywaliśmy
w odległym kraju i choć namiętnie ją kochałem, niedługo wyjeżdżałem do Anglii
i nie wiedziałem, czy kiedykolwiek znowu się spotkamy. Rozpaczliwie tego
pragnąłem, ale czas i odległość potrafią wyczyniać najrozmaitsze sztuczki
z naszymi najlepszymi intencjami.
Po Tokio postanowiłem, że nie będę dłużej samotny. W Anglii nie
zaliczałem dziewcząt, za to w Nowym Jorku, gdzie zatrzymaliśmy się w drodze
powrotnej, poznałem Karen, mocno zbudowaną modelkę z Afryki Południowej.
Czułem się nieco zdezorientowany, bo po uszy zakochałem się w Carmen, ale
ona wciąż przebywała w Japonii, a Karen była serdeczna, miła i interesująca.
Stanowiła uosobienie zdrowia: okrągłe policzki, pełne piersi i otwarte serce.
Mieliśmy przerwę w trasie, wróciłem więc do Los Angeles do mojego
mieszkania przy Orange Drive, w którym teraz nie było już rzeczy Ione. Kilka
dni później dostałem wielką paczkę od Karen. Były to piękne akty zrobione
przez zawodowego fotografa. W tym czasie Carmen przyjechała z Japonii
i zamieszkała u matki w San Diego. Umówiliśmy się, że spędzi weekend ze
mną, i było to wielkie przeżycie. Przez pierwsze dni nie wychodziliśmy z łóżka,
poznając się i naprawdę zbliżając do siebie. Później musiałem załatwić jakąś
sprawę i zostawiłem moją seksowną koteczkę mruczącą z zadowolenia pod
kołdrą. Po powrocie cały pokój był zasypany konfetti. Nie miałem pojęcia, co się
stało, dopóki nie podniosłem jednego kawałka papieru.
O cholera, to sutek. Musiała znaleźć zdjęcia – pomyślałem.
I miałem rację. Carmen nie zamierzałem puścić tego płazem.
– Skoro spotykasz się ze mną, to dlaczego ta dziewczyna przysyła ci swoje
zdjęcia? – krzyczała. – Ta popieprzona dziwka najlepiej zrobi, jak od razu zgubi
twój adres.
To był łagodny wybuch w porównaniu z tym, co miało się zdarzać
w przyszłości.
Ale uwielbiałem ją, wspaniale było z nią być, miała zaraźliwy śmiech i ciągle
się uśmiechała. Nie chcę się rozwodzić o naszym pożyciu, ale była najbardziej
seksualną istotą, w jakiej kiedykolwiek się zakochałem. Zaczynała zdobywać
rozgłos jako modelka, postanowiła się więc przeprowadzić do Los Angeles.
Ponieważ niedawno wyszedłem z długotrwałego związku z Ione, nie miałem
najmniejszej ochoty, żeby zamieszkała u mnie, znalazłem jej więc świetne
mieszkanie jakieś trzy kilometry od mojego. Spędziła tam tydzień i wylądowała
w moim domu. W ten sposób rozpoczął się zwariowany, szalony związek, który
czasami był zabawny i zawsze podniecający.
Nie mówię, że Carmen miała zespół maniakalno-depresyjny, ale na pewno
miała zespół maniakalno-jakiś. W jednej chwili kochała się ze mną tam, gdzie
staliśmy, podniecona i nieprzytomnie szczęśliwa, w następnej wymierzała mi
policzek, bo była przekonana, że na ulicy rozglądałem się na wszystkie strony
i próbuję zapamiętać numer domu, do którego weszła piękna dziewczyna.
Często nie miałem pojęcia, o czym ona mówi – jej wyobraźnia szalała. Ale takie
sytuacje równoważyły inne, kiedy pozwalała, żebym robił jej zdjęcia polaroidem,
jak leży związana z przepaską na oczach.
W kwietniu 1990 roku Lindy zwołał zebranie zespołu, by nas powiadomić, że
w końcu mamy naszą pierwszą złotą płytę. Sprzedano ponad pięćset tysięcy
egzemplarzy Mother’s Milk. W żadnym razie nie zawdzięczaliśmy tego EMI –
ludzie z wytwórni traktowali nas niechętnie, wyjątkiem była Kim White, która
zawsze w nas wierzyła i która walczyła, by naszą płytę nadawało radio dla
studentów, co pomogło jej wejść na alternatywne listy przebojów, a stamtąd do
radia ogólnokrajowego.
Firma EMI wysłała nas samolotem do Nowego Jorku na imprezę z okazji
naszej pierwszej złotej płyty, choć dla nas nie miało to znaczenia. Świętowanie
tego sukcesu handlowego wydawało się niezręczne i nieszczere z ich strony.
Mimo tej niedobrej energii, która promieniowała z przedstawicieli wytwórni, na
uroczystości spojrzałem na Flea. Uściskaliśmy się i poczuliśmy, że naprawdę coś
osiągnęliśmy, choć kosztowało nas to cztery albumy i niezliczone wzloty
i upadki.
Nagle inne wytwórnie zaczęły zwracać na nas uwagę, zwłaszcza po tym, jak
nasz prawnik, Eric Greenspan, przyjrzał się dokładnie kontraktowi
z EMI. Chociaż powinniśmy byli nagrać u nich jeszcze jedną płytę, Eric doszukał
się klauzuli o świadczeniach osobistych, która po siedmiu latach unieważniała
kontrakt. Szybkimi krokami zbliżaliśmy się do tej rocznicy. Większość grubych
ryb przemysłu próbowała nas do siebie zwabić. Chris Blackwell, założyciel
Island Records, zaprosił nas do swojego domu w Hollywood Hills i opowiadał
o Bobie Marleyu oraz zaangażowaniu swojej firmy w muzykę reggae. Było
bardzo miło, ale sam musiał przyznać, że nie ma takich pieniędzy, jakie
proponowały nam inne wielkie wytwórnie.
Takie pieniądze miał David Geffen. Poważnie nas potraktował, a z koncertu
w Oakland przywiózł nas samolotem swojej firmy. Zabawne było to, że na
koncert lecieliśmy jetem należącym do Warner Bros. Mo Ostin, jeden
z założycieli Warnera, był najbardziej w porządku ze wszystkich szefów
wytwórni płytowych, których wtedy spotkaliśmy. Kiedy poszliśmy do jego biura,
opowiadał nam o Franku Sinatrze, Jimim Hendriksie i Neilu Youngu, wszyscy
nagrywali w jego wytwórni. W późniejszej fazie negocjacji Mo zaprosił nas do
swojego domu w Brentwood. Dom był wielki jak prawie cały Disneyland.
Oprowadził nas po domu i posiadłości, która leżała na szczycie wzgórza
i rozciągał się z niej widok od oceanu do śródmieścia Los Angeles. Basen miał
rozmiary małego jeziora. Kiedy Mo zaproponował, żebyśmy się wykąpali, obaj
z Flea rozebraliśmy się do bielizny i skoczyliśmy. Po kąpieli czekał na nas
służący z gorącymi ręcznikami. Mimo tego przepychu Mo był człowiekiem
o ogromnym sercu i prawdziwie wielkiej miłości do muzyki.
Podczas trwania tych zalotów postanowiliśmy rozpocząć przygotowania do
następnej płyty. Nie mieliśmy zamiaru pracować z Michaelem Beinhornem,
zaczęliśmy więc rozmowy z innymi producentami, wśród których był Rick
Rubin, sławny ze współpracy z Beastie Boys. Już przy nagrywaniu Freaky Styley
braliśmy pod uwagę Ricka jako producenta, odwiedził nas razem z zespołem
w naszej sali prób w EMI. Później powiedział mi, że przez cały czas wyczuwał
mroczną, przytłaczającą energię, i nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł
stamtąd wyjść. Teraz jednak byliśmy w zupełnie innym miejscu. Polubiliśmy
Ricka. Z nieprzyjemnego, agresywnego, okropnego, przesiąkniętego kofeiną
mięsożernego nowojorczyka zmienił się w łagodniejszego, uprzejmego,
nastawionego na duchowość, niezwykle życzliwego kalifornijskiego
wegetarianina.
Rick dołączył więc do drużyny i zaczęliśmy przygotowania w sali prób
w cichej części Valley przy Lankershim, zwanej Alleyway, odległej o kwadrans
od naszych domów. Sala była obszerna, z wysokim sufitem, sofami, strychem
i wspaniałą sceną. Nigdzie wcześniej nie byliśmy tak produktywni. Po prostu nie
mogliśmy przestać pisać muzyki. Przez cały dzień graliśmy, do głowy wpadały
nam rewelacyjne pomysły. Potem przychodził Rick, godzinami leżał na sofie,
notując, drzemiąc, chłonąc muzykę drogą osmozy. Nie narzucał się nam,
traktował swoje zajęcie dość niefrasobliwie, choć dość szybko uświadomiliśmy
sobie, że nic nie umyka jego uwadze. Proponował wspaniałe rozwiązania
aranżów i pracował z Chadem nad rytmem i sekwencjami perkusyjnymi.
W Halloween zrobiliśmy sobie odpoczynek i wzięliśmy udział w przyjęciu
kostiumowym wydanym przez tajemniczego, obrzydliwie bogatego faceta, który
mieszkał w posiadłości w Bel Air. Przygotował scenę pod gołym niebem
i wynajął Jane’s Addiction, żeby grali na imprezie. Umówiliśmy się, że
pójdziemy na przyjęcie w jednakowych kostiumach, na które składały się
wyłącznie ogromne sztuczne penisy. Zgodnie z umową przypiąłem atrapę
i poszedłem w towarzystwie stosownie ubranej Carmen. Na miejscu spotkałem
mojego dobrego kumpla Flea, kompletnie gołego, tylko ze sztucznym fiutem.
Zaraz potem zauważyłem Johna w identycznym stroju. Chad także nie stchórzył,
choć był koniec października i panował chłód. Było nas czterech nagich facetów
z erekcją, którzy udawali, że wszystko jest w porządku.
Jane’s Addiction zaczęli grać, goście śpiewali razem z nimi. W pewnym
momencie Stephen Perkins, jeden z członków zespołu, zapytał, czy chcemy
wystąpić. Postanowiliśmy zagrać Search and Destroy z repertuaru Stooges, bo
próbowaliśmy ten utwór w Alleyway. W przyjęciu brały udział dosłownie setki
ludzi, a my weszliśmy na tę potężną scenę zupełnie goli, ze sztucznymi
penisami w potężnej erekcji. To było jak spacer po księżycu, bo dodatkowo
naładowała nas nagość i ten przyjacielski gest ze strony zespołu Jane’s
Addiction, który przez lata zawsze z nami konkurował.
W trakcie negocjacji uznaliśmy, że będziemy wybierać między dwiema
wytwórniami – Warnerem i Sony. Pojechaliśmy na spotkanie z Tommym
Mottolą z Sony/Epic w Nowym Jorku. Ostatnio odnosił wielkie sukcesy z Mariah
Carey i Michaelem Jacksonem. Tommy’emu najbardziej na nas zależało,
udowodnił to, mówiąc, że wie o naszych rozmowach z innymi wytwórniami.
W końcu podpisaliśmy kontrakt z Epic.
Uważaliśmy, że byliśmy źle traktowani w EMI. Przez siedem lat mieliśmy
siedmiu ludzi od reklamy, co oznaczało kompletny brak stabilizacji i zachowania
ciągłości. Szukaliśmy domu. Kiedy Eric zaprosił nas na lunch i oznajmił, że Epic
podwyższył ofertę o mi-lion, wszyscy czterej zerwaliśmy się na nogi i zaczęliśmy
tańczyć po restauracji, krzycząc: „Epic! Epic! Epic!” Od żarliwego pragnienia:
„Niech nasza sytuacja się ustabilizuje” przeszliśmy do zblazowanej postawy:
„Milion więcej? Idziemy do tych korporacyjnych potworów z Nowego Jorku”.
W czasie tego spotkania Eric miał dla nas sensacyjną wiadomość. Usadził
nas przy stole i oznajmił:
– Coś wam powiem. Każdy z was dostanie czek na milion dolarów.
Każdy z nas miał po kilka tysięcy, a teraz w jednej chwili zostaliśmy
milionerami. To było tak, jakbym wygrał na loterii. Krzyczeliśmy,
obejmowaliśmy się. Wtedy też uświadomiliśmy sobie, że po raz pierwszy
w życiu nie będziemy musieli wiązać końca z końcem i żyć z tygodnia na
tydzień. Każdy natychmiast postanowił, że kupi dom. Po dwóch tygodniach
rzeczywiście wszyscy mieliśmy nowe domy.
Mój był nowiutkim budynkiem na szczycie Beachwood Canyon w Hollyridge.
Urządziłem go w stylu bardzo nouveau riche. Usunąłem wszystkie wykładziny
i podłogi wyłożyłem starym drewnem tekowym sprowadzonym z Tajlandii.
W sypialni każdą ścianę pomalowałem na inny kolor. Na schodach kazałem
ułożyć zwariowaną mozaikę, która wyglądała, jakby po stopniach płynęła rzeka.
Ale clou programu był kominek w salonie. Sprowadziłem rzeczne kamienie
z Ojai i w miejsce standardowo montowanego zbudowałem nowy, w kształcie
wielkiej nagiej kobiety z czternastocalowymi sutkami z fioletowego szkła
i waginą jako paleniskiem. Najprzyjemniejszą częścią był tylny dziedziniec,
graniczący z zachodnim łańcuchem Griffith Park, wielkiego parku
przyrodniczego. Podczas kąpieli w basenie wystarczyło spojrzeć w górę
i widziało się słynny napis Hollywood nad głową.
Przeszliśmy więc do Sony, kontrakt przewidywał prowizję na spłacenie
ostatniego albumu przewidzianego kontraktem z EMI. Cały zarząd Epic/Sony
przyleciał do Los Angeles na wystawny brunch w „Four Seasons” dla uczczenia
naszej decyzji i zrobienia okolicznościowych fotek. Chcieliśmy zabrać się do
pracy zaraz po tym, jak uda się im wyplątać nas z kontraktu z EMI, ale chociaż
twierdzili, że to tylko kwestia dni, sprawa ciągnęła się miesiącami.
Tymczasem mój związek z Carmen stał się bardzo burzliwy. Traciła
kompletnie kontrolę nad sobą. Musiałem namówić ją na terapię, w przeciwnym
razie mogła się zabić. Raz w czasie jazdy samochodem zaczęła krzyczeć i bić się
pod twarzy, w efekcie podbiła sobie oko. Próbowała wyskoczyć z pędzącego auta.
Nie zmuszałem jej do poddania się terapii, proponowałem tylko, że pokryję
koszty, bo nie ulegało wątpliwości, że cierpi i potrzebuje pomocy. Kiedy
przeglądałem jakieś czasopismo, wyrywała mi je z ręki, odwracała kilka stron do
tyłu i mówiła: „Dlaczego tak długo oglądałeś tę stronę? Kim jest ta dziewczyna?”
Gdy wychodziliśmy z kina w tłumie innych widzów, musiałem mieć głowę
schyloną i nie rozglądać się na boki, bo mnie szturchała i pytała: „Dlaczego
patrzysz na tę dziewczynę?”
Często toczyliśmy potyczki słowne, kiedy więc sama robiła sobie krzywdę,
a potem pokazywała się moim przyjaciołom z podbitym okiem, każdy rzucał mi
spojrzenie mówiące: „Kretynie, czemu ją bijesz?” Kto by uwierzył, że sama sobie
nabija siniaki? Próbowałem bez powodzenia zakończyć ten związek, ale nie
chciała się ode mnie wyprowadzić. Raz zamknęła się z nożem w łazience. Miała
zamiar podciąć sobie żyły i musiałem wyważyć drzwi. Stała z nożem w dłoni,
ale, dzięki Bogu, nic sobie nie zrobiła.
Zazdrość, niepewność oraz traktowanie seksu jako remedium na wszystko
coraz bardziej się u niej pogłębiały. Jak sądzę, gdy sobie uświadomiła, że traci
nade mną władzę, miała wrażenie, że ginie. Ilekroć mówiłem, że nie będziemy
razem, załamywała się i zaczynała szaleć jak autystyczne dziecko. Zespół ustalił
termin rozpoczęcia prac nad nową płytą i musiałem uwolnić się od tego
szalonego związku, by móc skupić się na pracy, ponieważ płyta znaczyła dla
mnie więcej niż cokolwiek innego. Carmen nie miała pieniędzy,
zaproponowałem więc, że wynajmę jej mieszkanie, ale odmówiła. Sto razy jej
powtarzałem, że między nami koniec, nie możemy być razem i musi odejść.
Rzucała się wtedy na mnie, krzyczała i biła. Wyprowadzałem ją za bramę
i mówiłem: „Carmen, ty tu nie mieszkasz. Nie możesz tu być. Nie jesteśmy już
razem, to skończone”. Stała tam, wrzeszczała i próbowała na siłę wedrzeć się do
domu.
W końcu kupiłem jej bilet lotniczy do Włoch, by mogła tam pracować jako
modelka i tak skończył się nasz związek. Dziękowałem swojej szczęśliwej
gwieździe, że mam to za sobą. Może Carmen nie zdawała sobie sprawy, jak
straszliwy dramat powoduje, bo na koniec wszystkich tych scen uprawialiśmy
seks, dla niej prawdopodobnie był to dowód, że wszystko jest w porządku.
Niedługo potem zadzwonił do mnie Mo Ostin z Warnera.
– Słyszałem o umowie z Sony – powiedział. – Gratulacje, wygląda na to, że
uzyskaliście fantastyczne warunki. Sony to całkiem dobra wytwórnia, zabierajcie
się więc do pracy i nagrajcie najlepszą płytę, na jaką was stać. Załatwcie ich.
Odłożyłem słuchawkę szczerze wzruszony. Najwspanialszy,
najprawdziwszy człowiek, jakiego w trakcie negocjacji spotkaliśmy, zadzwonił,
żeby zachęcić mnie do nagrania najlepszej płyty dla konkurencyjnej wytwórni.
Dla takiego człowieka chciałem pracować. Zadzwoniłem do Flea, okazało się, że
Mo z nim też rozmawiał. Flea podzielał moje uczucia.
Zadzwoniliśmy więc do Lindy’ego i zapytaliśmy o aktualny stan negocjacji
między Sony a EMI. Wyglądało na to, że Sony znalazło się w ślepym zaułku. Nic
więcej nie musieliśmy wiedzieć. Błagaliśmy go, żeby uwolnił nas od umowy
z Sony, bo chcemy przejść do Warnera. Mo włączył się do sprawy i po jednym
jego telefonie do starego przyjaciela, prezesa EMI, byliśmy wolni. Podpisaliśmy
kontrakt z Mo i teraz mogliśmy już zabrać się do nagrywania najlepszej płyty,
na jaką było nas stać.
10.

Funkowi mnisi

Wszyscy byliśmy zachwyceni naszym związkiem z Warnerem. Mo Ostin


oraz jego asystenci, Lenny Warnoker i Steve Baker, byli ludźmi serdecznymi
i kochającymi muzykę. Chociaż Mo był członkiem zarządu Warner Bros,
odwiedzał nas codziennie przez cały czas nagrywania płyty. Przychodził
i siedział z nami w studiu, słuchając wszystkiego, co graliśmy. Nigdy przedtem
nasze stosunki z wytwórnią nie wyglądały w ten sposób.
Chociaż John i ja oddaliśmy się od siebie, zespół znajdował się w najlepszej
od lat sytuacji. Chad i John nie czuli się już nowi, byli swoimi facetami. Flea
i John bardzo się do siebie zbliżyli, zarówno pod względem muzycznym, jak
i osobistym, a Chad grał lepiej niż kiedykolwiek. Wszyscy wzajemnie sobie
ufaliśmy, co ujawniało się wyraźnie w trakcie wielogodzinnych prób. Byliśmy
w rewelacyjnej formie. Przy Mother’s Milk ukończenie każdej piosenki było jak
wyciskanie wody z kamienia, natomiast teraz codziennie miałem nowe melodie,
do których potrzebne były teksty.
Wówczas zacząłem się przyjaźnić z Rickiem Rubinem. Był rozrywkowym
człowiekiem, ale w innym stylu niż ludzie, których dotąd znałem. Uwielbiał
rozmawiać o dziewczynach, uwielbiał jazdę samochodem i nieustannie słuchał
muzyki. Zaczął odwiedzać mnie w domu. Rozmawialiśmy o moich tekstach,
zastanawialiśmy się nad sprawami, o których chciałem śpiewać do tych
wspaniałych melodii, które tworzył zespół – Mellowship Slinky, Apache Rose
Peacock czy Funky Monks. Pokazałem mu słowa do Power of Equality. Chociaż
uważał, że muzyka dobrze oddaje nastrój tekstu, to nie krył, że nie lubi piosenek
o zabarwieniu społeczno-politycznym.
– Lubię piosenki o dziewczynach, samochodach i takich sprawach –
powiedział.
– O dziewczynach i samochodach? Nie potrafię o tym pisać. To już zostało
zrobione. Ja chcę pisać o niesamowitych rzeczach, o których nikt wcześniej nie
pisał – zaprotestowałem.
– Rozumiem – powiedział Rick. – Ale gdybyś kiedyś napisał o dziewczynach
i samochodach, z radością posłucham.
I rzeczywiście, napisałem taką piosenkę, nosi tytuł The Greeting Song. Do
dzisiaj jej nie znoszę. Nie znoszę słów, nie znoszę wokalu. Był to rytmiczny
rockowy utwór w tradycji Led Zeppelin, w której nigdy nie potrafiłem się
odnaleźć. Ironicznym zbiegiem okoliczności wiele lat później General Motors
zwrócił się do nas z prośbą o wykorzystanie tekstu Greeting Song w kampanii
reklamowej chevroleta chevy, planowali wydrukowanie go na białej kartce. Nie
mogłem się na to zgodzić, nie wierzyłem w te słowa.
Chociaż byliśmy bardzo twórczy, zaczynałem się czuć w zespole jak
outsider, ponieważ częścią nowej więzi pomiędzy Flea i Johnem było wspólne
palenie trawki. Może Flea czuł, że ma teraz szansę pokazać mi, jak to jest, kiedy
się jest wyłączonym z tego trójkąta przyjaźni z Johnem. Jak sądzę, John miał
pretensje o to, że wymagałem, żeby wszyscy wokół mnie byli czyści, a z tego
powodu nie miał okazji do urządzania imprez i eksperymentowania
z narkotykami, choć uważał, że palenie marihuany poszerza jego horyzonty
twórcze. Była w tym ironia, ponieważ wtedy wyzbyłem się już tej wojowniczej
postawy trzeźwego neofity i łatwiej akceptowałem fakt, że ludzie wokół mnie
biorą. Mimo to wciąż wyczuwało się nastawienie: „Oto nadchodzi glina”, kiedy
przyłapywałem ich na paleniu.
Pewnego dnia przyszedłem na próbę, Flea i John byli kompletnie najarani
i każdym swoim gestem dawał do zrozumienia: „Ignorujemy Anthony’ego”.
Doświadczyłem wtedy melancholijnego poczucia straty, bo John przestał być
częścią mojego świata. Ze sposobu, w jaki na mnie patrzył, widziałem wyraźnie,
że nie jesteśmy już przyjaciółmi, łączy nas tylko przynależność do tego samego
zespołu i wzajemny zawodowy szacunek. Tamtego dnia jechałem z próby do
domu szosą numer 101, poczucie straty związane z Johnem i samotność
przywołały wspomnienia o czasie spędzonym z Ione. Myślałem, że miałem przy
sobie tę cudowną dziewczynę, która była gotowa obdarzyć mnie całą swoją
miłością, a ja, zamiast ją przyjąć, pod mostem w śródmieściu brałem speedballe
z pieprzonymi gangsterami. Miałem uczucie, że tak wiele odrzuciłem w życiu,
jednocześnie zaś czułem cichą więź między mną a moim miastem. Mnóstwo
czasu spędziłem, wędrując ulicami Los Angeles i włócząc się po wzgórzach
Hollywood, i miałem wrażenie, że jakaś istota niebędąca człowiekiem, może
duch wzgórz i miasta, obserwuje mnie i opiekuje się mną. Byłem samotny
w swoim zespole, ale przynajmniej czułem obecność miasta, w którym
mieszkałem.
Jadąc samochodem, układałem słowa i muzykę i śpiewałem całą drogę do
domu. Po powrocie wyjąłem notatnik i zapisałem całość jako piosenkę, chociaż
wiersz powstał jako sposób na radzenie sobie ze smutkiem.
Under the Bridge
Sometimes I feel like I don’t have a partner
Sometimes I feel like my only friend
Is the city I live in, the city of angels
Lonely as I am, together we cry.
I drive on her streets ’cause she’s my companion
I walk through her hills ’cause she knows who I am
She sees my good deeds and she kisses me windy
I never worry, now that is a lie.
I don’t ever want to feel like I did that day
Take me to the place I love, take me all the way
It’s hard to believe that there’s nobody out there
It’s hard to believe that I’m all alone
At least I have her love, the city she loves me
Lonely as I am, together we cry.
I don’t ever want to feel like I did that day
Take me to the place I love, take me all the way
Under the bridge downtown
Is where I drew some blood
Under the bridge downtown
I could not get enough
Under the bridge downtown
Forgot about my love
Under the bridge downtown
I gave my life away
(Czasami czuję się tak, jakbym nikogo nie miał.
Czasami czuję się tak, jakby moim jedynym przyjacielem
Było miasto, w którym mieszkam, miasto aniołów,
Samotne jak ja, razem płaczemy.
Jeżdżę po jego ulicach, bo to mój towarzysz,
Chodzę po jego wzgórzach, bo ono wie, kim jestem.
Widzi moje dobre uczynki i całuje mnie wietrznie.
Nigdy się nie martwię, ale to kłamstwo.
Nigdy więcej nie chcę się czuć jak tamtego dnia.
Zabierz mnie do miejsca, które kocham, zabierz mnie tam.
Trudno uwierzyć, że nikogo nie ma,
Trudno uwierzyć, że jestem sam,
Przynajmniej mam jego miłość, miasto mnie kocha,
Samotne jak ja, razem płaczemy.
Nigdy więcej nie chcę się czuć jak tamtego dnia.
Zabierz mnie do miejsca, które kocham, zabierz mnie tam.
Pod mostem w śródmieściu,
To tam polała się moja krew,
Pod mostem w śródmieściu
Nie miałem dość.
Pod mostem w śródmieściu
Zapomniałem o swojej miłości,
Pod mostem w śródmieściu
Odrzuciłem od siebie swoje życie.)
Miesiąc później Rick był u mnie w domu i przeglądał mój notatnik, co
świadczy o tym, jak swobodnie czułem się w jego towarzystwie.
– Co to jest? – zapytał, pokazując mi notatnik. Trafił na Under the Bridge.
– Och, to taki wiersz.
– Jest świetny. Powinieneś coś z tym zrobić.
– Nie pasuje do naszego stylu – wyjaśniłem. – Jest wolny, melodyjny
i dramatyczny.
– Ale dobry. Pokaż to chłopakom i przekonaj się, czy im to odpowiada.
Wzruszyło mnie, że wiersz mu się spodobał, ale wciąż miałem wątpliwości,
czy nadaje się na piosenkę dla zespołu. Kilka dni później byłem na próbie. Nie
bardzo mieliśmy co robić, bo Flea jeszcze się nie pojawił.
– Czemu nie pokażesz Johnowi i Chadowi tego wiersza, który kilka dni temu
u ciebie czytałem? – zaproponował Rick.
– Nie, Flea jeszcze nie przyszedł – odparłem, ale John i Chad przysłuchiwali
się nam z nadmierną uwagą.
– Hej, chętnie posłuchamy tego drobiazgu – powiedzieli. Zaśpiewałem im to
w chyba trzech różnych tonacjach, bo nie wiedziałem, co z tym zrobić, ale kiedy
skończyłem, poszli po swoje instrumenty, żeby odnaleźć właściwy rytm
i gitarowe akordy.
Następnego dnia John przyszedł do mojego domu nadać piosence
ostateczne brzmienie. Przyniósł miniaturowy wzmacniacz Fendera, włączył
i powiedział:
– Okay, zaśpiewaj to jeszcze raz. Jak według ciebie ma to brzmieć? Jakie to
ma być? Co chcesz osiągnąć?
Zaśpiewałem i John zaproponował trzy lub cztery linie gitarowe.
Wybieraliśmy, zmienialiśmy, aż wreszcie uzyskaliśmy doskonałą, niezwykle
twórczą linię gitarową dla melodii. I tak narodziła się jedna z piosenek na płytę.
John był narzędziem, dzięki któremu powstała także inna piosenka na tę
płytę. Została zainspirowana moim krótkim i dziwnym związkiem z Sinéad
O’Connor. Poznałem Sinéad w sierpniu 1989 roku na festiwalu w Europie. Obaj
z Flea byliśmy wielkimi fanami jej albumu The Lion and the Cobra, podobały mi
się poza tym łyse dziewczyny, ponieważ wiedziałem, że kobieta, która ogoliła
głowę, jest twarda, szczera i nie da sobie dmuchać w kaszę. I oto była ta gorąca
łysa Irlandka z magicznym głosem, wspaniałymi tekstami i niewiarygodnie
zwariowaną osobowością. My graliśmy najpierw, a mnie do tego stopnia
odebrało rozum, że zadedykowałem Party on Your Pussy tej moralistce, tej
politycznie poprawnej bojowniczce o prawa uciśnionych.
Po skończonym występie staliśmy z Flea z boku sceny i patrzyliśmy na
Sinéad. Jeszcze nie była sławna, nie myślała więc o sobie, była po prostu łysa.
Wyszła w dresie i wojskowych butach. Jak zwariowana mała irlandzka
księżniczka-wojowniczka zaczęła śpiewać te swoje zadziwiające piosenki.
Umierałem z pożądania, kiedy na nią patrzyłem, wspomniała o mojej dedykacji
i to mnie ucieszyło. Wiedziała o moim istnieniu, było więc dobrze.
Po występie poszliśmy do niej i powiedzieliśmy, jak bardzo cenimy jej
muzykę. Zamiast krótko nam podziękować, Sinéad zaprosiła nas do siebie. Była
nieśmiała i skromna; rozmawialiśmy, dopóki nie wpadł jej menedżer, bo
musieli jechać na następny koncert. Przerażony, że nigdy więcej jej nie zobaczę,
pobiegłem do garderoby i napisałem do niej list, w którym mówiłem o swoich
uczuciach do niej. Zdążyłem ją złapać, gdy wsiadała do autobusu. Przyjęła list,
uśmiechnęła się i pomachała na pożegnanie.
I nic się nie zdarzyło. Żadnej odpowiedzi, ani słowa. Zniknęła bez śladu
w innym świecie, my poszliśmy swoją drogą, i tyle, adios. Życie toczy się dalej,
pojechaliśmy na tournée do Japonii, spotkałem Carmen i byłem z nią przez rok.
W tym czasie Sinéad wydała kolejną płytę i z dnia na dzień stała się
najpopularniejszą wokalistką na świecie. Pewnego dnia Bob Forrest powiedział
mi, że przeprowadziła się do Los Angeles i widziano ją w „Victor’s Deli”, jednym
z naszych ulubionych lokali śniadaniowych.
Kilka tygodni później załatwiałem jakieś sprawy i wpadłem na Sinéad. Jedno
spojrzenie i po prostu się rozpłynąłem. Z miejsca chętnie bym się z nią ożenił.
Zaczęliśmy rozmawiać i wspomniałem o naszym spotkaniu na tamtym festiwalu
i moim liście.
– O tak, wiem, że dałeś mi list – powiedziała Sinéad. – Mam go. Jest u mnie
w domu, w szufladzie w kuchni.
– Trzymasz mój list w szufladzie w kuchni? – Zdziwiłem się.
– A co myślałeś? – Uśmiechnęła się. – Że wyrzuciłam taki list?
Zanim się zorientowałem, zaprosiła mnie do siebie na kolację. Wkrótce
zacząłem regularnie spędzać czas z nią i jej synem Jakem. Nie mogę
powiedzieć, że były to typowe randki, ponieważ przeżywała dziwny okres – była
dość oszołomiona tym, co się z nią działo, ale chodziliśmy razem do kina i do
muzeów, uczyłem ją też prowadzić w moim czarnym kabriolecie camaro z 1967
roku. Jeździliśmy po mieście, słuchaliśmy muzyki, całowaliśmy się i tak dalej, ale
– by tak to ująć – nie wpuszczała mnie do końca za próg. I nie mam na myśli
tylko waginy. Tak to trwało tygodniami i stało się niezwykle cudownym,
pozbawionym seksu związkiem. Uwielbiałem ją, codziennie rano po
przebudzeniu pisałem dla niej wiersz i posyłałem faksem.
Nasz związek rozwijał się, Sinéad okazywała mi coraz więcej miłości
i przywiązania, zarówno emocjonalnie, jak i fizycznie, i nagle to wszystko
zupełnie nieoczekiwanie się skończyło. Zrobiłem z siebie kretyna, kiedy mi
powiedziała, że idzie na rozdanie Oscarów. Zaproponowałem, żebyśmy poszli
razem. Najpierw się zgodziła, jednak potem zadzwoniła i powiedziała, że
pójdzie ze swoim przyjacielem Danielem Day-Lewisem. Poczułem się dotknięty,
nie tyle faktem, że spotyka się z kimś innym, ile tym, że to nie jestem ja. Bardzo
chciałem wtedy z nią być.
Po tym incydencie nigdy w najmniejszy sposób nie dała mi do zrozumienia,
że nie cieszy się z naszego bycia razem. Przy każdym pożegnaniu patrzyłem jej
w oczy i widziałem w nich szczęście. Byłem podekscytowany, dlatego
przypuszczalnie zachowywałem się wobec niej trochę zbyt apodyktycznie
i natrętnie, ale w łagodny i subtelny sposób studziła moje zapędy i sprawiała, że
patrzyłem na sprawę bardziej chłodnym okiem. Była spokojna i swobodna, nie
podchodziła do naszych wzajemnych relacji z taką intensywnością jak ja. To było
dobre, bo znajdowaliśmy równowagę.
Pewnego dnia zadzwoniłem do niej i zostawiłem wiadomość na sekretarce,
po czym wyszedłem z domu. Kiedy wróciłem, na mojej sekretarce nagrana była
odpowiedź:
– Cześć, Anthony, mówi Sinéad. Jutro wyjeżdżam z Los Angeles i nie chcę,
żebyś dzwonił albo przychodził do mnie przed wyjazdem. Do widzenia.
Byłem zdruzgotany. Z dnia na dzień się zmieniła, od: „Nie mogę się
doczekać, kiedy znowu cię zobaczę” przeszła do: „Nie dzwoń i nie przychodź”.
Nie wiedziałem, do kogo się zwrócić, zadzwoniłem więc do Johna. Był zły, że tak
mnie potraktowała, i zaproponował, żebym o tym napisał, następnie spotkamy
się i zrobimy z tego piosenkę. Od dwóch dni bez przerwy padało, usiadłem
w jadalni, dla inspiracji włączyłem All Along the Watchtower Jimiego Hendriksa
tak, by grało w kółko, i zacząłem opisywać to, co mi się przydarzyło.
Fragment I Could Have Lied
I could have lied, I’m such a fool
My eyes could never never never keep their cool
Showed her and I told her how
She struck me but I’m fucked up now
But now she’s gone, yes she’s gone away
A soulful song that would not stay
You see she hides ’cause she is scared
But I don’t care, I won’t be spared
(Mogłem skłamać, taki ze mnie głupiec.
Moje oczy nigdy, nigdy, nigdy nic nie potrafią ukryć.
Pokazałem jej i powiedziałem,
Jakie zrobiła na mnie wrażenie, ale teraz czuję się jak idiota,
Bo odeszła, o tak, odeszła.
Smutna pieśń, która nie chciała zostać.
Rozumiesz, ona się ukrywa, bo się boi,
Ale mnie to nie obchodzi, mnie nie oszczędzono.)
Około północy pojechałem do Johna. Był jak szalony naukowiec, współczuł
mi, ale bez reszty opętała go idea skończenia piosenki. Pracowaliśmy przez całą
noc, słuchając szumu deszczu. Skończyliśmy o piątej rano i w ulewnym deszczu
z kasetą w dłoni pojechaliśmy do Sinéad. To była jej ostatnia noc tutaj, nie
zapukałem, tylko wsunąłem kasetę przez szparę na listy. Tego dnia wyjechała
z miasta. Mijały lata, ukazała się nasza płyta, życie toczyło się dalej ze swoimi
tragediami, triumfami, sukcesami i porażkami. Ludzie umierali, rodziły się
dzieci, a ja się ciągle zastanawiałem, jakby to było, gdybym znowu ją spotkał.
Wiele lat później byłem w Universal Amphitheatre na jakimś głupim
rozdaniu nagród MTV, które ja i Flea prowadziliśmy – i kto by to pomyślał? –
z Tonym Bennettem. Po uroczystości kręciłem się po parkingu, rozmawiając ze
znajomymi, kiedy zajechała tam limuzyna. Zobaczyłem w niej Sinéad i Petera
Gabriela. Podszedłem, Sinéad wystawiła głowę przez okno. Powiedzieliśmy
sobie „cześć”. Nic więcej nie wpadło mi do głowy, a ona uśmiechnęła się do
mnie naprawdę nieszczerze. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Nie
pamiętam nawet, czy zapytałem ją o tę kasetę. To było najbardziej okropne,
niezręczne, trujące, puste spotkanie. Może jednak wyświadczyła mi przysługę.
Komu potrzebne takie kłopoty?
Mieliśmy już prawie cały materiał na płytę. Pewnego dnia John dał mi
posłuchać interesującej muzyki, bardzo melodyjnej i z wyjątkowym znakiem
metrycznym. Zanucił też partię wokalną i chórki – nastrój partii gitarowej
wydawał się współgrać z nastrojem, w jakim byłem po zerwaniem z Carmen.
Nawet w czasie najbardziej zażartych kłótni nigdy nie uważałem jej za złą
osobę, nigdy nie czułem do niej nienawiści. Widziałem w niej dziewczynę, która
nie miała szansy dorosnąć i uporać się z wszystkimi swoimi bolesnymi
problemami. Nasze zerwanie nie sprawiło mi bólu, poczułem ulgę i chciałem,
by ona czuła to samo, by znalazła swoją drogę w życiu.
W tym samym czasie zacząłem się zastanawiać nad własnym zachowaniem
i zadawałem sobie pytanie, czy jestem skazany na powtarzanie wzoru
zachowania mojego ojca, który skakał z kwiatka na kwiatek i codziennie miał
inną dziewczynę. Na pewno nie chciałem skończyć jak Blackie, bo chociaż ten
nieustanny strumień interesujących i pięknych dziewcząt jest podniecający
i daje chwilową satysfakcję, to w ostatecznym rozrachunku zostajesz sam,
z pustymi rękami. W tekście przedstawiłem oba te punkty widzenia.
Fragment Breaking the Girl
Raised by my dad, girl of the day
He was my man, that was the way
She was the girl, left alone
Feeling the need to make me her home
I don’t know what, when, or why
The twilight of love had arrived
Twisting and turning, your feelings are burning
You’re breaking the girl
She meant you no harm
Think you’re so clever but now you must sever
You’re breaking the girl
He loves no one else
(Wychowany przez tatę, dziewczyna na jeden dzień –
On był moim ojcem, tak postępował,
Ona była dziewczyną zostawioną samej sobie.
Czuła potrzebę stworzenia dla mnie domu,
Nie wiem jak, kiedy ani dlaczego
Nadszedł zmierzch miłości.
Pokręcone i splątane, twoje uczucia płoną.
Łamiesz dziewczynę…
Nie chciała cię skrzywdzić.
Myślisz, że bardzo jesteś sprytny, ale teraz musisz zerwać.
Łamiesz dziewczynę…
On nikogo innego nie kocha.)
Nagrywanie piosenki było wspaniałym przeżyciem. Niedaleko studia
znajdował się wielki most przemysłowy, poszliśmy więc i pozbieraliśmy tam
kawałki metalu, po czym wszyscy czterej założyliśmy ochronne okulary,
rozbiliśmy złom młotami, dodaliśmy pałeczki i mieliśmy piękną perkusję.
Kiedy się zastanawialiśmy, które piosenki ostatecznie zostaną nagrane,
okazało się, że zwłoka z podpisaniem kontraktu i późna interwencja Mo
umożliwiły nam napisanie materiału na prawie dwa albumy. Praca z Rickiem
zmieniła nasze podejście do tworzenia piosenek. Kiedyś zaczynaliśmy od
motywu i nastroju, co było zupełnym przeciwieństwem wychodzenia od piosenki
jako całości, jak robił to Rick. Ta płyta miała być kompilacją najlepszych cech obu
tych sposobów pracy. Nigdy nie przyjęliśmy konwencjonalnej metody pisania
piosenek, bo byłoby to sprzeczne z naszym zwyczajem mieszania w kotle. Ale
żeby to robić, trzeba improwizować, skorzystanie więc z rady Ricka
i koncentrowanie się na cyzelowaniu piosenki było niezwykle ważne. Nigdy
jednak nie zrezygnowaliśmy z bycia zespołem funkowym, grającym muzykę
opartą na nastrojach i improwizacjach.
Jedna z takich sesji doprowadziła do powstania utworu, który był dziełem
absolutnie spontanicznym. Ja w jednym kącie studia pracowałem nad tekstami,
pozostali improwizowali. Czasami postępowali jak poważni intelektualiści,
próbując wzajemnie się zrozumieć i osiągnąć konkretne rezultaty, kiedy indziej
traktowali muzykę na wesoło. Jednego z takich dni Flea zaczął szaleć na basie
i Chad do niego dołączył. Gra Flea, który obejmował cały gryf, zrobiła na mnie
wielkie wrażenie, z notatnikiem w dłoni skoczyłem do mikrofonu. Zawsze
miałem w pamięci pomysły na piosenki i jakieś oderwane frazy. Wziąłem
mikrofon i zaśpiewałem: „Give it away, give it away, give it away, give it away
now” („Oddaj to, oddaj to, oddaj to, oddaj to teraz”).
Cytat pochodził z rozmów, które przed laty prowadziłem z Niną Hagen.
Nina była mądrą kobietą, zdawała sobie sprawę z mojej młodości
i niedoświadczenia, przekazywała więc mi perły wiedzy, nie przybierając
kaznodziejskiego tonu, tylko wykorzystując nadarzające się okazje.
Przeglądałem raz jej szafę, w której miała te wszystkie swoje zwariowane
ubrania, i natrafiłem na kosztowny egzotyczny żakiet.
– To jest super – powiedziałem.
– Więc go weź – odparła.
– Nie mogę tego wziąć. To najfajniejsza rzecz, jaką tu masz.
– I dlatego ci ją daję – wyjaśniła. – Oddawanie rzeczy jest bardzo ważne,
tworzy dobrą energię. Jeśli masz szafę pełną ubrań i próbujesz je wszystkie
zachować, twoje życie staje się małostkowe. Ale jeśli masz szafę pełną ubrań
i ktoś znajduje w niej coś, co mu się podoba, a ty mu to dajesz, świat staje się
lepszym miejscem.
Sporo w życiu oberwałem, przeszedłem trudną szkołę i wyznawałem
filozofię, że rzeczy się nie oddaje, tylko bierze wszystko, co wpadnie w ręce.
Prawdziwym objawieniem była dla mnie myśl, że ktoś może z własnej woli
oddać mi swoją ulubioną rzecz. Zawsze o tym pa-miętałem. Za każdym razem,
kiedy myślałem: Muszę to zatrzymać, przypominałem sobie: Nie, musisz dawać.
Kiedy zacząłem regularnie chodzić na spotkania, nauczyłem się, że jedną
z podstawowych zasad zachowania trzeźwości jest podzielenie się nią z innym
cierpiącym alkoholikiem. Naczynie z tą energią nigdy nie pozostaje puste, bo
gdy je opróżnisz, zapełnia się nowym świeżym strumieniem.
Ja śpiewałem „Give it away, give it away”, palce Flea fruwały po całym basie,
Chad śmiał się histerycznie, a John szukał miejsca na swoją partię gitarową. Nie
mogliśmy przestać. Po tej próbie wszyscy byliśmy przekonani, że stworzyliśmy
wspaniałą piosenkę.
Nacisk, jaki Rick kładł na technikę pisania piosenek, dał podwaliny tradycji
obowiązującej do dziś w zespole, a noszącej nazwę „W tył zwrot”. Powiedzmy,
że pracujemy nad piosenką, mamy zwrotki i refren, ale potrzebny nam łącznik
między nimi, a żaden z fragmentów muzyki, jakie mamy, nie pasuje w tym
miejscu. John i Flea wyłączają swoje gitary, biegną ku sobie i stają twarzą
w twarz. Później jeden idzie na parking, drugi na korytarz. Mają pięć minut na
nowe pomysły. Po ich powrocie słuchamy, po czym sprawiedliwie i obiektywnie
oceniamy, czyja propozycja lepiej przysłuży się piosence. Nigdy nie doszło do
poważnego nieporozumienia, nigdy żaden nie upierał się przy swoim pomyśle.
„W tył zwrot” to fantastyczne narzędzie tworzenia partii instrumentalnych,
ponieważ jest to metoda spontaniczna i twórcza. Z pozoru można odnieść
wrażenie, że polega na rywalizacji, ale to zabawa, której głównym celem jest
dobro utworu, a nie jednostki. Kiedy motywem zajmie się Chad i Flea albo John
dołożą swoje partie, wszyscy w równym stopniu jesteśmy właścicielami tej
muzyki.
Po tym bardzo długim okresie prób, pisania piosenek i tworzenia pomysłów
byliśmy gotowi do nagrywania płyty. Rick zaproponował, żebyśmy zrobili to
w nietypowym miejscu. Wynajął zabytkową, ogromną, pustą i nawiedzoną
posiadłość w stylu śródziemnomorskim, oddaloną rzut kamieniem od naszych
domów. Z Kanady sprowadził ludzi, którzy urządzili studio. Była tam piękna,
wykładana drewnem biblioteka połączona oknem z obszernym salonem, która
okazało się bardzo przydatna, ponieważ w bibliotece powstała reżyserka,
a instrumenty znalazły się w salonie, z tym że wzmacniacze basu i gitary
technicy umieścili w osobnych pomieszczeniach, żeby uzyskać odpowiednie
brzmienie. Zwiedzając dom, podjęliśmy spontaniczną decyzję, że zamieszkamy
tu na czas nagrywania. Każdy wybrał sobie sypialnię w innej części domu.
John miał nawet własne schody prowadzące do pojedynczego, całkiem
skromnego pokoju. Miesiącami tkwił tam we własnym dziwacznym sosie,
malując, nagrywając, czytając i słuchając muzyki. Córeczka Flea, Clara, dała mu
ładne rysunki do powieszenia na ścianie. Ja mieszkałem na drugim końcu domu
w znacznie większym pokoju; skończyło się na tym, że wszystkie wokale
nagrałem w swojej sypialni. Stawałem przy mikrofonie podłączonym do
reżyserki długim, ciągnącym się korytarzami kablem, patrzyłem przez okno na
księżyc nad wzgórzami i śpiewałem. Flea wybrał pokój na drugim piętrze, cały
wykafelkowany jak łaźnia parowa. Chad jako jedyny się wyłamał. Mówiono nam,
że w posiadłości straszy duch kobiety zamordowanej tutaj w latach
trzydziestych. To nie bardzo mu odpowiadało, zdecydował więc, że co wieczór
będzie wracał do siebie motocyklem.
Brendan O’Brian został naszym inżynierem dźwięku, co okazało się
doskonałym posunięciem, ponieważ był w swojej branży najlepszy. Później
wyprodukował wiele platynowych albumów. Brendan był czarodziejem
w uzyskiwaniu właściwego brzmienia bębnów, a co więcej, sam był doskonałym
muzykiem. Zagrał z nami na tej płycie i miał wielki udział zarówno
w stworzeniu brzmienia, jak i wesołej, serdecznej atmosfery na co dzień.
Postanowiliśmy udokumentować proces nagrywania i w tym celu
zatrudniliśmy Gavina Bowdena, którego poznaliśmy, kiedy z Flea pojechaliśmy
do Europy przed nagraniem naszej pierwszej płyty. Gavin wyemigrował do
Ameryki i zrządzeniem kapryśnego losu ożenił się z siostrą Flea. Jednym
z wymogów stawianych kamerzyście takiego filmu jest to, żeby w trakcie swojej
pracy był niewidzialny, a Gavin idealnie się do tego nadawał, ponieważ był
spokojny i bardzo angielski. Potrafił wtopić się w tło i sprawiał, że czułeś się
swobodnie, występując w jego obecności. Stanowił jednoosobowy zespół,
czołgając się, wykręcając, harując ciężko, by udokumentować wszystko,
począwszy od nagrywania ścieżek i reżyserki, a skończywszy na mnie
śpiewającym w sypialni. Zrobił też z nami wywiady i połączył ładnie w całość,
która nosiła tytuł Funky Monks.
Dość szybko zorientowaliśmy się, że potrzebujemy kogoś, kto będzie
odbierał wiecznie dzwoniący telefon oraz natychmiast załatwiał niezbędne
sprawy, dlatego zatrudniliśmy młodego Louisa Mathieu, który w przeszłości
pracował dla naszych przyjaciół Boba i Pete’a z Thelonious Monster. Louie od
razu podjął swoje obowiązki, co dla niego oznaczało początek długiej drogi.
Pełnił różne funkcje: technika perkusyjnego, pomocnika menedżera trasy,
opiekuna i osobistego asystenta Johna i w końcu menedżera trasy.
Tak więc zamieszkaliśmy w posiadłości i zajęliśmy się nagrywaniem płyty.
Flea, John i ja przez ponad trzydzieści dni nie wychodziliśmy nigdzie, nawet do
restauracji. W czasie naszego zamknięcia plotkowano, że John doświadczył
w swoim pokoju spotkania z sukubem, w rzeczywistości jednak nocami wizyty
składała nam znacznie bardziej namacalna istota. Wszyscy znaliśmy
dziewczynę, która pracowała na Melrose Avenue i była fanką naszego zespołu.
Nocami zostawaliśmy w tym pozbawionym ochrony domu tylko we trzech. Jak
w jakiejś niesamowitej scenie na planie filmu, którego akcja rozgrywa się na
angielskiej wsi, ta bardzo młoda, bardzo pewna siebie dziewczyna przychodziła
wieczorami i spędzała czas z każdym z nas. W pokojach, które odwiedzała,
uprawiała seks, ale nie tylko o seks chodziło; zostawała i rozmawiała z nami.
Najpierw przychodziła do mnie, potem do Flea, na końcu do Johna, ponieważ
znali się najlepiej. Przyjemnie było, kiedy po całym dniu pracy odwiedzała nas ta
dziewczyna, serdeczna i zupełnie nie poruszona faktem, że w ciągu jednej nocy
śpi z trzema różnymi mężczyznami. Nic nie wskazywało na to, że kieruje nią
niska samoocena albo wyłącznie chęć pieprzenia się. Na tym etapie John pod
względem seksualnym stał się zupełnie innym człowiekiem, przestało
interesować go korzystanie ze źródeł dostępnych dla niego ze względu na jego
status, dlatego nie sądzę, by zgadzał się na taki układ, gdyby uważał, że sprawia
jej to cierpienie albo dyskomfort. Wszystkim ta sytuacja odpowiadała. Było miło,
przytulnie i sympatycznie, nawet wymyślaliśmy nazwy na dni jej odwiedzin.
Jeśli była środa i mieliśmy ochotę na seks, któryś mówił: „Hej, czy to nie
świrnięta środa?” Albo: „Rany boskie, to pieprzony piątek. Dzwoń do niej”.
Zamknięcie w domu dobrze mi zrobiło, bo miałem mnóstwo tekstów do
wykończenia podczas nagrywania ścieżek podstawowych, a nic nie odrywało
mnie od pracy. Wreszcie nadszedł czas na wokale. Wciąż nie czułem się
swobodnie, śpiewając. Czułem się swobodnie, wydając dźwięki, czułem się
swobodnie, pisząc piosenki i słysząc w głowie, jak powinno się je śpiewać, ale
samo ich wykonanie przypominało nieokiełznane zwierzę, które czasami
potrafiłem złapać i oswoić, a czasami nie. Wybrałem odległy pokój między
innymi dlatego, by nie czuć na sobie wzroku innych, by być samemu podczas
nagrywania.
Poziom odczuwanej przeze mnie niewygody zależał od piosenki. Pamiętam,
że jak miałem zaśpiewać Under the Bridge, myślałem: O mój Boże, nie wierzę, że
muszę to zaśpiewać. Brendan jednak robił co w ludzkiej mocy, bym czuł się
dobrze. Byłem poważny, spięty i niepewny, dokładając starań, by duchy przeze
mnie płynęły, a w słuchawkach miałem Brendana, który opowiadał dowcipy,
śmiał się ze mnie, z siebie, z piosenki. Wspaniale było słuchać tego głosu,
przypominającego, by nie brać siebie nazbyt poważnie. Brendan wiedział, że
wszystko w swoim czasie. Mówił mi rzeczy w rodzaju: „Słyszałem, jak śpiewasz,
wiem, że to w tobie jest, znajdziemy to. Nie przejmuj się, nie śpiesz”.
Na trzy dni przed rozpoczęciem nagrywania wokalu dolna część kręgosłupa
kompletnie mi wysiadła. Jestem pewien, że przyczyny były wyłącznie
emocjonalne, ale moje złamanie z przeszłości teraz się odezwało i Flea
skierował mnie do starego Chińczyka imieniem Zion, który leczył akupunkturą.
Nie tylko naprawił mi plecy, ale wyznaczył nowe ćwiczenia: pływanie. Do dzisiaj
regularnie je uprawiam.
Nie chcę bynajmniej sugerować, że podczas całego procesu nagrywania
żyliśmy jak mnisi. Często zapraszaliśmy przyjaciół i urządzaliśmy huczne
imprezy. Między innymi odwiedzał nas aktor River Phoenix. Poznałem go dzięki
Ione, która występowała z nim w filmie. John i River ćpali kiedyś razem na
przyjęciu, na którym wszyscy byliśmy, i zbliżyli się do siebie. Nie zamierzam
rozwodzić się nad nałogiem Rivera, ponieważ jego rodzina jest niezwykle
wrażliwa na tym punkcie, ale odkąd go znałem, bez umiaru nadużywał alkoholu
i kokainy i nie było tajemnicą ani dla mnie, ani dla nikogo, że zupełnie stracił
nad tym kontrolę i kwestią czasu jest, kiedy skutki dadzą o sobie znać. River
często bywał w tamtym domu, towarzyszył nam podczas całego procesu
powstawania płyty. Był wielkim fanem zespołu – poświęciłem mu nawet
fragment Give It Away: „There’s a river, born to be a giver, keep you warm, won’t
let you shiver/His heart is never going to wither, come on everybody, time to
deliver” („Oto rzeka, zrodzona po to, by dawać, by cię ogrzewać, nie pozwolić ci
drżeć z zimna/Jego serce nigdy nie zwiędnie, chodźcie wszyscy, czas na dary”).
Po dwóch miesiącach płyta była gotowa. Flea i John zdołali pozostać
w zamknięciu przez cały ten czas, natomiast Rick i ja po sześciu tygodniach
zaczęliśmy się wypuszczać w świat zewnętrzny. Dziwnie było na nowo wkroczyć
w atmosferę Hollywood po tak długim okresie koncentrowania się na jednej
sprawie. Przez pobyt w tym domu wiedzieliśmy, że to nasze najlepsze
dokonanie, że stworzyliśmy coś prawdziwego, silnego i pięknego, nie mogłem
się doczekać, kiedy będę mógł się podzielić tym z otoczeniem. Dla każdego
z nas był to prawdziwy krok naprzód. John po raz pierwszy określił swój sposób
gry i przyjął zupełnie nowy styl, który stał się jego znakiem rozpoznawczym. Od
tego momentu gitarzyści na całym świecie uważają go za jednego
z najważniejszych w swoim gronie.
Flea poszedł w zupełnie nowym kierunku. Do tej pory jego styl był oparty na
uderzeniach, szarpnięciach i ostrych dźwiękach, ale na płycie znalazło się tylko
kilka piosenek wykorzystujących taki schemat, w pozostałych grał palcami, co
dla faceta znanego jako szalony, ostry basista było sporą zmianą. Chad zrobił
wielkie postępy i stał się jednym z najlepszych perkusistów. Także Rick nigdy
przedtem nie robił płyty takiej jak nasza. Pracował przy produkcji płyt
hiphopowych, heavymetalowych, ale nigdy tak zróżnicowanej pod względem
stylu jak nasza. Pod pewnymi względami on i Brendan po raz pierwszy uchwycili
istotę Red Hot Chili Peppers. Część naszej energii życiowej oraz osobowości
mogła teraz oddychać i istnieć na płycie, w przeszłości bez skutku do tego
dążyliśmy. Rick znalazł sposób, by stało się to w niezwykłym otoczeniu.
Nadeszła pora na ustalenie tytułu. Pewnego dnia jechałem z Rickiem
samochodem i zaczęliśmy przerzucać się tytułami, ale w takiej sytuacji zwykle
człowiekowi do głowy przychodzą same bzdury, natomiast tytuł, na który się
wpada w trakcie rozmowy, z reguły jest rewelacyjny. W końcu Rick powiedział:
– Nie rozumiem, po co my w ogóle o tym gadamy. Nie ulega wątpliwości, że
najlepszym tytułem jest Blood Sugar Sex Magik.
Piosenka ta była częściowo hołdem złożonym Carmen za niewiarygodne
doznania seksualne. Nie sprzeciwiałem się, bo uświadomiliśmy sobie, że choć
niekoniecznie jest to piosenka na teledysk czy singiel, nie uważaliśmy też, że
akurat na nią ludzie powinni zwrócić większą uwagę, to jednak w jakiś sposób
odzwierciedlała ona nastrój całej płyty.
Nagrania były gotowe, przyszła więc pora na nakręcenie teledysku do
pierwszego singla, na którym znalazła się piosenka Give It Away. Wiedzieliśmy,
że mamy wsparcie naszej wytwórni, zacząłem więc przeglądać kilometry taśm
z pracami reżyserów wideo, ale nic nie wydawało mi się dobre. Wszystko było
jednakowym, nudnym, homogenizowanym chłamem. Wreszcie trafiłem na
teledysk francuskiego zespołu, którego reżyserem był Stephane Sednaoui.
Teledysk zrobił na mnie niesamowite wrażenie, był zupełnie inny niż wszystkie,
wolniejszy, poetycki, czarno-biały. Wyglądał jak prawdziwa sztuka, a nie coś
zrobione na zamówienie MTV. Ludzie z Warnera sprawdzili go i powiedzieli mi,
żebym o tym zapomniał, facet nie ma wolnej chwili. Nie mogłem się z tym
pogodzić. Zadzwoniłem do niego i namówiłem na spotkanie.
Zgodził się. Spotkaliśmy się w domu Flea i przez kilka godzin
rozmawialiśmy o naszych ulubionych fotografach i kolorach, i wszyscy
zgodziliśmy się na srebrną tonację. Teledysk kręciliśmy na pustyni, gdzie są
kręcone wszystkie dobre teledyski. Stephane sprowadził całą francuską ekipę:
projektanci, styliści, charakteryzatorzy, fryzjerzy, kucharze, drudzy reżyserzy,
wszyscy byli Francuzami. Na pustyni spędziliśmy dwa dni – każdy z nas
dokładał własne pomysły i uważał, że piosenka jest rewelacyjna. Chad cieszył
się, że na głowie ma czerwone diable rogi. Martwiłem się, że kiedy Stephane
każe Johnowi hasać ze wstęgą, ten mu powie: „Pieprzę ciebie i wstęgę, wsadź ją
sobie do tej swojej francuskiej dupy, koleś”, ale John bez sprzeciwów wykonał
polecenie i kochał się z powietrzem za pomocą tej wstęgi. Mógł tak tańczyć
godzinami.
Blood Sugar Sex Magik został wydany 24. września 1991 roku. Give It Away był
pierwszym singlem, ale opiniotwórcza stacja radiowa z Teksasu, do której
Warner go wysłał, odpowiedziała: „Wróćcie do nas, kiedy wasza piosenka
będzie miała jakąś melodię”. To była zła wiadomość, ponieważ wszyscy
wiedzieli, że ta stacja dyktuje Ameryce, jakich nagrań ma słuchać. Oczywiście
w Give It Away nigdy nie chodziło o melodię. To była piosenka o imprezie.
Tuż przed wydaniem albumu John i ja pojechaliśmy promować go do
Europy. Flea odmówił wyjazdu. Dziwiłem się, że John był gotów poświęcić się dla
zespołu i udać w tę męczącą podróż, polegającą na przenosinach z miasta do
miasta i wielogodzinnych rozmowach z przedstawicielami każdego
najgłupszego wydawnictwa, co wystarczy, by każdego wpędzić w szaleństwo.
Johna w każdym razie wpędziło.
Sądzę, że z nas wszystkich John miał największe kłopoty z przystosowaniem
się do życia poza ścianami domu, w którym nagrywaliśmy Blood Sugar. Podczas
tworzenia albumu był niezwykle kreatywny i myślę, że w gruncie rzeczy nie
wiedział, jak żyć w z tą kreatywnością. Doszło to do punktu, w którym nie chciał
patrzeć na billboard, dajmy na to, The Arsenio Hall Show czy reklamę szminki.
Pragnął przebywać w pięknym świecie będącym manifestacją jego twórczości,
a tego nie znajdziesz w trasie promocyjnej. John miał wrażenie, że wszystkie
pytania są zadawane pod niewłaściwym kątem, był więc zły, mroczny i urażony,
przyjął postawę „jestem ponad to”. Wyobrażam sobie, że jedyną rzeczą, która
mogła poprawić mu humor, sprawić, by poczuł się dobrze, był powrót do LA
i nowej dziewczyny, Toni.
John zaczął się bawić w heroinę. Kiedy zaczynasz to robić, a potem
przerywasz i nie czujesz się dobrze, w głowie krąży ci myśl: „Hej, w domu czeka
na mnie dziewczyna i pieprzony diler. Dam sobie radę bez niemieckiej pogody
i jedzenia”. John może i zachowywał się jak dupek, ale nietrudno sobie
wyobrazić, dlaczego ktoś tak się zachowuje, udzieliwszy dwunastu wywiadów,
bo czasami dziennikarze są uczciwi, rozsądni, uważni i zainteresowani muzyką,
a czasami wstrętni i masz ochotę dać im w twarz, powiedzieć, żeby sobie poszli,
tacy są ograniczeni, bezmyślni i ordynarni, poruszając tematy, które poruszają.
Pamiętam, jak w Belgii mieszkaliśmy z Johnem w stylowym starym hotelu.
Kiedy rano się wyprowadzaliśmy, nie wyglądał dobrze. Recepcjonista
powiedział:
– A to rachunek telefoniczny na dwa tysiące dolarów.
John przez sześć godzin rozmawiał z Toni w Los Angeles. W Londynie
przyszedł do mnie i przeprosił:
– Przykro mi, że to robię, ale ja naprawdę muszę natychmiast wrócić do
domu. Możesz skończyć beze mnie?
Po czym pobiegł, żeby zdążyć na najbliższy samolot.
We Francji spotkaliśmy się z przedstawicielami wytwórni płytowej; Lindy i ja
pierwszy raz oglądaliśmy wtedy teledysk do Give It Away. Żaden nasz klip nie
wzbudził we mnie tak histerycznego zachwytu, ale przedstawiciele wytwórni
mieli zastrzeżenia; obawiali się, że zbyt jest pokręcony, żeby emitowano go
w telewizji. Pierwsze dwie reakcje na Give It Away nie zapowiadały nadmiernej
popularności piosenki w radiu czy telewizji. Zwrot nastąpił, kiedy stacja radiowa
K-Rock z Los Angeles zaczęła bez przerwy ją nadawać. Od tego momentu album
znalazł swoje miejsce w świadomości masowej.
Wyglądało na to, że trasa Blood Sugar Sex Magik zapowiada zmianę warty
w muzyce. W tamtym okresie panowało wyraźne odczucie, że muzyczna
estetyka lat osiemdziesiątych umiera. Tandetne pop-metalowe kapele, jak
Warrant, Poison i Skid Row, były skończone, szmirowate sitcomy familijne typu
The Cosby Show dożywały swoich dni. W powietrzu wyczuwało się nowy powiew.
Pamiętam, jak kupiłem taśmę nowego zespołu o nazwie Nirvana. Jeździłem po
Dolinie moim camaro i dziwiłem się, skąd ci chłopcy się wzięli, bo ich piosenki
były zupełnie nie z tego świata. Kiedy przygotowywaliśmy się do wyjazdu
w trasę, pewnego wieczoru w MTV zobaczyłem teledysk Smashing Pumpkins.
Piosenka Gish była naprawdę piękna, energią i fakturą bardzo się różniła od
zwykłego śmiecia nadawanego przez tę stację. Zadzwoniłem do Lindy’ego
i powiedziałem mu, żeby zaangażował Smashing Pumpkins na naszą trasę.
Później zupełnie nieoczekiwanie odezwał się Jack. Byliśmy w biurze
Lindy’ego i przesłuchiwaliśmy taśmy różnych zespołów, zastanawiając się, kogo
jeszcze zaprosić w charakterze supportu. Jack poprosił, żebyśmy wyświadczyli
mu przysługę i przesłuchali taśmę nowego zespołu, którego solista, Eddie
Vedder, był jego przyjacielem. Jack poznał go, kiedy Eddie należał do kapeli
grającej covery naszych piosenek i właściwie dokładnie mnie naśladował. Poza
tym Eddie pracował jako techniczny, gdy graliśmy w San Diego. Jego nowa
grupa nazywała się Pearl Jam. Przesłuchaliśmy taśmę i nie bardzo nam się
spodobała, bo w tamtym okresie byliśmy okropnymi muzycznymi snobami. Ale
zespół brzmiał prawdziwie i szczerze, z przyjemnością więc zrobiliśmy to dla
Jacka i zgodziliśmy się, żeby Pearl Jam otwierał nasze koncerty.
Trasę zaczęliśmy od koncertu w Oscar Meyer Theatre w Madison w stanie
Wisconsin. Jako support wystąpił Pearl Jam. Kiedy na koniec zagrali Alive,
uświadomiłem sobie, że Vedder ma niewiarygodny głos i że czeka ich wielka
kariera. Za kulisami poznaliśmy Smashing Pumpkins, okazali się bardziej
pokręceni, niż mogliśmy sobie wyobrazić. Uznałem, że D’Arcy, ich basistka, jest
słodka na swój niesamowity gotycki sposób. Gitarzysta James był niezwykle
nieśmiały i łagodny, a Billy Corgan, leader zespołu, dobroduszny i łatwy
w kontaktach. Po występie D’Arcy upiła się wódką i nawąchała podtlenku azotu
z pojemnika z bitą śmietaną. Miała kompletny odjazd. Jeśli tak zaczynała trasę,
łatwo sobie wyobrazić, jak mogła ją skończyć. Wreszcie przyszła nasza kolej.
Zagraliśmy wiele piosenek z Blood Sugar, choć z Breaking the Girl nie bardzo
nam się udało, rozlazła nam się w rękach. Reszta koncertu poszła dobrze.
Podczas trasy zaprzyjaźniliśmy się z oboma zespołami. Większość ludzi
powie wam, że Billy Corgan to najtrudniejszy i najbardziej nieszczęśliwy
człowiek na świecie, ale moje doświadczenia z kontaktów z nim całkowicie temu
przeczą. Przekonałem się, że jest bardzo inteligentny i wrażliwy, z wielkim
wyczuciem ironii. Jego adres e-mailowy swego czasu brzmiał: blackcloud@blah,
blah, blah. Był też utalentowanym koszykarzem. Podczas próby dźwięku
graliśmy za kulisami w Shriner’s Club w Milwaukee i początkowo odniosłem
wrażenie „wysoki, chudy, muzykalny, intelektualista”, w żadnym razie nie
„zawodnik”. Ale kiedy zaczęliśmy rzucać piłkę, Billy pokazał, na co go stać,
i zaczął nas bombardować zewnętrznymi rzutami.
W czasie tej trasy wszyscy często chodziliśmy razem do kina. Billy zawsze
zachowywał się przyjacielsko, nigdy nie próbował rywalizować i nie okazywał
zazdrości. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jest szefem Smashing Pumpkins
i rządzi resztą zespołu twardą ręką. D’Arcy była naprawdę słodka, ale sprawiała
wrażenie katastrofy, która tylko czeka na okazję, żeby się wydarzyć. James nie
był taki niezrównoważony jak ona, za to perkusista, Jimmy Chamberlain, był
potworem. Dzięki Bogu, że w czasie tej trasy byłem trzeźwy, bo w przeciwnym
wypadku szalelibyśmy razem i pewnie obaj byśmy już nie żyli. Pił, ćpał i hulał
jak pieprzony goryl o wielkim sercu. Pamiętam, jak po występach chodziliśmy do
klubów, zwłaszcza w Nowym Jorku. Stał przy barze w prochowcu, cieszył się
z własnego sukcesu w zespole, po raz pierwszy był w trasie, pił i brał to i tamto,
i zawsze miał przy sobie jakieś dziewczęta. Był prawdziwym chicagowskim
Polaczkiem z ogromnym talentem muzycznym, kompletnie pozbawionym
zasad. Teraz radzi sobie dobrze, ale ma za sobą mroczny okres.
Sporo czasu spędzaliśmy z Eddiem, Jeffem Amentem i Stonem Gossardem
z Pearl Jam. Stone był w porządku, nieśmiały, zamknięty w sobie.
Zaprzyjaźniłem się z Eddiem, nigdy nie okazywał mi tego cukierkowatego
uwielbienia w rodzaju: „Och, od dawna jesteście moimi idolami”. Byliśmy
równorzędnymi partnerami, kwestie podrażnionego ego nigdy nie
przeszkadzały naszej przyjaźni.
Kiedy dojechaliśmy do Bostonu, rozgłos i szum wokół Pearl Jam były wręcz
zadziwiające. Zwykle widownia jest pusta podczas występu zespołu
otwierającego koncert, ale w tej trasie było inaczej, ludzie przychodzili, żeby ich
posłuchać, i to było podniecające. W tamtym okresie swojego życia Eddie bardzo
się cieszył, że uprawia muzykę, a równocześnie był skromny, serdeczny i ze
wszystkimi starał się zaprzyjaźnić. Mojej mamie powiedział, jakiego
wspaniałego ma syna, sporo czasu spędzał z Blackiem.
Tymczasem nasza płyta stawała się sławna. Po raz pierwszy nadawano nas
często w radiu i regularnie w MTV. Zarówno my, jak i Pearl Jam równocześnie
przenieśliśmy się na zupełnie inny poziom. Wszystko to niepokoiło i męczyło
Johna. Tracił szalone, beztroskie, zabawne cechy swojej osobowości. Nawet na
scenie zachowywał się o wiele poważniej. Niepokojące było to, jak posępnym
stawał się artystą. Dopiero później dowiedziałem się, że John nie był pewien, czy
w ogóle chce zostać w zespole.
Prowadząc ze sobą wewnętrzny dialog, John uznał, że dzięki odejściu
z zespołu tuż po wydaniu płyty, która odniosła sukces, znajdzie się w otoczonym
aurą tajemniczości położeniu, dzięki czemu zyska możliwość udziału w innych
projektach, a równocześnie przestanie być częścią gwiazdorskiej machiny. John
czuł, że trasa wysysa z niego całą tę zadziwiającą kreatywność, której
doświadczał. Oczywiście nic o tym nie wiedzieliśmy, bo John gwałtownie
odsuwał się od reszty zespołu. W trasę wziął ze sobą Toni i cały czas spędzali
razem.
Ludzi z Warnera zachęciła pierwsza reakcja na album i natychmiast zaczęli
rozważać wydanie drugiego singla i teledysku. Byliśmy w połowie trasy po
Stanach, na Środkowym Zachodzie, i tam odwiedzili nas przedstawiciele
wytwórni, by omówić wydanie Under the Bridge na naszym drugim singlu. Dla
mnie jako wokalisty ta piosenka była prawdziwą loterią, czasami wychodziła mi
dobrze, czasami od początku do końca fałszowałem. Tamtego wieczoru graliśmy
przy wielkiej widowni, nadeszła pora na Under the Bridge, John zagrał pierwsze
akordy, ale ja się spóźniłem. I nagle cała widownia zaczęła śpiewać w miejscu,
w którym ja powinienem był wejść. Na początku byłem zdruzgotany, że tak
spieprzyłem sprawę w obecności ludzi z Warnera, w końcu przyjechali, żeby
posłuchać, jak śpiewam właśnie tę piosenkę, ale okazało się, że nigdy nie udało
by mi się zrobić na nich takiego wrażenia jak widownia. Przeprosiłem, że
spieprzyłem, a oni odpowiedzieli:
– Spieprzyłeś? Żartujesz sobie? Skoro każdy smarkacz na widowni ją śpiewa,
to mamy kolejny singiel.
Nasz sukces wydał mi się wielkim szczęściem. W ogóle nie uważałem, że
jesteśmy lepsi niż w przeszłości – byliśmy tacy sami, tylko że teraz śpiewaliśmy
dla większej liczby uszu, oczu i serc. Czułem, że powinienem z szacunkiem
traktować ten dar, ten niewiarygodny uśmiech losu. Nie sprzedaliśmy się, nie
zmieniliśmy naszych przekonań, żeby dotrzeć do większej liczby ludzi, po
prostu to zrobiliśmy. John jednak uważał, że nasza nowa popularność jest
rzeczą złą. Za kulisami prowadziliśmy zażarte dyskusje.
– Jesteśmy zbyt popularni. Nie potrzebuję takiego sukcesu. Byłbym dumny,
gdybym grał w klubach, jak robiliście to dwa lata temu – mówił John.
– To wcale nie jest złe, że te dzieciaki przychodzą na nasze koncerty –
argumentowałem. – Grajmy dla nich. Nie musimy nienawidzić siebie albo być
na nich wściekli, że tak jest.
John jednak był wściekły, chował się w sobie, obrażał i nie robił tego, czego
od niego wymagałem. Wielkim błędem z mojej strony było oczekiwanie, że
wszyscy na nową sytuację zareagują tak jak ja. John miał zdecydowane poglądy
na to, co jest wiarygodne i co jest cool, a granie na wielkiej scenie dla widowni
pełnej dzieciaków przestało być dla niego cool. Wolał raczej być w domu,
słuchając Captaina Beefhearta, i malować. W tamtym okresie czytał dużo
Williama Burroughsa i tak jak Burroughs uważał, że każdy prawdziwy artysta
jest w stanie wojny ze światem.
Jak na ironię, im bardziej pogardzał naszym sukcesem, tym większą
zdobywaliśmy popularność. Im głośniej tupał, tym więcej sprzedawaliśmy płyt,
im mniej podobała mu się liczba ludzi przychodzących na koncert, tym więcej
ich przychodziło. Ja uważałem za rzecz piękną, że udało nam się stworzyć coś
wyjątkowego i przekazać to światu, a świat nie pozostał obojętny.
Moje ciągłe kłopoty z Johnem powodowały wielkie napięcie w zespole, co
z kolei było następnym problemem dla Flea. Flea właśnie zrywał z żoną
i wszystkie te stresy spowodowały, że musiał wziąć coś wieczorem, żeby pójść
spać, coś rano, żeby wstać, i jeszcze coś w środku dnia. Chemia jego mózgu
ulegała zakłóceniom od przepisanych przez lekarzy środków. Okres, który mógł
być najbardziej ekscytujący w naszej karierze, okazał się dziwny i nieprzyjemny.
John był ponury i zamknięty w sobie, Flea łykał najrozmaitsze leki, ja, choć
napięty jak struna, dalej pozostałem czystym od prochów popaprańcem. Tylko
Chad był sobą.
Napięte stosunki z Johnem osiągnęły punkt krytyczny na koncercie
w Nowym Orleanie. Sprzedaliśmy wszystkie bilety, a John stał tylko w kącie
sceny i od niechcenia brzdąkał na gitarze. Za kulisami doszło do ostrego starcia.
– John, nie obchodzi mnie, co sobie myślisz albo gdzie wolałbyś być, ale
kiedy taka masa ludzi płaci, żeby nas posłuchać, bo ich obchodzimy i chcą
przeżyć te piosenki z nami, możesz przynajmniej się postarać i zagrać dla nich
ten pieprzony koncert! – wrzasnąłem.
– Ja widzę to inaczej. Wolałbym grać dla dziesięciu osób… – I tak dalej, i tak
dalej…
Kłóciliśmy się bez końca. Flea obserwował nas i myślał: „No tak, musiało do
tego dojść – Anthony z obsesją na punkcie rządzenia kontra John nienawidzący
tego, co się nam przytrafiło. W końcu wyszli na ring”. John i ja przestaliśmy się
kłócić, poszliśmy do łazienki i staraliśmy się dotrzeć do sedna problemu, tak
żeby móc się wzajemnie zrozumieć. Żaden nie przekonał drugiego, ale
osiągnęliśmy porozumienie i zgodziliśmy się nie zgadzać oraz akceptować
odmienne postrzeganie rzeczywistości.
Im dłużej byliśmy w trasie, tym liczniejsza pojawiała się widownia. Kiedy
przyszedł czas na występy na Zachodnim Wybrzeżu, od średniej wielkości sal
przeskoczyliśmy do potężnych sal widowiskowych i promotorzy uznali, że
powinien grać z nami zespół ważniejszy niż Pearl Jam. Drugi album Nirvany
Nevermind właśnie osiągnął potężny sukces. Ponieważ płyta bardzo mi się
podobała, zaproponowałem, żeby miejsce Pearl Jam zajęła Nirvana. Eddie
i reszta zespołu okazali zrozumienie, Lindy skontaktował się więc
z menedżerami Nirvany. Powiedzieli mu, że to wykluczone. Usiadłem przy
telefonie i sam zadzwoniłem do perkusisty Dave’a Grohla.
– Anthony Kiedis! Hej, uwielbiamy was. Dorastaliśmy w Seattle, słuchając
waszej muzyki – powiedział Dave. Wyjaśnił, że wrócili z długiej trasy i Kurt
Cobain jest wykończony, ale spróbuje go namówić na występy na Zachodnim
Wybrzeżu. I namówił. Nirvana dołączyła do nas, za to Billy Corgan wycofał
Smashing Pumpkins. W przeszłości był partnerem Courtney Love, która
w tamtym okresie związała się z Kurtem, i nie chciał występować razem
z Nirvaną, nie mówiąc już o otwieraniu koncertu dla nich. W rezultacie na
pokład wrócili chłopcy z Pearl Jam.
Pierwszy koncert graliśmy w LA Sports Arena. Dokładałem wszelkich starań,
by jakoś rozruszać Johna, mówiłem, jak rewelacyjnym przeżyciem będzie
występ z Nirvaną, ale on odpowiadał: „Nirvana, Shirvana, kogo to obchodzi?”
W końcu na własną rękę odkrył ich muzykę, uwielbiał oglądać Nirvanę na
koncertach oraz słuchać mało znanych piosenek ze strony B, ale w tamtym
okresie zupełnie go to nie interesowało – chociaż nadstawiał uszu, kiedy
Nirvana zaczęła występ od coveru piosenki The Who. Dla nas ważne było, że
wróciliśmy do domu i tutaj gramy największy w naszej karierze koncert.
Przyszedł Perry Farrell z Jane’s Addiction, wystrojony jak książę, a dla mnie był
to znak, że nasz status uległ poważnej zmianie.
Tamtego wieczoru poznałem Kurta Cobaina. Przed koncertem poszedłem
przywitać się do jego garderoby. Była z nim Courtney. Wyglądał na
wyczerpanego, jak po potężnej popijawie. Ubrany był w podarte dżinsy, cerę
miał niezdrową, jakby nie spał od kilku dni, ale na swój sposób był po prostu
piękny. Jego osobowość i aura zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Wydawał się
naprawdę dobrym człowiekiem. Miło się nam rozmawiało. Podziękowałem mu,
że zgodził się wziąć udział w tych koncertach, chociaż ostatnią rzeczą, na jaką
miał ochotę, był ponowny wyjazd w trasę.
Przez cały czas spoglądałem na Courtney, przekonany, że skądś ją znam.
W pewnej chwili zaczęła krzyczeć:
– Anthony, pamiętasz mnie? Zatrzymywałam samochody na Melrose
w środku nocy, a ty i Kim Jones byliście kompletnie naćpani. Pracowałam wtedy
jako tancerka i pożyczyłam wam dwadzieścia dolców, których mi nie oddaliście.
Przyszła pora na występ Nirvany. Kurt z wysiłkiem wstał i powlókł się do
drzwi. Niesamowite, ale ten facet, który wyglądał jak podgrzany nieboszczyk,
wszedł na scenę i rzucił na kolana widownię, dając najlepszy koncert, jaki
chcielibyście oglądać. Surowa energia Nirvany, typ muzykalności, dobór
piosenek były niczym piła łańcuchowa przecinająca noc.
Dla widowni w naszym rodzinnym mieście zachowaliśmy kilka atrakcji.
Występ zaczynał się od grzmiącego basu Flea, ale jego nie było na scenie, na
specjalnej uprzęży zjeżdżał spod dachu sali głową w dół, cały czas grając. John
miał jeden z tych swoich humorów. Nie wiem, czy w duchu bał się wyjść na
scenę i przyjąć na barki taką odpowiedzialność, a może nie czuł się swobodnie
w obliczu tego nadmiaru energii eksplodującej na scenie, w każdym razie był
ponury i zamknięty w sobie. Grał dobrze, ale między nami nie zachodziło to
samo porozumienie, co przedtem. Na finał włożyliśmy skarpety, wydarzenie
z biegiem czasu coraz rzadsze.
Następny występ odbył się w Dal Mar, mieście na północ od San Diego.
Graliśmy w sali wielkości ogromnego hangaru i raz jeszcze Nirvana powaliła
widownię na kolana, dzieciaki po prostu oszalały. Było tak tłoczno, że kiedy my
wyszliśmy na scenę, nad widownią unosiły się wyraźne obłoki pary. Tamtego
wieczoru graliśmy lepiej. Przede wszystkim odczuwaliśmy mniejszą presję
i John bardziej się zaangażował. Może Nirvana tak na niego działała. Wtedy też
rozpoczęła się moja, trwająca do dziś, walka z szumem w uszach. Chad i ja
zeszliśmy ze sceny, uściskaliśmy się za kulisami i uświadomiliśmy sobie, że
w uszach wyraźnie nam dzwoni. Na koniec tej trasy okazało się, że mam trwałe
uszkodzenie słuchu, co, niestety, jest jedną z najtrudniejszych rzeczy do
wyleczenia.
Kolejny występ daliśmy w San Francisco w Cow Palace; stanowił część
koncertu sylwestrowego. Mieszkaliśmy w hotelu Phoenix, sławnym motelu
w podłej dzielnicy. Nowy Rok przywitałem, siedząc nad basenem z Kurtem
i Courtney przez prawie trzy godziny. Patrzyliśmy na gwiazdy i rozmawialiśmy,
poznając się wzajemnie. Nigdy przedtem nie widziałem Kurta tak odprężonego,
przypuszczalnie nigdy też nie był tak trzeźwy.
Kiedy dojechaliśmy do Salem w Oregonie, moje struny głosowe wysiadły.
Wyglądały jak dwie tłuste kiełbaski wepchnięte na siebie – nie byłem w stanie
wydać dźwięku, musieliśmy więc przełożyć kilka ostatnich koncertów na
Zachodnim Wybrzeżu. Po krótkiej przerwie czekało nas tournée po Europie.
John nie tylko w dalszym ciągu nie cieszył się z bycia w zespole, ale zaczął też
przegrywać walkę o zdrowie psychiczne. Przez pewien czas wierzył, że ktoś –
nasz kierowca, boy hotelowy, ktokolwiek – codziennie usiłuje go zabić. Ta wiara
była szczera i nieustannie musieliśmy go przekonywać, że nikt nie chce zrobić
mu krzywdy.
– No, nie wiem – odpowiadał. – Widziałem naszego kierowcę, jak rozmawia
z kimś na ulicy, i myślę, że to ktoś związany z ludźmi, którzy chcą mojej śmierci.
Myślę, że John cierpiał na starą dobrą paranoję wywołaną marihuaną, tylko
że u niego przyjęła ona ekstremalnie wielkie rozmiary. Palił mnóstwo trawy i pił
wino galonami, bo wbrew własnym pragnieniom był w trasie.
Podróżowanie przestało być zabawne. W autobusie nie śpiewaliśmy, nie
słuchaliśmy muzyki, nie rozmawialiśmy o minionym dniu, nie urządzaliśmy
zawodów. Teraz autobus stał się mrocznym i nieprzyjaznym miejscem,
podzieliliśmy się bowiem na obozy. John złamał nasze niepisane prawo, że
w trasę nie zabieramy żon i dziewczyn. Z naszego punktu widzenia obecność
Toni nie była dobra, ponieważ przy niej John jeszcze bardziej się izolował.
Często ludzie porównywali ich związek ze związkiem Johna i Yoko, ale to nie
było tak. Toni nigdy nie przemawiała w imieniu Johna, była po to, żeby go
rozpieszczać i wspierać jego decyzje. Nawet w momencie wielkiego napięcia
łagodnie się uśmiechała, dlatego nigdy nie myślałem, że staje między Johnem
a zespołem. Robił to John z własnej inicjatywy, a ona po prostu szła za nim.
Sprawy popsuły się do tego stopnia, że w autobusie John i ja nie
rozmawialiśmy ze sobą, a kiedy w przejściu na siebie wpadaliśmy, udawaliśmy,
że się nie widzimy. Wszystko to sprawiło, że w takim miejscu nie dało się żyć,
mnie zaś brakowało zasad duchowych, dzięki którym mógłbym sobie poradzić
z tym szaleństwem. Całe to doświadczenie zatruło mnie, wpędziło w smutek,
złość, pretensje. Ja byłem dupkiem, John był dupkiem, a biedny Flea chował się
po kątach, bo nie potrafił rozwiązać tej sprawy. Nawet Lindy, który zawsze służył
jako mediator, nie miał pojęcia, co robić. Rodzice Johna gorączkowo do niego
wydzwaniali, błagając o pomoc dla syna, który najwyraźniej ma poważne
problemy. Lindy jednak był tak samo jak inni otępiały i sparaliżowany sytuacją.
Nikt nie próbował podjąć żadnych działań. Nikt nie zadał sobie trudu, by ocenić
sytuację, staraliśmy się tylko przetrwać kolejny dzień, co nie dawało pozytywnej
atmosfery. Wziąwszy pod uwagę, jak bardzo chore były nasze wzajemne
stosunki, nie potrafię pojąć, dlaczego nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, że tak
dalej nie może być.
A sprawy jeszcze się pogorszyły. Przerwaliśmy trasę europejską, by pod
koniec lutego polecieć do Nowego Jorku na występ w Saturday Night Live, co było
katastrofą od początku do końca. Byliśmy w studiu nie dłużej niż pięć minut,
kiedy John zaczął się kłócić z ekipą. Realizator dźwięku, facet, który pracował
w programie od lat, podszedł do Johna i zrobił jakąś nieszkodliwą uwagę. John
odwrócił się do niego plecami i oznajmił Louie:
– Jak ten facet powie do mnie jeszcze jedno słowo, nie biorę udziału w tym
pieprzonym programie.
Ja byłem niespokojny, ponieważ planowaliśmy wykonanie Under the Bridge,
a ta piosenka zawsze stanowiła dla mnie wyzwanie. Całkowicie zależałem od
Johna, który wskazywał mi, kiedy mam wejść z wokalem, ale on podczas próby
grał w zupełnie innej tonacji, w innym rytmie, na nowo wymyślając piosenkę
wyłącznie dla siebie i nikogo innego. Byłem kompletnie skołowany. Poszliśmy
do garderoby i próbowaliśmy jakoś sytuację załagodzić, ale John nas nie słuchał.
Razem z Toni zamknął się w innym pokoju.
Był jednak w garderobie na tyle długo, by poczuć się obrażony, kiedy
odwiedziła nas Madonna. Miała wziąć udział w jednym ze skeczy tego wieczoru
i przyszła się przywitać. Znałem ją od wielu lat, od czasu teledysku Holiday, do
którego chciała mnie zaangażować, pod warunkiem, że zmienię fryzurę (na co
się nie zgodziłem). Przez cały czas, który spędziła w naszej garderobie,
nieumyślnie ignorowała Johna. Wybiegł rozgniewany, że nie okazała mu
sympatii.
Program się rozpoczął, wykonaliśmy Stone Cold Bush, szybką i rockową
piosenkę. Poszło dobrze. Potem wróciliśmy do Under the Bridge. Od tamtej pory
wielokrotnie słyszałem, że John był na heroinie podczas tego programu, ale on
równie dobrze mógł przebywać na innej planecie, ponieważ zaczął grać jakieś
bzdury, których nigdy wcześniej nie słyszałem. Nie miałem pojęcia, co to za
utwór, w jakiej tonacji. Wyglądał, jakby był w innym świecie. Do dzisiaj John
zaprzecza, jakoby fałszował. Według niego eksperymentował, tak jak robiliśmy
to podczas prób. Cóż, różnica polegała na tym, że nie byliśmy na próbie, tylko
występowaliśmy na żywo przez wielomilionową widownią telewizyjną, i to była
tortura. Zacząłem śpiewać, wydawało mi się, że w tonacji, mimo że nie była to
tonacja, którą grał John. Czułem się tak, jakby wbito mi nóż w plecy
i powieszono, żebym wysechł na oczach całej Ameryki, podczas gdy ten facet
stał w cieniu, eksperymentując z jakimś dysonansowymi, niemelodyjnymi
dźwiękami. Myślałem, że robi to specjalnie, żeby mnie wkurzyć.
Wytrwaliśmy jakoś do końca, choć brzmiało to tak, jakby czterech ludzi grało
cztery różne piosenki. Chodziłem wtedy z Sofią Coppolą, co było kolejną
nieudaną próbą zbudowania związku w tamtym okresie mojego życia. Nie
ulegało wątpliwości, że jest najwspanialszą dziewczyną, z jaką się umawiałem,
zwłaszcza po Carmen, i powiedziałem jej, żeby na pewno oglądała program.
Teraz aż się skręcałem ze wstydu. To przypominało sytuację, kiedy piłkarz
w ostatniej minucie nie trafia do bramki. Jego cierpienie może złagodzić tylko
jedno – zagranie kolejnego meczu i wykorzystanie ostatniej szansy.
W moim wypadku to cierpienie trwało o wiele dłużej, ponieważ wróciliśmy
do Europy, a zachowanie Johna stawało się coraz bardziej nieobliczalne.
W czasie solówek odłączał gitarę i wykonywał jakieś zgrzytliwe dźwięki, potem
znowu ją włączał i jeśli miał ochotę, grał refren. Cała ironia związana z Saturday
Night Live polegała na tym, że tydzień później sprzedaż naszej płyty osiągnęła
rekordową wielkość, może więc w tym chaotycznym występie ludzie usłyszeli
coś, co do nich trafiło.
Po skończeniu europejskiej części trasy wróciliśmy do domu i mieliśmy kilka
tygodni przerwy przed wyjazdem na Hawaje, do Japonii i Australii. W czasie tej
przerwy rzadziej widywałem Flea i prawie nigdy Chada. John zniknął i pogrążył
się w narkotykach. Spotykałem się więc z dziewczynami, choć głównie były to
przypadkowe randki, nic stałego. Po rozstaniu z Johnem w moim życiu pojawiło
się miejsce dla nowego przyjaciela, którego znalazłem w osobie Jimmy’ego
Boyle’a. Był przyjacielem Ricka Rubina i wyglądał jak Rasputin – miał długą
brodę, wąsy, długie jak Jezus włosy i niebieskie oczy wariata, a ubierał się jak
elegancki łachmaniarz. Im częściej się spotykaliśmy, tym wyraźniej
uświadamialiśmy sobie, jak wiele nas łączy. Był trzeźwiejącym narkomanem,
niedawno rozwiódł się z tragiczną młodą i piękną narkomanką, z którą ja też
w przeszłości chodziłem. Tak jak ja był wegetarianinem (tę praktykę przejąłem
od Ione), uwielbiał muzykę i dziewczęta. Kiedy byłem w mieście, spotykaliśmy
się na rytualnym śniadaniu złożonym z naleśników z jagodami w „A Votre
Sante” przy La Brea.
Zaprosiłem Jimmy’ego, żeby pojechał z nami na Hawaje. Bardzo się
ucieszył, ponieważ lubił całe to podniecenie związane z koncertami, nie
wspominając już o dziewczynach. A poza tym jechaliśmy na Hawaje, na litość
boską. W czasie naszego tam pobytu John wciąż trzymał się na uboczu. Nasza
płyta radziła sobie dobrze, lepiej niż wszystkie poprzednie, ale dalej tylko
dobrze, ledwo mieściła się w Top 40. Kiedy byliśmy na Hawajach, zadzwonił do
nas Lindy.
– Chłopaki, nie wiem, jak wam to powiedzieć, ale ta płyta idzie w górę jak
błyskawica. Na liście w przyszłym tygodniu zajmie ósme miejsce.
Dla mnie to był powód do świętowania, dla Flea też, tylko John dystansował
się od całej tej sprawy.
W czasie tej podróży wokół nas kręciło się mnóstwo młodych gorących
Hawajek, co dla wszystkich było świetną zabawą, ponieważ słońce i ocean
dawały nam poczucie pełni życia. Boyle i ja zajmowaliśmy jeden pokój.
O czwartej nad ranem obudziło nas pukanie do drzwi. Podszedłem do drzwi
i zobaczyłem młodą Hawajkę.
– Mogę wejść? – zapytała.
– Cóż, przyjaciel śpi. To naprawdę nie jest dobry pomysł, dochodzi czwarta
nad ranem – przypomniałem jej.
– Ale czy mogę wejść? – naciskała Hawajka.
– Hm, sytuacja jest dość niewygodna.
I tam, gdzie stała, w hotelowym korytarzu, uklękła i zaczęła robić mi loda.
Jimmy był okropnie zazdrosny.
– Nie mogę w to uwierzyć. W środku nocy słyszysz pukanie do pieprzonych
drzwi, otwierasz je i najpiękniejsza dziewczyna na wyspie klęka przed tobą
i obciąga ci. Co jest? Jakie grzechy popełniłem, że nie zasłużyłem sobie na takie
traktowanie?
Ten nowy rodzaj uwielbienia nie wzbudził we mnie przesadnej radości. Nie
reagowałem jak John, ale też nie pozwalałem, żeby uderzyło mi to wszystko do
głowy. Jak sądzę, nie czułem, że mam do tego prawo, bo zaczynam być sławny,
i w miarę zachowałem skromność. Tak ja to odbierałem, choć jestem pewien, że
inni widzieli to inaczej. Wiem, kiedy czuję, że mam prawo – człowiek
przyzwyczaja się, że sprawy toczą się zgodnie z jego wolą – a równocześnie
zdaję sobie sprawę z absurdalności takiego podejścia, gotów jestem śmiać się
z siebie i przyznać, że zachowuję się jak rozpuszczony bachor. Wydało mi się to
fascynujące i zaskakujące, nie zacząłem nagle myśleć, że jestem lepszy czy
bardziej święty niż inni.
Zabawne, bo najczęściej Flea jest najbardziej rozpuszczonym bachorem
w zespole, a tu w czasie pewnej rozmowy w Santa Monica powiedział do mnie
tak:
– Wiesz, Anthony, płyta sprzedaje się dobrze i myślę, że robi się z ciebie
egocentryk.
– Kto, ja? Ja? To ty jesteś egocentrykiem. Przyjrzyj się własnemu ego –
odparłem.
Jestem pewien, że istotnie doszło do pewnego rozdmuchania ego, którego
nie byłem w stanie ujarzmić, ale nie czułem, że to będzie trwało wiecznie.
Niesamowite jest to, że na długo przed osiągnięciem przez nas sukcesu
komercyjnego rozwinęło się we mnie to poczucie, że mam do tego prawo. Od
dzieciństwa miałem nieuzasadnione, nieusprawiedliwione, niepotrzebne,
egoistyczne przekonanie, że mi się należy. W szkole podstawowej zawsze
czułem, że powinienem być przewodniczącym rady szkolnej, że w pewnym
sensie jestem ponad regulaminem szkoły i mogę łamać zasady. Później
zamieszkałem z ojcem – był arogancki i zarozumiały, i te cechy przeniosły się na
mnie, zawsze więc miałem to wrażenie, że mi się należy, to na wpół fałszywe
poczucie własnej wartości. Sprawiało ono, że kradłem – domy, samochody,
meble, kaktusy, to bez znaczenia. Rozumiem, w jaki sposób ludzie stają się
zimnymi, bezwzględnymi kryminalistami, ponieważ pamiętam tamten okres
mojego życia. Wówczas brałem pod uwagę wyłącznie konsekwencje tych
czynów dla mnie, nie dla innych. A konsekwencje dla mnie oznaczały, że
dostawałem to, czego chciałem.
Im bardziej stawałem się bogaty i sławny, tym rzadziej tak się
zachowywałem. Jasne, ego staje się nadmuchane, upośledzone i groteskowe pod
pewnymi względami, ale równocześnie jest to szansa, żeby się czegoś nauczyć,
dojść do wniosku: „Okay, co muszę zrobić, by poradzić sobie z tą niesamowitą,
pokręconą rzeczywistością, i jak zmniejszyć ego do takich rozmiarów, żeby nie
przeszkadzało w moich relacjach z resztą uniwersum?” Jeśli już, to wszystko
sprawiało, że stawałem się mniej egoistyczny, mniej skoncentrowany na sobie,
bardziej zainteresowany wyjściem poza własną osobę i dzieleniem się z innymi.
Mnóstwo ludzi ocenia cię na podstawie twojego zachowania. Jeśli przebywasz
w grupie, z jakiegoś powodu jesteś nieśmiały i nie chcesz zwracać na siebie
uwagi, to nie starasz się z każdym zaprzyjaźnić. Ktoś jednak może dojść do
wniosku: „A to arogancki skurwysyn, nawet się do mnie odezwał”. Starasz się
trzymać na uboczu i nie robić zamieszania wokół własnej osoby, ale jesteś
postrzegany jako facet, który uważa się za lepszego od innych.
Nie wydaje mi się, żebym w tamtym okresie zaczął myśleć o sobie inaczej.
Jeśli już, to oceniałem się gorzej, ponieważ utraciłem ważną w moim życiu
przyjaźń z Johnem. Zacząłem też uświadamiać sobie, że miałem obsesję na
punkcie kontroli, chciałem, żeby wszystko odbywało się zgodnie z moimi
planami, co dla otoczenia było potwornie upierdliwe. Myślałem, że wszystko
będzie wspaniale, jeśli Flea zachowa się tak, a John zrobi to, czego od niego
chcę, i na tym prawdopodobnie polegał mój największy błąd w tamtym okresie –
uważałem, że wiem lepiej, mam plan i jeśli pozostali się dostosują, sprawy pójdą
jak po maśle. To był przepis na nieszczęście i konflikty. Ale kiedy to sobie
uświadomiłem, braterska więź łącząca członków zespołu została nieodwołalnie
zerwana.
W Japonii wylądowaliśmy na początku maja 1992 roku. To dziwne, nie
czułem bliskości z Johnem, choć on uważał, że rozpracowaliśmy dzielące nas
różnice. Nadal przebywał w swoim kokonie z Toni. I znowu dziwnie się
zachowywał. Wieczorem przed tokijskim koncertem siedział w holu naszego
hotelu z Louie – był przekonany, że obnażył się przed jakimiś łowczyniami
autografów i grozi mu natychmiastowe aresztowanie oraz deportacja.
W Johnie wyczuwało się coś nieobliczalnego i nieprzewidywalnego. Bardzo
dużo palił i pił wino w taki sposób, że nie wydawał mi się typowym pijakiem. Nie
wiem, czy sprawiała to kombinacja marihuany i wina, ale odnosiło się wrażenie,
jakby pił jakiś psychiczny sok. Oprócz normalnych objawów alkoholowego
oszołomienia, niezborności ruchów i bełkotliwego, głupiego gadania, pojawiały
się też objawy oszołomienia PCP, jakby przebywał w innym wymiarze.
Następnego dnia rano John z ekipą pojechał do miasta, gdzie dawaliśmy
kolejny koncert, a Lindy, Flea, Chad i ja skorzystaliśmy z późniejszego pociągu.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, Mark Johnson powiedział nam, że John odszedł
z zespołu i chce natychmiast wracać do domu. Trzeba wziąć pod uwagę, że
z Japonii mieliśmy jechać na nasze pierwsze tournée po Australii. To była dla
nas niezwykle ważna sprawa, ponieważ kochaliśmy ten kraj, tam urodził się
Flea, to była nowa kraina mleka, miodu, słońca i dziewcząt, po prostu miejsce
magiczne. Nic dziwnego więc, że w oczach Lindy’ego oraz w moim i Flea sercu
zagościła panika. Musieliśmy rozmówić się z Johnem, nawet jeśli podjął
ostateczną decyzję.
Weszliśmy do pokoju, w którym zaszył się John.
– Muszę odejść z zespołu, muszę zrezygnować i natychmiast pojechać do
domu. Nie mogę tak dłużej – powiedział. – Umrę, jeśli natychmiast nie odejdę
z zespołu.
Spojrzałem mu w oczy i wiedziałem, że to jedyne wyjście. Nie miało sensu
namawiać go, żeby został. Ogarnęła mnie wielka ulga. To była ostatnia rzecz na
świecie, jakiej bym pragnął, ale, dzięki Bogu, John odchodził, bo chociaż miało
nas to boleć, ulga, że nie trzeba będzie dzień po dniu zmagać się z jego
dramatami, była większa niż ten ból.
Lindy myślał przede wszystkim o sprzedanej do ostatniego miejsca sali.
W końcu przekonaliśmy Johna, żeby zgodził się zagrać, nim wsiądzie w samolot
do domu. To był okropny koncert. Każda nuta, każde słowo bolało, bo
wiedzieliśmy, że już nie jesteśmy zespołem. Patrzyłem na Johna i widziałem
martwy, nieruchomy posąg pogardy. W gruncie rzeczy żałowałem, że nie
odwołaliśmy koncertu i nie zwróciliśmy widzom pieniędzy za bilety, zamiast
skazywać ich na ten pokaz chorej energii. Tamtego wieczoru John opuścił stojący
na głowie świat Red Hot Chili Peppers.
11.

Wypaczenie

Jeszcze podczas pobytu w Japonii ułożyliśmy plan. Pojedziemy do Australii


i tam spotkamy się z naszym przyjacielem, Zanderem Schlossem, który zajmie
miejsce Johna. Zender, utalentowany gitarzysta, potrafił czytać nuty
i komponować, szybko się uczył, a co więcej, był wrażliwy i miał poczucie
humoru. Przez siedem dni musieliśmy nauczyć go grać tyle piosenek, żeby
wystarczyło na koncerty w Australii.
Zander spotkał się z nami w Sydney i rozpoczęliśmy intensywne próby dwa
razy dziennie. Już po czterech dniach obaj z Flea wiedzieliśmy, że nic z tego nie
będzie. Zander grał piosenki, ale nie brzmiało to jak Red Hot Chili Peppers.
Zdecydowaliśmy, że raczej odwołamy trasę niż zaprezentujemy połowiczną
wersję nas samych.
Kiedy o tym powiedzieliśmy Zanderowi, był zrozpaczony. Można by
pomyśleć, że w zespole był cztery lata, a nie cztery dni.
– O mój Boże, przed chwilą miałem przed sobą niewiarygodnie wspaniałą
przyszłość, a teraz nie dość, że znalazłem się w punkcie wyjścia, to jeszcze od
domu dzieli mnie trzynaście tysięcy kilometrów – powiedział. – Dostanę bilet
powrotny?
Zapewniliśmy, że nie zostawimy go na łasce losu, i wszyscy spędziliśmy
w Australii kilka dni, ciesząc się cudowną pogodą i pięknymi dziewczętami.
Przyjaźniłem się z Greerem Gavorko, Nowozelandczykiem, który był
naszym pracownikiem technicznym. Kiedy pokazał mi zdjęcia ze swojej
niedawnej podróży do Tajlandii, pomyślałem sobie: Jestem w Australii, daleko od
Hollywood. Nie mam pojęcia, jak będzie wyglądać moja przyszłość, bo teraz jako
zespół kulejemy. Moje lewe jądro w osobie Johna Frusciante opuściło worek. Czemu
miałbym sam nie pojechać do Tajlandii?
Greer polecił mi kilka wysp w Zatoce Syjamskiej. Poleciałem do Bangkoku,
noc spędziłem w hotelu na lotnisku, później wsiadłem do samolotu lecącego na
południe i dalej popłynąłem łodzią na Ko Samui. Wyspa była piękna, pogoda
wręcz niewiarygodna, ale wszędzie roiło się od europejskich amatorów
niewybrednych rozrywek. Była koka, niedobra muzyka i piękne półnagie kobiety
zażywające ecstasy. Nie po to przyjechałem do Tajlandii, żeby się nurzać
w świecie fantazji rodem z techno, przeniosłem się więc na sąsiednią wyspę, Ko
Pha Ngan. Była spokojniejsza i także piękna, ale wciąż czułem niedosyt.
Tajlandczycy polecili mi Ko Tao, wysepkę, na której nie było hoteli.
Ko Tao była spełnieniem moich marzeń. Wynająłem domek od tajskiej
rodziny i spędziłem tam tydzień, codziennie nurkując. Wyjeżdżałem z wyspy
oczyszczony, z naładowanym akumulatorem, lepiej przygotowany do radzenia
sobie z odejściem Johna. Natychmiast po powrocie zabraliśmy się z Flea do
pracy. Znaliśmy zespół z Los Angeles o nazwie Marshall Law. W jego skład
wchodzili dwaj bracia – Lonnie Marshall grający na basie i Arik Marshall na
gitarze. Obaj byli bardzo utalentowani, na swoich instrumentach grali funkowo
i rockowo. Pochodzili z South Central, byli w połowie czarni, w połowie Żydami.
Widziałem ich kilka razy i zwłaszcza gra Arika powaliła mnie na kolana. Była
funkowa, a równocześnie rockowa i pełna inwencji.
Przesłuchaliśmy kilka innych osób, w tym faceta zwanego Buckethead, który
przez cały czas grał z pojemnikiem z Kentucky Fried Chicken na głowie –
wyglądał jak w kurniku. Improwizowanie z Arikiem było zabawne i inspirujące,
ostatecznie zatrudniliśmy więc jego i tak znalazł się w naszym szalonym
świecie. Chociaż niedawno straciliśmy Johna, który walnie przyczynił się do
wielkiego sukcesu Blood Sugar, promotorzy, MTV i cały przemysł muzyczny nie
uważali, że jesteśmy skończeni, ponieważ dalej otrzymywaliśmy propozycje,
między innymi na firmowanie Lollapalooza, największej amerykańskiej trasy
koncertowej tamtego lata. Na czerwiec Lindy zapewnił nam udział w kilku
europejskich festiwalach.
Na szczęście dla nas Arik niewiarygodnie szybko się uczył. Słyszał piosenkę
w radiu i po sześćdziesięciu sekundach grał ją w takim samym stylu i z takim
samym nerwem jak pierwotny wykonawca. Jednak wyjazd do Belgii po kilku
tygodniach od wstąpienia do Chili Peppers i koncerty przed
siedemdziesięciotysięczną widownią były dla niego prawdziwym chrztem
bojowym. Zupełnie paraliżował go strach. Dotąd prawie wcale nie ruszał się
poza hrabstwo Los Angeles, a teraz był w egzotycznym kraju w północnej
Europie, w którym ludzie mówili trzema językami.
Arik był introwertykiem, dlatego napięcie rozładowywał snem. Ten
skubaniec spał dzień i noc, po czym wsiadał do autobusu i spał w drodze na
koncert. Nigdy jednak nas nie zawiódł. Wychodził na scenę i grał aż miło.
Firmowanie Lollapalooza było dla nas wielką sprawą. Festiwal odbywał się
po raz drugi i pomysł, że będziemy jeździć po kraju z paczką podobnych do nas
wariatów, bardzo nam odpowiadał. Kiedy bierzesz udział w tego typu imprezie,
cała presja jest jakby dzielona na pół. Nawet jeśli jesteś gwiazdą, nie ponosisz
odpowiedzialności za cały koncert. To był trudny okres dla zespołu i, dzięki
Bogu, uwaga nie skupiała się wyłącznie na nas. A poza tym mieliśmy okazję
poznać interesujących wykonawców, których inaczej być może w ogóle byśmy
nie spotkali. Nigdy nie byłem fanem Ministry, ale co wieczór budzili mój
zachwyt. Nie pojmowałem, jak to możliwe, że po takiej ilości alkoholu, heroiny,
koki i innych środków mogą dawać tak rewelacyjne występy.
Po kilku pierwszych koncertach wszyscy zaczęli grać ze sobą. Widownia
szalała podczas występu Ice Cube’a, a ja i Flea wchodziliśmy na scenę.
Tańczyliśmy szczęśliwi, że jesteśmy częścią jego rozgrzanego zespołu. On
dołączał do nas przy Higher Ground. Eddie Vedder, który był z Pearl Jam, śpiewał
chórki z Soundgarden, choć ciągle zachowywał postawę pokornego sługi muzyki
i trzymał się z boku. Chad grał na bębnach w jednym z utworów Ministry. Cały
koncert był jak parada miłości, jedyny wyjątek stanowili członkowie brytyjskiej
grupy Jesus and Mary Chain, którzy zachowywali się okropnie. Do drugiej po
południu wypijali potężną butelkę alkoholu, przeklinali i każdego traktowali jak
idiotę. Raz posunęli się za daleko z chłopcami z zespołu Ice Cube’a i porządnie
oberwali.
Zaprzyjaźniłem się z potężnymi gangsterami Samoańczykami z zespołu
Boo-Yaa Tribe, którzy grali na drugiej scenie. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie
ich opowieści o wojnie gangów we wschodnim Los Angeles. Mówili, że ich
kumple byli tak potężnie zbudowani, że przez kilka dni chodzili z pociskami
w ciele, bo nawet się nie zorientowali, że zostali postrzeleni. Na koniec trasy
wziąłem na scenę jednego z chłopców z Boo-Yaa do Higher Ground. Wyciągnął
rękę, złapał mnie i posadził sobie na przedramieniu. Całą piosenkę śpiewałem,
siedząc mu na ręce jak kukiełka.
Do naszego występu dodaliśmy specjalne efekty. Zbudowaliśmy olbrzymie,
psychodeliczne, wyglądające jak nie z tego świata wirujące koło, które
ustawiliśmy na środku sceny do celów hipnotycznych. Ale najlepsze były ogniste
hełmy, które zakładaliśmy na bis. Zawsze kiedy myślę o występach, na myśl
przychodzi mi ogień – silnie działa na zmysł wzroku i doskonale pasuje do
muzyki. Nie kojarzyłem tego z wielkimi pirotechnicznymi efektami takich
zespołów, jak Kiss albo The Who, po prostu uznałem, że będzie wspaniale, jeśli
włożymy buchające ogniem hełmy. Poszliśmy do scenografa, znajomego
Lindy’ego, który zaprojektował dla nas srebrne hełmy z kranem na czubku
i rurką prowadzącą od tego kranu do umocowanego w pasie zbiornika
z propanem. Każdy z nas miał zawór i mógł kontrolować wielkość płomienia.
Kiedy jednak masz do czynienia z ogniem i całym tym systemem dopływu,
muszą zdarzać się wpadki. Byliśmy w stanie plunąć ogniem wysokim na metr,
ale bywało, że któryś źle otworzył zawór albo miał prawie pusty zbiornik
z propanem, i w rezultacie na scenie szalało trzech facetów z wulkanem ognia
i jeden z wysokim na dziesięć centymetrów płomykiem na głowach. To było
niezwykle męskie. Zazdrość o płomień.
W kilku salach inspektorzy przeciwpożarowi próbowali nie dopuścić do
takiego występu. Lindy musiał mieć przy sobie dodatkową gotówkę, kiedy
inspektor mówił, że za hełmy możemy zapłacić grzywnę, Lindy wyciągał plik
banknotów z kieszeni i pytał: „Ile?” W jednym mieście inspektorzy zażądali,
żeby nasi technicy mieli na sobie pełne uniformy strażackie, łącznie z hełmami,
kiedy będą nas podpalać. Nasz menedżer trasy, Mark Johnson, był pod wieloma
względami prawdziwym Homerem Simpsonem, możecie więc wyobrazić sobie
Homera w kombinezonie strażaka, próbującego połapać się, które przełączniki
należy przekręcić, żeby zapalić ogień. To cud, że z tej trasy wyszliśmy żywi.
W sierpniu 1992 roku występowaliśmy w czasie rozdania nagród MTV
Otrzymaliśmy tam dwie nagrody za teledysk do Give It Away oraz nagrodę
publiczności za Under the Bridge. Dla Arika musiała to być niezręczna sytuacja,
ponieważ przyjmował nagrody za pracę wykonaną przez Johna. Tamtego
wieczoru byliśmy okropnie zarozumiali, nieprzyjemni i głośni. Kiedy weszliśmy
na scenę po nagrodę za najlepszy teledysk, Flea udawał, że się masturbuje.
Odczytałem listę trzydziestu osób, którym chciałem podziękować: artystom,
muzykom, filmowcom, uczonym – oraz szatanowi. Moja mieszkająca na
Florydzie babka, pobożna chrześcijanka, nie zrozumiała, że żartuję, i wyrzekła
się mnie. Jakiś czas później zapytałem mamę, dlaczego babcia Kiedis już do
mnie nie pisze, i usłyszałem: „Myśli, że jesteś wyznawcą szatana”. Musiałem do
życzeń z okazji osiemdziesiątych urodzin babci dodać obszerne wyjaśnienia, że
wcale nie jestem satanistą.
Jesienią pojechaliśmy do Australii i Nowej Zelandii, by zagrać odwołane
koncerty. Chociaż sale były dość małe, ponieważ mieliśmy tam występować po
raz pierwszy, widownia za każdym razem reagowała zaskakująco dobrze. Od
chwili, gdy postawiłem stopę w Nowej Zelandii, zakochałem się w tym kraju.
Czułem się tam jak w domu. Nigdzie indziej nie widziałem tak bogatej
roślinności, równie majestatycznych gór i tak niewielu ludzi. Po koncertach
wszyscy natychmiast wrócili do domu, ja natomiast zostałem, by zwiedzić kraj.
Wynająłem pokój w ładnym hotelu w stylu art déco w śródmieściu Auckland
i spędzałem czas z Greerem, który był rodowitym Nowozelandczykiem. Kiedy
pewnego wieczora graliśmy w bilard, do sali weszła prawdziwa wróżka o długich
czarnych włosach z nowozelandzkiej baśni. Stała przy barze i obserwowała
mnie. W końcu zebrałem się na odwagę i zaczepiłem ją.
– Co ty tu robisz? – zapytałem, bo wydawała się zupełnie nie na miejscu
w tym obskurnym barze.
– Przyszłam, bo szukałam ciebie – wyjaśniła. – Słyszałam, że jesteś
w mieście, i chciałam cię złapać.
Julie faktycznie mnie złapała. Resztę mojego pobytu spędziliśmy razem.
Pojechaliśmy do Rotorua, gdzie zwiedzaliśmy miejsca błotnych kąpieli oraz
ogromne gorące jeziora mineralne. W parku narodowym kochaliśmy się nad
brzegiem kąpieli błotnej wyglądającej jak olbrzymi bulgoczący sagan. 1.
listopada obchodziłem moje trzydzieste urodziny w nadmorskim domu państwa
Murdochów, którzy byli właścicielami wytwórni Warner Bros. w Nowej Zelandii.
Zorganizowali na moją cześć wspaniały piknik na plaży. Te przełomowe
urodziny były uroczystością słodko-gorzką. Znajdowałem się daleko od domu,
otoczony przez obcych. Zespołowi powodziło się doskonale, ale nie wszystko
było w porządku. Odkąd odszedł John, parliśmy do przodu, nie tracąc czasu na
zajmowanie się naszymi niedoskonałościami, po prostu robiliśmy wszystko,
żeby utrzymać zespół przy życiu.
Bez prawdziwej miłości byłem bardzo samotny. Rozpadło się wiele moich
bliskich przyjaźni. John odszedł. Flea i ja oddalaliśmy się od siebie. Bob Forrest
pogrążył się w nałogu. Czułem się tak, jakbym był zupełnie sam.
A ponieważ nic nie ciągnęło mnie do domu, postanowiłem przeżyć przygodę
na Borneo. Już jako dziecko dużo czytałem o najdalszych egzotycznych
dżunglach na świecie, a z wszystkich tych miejsc, począwszy od Mongolii, przez
Papuę Nową Gwineę, a na Tuvie skończywszy, Borneo zawsze wydawało mi się
najbardziej dalekie, najmniej uległe zachodnim wpływom. Tam można się było
cofnąć w czasie i zobaczyć, jak wyglądało życie przed erą industrialną
i związanymi z nią wygodami.
Podczas naszej wizyty w Amsterdamie zaprzyjaźniłem się z niesamowitym
artystą robiącym tatuaże, Hankiem Schiffmacherem, znanym także jako Henky
Penky, który był w swoim kraju ikoną – undergroundowy filozof, artysta,
sympatyk Aniołów Piekieł, wielbiciel alkoholu, narkotyków i dziewcząt,
absolutny łajdak w wersji holenderskiej. Przez lata Hank wstrzyknął mi pod
skórę sporo tuszu i podczas tych zabiegów się zaprzyjaźniliśmy. Kiedy więc
zaproponował, żebyśmy pojechali na Borneo zbadać prymitywne techniki
tatuażu oraz powtórzyć przejście przez las deszczowy, którego w XIX wieku
dokonał holenderski odkrywca, zareagowałem entuzjastycznie. Roiło mi się, że
będę jak Mowgli z Księgi dżungli bawił się z orangutanami, huśtał na lianach
nad rzekami, jadł jagody, spotykał nagie tubylki i był twardym człowiekiem
natury. Rzeczywistość nieco odbiegała od tego obrazu.
Uzgodniliśmy, że wyjeżdżamy na miesiąc. Na początku myślałem, że
będziemy z Hankiem podróżować po terenach plemienia Punandaya, gdzie
zgodnie z relacjami sięgającymi lat sześćdziesiątych XX wieku praktykowano
kanibalizm. Ale Hank zabrał fotoreportera, który uważał, że robienie zdjęć jest
ważniejsze od ciekawości humanisty czy szacunku dla obcej kultury. Na
wyprawę Hank zaprosił też Caspara Milquetoasta, nieśmiałego młodego
pracownika bankowego, który korzystał z jego usług i nigdy nie był poza
granicami Holandii.
Każdy z nas był więc z innej bajki, o czym przekonaliśmy się w Dżakarcie,
gdzie spotkaliśmy się, żeby zaplanować podróż. Nie podobała mi się Dżakarta,
to megalopolis Trzeciego Świata, zaśmiecone, z zanieczyszczonym powietrzem,
kipiące fundamentalistyczną energią, przez co nie byliśmy najchętniej
widzianymi facetami w mieście. Od Kansas dzieliła nas długa droga, ale
wszędzie, gdzie chodziliśmy, na bazarze, w markecie, gdziekolwiek, otaczały
mnie wianuszkiem rozchichotane miejscowe dziewczęta. Na każdym straganie
sprzedawano pirackie T-shirty Red Hot Chili Peppers. Sprawiało to
surrealistyczne wrażenie.
Z Dżakarty z licznymi przesiadkami polecieliśmy do Pontianak, miasta na
zachodnim wybrzeżu Borneo. Tam miała się zacząć nasza przygoda.
Planowaliśmy przejście przez Borneo z Pontianak do Samarindy trasą
przecinającą prowincję Kalimantan. W roku 1894 holenderskiemu etnografowi
Nieuwenhuisowi droga ta zajęła piętnaście miesięcy. My daliśmy sobie cztery
tygodnie.
W Pontianak spędziliśmy dzień, uzupełniając zapasy żywności i papierosów.
Wsiedliśmy na prom i popłynęliśmy do wnętrza wyspy. Rzeka u ujścia była
ogromna, jak Missisipi, ale im bardziej zagłębialiśmy się w dżunglę, tym
stawała się węższa, aż wreszcie zmieniała się w jeden z tych szalonych
strumieni, które podczas ulewy w dziesięć minut potrafią zwiększyć objętość
cztery razy.
W fantastycznych nastrojach podziwialiśmy piękne połączenie dwóch rzek,
dopóki nie zobaczyliśmy potężnej połaci wykarczowanej dżungli. Przemysł
drzewny wdarł się w tę prastarą cywilizację i zgwałcił lasy. Teren wielkości
Rhode Island został dosłownie zmieciony z mapy. Przesiedliśmy się do
mniejszej łódki, którą dopłynęliśmy do rybackiej wioski o nazwie Putussibau,
stanowiącej ostatni przyczółek przed prawdziwą dziczą. Wioska składała się
z dwóch głównych ulic i jednej podrzędnej, mieszkał tam też holenderski
misjonarz, który niemal z radością ostrzegał nas przed grożącymi nam różnymi
niebezpieczeństwami, jak malaria i jadowite węże. Według niego wszystkie leki
przeciw malarii, które zażywaliśmy, były kompletnie bezużyteczne, a jeśli któryś
z nas złapie malarię, jest martwy. Miłe.
Następnego dnia wyruszyliśmy w drogę własną łódką. Zatrzymaliśmy się po
kilku godzinach, by dokładnie obejrzeć autentyczny długi dom, miejscową
odmianę bloku mieszkalnego, tylko że tutaj wszystko było wspólne, ludzie
mieszkali razem. Coraz bardziej zagłębialiśmy się w dżunglę. Im dalej byliśmy,
tym szybciej płynęła woda, tym rzadziej pojawiały się wioski i tym trudniejsza
stawała się podróż. A potem nadeszły deszcze. Przesiadając się do coraz
mniejszych łódek, dotarliśmy do wioski Tong Jang Lokam. Dalej zaczynały się
góry i podróż łodzią stawała się zbyt niebezpieczna. Tong Jang Lokam była
spokojną, uroczą osadą, za którą rozciągał się labirynt dżungli, w której żadna
rzeka ani nawet ścieżka nie wskazywały kierunku, była to tylko plątanina gór,
lasów i strumyków.
Tam też wynajęliśmy przewodników z wędrownego plemienia Punans,
uważanego za znawców puszczy. Tubylcy przypuszczalnie przeszliby góry
w ciągu pięciu dni, ale trudno było stwierdzić, ile zabierze to czasu czterem
pokręconym białym. Przewodnicy, których dla nas wybrano, budzili we mnie
niepokój, bo jeden był dziadkiem dobrze po siedemdziesiątce, chyba
najstarszym w wiosce, a pozostali nastolatkami. Nie potrafiłem rozstrzygnąć,
czy dostaliśmy wartościowych przewodników, czy też pierwszych z brzegu
nomadów, którzy przypadkiem znaleźli się pod ręką.
Kilka dni odpoczęliśmy w wiosce, a potem ruszyliśmy pieszo. Nigdy dotąd
nie maszerowałem przez równie dziką okolicę. Gęsta roślinność, wilgoć, hałasy,
wszystko to sprawiało wrażenie żywej prehistorii, zwłaszcza kiedy zobaczyliśmy
potężne dzioborożce latające nam nad głowami. To była odmienna
rzeczywistość. Po pierwszym dniu marszu pogodziliśmy się z faktem, że nie ma
tu żadnych ścieżek, tylko błotnisty, wilgotny teren.
Przed zapadnięciem nocy musieliśmy znaleźć suche i położone wyżej
miejsce, osłonięte przed wszechobecnymi deszczami. Trafiliśmy na starą
zrujnowaną szopę, zamiast więc zbudować szałas z ogromnych liści, nasi
przewodnicy powiedzieli nam, żebyśmy w niej przenocowali. Wnętrze nie
wyglądało zachęcająco – roiło się tam od insektów i pełno było pajęczyn, ale
ułożyliśmy się obok siebie w śpiworach, stłoczeni jak sardynki, i próbowaliśmy
zasnąć. Zapadałem w drzemkę, w połowie świadom wiszących nade mną
pająków, kiedy zupełnie nieoczekiwanie cała moja czaszka zaczęła wibrować. To
było tak, jakby dzięcioł ćwiczył dla wprawy na mojej głowie. Przeraziłem się, że
coś mnie ukąsiło i jad dostał się do systemu nerwowego, skoczyłem więc na
równe nogi i krzyknąłem do Hanka, żeby mi pomógł.
Straszliwy wibrujący hałas nasilał się, nie potrafiłem tego znieść ani minuty
dłużej, błagałem więc Hanka, żeby wziął latarkę i zajrzał mi w ucho.
– Nie, nic nie widzę. Wszystko wygląda… Cholera! – wrzasnął i wypuścił
latarkę z ręki.
Ogarnęła mnie ogromna ulga, bo w głowie przestało mi wibrować.
– O mój Boże – powiedział Hank. – Jakieś zwierzę wychodzi ci z głowy,
człowieku.
Okazało się, że jakimś cudem karaluch wcisnął mi się w kanał słuchowy
i utknął tam. Światło spowodowało, że zdecydował się opuścić moją głowę.
Cieszyłem się, że się go pozbyłem, ale zaraz zacząłem się martwić, że ten
potwór zdążył złożyć jaja i mój mózg stanie się obiadem dla całej rodziny. Po
jakimś czasie ta obsesja mi minęła, przypuszczalnie dlatego, że zbyt byłem
zajęty usuwaniem pijawek z całego ciała. Dżungla była bardzo gęsta, dlatego
szukaliśmy rzek, a ich głębokość zazwyczaj sięgała nam od kolan do pasa.
I kiedy szliśmy w wodzie, pijawki podpływały i przyczepiały się do ciała.
Wysysały krew i stawały się potężne, codziennie musieliśmy przypalać je
żarzącym się czubkiem marlboro. Odpadały, ale zostawaliśmy z otwartymi
ranami, które łatwo mogły ulec infekcji. Czasem w wodzie nam się udawało, ale
na gałęziach też były pijawki i tylko na nas czekały – atakowały ze wszystkich
stron.
Po pięciu dniach wędrówki mieliśmy pierwszy poważny kryzys. Nasi
przewodnicy uznali, że kompletnie się zgubiliśmy, i urządzali narady, próbując
ustalić, co dalej robić. Nikt nie miał zielonego pojęcia, w którą stronę
powinniśmy iść. Zapasy jedzenia były na wyczerpaniu i odnosiłem wrażenie, że
tubylcy patrzą na nas wzrokiem: „Zostawmy ich tu, zabijmy albo po prostu
zjedzmy”. Wydaje mi się jednak, że dziadek stłumił bunt i wszyscy razem
pracowaliśmy, by ustalić nasze położenie.
Później zachorowałem. Zaczęły się poważne wymioty i biegunka, a nie
miałem innego wyjścia i musiałem codziennie pokonywać pieszo dziesiątki
kilometrów po górach i skałach z ciężkim plecakiem na grzbiecie. Nie mogłem
spać, przez całą noc miałem biegunkę i równocześnie wymiotowałem. Zacząłem
też mieć halucynacje spowodowane brakiem snu, jedzenia i odwodnieniem, ale
myślałem wyłącznie o tym, żeby przetrwać, i siłą woli szedłem dalej.
Rozdzielaliśmy się, wysyłając zwiadowców na szczyty gór, żeby rozejrzeli się
po okolicy i spróbowali znaleźć źródła potężnej rzeki Mahakam. Jeśli się nam to
uda, będziemy w domu. Pewnego dnia poszedłem z przewodnikiem na pobliską
górę. Zbocze było bardzo strome, niemal pionowe, ale na szczęście porośnięte
lianami. Trzymałem się ich, idąc krok w krok za przewodnikiem. Doszliśmy do
miejsca, w którym nie było gdzie postawić stopy, musieliśmy ufać, że liany
zdołają utrzymać nasz ciężar. Przewodnik pokonał trzymetrowy trawers, wisząc
na lianie, ale kiedy przyszła moja kolej, zacząłem wątpić, czy roślina wytrzyma
mój ciężar. Przewodnik zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze, ale ja wciąż
miałem wątpliwości. W chwili, w której odepchnąłem się od skały, korzenie
puściły i zacząłem spadać. Nic nie uratowałoby mnie od pewnej śmierci na
poszarpanych skałach dziesiątki metrów w dole, gdyby nie to, że w trakcie tego
spadania zahaczyłem stopą o liany rosnące niżej. Wisiałem głową w dół,
a przewodnik, stojąc w bezpiecznym miejscu, śmiał się histerycznie. Najpierw,
zaczepiając się palcami, musiałem się przekręcić, dopiero potem doczołgałem
się do przewodnika.
Kilka dni później dotarliśmy do Mahakam, rozległej górskiej rzeki
z głębokim, błękitnym, wartkim i zdradliwym nurtem. Od oceanu wciąż dzieliło
nas kilkaset kilometrów, ale teraz płynęliśmy łodzią, którą udało nam się
wynająć w pierwszej wiosce, położonej mniej więcej trzydzieści dwa kilometry
w dół rzeki. Kiedy znaleźliśmy się na jej brzegu, całowaliśmy z radości ziemię.
Dostrzegliśmy tubylców w łodzi, mieli całego jelenia. Nasi przewodnicy
namówili ich, żeby oddali nam udziec i żółwia. Od lat byłem wegetarianinem,
ale nie miałem żadnych oporów, żeby wgryźć się w tę marnie ugotowaną
dziczyznę. Zanim tubylcy odeszli, przewodnicy ustalili z nimi, że następnego
dnia przypłynie po nas łódź.
Wtedy nadeszły oczekiwane przez nas z przerażeniem deszcze. Byliśmy
w wąwozie, wokół wznosiły się gołe skały, kiedy więc rzeka wezbrała, zalała
nasze obozowisko. Musieliśmy wdrapać się po stromej skale wyżej, gdzie rosło
kilka drzew, i noc spędziliśmy na stojąco, ze stopami na ich konarach. Rano
przypłynęła łódź i pożegnaliśmy się z przewodnikami, którzy odwrócili się
i ruszyli przez góry do swojej wioski. Na noc zatrzymaliśmy się w osadzie,
w której udało nam się wynająć pokój. Niestety, moja gorączka powróciła ze
zdwojoną siłą, przez całą noc czyściło mnie na obie strony. Czułem się okropnie,
taki słaby jeszcze nigdy nie byłem. Mój stan wcale się nie poprawił, kiedy
powiedziano nam, że kilka dni wcześniej Australijczycy, którzy szli tą samą co
my trasą, zginęli w powodzi.
Następnego dnia byłem bardzo chory i do tego stopnia pragnąłem powrotu
do cywilizacji, że poszedłem do miejscowej bazy łączności, przez krótkofalówkę
zamówiłem helikopter i z Hankiem polecieliśmy do Balik. Znalazłem tam
lekarza, który przepisał mi jakieś antybiotyki. Lekarstwa złagodziły objawy
choroby, ale jej nie wyleczyły. W Balik serdecznie pożegnałem się z Hankiem,
więź między nami zacieśniło zwycięstwo nad śmiercią w trakcie przeprawy
przez tę przeklętą dżunglę.
W drodze powrotnej do Los Angeles zatrzymałem się na kilka dni w Nowej
Zelandii, ale wciąż nie czułem się dobrze. Kiedy wsiadłem do samolotu lecącego
do Stanów, o mało nie straciłem przytomności. Pot spływał ze mnie
strumieniami, gorączka bardzo się podniosła i znowu miałem halucynacje.
W Los Angeles ledwo miałem siły, żeby wysiąść z samolotu. Spędziłem dzień na
sofie w domu, po czym poszedłem do kliniki UCLA, gdzie lekarzy mój stan
wpędził w niejaką konsternację. Dali mi środki przeciwbólowe, na które się
zgodziłem, chociaż byłem czysty. Wróciłem do domu, ale teraz oblewały mnie
gorączkowe poty wywołane lekami. Zgłosiłem się do szpitala Cedars-Sinai,
gdzie po wielu dniach badań ustalono, że mam rzadką tropikalną chorobę
o nazwie denga. Teraz przynajmniej wiedziałem, co mi jest. Terapia polegała na
przyjmowaniu bardzo silnych antybiotyków. Wróciłem do zdrowia, chociaż
musieliśmy odwołać sylwestrowy koncert w San Francisco.
Czułem się dobrze, kiedy w styczniu polecieliśmy z Nirvaną do Brazylii na
czterodniowy festiwal. Koncertowaliśmy na zmianę w Rio de Janeiro i São Paulo.
To był prawdziwy festyn, choć nic nie mogło przygotować mnie na przyjęcie,
jakie urządzili nam Brazylijczycy. Co prawda Nina Hagen powiedziała mi, że
kiedy cały świat o niej zapomniał, w Brazylii witano ją, jakby była jednym
z Beatlesów, mimo to wciąż entuzjazm brazylijskich fanów przerastał moje
najśmielsze oczekiwania. Podczas wychodzenia z hotelu musieli nas eskortować
policjanci. Euforia wielbicieli osiągała stan, który zaczynał być niebezpieczny.
Dzień przed zaplanowanym koncertem w Rio załatwiliśmy sobie policyjną
eskortę i zapuściliśmy się głęboko w favelę – dzielnicę slumsów, gdzie nawet
policjanci bali się wchodzić – żeby zobaczyć występy autentycznego
mardigrasowego zespołu samby. Tak zachwyciła nas ta
południowoamerykańska, pogańska muzyka Matki Ziemi, że zaprosiliśmy cały
zespół, żeby wziął udział w naszym koncercie. Tak też zrobili. Wieczorem na
scenę weszło co najmniej dwa razy tyle osób, co na próbie, a wszyscy wystrojeni
w najlepsze kostiumy.
Chad nie miał pojęcia, co zrobić, zaczął więc walić w bębny. Brazylijczycy
dołączyli do niego, potrząsając perkusyjnymi pałeczkami, tańcząc i śpiewając.
Flea odnalazł właściwy motyw, Arik zaczął grać funkowe akordy, które świetnie
tu pasowały. Miałem problemy ze znalezieniem swojego miejsca, ale dwie
dziewczyny zaczęły tańczyć ze mną i całość zmieniła się w psychodeliczną,
niesamowitą improwizację.
Następny koncert dawała Nirvana i wszyscy czekaliśmy z niecierpliwością
na ich występ. Tymczasem Courtney Love każde swoje pojawienie się
zamieniała w niewiarygodny spektakl. Nigdy przedtem nie spotkałem osoby
o psychice tak absolutnie skoncentrowanej na byciu w centrum uwagi i na
robieniu dramatycznych gestów. Wystarczyło, żeby fotograf wycelował obiektyw
w jakąś grupę ludzi, Courtney natychmiast wbiegała w kadr i obejmowała
stojących obok niej, jakby byli jej najlepszymi przyjaciółmi.
Kurta widywaliśmy rzadko, był samotnikiem. Spędziłem z nim trochę czasu
za kulisami przed ich drugim koncertem. Był na prochach, co jakoś nigdy nie
zakłócało jego występów, spokojny i zamknięty w sobie. Miał niesamowity styl,
ubierał się w najlepszą kombinację kolorów, bluz i niepasujących do siebie
rzeczy.
Oba koncerty Nirvany były rewelacyjne. Wykonali wiele nowych piosenek,
które później pojawiły się na In Utero, następnie zmienili instrumenty i zaczęli
śpiewać popowe przeboje z lat siedemdziesiątych typu Seasons in the Sun.
Podczas jednego z tych koncertów Kurt wykonał szalone gitarowe solo, które
trwało dziesięć minut. Rzucił gitarę na ziemię, później uderzył nią
o wzmacniacz, a na koniec wszedł między widzów, nie przestając grać na
zniszczonym instrumencie. Po jego występie tłum zaczął walczyć o gitarę.
Nagle zza kulis wybiegła Courtney, skoczyła na widownię i pobiła kilku młodych
Brazylijczyków, żeby odebrać instrument.
Wróciła na scenę i dumnie podnosząc swoją zdobycz, chodziła tam
i z powrotem, wyciskając sytuację jak cytrynę. W końcu wróciła za kulisy, a nasz
technik Louie jakimś cudem dostał gryf, który ma do dzisiaj.
Do domu wróciliśmy, szczęśliwi, że dzieliliśmy te doświadczenia z Nirvaną.
Wszyscy kochali ten zespół. Tymczasem album Black Sugar doskonale sobie
radził. Wciąż nie mogłem się przyzwyczaić, że ludzie zwracają na mnie uwagę.
Pamiętam, jak w tamtym okresie poszedłem na przyjęcie na cześć Lisy Marie
Presley, które odbywało się w hangarze w Santa Monica. Poszedłem do łazienki,
żeby się wysikać. Przy pisuarze obok stanął facet w garniturze, wyglądający jak
biznesmena. Rozejrzał się i poznał mnie.
– O mój Boże, to ty – powiedział i fałszując zaczął śpiewać Under the Bridge.
Innym razem jeździłem na rowerze górskim koło mojego domu, w pewnym
momencie minął mnie samochód i przez otwarte okno buchnęła puszczona na
cały regulator ta sama piosenka. Uświadomiłem sobie, że nasza muzyka
znalazła się teraz w przestrzeni publicznej i nie jest już jakimś
undergroundowym fenomenem, co spowodowało, że stałem się większym
samotnikiem, bardziej nieśmiałym niż przedtem. Ironia tej sytuacji polegała na
tym, że Flea i ja przez większość naszego życia łaknęliśmy uwagi
i próbowaliśmy tworzyć widowiska, robiąc niesamowite rzeczy, żeby nas
widziano, słyszano i znano. Jeszcze kiedy byliśmy w Fairfax High,
stwierdziliśmy, że skrzyżowanie Westwood i Wilshire Boulevard jest najbardziej
zatłoczonym skrzyżowaniem świata. Wypiliśmy trochę, łyknęliśmy po połowie
quaalade, po czym wdrapaliśmy się po słupie na ogromny billboard, który stał przy
tym skrzyżowaniu. Rozebraliśmy się do naga i tańczyliśmy, machając fiutami do
przechodniów. Mieliśmy wrażenie, że ogląda nas cały świat, i to było wspaniałe
uczucie, pamiętna chwila, bo mogliśmy być ekshibicjonistami, artystami, śmiałkami
i młodocianymi przestępcami – wszystkim na raz. Teraz to my byliśmy na
billboardach, zamiast nago przed nimi tańczyć. Dlatego też przestałem czuć
przymus, żeby walczyć o rozgłos albo chełpić się tym, jak niesamowita jest nasza
muzyka.
Nadeszła pora, żeby znowu ją tworzyć. Flea i ja zabraliśmy się do tego we
dwóch, nie mogliśmy się doczekać, kiedy poznamy sposób myślenia Arika i jego
muzyczne talenty. Po skończonej trasie Arik wynajął ładne mieszkanie
niedaleko mojego domu. Ale za każdym razem, kiedy próbowałem się z nim
umówić na wspólną pracę, nie mogłem go złapać. Wreszcie poszedłem do
niego, ale uznał, że to nieodpowiedni moment, zostawiłem mu więc teksty oraz
bardzo surową muzykę na taśmie. I znowu bez skutku czekałem na reakcję. Nie
zadzwonił, nie powiedział: „Mam kilka pomysłów”. Dość szybko doszliśmy
z Flea do wniosku, że to chyba nie jest partner, jakiego szukamy.
Wtedy też wpadliśmy na okropny pomysł, żeby ogłosić przesłuchanie dla
gitarzystów. Myśleliśmy, że uda nam się przesłuchać wszystkich gitarzystów
świata i wybrać najlepszego, najbardziej utalentowanego, myślącego
i wesołego, ale to tak nie działa. To jak z szukaniem żony – musisz mieć
nadzieję, że twoja ścieżka skrzyżuje się z jej ścieżką. Daliśmy ogłoszenie do
„L.A. Weekly”, po czym zaczęły się przesłuchania. To był cyrk i nic nie
osiągnęliśmy. Niektórzy umieli grać, ale było też sporo takich, którzy przyszli,
żeby poznać zespół. Mniej więcej w tym samym czasie w „Club Lingerie”
widziałem zespół o nazwie Mother Tongue i spodobał mi się ich gitarzysta,
dzieciak nazwiskiem Jesse Tobias. Powiedziałem o nim Flea i zdecydowaliśmy,
że go sprawdzimy. Zrobiliśmy próbę, wspólne granie było bardzo surowe
i energetyczne. Nie ulegało wątpliwości, że z żadnym kandydatem nie łączyła
nas tak podniecająca chemia, choć Flea niepokoił się trochę, czy Jesse ma
dostateczne umiejętności techniczne, żeby grać naszą muzykę. W końcu go
przyjęliśmy. Jesse odszedł od swojego zespołu, a my zaczęliśmy grać i pisać
muzykę.
Minęło kilka tygodni i coś wciąż było nie w porządku. Przeprowadziliśmy
mnóstwo prób z Jessem, ale nikt nie był zadowolony, a zwłaszcza Flea. Ja nie
traciłem jeszcze nadziei, że coś z tego będzie, ale wtedy przyszedł do mnie
Chad i powiedział:
– Mam wrażenie, że Dave Navarro ma ochotę z nami grać.
Dave był naszym pierwszym kandydatem po odejściu Johna. Złożyliśmy mu
wtedy propozycję, ale był zajęty realizacją własnego projektu po rozpadzie Jane’s
Addiction. Później Chad zaprzyjaźnił się z nim, był przekonany, że Dave
z radością wstąpiłby do zespołu. Sytuacja była idealna, ponieważ zespół Jane’s
Addiction stworzył własne brzmienie, grał muzykę absolutnie unikatową,
naładowaną emocjonalnie i przez długi czas stanowiącą głos Los Angeles. Była
to pełna pasji, oryginalna sztuka, mająca swoje źródła we właściwych miejscach,
odznaczająca się właściwym rodzajem szaleństwa i miłości.
Tak więc zwolniliśmy Jessego i przyjęliśmy Dave’a. Navarro świetnie to
skomentował.
– Słyszałem plotki – powiedział nam – że wyrzuciliście Jessego, bo był za
śliczny i kobitki zwracały większą uwagę na niego niż na was. A potem
zatrudniliście mnie. I jak to o mnie świadczy?
Dave miał niezwykle sardoniczne poczucie humoru. Zaraz po przyłączeniu
się do zespołu zrobił listę wszystkich naszych gitarzystów. Przy swoim nazwisku
postawił znak zapytania.
Oczywiste było, że z Davem nasze brzmienie ulegnie zmianie. Technicznie
był świetny i szybko się uczył, ale stylem gry różnił się od wszystkich naszych
poprzednich gitarzystów, nie było w nim tej tajemniczej istoty funku. To nas
jednak nie martwiło, byliśmy gotowi na odkrywanie nowych terytoriów.
W żadnym razie nie mógłbym przewidzieć jego niezwykłej serdeczności. Był
bardzo wrażliwym i czułym człowiekiem, zawsze gotowym pomóc innym, co
w połączeniu z ironicznym typem poczucia humoru tworzyło wspaniałą
kombinację.
Mimo to czekał nas dziwny początek, ponieważ nie każdy od razu potrafił się
dopasować do dynamiki panującej w zespole. W tej kwestii John okazał się
prawdziwą anomalią. Praca z nim była nawet łatwiejsza niż z Hillelem, chociaż
Hillela znałem od lat. Sądziłem, że wszyscy gitarzyści tacy są – pokazujesz im
tekst, śpiewasz kawałek i zaraz masz gotową piosenkę. Z Davem jednak sprawa
wyglądała inaczej. Pamiętam, jak odwiedziłem go w domu, bo chcieliśmy się
nauczyć piosenki Beatlesów. Okazało się to procesem o wiele wolniejszym
i trudniejszym niż w przeszłości.
Wszyscy lubiliśmy Dave’a, choć on, o czym nie miałem pojęcia, czuł się
w zespole obco. Nie sądzę, by wiedział, że chcemy mieć w nim równorzędnego
partnera. W przeszłości stoczył wiele potyczek z Perrym Farrellem w Jane’s
Addiction, obaj tworzyli samodzielnie, Dave nie był więc przyzwyczajony do
współpracy. Dopiero po wielu latach powiedział mi, że w każdej chwili
oczekiwał, że go wyrzucimy.
Pod koniec października 1993 roku postanowiłem na krótko pojechać do
Nowego Jorku, żeby tam uczcić swoje urodziny i towarzyszyć mojemu dobremu
przyjacielowi Guyowi Oseary’emu z Maverick Records na imprezach podczas
Fashion Week. Guy uganiał się za Kate Moss, a ja nie miałem nic przeciwko
bywaniu na pokazach mody. Zatrzymaliśmy się w hotelu Royalton i w dniu
Halloween późno wróciliśmy z przyjęcia. Spałem dopiero kilka godzin, kiedy
telefon zaczął dzwonić jak oszalały. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem tatę. Był
strasznie zdenerwowany.
– Słyszałeś, co się wydarzyło? – mówił gorączkowo. – River nie żyje.
Jeszcze nie całkiem się rozbudziłem, musiało więc minąć kilka sekund, nim
ta informacja do mnie dotarła. A kiedy dotarła, oddzwoniłem do ojca. Powiedział
mi, że w nocy River Phoenix umarł przed klubem w Los Angeles z powodu
przedawkowania. Raz jeszcze ogarnęło mnie niewiarygodne poczucie straty.
Zadzwoniłem do Flea, który towarzyszył Riverowi w karetce z „Viper Room” do
szpitala, i obaj płakaliśmy. River nie należał do moich bliskich przyjaciół, ale był
czarującym człowiekiem, przeżywającym każdy dzień w duchu absolutnej
wolności.
Były moje urodziny, ale nie miałem nastroju do świętowania. Część tego
dnia spędziłem z Acacią, dawną dziewczyną zarówno Flea, jak i Joaquina, brata
Rivera. Poszedłem do jej mieszkania w Chinatown, leżeliśmy razem na łóżku
i płakaliśmy. Czułem się wypalony i pusty. Po powrocie do hotelu Guy
O przekonał mnie, żebym pozwolił zaprosić się na urodzinową kolację. Zgodnie
z upodobaniami Guya O poszliśmy do najmodniejszej restauracji. Jedliśmy,
graliśmy w bilard, później Guy zaciągnął mnie do lokalu o nazwie „Soul
Kitchen”. Tego wieczoru był tam rewelacyjny didżej i w pewnym momencie
poszedłem na parkiet, starając się tańcem rozproszyć smutek.
Kiedy wróciłem do stolika, Guya otaczała grupka ludzi, w której znajdowały
się dwie gorące, wyglądające na modelki dziewczyny, które robiły to, co zwykle
robią młode modelki, czyli piły i paliły marlboro. Nie potrafiłem oderwać oczu od
jednej, olśniewającej wróżki z chłopięcą fryzurą, zwłaszcza kiedy zaczęła się
migdalić ze swoją przyjaciółką. Widziałem wyraźnie, że nie są parą, całowały się
dla rozrywki. Tamtego wieczoru niewiele ze sobą rozmawialiśmy, ale
powiedziała mi, że następnego dnia będzie brała udział w pokazie Calvina
Kleina.
Byłem nią kompletnie zauroczony. Coś w niej przemówiło do mnie i nie była
to jedynie fizjologiczna reakcja na śliczną dziewczynę, z którą chciałem się
przespać. Myśl o niej i naszym ewentualnym związku budziła we mnie bardziej
metafizyczne odczucia. Powiedziałem o tym Guyowi O, ale on moje wyznanie
potraktował lekceważąco i poradził, żebym pozostawił sobie wolny wybór.
Nazajutrz poszliśmy na pokaz Kleina. Na pierwszej stronie gazety poświęconej
imprezie widniało jej zdjęcie, co spowodowało, że Guy O od razu się nią
zainteresował. Patrzyliśmy, jak chodzi po wybiegu, i trafiła mnie strzała Amora.
W tych sprawach zazwyczaj działam błyskawicznie – jeśli podoba mi się jakaś
dziewczyna, nawet nieznajoma, to siadam koło niej, przyglądam się i myślę:
Mógłbym się z nią ożenić. Wygląda na to, że będzie dobrą mamą i dobrą partnerką
seksualną. Byłem przekonany, że młodziutka Jaime Rishar będzie myślała tak
samo i zostanie moją dziewczyną.
Wieczorem wszyscy spotkaliśmy się w „Indochine”, modnej śródmiejskiej
restauracji, ale nasze relacje nie ułożyły się tak, jak sobie wyobrażałem.
Siedziała przy stoliku pełnym gdaczących kur, wszystkie były modelkami,
wszystkie za dużo piły i paliły, wszystkie z przesadną powagą traktowały swoje
zajęcie. Przyszedłem z Guyem O i spodziewałem się, że Jaime poświęci mi całą
swoją uwagę, ale ona była ponura, rozmyślnie zdystansowana i rozmyślnie
wstawiona. Byłem cierpliwy i tolerancyjny. Christy Turlington zaczęła z nią
rozmawiać i nastawiać przeciwko mnie:
– Trzymaj się z daleka od tego faceta, to kobieciarz, drań, najpierw będzie
cię kochał, potem cię porzuci – i tak dalej, w ten deseń.
Zacząłem tracić zainteresowanie Jaime, myślałem, że jest za młoda i za
bardzo pogrążona w nonsensach swojego mikroświata. Ale coś we mnie nie
chciało zrezygnować, w pewnym momencie stwierdziłem, że Jaime musi iść do
domu i położyć się do łóżka. Wsadziłem ją do taksówki, kiedy mnie zapytała, czy
z nią pojadę, zgodziłem się i tej nocy spaliśmy w jednym łóżku, ale do niczego
nie doszło, bo była zbyt pijana. Następnej nocy jednak było inaczej –
przeżyliśmy niesamowite, kompletnie szalone zbliżenie. Podnieciła mnie
w sposób, którego zupełnie bym nie podejrzewał u siedemnastolatki.
Zachowywała się bardzo dorośle i pamiętam, jak myślałem: No nie! Jakie
pieprzone porno ta mała oglądała?
Wróciłem do Los Angeles i co wieczór rozmawialiśmy przez telefon.
W pierwszy dzień powiedziała:
– Mam drobny problem. Spotykam się z pewnym facetem i muszę mu
powiedzieć, że z nami skończone.
Okazało się, że ten facet to smarkacz z funduszem powierniczym, którego
tatuś jest multimiliarderem z Wall Street. Kolejny problem polegał na tym, że
jej rodzice dowiedzieli się o nas i wcale im się to nie spodobało.
Ojciec Jaime zaczął zostawiać mi groźby na automatycznej sekretarce,
zwłaszcza po tym, jak jej odrzucony chłopak powiedział im, że mam AIDS. Ale
Jaime to nie zraziło i zaczęliśmy planować, co zrobić, żeby mogła odwiedzić
mnie w Los Angeles. Zadzwoniłem do jej taty i przekonałem go, że po pierwsze
nie mam AIDS, a po drugie nie jestem ogrem. Słodkimi słówkami oczarowałem
matkę i w końcu oboje zgodzili się na ten wyjazd.
Niewiele pamiętam z pierwszej wizyty Jaime, poza tym, że pojechałem po
nią i patrzyłem, jak wychodzi z hotelowego pokoju w bardzo seksownych
wysokich butach. Pomyślałem: Hej, to bez dwóch zdań miejsce, w którym chcę być.
Świetnie się razem bawiliśmy i od pierwszej chwili czuliśmy się w swoim
towarzystwie bardzo swobodnie. Na Boże Narodzenie pojechaliśmy
z obowiązkową wizytą do Michigan i Jaime zaprzyjaźniła się z moją mamą. Do
dzisiaj codziennie ze sobą rozmawiają. Z Michigan polecieliśmy do Pensylwanii
do jej rodziców. Denerwowałem się, ale było bardzo sympatycznie. Z mamą od
razu się dogadałem, była bardzo miła i serdeczna, klasyczna mamusia. Z ojcem
też nie miałem problemów. Okazało się, że jest prawdziwym wielbicielem
muzyki. Miał całe stosy płyt i kaset, puszczał je i razem z Jaime śpiewali
i tańczyli po kuchni.
W styczniu 1994 roku byłem od pięciu i pół roku czysty, nie miałem zamiaru
ani ochoty znowu brać. Potem poszedłem do dentysty w Beverly Hills, żeby
usunąć ząb mądrości. Przez te pięć i pół roku chodziłem do wielu lekarzy i wielu
dentystów, i zawsze serwowałem im tę samą, wcześniej przygotowaną gadkę:
„Mam alergię na narkotyki. Cokolwiek będziecie mi robić, musicie to zrobić pod
znieczuleniem miejscowym albo przy użyciu jakiegoś nienarkotycznego
środka”.
Dentysta oznajmił, że znieczulenie miejscowe wystarczy, usiadłem więc na
fotelu i dostałem zastrzyk nowokainy. W środku zabiegu usłyszałem, że ząb jest
mocno ukorzeniony i trzeba go wyciąć. Aby to zrobić, konieczna jest narkoza.
Zgodziłem się, bo już spędziłem na tym fotelu godzinę. Dentysta wstrzyknął mi
dożylnie płynne valium. Popłynęło w górę mojej ręki, do gardła, a stamtąd do
głowy i otoczyła mnie złota chmura euforii. Po raz pierwszy od pięciu i pół roku
byłem na haju. To było rewelacyjne uczucie, a ja do tego stopnia mu się
poddałem, że nie byłem już sobą, byłem naćpanym facetem.
Dentysta usunął ząb, a mnie w tej chmurze było cudownie, przytulnie i miło.
Słyszałem też nowy głos w mojej głowie, który mówił: Musimy zatrzymać to
doznanie, i to od razu. Nie pozwolimy, żeby odeszło. A ja mu odpowiadałem: Nie
przejmuj się. Gramy w tej samej drużynie, bracie. Kiedy na zakończenie dentysta
zapytał, czy mnie boli, odpowiedziałem, że okropnie i potrzebuję percodanu.
Sprawiał wrażenie zdezorientowanego, ale mu wytłumaczyłem, że opowieści
o alergii były nonsensem i natychmiast muszę zażyć percodan.
Nim wyszedłem z budynku, połknąłem garść z zawierającej dwadzieścia
pięć tabletek buteleczki i krótko po powrocie do domu zostały mi tylko dwie.
Teraz w głowie porządnie szumiało mi opium. Natychmiast uznałem, że
doskonałym pomysłem będzie jazda do śródmieścia Los Angeles i zakup heroiny
i kokainy. Dwa razy się nad tym nie zastanawiałem, nie pomyślałem o mojej
abstynencji ani o tym, jaką drogę przeszedłem, liczyło się tylko to, że jestem na
haju i chcę więcej, w głowie nie pojawiła się świadomość konsekwencji, nic,
zero. Pojechałem na stare miejsce, róg Bonnie Brea i Sixth, gdzie się
przekonałem, że milutkie torebki kokainy w proszku zostały zastąpione
crackiem, kokainą skrystalizowaną, za to stara dobra heroina Black Tar była taka
jak przedtem, a ja wiedziałem, co z nią robić. Poszedłem do apteki i zasunąłem
zwykłą bzdurną gadkę o cukrzycy, ale zapomniałem, że teraz ludzie mnie
rozpoznają. Aptekarz spojrzał na mnie i powiedział:
– Och, panie Kiedis, nie wiedziałem, że jest pan diabetykiem.
– O tak. Diabetyk.
W drodze do domu wstąpiłem do sklepu z fajkami na Sunset Boulevard
i kupiłem tę idiotyczną wielką fajkę do palenia koki. Tam też mnie rozpoznali,
ale udałem, że to dowcipny prezent.
W domu nie miałem zapalniczki, próbowałem więc zapalić cracka
zapałkami, co okazało się okropnym pomysłem, bo zapałka nie pali się
wystarczająco długo, żeby substancja zajęła się ogniem. Tak trwało to przez
kilka dni, później znowu pojechałem do śródmieścia i znalazłem kokainę
w proszku. Wziąłem działkę heroiny, która kompletnie mnie znieczuliła,
i straciłem przytomność na łóżku. Na tym samym, na którym aż do tej chwili
zawsze kładłem się spać trzeźwy.
Teraz dom pełen był tej mrocznej energii, zwłaszcza łazienka, gdzie brałem
prochy. Po przebudzeniu moją pierwszą myślą było: Proszę, Boże, powiedz, że to
był koszmarny sen. Uznałem, że istnieje dwuprocentowa szansa, że to tylko mi
się śniło. Trzymałem się kurczowo tej myśli, mówiąc do siebie: No, dwa procent
szansy, powiedz, że to był sen, że nic z tego się nie wydarzyło. Rozdygotany
zajrzałem do łazienki. To, co tam zobaczyłem, wstrząsnęło mną. Jak to się stało?
Tego nie było w moim scenariuszu. Facet, który miał zamiar żyć w trzeźwości
i w trzeźwości umrzeć, wszystko spieprzył. Nie wiedziałem, co robić, byłem
kompletnie ogłupiały.
Bestia w moim wnętrzu podniosła łeb i ani myślała się poddać. Jakaś część
mnie chciała zadowolić jej pragnienia, a równocześnie tak bardzo się
wstydziłem tego, co zrobiłem, że posprzątałem i udawałem przed sobą, że to się
nie zdarzyło. Czułem się jednak wypalony i pusty, jakbym był zrobiony ze
styropianu. Straciłem wszystkie siły, w głowie miałem pustkę. Spoglądając na to
z perspektywy czasu, wiem, że to była okazja, żeby do kogoś pójść i powiedzieć:
„Oto, co się wydarzyło. Natychmiast zaczynam Dzień Pierwszy”. Powinienem
był wyjawić komuś tajemnicę i poprosić o pomoc, ale tego nie mogłem zrobić.
Z całą pewnością nie mogłem powiedzieć nikomu z zespołu. W dalszym
ciągu szukaliśmy drogi, przeprowadzaliśmy próby i usiłowaliśmy napisać nowe
piosenki. W ramach zacieśniania więzów każdy z nas kupił sobie nowego
harleya davidsona. Założyliśmy nawet dla dowcipu gang motocyklowy o nazwie
„Wrażliwcy”.
Mając wielki przebój na koncie i wsparcie wytwórni płytowej, która gotowa
była wydać na nas pieniądze, uznaliśmy, że zmiana otoczenia może pozytywnie
wpłynąć na proces twórczy. Razem z Chadem wybrałem się na rekonesans na
Hawaje, znaleźliśmy piękną farmę na południu Big Island. Była to rozległa
posiadłość, składająca się z głównego domu, kilku domków dla gości oraz
korralu z białymi końmi do kompletu. Główny dom miał ładną kuchnię i wielki
salon, odpowiedni na próby. Na terenie posiadłości znajdował się też basen
i kort tenisowy, a wszystko to z widokiem na potężny i wspaniały Pacyfik.
Trzyminutowa przejażdżka dzieliła nas od najlepszych miejsc do nurkowania na
całych Hawajach. Wynajęliśmy dom na miesiąc i wysłaliśmy tam nasze
motocykle. Ekstrawagancki bagaż jak na facetów, którzy kilka lat wcześniej
mieszkali w małych wynajętych mieszkaniach.
Problem polegał na tym, że piękno tego miejsca utrudniało nam zabranie
się do pracy, bo mieliśmy ochotę tylko pływać w oceanie, chodzić na luksusowe
lunche i szukać skał, z których można było skakać do wody. Wreszcie zaczęliśmy
próby. Przebiegały wolniej, inaczej niż kiedykolwiek w przeszłości. Powstawały
dobre dźwięki, ale nie było tego swobodnego telepatycznego porozumienia,
dzięki któremu wszyscy w jednej chwili zdążaliśmy w tym samym kierunku.
Sądzę, że musiałem pogrążyć się w sobie, ponieważ nie było we mnie tej
niekwestionowanej pewności siebie. Nie byłem pewien, co sądzić o nowym
brzmieniu, nie wiedziałem, jak mam się wpasować w całość, ale gotów byłem iść
dalej i zachować własny niesamowity, pokręcony styl pisania, który mnie
wydawał się interesujący, chociaż pozostali nie udzielali mi nadmiernego
wsparcia.
Podczas prób zakiełkowało parę dobrych pomysłów, które potem zmieniły
się w piosenki. Flea chciał umocnić swoją pozycję głównego twórcy brzmienia
zespołu i charakteru naszych piosenek, co było w porządku, ponieważ zawsze
miał znaczący wkład w dokonania zespołu, myślę jednak, że czuł, że teraz
nadeszła jego kolej na decydowanie w tych sprawach, i na tym polegała różnica.
Widziałem wyraźnie, że Dave’a nasze metody wprawiały w zdumienie;
rozglądał się i pytał:
– Więc tak to ma być? Anthony cały dzień siedzi w kącie i pisze, podczas gdy
my gramy? Czy to w ogóle do czegoś doprowadzi?
Chad i ja odpowiadaliśmy:
– Tak, właśnie tak to robimy.
Patrząc teraz na tamten okres, widzę, że byliśmy pod presją, ponieważ
nasza poprzednia płyta osiągnęła wielki sukces. Nie sądzę, byśmy sobie zdawali
z niej sprawę, bo nie mówiliśmy: „Okay, czas zrobić coś lepszego niż ostatnim
razem…” Była to głębsza, podświadoma presja, wrażenie, że jest się pod
mikroskopem, że wiele osób przygląda się naszym poczynaniom. Wyjechaliśmy
z Ameryki, co sprawom nadało jeszcze dziwaczniejszy posmak.
Przebywając na Hawajach, codziennie przez kilka godzin pisałem teksty,
bywały jednak takie momenty, kiedy nowej muzyki pojawiało się sporo i nie
miałem pomysłów na wszystkie melodie. Aby zmienić atmosferę, wsiadałem na
motocykl, jechałem na drugi koniec wyspy, zaszywałem się w jakimś
pensjonacie z taśmami i pisałem. Pamiętam, jak po powrocie z jednej z takich
wypraw Chad niespodziewanie zapytał:
– Co się dzieje, masz blokadę twórczą?
Musiałem mu wyjaśnić, że nie istnieje nic takiego jak blokada twórcza,
pisarze piszą, kiedy piszą, i nie piszą, kiedy nie piszą. To go nie przekonało,
w wywiadzie dla magazynu „Rolling Stone” powiedział, że próby szły dobrze,
jedynym problemem była moja blokada. Przez jakiś czas miałem żal, że właśnie
on ze wszystkich ludzi tak o mnie mówił.
Na farmie pracowaliśmy rano, potem szliśmy nurkować. Po lunchu
wracaliśmy do pracy, a wieczory spędzaliśmy, grając w pokera i „Pieprzyć
sąsiada”. Miło było siedzieć na dworze, popijać różne napoje po całym dniu
pracy, żartować, wykrzykiwać różne głupstwa i grać w karty. Kiedy byliśmy
bardziej ambitni, robiliśmy sobie wolny dzień, wsiadaliśmy na motory
i zwiedzaliśmy jakieś miejsce, które odkryłem w czasie moich wypraw.
Nurkowaliśmy, chodziliśmy po wulkanach, gdzie tylko się dało.
Przez cały ten czas co wieczór telefonowałem do Jaime. Po miesiącu
wyczerpał się nasz okres wynajmu i wszyscy na tydzień pojechali do domu. Ja
zostałem na Hawajach, gdzie dołączyła do mnie Jaime. Odebrałem ją z lotniska,
zawiozłem do domu i bardzo przyjemnie spędziliśmy pierwszą noc. Zawarliśmy
umowę – w czasie jej nieobecności nie będę miał wytrysku, zero masturbacji,
zero mokrych snów, żadnych dziewczyn, całą moją energię miałem zachować
dla niej. Jaime była rozbudzoną seksualnie młodą dziewczyną, nie wystarczał jej
jeden stosunek, nie chciała więc, żeby zabrakło mi soków. Później wynajęliśmy
dom na palach we wspaniałej dolinie Waipio, będącej jednym wielkim rajskim
ogrodem. Przed powrotem do pracy spędziliśmy jeszcze kilka dni na Maui.
Po tygodniu odpoczynku przenieśliśmy się na północne wybrzeże Big
Island, w zupełnie inne otoczenie. Wynajęliśmy tam dla zespołu cały wielki
pensjonat na miesiąc. W tym czasie mieliśmy już połowę materiału na płytę.
Pracowaliśmy, ale też się bawiliśmy, dwa razy wybraliśmy się nurkować.
W czasie jednej z tych wypraw widzieliśmy stado wielorybów, które przepłynęło
tuż obok nas.
Pewnego dnia zadzwonił do nas Lindy i powiedział, że Kurt Cobain popełnił
samobójstwo. Ta wiadomość wyssała powietrze z całego domu. Czułem się
inaczej niż po śmierci Hillela, tym razem było to raczej: „Chryste, świat poniósł
ogromną stratę”. Śmierć Kurta była nieoczekiwana, ponieważ nawet jeśli
spotykałem kogoś, kto usilnie dążył do zrobienia sobie krzywdy, zawsze miałem
nadzieję, że pewnego dnia wróci na właściwą drogę. Niektórym z najgorszych
ćpunów, jakich w życiu znałem, udało się zerwać z nałogiem.
Wszyscy przeżyliśmy wtedy emocjonalny wstrząs. Nie wiem, dlaczego tak
wiele osób czuło się blisko z tym człowiekiem. Na swój niesamowity sposób był
sympatyczny i nikomu nie wchodził w drogę. Choć krzyczał i miał w sobie mrok,
budził w ludziach ciepłe uczucia. Jego śmierć dotknęła nas bardzo mocno
i zmieniła nastrój naszego pobytu na Hawajach. Zapragnąłem na swój sposób
wyrazić swoją miłość do niego, tak by nie zmieniło się to w oczywistą „odę na
cześć”. Tamtego dnia poszedłem do jednego z tylnych budynków i zacząłem
pisać Tearjerker.
Tearjerker
My mouth fell open hoping that the truth would not be true, refuse the news
I’m feeling sick now, what the fuck am I supposed to do, just lose and lose
First time I saw you, you were sitting backstage in a dress, a perfect mess
You never knew this but I wanted badly for you to requite my love
Left on the floor leaving your body
When highs are the lows and lows are the way
So hard to stay, guess now you know
I love you so
I liked your whiskers and I liked the dimple in your chin, your pale blue
eyes
You painted pictures ’cause the one who hurts can give so much, you gave
me such
(Otworzyłem usta w nadziei, że prawda okaże się nieprawdziwa,
odmówiłem przyjęcia jej do wiadomości.
Teraz czuję się chory, kurwa, co mam robić, ciągle tylko straty.
Kiedy spotkałem cię po raz pierwszy, siedziałeś za kulisami, ubrany byle
jak,
Nigdy się o tym nie dowiedziałeś, ale bardzo chciałem, żebyś odwzajemnił
moją miłość.
Leżąc na podłodze, opuściłeś swoje ciało.
Kiedy zwycięstwa są porażkami, a porażki jedynym wyjściem,
Tak trudno zostać, chyba teraz już wiesz.
Tak bardzo cię kocham…
Lubiłem twoje wąsy i lubiłem dołek w twojej brodzie, jasnoniebieskie oczy.
Malowałeś obrazy, bo ten, kto bardzo cierpi, może tak wiele dać, mnie tak
wiele dałeś.)
Na Hawajach przygotowaliśmy szkice około dziesięciu piosenek. Teraz
trzeba było wracać do domu, skończyć teksty i rozpocząć pracę z Rickiem
Rubinem w studiu. Tylko że ja znowu zbłądziłem. Ktoś dał mi album
o narkomanii w Nowym Jorku. Książka składała się z niewiarygodnych opowieści
o narkotykowym podziemiu oraz niesamowitych zdjęć przedstawiających ten
świat. Pewnego wieczoru byłem sam w domu. Wziąłem album, który leżał na
stoliku i przyciągał mój wzrok. Kiedy zacząłem czytać, w głowie zapaliło mi się
światełko, zabrzmiały trąbki. Sprawdziłem w kieszeniach, ile gotówki mam przy
sobie, przejrzałem plan zajęć, żeby się upewnić, że przez kilka następnych dni
będę wolny. Uświadomiłem sobie, że od poprzedniego potknięcia minęło kilka
miesięcy, mogę więc teraz pozwolić sobie na następne. Zawsze na początku
planowałem, że zrobię to tylko w ten jeden wieczór, potem się wyśpię i znowu
będę normalnym facetem.
Jazda do śródmieścia już jest wielkim przeżyciem. Władzę nad tobą
sprawuje mroczna energia i wiedzie cię do miejsca, o którym wiesz, że na tym
etapie życia już do niego nie należysz. Wyjeżdżasz na autostradę 101, jest
chłodny wieczór. Serce ci wali, krew szybciej płynie w żyłach, bo wyprawa jest
niebezpieczna, handlarze to bandyci, wszędzie kręcą się gliny. Przestałeś
pasować do tego miejsca, mieszkasz w ładnym domu na wzgórzach i masz
kabrioleta camaro.
Zjeżdżasz na Alvarado i skręcasz w prawo. Teraz twoje zmysły wyostrzają się
jak radar. Twoim celem jest kupno prochów, nie chcesz, żeby cokolwiek ci
przeszkodziło. Przypomina to udział w bitwie, bo twoje życie zależy od tego, czy
wszystko zauważysz: faceta na rogu, tajniaków, wozy policyjne. Nie chcesz
popełnić żadnego wykroczenia drogowego, włączasz więc kierunkowskaz
i skręcasz w Trzecią Ulicę, przez cały czas świadom obecności jadących za tobą
samochodów. Po dwóch przecznicach mijasz meksykańskie rodziny, kilka
moteli, sklep na rogu i dalej po lewej sklep spożywczy, który był świadkiem wielu
incydentów z okresu twojego związku z Jennifer – tutaj strzelałeś sobie w żyłę
w samochodzie i rzygałeś przez okno. Teraz wszystkie te wspomnienia wracają.
Skręcając w prawo na Bonnie Brea, widzisz grupki dilerów. Są
nieprawdopodobnie agresywni, obserwują każdy wyjeżdżający zza rogu
samochód, by sprawdzić, czy nie pojawia się potencjalny klient. Hamujesz albo
na Bonnie Brea, albo skręcasz w lewo w kolejną przecznicę, a handlarze biegną
za tobą. Są wszędzie, w oknie od strony pasażera, z tyłu, i musisz zdecydować,
od którego szaleńca kupisz towar.
Handlarze zwykle sprzedają działki za dwadzieścia, czterdzieści, może
sześćdziesiąt dolarów, ale ty wyciągasz plik setek i mówisz, że chcesz towaru za
pięćset dolarów. Nie są w stanie utrzymać cracku za taką sumę w ustach, gdzie
zwykle ją przechowują (kulki heroiny też trzymają pod językiem), zaczynają więc
wyciągać swoje zapasy i dają ci garść oślinionych porcji. Wręczasz im pieniądze
i pytasz: „Kto ma chivę?”, a oni ci pokazują. Chiva to heroina. Jedziesz tam
i kupujesz trzy, cztery albo pięć kulek, starając się jak najszybciej to załatwić,
ponieważ lada chwila mogą pojawić się policjanci. Teraz już wiesz, gdzie dostać
fajki, i kupujesz te małe bloczki brillo, które służą jako przesłony w fajce,
o wszystkich tych sprawach technicznych powiedzieli ci uliczni dilerzy. Wracasz
do domu i ćpasz.
Po pierwszym hauście dymu uwalnia się serotonina, znajome, niemal za
dobre uczucie. W twoim mózgu dochodzi do zwarcia, bo kiedy na raz dostajesz
całą tę serotoninę, pojawiają się doznania tak zwariowane i intensywne, że
jesteś w stanie rozebrać się i pójść do sąsiada, tak doskonały masz humor. Raz
o mało tego nie zrobiłem. Wróciłem do mojego pięknego, cudownego,
graniczącego z parkiem domu, który był błogosławieństwem od Boga, wszedłem
do kuchni i zaciągnąłem się – zawsze chodzi o to pierwsze zaciągnięcie się,
kolejne to bezskuteczna próba powtórzenia tego pierwszego – do fajki
wsadziłem tyle koki, ile się dało, do płuc wciągnąłem tyle dymu, ile się zmieściło,
po czym trzymałem go tam tak długo, jak to było możliwe. Kiedy wypuściłem
dym, cała ta szalona, psychotyczna energia zaczęła we mnie krążyć i w jednej
chwili stałem się innym człowiekiem. Zrzuciłem koszulę i uznałem, że rzeczą
absolutnie na miejscu jest pójście w niekompletnym stroju do sąsiadki
i sprawdzenie, co się tam dzieje. Zapukałem, sąsiadka otworzyła, a ja zadałem
pytanie typu:
– Zostawiłem tu moje klucze?
Odpowiedziała:
– Nie wydaje mi się, ale sprawdzę.
Byłem gotowy rozebrać się do naga i zobaczyć, jak dalej sprawy się ułożą, bo
zupełnie nad sobą nie panowałem. Sąsiadka była bardzo miła, a ja, na szczęście,
nie urządziłem jakiejś okropnej sceny. Trzy minuty później uczucie euforii
zaczęło mijać i zdałem sobie sprawę, że prawie goły szukam tu nieistniejących
kluczy, wymamrotałem więc jakieś przeprosiny, poszedłem do domu i znowu
zapaliłem. Kompletne szaleństwo.
Nawroty się powtarzały się i coraz trudniej było mi poprawnie myśleć,
zatruwało mnie też to, że noszę tę tajemnicę głęboko w sobie. Udawałem, że
wszystko jest po prostu super, ale integralność mojej struktury psychicznej
zaczęła się walić. Miałem do napisania kilka piosenek, a kiedy człowiek jest
w takim stanie, dobrym pomysłem wydaje się zmiana otoczenia. Najwyraźniej
problemem było miasto, w którym mieszkałem. Postanowiłem pojechać do
Nowego Jorku, pobyt tam zawsze mnie inspirował. A poza tym była tam Jaime.
Wiele razy przyjeżdżała do mnie do Los Angeles, uznałem więc, że czas na
rewizytę.
Planowałem, że zatrzymam się w hotelu Chelsea i będę pisał przez miesiąc.
W Chelsea mieszkali artyści, pełno tam było świrów, weteranów starych mód,
ludzi nieprzystosowanych, drag queens, narkomanów i przechodzonych dziwek.
To była kraina tysiąca duchów. Za cenę pokoju w czterogwiazdkowym hotelu
mogłem wynająć garsonierę z w pełni wyposażoną kuchnią i niewiarygodnym
widokiem na południe.
Zamieszkałem tam, ale nie czułem się dobrze we własnej skórze. Miałem
cudowne miejsce do pisania, rewelacyjne taśmy, tony notatek i pomysłów, od
dziewczyny dzieliło mnie dziesięć minut jazdy taksówką, przed oczyma
rozciągał się widok na miasto, ale w środku byłem cały popieprzony. Rano
zabierałem się do pracy, trochę pisałem, trochę jadłem, potem przychodziła
Jaime i oglądaliśmy filmy, ale nie czułem się sobą, co jest uczuciem okropnym.
Byłem zdenerwowany i spięty, przebywając w tej straszliwej próżni, w której ani
nie byłem w ciągu, ani nie byłem trzeźwy.
Po tygodniu byłem wieczorem sam w domu, bo Jaime miała jakieś zajęcia.
Nagle poczułem przymus, żeby pojechać do Washington Square Park
i zobaczyć, jak wygląda sprawa z dilerami. Wskoczyłem do taksówki, pojechałem
i zacząłem rozmawiać z kręcącymi się tam łobuzami. Zdobyłem garść koki, ale
nie udało mi się znaleźć hery, w drodze powrotnej kupiłem więc kilka butelek
czerwonego wina, bo uznałem, że to złagodzi przykre skutki kokainy.
Wypaliłem cracka, i choć właściwie na mnie nie podziałał, znowu byłem
w ciągu. Nie zastanawiałem się nad tym. Łyknąłem sporo wina i nie czułem się
dobrze. Byłem jak zegar, który eksplodował: sprężyny wisiały, wskazówki się
przekrzywiły, cyfry odpadły. Kiedy przyszła Jaime, schowałem wino
i wymyśliłem jakieś bzdurne usprawiedliwienie, że pewnie zjadłem coś
niedobrego. W końcu się pokłóciliśmy, bo zupełnie nad sobą nie panowałem.
W takim stylu minął cały miesiąc. Po kilku dniach jakoś udało mi się pozbierać,
ale ogólnie był to zupełnie bezproduktywny i smutny okres, ponieważ niewiele
zrobiłem. Nie byłem trzeźwy, ale też nie ćpałem w sposób, który by mi przyniósł
ulgę.
W lipcu zespół wszedł do studia. Chociaż nie skończyłem wszystkich
tekstów, zdecydowaliśmy, że zaczniemy nagrywać ścieżki podstawowe. W tym
czasie odstawiłem prochy i zaciskałem pięści, żeby poradzić sobie z głodem,
poza tym miałem zaległości w pracy i nie byłem dobrze przygotowany ani pod
względem emocjonalnym, ani fizycznym. Napisałem kilka tekstów, w które
wierzyłem, ale nie ćwiczyłem głosu, nie byłem w stanie wejść do studia i zrobić
tego, co do mnie należało. Za to Rick, Chad, Flea i Dave byli w pełni gotowi.
To śmieszne. Nikt nie podejrzewał, że przerwałem moją ponadpięcioletnią
abstynencję, jeśli jednak bliżej przyjrzeć się tekstom, które wtedy tworzyłem,
można w nich znaleźć mnóstwo aluzji. W Warped pisałem: „My tendency for
dependency is offending me/ It’s upending me/I’m pretending see to be strong
and free from my dependency/It’s warping me” („Moja skłonność do zależności
obraża mnie,/To mnie wykańcza./Udaję, że jestem silny i wolny,/Ale moja
zależność mnie wypacza”). I później w tej samej piosence: „Night craving sends
me crawling/Beg for mercy, does it show?/A vacancy that’s full of holes/Hold me
please, I’m feeling cold” („Nocny głód każe mi się czołgać./Błagam o łaskę, czy
to widać?/Pustka, która jest pełna dziur…/Trzymaj mnie, proszę, jest mi
zimno”). Nawet w optymistycznej piosence, jaką jest Aeroplane, znalazły się
wersy: „Looking in my own eyes/I can’t find the love I want/Somebody better
slap me before I start to rust, before I start to decompose” („Patrząc we własne
oczy,/Nie potrafię znaleźć miłości, której pragnę./Niech ktoś mnie uderzy, nim
zacznę rdzewieć, nim zacznę gnić”). To wołanie o pomoc. I dalej: „Sitting in my
kitchen/I’m turning into dust again/ My melancholy baby, the star of Mazzy
must push a voice inside of me/I’m overcoming gravity, it’s easy when you said
to be” („Siedzę w mojej kuchni/I znowu zamieniam się w kurz./ Moja
melancholijna dziecinko, gwiazda Mazzy musiała wepchnąć głos w moje
wnętrze./ Pokonuję grawitację, to łatwe, kiedy jesteś smutny”). W Deep Kick,
stanowiącym relację z naszych podróży, jest wzmianka o „tym olbrzymim
szarym potworze” uzależnienia od narkomanii, który wziął we władanie tak
wielu naszych przyjaciół. W tamtym okresie John rozpoczynał swoją ponurą
narkotykową podróż. Bob Forrest, Pete Weiss i Dickie Rude przebywali
w nibylandii. River i Hillel nie żyli.
Nagraliśmy ścieżki podstawowe, ale ja wciąż miałem problemy z tekstami.
Głównie wynikały one ze stanu mojego umysłu. Kiedy nie jesteś ze sobą
w zgodzie, trudno tworzyć. Czasami pisanie jest tak łatwe jak otwarcie okna
i wpuszczenie do środka świeżego powietrza. A czasami przypomina kucie
granitowego bloku ołówkiem.
Pierwszego sierpnia powinienem był obchodzić szóstą rocznicę trzeźwości.
I w oczach świata obchodziłem. Mój ojciec przez pięć lat nie przyjmował do
wiadomości mojej abstynencji, ale po tych rzekomych sześciu przysłał mi T-
shirta z napisem: „Sześć lat czystości”. Musiałem ją przyjąć, choć był to kolejny
powód do fatalnego samopoczucia.
Zespół zrobił przerwę w nagrywaniu, żeby wystąpić na festiwalu
w Woodstock. Sądząc po wałeczkach tłuszczu na moim brzuchu, które widać na
zdjęciach, powiedziałbym, że przed festiwalem przez co najmniej miesiąc nie
brałem. Woodstock był naszym pierwszym koncertem z Davem, chociaż
w zespole był od września. Lindy przyszedł do nas i zapytał:
– Okay, jesteście gwiazdą Woodstocku. Macie jakieś specjalne życzenia?
Naszkicowałem na podłodze ogromną żarówkę. Lindy sądził, że to ma być
kartonowa żarówka przyczepiona na czubku głowy, ale mnie chodziło o taką,
która obejmowałaby całą głowę. Dave patrzył na nas i pytał:
– Mam się ubrać w olbrzymią żarówkę?
Zleciliśmy rekwizytorowi z Hollywood wykonanie kostiumów z żarówkami
i wynajęliśmy szwaczkę, rosyjską Mongołkę, żeby uszyła pięć identycznych
strojów Jimiego Hendriksa, ponieważ na bis wykonywaliśmy Fire. Piąty kostium
był dla Clary, córki Flea, która od czasu do czasu z nami występowała. Dla Dave’a
nie był to łatwy początek wspólnych występów, ponieważ miał zupełnie inny
styl, wolał wygląd bardziej seksowny i niebezpieczny, nagiego umięśnionego
faceta, a my ubraliśmy go w srebrny kombinezon astronauty z ogromnym
hełmem w kształcie żarówki. Mimo to w ogóle nie narzekał.
Nie wiedzieliśmy, czego spodziewać się po pierwszym koncercie z Davem,
ale graliśmy dla ponad dwustu tysięcy ludzi i wszystkie nasze piosenki brzmiały
cholernie dobrze. Kostiumy z żarówkami sprawiały nam niejaką trudność.
W czasie prób nie mieliśmy ich na sobie i dlatego nie zdawaliśmy sobie sprawy,
że zasłaniają widok na instrumenty – chłopcy nie widzieli własnych palców. Ale
wyglądały rewelacyjnie i zwracały uwagę.
Po powrocie do domu powinienem był skończyć pracę i skoncentrować się
na mojej trzeźwości. Zamiast tego zrobiłem coś przeciwnego. Mój dom uległ
splamieniu, a był idealnym odizolowanym od świata zamkiem na szczycie
wzgórza. Do posiadłości wchodziło się przez bramę na dole, nikt więc nie mógł
bez uprzedzenia zapukać do drzwi. Postanowiłem, że dobrym pomysłem będzie
powrót do strefy kokainy i heroiny. W końcu znalazłem meksykański bar
z bilardem w śródmieściu, który oferował pełny zakres usług. Nie musiałem
przystawać na rogach ulic, nie musiałem kupować od różnych facetów, po prostu
wchodziłem tam i zamawiałem piwo. Kiedy handlarze kończyli partię bilarda,
podchodzili z pojemnikami pełnymi cracka i kulek heroiny. Czasami widywałem
tam osoby, których nie chciałem spotykać, bo mogły mnie rozpoznać – młodych
białych mężczyzn z Hollywood – ale chowałem włosy pod czapkę baseballową
i wkładałem okulary, co okazało się całkiem skutecznym przebraniem.
Wskakiwałem na motocykl i jechałem do opuszczonej, zrujnowanej części
śródmieścia. Wyjmowałem fajkę, ubijałem w niej crack i paliłem, i to było tak,
jakby silnik parowy eksplodował mi w głowie. Oczy wypadały z oczodołów, serce
waliło, w uszach dzwoniło. Zapalałem motor i na najwyższych obrotach,
z prędkością rakiety jechałem do domu.
W domu zamykałem frontową bramę, frontowe drzwi i wyłączałem telefon.
Miałem kilka miejsc, w których ćpałem. Jednym z nich była kuchnia, gdzie
znajdowały się wszystkie narzędzia destrukcji, choć moim ulubionym był pokój
na drugim piętrze, gdzie stała dziwaczna sofa w stylu lat pięćdziesiątych,
telewizor i radiomagnetofon tranzystorowy. Wlokłem tam wszystkie moje
przybory plastyczne: notatniki, brokaty, markery, tusze, miliony ołówków i inne
rzeczy przydatne do wycinanek. Na haju zawsze ogarniała mnie fiksacja
i tworzyłem pokręcone rzeczy, starannie i precyzyjnie rysowałem kobiece akty
o dziwacznych ciałach, piersiach, ustach i oczach, a także przerażające oblicza
japońskich demonów. Dni mijały, a ja tam siedziałem i było mi bardzo
wygodnie, ponieważ całe moje ciało przyzwyczaiło się do środków chemicznych.
Wokoło rozkładałem albumy o sztuce, żeby na każdym kroku towarzyszyły mi
obrazy.
Od czasu do czasu kontaktowałem się z Flea lub Lindym. Pytali mnie, na jaki
termin mają zarezerwować studio, żebym mógł nagrać wokale.
Usprawiedliwiałem się, że nie pracuję, ponieważ mam okropne bóle brzucha
związane z podróżą na Borneo, i ciągle chodzę do gastrologa, czym kupowałem
sobie czas. Brałem nawet tabletki w brązowej polewie, które rzekomo miały mi
pomóc usunąć z ciała „pasożyty”. Ta wymówka była oczywistą brednią, ale
okazała się skuteczna. Nikt jej nie kwestionował, nie dopytywał, dlaczego nie
przychodzę do studia.
Coraz bardziej zagłębiałem się w ten świat nawrotu. Odwiedzała mnie
Jaime, ale wcale nie było miło, ponieważ źle się czułem, a ona nie rozumiała,
o co chodzi. To smutne, ale ludzie nie chcą uwierzyć, że ukochane osoby straciły
zdrowy rozsądek, piją i biorą, wystarczy więc, że dasz im byle jaką wymówkę,
a przyjmą ją bez zastrzeżeń. Dziewczyna, która nie miała wcześniejszych
doświadczeń z chorobą narkotykową, musiała być całkowicie nieświadoma
podłych tricków ćpuna. Dlatego mogłem na haju spędzić połowę lata i całą
jesień, i udawać, że wcale tak się nie dzieje. Powtarzałem: „Jestem chory”
i rozpadałem się fizycznie i emocjonalnie. Jaime była tolerancyjna, a to dobrze
świadczy o jej charakterze, bo nie należała do tych, którzy opuszczają tonący
statek. Nie przyszło jej do głowy, żeby się wycofać, po prostu była, a nie
o wszystkich mogę tak powiedzieć. Nie wiem nawet, czy mogę tak powiedzieć
o sobie.
Zacząłem zostawiać dość wyraźne ślady. Pewnego dnia pojechałem do
studia. Flea przechodził obok samochodu i zobaczył opakowanie po cheetos na
podłodze. To w gruncie rzeczy mogło mnie zdradzić, ponieważ gdybym był
czysty, nawet bym nie pomyślał o jedzeniu takich świństw. Flea nie był jednak
pewien, czy nie zostawiła tego Jaime, nigdy więc nie dodał dwa do dwóch.
Innym razem Jaime była u mnie i zamówiliśmy jedzenie. Przyłapałem dostawcę
na schodach i zaproponowałem mu sto dolarów napiwku, jeśli mi da całą
gotówkę, którą ma przy sobie – napiwek i gotówkę chciałem przelać na swoją
kartę kredytową. Jaime podsłuchiwała ze szczytu schodów. Prowadziłem
negocjacje w konfidencjalno-przebiegły sposób, próbując dobić tego brudnego
targu z dostawcą, który nawiasem mówiąc przystał na moją ofertę.
– O co chodziło? – zapytała Jaime, a ja musiałem wciskać jej obrzydliwe
łgarstwa.
W połowie października graliśmy dwa koncerty z Rolling Stonesami. To był
trudny okres, ponieważ odwiedził mnie ojciec. Wróciłem do domu po pierwszym
koncercie i pod jakimś mało przekonującym pretekstem pojechałem do miasta,
żeby kupić niewielką ilość narkotyków. Nie byłem jak Jimi Hendrix albo Janis
Joplin. Nie potrafiłem ćpać, a potem wychodzić na scenę i całą duszę i serce
wkładać w występ. Kiedy ćpałem, byłem połową człowieka, który miał w sobie
połowę radości.
Chociaż otwieranie koncertu dla Rolling Stonesów to i tak gówniana robota.
Nikomu bym jej nie polecał. Dostajesz taką propozycję i myślisz: Jeżeli spojrzeć
na sprawę pod kątem historii, to po Beatlesach drugi najważniejszy zespół rockowy
w dziejach muzyki. Mamy okazję otrzeć się o historię. Rzecz jednak w tym, że
obecnie widownię Rolling Stonesów stanowią prawnicy, lekarze, księgowi,
właściciele firm budowlanych i agencji nieruchomości. To konserwatywni
i bogaci ludzie. Nikt nie tańczy, nie szaleje. Koszty biletów i gadżetów są
astronomiczne. To raczej sytuacja typu „Chodźmy do centrum handlowego
Rolling Stonesów i obejrzyjmy ich występ na wielkim ekranie”.
Całe doświadczenie jest okropne. Nie pozwalają ci przeprowadzić próby
dźwięku. Wyznaczają dla ciebie jedną ósmą sceny. Pokazują ten maleńki
kawałek i mówią: „To dla was. Nie będziecie mieć świateł, nie wolno wam
korzystać z naszego systemu nagłaśniającego. A przy okazji, widzicie tę
drewnianą podłogę? To stare drewno z brazylijskiej dżungli, sprowadzone
specjalnie dla Micka. Tutaj tańczy. Wystarczy, że na nie spojrzycie, i nie
zapłacimy wam”. W gruncie rzeczy dostajesz ten mały telewizyjny plan na
scenie i grasz dla osiemdziesięciu pięciu tysięcy bogatych, znudzonych jak
mopsy fanów, którzy powoli zajmują miejsca. Wszyscy ubrani są w skórzane
kurtki Rolling Stonesów i przeglądają katalogi, zastanawiając się, które T-shirty
Rolling Stonesów i które spodnie Rolling Stonesów tym razem sobie kupią.
Byliśmy muzyką stanowiącą tło dla wchodzących, siadających, przegryzających
przekąski i kupujących ubrania. To był koszmar.
W listopadzie poszedłem do studia i spróbowałem coś zaśpiewać, ale mój
stan zupełnie na to nie pozwalał. Wykonałem marną robotę. Byłem chudy,
zapadnięty w sobie, miałem brzydką cerę, wystrzępione włosy, podkrążone
i martwe oczy. Sprawa jeszcze się nie wydała, wszyscy myśleli, że jestem
wykończony po trwającej całe lato chorobie. Zaczynałem sobie uświadamiać, że
uzależnienie od narkotyków to choroba postępująca i jeśli, Boże broń, znowu
zaczniesz brać, będzie gorzej niż poprzednim razem.
Kiedy odwiedzała mnie Jaime, przez kilka dni zmuszałem się do obywania
bez prochów, potem wsadzałem ją do samolotu i ruszałem prosto do
śródmieścia. Kilka razy miałem bliskie spotkania ze stróżami prawa. Pewnego
dnia paliłem kokę w samochodzie i byłem na takim haju, że zupełnie nie
nadawałem się do prowadzenia. Pod siedzeniem miałem narkotyki
i odpowiednie narzędzia. Musiałem jechać dość niepewnie, bo zatrzymał mnie
policjant. Opuściłem okno do połowy, a ten młody, wyglądający na
bezwzględnego gliniarz poświecił na mnie latarką i powiedział:
– O, to pan Kiedis! A niech mnie! Przykro mi, sir, proszę wybaczyć, że pana
zatrzymałem, ale muszę panu powiedzieć, że to dość niebezpieczna okolica,
powinien więc pan zachować tu ostrożność. Życzę dobrej nocy.
Takiego traktowania się nie spodziewałem.
Innym razem kupiłem oba rodzaje prochów, po czym odjechałem,
nieprawidłowo włączając się do ruchu. Zatrzymała mnie policja. Kokę
wepchnąłem pod popielniczkę, ale kulki heroiny trzymałem w ręce. Nie
chciałem, żeby mnie aresztowali, szybko więc je połknąłem. Ponieważ nie
rozpuszczały się w żołądku, nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Kiedy
gliniarz zapytał mnie, co robiłem w tej okolicy, wymyśliłem historyjkę o wizycie
u dziewczyny. To go ułagodziło i nie przeszukał samochodu. Potem musiałem
zawrócić i dokupić heroiny.
Tak zaczął się maraton ćpania. Cztery dni później skończył mi się towar. Był
środek dnia, czułem się fatalnie i delirycznie. Wydałem całą gotówkę, a ostatnią
rzeczą, na jaką miałem ochotę, była jazda w południowym upale do centrum
i dobijanie targu z dilerami. Wybrałem się więc do sklepu monopolowego, ale
tyle było we mnie toksyn, że musiałem zejść na bok i zwymiotować do rynsztoka.
W trakcie rzygania spojrzałem w dół i dostrzegłem trzy nietknięte kulki heroiny.
Tak! Darmowe prochy. Wygrałem los na loterii! – pomyślałem. Wyłowiłem kulki
i zaoszczędziłem sobie wyprawy do śródmieścia.
W grudniu przyjechała Jaime. W tym czasie byłem już kompletnie
uzależniony, bo przez kilka miesięcy bez przerwy paliłem cracka i herę. Wizyta
Jaime była związana z bożonarodzeniowymi wyjazdami do naszych rodzin.
Podczas rozmowy telefonicznej oboje zdecydowaliśmy, że podarujemy naszym
ojcom wielkie samochody. Jaime doskonale sobie radziła jako modelka i chciała
kupić tacie pickupa, ja dla Blackiego wybrałem bronco. Blackie jakiś czas temu
wrócił do Michigan. Tuż po sukcesie Brown Sugar odwiedziłem go, miał małe
mieszkanie w śródmieściu Grand Rapids. Olśniło mnie, że zarobiłem górę
pieniędzy i powinienem zadbać o ojczulka. Znaleźliśmy ładny dom nad
jeziorem w Rockford, na wsi, i tato się przeprowadził.
Jaime i ja załatwiliśmy transport trucka do Pensylwanii, a do Michigan
mieliśmy jechać nowym, luksusowym, obszernym bronco. Po świętach
wybieraliśmy się we dwójkę na Karaiby, do kurortu na wyspie St. John nad
zatoką Caneel. Jaime wciąż nie wiedziała, co się ze mną dzieje, ponieważ
jednak ubrania wisiały na mnie jak na wieszaku, domyślała się, że jestem chory.
Ja odpowiadałem:
– Och, dojdę do siebie, bo wyjeżdżamy na Boże Narodzenie, potem
spędzimy jakiś czas na Karaibach, wszystko będzie dobrze, jak się stąd
wyrwiemy.
Nie miała pojęcia, że mój idiotyczny plan zakładał, że kupię kokę i heroinę
i będę się odzwyczajał w trakcie podróży przez kraj. To nie był dobry pomysł, ale
ja przekonałem siebie, że im dalej będę od LA, tym mniej będę brał. Musiałem
wykonać kilka wypraw do śródmieścia, podczas których kupowałem wszystko od
każdego napotkanego dilera.
Jaime zostały jeszcze ostatnie świąteczne zakupy. W tym czasie paliłem
fajkę co dziesięć minut, gdziekolwiek byłem: w budce telefonicznej, w łazience,
za drzewem. Na haju nie zachowywałem się dziwnie, ponieważ byłem już do
tego przyzwyczajony. Zabraliśmy się więc za pakowanie. Jaime cieszyła się
bliską podróżą przez całe Stany, a ja cieszyłem się razem z nią, chociaż
w rzeczywistości w głowie mi wirowało. Zawiozłem ją na Melrose, gdzie
w luksusowym sklepie z obuwiem chciała kupić pantofle. Jak tylko wysiadła
z samochodu, zapaliłem fajkę. Siedziałem i zaciągałem się jak szalony, kiedy
nagle usłyszałem walenie w szybę. To była Jaime. Przyłapała mnie na gorącym
uczynku. Maskarada, którą tak długo uprawiałem, została odkryta. Ja byłem
zdruzgotany, ona wstrząśnięta. Wystawiła środkowy palec i chciała uciec, ale
złapałem ją i namówiłem, żeby wróciła do samochodu.
Gorączkowo szukałem rozwiązania problemu, przypominając sobie rady
udzielane na spotkaniach. Nie miałem innego wyjścia, musiałem opowiedzieć
jej, co się wydarzyło, w jaki sposób znalazłem się w tej sytuacji i co zamierzam
zrobić, o ile nie będzie to oznaczało, że natychmiast przestaję brać.
Pojechaliśmy do Waddle’s Park i tam usłyszała wszystko, całą tę ponurą historię.
Powiedziałem, że kocham ją z całego serca, że wszystko bym dla niej zrobił, że
już wcześniej miałem ten sam poważny pieprzony problem i wiem, że nie
istnieje łatwe rozwiązanie. Przedstawiłem jej swój plan: w trakcie podróży będę
powoli odstawiał heroinę i kokainę tak, że do Michigan dojadę czysty. Było to
tymczasowe rozwiązanie potężnego, zagrażającego życiu problemu, które
przypominało przyłożenie plastra na przeciętą tętnicę szyjną.
Jaime nie chciała mnie słuchać.
– Pierdol się, ty skurwysynu. Gdzie mój bilet na samolot? Wracam do domu.
Jesteś dupek, kłamca, drań.
– To prawda, wszystko się zgadza, ale powinnaś zostać. Wezmę, co trzeba,
a kiedy dojedziemy do Michigan, będę czysty jak śnieg.
Jaime powiedziała, że od dawna coś podejrzewała, mówiła mojej mamie
i Flea, że chyba znowu biorę. Ze wszystkich strasznych, poniżających,
upokarzających, popieprzonych uczuć, jakich doznaje narkoman, jednym
z najgorszych jest świadomość, że twoja dziewczyna dla twojego dobra spiskuje
z twoimi najlepszymi przyjaciółmi i rodziną. To ostateczne poniżenie, ta
wiedza, że twój najlepszy przyjaciel i twoja dziewczyna rozmawiają o tobie za
twoimi plecami, ponieważ bierzesz. Potem w sprawę włącza się rodzina
i czujesz się żałośnie. Wiesz, że chodzi im o ciebie, chcą ci pomóc, i reagujesz
warczeniem: „Trzymajcie się z daleka, nawet nie próbujcie nic robić, nie
potrzebuję waszej pomocy, nie chcę waszej pomocy, proszę, nie rozmawiajcie
nawet o mnie!”
Wreszcie zgodziła się pojechać ze mną. Nie sądzę, by zdawała sobie sprawę,
jak trudno jej będzie przebywać w jednym samochodzie ze mną ćpającym co
dziesięć minut, dopóki nie skończy się towar. Wyjechaliśmy z Kalifornii na
pustynię, a ja musiałem robić te wszystkie postoje, bo nie byłem pewien, czy
mam palić przy niej, czy raczej się z tym ukrywać. Sama myśl, że Jaime będzie
patrzyła, jak biorę, coraz mniej mi przeszkadzała, ale wciąż nie było to moje
ulubione zajęcie, ponieważ od strony fizjologicznej przyjmowanie narkotyków
jest obrzydliwe.
W pewnym momencie zbyt byłem oszołomiony, za kierownicą usiadła więc
Jaime. Płakała, bo słuchaliśmy płyt Nirvany – Unplugged i Mazzy Star. Nadeszła
noc, jechaliśmy przez góry Arizony. Droga była mokra i niebezpieczna. Nagle
nie wiadomo skąd wyskoczyło coś, co wyglądało na potężnego, większego niż
samochód łosia, i przebiegło przez drogę. Jaime skręciła gwałtownie, ale nic
nam się nie stało. Kiedy spojrzałem na drogowskaz, uświadomiłem sobie, że
w tym miasteczku moja babka zginęła w wypadku. Potraktowałem to jak omen,
jakby duch tego łosia mówił do mnie: „Obudź się, ty skurwysynu, bo umierasz”.
To nie był pierwszy raz, kiedy na haju miałem kontakt z duchami. Pewnego
razu w trakcie tej ery nawrotu przyszedłem do domu w środku nocy
z kieszeniami pełnymi prochów, gotowy do roli szalonego naukowca. Szukałem
kluczy, kiedy usłyszałem okropny krzyk. Wydało mi się, że ktoś, kogo znam, stoi
na balkonie i wrzeszczy na mnie jak zwariowana czarownica. Nikogo jednak nie
widziałem. Cofnąłem się i zapytałem:
– Halo, jest tam kto? – I znowu usłyszałem ten przerażający krzyk.
Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że na spadzistym dachu nad sypialnią siedzi
potężny jastrząb. Patrzył na mnie i wrzeszczał ile sił w płucach tym udręczonym
ludzkim głosem.
Pomyślałem, że ten ktoś nie chce, żebym robił to, co robię. Jeśli nie
przestanę, to przypuszczalnie umrę. To powtarzało się co jakiś czas, mniej
więcej raz na miesiąc – po powrocie z szaleńczych wypraw narkotykowych jakiś
ptak, czasem była to sowa, wrzeszczał na mnie z dachu. Kiedy bierzesz, kieruje
tobą ta mistyczna mroczna energia, wewnętrzna siła, która nie chce się poddać.
Im jesteś słabszy, tym bardziej jej ulegasz i tym gorsze rzeczy z tobą robi. Kiedy
twój duch jest mroczny, kiedy twoje życie jest mroczne, cała twoja egzystencja
jest podatna na wpływ mrocznych duchów. Wiele razy widziałem to
u narkomanów. Z ich wyglądu, głosu, zachowania poznajesz, że rządzi nimi
mroczna energia, że to nie oni.
Pamiętam, że kiedy po śmierci Hillela wychodziłem z nałogu, śniło mi się,
że leżę w łóżku obok Ione. Był to jeden z tych okropnych wyrazistych snów, kiedy
w połowie przebywasz na jawie, w połowie we śnie. Cała te przerażająca energia
zgromadziła się pod sufitem mojej sypialni. Były tam demony, gobliny, ghule
i stwory, pełny asortyment przerażających sukinsynów. Wiedziałem, że zjawiły
się, by mnie załatwić, żeby powiedzieć: „Okay, twojego przyjaciela już mamy,
teraz twoja kolej”. Na początku myślałem: Nie zgadzam się, przyszliście pod zły
adres. Kiedy toczyłem tę psychiczną walkę, pojawił się dziadek wszystkich
mrocznych sił, ten potężny czarny anioł, i zajął cały sufit. Ale ja się opierałem.
Nie, nie, nie. Odejdźcie. Do widzenia. Tak wtedy zaczął się mój powrót do
trzeźwości.
Przyjąłem wiadomość od łosia. Pojechaliśmy dalej i znaleźliśmy motel.
W pokoju dalej ćpałem i Jaime nie wiedziała, co robić. Jej ból i cierpienie
zaczynały przybierać na sile. Zamknęła się w łazience i spędziła tam trzy
godziny. Na haju robiłem projekt wykorzystując odbijające światło litery, które
kupiłem na jakimś parkingu dla ciężarówek, i co pewien czas pukałem do drzwi
i pytałem:
– Jaime, wszystko w porządku?
Później zacząłem się martwić. Kiedy wreszcie otworzyła drzwi, zobaczyłem,
że na ramieniu wycięła sobie brzytwą literę „A”. Cały ten epizod był
przerażający, chociaż byłem naćpany, zaczynałem uświadamiać sobie, że nie
tylko sobie przyczyniam cierpień, ale także ludziom wokół mnie.
Następnego dnia pojechaliśmy do Flagstaff. Żadne z nas właściwie nie
spało. Ja ćpałem, Jaime była smutna, zła, zdezorientowana i udręczona tą
sytuacją, poszedłem więc do sklepu z ręcznie robioną indiańską biżuterią
i kupiłem dwa identyczne pierścionki. Dla mnie były one dowodem obietnicy, że
się zmienię i będziemy razem. Sądzę, że Jaime mogła to uznać za pierścionek
zaręczynowy, ale byłem zrozpaczony, zagubiony i chwytałem się brzytwy.
Głęboko kochałem tę dziewczynę i najbardziej na świecie chciałem być z nią, ale
nie potrafiłem przestać brać.
Wróciliśmy do samochodu. Na granicy Nowego Meksyku zatrzymaliśmy się
w motelu. Została mi ostatnia kulka heroiny, choć podróż trwała dopiero dwa
dni. Koka już dawno się skończyła, ale mnie bardziej zależało na takiej ilości
hery, która pomogłaby mi przetrwać kilka następnych dni. Mimo to oznajmiłem:
– To koniec. Biorę po raz ostatni.
Jaime miała już dość tego dramatu. Wprowadziłem całą działkę do
ostatniego okruszka w swój organizm, ale nawet na mnie nie podziałała.
Próbowałem przespać noc, a rano czekało na mnie to pieprzone piekło
odstawienia heroiny. Trząsłem się i miałem gorączkę. Choć przed nami była
jeszcze długa droga, Jaime została jedynym kierowcą – drobna, śliczna,
jasnowłosa księżniczka za kierownicą potężnego auta. Odsunąłem siedzenie,
wczołgałem się do rozłożonego na podłodze śpiwora i wypiłem całą butelkę
NyQuil. Zaczęły się wszystkie objawy głodu, pociłem się, dygotałem i traciłem
przytomność. Jaime prowadziła, jechała godzinami, podczas gdy ja
przeżywałem katusze w tym śpiworze. Dowiozła mnie do Michigan. Po raz
kolejny byłem w domu na święta, dręczony głębokim uzależnieniem od heroiny.
12.

Za murem

W domu trudno było ukryć mój problem z narkotykami. Przede wszystkim


wyglądałem jak chodzący szkielet. Poza tym Jaime już wcześniej powiedziała
mojej mamie o swoich podejrzeniach, która z kolei rozmawiała o tym
z Blackiem.
– Anthony miał problemy z żołądkiem, kiedy byłem u niego w październiku,
grał wtedy ze Stonesami – odparł ojciec. – W środku nocy musiał jechać do
apteki po pepto-bismol.
– Hola, o czym ty mówisz? – odparła Peggy. – On bierze.
Blackie zawsze wypierał ze świadomości mój nałóg. Przypuszczalnie było to
dla niego zbyt bolesne, udawał więc, że wszystko jest w porządku.
Teraz, kiedy mleko się rozlało, mogłem cieszyć się luksusem bycia w domu.
Wiedziałem, że muszę zacząć chodzić na spotkania i mnóstwo jeść. Godziłem
się z myślą, że nie będę brał, ale po raz kolejny nie zdawałem sobie sprawy, jak
poważny mam problem. Próbowałem go rozwiązać nieodpowiednimi środkami.
Udział w spotkaniach i powiedzenie prawdy o sobie jest rzeczą dobrą na
początek, ale zupełnie inną parą kaloszy jest zakładanie, że to wystarczy
i wszystko zaraz dobrze się ułoży. Trzeba na pełnym gazie zawrócić,
przepracować dwanaście kroków, żadnego nie pominąć, nie można tylko
pojawiać się w charakterze widza i oczekiwać, że wyzdrowienie nastąpi drogą
osmozy. Fuszerowałem.
Ale mieliśmy urocze Boże Narodzenie. Kupiłem mamie gorący basen na
tylne podwórko. Moja siostra Julie zaczęła umawiać się z chłopakiem
nazwiskiem Steve Simmons i wszyscy byliśmy szczęśliwi, że poznała człowieka,
który dobrze ją traktował. Z tej radości obrzuciliśmy ich górą kosztownych
prezentów. Kiedy masz za sobą narkotykowy ciąg i na co dzień mieszkasz
daleko od rodziny, czujesz się w obowiązku wynagrodzić to bliskim luksusowymi
dobrami materialnymi.
Jaime mogła trochę się odprężyć. Wstrząs i przerażenie zaczęły ustępować,
ja nie ćpałem i wrócił mi popęd seksualny, nasze życie stało się weselsze. Jaime
zaczęła sądzić, że czeka nas lepsza, jaśniejsza przyszłość. Kiedy sprawy między
nami dobrze się układały, doskonale się bawiliśmy, bo byliśmy przyjaciółmi i ze
wszystkiego się śmialiśmy. Jaime potrafiła rozładowywać moją powagę i była
wspaniałą towarzyszką. Jak cudownie jest kochać seksowną słodką dziewczynę,
która uwielbia koszykówkę.
W Wigilię Bożego Narodzenia pojechaliśmy do Blackiego samochodem
obwiązanym ogromną wstążką. Blackie otworzył, narzekając, że się
spóźniliśmy. Powiedziałem mu, żeby wyszedł i zobaczył swój prezent. Wyglądał
na zaskoczonego, rzuciłem mu więc kluczyki. Wtedy trochę się zdenerwował.
Wyszedł na podjazd, a kiedy zobaczył ten idealny na zimę w Michigan
samochód, mój biedny tato doznał wstrząsu. Popatrzył na samochód, popatrzył
na kluczyki i wstrzymując łzy, powiedział:
– Nie! Nie! To niemożliwe.
To było naprawdę wzruszające.
Świąteczny poranek należał do mamy. To był jej dzień w roku, cały dom
przystroiła ozdobami bożonarodzeniowymi. Nad kominkiem wisiały
staroświeckie skarpety dla każdego, dla Jaime oczywiście też. Wszystko
wyglądało jak na obrazku: golden retriever, padający śnieg i rozradowana Jenny,
moja najmłodsza siostra. To był magiczny czas.
Zszedłem na dół o wpół do ósmej i zapaliłem ogień w kominku. Pod
ogromną choinką było więcej prezentów, niż powinno zezwalać na to prawo.
Najpierw wszyscy poszliśmy po nasze skarpety, w których było dwadzieścia
osobno zapakowanych podarków od mojej mamy, gromadzonych przez nią
przez cały rok.
Potem otworzyliśmy prezenty. Moim zadaniem było je dostarczyć i wszyscy
dostawali biżuterię, eleganckie garnitury, swetry, sprzęt elektroniczny i tak
dalej. Steve Simmons wkroczył w sam środek idylli, ponieważ miłość
i szczodrość płynęły wielkim strumieniem. Pies miał kokardę na szyi, ogień
buzował, z piekarnika ciągle wyjmowano smakowite potrawy, z wieży rozlegały
się piosenki Johnny’ego Mathisa, Franka Sinatry i Binga Crosby’ego. W pewnej
chwili ten zwariowany Steve, nowa miłość mojej siostry, stanął na środku
i powiedział:
– Chcę wam zająć minutę, żeby powiedzieć, że to najpiękniejsze Boże
Narodzenie w moim życiu. Byliście wszyscy niesamowicie szczodrzy i tak wiele
mi daliście…
A my myśleliśmy: „Tak, chyba ma rację. Chyba rzeczywiście obrzuciliśmy go
prezentami”. Steve ciągnął:
– Ale to nie wszystko. O coś jeszcze chciałbym was poprosić.
W pokoju zapanowała cisza. „Chryste, czego ten facet jeszcze chce?”
– Wykorzystam ten moment, żeby poprosić o rękę waszą córkę i siostrę –
powiedział, po czym zwrócił się do Julie: – Czy za zgodą zgromadzonej tu
rodziny wyjdziesz za mnie, Julie?
Wszyscy zaczęli płakać. Nie potrafiłem uwierzyć, że ten człowiek oświadczył
się w obecności całej rodziny. Było to prawdziwe zwieńczenie tego poranka
i Julie odpowiedziała „tak”.
Kilka dni później polecieliśmy do Pensylwanii. Jaime bardzo się cieszyła, że
daje ojcu dżipa F-150, który w tamtej okolicy był symbolem prestiżu. Rodzice
Jaime okazali się na tyle liberalni, że pozwolili nam spać w jej dawnym pokoju,
położonym niedaleko ich sypialni. Czułem się niezręcznie, kochając się z nią
w tym domu. Miała niesamowity temperament, zrywała ze mnie ubranie
i nagiego rzucała na łóżko, a ja szeptałem:
– Słyszę ich w kuchni. Nie możemy robić za dużo hałasu.
Jaime wcale się tym nie przejmowała, chciała tylko być kochana.
Z Pensylwanii polecieliśmy na Karaiby. Wcześniej zadzwoniłem do mojego
biura podróży i poprosiłem o najbardziej czyste, pierwotne miejsce na wyspach.
Tydzień kosztował tam zawrotną sumę, ale po tym wszystkim, przez co
przeszedłem przez ostatnie pół roku, nie miało to dla mnie znaczenia. Chciałem
pojechać do najcieplejszego, najpiękniejszego, najbardziej odprężającego
miejsca, jakie mogłem znaleźć. Leżenie na słońcu, pływanie, jedzenie,
zwiedzanie nowych miejsc i uprawianie seksu – to była moja idea zdrowienia.
I okazała się skuteczna. Wynajęliśmy mały dom na plaży, bez telewizora
i telefonu, które by nas rozpraszały; wokół mieliśmy tropikalny raj.
Potrzebowałem tego. Po tygodniu objadania się homarami, rybami z grilla
i najprzeróżniejszymi deserami oraz ćwiczeń ubrania wciąż ze mnie spadały.
W końcu jednak odzyskałem siły.
Nadeszła pora powrotu do Los Angeles i stawienia czoła muzyce. Ponowne
spotkanie twarzą w twarz z Flea było trudne, bardziej wolałem jednak spotkać
się z nim wiedząc, że ustawiłem wskazówki mojego kompasu na kierunek
„Trzeźwość”, niż przypadkiem wpaść na niego, kiedy jestem na haju albo kiedy
kompas utknął na kierunku „Głupota”. W sytuacjach ostatecznych Flea zawsze
okazywał mi niesamowite wsparcie. Wstydziłem się i żałowałem, że zakłóciłem
naszą pracę, ale w przeszłości tyle razy nam się to zdarzało, że stało się to swego
rodzaju zwyczajem. Flea jest przyjacielem, który zajmuje się swoimi sprawami,
ale kiedy jest źle, natychmiast staje przy moim boku. W takich chwilach nie
wydaje osądów i akceptuje chaos. Nie myślę: „O cholera, teraz mi nagada. On
mnie potępi”. Postawę Flea można raczej określić tak: „Idioto, naprawdę bardzo
mi przykro, że musiałeś przez to przechodzić. Cieszę się, że żyjesz, i wracajmy
na imprezę”, czyli do pisania muzyki.
Dave w czasie wszystkich moich kłopotów pozostał trzeźwy. Rozumiał istotę
uzależnienia, był więc niesamowicie pomocny. Przypuszczalnie cierpiał
i martwił się, ale ani razu nie okazał, że źle odbiera moje zachowanie.
Niesamowita była ta gotowość mojego otoczenia do przebaczenia, tolerancji
i miłości.
Znowu stanąłem na nogi i przede wszystkim musieliśmy skończyć album.
Na koniec stycznia zarezerwowaliśmy studio, a tuż przed tym terminem Flea i ja
wybraliśmy się do Taos w Nowym Meksyku, żeby tam pisać, grać i skompletować
resztę materiału. Wynajęliśmy prawdziwą adobę. Zaszywałem się w sypialni
i pisałem, później Flea brał akustyczną gitarę basową albo gitarę i razem
pracowaliśmy nad piosenką. Byliśmy tam tylko cztery albo pięć dni, ale
codziennie mieliśmy nową piosenkę.
W czasie mojej nieobecności Flea zajął się wszystkim, pisał nawet teksty.
Napisał słowa do Transcending, stanowiącym jego hołd dla Rivera. Piosenka Pea
była próbą wyrażenia jego postawy życiowej. Napisał też intro do Deep Kicking
oraz linię wokalną do My Friends i Tearjerker. Zasypywał mnie większą ilością
materiałów, niż byłem przyzwyczajony, ale nie protestowałem, zresztą była to
konieczność, ponieważ długo nie brałem udziału w procesie twórczym.
W Taos było przyjemnie i wiele zrobiliśmy. Pewnego dnia weszliśmy nawet
na górę i w zamieci zjeżdżaliśmy na nartach. Z odzyskiwaniem trzeźwości
wiąże się przedziwna rzecz. Masz wrażenie, że się odradzasz. Jest coś
odurzającego w procesie powrotu, co stanowi integralny element całego cyklu
uzależnienia. Wykańczałeś się kokainą i heroiną, później udało ci się wydobyć
z tego bagna, twoje ciało i umysł odzyskują siły i na nowo łączą się z duchem.
W pamięci wciąż masz to przygniatające uczucie bycia niewolnikiem prochów,
porównując więc ten stan, czujesz się fenomenalnie. Jesteś szczęśliwy, że
żyjesz, czujesz zapach powietrza, widzisz wokół siebie piękno i znowu możesz
się pieprzyć. Do ciebie należy wybór, co zrobisz. Doświadczasz więc wielkiej
radości, że nie jesteś tam, gdzie byłeś, i trudno ci z niej zrezygnować. Gdzieś na
dnie świadomości wiesz, że po każdym zerwaniu z narkotykami czeka się to
wspaniałe uczucie.
Krótko mówiąc – rok później zapominasz, jak było źle, i nie masz tych
wspaniałych doznań wywołanych świeżo odzyskaną trzeźwością. Kiedy teraz
spoglądam w przeszłość, rozumiem, dlaczego człowiek przechodzi przez te
straszne cykle, jest przez długi okres trzeźwy, potem wraca do nałogu i nie chce
w nim pozostać, nie chce umrzeć, a równocześnie podejmuje połowiczne
działania, żeby wyzdrowieć. W terapii istnieje koncepcja, która mówi: „Środki
połowiczne prowadzą donikąd”. Kiedy jesteś chory, nie możesz przerywać
leczenia w połowie, żeby w połowie wyzdrowieć, bo wcale nie zdrowiejesz, tylko
wracasz do punktu wyjścia. Bez dogłębnej przemiany jesteś tym samym
facetem, a ten sam facet robi te same co przedtem, gówniane rzeczy. Ja
podejmowałem połowiczne działania i myślałem, że na tym układzie
skorzystam, ale nie korzystałem.
Wróciliśmy do studia i do końca lutego nagrałem wokale. Przez wiele
miesięcy nic nie robiliśmy, a tu – proszę! – mieliśmy wokale. Kiedy skończyłem
nagrywanie ostatniej piosenki, byłem taki tym ucieszony, że pomyślałem:
Mógłbyś to uczcić jakąś działką. W takim samym nastroju do świętowania byliśmy
z Hillelem po Uplift Mofo. Byłem pieprzoną przerwaną taśmą. Musiałem pobiec
do łazienki w studiu, bo sama myśl o jeździe do śródmieścia i kupieniu prochów
sprawiła, że w brzuchu zaczęło mnie kręcić, już nie mogłem się doczekać, kiedy
będę na haju. Potem pożegnałem się, powiedziałem wszystkim, że zobaczymy
się za tydzień, i raz jeszcze ruszyłem do miasta, by zapoczątkować niemożliwy
do przerwania łańcuch szaleństwa.
Niestety, za kilka dni przyjeżdżała do mnie z wizytą Jaime. Kiedy samolot
wylądował na LAX, ja byłem nieobecny bez usprawiedliwienia. Jaime musiała
prosto z lotniska pojechać do pracy, ciągle do mnie dzwoniła i pytała: „Gdzie
jesteś?” Zabijanie siebie przestaje być takie przyjemne, kiedy ludzie cię szukają,
a ty sprawiasz im zawód. A zabijanie siebie to świetna zabawa. Uciekasz przed
gliniarzami. Unikasz śmierci od noża dilera. Nieustannie ryzykujesz
przedawkowanie. Masz halucynacje. To podniecające. Ale myśl: O cholera, ktoś
mnie szuka psuje atmosferę tej szalonej imprezy.
Ukryłem się w motelu, to był początek wielkiej trasy po motelach. Nie
zamieszkałem w Peninsula ani w Four Seasons, na które bez trudu mogłem
sobie pozwolić. Nie, wybierałem Viking Motel albo Swashbuckler’s, podrzędne,
brudne, obskurne narkomańskie nory, gdzie mieszkały biedne rodziny, które na
nic innego nie mogły liczyć, prostytutki, dilerzy, alfonsi, bandyci i inni dranie.
A także grupa białych narkomanów uciekających przed prawdziwym życiem.
Przemieszkiwałem w takich motelach przy całej Alvarado Street, ponieważ
o kilka przecznic dalej kupowałem prochy. Może o to w tym chodziło. Kupujesz,
jedziesz parę przecznic, meldujesz się w motelu i od razu jesteś w środku
piekielnego kręgu. W znanym hotelu zawsze mogłeś wpaść na jakiegoś
znajomego.
Kiedy Jaime mnie szukała, nie byłem wybredny w kwestii moteli, tyle tylko
że tym razem zamieszkałem w Holiday Inn w Hollywood. Tam ona i Dave
Navarro mnie wyśledzili. Dave był na tyle sprytny, że zadzwonił do Bo, naszej
księgowej, i zapytał, gdzie dokonałem ostatniej transakcji kartą kredytową.
Zadzwoniła do firmy, a później powiedziała Dave’owi, że jestem w Holiday Inn.
Próbowałem przespać działanie heroiny i uciec przed tym bałaganem,
jakiego znowu narobiłem, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Podszedłem i zerknąłem
przez wizjer. Zobaczyłem Dave’a i kręcącą się z tyłu Jaime. To zła kombinacja,
twoja ukochana i przyjaciel spiskujący razem.
– No, idioto, otwórz drzwi – powiedział Dave. – Kocham cię i chcę ci pomóc.
Tak nie może być. Jedźmy od razu do ośrodka. Wyrzuć prochy i jedziemy.
Nie miałem zamiaru otwierać.
– Nic nie rozumiesz – zawołałem. – Naprawdę źle się czuję. Muszę się
przespać. Zadzwonię do ciebie później i pojedziemy wieczorem.
– Nic z tego. Jestem tu samochodem – odparł Dave. – Dzwoniłem już do
Exodusa. Mają dla ciebie łóżko. Otwórz drzwi.
Posłuchałem go, nie miałem sił dalej walczyć. Wszystko spieprzyłem,
a jedynym sposobem na ułagodzenie ludzi, którym moje zachowanie sprawiało
ból, było pójście do ośrodka. I poszedłem.
W kwietniu 1995 roku ośrodki odwykowe były zupełnie inne niż podczas
mojego pierwszego pobytu w roku 1988. Pójście do ośrodka stało się sprawą
powszechną. Exodus był znany z dwóch powodów. To stąd uciekł Kurt Cobain
w noc poprzedzającą jego śmierć. Kurt wdrapał się na wysokie na sto
dwadzieścia centymetrów ogrodzenie, choć mógł po prostu wyjść przez
frontowe drzwi. W Exodusie nie mają prawa nikogo trzymać wbrew jego woli,
przypuszczam jednak, że jeśli przy wyjściu nie chcesz nikogo spotkać, wybierasz
inną drogę.
Drugim powodem do sławy był prowadzący Exodus lekarz. Faceci jego
pokroju utrzymują, że wiedzą, jak narkotyki działają na ciało, ale dla mnie cała
ta wiedza nic nie znaczy. Dopóki ćpun jest na haju, wariuje. W tej samej chwili,
w której odstawia prochy i podejmuje pracę z programem, wkracza na drogę
prowadzącą do wyzdrowienia. To najprostszy plan na ziemi, ale próbują go
skomplikować psychiatrycznym żargonem i detoksykologią. Weźcie ćpuna
z ulicy, dajcie mu miejsce do spania i przekonajcie, żeby zaczął pracować nad
krokami, a jego stan się poprawi. Widziałem to u tysięcy narkomanów, z którymi
miałem kontakt, a którzy podjęli próbę zerwania z nałogiem. Nie ma znaczenia,
jak cudowny przeszli detoks albo jak wspaniałego mieli terapeutę.
Exodus stanowił część szpitala w Marina del Rey i był usytuowany na
uboczu. Nie miał związków z systemem więziennym, nie kierowano więc tam
ćpunów, którzy wybrali ośrodek zamiast więzienia. Urządzony był bardziej
elegancko niż Section 36, ale nie tak jak Promises w Malibu, przy którym Four
Season wyglądał jak Holiday Inn. Znowu jednak samo miejsce o niczym nie
decyduje. Albo jesteś gotowy do pracy i rozpoznania swoich problemów, albo
nie. Nie potrzebujesz luksusów Promises, możesz wyjść z nałogu w Armii
Zbawienia. Widziałem ludzi, którym się to w obu tych miejscach udawało,
i widziałem takich, którym w obu tych miejscach się to nie udawało.
Pobyt w ośrodku okazał się pięknym doświadczeniem. Nawiązałem tam
dziesięć najbardziej nietypowych przyjaźni w moim życiu. Wśród nich była
zwariowana staruszka z jakiegoś miasta na północy, brazylijski lekarz,
Teksańczyk, który łykał pigułki. Moim pierwszym współlokatorem był młody gej
ze stanu w sercu Ameryki, Kentucky, Missouri czy gdzieś tam. Opowiedział mi
klasyczną historię o młodym, nierozumianym przez nikogo chłopcu
wyrastającym w futbolowym miasteczku na Środkowym Zachodzie, któremu
obce są sprawy macho, ważne dla otaczającego go świata, przez co żyje
wyalienowany, izolowany i bojkotowany przez rodzinę. Przeprowadza się do
Hollywood, odnajduje braci gejów, odkrywa świat prochów i alkoholu, i tak
zaczyna się ta jego spiralna droga w dół. Do tego stopnia był uzależniony od
vicodinu, że rozgniatał tabletki i posypywał nimi płatki na śniadanie.
Po jego wyjeździe zamieszkał ze mną czarny anestezjolog z Inglewood,
który pochodził z niezwykle szanowanej rodziny. Rodzina była z niego dumna,
kiedy został lekarzem, ale potem się okazało, że przez lata zażywał najlepsze
narkotykowe leki, jakie udało mu się znaleźć. Tak samo jak my przyszedł do
ośrodka na trzydzieści dni. Na oko było widać, że kryje wiele tajemnic i jest
zdruzgotany tym, że zawiódł swoich bliskich. Kilka miesięcy po wyjściu
z ośrodka dostałem wiadomość, że lekarz miał nawrót. Nie mogąc znieść wstydu
i bólu, z jakim wiązałoby się spojrzenie rodzinie w oczy, zamknął się w szafie
w szpitalu, gdzie pracował, i wybrał najgorsze prochy do przedawkowania.
Kilkoro z nas, którzy byli z nim w Exodusie, pojechało na pogrzeb. Lekarz miał
liczną rodzinę, jeden z jego braci był kapłanem. W czasie uroczystości panowała
podniosła atmosfera i wszyscy wypłakiwali sobie oczy, łącznie z jego kumplami
z ośrodka, którzy zajęli miejsca w ostatnim rzędzie.
Otaczała mnie niezwykła mieszanina ludzi i ze wszystkimi się
zaprzyjaźniłem. W życiu innych dostrzegasz możliwość własnej śmierci.
Postępujesz tak samo jak oni, ale u siebie nie potrafisz tego zobaczyć. Zaczynasz
jednak widzieć tragedie i potencjalne cuda u innych. To sytuacja, która
naprawdę otwiera ci oczy i serce. Jesteś w pieprzonym szpitalu w Marina del
Rey, śpisz na wąskim łóżku, masz współlokatora w pokoju i na śniadanie musisz
chodzić do stołówki. To każe ci się zastanowić: Gdzie popełniłem błąd? Miałem
plan i naprawdę świetnie sobie radziłem, ale teraz jestem tu z bandą wariatów,
pielęgniarki, lekarze i opiekunowie mówią mi, dokąd mam iść, co mam robić, i muszę
zdawać relacje grupie. Cholera, myślałem, że jestem mądrzejszy.
Pewnego dnia mieliśmy spotkanie grupowe z rodzinami i przyjaciółmi, na
które przyszedł Flea. Terapeuta zadawał wszystkim pytania. Wreszcie przyszła
kolej na Flea:
– Okay, powiedz nam, co naprawdę czujesz, kiedy Anthony wychodzi
z domu, żeby ćpać, a ty nie masz pojęcia, gdzie on jest, nie wiesz nawet, czy
w ogóle wróci.
Spodziewałem się, że Flea powie: „Ach, ten sukinsyn okropnie mnie wkurza.
Umówiliśmy się na próbę i pisanie. Czekałem dwanaście godzin, a ten drań się
nie pokazał. Jestem gotowy zająć się czymś zupełnie innym”. Zamiast tego Flea
się rozpłakał, czym zupełnie mnie zaskoczył.
– Boję się, że umrze – powiedział. – Nie chcę, żeby umierał, ale od lat
w każdej chwili się tego spodziewam.
Nie miałem pojęcia, że czuł coś takiego.
Podczas pobytu w Exodusie zapoczątkowałem praktykę, która stanowi
ważną część mojego życia do dzisiaj. W czasie tamtego pięcioipółletniego
okresu trzeźwości nigdy nie modliłem się ani nie medytowałem. Nie
wiedziałem, jak kultywować świadomy kontakt z siłą potężniejszą ode mnie.
Jeden z pracowników Exodusu zaproponował, żebym każdy dzień zaczynał od
modlitwy. Dla każdego, kto zdrowieje, to początek programu. Nigdy wcześniej
nie sądziłem, że coś takiego będę robił, ale pewnego dnia rano spojrzałem
w lustro i pomyślałem: Marnujesz swoje życie, może więc powinieneś wypróbować
pomysł człowieka, który radzi sobie doskonale.
Zacząłem co rano się modlić. A kiedy otworzyłem mój umysł na koncepcję
siły wyższej, nigdy z nią nie walczyłem. Gdziekolwiek chodziłem, czułem
i widziałem dowody istnienia inteligencji twórczej we wszechświecie, kochającej
potęgi większej ode mnie, która objawiała się w naturze, ludziach, wszędzie.
Moje modlitwy i medytacje z upływem lat nabierały mocy i stały się ważnym
elementem mojego wyzdrowienia i codziennych doświadczeń.
Podczas trzydziestodniowego pobytu w ośrodku ani razu nie pomyślałem
o odejściu. Zrozumiałem, że jestem tu po to, by pracować i dzięki temu wrócić
na szlak. Przez pierwsze pięć dni dają ci całe mnóstwo leków do odtrucia.
Dostajesz wodzian chloranu, który uśpiłby słonia. Dają ci darvocet i colondine na
obniżenie ciśnienia krwi. Kiedy widzisz faceta w szlafroku, który wlecze się
korytarzem, szurając kapciami, to wiesz, że ten biedak jest na detoksie.
Pierwsze kilka dni bez leków to trudna przeprawa: masz gęsią skórkę i musisz
poradzić sobie z faktem, że niczego nie bierzesz. Ale to mija, zaczynasz czuć się
lepiej. Przez cały dzień cię karmią, każą ćwiczyć i chodzić na spotkania. Czas
masz wypełniony zajęciami.
W ośrodku odwiedziła mnie Jaime. Bob Timmons przyprowadził do mnie
Chrisa Farleya i dobrze było czuć, że mam jego wsparcie. Kim Jones przyjechała
ze swoimi dwoma pięknymi synkami. Wolno mi było trzymać w pokoju
magnetofon i na okrągło słuchałem pierwszej taśmy grupy Elastica. Po
ukończeniu trzydziestodniowego programu wróciłem do świata żywych. Dzięki
Bogu, byłem na tym świecie, kiedy ojciec Jaime go opuścił. Umarł w czerwcu,
a ja mogłem pojechać do Pensylwanii i być z Jaime i jej rodziną w tym trudnym
okresie.
Latem zespół ostatecznie wyszlifował materiał na płytę i zaczęliśmy kręcić
teledyski. Mieliśmy kilometry taśmy, ale nic do nas nie trafiało, znowu więc
zwróciliśmy się do Gavina Bowdena, szwagra Flea. Zaproponował, żeby teledysk
do Warped nakręcić we wnętrzu olbrzymiego drewnianego cylindra. Zdjęcia
trwały dwa dni i był to nasz najdroższy teledysk. Wciąż myślę, że ma w sobie
elementy wielkości.
Największą uwagę zwracała w nim scena, w której Dave mnie całuje. Flea,
Dave i ja mieliśmy wyjść zza ściany i wykonać tajemniczy taniec cieni.
Kręciliśmy tę scenę chyba dziesięć razy pod rząd, ale Gavin wciąż uważał, że nie
jest tak, jak powinno być, wróciliśmy więc na nasze miejsca, by spróbować
jeszcze raz. Dave odwrócił się do mnie i powiedział:
– Jak teraz wyjdziemy zza rogu, pocałuję cię, żeby całości nadać pieprzyku.
– Dobry pomysł – odparłem, bo sądziłem, że będzie to przyjacielski
pocałunek.
Wyszliśmy zza tej ściany i Dave podszedł, żeby, jak sądziłem, cmoknąć
mnie w usta, co już było dostatecznie zwariowane jak na rockowy teledysk, ale
zupełnie nieoczekiwanie Dave rozchylił wargi i zaczął namiętnie mnie całować.
Nie byłem zdenerwowany czy zakłopotany, tylko zaskoczony.
Było to jedno z tysiąca ujęć, jakie nakręciliśmy, dłużej się więc nad tym nie
zastanawialiśmy, zajęliśmy się czym innym. Po kilku tygodniach dostaliśmy
zmontowany teledysk, w którym scena pocałunku zajmowała poczesne miejsce.
Zaraz zadzwonił do nas Eric Greenspan, nasz prawnik.
– Ludzie z Warnera widzieli teledysk i chcą, żebyście usunęli pocałunek –
powiedział.
– Dlaczego?
– Ich zdaniem to nie ma wartości rynkowej. A ja sądzę, że tobie też powinno
na tym zależeć. Istnieje ryzyko, że zniechęcisz do siebie sporą część swoich
fanów.
Kiedy zobaczyłem scenę pocałunku, miałem do niej stosunek obojętny, ale
skoro garnitury z korporacji mówiły: „Bez pocałunku”, ja natychmiast się
uparłem: „Wręcz przeciwnie, pocałunek zostaje”. Przedyskutowaliśmy to
w zespole i głosowaliśmy za zachowaniem tej sceny. Gwałtownie zareagowali
członkowie męskich bractw w college’ach. Dostawaliśmy listy, w których
nazywano nas „pedałami”, plotki zaczęły się szerzyć, a my zwątpiliśmy
w trafność naszej decyzji. Potem jednak pomyśleliśmy: „Pieprzyć to. Może był
najwyższy czas pozbyć się tych kmiotków”. Jeśli nie potrafili zaakceptować
naszych poczynań, to my ich nie potrzebujemy.
Po raz kolejny mieliśmy kłopoty z Warnerem, kiedy poprosiliśmy Gavina
o zrobienie teledysku do Aeroplane. Zaproponował coś absolutnie ekstra:
kosztowny hołd złożony choreografowi Busby’emu Berkeleyowi z udziałem
tancerek w gorących kostiumach meksykańskich cholitas, ostrych dziewczyn
gangsterów z mocnym makijażem i długimi włosami. Chcieliśmy mnóstwa
półnagich ciał, seksownych tańców, żucia gumy i wydmuchiwania balonów.
Kręciliśmy w basenie z cyrkowcami na trapezach i podwodnym baletem na
starym planie MGM, który niedługo miał ulec likwidacji. Problem polegał na
tym, że zdjęcia nadzorowała przedstawicielka Warnera, jak się okazało
politycznie poprawna feministka.
Po zmontowaniu teledysk prezentował się wspaniale. Gavinowi udało się
uchwycić gorące Meksykanki w zbliżeniach i pod rewelacyjnymi kątami, ale
kobieta z Warnera była nieustępliwa w kwestii nagości. Trzeba pamiętać, że
choć w porównaniu ze współczesnymi teledyskami Jay-Z nasz wydawałby się
grzeczny, to jak na tamte czasy był prowokujący. Zostaliśmy zmuszeni do
pójścia na kompromis, wypośrodkowania między naszym podejściem a jej
estetyką. W rezultacie nie wykorzystaliśmy ujęć, które były naprawdę szokujące,
piękne, przyciągające uwagę i niepokojące równocześnie.
Tamtego lata wybrałem się w pierwszą z dwóch wypraw na Alaskę. Razem
z Flea, naszym byłym perkusistą Cliffem Martinezem oraz naszym przyjacielem
Martym Goldbergiem pływaliśmy przez tydzień kajakami po najgłębszych
fiordach południowej Alaski. Podróż była niesamowita, zwłaszcza że Cliff
i Marty okazali się rewelacyjnymi kucharzami, którzy w środku największej
dziczy potrafili przyrządzić trzygwiazdkowe posiłki.
One Hot Minute została wydana we wrześniu. Byliśmy dumni z tej płyty,
mimo że nie była tak dobra, jak mogłaby być, gdybyśmy po Blood Sugar
utrzymali zespół. Ale jak na zupełnie nową grupę rezultat był niezły,
porównywalny, powiedzmy, z Mother’s Milk, pierwszym albumem, który
nagraliśmy z Johnem i Chadem.
Przed wyjazdem w trasę miałem udzielić kilku wywiadów promujących płytę.
Zacząłem wówczas znowu ćpać i pewnego wrześniowego dnia zaszyłem się
w domu. Telefon ciągle dzwonił, w końcu podniosłem więc słuchawkę. To był
Louie.
– Stary, przed twoim domem jest ekipa MTV. Są gotowi do zdjęć.
Przypomniałem sobie, że tego dnia miałem w domu udzielić wywiadu VJ
Kennedy’emu. Zwlokłem się na dół. Wyglądałem na chorego, bez życia,
a musiałem przed kamerą odpowiadać na wszystkie te pytania zadawane przez
tryskającego energią, słodkiego Kennedy’ego. „Minęło sporo czasu od waszej
ostatniej płyty, i tak dalej…” Kompletna klęska.
Wyjechaliśmy w trasę. Chociaż wcześniej byłem w ciągu, nigdy do głowy mi
nie przyszło, żeby brać w drodze. Wiedziałem, że to natychmiast wszystko by
zniszczyło. Zaczęliśmy od Europy. Po raz pierwszy mieliśmy grać na żywo od
czasu festiwalu w Woodstock, więc przypominaliśmy silnik wymagający
podregulowania. Czułem się w pewnym sensie odpowiedzialny za to, że nie
jesteśmy tak dobrzy, jak moglibyśmy być, ponieważ niedostatecznie
koncentrowałem się na moich muzycznych zadaniach. Nie byliśmy źli, trafiały
się wspaniałe momenty, czułem jednak, że brakuje mi wyrazu, i jako muzyk
niezbyt sobie ufałem.
Najbardziej pamiętnym epizodem naszej europejskiej trasy było poznanie
Sherry Rogers, która później została żoną naszego menedżera trasy, Louisa
Mathieu, i matką jego dzieci. Poznaliśmy ją w Amsterdamie, gdzie pracowała
u naszego starego kumpla Hanka Schiffenmachera. Podczas każdego pobytu
w Amsterdamie odwiedzaliśmy Henky’ego Penky’ego, żeby zrobił nam kolejne
tatuaże. Tym razem była tam ta gorąca, urocza, pełna ikry młoda dama
imieniem Sherry. Miała na sobie kostium gumowej lalki, pomyśleliśmy, że
świetnie by było, gdyby w tym stroju wyszła z nami na scenę. Następny koncert
dawaliśmy w Belgii. Sherry pojechała z nami i powaliła nas na kolana, kiedy na
oczach wszystkich rozebrała się w garderobie i włożyła gumowy kostium.
Podczas koncertu wiele razy wchodziła na scenę, by otrzeć nam pot z czoła,
podać napoje i zapalić Dave’owi papierosa.
Trasa po Stanach, która miała rozpocząć się w połowie listopada, została
przełożona – ten jeden raz nie z mojej winy – na początek lutego. Z Barcelony
więc, gdzie graliśmy ostatni europejski koncert, pojechałem prosto do Nowego
Jorku, do Jaime. Jaime opuściła swoje obskurne lokum w wieżowcu w Chinatown
i przeprowadziła się do uroczego, przytulnego, luksusowego apartamentu
z widokiem na pomnik La Guardii na południe od Washington Square Park. To
była spokojna, miła okolica. Spędziliśmy tam przyjemnie jesień, po czym jak
zwykle zaczęliśmy wczesne przygotowania do naszych corocznych
bożonarodzeniowych podróży. Wtedy też pojawiły się pierwsze oznaki, że nie
wszystko między nami układa się dobrze. W doskonałych nastrojach zaczęliśmy
świąteczne zakupy. Chodziliśmy w padającym śniegu i w przedświątecznej
atmosferze z radością kupowaliśmy prezenty dla rodziny. Ponieważ
postanowiłem, że Blackiemu dam meble do jego nowego domu, poszliśmy do
ABC Carpet na dolnym Broadwayu i wybraliśmy ładne sprzęty.
Wracałem do tego sklepu kilka razy, żeby ustalić warunku dostawy. Raz
byłem tam sam, stałem koło windy, kiedy minęła mnie elegancko ubrana
kobieta po dwudziestce. Była piękna i miała styl, kiedy czekała na windę,
zamieniliśmy kilka słów. W mojej głowie odezwał się głos: Mógłbyś się z nią
ożenić. Twoja żona zaraz wsiądzie do windy i na zawsze zniknie, może więc od razu
coś zrób. W tej samej chwili nadjechała winda, dziewczyna wsiadła i na zawsze
zniknęła z mojego życia. To wtedy po raz pierwszy w moim związku z Jaime taka
myśl w ogóle przyszła mi do głowy. Nie potrafiłem stwierdzić, czy ulegam sile
imaginacji, czy też istotnie było coś w spojrzeniu albo w sposobie poruszania się
tej kobiety, ale nie ulegało wątpliwości, że zapowiadają się kłopoty.
Nadeszło Boże Narodzenie i odwiedziliśmy nasze rodziny. Tamtego roku
dałem mojej mamie jej pierwsze luksusowe auto, fabrycznie nowego,
ulepszonego forda explorera, którego diler samochodów z zachodniego
Michigan specjalnie pomalował, przystosował i wyposażył dla swojej żony, ale
się z nim rozwiodła. Blackie znalazł to auto i poczynił stosowne ustalenia.
Później Jaime i ja spędziliśmy kilka dni w Pensylwanii, jednak po niedawnej
śmierci jej ojca nie były to zbyt radosne chwile.
Na sylwestra wróciliśmy do Nowego Jorku. Miałem serdecznie dość komercji
związanej z tym świętem i okazywanego przez wszystkich przymusu, że to musi
być najlepsza noc w ich życiu, zdecydowałem więc, że położymy się spać przed
północą. Przytuliliśmy się do siebie na kanapie i obejrzeliśmy film, a około wpół
do dwunastej zgasiliśmy światło i zasnęliśmy.
Kilka dni później doznałem objawienia, że ten etap w moim życiu dobiegł
końca i nadeszła pora, żebym znowu był sam. Pewnego dnia popatrzyłem na
Jaime i pomyślałem: Już nie jestem w niej zakochany. Bez żadnego powodu. Nic
nie zrobiła. Nie chodziło o jej sposób poruszania się ani o to, co i jak mówi,
ponieważ nigdy nie zrobiła nic, co uznałbym za nie do zniesienia. Po prostu
w głowie zaświtała mi myśl. To było tak, jakby podniosła się mgła. Myślałem:
Chryste, co ja robiłem przez ostatnie dwa lata? Czas poczynić pewne zmiany.
Myślałem tak na trzeźwo. Nie miałem najmniejszego zamiaru ćpać.
Prawdopodobnie wyrządziłem sobie dostatecznie wiele szkód i teraz nie
byłem w stanie kochać Jaime. Ten głos w mojej głowie uświadomił mi wyraźnie,
że zignorowanie go od tej chwili będzie oznaczać udawanie uczuć. Wiedziałem,
że przede mną najgorsza ze wszystkich rzeczy. Dla mnie łatwiejsze byłoby
pozostanie w niewygodnym związku niż powiedzenie: „Odchodzę”. Zawsze
fatalnie sobie z tym radziłem. Nie potrafiłem powiedzieć: „Nie chcę dłużej
z tobą być”. Już raczej wolałem skrzywdzić siebie, co jest częścią moich cykli.
Powiedziałem Jaime, co myślę, ale nie chciała się z tym pogodzić. Odparła,
że planowała małżeństwo ze mną, że chciała urodzić mi dzieci, a było to
najsmutniejsze ze wszystkiego, co mówiliśmy w czasie tych dyskusji. Wróciłem
do Los Angeles, przyjechała za mną. Było dużo łez i argumentów, wreszcie
spakowała się i nocnym lotem wróciła do domu.
Ponieważ osobie, na której naprawdę mi zależało, sprawiłem tyle bólu,
zyskałem doskonały pretekst do kolejnego narkotykowego ciągu. Zaczął się
w piątkowe popołudnie. Pojechałem na moim motocyklu do domu Lindy’ego na
spotkanie w sprawach zespołu. Po drodze zatrzymałem się w śródmieściu
i napełniłem kieszenie prochami. Lindy, Flea i ja omówiliśmy bieżące sprawy.
Wyszedłem i kilka przecznic dalej, w biały dzień, zapaliłem fajkę prosto na
ulicy. Kiedy narkotyk uderzył mi do głowy, wsiadłem na motor i odjechałem.
Ćpałem bez przerwy dwa lub trzy dni, paliłem cracka i brałem herę, i zupełnie
nieoczekiwanie znowu znalazłem się na dnie.
Uznałem, że będę miał poważne kłopoty, jeśli zostanę w Los Angeles,
otworzyłem więc książkę telefoniczną na żółtych stronach i zadzwoniłem do
Aeromexico. Znalazłem najlepszy hotel w Cabo San Lucas, pięknej
miejscowości, w której kilka lat wcześniej pracowałem z Flea nad piosenkami.
Byłem tak naładowany heroiną, że zagrażałem samemu sobie, drapiąc się do
krwi, i na pewno nie mogłem przed nikim ukryć swojego stanu. Na lotnisko
pojechałem taksówką. Zaoszczędziłem garść kulek heroiny, dzięki którym
zamierzałem przetrwać jakoś pierwszy okres odstawienia. Bez problemu
wsiadłem z narkotykami na pokład, ale niepokoili mnie meksykańscy celnicy,
ukryłem więc heroinę w komorze na kasety w odtwarzaczu.
Kiedy wylądowałem w Meksyku, wciąż byłem na haju. Moje włosy sterczały
jak anteny na wszystkie strony. Na lotnisku odprawa celna przebiegała
następująco: każdy pasażer stawał na linii, naciskał przycisk i dostawał zielone
albo czerwone światło. Gdyby zapaliło się zielone, byłoby po sprawie, ale
oczywiście zapaliło się czerwone. Podszedłem do stolika, celnik przyjrzał mi się
bardzo podejrzliwie. Przeszukał moją torbę i kieszenie, a potem powiedział:
– A teraz obejrzymy stereo.
Serce zaczęło mi walić. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałem, było
aresztowanie za próbę wwiezienia heroiny do Meksyku. Celnik zajrzał do
komory na baterie, którą brałem pod uwagę jako miejsce przemytu, a potem
chciał włączyć odtwarzacz. Uderzał w klawisze magnetofonu, już miał nacisnąć
otwieranie, ale spojrzał na mnie i polecił:
– Proszę to włączyć.
Przełączyłem odtwarzacz na płyty kompaktowe, nacisnąłem klawisz
i z głośnika ryknęły The Greatest Hits Jackson Five. Celnik pozwolił mi przejść.
Wynająłem pokój w hotelu Westin, nowoczesnym, ale zaprojektowanym
tak, by wyglądał na typową dla Meksyku budowlę z czerwonej gliny. Położyłem
się i wziąłem resztę heroiny, a potem skulony na łóżku jadłem zamawiane do
pokoju posiłki i oglądałem telewizję z satelity, czując się przy tym samotny,
zrozpaczony i winny. Po trzech dniach przebywania w pokoju i prób stania się
na nowo ludzką istotą zmusiłem się, by zejść na dół i skoczyć do oceanu.
Musiałem ochrzcić swojego ducha. Poszedłem na basen popływać, ale ciągle
wpadałem na ludzi, którzy chcieli ze mną pogadać, a ja zupełnie się do tego nie
nadawałem. Zaprzyjaźniłem się za to z pelikanem, który zaplątał się w rybacką
sieć i uszkodził sobie skrzydło. Stał się maskotką basenu. Siadałem koło niego,
karmiłem go i mówiłem. Obaj leczyliśmy swoje rany. W końcu nawet napisałem
piosenkę o tym pelikanie.
W pewnym momencie zachowałem się egoistycznie i źle – zadzwoniłem do
Jaime, choć przecież wiedziałem, że nasz związek należy do przeszłości. Wciąż
jednak była moim najlepszym przyjacielem i wprowadzała w moje życie spokój.
– Jestem tu, samotny, chory, zmęczony, zraniony, smutny i kompletnie
pokręcony. Czy chcesz do mnie przyjechać?
Przyleciała nazajutrz, spędziliśmy kilka dni, leżąc w łóżku, jedząc
i rozmawiając.
Cabo stało się moim osobistym ośrodkiem odwykowym. Nie brałem przez
kilka tygodni, miałem nawrót, robiłem kompletny bałagan, po czym jechałem do
Cabo i wynajmowałem ten sam pokój w hotelu i robiłem dokładnie to samo, co
jest jedną z lepszych definicji szaleństwa – powtarzanie ciągle od nowa tych
samych czynności i oczekiwanie, że wynik tym razem będzie inny. Jeśli
musiałeś gdzieś chorować, Meksyk był idealnym miejscem. Uważałem się za
szczęśliwca, że stać mnie na luksus wyjazdu i mogę leżeć pod lazurowym
niebem.
Na początku lutego 1996 roku rozpoczęliśmy trzyczęściową, dwumiesięczną
trasę po Stanach. Zaczynaliśmy w Nassau Coliseum na Long Island, ale w dniu
naszego przyjazdu do miasta nad Nowym Jorkiem rozpętała się niesamowita
burza śnieżna i wszystko zniknęło pod wielką pokrywą śniegu. Metro i taksówki
nie jeździły, razem z Flea zrobiliśmy więc sobie spacer w śniegu od naszego
motelu do Lower East Side, żeby zjeść kolację w „Angelica’s Kitchen”,
rewelacyjnej wegetariańskiej restauracji. Później tego wieczoru spotkałem się
z Guyem O w „Spy Bar” w SoHo. Było tam mnóstwo dziewcząt, ale większość
z nich odznaczała się nadmiernym nowojorskim szykiem i kontakty z nimi nie
należały do najłatwiejszych. Później zobaczyliśmy tę wstawioną dziewczynę
w jaskrawoczerwonej sukni z dziwacznym paskiem w stylu lat osiemdziesiątych.
Siedziała przy fortepianie pogrążona we własnym świecie i naśladowała Björk
w jednej z jej piosenek. Pomyślałem, że to wymaga sporo ikry, podszedłem więc
i przedstawiłem się. Miała na imię Christina, pochodziła z Idaho, teraz
mieszkała w Nowym Jorku i była modelką. Miała naturalne,
pomarańczowoczerwone włosy, niesamowitą białą skórę i ogromne piersi,
o wiele za duże i obfite dla modelki z wybiegu.
Zaprosiłem ją na koncert. Zapytała, czy może przyprowadzić
współlokatorkę, jak się okazało, wielką fankę Oasis. W tamtym okresie grupa
Oasis była znana w każdym, najmniejszym nawet zakątku Ameryki.
Z rozmysłem zignorowałem tę informację, choć w drodze do Coliseum
współlokatorka Christiny mówiła wyłącznie o Oasis, tym bracie i tamtym bracie.
Przedarliśmy się przez śnieg do sali i z ulgą zobaczyłem, że wszystkie miejsca
zajmują widzowie czekający na koncert.
Od tamtego wieczoru zacząłem spotykać się z Christiną, co było dobrym
rozwiązaniem, ponieważ minął już jakiś czas, odkąd byłem z kimś związany.
Nie kochałem jej, ale była miłą dziewczyną i pod względem seksualnym
dobraliśmy się świetnie. Nie wiem, czy to z powodu jej zapachu, czy też energii,
ale będąc z nią, czułem się jak wampir na haju.
Na początku trasy miałem wypadek. Graliśmy nowe piosenki z płyty One Hot
Minute, na scenie prezentowane od niedawna. Tańczyłem jak robot
z zamkniętymi oczami i potknąłem się o jeden z monitorów. Zleciałem ze sceny
i spadłem dwa i pół metra niżej, uderzając głową w betonową podłogę i tracąc
przytomność. Ucieszyłem się, że zaraz ją odzyskałem, choć okazało się, że głowa
to najmniejszy z moich problemów. Zanim się potknąłem, noga zaplątała mi się
w kabel od mikrofonu, który zadziałał jak pętla i oderwał mięsień łydki od kości.
Wisiałem do góry nogami i myślałem, że jakoś sobie poradzę z obrażeniami
głowy, ale po powrocie na scenę okazało się, że nie mogę chodzić. Skończyłem
występ na jednej nodze, po czym pojechałem do szpitala, gdzie założyli mi na
głowie kilka szwów. W tym czasie noga zrobiła się czarna, sina i zielona,
i bardzo napuchła. Wsadzili mi ją w gips ozdobiony pasami bandaży, przez co
wyglądała jak noga Frankensteina. Do końca trasy musiałem występować
w gipsie, co wcale nie było zabawne.
Po drugiej części trasy mieliśmy dwutygodniową przerwę. Jeszcze przed
trasą Sherry Rogers i Louis Mathieu zamieszkali razem w San Francisco. Często
ich odwiedzałem, chodziliśmy razem na spotkania i wpadaliśmy do gabinetów
tatuażu. Bardzo zbliżyłem się do Louie. Był w połowie Meksykaninem, w połowie
Żydem i stuprocentowym psychotykiem, kompletnie pokręconym w środku, ale
spokojnym na zewnątrz. Zaczął pracę u nas od odbierania telefonów podczas
nagrywania Blood Sugar, później wzięliśmy go na trasę jako technika
perkusyjnego. Prawdę mówiąc, wymyślaliśmy dla niego miejsca pracy, bo tak
bardzo go lubiliśmy.
Louie w liceum handlował trawą, później wpadł w uzależnienie od heroiny.
Wiele lat walczył o odzyskanie trzeźwości, robił krok do przodu i cofał się, ale
w końcu mu się udało i w tamtym okresie od wielu lat nie brał. Był dobry,
serdeczny i chętny do pomocy do tego stopnia, że zaczynało przypominać to
mechanizm obronny, bo dzięki temu mógł ignorować to, co działo się w jego
życiu. Ale był wspaniałym kompanem, łączyła nas trzeźwość i miłość do muzyki.
Tylko jednego nie można było o nim powiedzieć – że lubił wypoczynek na
świeżym powietrzu. W czasie tej dwutygodniowej przerwy postanowiłem zrobić
przyjemność Louie i Sherry i zaprosiłem ich na Hawaje; wtedy nie mogli sobie
pozwolić na taką podróż. Sherry miała w sobie ducha przygody i zareagowała
entuzjastycznie, za to Louie wyraził zgodę z ociąganiem. Wynajęliśmy dom po
słonecznej stronie Maui. Codziennie ja i Sherry wychodziliśmy przed dom,
skakaliśmy do oceanu, po czym płynęliśmy półtora kilometra tam i półtora
kilometra z powrotem. W tym czasie Louie siedział na plaży, palił papierosy, pił
kawę i rozwiązywał krzyżówki, lekceważąc całe to piękno natury, które go
otaczało.
Raz poszliśmy z Louie na lunch do eleganckiego hotelu. Podczas posiłku do
głowy wpadła mi pewna myśl:
– Louie, coś mi się wydaje, że niedługo zadzwonią ci weselne dzwony.
Wyznał, że sam ma podobne odczucia. Kilka dni później, pod koniec
naszego pobytu, zrobiłem sobie drzemkę w środku dnia. Kiedy się obudziłem,
dom sprawiał wrażenie opuszczonego. Dziwnie było nie mieć przy sobie Louie
i Sherry, zacząłem więc chodzić po pokojach i wołać:
– Louie! Sherry!
Wreszcie uchyliłem drzwi do ich sypialni, żeby sprawdzić, czy nie śpią,
i zobaczyłem Louie kochającego się wolno i rytmicznie z Sherry – nagi
mężczyzna na nagiej kobiecie. Zamknąłem zaraz drzwi, czując się okropnie, że
niechcący ich podglądałem. Równo za dziewięć miesięcy urodził się ich syn
Cash, który jeszcze silniej związał mnie z tą rodziną. Niewiele dzieci może
powiedzieć: „O tak, wujek Tony był przy moim poczęciu”.
Amerykańską trasę zakończyliśmy na Zachodnim Wybrzeżu. Biorąc pod
uwagę, że od poprzedniej płyty minęły cztery lata, a w muzyce pop zaszła
drastyczna zmiana, miło było widzieć, że ludzie wciąż są zainteresowani
naszymi poczynaniami. Graliśmy w wielkich salach i choć nie była to najlepsza
w naszej karierze trasa, z każdym koncertem wyprzedanym do ostatniego
miejsca, wszędzie, gdzie występowaliśmy, widzowie ciepło przyjmowali nowe
piosenki.
Kiedy byliśmy w Seattle, sprowadziłem na kilka dni Christinę. Mieliśmy
wolny wieczór, zadzwonili do nas menedżerowie grupy Oasis, która też grała
w mieście, i zaprosili nas na koncert, ale nikt nie chciał iść oprócz Christiny.
Zespół w tamtym czasie znajdował się w rozsypce. Bracia nieustannie się kłócili,
ciągle odwoływano występy. Wybraliśmy się jednak i przed koncertem
poszliśmy za kulisy, gdzie poznałem solistę. Przedstawił się i powiedziałem:
– Cześć, Ian.
– Nie, Liam.
Odstawiliśmy całą tę szopkę z „Ian, Liam”. Koncert byłby wspaniały, gdyby
od razu nie było widać, że się nienawidzą. Na scenie byli martwi. Ale piosenkom
i wykonaniu nie można było nic zarzucić.
W połowie koncertu Christina, która wypiła kilka piw, napaliła się
i postanowiła zrobić mi loda. Wyszliśmy z sali i zaczęliśmy szukać jakiegoś
lokum. Większość drzwi była zamknięta, w końcu jedne okazały się otwarte.
Było to znajdujące się pod sceną pomieszczenie kontrolne, skąd można było
zawiadywać elektrycznością w całym budynku, z mnóstwem dźwigni,
przełączników i klawiszy. Zdjęliśmy ubrania, położyliśmy się na podłodze
i zaczęliśmy uprawiać seks. Było bardzo przyjemnie, słyszeliśmy stłumione
dźwięki muzyki, ale w którymś momencie za bardzo nas poniosło, uderzyliśmy
jakąś dźwignię i nagle zgasło światło. Zerwałem się, przekonany, że odcięliśmy
światło i dźwięk w całej sali. Gorączkowo nacisnąłem dźwignię i zrobiło się
jasno. Zrozumiałem, że wyłączyliśmy światło tylko w tym jednym
pomieszczeniu, choć byliśmy o jeden przełącznik od zerwania koncertu, bo pod
sceną uprawialiśmy seks.
W towarzystwie Christiny świetnie się bawiłem, fizyczna strona naszego
związku była cudowna, ale nie byłem w niej zakochany i nie chciałem, żeby
została moją dziewczyną. Kilka miesięcy później, zaraz po powrocie z trasy
europejskiej, powiedziałem jej, że nie mogę więcej się z nią widywać. Zmartwiło
ją to, a Guy O po prostu nie potrafił tego pojąć.
– W głowie mi się nie mieści, że ją rzucasz. Od dawna nie byłeś
z dziewczyną, która tak by się o ciebie troszczyła. Przynosi ci kwiaty. Kocha cię.
Jest piękna. Jest seksowna. Jest inteligentna.
Ale kiedy nic nie czujesz, to nie czujesz. Na pożegnanie powiedziała:
– Fatalnie. Miałam nadzieję, że z tego związku coś będzie, ale rozumiem.
Przynajmniej przeżyliśmy mnóstwo rewelacyjnego seksu.
Byłem pod wrażeniem: „Co za duch!”
Po koncertach na Zachodnim Wybrzeżu mieliśmy kilka tygodni wolnego
przed trasą po Nowej Zelandii i Australii. Zaczynaliśmy właśnie w Nowej
Zelandii i kiedy tam wróciłem, zrozumiałem, że tutaj będzie mój drugi dom.
Przypadkiem trafiłem na byłego sportowca, członka czarnej drużyny rugby z lat
sześćdziesiątych, który teraz był starszym, twardym, przebiegłym agentem
handlu nieruchomościami, prawdziwym draniem. W czasie przerwy między
koncertami zabrał mnie do liczącej sześćdziesiąt osiem hektarów farmy
z widokiem na zatokę Kai Para, położonej o godzinę i piętnaście minut jazdy od
północno-zachodnich krańców Auckland. Pojechaliśmy tam w piękny, słoneczny
dzień. Zakochałem się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia, choć zatoka Kai
Para jest niesamowicie burzliwa i wielkie białe rekiny przypływają tutaj na tarło.
To pełna zdradliwych nurtów, niebezpieczna woda.
Kiedy chciałem kupić drugi dom, chodziło mi o miejsce nad czystymi,
łagodnymi, zapraszającymi wodami, gdzie można pływać i nurkować. Nie mam
pojęcia, dlaczego wybrałem tamto miejsce, skoro nie spełniało tych warunków.
Ale widok na zatokę był niesamowity, stanowił psychodeliczną paletę wszelkich
barw, jak w szalonym kalejdoskopie. W dodatku agent mnie podkręcił,
informując o aukcji na tę posiadłość, która zbiegiem okoliczności odbywała się
akurat podczas mojego pobytu w Australii.
– To jedyna okazja kupienia tego domu. Musisz szybko podjąć decyzję, bo
jest mnóstwo zainteresowanych. Będę z tobą w kontakcie telefonicznym
i w twoim imieniu złożę ofertę. Ple, ple, ple.
Ja w Australii wisiałem na telefonie, on był na aukcji.
– Teraz jest milion dolarów. Rośnie. Rośnie. Ktoś chce podnieść na jeden
przecinek siedem.
– Okay. Daj dwa – odpowiadałem.
Nim się zorientowałem, kupiłem posiadłość za cenę mocno przekraczającą
jej wartość. Po powrocie ludzie mówili mi, że nie są nawet pewni, czy ktokolwiek
poza mną brał udział w tej aukcji. Wszyscy ci nowozelandzcy biznesmeni
pracują rączka w rączkę.
Skończyliśmy dwutygodniową trasę i wszyscy poza mną pojechali do
Stanów. Ja wróciłem do Nowej Zelandii, wynająłem pokój w pensjonacie
i zająłem się finalizowaniem transakcji, która kosztowała mnie ponad milion
dolarów amerykańskich. Czekałem, aż poprzedni właściciel weźmie pieniądze
i przeprowadzi się na australijskie Złote Wybrzeże, gdzie zawsze świeci słońce,
i myślałem: Na litość boską, dlaczego ci farmerzy zamieniają najpiękniejszy kawałek
raju na zatłoczone Złote Wybrzeże, które jest jak Miami Beach, tylko w gorszym
guście? Wkrótce uzyskałem odpowiedź na to pytanie. Okazało się, że widziałem
posiadłość podczas jednego z tych z kilku dni w roku, kiedy nie pada.
W pozostałe trzysta leje jak z cebra. Jest chłodno, deszczowo, nieprzyjemnie,
jednym słowem: pogoda jak w Anglii w zły dzień.
W końcu farmer się wyprowadził, ja podpisałem wszystkie dokumenty
i otworzyłem rachunek w Auckland. Zatrudniłem ojca Greera jako dozorcę,
ponieważ Nowozelandczycy znani są z tego, że zajmują puste domy na wsi.
Panuje tam mentalność typowa dla Dzikiego Zachodu. Ojciec Greera miał
sprawdzać dom i pilnować, żeby nie wprowadził się dziki lokator ani nikt nie
kradł wyposażenia.
Musiałem wracać do domu i przygotować się do koncertów w Europie. Przed
wyjazdem po raz pierwszy braliśmy udział w Tibetian Freedom Fest w San
Francisco. Zebrali się tam najwięksi, w tym Smashing Pumpkins, Beastie Boys,
Foo Fighters, Beck, Björk i Rage Against the Machine, choć dla nas nie był to
udany występ. Mieliśmy problemy z dźwiękiem, ponieważ jednak graliśmy
w dobrej sprawie, nie przejmowaliśmy się tym nadmiernie. Po koncercie była
impreza, na której spotkałem Ione i próbowałem przeprosić za to, że byłem
takim okropnym partnerem, kiedy razem mieszkaliśmy. Wtedy po raz pierwszy
w ogóle próbowałem tłumaczyć się i przepraszać, ale źle wybrałem moment
oraz miejsce, dlatego Ione miała wszelkie prawo powiedzieć mi, że jestem
dupkiem i mam spadać, po czym odwróciła się i odeszła.
Kiedy pod koniec czerwca pojechaliśmy do Europy, w zespole panował
optymistyczny nastrój, częściowo dlatego, że w czasie tras zawsze byłem
trzeźwy. Między nami istniało wyraźne uczucie braterstwa. Jedynym
problemem, jaki zaczął się pojawiać, było to, że Dave’owi nigdy nie zależało na
graniu muzyki dla samego grania, a Flea potrzebował więzi tego typu.
Brakowało mu kogoś, kto dzwoniłby do niego i mówił: „Przyjdź do mnie, to
pogramy na gitarach”. To nie leżało w naturze Dave’a. Jego postawę dało się
streścić następująco: „Po co mam do ciebie przychodzić i grać? Musimy napisać
piosenkę?” Między nimi powstawał rozdźwięk, ale z kolei Dave i Chad stawali się
bliskimi przyjaciółmi.
Trasę rozpoczęliśmy w Budapeszcie. Wszyscy zachwycali się Pragą, ale dla
mnie Budapeszt był bardziej interesującym miastem, bardziej egzotycznym,
szalonym, które później wyrwało się z komunistycznych szponów. W Pradze
występowaliśmy w małym klubie, bardzo zatłoczonym. Zrobiłem przewrót na
scenie, ale nie całkiem nad sobą panowałem i wylądowałem na jednym
z monitorów. Kiedy wstałem, było po zabawie. Musieliśmy przerwać koncert,
a mnie trzeba było wywieźć, tak strasznie mnie bolało. Następnego dnia nie
mogłem się ruszać. Byłem u paru lekarzy, żaden jednak nie ustalił, do jakiego
typu urazu kręgosłupa doszło przy upadku. Wsadzili mnie w gorset i przez kilka
następnych koncertów stałem w jednym miejscu, niemal całkowicie
unieruchomiony.
Miałem nieustające zaparcie i nawet nie mogłem siedzieć prosto, ból był tak
intensywny. W każdym mieście, w jakim graliśmy, błagałem menedżera trasy,
Tony’ego Selingera, żeby kogoś znalazł, osteopatę, kręgarza, szamana wudu,
wszystko jedno kogo, byle mi pomógł. Całe dnie spędzałem w łóżku, wstawałem
dopiero na koncert. Wtedy też przypomniałem sobie radę, której udzieliła mi
Carolee Brogue, moja nauczycielka aktorstwa w Fairfax. Złapała dokuczliwego
wirusa żołądkowego, kiedy na Broadwayu grała Piotrusia Pana, założyła więc
pieluchę i przez całe przedstawienie miała biegunkę, bo nieważne, co się dzieje,
spektakl musi trwać dalej.
W Belgii Tony przyprowadził do mnie tłustego, spoconego, hałaśliwego
Belga, który wtoczył się do pokoju, gadając po flamandzku. Był osteopatą.
Pomyślałem sobie: Chryste, kolejny kretyn, który nic nie będzie mi w stanie
poradzić. Zbadał mnie, kazał wstać i zrobić kilka kroków, po czym powiedział,
żebym się położył na łóżku. Uniósł moją nogę, oparł się o nią całym swym
potężnym cielskiem i – bum! – wszystko w moim kręgosłupie wróciło na
miejsce. To było jak przejście od bycia zepsutą zabawką do bycia zabawką
nowiutką. Okazało się, że przy upadku kość krzyżowa uległa przemieszczeniu.
Odzyskałem siły i zaczęliśmy grać naprawdę dobrze. Koncerty we Francji
były wspaniałe, potem pojechaliśmy do Anglii, gdzie występowaliśmy na
Wembley. Był to najlepszy koncert, jaki zagraliśmy z Davem. Guy O przyjechał
spotkać się z nami i dobrowolnie przyjął na siebie rolę swata. Wiosną był na
przyjęciu na jachcie w Los Angeles i poznał tam dziewczynę, która mieszkała
w Londynie. Zapewnił mnie, że była dokładnie w moim typie. Odpędził od niej
wszystkich facetów na tym jachcie i wziął jej numer telefonu. Po koncercie na
Wembley przedstawił mi ją, na imię miała Rachel. Miał rację – od razu mi się
spodobała. Postanowiłem wynająć pokój w hotelu i zostać trochę w Londynie,
choć reszta zespołu wracała do domu.
Nazajutrz wieczorem poszliśmy na kolację, a potem na spacer po parku.
Zupełnie nieoczekiwanie zaczęliśmy się pieścić i wszystko szło dobrze.
Wróciliśmy do jej mieszkania, kochaliśmy się i rzeczywiście była wspaniała,
spełniły się wszystkie obietnice Guya O, a nawet więcej, po prostu wyjątkowa
dziewczyna. Kiedy leżeliśmy w postcoitalnym rozmarzeniu, odezwała się:
– Muszę ci powiedzieć, że to naprawdę niesamowite, bo ostatnią osobą,
z jaką miałam stosunki fizyczne, była twoja dawna dziewczyna Ione. A tak na
marginesie, tamto doświadczenie znacznie bardziej mi się podobało.
Z trzech miliardów dziewcząt na świecie ja trafiłem akurat na tę, z którą była
Ione. Ironia polega na tym, że kiedy poznałem Jaime, dzięki swojemu
poprzedniemu chłopakowi (temu z funduszem powierniczym) należała do
kręgu Beastie Boy. Poznała tam Adama i Ione, którzy wtedy byli małżeństwem.
Gdy Adam wyszedł z pokoju, Ione zaczęła namiętnie całować Jaime. Okazało się
też, że prowadzą z Adamem oddzielne życie. Wydało mi się jednak interesujące,
że Ione i ja mamy podobne gusta, jeśli chodzi o kobiety. Spędziłem z Rachel
kilka dni, potem musiałem wracać do domu.
Była to też pora na kolejny narkotykowy ciąg. Musiało do tego dojść
wcześniej czy później, ponieważ nie dbałem o siebie. Myślę, że ten incydent
sprowokowany został tym, że spędziłem czas na intymnych kontaktach
z dziewczyną, z którą nie wiązałem żadnej przyszłości. Miałem wolny czas
i byłem sam w domu, który stał się już pałacem ćpuna. Brałem przez dwa
tygodnie, potem pojechałem do Cabo San Lucas, żeby jak zwykle przez trzy dni
spać, szarpać się, jeść jak wariat i pływać. Ten sam hotel, ten sam pokój, ten sam
Przystanek Alaska w telewizji satelitarnej.
Kiedy wróciłem z Cabo, Louie był przy mnie. Odebrał mnie z lotniska i nie
odstępował na krok, bo na kilka dni zatrzymałem się u niego. Pewnego dnia
zadzwonił telefon. To była moja ukochana ciocia Mickey, jedna z moich
ulubionych ciotek, druga w kolejności z czterech sióstr mojej mamy. Była
w histerii i powtarzała:
– Steve umarł. Steve umarł.
Założyłem, że chodzi o jej syna, ponieważ miała syna i wnuka o tym imieniu.
Zapytałem, który Steve, a ona z płaczem powiedziała:
– Steve twojej matki.
W jednej chwili cała istota, całe sedno mojej pewności, że w Michigan będę
czuł się wspaniale, zniknęła. Steve połączył naszą rodzinę, dał nam kochający
dom, był troskliwym, uważnym, ciężko pracującym, uczciwym człowiekiem.
Wychował Julie, Jenny, psy, koty i konia, moja mama go kochała, stanowili taką
dobraną parę. Pomyślałem: O cholera, mój pięćdziesięciojednoletni ojczym musiał
dostać przeklętego ataku serca o drugiej po południu w swoim ogrodzie.
Dziękowałem Bogu, że słysząc tę wiadomość w jakimś motelowym pokoju,
nie paliłem cracka w fajce z cynfolii. Byłem czysty, zyskałem dodatkową energię.
Okazało się, że jako jedyny zachowałem trzeźwość umysłu, wszyscy pozostali
byli zdruzgotani, roztrzęsieni i zrozpaczeni. Urządziliśmy pogrzeb i kościół był
zatłoczony po sam dach, połowa mieszkańców Grand Rapids przyszła, by
pożegnać Steve’a i oddać cześć temu wyjątkowemu obywatelowi miasta.
Rodzina wybrała mnie, żebym wygłosił mowę pogrzebową. To nie było trudne.
Dla takiego dziecka jak ja, które ciągle musiało pilnować mamy, pojawienie się
Steve’a oznaczało ogromną ulgę. Myślałem: Okay, teraz znowu mogę być
chłopcem i nie muszę się martwić, że jakiś skazaniec zrobi krzywdę mojej mamie.
Niezwykłym przeżyciem był widok kościoła zapełnionego setkami ludzi,
z których wszyscy odczuwali tę samą miłość, wdzięczność i uznanie dla Steve’a.
Pewnego dnia po powrocie do Los Angeles siedziałem w domu, kiedy
zadzwonił do mnie Lindy z jedną z tych pojawiających się od czasu do czasu
zwariowanych wiadomości. Był w swoim mieszkaniu/biurze w Studio City, palił
meritsa i mówił, że Molson Beer proponuje nam milion dolarów za wyjazd na
Biegun Północny i zagranie tam koncertu dla zwycięzców konkursu. Chcieli też
przez kilka miesięcy wykorzystywać naszą nazwę i muzykę do podniesienia
sprzedaży swojego piwa w Kanadzie. Nie po raz pierwszy wielka korporacja
składała nam oferty. Rok po ukazaniu się Under the Bridge McDonald’s chciał
przeprowadzić kampanię reklamową z użyciem tej piosenki. Dawali nam dwa
miliony, ale my nie chcieliśmy, żeby wiązano z nimi nasz zespół.
Propozycja Molsona była interesująca z dwóch powodów. Po pierwsze, nie
wykorzystywaliby naszego wizerunku, a po drugie, to była tylko radiowa
kampania reklamowa w Kanadzie, co sprowadzało się do tego, że naszą muzykę
nadawano by wiele razy dziennie. Przypuszczam, że wówczas nie ceniliśmy tak
wysoko integralności jak teraz, a poza tym wszyscy chcieli pojechać na Biegun
Północny. Warunki podane przez Molsona bardzo nas zachęciły: prywatny
samolot w obie strony, noclegi. Koncert przeznaczony był dla widowni złożonej
ze stu osób. W program włączono też wycieczkę na koniec świata i oglądanie
zorzy polarnej. Rozważyliśmy wszystkie za i przeciw i zgodziliśmy się.
W Montrealu przesiedliśmy się na większy samolot, którym odbyliśmy
ośmiogodzinny lot na północ. Na miejscu okazało się, że jedynym miejscem,
w którym można się zatrzymać, jest zrujnowany barak o nazwie Narwhal,
ochrzczony tak na cześć wieloryba jednorożca. Nie było tam żadnej osady, tylko
grupka Indian. Przyjechaliśmy dzień przed koncertem, mieliśmy więc czas na
jazdę skuterem. Organizatorzy małym helikopterem zabrali nas na Biegun
Północny, gdzie podziwialiśmy piękny, niebiesko-biały, jałowy krajobraz.
Mieliśmy wystąpić na pokładzie rosyjskiego lodołamacza, ale chociaż był
pierwszy dzień września, na dworze panował mróz i wiał wiatr, w porywach
osiągający prędkość pięćdziesięciu węzłów, koncert przeniesiono więc do
magazynu.
Zawsze szczycimy się tym, że jesteśmy profesjonalistami. Kiedy gramy, nie
odwalamy picu. Ale było coś w atmosferze, co uniemożliwiło normalny rockowy
show, kiedy wychodzisz na scenę i od razu zaczynasz robić swoje. Kiedy tam
weszliśmy na scenę i popatrzyłem na tę setkę ludzi przywiezionych tu
samolotami, ubranych w śmieszne ubrania i trzymających molsony w dłoniach,
to cała ta sytuacja skojarzyła mi się ze źle zorganizowanym przyjęciem
biurowym. Wziąłem mikrofon, chłopcy zaczęli grać, ale nie potrafiłem przestać
się śmiać. Pokręcona natura show-biznesu przytłoczyła mnie, nie mogłem się
pozbierać. W końcu jakoś udało mi się skupić, chociaż między piosenkami
cofnąłem się o trzynaście lat i jak wtedy zacząłem kpić i żartować z widownią.
Komediowe wygłupy zajęły mniej więcej tyle samo czasu co muzyka. Nie wiem,
jak długo graliśmy, ale byłem szczęśliwy, kiedy koncert się skończył. Tamtego
wieczoru polecieliśmy do domu. Po drodze widzieliśmy zorzę polarną,
niesamowite barwy i formacje chmur. Czuliśmy się jak podczas misji na Marsa.
Po powrocie do Los Angeles wybrałem się we własną misję na Marsa –
szaleńcze ciągi narkotykowe, które pochłonęły kilka miesięcy mojego życia.
Bywało, że ćpałem przez cały tydzień, a chociaż sam pomysł brania był dla mnie
obrzydliwy, nie potrafiłem przestać, co jest podręcznikową definicją aktywnego
uzależnienia. W czasie ciągów przydarzały mi się największe kretyństwa. Raz
zabrakło mi prochów o wpół do piątej rano. Nie korzystałem wtedy
z bankomatów, kiedy więc potrzebowałem pieniędzy, szedłem do banku i na
kartę kredytową wypłacałem jakąś sumę albo odwiedzałem biuro American
Express, gdzie na raz mogłem podjąć do dziesięciu tysięcy dolarów. Wtedy
jednak nie miałem gotówki, nie miałem prochów, a czułem gwałtowną potrzebę
haju.
Miałem natomiast piękną białą gitarę stratocastera z podpisami wszystkich
Rolling Stonesów. Dał mi ją Tommy Mottola, kiedy próbował nakłonić nas do
podpisania kontraktu z Sony/Epic. Wymyśliłem, że mogę za nią dostać towar
wart kilkaset dolarów. Pojechałem więc na te słabo oświetlone zaułki, miejsce
działań dilerów, ale o tej porze na ulicy pracował tylko jeden.
– Ile mogę za to dostać? – zapytałem, pokazując gitarę.
– Nic – wzruszył ramionami handlarz.
– Nie rozumiesz – naciskałem. – To gitara z autografami Rolling Stonesów.
– Dinero, senor, dinero – powtarzał. Niedawno przekroczył granicę, nie znał
angielskiego i kompletnie nie obchodzili go Rolling Stonesi.
– Ale to cenna rzecz – protestowałem.
W końcu zaproponował mi najmniejszą działkę heroiny, jaką w życiu
widziałem.
– Nie, więcej – błagałem, ale on wyraźnie dał mi do zrozumienia, że albo
wezmę, co mi daje, albo nic nie dostanę. Byłem tak zdesperowany, że
wymieniłem gitarę z autografami na odrobinę prochów, które wystarczyły na
jakieś dziesięć minut.
Przez cały ten okres ćpania mogłem liczyć na wsparcie Boba Timmonsa,
który nieustannie usiłował namówić mnie na ponowny pobyt w Exodusie. Wiele
serdeczności okazywała mi też nowa przyjaciółka, wspaniała białowłosa
hippiska i komunistka z Venice Beach, Gloria Scott. Po raz pierwszy zobaczyłem
ją na spotkaniu w Hollywood w czasie mojego pierwszego powrotu do trzeźwości
pod koniec lat osiemdziesiątych. Powiedziała wtedy, że przez całe życie była
prawdziwą ćpunką, brała dragi i żyła na dnie, ale opowiadała też o latach
sześćdziesiątych i Allenie Ginsbergu.
Kiedy ją poznałem, była czysta od dziesięciu lat. Myślałem: W życiu nie
spotkałem takiej rewelacyjnej osoby. Jest nieprzyjemna, nie próbuje słodzić, tylko
mówi »Pierdol się, jeśli nie podoba ci się, co gadam, skurwysynu, bo ja tam byłam«.
Stwierdziła, że najważniejszy w jej życiu jest Neil Young. Potem dodała:
– Od 1967 roku mieszkam w jednopokojowym bungalowie w Venice.
Sprzedawałam prochy Jimowi Morrisonowi, zanim wyście zaczęli srać w majtki.
W domu mam tylko plakat Che Guevary, plakat Neila Younga i plakat Red Hot
Chili Peppers ze skarpetami na fiutach.
Po spotkaniu poszedłem do niej i powiedziałem, że jestem zaszczycony,
wisząc u niej na ścianie obok Neila. Szybko zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi, jak
Harold i Maude, ale bez wątku romansowego.
Kiedy znikałem na kilka dni i pogrążałem się w rozpaczy i samotności,
przestawałem odbierać telefon. Co pewien czas sprawdzałem jednak pocztę
i pewnego razu była w niej widokówka z indiańskim wojownikiem. Na odwrocie
Gloria napisała:
Nigdy nie rezygnuj z walki. Jesteś wojownikiem i pokonasz to, co cię dręczy. Ja
w ciebie wierzę. Nigdy o tobie nie zapomniałam, więc i ty nigdy o sobie nie zapomnij.
Przeczytałem to, siedząc w kuchni, i pomyślałem: Jest więc ktoś, kto naprawdę
wierzy, że mogę wygrać tę bitwę.
Innym razem miałem sen, w którym jechałem gdzieś o wpół do piątej rano,
tej najciemniejszej godzinie, gdy słońcu ani w głowie wzejść. Było ciemno jak
w studni, padał deszcz. Przejeżdżałem przez skrzyżowanie Melrose i San
Vincente. Na ulicach panowała martwa pustka, a ja jechałem szybko, z piskiem
ścinając zakręty, najwyraźniej kierując się gdzieś w gorączce. Musiałem jechać
po prochy, bo prowadziłem tak, jakby moje życie od tego zależało. W tej
niesamowitej, upiornej atmosferze byłem sam, jechałem i jechałem, i nagle nie
wiadomo skąd pojawiła się ręka, złapała za kierownicę i zaczęła walczyć ze mną
o przejęcie panowania nad samochodem. Obejrzałem się, żeby sprawdzić, czy
ktoś siedzi obok mnie, ale zobaczyłem tylko zgarbioną postać z kapeluszem
nasuniętym na twarz, nie rozpoznałem więc, kto jest tą demoniczną osobą.
Jechaliśmy dalej. Byłem coraz bardziej przerażony tym, co za chwilę zobaczę.
Kiedy przejechaliśmy pod uliczną lampą, światło padło na twarz intruza. I to
byłem ja. Na twarzy miałem okropny uśmiech, trzymałem ręce na kierownicy
i powtarzałem: „Mam cię. Mam cię. Mam cię”.
Pod koniec października ponownie zgłosiłem się do Exodusa, tym razem
kompletnie zrezygnowany. Tego samego dnia zadzwonił do mnie Bob Forrest.
– Jak sobie radzisz? – zapytał.
– Czuję się jak gangster w jednym z tych starych filmów o policjantach
i bandytach. Muszę kulami utorować sobie drogę do wolności – zażartowałem.
Drażniłem się z nim, bo taki byłem, odgrywałem scenę, próbując lekko
traktować to popieprzone, okropne miejsce, w którym się znalazłem.
– Naprawdę? – zapytał Bob. – Dziwnie to brzmi. Jesteś pewien, że wszystko
z tobą w porządku?
– Tak. Mam zamiar tu zostać i przekonać się, co będzie.
Spędziłem tam noc. Rano obudziłem się i usłyszałem wezwanie. Wezwanie,
żeby wyjść i znowu się naładować. Pozbierałem swoje rzeczy i pożegnałem się
z siostrą Kathy, jedyną zdrową na umyśle osobą w całym tym miejscu. Wszyscy
pozostali szurali nogami na detoksie.
Wyszedłem na korytarz. Kobieta, która prowadziła oddział, zagrodziła mi
drogę.
– A ty dokąd się wybierasz? – zapytała.
– Nie jestem jeszcze gotowy do terapii, wychodzę więc.
– Nie możesz wyjść – oznajmiła stanowczo. – Nie pozwolimy ci odejść.
– No to spróbujcie mnie zatrzymać.
Ruszyłem w kierunku drzwi, a ona pobiegła za mną.
– Nie, naprawdę, zamkniemy drzwi na klucz. Wracasz do swojego pokoju –
zagroziła.
– Zamkniecie drzwi na klucz? To wywalę okno pieprzonym łóżkiem i wyjdę,
kiedy będę chciał. W tej sprawie nie ma pani nic do powiedzenia.
O czym ona gadała? Przecież to nie był ośrodek zamknięty. Przyszedłem tu
z własnej woli i mogę odejść, kiedy zechcę. Tak przynajmniej myślałem.
– Tym razem jednak mam coś do powiedzenia – odparła.
Zaczynałem się wkurzać, potrzeba narkotyków była bardzo silna. Musiałem
zdobyć trochę pieniędzy, wsiąść do taksówki i kazać kierowcy poczekać, gdy na
rogu będę rozmawiał z Flaco. A potem musiałem wynająć pokój w motelu.
Miałem bardzo ważne sprawy do załatwienia. Wszystko to jednak rozwiało się
jak dym, gdy kobieta nacisnęła guzik. Nagle ze wszystkich stron otoczyli mnie
faceci postury futbolistów. Złapali mnie jak szmacianą lalkę i zaczęli nieść
korytarzem.
– Hej, co tu się dzieje? Mam sprawy do załatwienia! – krzyczałem, ale mnie
zignorowali. Przez elektronicznie zamykane drzwi wnieśli mnie do oddzielnej
jednostki, znanej jako oddział psychiatryczny. To było to. Oddział zamknięty.
Oddział, z którego nie ma ucieczki, oddział więzienny, oddział w wariatkowie.
Zażądałem wyjaśnień:
– Kurwa, o co tu chodzi?
– Teraz jesteś pod kluczem. Zostaniesz tu na obserwacji przez następne
siedemdziesiąt dwie godziny.
Równie dobrze mógł powiedzieć „siedemdziesiąt dwa lata”. Gdyby
powiedzieli „dziesięć minut”, to mógłbym jeszcze się zgodzić. Ale na zewnątrz
czekały na mnie naglące sprawy.
– O nie. Nie, nie, nie. Zadzwoń do mojego prawnika. Żądam rozmowy
z moim prawnikiem! – krzyknąłem.
– Zamknij się, głupku. Zaraz ktoś tu przyjdzie wypełnić formularz,
dostaniesz swój pokój i będziesz mógł ochłonąć – powiedział mój dręczyciel.
Rozejrzałem się po korytarzu. Stąd nie było wyjścia. To miejsce było
szczelnie zamknięte. Kiedy jednak tam stałem, zobaczyłem, jak przez
rozsuwane drzwi z kuloodpornego szkła wprowadzają na oddział grupkę
wariatów z podwórka, na którym wolno było palić. Przyjrzałem się temu
podwórzu – było otoczone ceglanym murem wysokim na około pięć i pół metra.
Bez sprzętu wspinaczkowego nie dałbym rady go pokonać. A potem
dostrzegłem kosz do koszykówki wiszący na tym murze na wysokości mniej
więcej dwóch i pół metra.
I zobaczyłem drogę ucieczki. Zbiry poszły sobie, każąc mi czekać na
pielęgniarkę. W pewnej chwili minął mnie jakiś lekarz. Miał długopisy
w kieszeni, stetoskop i kartę, którą studiował. Miał też ogromny pęk kluczy
u pasa.
– Przepraszam, panie doktorze, przed chwilą byłem na dworze i zostawiłem
tam swoje papierosy. Czy mógłby mnie pan wypuścić na podwórko, żebym je
zabrał?
– Nie jestem upoważniony do otwierania tych drzwi. Takie są zasady –
mruknął.
– Wiem, ale gdyby otworzył pan te drzwi, wyszedłbym tylko na minutkę
i szybko sobie zapalił. Podwórko jest zabezpieczone.
Zastosowałem wobec niego wszelkie znane mi techniki perswazyjne
i okazały się skuteczne. Otworzył drzwi. Podziękowałem mu, a kiedy się
odwrócił, skoczyłem na obręcz kosza i stanąłem na krawędzi tablicy, po czym
wychyliłem się do przodu tak mocno, jak tylko potrafiłem, i skoczyłem.
Zaczepiłem się palcami o mur. Centymetr niżej i uderzyłbym w niego twarzą,
rozwalając sobie czaszkę. Wciągnąłem się na mur i zeskoczyłem. Byłem wolny.
Pobiegłem chodnikiem i dopiero kiedy minąłem dwie przecznice,
zatrzymałem się, żeby obmyślić następny ruch. Nikt mnie nie gonił, uznałem
więc, że z radością się mnie pozbyli, bo urządzałem awantury. Podniosłem
głowę i zobaczyłem, że stoję przed oddziałem mojego banku. Co za szczęśliwy
traf. Mogę wypłacić gotówkę i rozpocząć wspaniałą przygodę.
Nie zauważyłem pracownicy szpitala, która realizowała czek. Ona jednak
obserwowała, jak podchodzę do biurka dyrektora.
Popatrzył na mnie.
– Anthony Kiedis! Cóż za przyjemność. Czym mogę służyć?
– Przypadkiem byłem w okolicy, a potrzebuję gotówki. Może mógłby mi pan
wezwać taksówkę?
– Ależ z wielką przyjemnością. Proszę usiąść.
Wezwał taksówkę. Powiedziałem mu, że chciałbym wypłacić kilka tysięcy
dolarów, i wszystko układało się doskonale. Siedziałem w banku i myślałem:
Alleluja, za jakieś czterdzieści pięć minut będę na haju, kiedy nagle mój
wewnętrzny radar dał o sobie znać. Rozejrzałem się i zobaczyłem, jak te same
potężne sukinsyny, które złapały mnie w ośrodku, teraz podchodzą do mnie ze
wszystkich stron. Spojrzałem przez wielkie okno – przed budynkiem stali
policjanci w cywilu, pielęgniarki, sanitariusze oraz mój przyjaciel Harold, który
był terapeutą.
Przysiągłem sobie, że nie wezmą mnie bez walki. Kiedy znajdę się na ulicy,
żaden z tych drani mnie nie złapie, nawet gliniarze. Skoczę na autobus. Porwę
samochód. Wsiądę na łódź. Zniknę w krzakach. Nie dostaną mnie. Zerwałem
się na nogi i pobiegłem przez bank, roztrącając wszystkich, którzy stali mi na
drodze, ale w holu cały oddział ochroniarzy ruszył w moim kierunku.
Oho, tędy się nie wydostanę. Odwróciłem się, ale tam było jeszcze więcej
ludzi. Nie miałem dokąd iść, pomyślałem więc: Pierdolić to, i pobiegłem prosto
na nich. Udało mi się zwalić z nóg kilku bankowych ochroniarzy i nawet
wybiegłem na ulicę, ale tam pokonał mnie jeden z nich, chłop jak dąb. Założył
mi taki chwyt, że pomyślałem, że wyciśnie mi wątrobę przez kostkę w nodze.
Byłem wtedy dość osłabiony.
– Spokojnie, stary – powiedziałem. – Kurwa, co was to obchodzi? Pozwólcie
mi odejść.
– W żadnym razie. Uciekłeś z zamkniętego oddziału i jesteśmy
odpowiedzialni za wszystko, co zrobisz.
Powiedział mi też o pracownicy szpitala, która widziała mnie w banku.
Wydało jej się dziwne, że siedzę sobie i rozmawiam z dyrektorem, skoro
powinienem być na oddziale. Kiedy okazało się, że zniknąłem, wszczęto
procedury identyczne jak przy ucieczce z więzienia, ogłoszono powszechny
alarm i szukał mnie każdy gliniarz w sąsiedztwie.
Skuli mnie, wrzucili do policyjnego wozu i zawieźli z powrotem do szpitala.
Tam dowiedziałem się, że poddano mnie siedemdziesięciodwugodzinnej
obserwacji pod kluczem, ponieważ Boba Forresta zaniepokoiła nasza rozmowa.
Zadzwonił do Lindy’ego, obaj wbili sobie do głowy, że chcę popełnić
samobójstwo, postarali się więc, żeby mnie zamknięto. Szpital mógł ich
zignorować, ale przypuszczalnie ostatnią rzeczą, na jakiej im zależało, była
powtórka sytuacji z Kurtem Cobainem. Cała sprawa była idiotyczna. Nigdy, ani
razu nawet słowem nie wspomniałem, że chcę się zabić. Nigdy nie
powiedziałem, że mam broń. Ja tylko gangsterskim głosem Jimmy’ego Cagneya
powiedziałem: „Ach, gdybym miał spluwę, od razu kulami utorowałbym sobie
drogę stąd do wolności”. Zwariowany Bob Forrest, wtedy już były Król Przesady,
Plotek i Kłamstw, ruszył do akcji i sprawy zaczęły się toczyć jak lawina.
A ja wylądowałem pod kluczem. Zaraz po powrocie poszedłem do telefonu
i zadzwoniłem do Erica Greenspana.
– Chcę, żeby jakiś pieprzony prawnik przyjechał tu i mnie stąd wydostał. Nie
mam skłonności samobójczych. Wydostań mnie z tego szpitala.
Eric przyrzekł pomoc, ale zastrzegł, że to może trochę potrwać. Tymczasem
przydzielono mi pokój oraz strażnika przez całą dobę pełniącego wartę u moich
drzwi. Zdążyłem już sprawdzić kanały wentylacyjne w suficie, szukając jakiejś
drogi wyjścia, bo z każdą chwilą moje życie stawało się bardziej popieprzone
i brzydkie. Następnego dnia przyszła pielęgniarka i powiedziała, że zostanę
zwolniony, kiedy lekarz, który mnie przyjmował, podpisze stosowne dokumenty.
Wróciła po kilku godzinach, kiedy liczyłem, ile kulek heroiny kupię.
– Zanim pan wyjdzie, parę osób chciałoby się z panem zobaczyć.
– Ale to niemożliwe. Miałem zostać zwolniony.
Do pokoju wszedł Bob Timmons, a za nim kilkoro moich przyjaciół oraz moja
biedna matka. Wcale nie byłem zadowolony, że ktoś do niej zadzwonił i musiała
tu przylecieć z Michigan, żeby uporządkować cały ten bałagan. Wpędzili mnie
w pułapkę, interweniując pełną siłą. Usiedliśmy i zaczęli mnie przekonywać,
a ja zachowałem się jak podręcznikowy uzależniony. Każde słowo, które opuściło
moje usta, było kłamstwem albo manipulacją. Wszystko, co mówiłem, miało na
celu jedno – uzyskanie psychologicznej kontroli nad sytuacją, dzięki czemu będę
mógł wyjść z ośrodka i ćpać.
– Hej, wszystko w porządku. Jestem gotowy do zmiany, ale nie chcę być
w ośrodku. Już przez to przechodziłem. Oczywiście będę pracował nad
zerwaniem z nałogiem, zaangażuję się w to, zobaczycie…
I tak dalej w tym guście.
Podstępem skłoniłem ich do myślenia, że kiedy stąd wyjdę, będę nad sobą
pracował. Nie miałem takiego zamiaru, ale powiedziałem wszystko, co chcieli
słyszeć, żeby pozwolili mi opuścić szpital.
I tak się stało. Poszliśmy do restauracji coś zjeść. Cieszyli się z mojego
nowego początku, o którym wiedziałem, że nie jest ani nowym, ani początkiem.
Zabrali się do jedzenia, ale ja skubałem tylko i grzebałem widelcem w talerzu.
– Okay, na mnie już czas. Pojadę teraz do domu, wyjmę notatniki z terapii.
Potem spotkam się z mamą, razem z nią polecę do domu i tam zacznę pracować
nad zerwaniem z nałogiem.
– Naprawdę chcesz jechać sam? Może ja pojadę z tobą? – zapytał mój
przyjaciel Chris. Upierałem się, że chcę być sam.
Wskoczyłem na motocykl, pobrałem trochę pieniędzy, kupiłem prochy
i wynająłem pokój w Bonaventure, wielkim, współczesnym i modnym hotelu
w śródmieściu Los Angeles. Minął prawie tydzień od ostatniego brania,
rzuciłem się więc na działkę jak sęp. Natychmiast też miałem kompletny odlot
i do głowy wpadł mi niedobry pomysł. Wsiadłem znowu na motor i pojechałem
do dilera chevroletów chevy kupić nowy samochód. Udało mi się wprawdzie
umknąć zespołowi interwencyjnemu, ale zgodnie z moją pokręconą logiką
zamierzałem kupić nowy samochód, żeby jeździć bez celu, co pomoże mi
wyzdrowieć.
Dotarłem do salonu tuż przed zamknięciem.
– Czekajcie, muszę kupić samochód. Chcę najlepszego, wielkiego, czarnego
chevy, jaki macie na składzie.
Patrzyli sceptycznie na tego naszprycowanego faceta, który przyszedł
z ulicy, ale wyjąłem kartę Amex, sprawdzili ją i kompletnie zmienili
nastawienie. Przyprowadzili ładnego chevy tahoe i byli bardziej niż szczęśliwi,
dostarczając go do hotelu.
Nazajutrz rano zdecydowałem, że czas wyruszyć w trasę, zostawiłem więc
motocykl na hotelowym parkingu, wskoczyłem do nowiutkiego chevy SUV
i ruszyłem na zachód. Myślałem, żeby pojechać do Kolorado albo do którejś
Dakoty, ale dotarłem tylko do wschodniego Los Angeles. Nie czułem się dobrze.
Wynająłem pokój w motelu, ćpałem, ćpałem, ćpałem i uświadomiłem sobie, że
długa jazda samochodem to jednak nie jest dobry pomysł.
Wróciłem do Beverly Hills, zameldowałem się w hotelu przy Robertson
i wziąłem wszystkie prochy. Byłem w takim stanie, że w ogóle na mnie nie
działały. Byłem kompletnie rozbudzony, obolały, pusty, samotny, zmęczony, zły,
zdezorientowany i przerażony, że trzeba będzie stawić czoło temu bałaganowi,
którego narobiłem. Uznałem, że może jednak powinienem z mamą polecieć do
Michigan. Zadzwoniłem do jej hotelu, ale rano wyjechała z miasta,
rozgniewana, że ją oszukałem. Wsiadłem do mojego nowego tahoe i pojechałem
na lotnisko, gdzie z automatu zadzwoniłem do Lindy’ego, żeby go przeprosić, bo
kiedy byłem w Exodusie i gorączkowo starałem się wydostać z zamkniętego
oddziału, przez telefon zmieszałem go z błotem.
Poleciałem do Michigan, do wiejskiego domu mamy, próbując raz jeszcze
się pozbierać. To było dla mnie nowe dno. Zamknięto mnie w szpitalu
psychiatrycznym, uciekłem, złapali mnie, przyszli z interwencją, uciekłem im,
ćpałem, kupiłem samochód z myślą o podróży przez kraj, wpompowałem
w organizm sporo narkotyków i nawet nie byłem na haju, a teraz znowu leżałem
na sofie mojej mamy, trzęsąc się z powodu kolejnego odstawienia prochów.
Czułem się fatalnie, że mama musi radzić sobie z jeszcze jednym
emocjonalnym pożarem. Przed niespełna dwoma miesiącami pochowała
ukochanego męża, a teraz w zamian dostała słabego stracha na wróble. Matki są
jednak wytrzymałe, a moja dostrzegała jasne strony tej sytuacji: żyłem i byłem
gotów raz jeszcze walczyć o siebie. Mieliśmy powody do wdzięczności, kiedy na
uroczysty obiad w Dzień Dziękczynienia poszliśmy do domu dziadka Steve’a.
Poczęstowałem się indykiem i było to pierwsze mięso, jakie od bardzo długiego
czasu jadłem. Hej, jeśli mogę wstrzykiwać sobie herę, palić cracka i połykać
garściami pigułki, to mogę też zjeść cały talerz przeklętego indyka i nie
przejmować się tym.
13.

Nic

Flea nazywa rok 1997 Rokiem Niczego, ponieważ Red Hot Chili Peppers
zagrali wtedy tylko jeden koncert na festiwalu w lipcu i nawet on odbył się tylko
w dwóch trzecich z powodu tajfunu. Dla mnie jednak rok 1997 był rokiem
pełnym przygód i nieszczęśliwych wypadków, skoków do przodu i wielu kroków
w tył, kolejnym rokiem w mojej pokręconej egzystencji doktora Jekylla i pana
Hyde’a.
Zaczął się dobrze. Byłem w Nowej Zelandii, urządzałem swój nowy dom.
Pamiętam, jak w sylwestra w Auckland widziałem ludzi na ulicach, którzy brali
kokainę i pili szampana. Wydało mi się to odrażające. Cieszyłem się, że nie
jestem z nimi. Prawda jest taka, że w tym małym kraju przypuszczalnie nie było
dość kokainy, która mogłaby mnie zadowolić choć przez chwilę.
Nie miałem wówczas żadnych zobowiązań wobec zespołu. One Hot Minute
nie sprzedawała się dobrze, zwłaszcza w porównaniu z Blood Sugar, dlatego
przerwaliśmy trasę. Ponieważ byłem w Nowej Zelandii, zaplanowałem
miesięczny wyjazd do Indii. Tydzień spędziłem w Puttparthi, później
pojechałem do Delhi. Jednak punktem kulminacyjnym całej wyprawy była
spontaniczna wycieczka do Dharamsala na spotkanie z Dalajlamą.
Pociągiem pojechałem do Rishikesh, gdzie wynająłem samochód z kierowcą,
żeby przewiózł mnie przez Himalaje. Dharamsala to miejscowość sprawiająca
wrażenie jak z innego świata, wykuta w górach, z polnymi drogami
i drewnianymi chodnikami jak w starych miasteczkach na Dzikim Zachodzie.
Wynająłem pokój i poszedłem obejrzeć miasto. Posiłek zjadłem we wspaniałej
wegetariańskiej restauracji, pochodziłem po sklepach i kupiłem olejek tonkas.
Wszędzie pełno było łysych mnichów w szafranowych szatach.
Nazajutrz rano ruszyłem do świątyni Dalajlamy. Znalazłem biuro
i zwróciłem się do jednego z pracujących tam mnichów:
– Czy może pan zawiadomić Dalajlamę, że jest tu Anthony Kiedis? Wiem, że
Dalajlama jest bardzo zajęty, ale bardzo chciałbym się z nim przywitać.
Wszyscy obecni w pomieszczeniu wybuchnęli histerycznym śmiechem.
– Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, o co pan prosi? – odparł jeden z nich. –
Połowa mieszkańców planety Ziemia ustawia się w kolejce, żeby się przywitać
z Dalajlamą. Skąd wpadło panu do głowy, że tak po prostu wejdzie pan tu
i zobaczy się z nim? Dalajlama ma całkowicie zapełniony terminarz na następne
trzy lata.
Długo wyjaśniał mi, jakimi ważnymi i naglącymi sprawami musi zajmować
się Dalajlama, który jest najbardziej zapracowanym człowiekiem na świecie.
– Okay, rozumiem. Zostawię mu list, w którym napiszę, że Anthony Kiedis
go pozdrawia. Chciałem nawiązać z nim kontakt – powiedziałem.
Przyrzekli, że mu to powtórzą, po czym znowu zaczęli się śmiać. Odszedłem
trochę zniechęcony, myśląc sobie: No i dobrze. Przebyłem długą drogę, żeby
spotkać się z Czarnoksiężnikiem z Oz, ale chyba mi się nie uda. Trudno, takie jest
życie. Do hotelu miałem pięć minut spacerem. Kiedy wszedłem, powitała mnie
podekscytowana recepcjonistka.
– Och, panie Kiedis, proszę tu podejść. Ma pan wiadomość z biura
Dalajlamy. To niesamowite. Proszą, żeby był pan u nich jutro o ósmej rano.
Następnego dnia rano wstałem wcześnie, bardzo zadowolony, i poszedłem
do biura.
– Sprawy wyglądają tak – pouczyli mnie. – Najpierw przejdzie pan przez
wykrywacz metalu, następnie zostawi pan tutaj plecak. Musimy stosować środki
bezpieczeństwa, ponieważ nieustannie dostajemy groźby od Chińczyków.
Stanie pan w kącie podwórza. Dalajlama będzie szedł tamtędy na zajęcia
w towarzystwie ochroniarzy. Może pomacha do pana idąc, nigdy nic nie
wiadomo. Proszę za wiele sobie nie obiecywać.
Posłusznie przeszedłem przez wykrywacz metalu, po czym oddałem im
plecak i aparat. Zająłem przydzielone mi miejsce i – proszę! – oto wyłania się
Dalajlama w otoczeniu ochroniarzy. Zobaczył mnie, oczy mu się zapaliły, twarz
rozjaśnił szeroki uśmiech. Skręcił ze ścieżki i ruszył prosto w moją stronę. Byłem
wstrząśnięty, myślałem, że w ogóle mnie nie zauważy, a on szedł ku mnie. Ujął
moją rękę w obie dłonie i popatrzył mi w oczy.
– Witaj w Indiach, Anthony. Co cię skłoniło, żeby tu przyjechać?
– Chciałem zobaczyć ten kraj – odpowiedziałem.
– Indie to zadziwiające miejsce, prawda? Opowiedz mi swojej podróży. Co
tutaj widziałeś?
Opowiedziałem mu w skrócie moją marszrutę.
– Czy to nie zadziwiające, te zapachy i barwy na każdym kroku? Gdzie twój
aparat? Musimy zrobić sobie zdjęcie.
– Przy wejściu wszystko mi zabrali – wyjaśniłem.
– Idźcie po jego aparat, na litość boską – polecił swoim przybocznym. – Co
wy sobie myślicie? Jemu potrzebny jest ten aparat.
Przyboczny wrócił z moim byle jakim jednorazowym aparacikiem.
– Zróbmy sobie zdjęcie – powiedział Dalajlama z uśmiechem.
Przez cały czas, kiedy rozmawialiśmy, nie wypuszczał mojej dłoni. To był
subtelny gest, nie od razu go zauważyłem, ale niewątpliwie Dalajlama przekazał
mi część swojej mocy.
Zrobili nam zdjęcie.
– Okay, a teraz drugie tak, żeby były widoczne całe sylwetki – poinstruował.
Chwilę jeszcze rozmawialiśmy, później wręczył mi swoją ostatnią książkę
z autografem. Podarował mi też kilka starych tybetańskich monet i biały
jedwabny szal, który pobłogosławił.
– Bardzo dziękuję za tę wizytę – powiedziałem. – Jeśli w jakiś sposób będę
mógł wspomóc waszą sprawę, proszę dać mi znać.
– Jest coś, co możesz zrobić. Jeśli Adam Yauch [z Beastie Boys] zaproponuje
ci udział w festiwalu dla nas, to znajdź na to czas.
– Jeśli Adam zadzwoni, pojedziemy natychmiast – obiecałem.
– Bardzo chciałbym jeszcze z tobą pogawędzić, ale tybetańska starszyzna
czeka – powiedział. – Muszę iść i wykładać na kursie dla zaawansowanych.
Oczywiście ty też jesteś zaproszony. Nie zrozumiesz ani słowa z tego, co będzie
tam mówione, ale myślę, że sam udział okaże się dla ciebie radosnym
przeżyciem. Powiem im, żeby przygotowali ci miejsce z przodu, żebyś mógł
widzieć, co tam się dzieje.
I po tych słowach odszedł.
– To niesamowite – stwierdził jeden z jego asystentów. – W głowie mi się nie
mieści, że akurat ciebie spośród wszystkich ludzi zaprosił na wykład
zaawansowanego tantryzmu. Trzeba studiować pięćdziesiąt lat, żeby wziąć
w nim udział.
Poszedłem na odbywające się na świeżym powietrzu zajęcia, na których
posadzili mnie z przodu. Cała grupa składała się ze starych mnichów w wielkich
nakryciach głowy przypominających rzymskie hełmy. Wszyscy medytowali
i wydawali dziwne dźwięki. Dalajlama siedział na podwyższeniu, a mówił
i czytał głównie stojący obok niego pomocnik. Mnisi podawali sobie srebrny
puchar z kwaśnym mlekiem jaka. Każdy upijał spory łyk, więc pomyślałem:
Jasne, dziecino, dajcie mi trochę tego zjełczałego mleka jaka. Kiedy przyszła na mnie
kolej, napiłem się, ale nie byłem przygotowany na to, co mnie czeka. Wydawało
mi się, że poradzę sobie jakoś z tym dziwacznym smakiem, ale się pomyliłem.
To dlatego trzeba pięćdziesiąt lat przygotowywać się do tego kursu. Wyszedłem
na pierwszej przerwie, pod głębokim wrażeniem odporności i wytrzymałości
mnichów.
Przed wyjazdem do Nowej Zelandii i Indii zaproponowałem Louisowi
i Sherry, żeby zamieszkali ze mną, ponieważ Sherry oczekiwała dziecka.
Pomyślałem, że będzie miło wprowadzić energię i ciepło rodzinnego życia do
mojego najczęściej pustego domu. Po powrocie zastałem całą trójkę pod moim
dachem. Mały Cash był zadziwiającym dzieckiem, przez jakiś czas wiedliśmy
przyjemne rodzinne życie, robiąc popcorn i oglądając razem filmy.
Dość szybko jednak znowu zacząłem brać. Moi przyjaciele tego nie
rozumieli. Myśleli: „Skoro spotkał się z Dalajlamą, nigdy więcej nie będzie ćpał”.
Ale ta wizyta nie miała nic wspólnego z narkotykami. Nie musiałem jechać aż do
Indii po duchowe oświecenie. Prostą duchowość codziennego życia miałem tuż
pod nosem, w każdym zakamarku, gdybym tylko chciał jej poszukać, ale ja
wolałem ją ignorować.
Znowu zacząłem krążyć po motelach, spędzając tam sześć, siedem dni
w narkotykowym odurzeniu. Jedyną niewygodą obecnie było to, że w domu cała
rodzina czekała nerwowo na mój powrót. W trakcie jednego z tych ciągów
wkradłem się do domu o piątej rano, starając się nie obudzić Casha. Chciałem
ukryć się w sypialni, przespać kilka następnych dni i tak daleko, jak to możliwe,
odsunąć spotkanie z martwiącymi się o mnie ludźmi, ale zobaczyłem, że Sherry
na moją cześć urządziła kapliczkę. Wzięła jedno z moich zdjęć z Dalajlamą,
oprawiła w słodką ramkę i obok postawiła miskę popcornu. Na ten widok o mało
nie pękło mi serce.
Innym razem wróciłem w środku nocy i otworzyłem drzwi do mojego
pokoju. Drobny człowiek usiadł na łóżku ze słowami:
– O nie, Boże, proszę, nie!
To był ojciec Louisa, który spał tu pod moją nieobecność. Wróciłem, bo
potrzebowałem gotówki, żeby dalej ćpać. Kiedy wziąłem pieniądze i ruszyłem do
wyjścia, Sherry nie wytrzymała.
– Dość tego, wystarczy, ty skurwysynu. Pójdziesz do ośrodka. To wszystko po
prostu w głowie się nie mieści – oznajmiła.
Zgodziłem się wsiąść na motocykl i pojechać do Impactu, ostatniego na
liście ośrodka odwykowego w Pasadenie. Powszechnie uważa się, że Pasadena to
spokojny i bezpieczny raj, w którym narodziła się sława Beach Boys, ale
północna Pasadena, gdzie mieścił się Impact, to było najprawdziwsze getto.
Impact był znany jako Ostatni Dom przy Ulicy. Lądowałeś w nim, kiedy
odwiedziłeś wszystkie inne ośrodki i więzienia. Tutaj nie było żartów – albo
trzeźwiałeś, albo umierałeś.
I tam właśnie znalazłem się o wpół do czwartej nad ranem, w jednym
pokoju z trzema innymi facetami. Byłem zdecydowany przetrwać cały
dwudziestoośmiodniowy pobyt i podjąć rozprawę ze swoimi demonami.
Problem polegał na tym, że mimo pracy, jaką tam wykonałem, przez cały
spędzony tam czas tak naprawdę nie chciałem zerwać z nałogiem. Zaciskałem
pięści, żeby jakoś dać sobie radę bez narkotyku, ale w mojej świadomości wciąż
tkwiło pragnienie bycia na haju. Codziennie co najmniej kilka godzin
poświęcałem na rozmyślania o tym, żeby wyjść, zdobyć pieniądze, ćpać i robić to
ciągle od nowa. Jeszcze gorzej było, kiedy wyszedłem na spotkanie na zewnątrz.
Impact działał na zasadzie zasług – im więcej ich miałeś, tym więcej
dodatkowych korzyści zyskiwałeś. Jedną z nich było chodzenie na spotkania
poza terenem ośrodka. Kiedy mikrobusem jechaliśmy przez miasto, patrzyłem
przez okno na najbardziej obskurne bary w najbardziej obskurnych dzielnicach
i snułem fantazje, jak wchodzę do środka i piję z innymi ćmami barowymi.
Cokolwiek, bylebym znowu był na haju.
Kiedy już zadomowiłem się w ośrodku, dzienny rozkład dnia nie był zły. Po
obudzeniu modlitwa i medytacje, ścielenie łóżka i prysznic. W moim
bungalowie nikt nie zostawiał śmieci, zawsze mieliśmy wysprzątane, nie
dostawaliśmy więc negatywnych opinii ani dodatkowych prac domowych.
Fascynowali mnie moi współlokatorzy. Bardzo współczułem młodemu
chłopakowi z Florydy, pochodzącemu z marginesu. Widziałem, że się męczy i że
jego szanse na wyzdrowienie nie są duże, zwłaszcza że miał żonę, którą
męczyła ta sama obsesja. Sporo ludzi w ośrodku podejmowało trzecią próbę
i czekała ich odsiadka w prawdziwym więzieniu, jeśli nie zerwą z nałogiem.
Po posprzątaniu pokoju szedłeś do stołówki, w której pobyt był prawdziwą
przyjemnością. Jedzenie składało się wyłącznie z tłuszczu, cukru i skrobi, gorsze
menu trudno sobie wyobrazić, ale chodziło o to, żebyśmy trochę przytyli.
Wszyscy przesadzali z jedzeniem. Do każdego posiłku, także śniadania, był
ogromny wybór deserów. Nie jadłem tam mięsa, za to obżerałem się
słodyczami.
Mój typowy harmonogram dnia w ośrodku różnił się od zajęć większości
pozostałych pacjentów. Z jakiegoś powodu nie traktowali mnie jak zwykłą osobę.
Inni na przykład strzygli trawniki i myli podłogi, mnie natomiast przydzielono
do grupy zapobiegania nawrotom, która miała zajęcia bardzo intensywne
i czasochłonne. Dostaliśmy na przykład kilka dni na narysowanie na potężnej
tablicy kalendarium ostatnich ośmiu lat naszego życia. Wpisaliśmy tam ważne
wydarzenia, daty nawrotów oraz to, co je poprzedzało i następowało po nich.
Byłem w tej grupie z dwudziestoma innymi narkomanami-recydywistami. I to
oni zwrócili mi uwagę na rzecz oczywistą – każdy nawrót poprzedzało zerwanie
z kobietą. Uświadomiłem sobie, że rzeczywiście mam problem, że było coś w tej
dynamice ranienia cudzych uczuć, co wysyłało mnie na miasto. Wyraźnie
ujawniło się to po zerwaniu z Jaime, kiedy zacząłem spotykać się z wieloma
kobietami. Chodziłem z dziewczyną przez miesiąc, zrywałem, miałem nawrót.
Spędziłem w ośrodku Impact przepisany okres, wykonując wszystkie prace
zadawane grupie osób z licznymi nawrotami, łącznie z wypełnianiem setek
stron kwestionariuszy, co z punktu widzenia psychologii było rzeczą
rzeczywiście przydatną. Kiedy przykładasz pióro do papieru, dostrzegasz tę
stronę prawdy o sobie, która w żadnym razie nie ujawniłaby się w trakcie
rozmowy czy rozmyślań. Drugim powodem, dla którego lubiłem te
psychologiczne ćwiczenia, była gorąca pani psychoanalityk, od niedawna
pracująca w ośrodku. Spędzałem mnóstwo czasu w jej gabinecie. Robiliśmy
testy Rorschacha i wychodziliśmy posiedzieć w cieniu. Patrzyłem na plamy
atramentu, robiłem seksualne aluzje i flirtowaliśmy. Poważna psychoterapia nie
miała sensu, skoro za niecałe cztery tygodnie wychodziłem, ale miło było pobyć
razem.
Opuściłem Impact i zająłem się powrotem do zdrowia. Czułem się zdrowy
i szczęśliwy, z optymizmem patrzyłem na moje życie i zespół. Lindy
zarezerwował nam trasę na lato, miałem więc szczery zamiar odzyskać formę
w drodze. Pewnej niedzieli rano jechałem motocyklem na moje ulubione
spotkanie, które odbywało się w sali znajdującej się w parku przy skrzyżowaniu
Third i Gardner. Swoim zwyczajem jechałem dość szybko, ale nigdy dotąd nie
zdarzył mi się poważny wypadek. Zwracałem uwagę na warunki panujące na
drodze, na skrzyżowaniach zachowywałem szczególną ostrożność, z góry
zakładałem, że samochody w nieodpowiednich momentach wyjadą z podjazdów
albo parkingów. Zawsze byłem czujny i gotowy na każdą ewentualność.
Wszystko to przelatywało mi przez głowę, gdy pędziłem Gardner, wąską
boczną ulicą z samochodami zaparkowanymi po obu stronach. W ułamku
sekundy tamto auto ruszyło i zawróciło, skutecznie blokując całą drogę. Zwykle
zostaje jakieś wyjście, nawet jeśli oznacza to skręcenie na chodnik, tym razem
jednak ten idiota zablokował całą ulicę, a nigdzie nie było podjazdu. Nacisnąłem
oba hamulce, ale samochód był za blisko. Doszło do niesamowicie szybkiej
i gwałtownej kolizji, tak potężnej, że motocykl wbił się w samochód.
Przeleciałem nad motorem i trafiłem dokładnie w to miejsce, w którym drzwi od
strony kierowcy spotykają się z maską.
Zaskakujące, ale po zderzeniu z samochodem zrobiłem salto do przodu
i wylądowałem na stopach po drugiej stronie samochodu. Odzyskałem
równowagę i pobiegłem, założyłem więc, że jakimś cudem nic mi się nie stało.
Z jednym wyjątkiem – kiedy spojrzałem na rękę, stwierdziłem, że jej nie ma.
Moja dłoń została wepchnięta w przedramię i teraz było ono potężne i okrągłe,
ale bez dłoni.
O Boże, to naprawdę bardzo źle wygląda – pomyślałem.
Nie tracąc czasu na zastanawianie się nad odniesionymi obrażeniami, bez
pukania wbiegłem do najbliższego domu. Zrobiłem kilka kroków myśląc, że
złapię telefon i zadzwonię po karetkę, ale wtedy początkowy szok już minął
i poczułem najgorszy ból w całym moim życiu. Nie było czasu na wzywanie
pomocy, odwróciłem się więc, wybiegłem na ulicę i zatrzymałem przejeżdżający
kabriolet. Tak się złożyło, że jechały w nim dwie znajome kobiety, biorące udział
w tym samym spotkaniu.
Zignorowałem kierowcę, który chciał się wymienić informacjami na temat
ubezpieczenia, i wskoczyłem na tylne siedzenie ich wozu. Ruszyliśmy prosto do
szpitala Cedars-Sinai. Później dowiedziałem się, że dłoń ma więcej komórek
nerwowych niż jakakolwiek inna część ciała, co tłumaczyło ten intensywny ból,
choć wtedy miałem już wrażenie, jakby dłoń zanurzono mi w gorącej lawie.
Byłem przekonany, że nigdy więcej nie będzie sprawna.
Po pięciu minutach byłem w szpitalu i zawieziono mnie do izby przyjęć. Na
moje szczęście dyżur miał świetny specjalista od chirurgii rąk, doktor Kulber.
Najpierw jednak musieli mnie przygotować do operacji, co oznaczało podanie
mi sporej dawki morfiny. Nic nie poczułem. Zwróciłem się do pielęgniarki:
– Niestety, z powodu moich wybryków jestem bardzo odporny na leki
z rodziny opiatów. Chyba trzeba będzie od razu podwoić dawkę.
Kolejny zastrzyk i znowu nic, ból ani trochę nie złagodniał. I tak to trwało.
W rezultacie musieli podać mi siedem dawek morfiny, dopiero wtedy odczułem
ulgę.
Pozbyłem się bólu i pielęgniarki wydały mi się niezwykle atrakcyjnie. Zanim
się spostrzegłem, wsadziłem siostrze rękę pod spódnicę i flirtowałem z lekarką.
Byłem pieprzonym pacjentem z piekła, który w historii szpitala Cedars-Sinai
dostał najwięcej morfiny.
Doktorowi Kulberowi zrekonstruowanie mojej ręki z tej zmiażdżonej masy
kości i tkanki zajęło pięć godzin. Spędziłem w szpitalu pięć dni, później założyli
mi specjalny gips sięgający barku. Dopiero w domu uświadomiłem sobie, jak
bardzo jesteśmy uzależnieni od sprawności naszych dłoni. Nawet tak
przyziemna czynność jak podcieranie tyłka okazała się potężnym wyzwaniem.
Musiałem wytrenować lewą dłoń do robienia rzeczy, których nigdy wcześniej nie
robiła. Nie mogłem pisać, nie mogłem otworzyć drzwi ani okna, włożenie
ubrania czy butów graniczyło z cudem.
Z jakiegoś powodu cała ta sprawa wcale mnie nie załamała. Byłem zły, że
nie mogę wygodnie się wyspać, i nie sprawiał mi przyjemności koszmarny ból,
ale wierzyłem, że znajdę sposób na doprowadzenie mojej ręki do dawnej
sprawności. Tak zaczęła się wielomiesięczna terapia. Miałem szczęście, że
znalazłem doktora Dorsa, lekarza z Burbank, który zajmował się rehabilitacją
rąk. W swojej praktyce stosował wyjątkowe metody. Prowadził cię do pokoju,
w którym znajdowało się dwadzieścia innych osób z poważnymi urazami
i wszyscy pomagali sobie nawzajem. Kiedy widzisz ludzi z o wiele
poważniejszym kalectwem niż twoje, dziękujesz Bogu i dochodzisz do wniosku,
że jakoś sobie z tym poradzisz. Zajęło mi to dziewięć miesięcy, ale moja ręka
była niemal tak sprawna jak w przeszłości.
Z powodu wypadku musieliśmy odwołać koncerty na Alasce i Hawajach,
później jednak Lindy zapytał, czy mógłbym wystąpić na festiwalu na górze Fuji
pod koniec lipca. Byliśmy gwiazdą i za ten jeden występ mieliśmy zarobić
mnóstwo pieniędzy, a przez cały rok nie pracowaliśmy. W tym czasie nosiłem
gips tylko do łokcia, pomyślałem więc, że jeśli będę trzymał rękę na temblaku,
dam radę.
Był tylko jeden problem. Kiedy zameldowaliśmy się w hotelu, powiedziano
nam, że z południa zbliża się potworny tajfun. Przewidywano, że dotrze do nas
w czasie, gdy mieliśmy być na scenie. Rano w dniu koncertu zaczął padać
deszcz, ale na zboczach góry zgromadziło się osiemdziesiąt tysięcy
Japończyków, odwołanie imprezy nie wchodziło zatem w grę. Wystąpił pierwszy
zespół, a my przez cały czas słuchaliśmy prognoz pogody, według których tajfun
był coraz bliżej.
Wreszcie przyszła nasza kolej. Popatrzyliśmy na widownię – dzieciaki były
przemoczone do nitki i skostniałe. Pogotowie zabierało ludzi cierpiących na
hipotermię, nikt jednak nie odchodził z własnej woli. Scena była osłonięta, ale to
nie wystarczyło, żeby ochronić nas przed wiejącym ze wszystkich stron wiatrem.
Podziałała na nas energia zbliżającej się burzy, zagraliśmy więc jak nigdy. Chad
szalał za perkusją, Dave na gitarze. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu byłem
trzeźwy przez kilka miesięcy z rzędu, dlatego czułem się doskonale. Im mocniej
graliśmy, tym wiatr stawał się silniejszy. Pamiętam, jak w pewnym momencie
znalazłem się na skraju sceny z mikrofonem i wicher po prostu nie pozwolił mi
się pochylić. Potem jeszcze przybrał na sile i zaczęło zwiewać przedmioty ze
sceny. Ponieważ sprzęt działał, graliśmy, dopóki nie wysiadł prąd. Było to po
ósmym utworze, co oznaczało, że spełniliśmy warunki kontraktu oraz
postawione sobie zobowiązania moralne, uciekliśmy więc, ratując życie.
Sierpień 1997 roku nie obfitował w wydarzenia. Spędziłem go w Los Angeles,
nadal mieszkając z moją powiększoną rodziną. Kiedy nadszedł wrzesień,
poczułem znajome pragnienia i uznałem, że najwyższa pora kupić trochę
prochów i wziąć je w jeden dzień. Nie kolidowało to z moimi obowiązkami
zawodowymi, ponieważ jesienią Jane’s Addiction zapowiedział swój comeback
i Flea zgodził się pojechać z nimi w trasę jako basista. On i Dave przez kilka
miesięcy mieli się zajmować własnymi sprawami, ja w tym czasie byłem więc
wolny.
Postanowiłem, że ze względu na małego Casha wezmę narkotyki
w samochodzie, żeby nie wprowadzać związanej z nimi złej energii do domu.
Zabrałem rzeczy i pojechałem w kierunku Hollywood, ale byłem zbyt
niecierpliwy, dlatego zatrzymałem samochód na bocznej ulicy i zapaliłem fajkę.
Kilka razy się zaciągnąłem, wpadłem w paranoję i zdecydowałem, że wynajmę
pokój w hotelu na dalszy ciąg moich bachanalii.
Znalazłem miły, elegancki hotel na skrzyżowaniu Pico i Beverly, który wydał
mi się odpowiedni na jedną noc. Kiedy wszedłem, recepcjonista aż się
rozpromienił.
– Pan Kiedis! To zaszczyt gościć pana w naszym hotelu – powiedział.
Jedna noc zmieniła się w dwie, dwie w trzy. W pewnym momencie
musiałem pojechać do centrum, żeby uzupełnić zapasy. Przespałem cały dzień,
a po przebudzeniu zamówiłem stos hamburgerów. Cały cykl zaczął się od nowa.
Dni mijały, ćpałem, ćpałem, ćpałem. Codziennie dzwoniłem do recepcji
i mówiłem, że moje plany uległy zmianie i zostaję do jutra. I tak to szło –
narkotyki, narkotyki, narkotyki, sen, sen, sen. Budziłem się wyczerpany,
pokonany, zrozpaczony, smutny, zdemoralizowany, zraniony, samotny,
w rozsypce, zamawiałem jedzenie do pokoju i oglądałem telewizję. To trwało
kilka tygodni. Pewnego wieczoru obudziłem się około jedenastej
i uświadomiłem sobie, że nie mogę żyć bez heroiny. Zjadłem coś, popatrzyłem
w lustro i powiedziałem: „Chryste, jesteś ruiną, bracie. Lepiej od razu ukryj się
pod górą kokainy i heroiny”.
Przejrzałem kieszenie. Znalazłem nieco drobnych, ale nie martwiłem się, bo
wiedziałem, że w kieszeni garnituru w domu mam mniej więcej pięć tysięcy. To
wystarczyłoby na następny tydzień. Prawdę mówiąc, cała szafa pełna była
dowodów totalnego wykolejenia. Miałem marynarki z narkotykami, marynarki
z fajkami, marynarki ze strzykawkami, marynarki z pieniędzmi, marynarki
z polaroidowymi zdjęciami pornograficznymi, niezły zestaw. Pojadę do domu,
z szafy wezmę pieniądze i stawię czoło Sherry i Louisowi. Byłem opętany
szaleństwem, zamierzałem więc powiedzieć im, żeby zeszli mi z drogi,
pilnowali własnego nosa, bo poprawię się, jak się poprawię. A jeśli nie, to będę
musiał za to zapłacić.
Pojechałem do domu, otworzyłem automatyczne drzwi garażu,
zaparkowałem i przeżyłem potężny wstrząs. Garaż był pusty. Zniknęło
wszystko: motocykl, rower, deska do surfingu, zwariowane lustro na ścianie,
półki. Pozostał tylko beton, nieskazitelnie czysty i lśniący. Z walącym sercem
próbowałem znaleźć jakieś wytłumaczenie. Może chcieli tu pomalować i usunęli
wszystko, a może coś się wylało. Ale nie wyglądało na to, że ktoś tu sprzątał. Po
prostu wszystko zniknęło.
Pobiegłem po schodach i wsunąłem klucz w zamek, przygotowując się na
starcie z Louisem i Sherry. Otworzyłem drzwi i wszedłem prosto w Strefę
Mroku, tylko że to była rzeczywistość. W domu niczego nie było. Żadnych mebli,
obrazów, plakatów, sreber, garnków, patelni, szklanek, talerzy, filiżanek,
kieliszków, sprzętów, bibelotów, telewizora, żyrandola, papieru toaletowego,
szczoteczek do zębów. To było tak, jakby boski odkurzacz wciągnął cały mój
dom.
Myślałem, że jeśli parter tak wygląda, to co będzie, jak wejdę na górę
i w szafie nie będzie ubrań, nie będzie tej marynarki z pięcioma tysiącami
dolarów? Pobiegłem po schodach do sypialni. Pusto! Nie ma łóżka, nie ma
biurka, nie ma poduszek. Nic nie ma. Rzuciłem się do szafy, tak na wszelki
wypadek. Nic. W domu nie było nic. Nie potrafię wyrazić tej pustki. Nie było
nawet naparstka.
Nie pamiętałem natomiast, że kilka tygodni wcześniej rozmawiałem
z agentem od nieruchomości i powiedziałem mu, że myślę o sprzedaży domu.
Nie dodałem, że wziąłem w nim tyle heroiny, że nawet sofa była na haju. Agent
uprzedził, że przypuszczalnie minie rok, zanim znajdzie się ktoś gotów zapłacić
podaną przeze mnie cenę. Mimo to trafił się zdecydowany nabywca i ten
sukinsyn sprzedał dom w ciągu tygodnia, a wszystkie moje rzeczy spakowano
i oddano na przechowanie do magazynu.
Wpadłem w panikę. Była północ, a ja nie miałem ani grosza i odczuwałem
potężny przymus wzięcia. Całe moje życie zależało od tego, czy zdobędę gdzieś
pieniądze. Wróciłem do hotelu, gdzie przypomniałem sobie, że jeden z naszych
techników w trakcie trasy po Europie ciągle prosił w recepcji o udzielenie mu
pożyczki i obciążenie tą kwotą rachunku za pokój. W moim hotelu na nocnej
zmianie była nowa recepcjonistka. Poprosiłem ją o pięćset dolarów.
– Och, ale ja tu pracuję dopiero od dwóch dni. Nie znam tej procedury –
powiedziała. – Może pan poczekać do rana, kiedy przyjdzie dyrektor?
– Nie, nie mogę – odparłem. – Prawdę mówiąc… – ple, ple, ple, kłamstwo,
kłamstwo, kłamstwo, i tak dalej, i tak dalej. Ciągle z tego korzystam.
Skupiłem na niej moc umysłu godną Jedi, dostałem pieniądze i już byłem za
drzwiami. Ruszyłem w dół Olympic do sali bilardowej.
Mój pobyt w hotelu wciąż się przedłużał. Poszedłem do biura American
Express i wypłaciłem pieniądze, które oznaczały więcej narkotyków. W tym
czasie byłem chodzącym szkieletem z zamulonymi, martwymi oczami, za
którymi nic się nie kryło. Leżałem w łóżku i oglądałem lokalne wiadomości,
w których zamieszczono reportaż o trasie Jane’s Addiction. Poczułem się
okropnie, że moi przyjaciele grają muzykę, a ja samotnie siedzę w hotelu i tracę
siły.
Nie mogłem jednak przestać. Zmieniałem hotele i ćpałem aż do dnia moich
trzydziestych piątych urodzin, kiedy to zgłosiłem się do ośrodka odwykowego
Steps w Ventura. Tylko raz spojrzeli na moje przedramiona i już wiedzieli, że
przez kilka lat bez przerwy szprycowałem się heroiną.
– O nic się nie martw. Przejdziesz czterodniowy megadetoks. Będziemy cię
budzić na posiłki, ale poza tym nie będziesz wiedział o bożym świecie. Kiedy
zobaczymy się za tydzień, będziesz całkowicie odtruty, bez jakiegokolwiek
fizycznego uzależnienia.
To mi się podobało.
– Doskonale. Gdzie mam się podpisać?
Zaczęli dawać mi największą kombinację leków odtruwających, jaką w życiu
brałem: clonidine, wodzian chloranu, valium, środki na zwiotczenie mięśni.
Przez cały czas byłem jak z gumy, leżałem w łóżku, nie mając żadnej władzy
w rękach ani nogach, kompletnie oszołomiony. Po trzech dniach snu i jedzenia
obudziłem się i pomyślałem: Muszę stąd wyjść i się naładować.
Byłem bardzo osłabiony po kuracji odtruwającej, a od śródmieścia dzieliło
mnie ponad sto sześćdziesiąt kilometrów. Mój główny problem polegał na tym,
że nie mogłem chodzić. Nie mieli prawa zatrzymać mnie w ośrodku, ale
w żadnym razie nie daliby mi kluczyków od mojego samochodu. Kiedy wstałem,
z trudem potrafiłem zachować równowagę, ale mogłem intrygować i snuć plany.
W porządku, biuro, gdzie siedzi ten facet, jest na końcu korytarza, pomyślałem.
Jeśli będę trzymał się ściany przez całą drogę, a w progu oprę się o futrynę, to może
uznają, że wszystko ze mną w porządku. Tak też zrobiłem. W biurze
wyprostowałem się, podziękowałem im za wszystko i zażądałem kluczyków. Po
krótkiej wymianie argumentów zgodzili się, ale musiałem poczekać, aż nikt na
mnie nie patrzy, żeby znów włączyć ścianę w mój sposób chodzenia.
Plan się udał. Wstąpiłem do banku, wziąłem tyle gotówki, ile się dało,
i w rekordowym tempie dojechałem do śródmieścia. Kupiłem narkotyki,
zameldowałem się w hotelu i przez całą noc nie spałem, starając się wprowadzić
w organizm tyle heroiny, ile był on w stanie przyjąć. Wymyśliłem nowy
wspaniały plan – pojadę do Big Sur, skąd jest o wiele dalej do Los Angeles niż
z Ventura, i odstawię heroinę.
Poleciałem tam samolotem i wynająłem pokój w Ventura Inn. Pierwszej
nocy wziąłem całą heroinę, jaką zabrałem do stopniowego odzwyczajania się, po
prostu pożarłem ją jak świnia. A potem po raz kolejny zaczęła się straszliwa
męka odstawienia. Na szczęście mogłem jeść, kiedy nie brałem narkotyków, ale
przechodziłem przez okropny okres bezsenności i cierpień emocjonalnych.
Doświadczałem wszelkich objawów głodu, jakich nie miałem od dłuższego
czasu. Rozpalałem ogień w kominku i było mi za gorąco, ale gdy otwierałem
okno, marzłem na kość. Nie mogłem przykrywać nóg kocem, bo wszystko mnie
kłuło, nawet poduszka drażniła mój kark.
Drugiego dnia hotel odmówił posyłania posiłków do pokoju, byłem więc
zmuszony jeść w restauracji albo iść półtora kilometra w dół zbocza do sklepu.
Spacery i świeże powietrze sprawiły, że zacząłem wracać do życia. Kiedy byłem
w Big Sur, zadzwoniłem do kolegi, którego poznałem w młodości – Josepha
Waltersa, który mieszkał w Palo Alto i przeżywał dramat ze swoją kompletnie
zwariowaną narzeczoną. Przyjechał do mnie i kilka dni wzajemnie
podtrzymywaliśmy się na duchu.
Przypadkowo dowiedziałem się, że Jane’s Addiciton daje koncert w San
Francisco. Joe zawiózł mnie tam, a potem wrócił do domu. Guy O przyjechał do
miasta na koncerty, poszliśmy więc razem. Byłem podekscytowany, ponieważ
zaczynałem znowu czuć się jak istota ludzka, a poza tym miałem się spotkać
z moimi braćmi. Poszedłem za kulisy zobaczyć się z Flea. Byłem szczęśliwy, że
znowu go widzę, ale on zupełnie siebie nie przypominał. Był inaczej ubrany,
miał umalowane oczy i zamieniał bycie Flea na bycie jednym z Jane’s Addiciton,
czego kompletnie nie rozumiałem. Myślałem, że w innym zespole nadal będzie
Flea. Wydawał się dziwnie obcy, odległy. Nie wiem, czy był zły na mnie, że
jestem takim popaprańcem, czy też ruszył we własną pokręconą podróż, ale
zaakceptowałem to, że nie był w nastroju.
Później do pokoju wszedł Dave. Zawsze cieszyłem się na jego widok.
Przywitał się ze mną, powiedział, że wspaniale mnie widzieć i że zaraz wróci, to
pogadamy. Ale był na haju i kręcił się wokół jakiejś dziewczyny, poszli wziąć
kolejną działkę i przepadli. Koncert był świetny, choć dziwnie było oglądać Flea
w tym zespole. Tamtego wieczoru wróciłem do domu z Guyem O, mając
wrażenie, że Flea i Dave odsunęli się ode mnie, co było śmieszne z mojej strony,
bo przecież ja odsunąłem się od nich na wiele miesięcy. Zrozumiałem, że tak
właśnie się dzieje, kiedy z nikim nie rozmawiasz – po powrocie przekonujesz
się, że toczy się zupełnie nowa gra.
Miałem nadzieję, że to będzie nowa gra dla mnie. Nie dotarło do mnie
jeszcze, że chociaż warunki, w których żyłem, zmieniły się drastycznie, to moje
zachowanie pozostało takie samo. Pamiętam jeden przejmujący moment
z czasów, kiedy miałem jeszcze ten dom na wzgórzach. Wieczorem jechałem
przez Beechwood i ćpałem w samochodzie. Zatrzymałem się przy znaku stopu,
a obok mnie zahamował samochód z dwudziestoletnimi chłopakami. Spojrzeli
na mnie i powiedzieli: „Cześć, Anthony”. Nie wiedziałem, co zrobić, ostatnią
rzeczą, na jakiej mi zależało, było spotkanie z fanami. Starałem się ich
ignorować, choć zerknąłem na nich. Jeden z chłopaków przyjrzał mi się,
powiedział: „Hej, to nie on”, i odjechali. To nie mógł być on, bo Anthony nie
wygląda jak pieprzona zjawa.
Było jeszcze gorzej. Innym razem w trakcie trasy po motelach pojechałem
na mój róg z dilerami. Jakiś desperado wsiadł do samochodu i powiedział, gdzie
mogę dostać herę. Chciał mieć swój udział w doprowadzeniu mnie do zdobyczy,
ale nie dbałem o to, więc pojechaliśmy. Kazał mi zatrzymać się przy jednym
z tych tanich moteli dla dziwek na Sunset i poszedł szukać dilera. Czekałem na
niego, kiedy z samochodu obok wysiadła jakaś rodzina. Musiało nie dopisywać
im szczęście, skoro tu mieszkali. Spojrzałem na ich auto – na zderzaku mieli
naklejkę Chili Peppers, a dzieci ubrane były w koszulki zespołu. Poczułem
straszliwy wstyd i zakłopotanie. Skuliłem się na siedzeniu, opuściłem przesłonę
przeciwsłoneczną. Oto rodzina fanów z dumą nosiła barwy Red Hot, a ja w tym
samym motelu chciałem od jakiegoś obrzydliwego handlarza kupić działkę.
Fatalnie.
Naprawdę starałem się zachować trzeźwość, dlatego pod koniec roku 1997
wprowadziłem się do domu Guya O. Na Boże Narodzenie pojechałem do domu
i Blackie przedstawił mi piękną i inteligentną dziewczynę. Spędziliśmy ze sobą
kilka miłych tygodni, ale kiedy nadeszła pora wyjazdu z Grand Rapids,
wiedziałem, że to interludium dobiegło końca. I oczywiście zgodnie
z kalendarzem nawrotów, który sporządziłem w ośrodku Impact, parę tygodni
później – w dodatku na dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem na Hawaje,
gdzie mieliśmy pisać materiał na nową płytę – ruszyłem w kolejny szalony ciąg.
Wpadłem na następny idiotyczny plan. Postanowiłem, że przez kilka dni
bez przerwy będę brał jak wariat, a na Hawaje pojadę tydzień przed resztą
zespołu, dzięki czemu będę miał czas na odpoczynek i odzyskanie formy.
Powlokłem się na lotnisko i sam poleciałem na Hawaje. Zameldowałem się
w luksusowym wielopiętrowym hotelu w Waikiki, mając przy sobie ostatnią
szczyptę heroiny i mówiąc sobie: Okay, wezmę tę działkę, a potem to rzucam i raz
dwa dojdę do siebie na Hawajach. Kiedy jednak narkotyk przestał działać,
zmieniłem zdanie: Och, jeszcze nie jestem gotowy rzucić narkotyki i stawić czoło
rzeczywistości. Ruszyłem do barów ze striptizem, żeby znaleźć jakiegoś dilera.
Kiedy jesteś uzależniony, tracisz wszelkie rozeznanie, co jest rozsądne, a co
nierozsądne. Później tego samego wieczoru, kiedy robiłem sobie zastrzyk,
specjalnie złamałem igłę w jedynej strzykawce, ponieważ zdawało mi się, że
jeśli wprowadzę więcej narkotyków w organizm, eksploduję. Po dziesięciu
minutach, kiedy umierałem z pragnienia wzięcia kolejnej działki koki, uznałem
to za okropny pomysł. Umysł miałem zamglony narkotykami, więc starałem się
na nowo umocować igłę. Była zgięta i nie zasysała prawidłowo, ale człowiek
potrzebuje narkotyków w krwiobiegu, więc wepchnąłem ją w żyłę licząc, że
wszystko skończy się dobrze. Cóż, były to płonne nadzieje. Igła wypadła ze
strzykawki i utknęła w żyle. Złapałem ją i mocno trzymałem, ogarnięty
paranoicznym strachem, że popłynie naczyniami krwionośnymi i przebije
zastawkę w sercu.
Byłem na haju, z ramienia płynęła mi krew, a ja musiałem jakoś wyciągnąć
tę igłę przez skórę, jeśli nie chciałem, żeby zaczęła cyrkulować w moim układzie
krwionośnym. Udało mi się ją wyszarpnąć, ale zaraz pojawił się kolejny dylemat
– nie miałem ani grama heroiny, żeby zmieszać ją z koką. Skończyło się na tym,
że wypiłem całą zawartość minibarku. Whisky, wódka, szkocka, wino, jedna
buteleczka po drugiej, aż straciłem przytomność. Zawsze potem budzisz się
z nieprzyjemnymi wspomnieniami, obolałym ciałem i duchem zredukowanym
do kupki brudnych popiołów, chowającym się gdzieś w twoim tyłku. Musisz
stawić czoło muzyce – w tym wypadku jest to piękna wyspa – ale nie potrafisz
znieść widoku za oknem. Zasłony były stale zaciągnięte, leżałem w łóżku,
zamawiałem jedzenie do pokoju i pozostawałem w stanie hibernacji ze
świadomością, że czas mija, przybliżając mnie do dnia, w którym będę musiał
wsiąść do samolotu i polecieć na Kauai na spotkanie z moimi przyjaciółmi,
kolegami z zespołu, towarzyszami.
Sądny dzień wreszcie nadszedł. Zwlekałem do ostatniej chwili, wstałem na
półtorej godziny przed odlotem samolotu, wziąłem prysznic i ogoliłem się. Po
raz pierwszy od tygodnia wyszedłem na świat, wszystko wokół było jaskrawe
i nazbyt wyraźne, ale wsiadłem do samolotu. Z lotniska pojechałem do
wynajętego domu. Wszyscy już byli, choć w nie najlepszych nastrojach. Dave i ja
mieliśmy za sobą kilkutygodniowe ostre branie. Byliśmy czyści, przynajmniej
w tym momencie, spędzaliśmy więc czas głównie na bieganiu i pożeraniu
tonami dobrego jedzenia, ale bardzo mało graliśmy. Emocjonalnie nie radziłem
sobie najlepiej. Byłem czysty, ale serce miałem złamane i nie czułem się sobą.
Potem zawiadomiono nas, że nasz stary przyjaciel Bill Stobaugh,
Halucynogeniusz, zmarł podczas operacji serca. Flea poleciał na pogrzeb, ja się
wykręciłem.
Kiedy wróciliśmy z nieproduktywnego pobytu na Hawajach, otrzymaliśmy
kolejną dawkę złych wiadomości. Zrezygnował Lindy, nasz menedżer.
Niedawno owdowiał i poznał nową partnerkę, która przekonała go, że czas
najwyższy, żeby dał sobie spokój z tą całą anarchią, przeszedł na emeryturę
i przeprowadził się do Ojai. To wyglądało tak, jakbyśmy weszli na cofający się
pas transmisyjny – nie wydaje mi się, żeby ta kobieta widziała przed nami jakąś
przyszłość, tak samo zresztą jak Lindy. Zresztą nikt nie widział, nie wyłączając
członków zespołu.
Po powrocie do Los Angeles Dave zaczął pracę z Chadem nad solową płytą
i wrócił do ćpania. Ja od Hawajów byłem czysty. Kiedy poszliśmy na przyjęcie do
domu dziewczyny Dave’a i zobaczyłem, że Dave pije piwo, byłem zaskoczony.
Traktował to z taką nonszalancją. Obaj przebywaliśmy w tym samym miejscu,
w którym jeden raz to za wiele, a tysiąc nigdy nie wystarcza. Nie potrafiliśmy
używać narkotyków z umiarem, o czym Dave przekonał się w krótkim czasie.
Zaczęliśmy próby. Zostaliśmy zdegradowani do okropnego małego studia
w Hollywood, niedaleko Alei Transwestytów. Dave ćpał, a ja nie, co tylko
pogarszało i tak napiętą atmosferę. Dave przychodził na próby w ogromnych
okularach i wielkich renesansowych kapeluszach z opadającym rondem, które
nazywaliśmy „kokainowymi”, bo musiałeś być na koce, żeby w ogóle do głowy
wpadł ci pomysł noszenia takich kapeluszy. Spóźniał się i nie można było się
z nim porozumieć. Kiedy wkładał kokainowy kapelusz, miał własny cel, a było
nimi ćpanie.
Próbowaliśmy grać, ale prowadziło to donikąd. Flea miał twarz ściągniętą
rozczarowaniem, a postawa Chada wyrażała się następująco: „Ten facet bierze.
Co można powiedzieć?” Czułem, że musimy porozmawiać z Davem i zapewnić
mu pomoc. W przeszłości to on zbierał mnie po hotelach i zawoził do ośrodków,
teraz przyszła moja kolej, żeby porozmawiać z nim o wytrzeźwieniu, bo bez tego
zespół nie będzie mógł dalej działać.
Przeprowadziliśmy tę rozmowę. Dave siedział na wzmacniaczu, dyskusja
zespołowa zmieniła się w kłótnię między nami dwoma, co było dziwne, bo
wszyscy mówiliśmy tylko:
– Hej, ćpasz, kiedy próbujemy, a to do niczego nie prowadzi. A może byśmy
pogadali o wytrzeźwieniu?
Nie chciał tego słuchać, do całej sprawy przyjął nastawienie „pierdol się”.
Kiedy mnie też tak potraktował, zareagowałem: „Co, ja się mam pierdolić? Sam
się pierdol”. Nie użyliśmy dokładnie tych słów, ale one doskonale oddają
atmosferę tej sytuacji. Chad i Flea się wycofali, a Dave chciał uderzyć mnie
w twarz, ale kiedy wstawał, zachwiał się do tyłu i spadł za wzmacniacz, na
którym siedział. To było komiczne, a jednocześnie smutne.
Ponieważ w zespole znowu zapanowała stagnacja, postanowiłem pojechać
do Tajlandii. Kilka lat wcześniej zdiagnozowano u mnie zapalenie wątroby typu
C, a chociaż nie miałem objawów, choroba należała do takich, które lubią się
odnawiać, jeśli nie zachowa się czujności. Zabrałem zioła na oczyszczenie
wątroby, dużo pływałem, modliłem się i medytowałem o idei mojego ciała
wracającego do zdrowia. Podziałało. Trzy tygodnie później podczas badań nie
stwierdzono wirusa.
Był już kwiecień. Razem z Flea uznaliśmy, że nie ma wyjścia – musimy
wylać Dave’a. Najpierw rozmawiał z nim Flea i Dave naprawdę to przeżył,
poszedłem więc za ciosem. Rozmowa była okropna, bo Dave był na haju
i chociaż zdawał sobie sprawę, że zespół w takim kształcie nie może działać,
zwerbalizowanie prawdy wyprowadziło go z równowagi. Był wściekły.
– Pieprzyć was! Jak możecie mi to robić, skurwysyny!
– Idioto, nie ma już żadnego zespołu – powiedziałem. – Kiedy ostatni raz się
pokazałeś? Nagrywasz płytę solową, ćpasz. W gruncie rzeczy w ogóle ci na nas
nie zależy.
Oczywiście Chad zachowywał postawę absolutnie neutralną, bo był w trakcie
nagrywania płyty z Davem.
Tymczasem Flea przechodził przez własne piekło, walcząc z chorobą
Epsteina-Bara, dziewczyną oraz zespołem. Przypominał generała dowodzącego
bitwami na wielu frontach. Był naprawdę w dołku, a w dodatku także próbował
nagrać solową płytę. Nikogo nie zdziwiło, kiedy postanowił odejść z zespołu.
– Dłużej tak nie mogę – powiedział mi. Wiedziałem, że należało się tego
spodziewać. To było oczywiste, w zespole nic się nie działo.
– Wiem – odparłem. – Domyślałem się, że to powiesz. Doskonale cię
rozumiem.
Wtedy Flea rzucił bombę.
– Mógłbym zostać tylko pod jednym warunkiem. Gdyby John wrócił do
zespołu.
Zbił mnie z tropu.
– Dlaczego myślisz, że John chciałby wrócić i znowu z nami grać? –
zapytałem. – Ja go nie obchodzę i na muzyce też mu nie zależy.
– Mam śmieszne przeczucie, że dojrzewa do powrotu w świat żywych –
odpowiedział Flea.
To byłby prawdziwy cud – pomyślałem. A drugim cudem byłoby, gdyby
zechciał znowu z nami grać.
– Chyba zwariowałeś. John nie ma najmniejszej ochoty do nas wrócić. Nie
wydaje mi się, żeby istniała taka ewentualność, ale jeśli tak, to jestem na to
otwarty – powiedziałem.
Odkąd John odszedł z zespołu, właściwie się nie kontaktowaliśmy, czasami
tylko wpadaliśmy na siebie przypadkiem. Chociaż można by przypuszczać, że
będzie między nami mnóstwo gniewu, pretensji i braku sympatii graniczącej
z nienawiścią, to jednak nigdy uczucia te nie dochodziły do głosu.
Widziałem go po raz pierwszy od czasu, gdy odszedł z zespołu. Słyszałem
wszystkie te przerażające historie o zejściu Johna w narkotykowe piekło
i wiedziałem, że Johnny Depp i Gibby Haynes, główny solista Butthole Surfers,
zrobili film dokumentujący nędzne warunki, w jakich żył John. Jeśli widzieliście
ten film, to wiecie, że był to dom człowieka, którego w życiu interesowały
wyłącznie narkotyki i malowanie.
Słyszałem także o wywiadach, w których John wygłaszał hymny na cześć
heroiny, nawet ćpał podczas nich. Nie interesowało mnie czytanie takich rzeczy
czy oglądanie tego filmu. Nie słuchałem solowych płyt, które wtedy nagrał. Nie
mogłem pochwalać jego stylu życia, ponieważ było to powolne samobójstwo.
Mnóstwo ludzi jednak gloryfikowało ten styl bycia, chciało brać w tym udział
i mieć dostęp do darmowych narkotyków. Przyznaję, że jego sztuka, jego
piosenki były wielkie, ale wyrażanie akceptacji dla takiej ekscentrycznej
autodestrukcji nie wydawało mi się właściwe. Ten facet był moim najlepszym
przyjacielem, a teraz wypadały mu zęby, nie patrzyłem więc na to tak, jak być
może robili to inni: „Okay, nieważne, bo to geniusz”. Nie obchodziło mnie, czy
jest geniuszem czy pieprzonym idiotą, gnił za życia i oglądanie tego nie było
przyjemne.
Wiedziałem, że od lat malował, czerpiąc inspirację z twórczości Basquiata
i Leonarda da Vinci, kiedy więc usłyszałem, że będzie miał wystawę w Zero
Gallery przy Melrose, postanowiłem wpaść tam dzień przed wernisażem. Tak
też zrobiłem i kogo zobaczyłem? John sam wieszał obrazy. Obaj byliśmy trochę
spięci. John był na koce, miał krótko ścięte włosy, wielkie czarne kręgi pod
oczami i palił francuskie papierosy. Był szokujący chudy, wyglądał jak szkielet,
same kości i skóra, ale tryskał energią, bo miał mnóstwo wigoru i wszystkie te
chemiczne związki w organizmie, nie wyglądał więc na umierającego czy
słabego.
Zamiast postawy „pierdol się, nienawidzę cię, patrzeć na ciebie nie mogę”,
obaj ucieszyliśmy się na swój widok. Jego obrazy były niepokojące, ale piękne. To
było dziwne, bo myślę, że chcieliśmy czuć wzajemnie większą niechęć do siebie,
niż byliśmy w stanie.
Kiedy widziałem go następnym razem, był w znacznie gorszym stanie.
Wszyscy najbardziej martwili się o jego ręce, całe pokryte ropniami, bo nigdy
nie nauczył się robić dobrze zastrzyków, po prostu dźgał igłą na oślep i miał
nadzieję, że mu się uda. W grudniu 1995 roku wylądował w Exodusie, mojej
dawnej mecie, choć bardziej ze względu na zdrowie fizyczne niż psychiczne.
Lekarze poważnie niepokoili się możliwością gangreny i utraty kończyny, jeśli
nie zacznie się myć i dbać o ręce, czego John nie chciał robić.
Zadzwoniłem do niego i zapytałem, czy mogę go odwiedzić. Zgodził się
i poprosił o papierosy i kanapki z pastrami i mnóstwem musztardy. Spełniłem
jego prośbę. Kiedy zjadł kanapkę, próbowałem umyć mu ręce. Wtedy też
rozmawialiśmy ze sobą serdecznie i okazywaliśmy sobie troskę i uczucie. Było
zupełnie inaczej, niż przypuszczali nasi znajomi, którzy na podstawie
przeszłych burzliwych układów między nami sądzili, że będziemy się kłócić.
Wciąż nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo niezdrowa była dynamika
moich relacji z Johnem, zanim odszedł z zespołu. Nie rozumiałem, jak bardzo
był wrażliwy i jak dotkliwie potrafiłem go skrzywdzić. Nie miałem pojęcia, że te
wszystkie żarty, poszturchiwania, docinki, wygłupy i sarkazm naprawdę raniły
jego uczucia i tak długo na niego działały.
Długo po odejściu Johna Flea powiedział do mnie:
– Masz pojęcie, ile bólu sprawiałeś Johnowi?
– O czym ty mówisz? Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, spędzaliśmy ze sobą
cały czas. Razem graliśmy w bilard, razem goniliśmy za spódniczkami, razem
jedliśmy płatki Lucky Charms. Byliśmy jak dwa ziarnka w korcu maku.
– Nie, bardzo często raniłeś uczucia Johna, – odpowiedział Flea – bo bardzo
cię podziwiał, a ty traktowałeś go brutalnie.
Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że moja miłość do Johna okazała się
dla niego trudnym doświadczeniem.
Kiedy John zrezygnował, miałem do niego pretensje, że odrzucił nasze
muzyczne braterstwo. Ale przez cały ten czas, gdy był poza zespołem
i przechodził piekło, nieustannie się za niego modliłem. Udział w spotkaniach
nauczył mnie, że jedną z przyczyn, dla których uzależniony bierze, są chowane
przez niego urazy. A jedną z technik pozbywania się urazy do jakiejś osoby jest
modlitwa za nią, żeby w życiu spotkało tego kogoś to, czego najbardziej
pragniesz dla siebie – żeby ktoś go kochał, by odnosił sukcesy, był zdrowy,
bogaty, szczęśliwy, wspaniały, żył w jedności ze światłem i miłością
wszechświata. To paradoks, ale skuteczny. Siedzisz i modlisz się za kogoś, kogo
nie potrafisz znieść, żeby miał wszystko to, co sam chciałbyś mieć, i pewnego
dnia myślisz: „Nie czuję żadnych negatywnych uczuć do tej osoby”.
To częściowo był powód, dla którego modliłem się za Johna. Poza tym nie
chciałem, żeby umarł smutną i żałosną śmiercią, modliłem się więc za niego
niemal codziennie. Mówiłem: „Kimkolwiek jest ta siła nad nami, ktokolwiek
słyszy moje myśli, błagam o opiekę nad Johnem Frusciante, bo on tej opieki
potrzebuje”.
W styczniu 1998 roku Bob Forest przekonał Johna, żeby zgłosił się do Los
Encinos, tego samego ośrodka, w którym swego czasu leczył się W.C. Fields.
John odstawił już wówczas heroinę, ale nadal palił cracka i pił. Odwiedzałem go
i wydawało się, że jest przekonany do swojego pobytu w ośrodku, choć w trochę
szczególny sposób. Nasze rozmowy były oszczędne i nietypowe. Od czasu do
czasu wymienialiśmy uwagi o piosence Nirvany albo rysunku Leonarda da Vinci.
Podczas jednej z takich minimalistycznych konwersacji John nagle
zeskoczył z łóżka i rzucił się na ziemię w idealnej imitacji ruchów Jamesa
Browna mniej więcej z 1968 roku. Potem podniósł się i z powrotem usiadł. Nie
wiem, co nim kierowało, ale wyglądało na to, że znowu ma ikrę i daje do
zrozumienia, że wciąż płonie w nim ogień i jeśli zajdzie taka potrzeba, może tak
samo jak James Brown odchylić się do tyłu.
Byłem otwarty na możliwość powrotu Johna do zespołu, chociaż nadal
wydawało mi się to odległą perspektywą. Po wyjściu z Los Encinos na początku
lutego John wynajął małe mieszkanie w Silver Lake. Pewnego dnia w kwietniu
Flea poszedł go odwiedzić. Siedzieli i słuchali płyt, i pewnej chwili Flea zadał mu
pytanie:
– Co myślisz o powrocie do zespołu?
John zaczął płakać.
– Nic bardziej by mnie nie uszczęśliwiło – odpowiedział.
Obaj długo płakali i się obejmowali. Potem Flea pojechał do Kambodży, co
mnie i Johnowi dało czas na oczyszczenie atmosfery i rozmowę o dawnych
problemach. Poszliśmy do „Farmer’s Market”, jednego z moich ulubionych lokali
w całym Los Angeles, usiedliśmy i zamówiliśmy łososiowe tacos.
Zacząłem pierwszy.
– Czy jestem dla ciebie problemem? – zapytałem.
– Właściwie nie – odpowiedział John. – A ty? Jesteś z jakiegoś powodu na
mnie wściekły?
– Myślałem, że tak, ale teraz już nie jestem. Wydawało mi się, że
powinniśmy to wszystko omówić, ale żadna z tych spraw już mnie nie dręczy –
wyznałem.
– Mnie też nie – zgodził się John.
Flea spodziewał się, że wysłucha relacji z trwającej cały dzień dyskusji
poświęconej rozprawieniu się ze wzajemną wrogością, ale żaden z nas jej nie
czuł. Teraz główny problem polegał na tym, że John nie miał nawet gitary.
Poszliśmy więc do Guitar Center i kupiłem mu rewelacyjnego stratocastera
z 1962 roku.
John bardzo się cieszył z powrotu do zespołu, a jednocześnie był przerażony,
bo od długiego czasu nie miał gitary w ręce. Postanowiliśmy, że nie będziemy
robić z tego wielkiej sprawy, ważne jest tylko wspólne granie. Nie obchodziły
nas zupełnie kontrakty płytowe, rezygnacja naszego menedżera czy to, że
wytwórnia przestała się nami interesować. Nic nie było ważne. Chcieliśmy tylko
wejść do garażu i razem grać.
Flea mieszkał w niesamowitej starej willi w stylu śródziemnomorskim w Los
Feliz, sławnej z tego, że mieszkały w niej tłumy takich muzyków, jak Bob Dylan
czy Lou Reed. Zebraliśmy się w garażu, którego część Flea zamienił w salę prób.
Chad ustawił bębny w kącie. Flea miał wyraz twarzy, który mówił: „Okay, bez
wielkich oczekiwań. Po prostu gramy”. Zamontowaliśmy byle jaki system
wzmacniający. John wyglądał na niepewnego, ale włączył gitarę i zaczęliśmy.
I to znowu byliśmy my. Niewykluczone, że tylko ja tak myślałem, ale
pomieszczenie wypełniło się niebiańską muzyką, która został stworzona
wyłącznie po to, żeby się przekonać, jak to będzie brzmiało, gdy znowu
weźmiemy do ręki nasze instrumenty.
Dla mnie była to chwila określająca charakter sześciu następnych wspólnych
lat. To wtedy zrozumiałem, że się uda, że znowu pojawi się magia. Nagle
wszyscy potrafiliśmy słuchać, potrafiliśmy słyszeć i zamiast zamknąć się
w granicach naszych małych bzdurnych problemów, mogliśmy stać się
muzykami tej wielkiej powszechnej orkiestry.
14.

Welcome to Californication

Choć czułem uniesienie z tego powodu, że znów byliśmy razem, jakiś czas
zabrało nam odnalezienie wspólnego brzmienia. John był zardzewiały zarówno
pod względem fizycznym, jak i umysłowym. Ja też byłem kupką rdzy, ale powoli
sprawy zaczęły lepiej się układać. W domu Flea było mnóstwo radości. Miał dwa
psy, mastiffa Martiana i zadziornego boksera Lakera. Codziennie parzyliśmy
herbatę w kuchni, bawiliśmy się z psami, a potem szliśmy do garażu
i pracowaliśmy. Flea urządził salę prób jak studio nagrań, dlatego z każdej sesji
wychodziłem z taśmami z nową muzyką, do której pisałem teksty.
Chociaż John powie, że wiele lat trwało, zanim odzyskał formę, uwielbiałem
sposób, w jaki grał, gdy nie miał jeszcze technicznych umiejętności
pozwalających mu na robienie wszystkiego. Stonował i rozwinął niewiarygodnie
minimalistyczny styl. Codziennie przedstawiał nam coś spektakularnego.
Miałem notatnik wypełniony tekstami, które bardzo chciałem zamienić
w piosenki, po próbach spędzałem więc czas z Johnem w jego mieszkaniu
w Silver Lake. Zgodnie ze stylem Johna nie było tam mebli, tylko płyty, wieża,
łóżko i mikser. Przechodził przez fazę koktajli mlecznych i ślady po koktajlach
były wszędzie – na ścianach, lodówce i piecu. To było tak, jakby mieszkał tu
Jackson Pollock. Siedzieliśmy, paliliśmy jak kominy i pracowaliśmy.
Niesamowite było to, że znowu łączyło mnie telepatyczne porozumienie
z jednym z największych muzyków naszych czasów. Grał mi jakiś
skomplikowany, dziwny fragment muzyki, który przez całą noc nagrywał, a ja
mówiłem: „O tak, doskonale wiem, co mam z tym zrobić”.
John sprawiał wrażenie, że życie naprawdę nauczyło go pokory. Był na dnie
i sądzę, że kiedy chmury się rozeszły i spojrzał za siebie, myślał tak: „O kurwa,
nie mogę uwierzyć, że żyję. Tym razem tego nie spieprzę”. Za mało czasu
minęło od jego powrotu, żeby ludzie zdążyli go przekonać, jaki jest wspaniały.
Zawsze miło jest przebywać z kimś, kto ma tak wielki talent, z taką radością
odnosi się do życia i muzyki, a jego ego nie zostało jeszcze nadęte opiniami
otoczenia.
Wszyscy przeżywali dobry okres. To było tak, jakbyśmy nie mieli nic do
stracenia, nic do zyskania. Nic nas nie obchodziło, tworzyliśmy muzykę dla
samego tworzenia muzyki. One Hot Minute nie odniosła takiego sukcesu jak
Blood Sugar, dlatego wiele osób przestało w nas wierzyć. W branży panowało
przekonanie, że mamy za sobą nasz słoneczny dzień. Im więcej jednak
graliśmy, tym więcej powstawało utworów, które uważaliśmy za dobre
i chcieliśmy, żeby usłyszeli je inni ludzie.
Było naprawdę gorąco, dlatego w czasie prób zostawialiśmy otwarte drzwi
garażu. Po kilku tygodniach pracy przypadkiem wpadłem na Gwen Stefani z No
Doubt. Mieszkała naprzeciw Flea, na zboczu góry po drugiej stronie wąwozu.
– Codziennie słyszę, jak gracie – powiedziała. – Przychodzą do mnie
przyjaciele, siadamy i słuchamy. To brzmi rewelacyjnie!
Miło było usłyszeć komplement, choć poczuliśmy się też trochę zakłopotani,
ponieważ wydawało się nam, że przebywamy w naszym prywatnym świecie,
pracując nad własnymi brakami.
Na początku czerwca przerwaliśmy próby, żeby dać pierwszy koncert od
powrotu Johna. Przyrzekłem Dalajlamie, że jeśli zadzwoni Adam Yauch,
przyjmiemy propozycję, i tak też się stało. Tibetan Freedom Festival był
dwudniową imprezą odbywającą się na JFK Stadium w Waszyngtonie.
W wieczór poprzedzający na rozgrzewkę zagraliśmy koncert-niespodziankę
w klubie „9:30”. W pierwszym dniu festiwalu rozpętała się burza, w połowie
koncertu dziewczynę na widowni trafił piorun, co spowodowało ewakuację
całego stadionu i odwołanie reszty występów.
Wieczorem odbyła się narada logistyczna. Obóz Beastie Boys najwyraźniej
nas nie popierał, organizatorzy powiedzieli nam bowiem, że z powodu burzy
część zespołów nie wystąpi, między innymi my, ponieważ zgłosiliśmy udział
jako ostatni. Nie mogłem w to uwierzyć. Przyjechaliśmy aż z Kalifornii i byliśmy
napompowani chęcią zagrania pierwszego wielkiego koncertu z Johnem dla
dziewięćdziesięciu tysięcy ludzi. Na szczęście koncert tego dnia miał zamykać
Pearl Jam. Eddie Vedder dowiedział się o naszym problemie i zagroził, że
zrezygnują, jeśli organizatorzy nie dadzą nam części przydzielonego im czasu.
Okazali nam zadziwiające poparcie i nigdy o tym nie zapomnieliśmy.
Było wciąż jasno, kiedy zebraliśmy się za kulisami. Stanęliśmy kręgiem za
dekoracją, pośród wzmacniaczy, objęliśmy się i pochyliliśmy głowy. Potem
wyszliśmy na scenę i zagraliśmy. Poszło nam rewelacyjnie. Widownia w stu
procentach była po naszej stronie i wiele radości sprawiło nam to, że John
znowu grał z nami.
Następnego dnia zorientowałem się, że wszyscy zapomnieli o tej biednej
dziewczynie, którą trafił piorun, dlatego poszedłem odwiedzić ją w szpitalu.
Leżała, ale była przytomna i pokazała mi swoje oparzenia. Najgorsze powstały
tam, gdzie na ciele miała metal – pod bransoletą i pod stanikiem z fiszbinami.
Ale najśmieszniejsze było to, że rozmawiała przez telefon komórkowy, gdy
doszło do wypadku – przypuszczalnie dlatego piorun trafił akurat w nią – a na
nazwisko miała Celfon.
Po powrocie do Los Angeles piosenki powstawały szybko. Z wyjątkiem
jednej. Pierwszy utwór, nad jakim pracowaliśmy z Johnem, zanim jeszcze
zaczęliśmy próby w garażu Flea, nosił tytuł Californication. Napisałem tekst
w czasie tej oczyszczającej podróży do Tajlandii, kiedy myśl o powrocie Johna do
zespołu nie mieściła mi się w głowie. Kiedy płynąłem po Morzu Andamańskim,
przyszła do mnie ta melodia, z tych prostych, które idealnie pasują do długiego
tekstu. Jedną z rzeczy, które uderzyły mnie podczas moich podróży do
egzotycznych miejsc, łącznie z Sea Gypsy Village w Tajlandii i indonezyjskimi
bazarami, było to, do jakiego stopnia przeniknęła tam kultura amerykańska,
mieli nawet pirackie koszulki Red Hot Chili Peppers. Kiedyś w Auckland na ulicy
widziałem wariatkę, która krzyczała o psychicznych szpiegach w Chinach. Ta
fraza utkwiła mi w pamięci i po powrocie do domu zasiadłem do pisania.
W rezultacie powstał tekst, który najbardziej lubiłem ze wszystkich, jakie
powstały w ciągu ostatniego roku.
Pokazałem Californication Johnowi; tekst bardzo mu się spodobał i zaczął
pisać do niego muzykę. Choć w materiale kryła się doskonała piosenka,
z jakiegoś powodu nie mogliśmy jej znaleźć. Wypróbowaliśmy dziesięć różnych
aranżów i dziesięć różnych linii wokalnych, ale nic nie wydawało się dobre, za to
pozostałe piosenki przychodziły nam bez trudu. Po kilku tygodniach pracy ktoś
zagrał niezwykle oszczędny riff, który swoim brzmieniem nie przypominał
niczego, co do tej pory zrobiliśmy. Kiedy go usłyszałem, wiedziałem, że to nasza
nowa piosenka.
Mniej więcej wtedy na spotkaniu poznałem młodą matkę. Mieszkała z małą
córeczką w YWCA i próbowała zerwać z nałogiem, ponosząc jednak żałosną
klęskę. Piękno, smutek, tragizm i chwała – wszystko zmieszane w jedno – tego
związku matka-córka zostały przedstawione w atmosferze tej piosenki.
Fragment Porcelain
Porcelain
Do you carry the moon in your womb?
Someone said that you’re fading too soon
Drifting and floating and fading away
Little lune
All day
Little lune
Porcelain
Are you wasting away in your skin?
Are you missing the love of your kin?
Nodding and melting and fading away
(Porcelano,
Czy nosisz księżyc w łonie?
Ktoś powiedział, że zbyt szybko gaśniesz,
Dryfując, unosząc się na fali, gasnąc.
Mały księżyc
Przez cały dzień,
Mały księżyc.
Porcelano,
Czy marniejesz w swojej skórze?
Tęsknisz za miłością takich jak ty,
Na heroinowym haju, topniejąc i gasnąc?)
Do końca czerwca ukończyliśmy około dwunastu piosenek. Scar Tissue było
następną z tych, które spadają kosmicznym pyłem z wszechświata, kiedy
otwierasz głowę. Często rozmawialiśmy z Rickiem Rubinem o sarkazmie. Rick
przeczytał gdzieś w teoretycznym opracowaniu, że jest to niezwykle szkodliwa
forma humoru, która umniejsza ducha jego wyznawców. A my byliśmy bardzo
sarkastyczni, przysięgliśmy więc, że postaramy się być śmieszni bez
podpierania się sarkazmem. Chyba myślałem też o Dave’ie Navarro, który był
Królem Sarkazmu, szybszym i groźniejszym niż niedźwiedź.
Wszystkie te idee unosiły się w powietrzu, kiedy John zagrał swój riff.
Natychmiast wiedziałem, o czym będzie piosenka. To był wesoły motyw,
mówiący o radości życia, o feniksie odradzającym się z popiołów. Wybiegłem na
dwór z moim przenośnym magnetofonem i odśpiewałem cały tekst do nagranej
muzyki. Nigdy nie zapomnę, jak spojrzałem na niebo ponad garażem
i zobaczyłem frunące w kierunku Griffith Park ptaki, było to jak scena
z Jonathana Livingstone’a Seagulla. Ja naprawdę podzielałem punkt widzenia
tych ptaków, czułem się jak wieczny outsider.
Fragment Scar Tissue
Scar tissue that I wish you saw
Sarcastic Mr. Know-it-all
Close your eyes and I’ll kiss you ’cause
With the birds I’ll share this lonely view
With the birds I’ll share this lonely view
Push me up against the wall
Young Kentucky girl in a push-up bra
Fallin’ all over myself
To lick your heart and taste your health ’cause
With the birds I’ll share this lonely view
Blood loss in a bathroom stall
Southern girl with a scarlet drawl
Wave goodbye to Ma and Pa ’cause
With the birds I’ll share this lonely view
(Chciałbym, żebyś zobaczył bliznę,
Sarkastyczny Panie Wiem Wszystko.
Zamknij oczy, a ja cię pocałuję, bo
Z ptakami będę dzielił ten samotny widok,
Z ptakami będę dzielił ten samotny widok.
Pchnij mnie na ścianę,
Dziewczyno z Kentucky w staniku z fiszbinami,
Bardzo chcę
Lizać twoje serce i smakować twoje zdrowie, bo
Z ptakami będę dzielił ten samotny widok.
Krew rozlana w szalecie,
Dziewczyna z południa ze szkarłatnym akcentem…
Pomachaj na do widzenia mamie i tacie, bo
Z ptakami będę dzielił ten samotny widok.)
Skończyliśmy też inną piosenkę, zatytułowaną Emit Remmus, która
częściowo była zainspirowana moją przyjaźnią z Melanie Chisholm ze Spice
Girls. Spice Girls były wówczas prawdziwym fenomenem, absolutną gwiazdą,
zwłaszcza dla dziewczynek w wieku Clary, córki Flea. Także w Nowej Zelandii
wszystkie dziewczynki znały słowa piosenek i taneczne ruchy Spice Girls. To
były całkiem dobre utwory pop, zwłaszcza gdy wykonywały je kredki w pięciu
kolorach.
Tamtej wiosny zadzwoniła do mnie Nancy Barry, szefowa Virgin Records.
Powiedziała, że Spice Girls przyjeżdżają do Los Angeles i obie Melanie chcą
trochę się zabawić, a także zrobić sobie tatuaże. Ponieważ byłem miejscowym
królem zabawy i tatuażu, przydzielono mi rolę przewodnika po najciekawszych
miejscach Hollywood. Umówiłem się z przyjacielem, który prowadził salon
tatuażu, żeby przyjął je po godzinach. Zaprzyjaźniłem się z Mel C (Sporty)
i pozostawaliśmy w kontakcie przez wiele miesięcy. To było miłe, ponieważ
mogłem zabrać Clarę na koncert i zaprowadzić ją za kulisy, gdzie poznała
obiekty swojego, trwającego rok, uwielbienia.
Przenieśmy się do września i dziesiątych urodzin Clary. Flea od miesięcy
kłócił się z nią o muzykę puszczaną w domu, bo on chciał słuchać Coltrane’a,
a Clara włączała na ciągłe odtwarzanie płyty Spice Girls. Postanowił więc zrobić
jej numer na przyjęciu urodzinowym. Napomknął Clarze, że być może pojawią
się na nim Spice Girls, którymi oczywiście mieliśmy być my.
Podobieństwo było oczywiste. Flea został Baby Spice, John – Sporty Spice.
Chrisowi Warrenowi, naszemu technikowi perkusyjnemu, przypadła rola Scary
Spice, a mnie rola Posh Spice. Dzięki Bogu z zespołu odeszła już Ginger Spice,
nie musieliśmy więc szukać jej odpowiednika. Z pomocą asystentki Flea, Sherry
Westridge, skompletowaliśmy odpowiednie stroje i peruki oraz wybraliśmy
makijaże. Każdy z nas przyjrzał się dokładnie osobowości i językowi ciała swojej
Spice Girl i uczył się tańczyć. Mieliśmy nawet próby.
W dniu przyjęcia do Clary przyszedł cały tłum jej dziesięcioletnich
przyjaciółek, z których każda oddałaby życie za Spice Girls. Wszystkie szeptały
o możliwości pojawienia się idolek, które Clara przecież poznała na koncercie.
My w sypialni Flea dokonywaliśmy ostatnich poprawek, przyjęcie odbywało się
w salonie piętro niżej. W odpowiednim momencie zagrała muzyka
i dziewczynki oszalały. Krzyczały: „O mój Boże”, kiedy stanęliśmy na szczycie
schodów i zobaczyły nasze bajeczne stroje. Zaraz jednak coś zaczęło docierać do
ich małych rozumków. „Zaraz, zaraz, to nie są Spice Girls. To nawet nie są
dziewczęta, tylko mężczyźni ubrani jak Spice Girls. Jeeeej!”
Wolnym krokiem zeszliśmy na dół, nawet na moment nie wypadliśmy z roli
i odegraliśmy bezbłędne przedstawienie. Scary Spice była fenomenalna, Baby
Spice rewelacyjna ze szparą w zębach Flea, a John wyglądał i zachowywał się jak
Sporty, bo pracował nad swoją rolą dniami i nocami. Zagrać Posh było
najłatwiej: trzymająca się na dystans, zarozumiała, narcystyczna, mająca bzika
na punkcie zakupów dziewczyna. Każdy wykonał solo wokalne i zatańczył.
Miałem na sobie naprawdę krótką spódniczkę, bo Posh wszystko nosi za krótkie,
ale zapomniałem wziąć pod uwagę, że jako mężczyzna występuję dla dzieci. Nie
sądzę, by któraś z nich kiedykolwiek doszła do siebie po tym przyjęciu, jako że
nie ogoliliśmy sobie nóg.
Było jasne, że nasza czwórka znowu stanowi najlepszą konfigurację,
należało więc znaleźć menedżera dla zespołu. Dwa miesiące wcześniej nie
obchodziło nas, czy mamy menedżera, ponieważ nic się nie działo, teraz jednak
z większą niż kiedykolwiek pasją odnosiliśmy się do naszej muzyki. Kilka lat
wcześniej Rick Rubin wychwalał pod niebiosa zalety firmy Q-Prime
Management, należącej do Petera Menscha i Cliffa Bernsteina. Jego zdaniem
w rockowym biznesie nie było lepszych od nich menedżerów.
Przylecieli obaj z Nowego Jorku, żeby spotkać się z nami w salonie Flea. Cliff
wyglądał o wiele starzej niż kiedyś, bo włosy i długą brodę czarodzieja Merlina
miał białe. Był drobny, delikatny, z mistyczną aurą. Nosił okulary i wyglądał na
superinteligentną osobę. Był jak chodzący zbiornik myśli, organiczny komputer
ze skłonnością do rywalizacji, czemu przeczył jego wygląd. Peter dla odmiany
był potężny, szorstki, arogancki i głośny w obejściu, czym sprawiał na otoczeniu
wrażenie odpychające. Był też bardzo inteligentny i na swój dziwaczny sposób
serdeczny.
Byli bardzo nowojorscy. W branży muzycznej pracowali od zawsze, byli
menedżerami tak różnych wykonawców, jak Metallica (których wychowali od
poczęcia), AC/DC, Madonna, Courtney Love, Smashing Pumpkins, Def Leppard
i Shania Twain. Cliff i Peter operowali na odmiennym poziomie profesjonalizmu
niż ten, z którym dotąd mieliśmy do czynienia. Nie mieliśmy właściwie za sobą
wielkich dokonań, ale czuliśmy, że skoro John wrócił do zespołu, wiele możemy
zrobić. Flea spisał sobie pytania typu: „Czy wprowadzicie nas do radia?”, na co
Peter odburkiwał: „I nie myślcie sobie, że jesteśmy takimi menedżerami, którzy
zajmą się waszymi słodkimi tyłeczkami. Jeśli będziecie w trasie na Alasce,
a zapomnieliście zimowych płaszczy, to nie dzwońcie do nas, żebyśmy je wam
przesłali, bo skończy się na tym, że zamarzniecie na śmierć”.
Myślałem sobie: Muszę zapamiętać, żeby zabrać zimowy płaszcz na trasę po
Alasce.
A jednocześnie byłem pewien, że podcierają tyłek Madonnie, jeśli ich o to
poprosi; może dlatego Peter tak do nas mówił. Między nami jednak zaiskrzyło,
polubiliśmy się nawzajem, podpisaliśmy więc kontrakt.
W tej nowej sytuacji uznaliśmy, że może nadeszła pora na zmianę
producenta. Nieważne, jak dobrze pracowało ci się z dotychczasowym
producentem, możesz nawet podejrzewać, że znowu skończy się na współpracy
z tą samą osobą, ale zawsze przy każdej kolejnej płycie nadchodzi taki dzień,
kiedy ktoś pyta: „Może zaangażujemy nowego producenta?” Zastanawialiśmy
się więc nad ponowną współpracą z Rickiem Rubinem. Rozważyliśmy różne
możliwości. Poprzednio już trzykrotnie zwracaliśmy się do Briana Eno
z propozycją, by został naszym producentem i zawsze odmawiał. Tym razem też
go zapytaliśmy, choć byliśmy pewni, że usłyszymy „nie”. Nie mieliśmy o tym
pojęcia, ale odmawiając, wyświadczał nam przysługę.
Braliśmy nawet pod uwagę Davida Bowiego, który chciał z nami pracować,
w końcu jednak przysłał uprzejmy list z wyjaśnieniami, że ma zbyt wiele
zobowiązań i nie może podjąć się realizacji następnego projektu. Kolejnym
powodem, dla którego niechętnie myśleliśmy o ponownej współpracy z Rickiem,
było to, że zawsze zajmował się sześcioma różnymi sprawami na raz,
a w dodatku był szefem własnej wytwórni. Uznaliśmy, że powinniśmy znaleźć
kogoś, kto cały czas poświęciłby nam. Skontaktowaliśmy się z Danielem
Lanoisem, który stare kino w Oxnard na wybrzeżu Kalifornii przebudował we
wspaniałe studio nagraniowe. Lanois nie mógł zostać naszym producentem,
ponieważ był związany umową z U2, ale uprzejmie zaproponował, żebyśmy
w jego studiu nagrali demo tych skończonych dwunastu piosenek.
Skorzystaliśmy z zaproszenia i zrobiliśmy to w jeden dzień, nagrywając
wszystkie piosenki pod rząd. Taśma była nastrojowa, pełna różnych klimatów,
całkiem podobna do pierwszej taśmy demo, którą w życiu nagraliśmy.
Minęło kilka tygodni i wróciliśmy do Ricka. Znalazł czas w swoim planie
zajęć, postanowiliśmy więc znowu z nim pracować. To było tak, jakby wrócił
nam rozsądek, pomyśleliśmy sobie: „Po co w ogóle kręciliśmy z tamtymi
wszystkimi facetami?” Następnego dnia zadzwonił do mnie Daniel Lanois.
– Przesłuchałem taśmę demo, którą u mnie nagraliście – powiedział. – Raz
jeszcze się zastanowiłem i jestem zainteresowany pracą z wami. Te piosenki
naprawdę zwróciły moją uwagę. Od dawna nie słyszałem nic podobnego.
Szczerze ucieszyłem się z tego, co powiedział, choć wyjaśniłem mu, że
zmieniliśmy zdanie. Mimo to z przyjemnością usłyszeliśmy potwierdzenie
naszej opinii z ust innej osoby.
Zanim zaczęliśmy pracę z Rickiem, faceci z Q-Prime na rozgrzewkę
postanowili wysłać nas w rozpoznawczą minitrasę po małych miejscowościach
Kalifornii. W Chino graliśmy na prowizorycznej scenie zbudowanej za czyimś
domem, we Fresno był to zabytkowy ratusz, a w Reno – bar rodeo. Dopóki nie
dojechaliśmy do Santa Barbary, nawet nie sprzedawaliśmy kompletu biletów.
Pamiętam, jak myślałem: Czasami człowiek w kwietniu jest na szczycie, w czerwcu
spada na dno, ale przynajmniej mamy siebie. Byliśmy pełni entuzjazmu i kolorów,
wyczuwało się, że kiełkuje w nas coś zadziwiającego, choć jeszcze nie nabrało do
końca kształtów.
Tamtego lata wciąż mieszkałem u Guya Oseary’ego i codziennie
dojeżdżałem do garażu Flea. Gdzieś w sierpniu zupełnie nieoczekiwanie
postanowiłem znowu się naćpać. Nie brałem ani razu od Hawajów, przez pół
roku byłem więc czysty, ale pewnego dnia po prostu wsiadłem na motocykl,
pojechałem do śródmieścia i zrobiłem to. Cała sprawa była bez sensu, nie
sprawiła mi przyjemności, za to obudziła drzemiącego we mnie półtonowego
goryla. Zameldowałem się w hotelu, a po przebudzeniu wiedziałem, że nikomu
nie mogę o tym powiedzieć. Był weekend, pozbierałem się do kupy i wróciłem na
próby w następnym tygodniu.
W weekend znowu wypuściłem się w miasto, tylko że tym razem nie uszło
mi to na sucho. Wylądowałem w hotelu w San Diego, akurat tam ze wszystkich
miejsc, i znowu byłem w depresji. Nie wiedziałem, co robić, nie miałem nawet
sił opuścić hotelu, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi. Kurwa, kto to może być?
Zerknąłem przez wizjer i zobaczyłem Johna, Flea i Chada.
Otworzyłem drzwi, wszyscy trzej weszli do środka.
– Bardzo mi przykro, naprawdę – powiedziałem.
– Tym się nie przejmuj – odparł Flea. – Znowu zapieprzyłeś. Wracamy do
domu i zabieramy się za pracę.
Mówił rzeczowo i nie wydawał żadnych osądów.
– Tak mi przykro, że musiałeś tego doświadczyć – powiedział John. – To musi
być okropne. Ale więcej nie możesz tego robić.
Wsiedliśmy do wielokolorowego błazeńskiego mercedesa Flea, co tylko
podkreśliło absurdalność mojego położenia, i pojechaliśmy na północ do Los
Angeles. Mówili mi, że mamy płytę do nagrania, ale traktowali to swobodnie,
bez pretensji, z ramion spadła mi więc spora część ciężaru. Zatrzymaliśmy się,
aby zjeść meksykańską potrawę, i w tym czasie śmialiśmy się już, rzucaliśmy
jedzeniem i świetnie się bawiliśmy. Po powrocie do Los Angeles Flea
zaproponował mi, żebym zamieszkał u niego, w tej wielkiej ośmiokątnej
sypialni na parterze z dywanami w cętki lamparta. Wprowadziłem się i to był
naprawdę spokojny i produktywny dwumiesięczny okres. Zajmowałem się wtedy
tylko czytaniem, pisaniem, próbami z zespołem, spędzałem czas z Clarą, Flea
i psami. Pozbyłem się nieprawdopodobnych komplikacji związanych z życiem
nocnym, dziewczętami i imprezowaniem, po prostu przebywałem w domu
i mnóstwo pracowałem.
Pewnego dnia w czasie pobytu u Flea kierowany kaprysem postanowiłem
obciąć włosy. Przez trzynaście lat nosiłem włosy długie do pasa, ale dwa razy się
nie zastanawiałem nad pójściem do przyjaciela i obcięciem się na jeża. Włosy
zachowałem i posłałem tacie do Michigan, ponieważ od początku lat
siedemdziesiątych łączyła nas solidarność w kwestii owłosienia. Po obcięciu
wróciłem późno do domu i Flea już spał. Kiedy rano wszedłem do kuchni
w piżamie, Flea teatralnie wytrzeszczył oczy, po czym wybuchnął histerycznym
śmiechem:
– O mój Boże, wróciłem do Fairfax High, a ty masz szesnaście lat. Popatrz
tylko na siebie!
W tym czasie przenieśliśmy się z garażu Flea do sali prób o nazwie Swing
House przy Cahuenga. Przychodził Rick Rubin, kładł się na sofie i słuchał, jak
gramy, od czasu do czasu robiąc notatki. Zgromadziliśmy naprawdę potężną
ilość surowego materiału: kawałki i fragmenty, piosenki i połówki piosenek,
łączniki, linie melodyczne, wstępy, zakończenia, przejścia. Po raz kolejny na
tablicy zapisywaliśmy pomysły.
Sprawy z albumem układały się świetnie, dlatego w połowie października
z Guyem O postanowiliśmy pojechać do Nowego Jorku. Poszliśmy na lunch do
„Balthazar” w SoHo z jeszcze dwoma przyjaciółmi. Kiedy posadzono nas przy
stole, zauważyłem, że przygląda mi się jedna z kelnerek. Byłem wtedy bardzo
samotny i otwarty na propozycje całego świata w kwestii przyjaciółek, a ta
dziewczyna jednym spojrzeniem przykuła moją uwagę. Pozostali faceci przy
stoliku oglądali się za każdą przechodzącą obok spódniczką, ale ja nie mogłem
przestać myśleć o tej blondynce. Choć nie była naszą kelnerką, w następnej
chwili majestatycznie przeszła obok stolika, demonstrując postawę prawdziwej
Panny Dumne Majtki.
– To o niej mówiłem – powiedziałem swoim kompanom, ale nic ich to nie
obchodziło. Podano jedzenie, ja jednak musiałem z nią porozmawiać. Wstałem,
ruszyłem ku stanowisku hostess i stanąłem przed dziewczyną.
– Cześć, mam na imię Anthony – powiedziałem.
Rozmawiałem z nią chyba pięć sekund, kiedy facet przy sąsiednim stoliku,
z którym byłem w jednym z ośrodków, skorzystał z okazji, żeby mnie uściskać
i opowiedzieć o wszystkim, co robił przez ostatnie pięć lat. Tymczasem moja
dziewczyna zbierała się do odejścia.
– Stary, wyświadcz mi przysługę. Bądź cicho i wracaj na swoje miejsce. Za
chwilę do ciebie przyjdę – powiedziałem.
W końcu odszedł.
– Co robisz po pracy? – zapytałem dziewczynę.
– Na pewno cię nie odwiedzę – odparła.
– A jutro? – nie ustępowałem.
Zgodziła się. Przez cały dzień byłem bardzo podekscytowany. Zapomniałem
o innych kobietach, całkiem straciłem głowę. Wieczorem Guy O chciał, żebyśmy
spotkali się z jakimiś dziewczynami, ale ja tylko wzruszyłem ramionami.
– Nie wchodzi w grę. Już się umówiłem – powiedziałem. Zmarnowałem tę
podróż, bo teraz interesował mnie wyłącznie związek monogamiczny.
Minusem było to, że za dwa dni wyjeżdżałem, miałem więc tylko jeden
dzień na doprowadzenie do czegoś między mną a tą dziewczyną. Spotkałem się
z nią, kiedy skończyła pracę, i poszliśmy na sushi do pobliskiej restauracji.
Bardzo polubiłem Yohannę. Miała kryształowoniebieskie oczy, urodę wróżki,
była mojego wzrostu i odznaczała się silną osobowością. A poza tym miała
szalony styl, była twarda i trochę zwariowana. Kiedy patrzyłem w jej oczy,
widziałem w nich coś, co już kochałem. Doszedłem do wniosku, że ta
dziewczyna może zostać moją partnerką.
Zjedliśmy sushi. Yohanna piła alkohol, ale to mnie nie zniechęciło.
Wypaliliśmy parę papierosów i poszliśmy na spacer po SoHo. Próbowałem
subtelnie zasugerować, że mogłaby spędzić ze mną noc w hotelu.
– Jasne, mogłabym, ale nie mam zamiaru pieprzyć się z tobą ani nic z tych
rzeczy – odparła Yohanna.
To mi odpowiadało, ruszyliśmy więc w drogę powrotną. Stanęliśmy pod
latarnią i zaczęliśmy się całować. Pocałunek na pewno zadziałał. Nie był
napalonym, pełnym żądzy pocałunkiem, ale pocałunkiem wyrażającym
prawdziwe ludzkie porozumienie, a Yohanna umiała całować.
W hotelu rozmawialiśmy wiele godzin, poznając się wzajemnie.
Przeczytałem jej parę rzeczy z mojego notatnika z tekstami, w tym gęstą od
znaczeń piosenkę Quixotic Elixir. Słuchaliśmy muzyki i było między nami dużo
fizycznego kontaktu – nagość i dotykanie się – ale nie żartowała, kiedy
powiedziała, że nie będzie się pieprzyć. Więcej nawet, postawiła sprawę jasno –
jeśli nasz związek ma mieć jakąś przyszłość, chce widzieć wyniki mojego testu
na AIDS. Wszystko to poprawiło mi samopoczucie, bo kto chce zakochać się
w dziewczynie, która sypia z każdym, kto się nawinie? Pozytywne też było to, że
nie należała do fanek mojego zespołu. Była dwudziestotrzylatką z północy stanu
Nowy Jork, prawdziwą światową panienką na ecstasy.
Następnego dnia pojechałem do domu. Znowu zamieszkałem z Guyem
O i co najmniej trzy razy dziennie rozmawiałem z Yohanną przez telefon. Guy
zajął się organizacją przyjęcia z okazji moich trzydziestych szóstych urodzin.
Dzień wcześniej zapytał mnie, czy chcę, żeby przyszły jakieś dziewczęta.
Odpowiedziałem, że oprócz Sherry i mojej przyjaciółki Mary Forsberg na
przyjęciu mają być wyłącznie moi przyjaciele płci męskiej oraz chłopcy
z zespołu.
– Jesteś pewien? Mogę zaprosić grupę gorących panienek – nalegał Guy.
– Jedyną dziewczyną, która mnie interesuje, jest Yohanna. Wolałbym raczej
polecieć do Nowego Jorku i tam urządzić przyjęcie – odpowiedziałem. –
Dlaczego musiałem poznać dziewczynę, która mieszka milion mil stąd?
Nadszedł pierwszy dzień listopada i wszyscy zebraliśmy się w modnym
lokalu w Beverly. Zestawiono stoliki razem i panowała rzeczywiście wesoła
atmosfera. Starałem się cieszyć z okazji, bo czułem się dobrze, od kilku miesięcy
znowu byłem czysty. Rozmawiałem i jadłem, a kiedy spojrzałem na Guya,
zobaczyłem, że ma śmieszny wyraz twarzy. Odwróciłem głowę w prawo – do
restauracji wchodziła Yohanna z asystentem Guya. Nie miałem pojęcia, że
zaprosił ją na weekend. Yohanna robiła wrażenie – wyzywający strój,
nowojorska futrzana kurtka, blond włosy, niebieskie oczy, makijaż, szeroki
uśmiech. A Chad, klasa sama dla siebie, zwrócił się do Guya i szepnął:
– Coś ty mu sprowadził, dziwkę?
Od razu złapałem ją za rękę i poprowadziłem do osobnego stolika. Czułem,
że potrzebujemy kilku minut sam na sam na nawiązanie kontaktu, bez
bacznych spojrzeń innych. Zaraz po kolacji zabrałem ją do domu Guya
O i spakowałem swoje rzeczy, po czym wynajęliśmy pokój w Chateau Marmont,
gdzie miałem mieszkać przez kilka następnych miesięcy podczas nagrywania
płyty. Spędziliśmy naprawdę miłą noc. Yohanna wypiła butelkę czerwonego
wina i wzięła kąpiel, a ja zrobiłem jej kilka świetnych ujęć w wannie –
jasnozielona woda ładnie kontrastowała z jej jasną skórą. Nie poznaliśmy się
jednak do samego końca. Gdybym wiedział, że Guy zaprosi ją na przyjęcie, na
komodzie leżałby moje wyniki testu na AIDS. Yohanna została przez dwa dni,
podczas których byliśmy nierozłączni i coraz lepiej się poznawaliśmy.
Po wyjeździe Yohanny wróciłem do pisania piosenek. Byłem w niej
zakochany po uszy i wywarło to wpływ na wiele tekstów. Miałem zupełnie nową
studnię emocji, z której mogłem czerpać. Im lepiej jednak Yohannę
poznawałem, tym silniej uświadamiałem sobie, że ma poważne problemy, choć
w mojej obecności przyjmuje pozory spokoju, chłodu i zrównoważenia.
Stało się to jasne, kiedy w grudniu przyjechała mnie odwiedzić. Chociaż
dalej zachowywałem trzeźwość, nie radziłem sobie najlepiej. Nie pracowałem
nad dwunastoma stopniami i rzadko chodziłem na spotkania. Byłem tym, co
nazywają „suchym pijakiem” – osobą poirytowaną, niespokojną, chaotyczną
i choć technicznie rzecz biorąc trzeźwą, to cierpiącą na te same zaburzenia
emocjonalne i defekty zachowań, co czynny alkoholik. Wciąż byłem obsesyjnym,
skupionym na sobie, mającym manię na punkcie kontroli świrem, zamiast
przeżywać życie instynktownie przez miłość i służenie innym. Gdybym
pracował nad własną trzeźwością, bardzo dużo pisałbym o sobie, co pomaga
zdefiniować własne zachowania i podjąć działania, które zapobiegają ich
powtarzaniu. Zbyt byłem zajęty pisaniem piosenek, próbami i nagrywaniem,
żeby także na to znaleźć czas, choć to oczywiście marna wymówka. Program jest
skuteczny tylko wtedy, kiedy na pierwszym miejscu stawiasz trzeźwość – reszta
życia sama się dopasuje.
Byłem trochę drażliwy, trochę niewygodnie mi było we własnej skórze,
chociaż sporo pracowałem dla zespołu. I oto pojawia się ta dziewczyna, którą
odrobinę za bardzo lubiłem, dlatego związek traktowałem z nadmierną
apodyktycznością, a zarazem niepewnością, zamiast po prostu pozwolić
sprawom toczyć się własnym trybem. Za bardzo próbowałem nim manipulować
i między nami zapanowało napięcie.
Pierwszym błędem, jaki popełniłem podczas wizyty Yohanny, było
zaciągnięcie jej na ten idiotycznym hollywoodzki festiwal zwany Fire and Ice
Ball. Był to pokaz mody w wynajętej sali zapełnionej gwiazdami filmowymi
i innymi sławami. Nie najlepsze miejsce na pójście z dziewczyną, której nie
znasz za dobrze. To było niewygodne, niezręczne, to było Hollywood w swoim
najgłupszym, nie najlepszym wydaniu.
Umówiliśmy się na podwójną randkę z Guyem O. Kiedy tylko wsiedliśmy do
limuzyny, Yohanna rzuciła się na zapasy alkoholu, pijąc jedną wódkę za drugą.
Jest zdenerwowana – pomyślałem. – Nikogo nie zna i chce się rozluźnić.
Zauważyłem jednak, że wcale nie popija wolno tych drinków. Na przyjęciu
byłem spięty. Faceci flirtowali z nią, robiłem się zazdrosny i zły. Goście zaczęli
się dzielić i w rezultacie wylądowaliśmy na mniejszym przyjęciu z Madonną
i aktorami na ostatnim piętrze wieżowca przy Sunset.
Tam Yohanna zamawiała potrójne cosmopolitany i wypijała je jednym
haustem. Przestała się do mnie odzywać, bo uważała, że zachowuję się jak
dupek. Obserwując, jak Yohanna żłopie alkohol, pomyślałem, że ten związek nie
ma przyszłości, zacząłem więc krążyć wśród gości. Kiedy spojrzałem na nasz
stolik, nie było jej tam. Rozejrzałem się po sali i zobaczyłem Yohannę siedzącą
na kolanach Jacka Nicholsona. Palili skręta, podając go sobie tam i z powrotem.
To wcale nie był przyjemny widok.
Tymczasem wybuchło zamieszanie i wezwano mnie, żebym pomógł
dziewczynie, która myślała, że ma atak serca po zażyciu zbyt wielkiej dawki koki.
Powiedziałem jej, żeby poszła do domu i wyspała się porządnie, to nic jej nie
będzie. Później wpadłem na modelkę, która całowała się z Jamie tamtego
wieczoru, kiedy poznałem ją w Nowym Jorku. Dziewczyna zaczęła się do mnie
czulić, pomyślałem więc: Okay, zobaczymy, co z tego będzie. Oboje możemy
stosować te same zagrywki. Usiedliśmy na kanapie i po kilku minutach
dziewczyna zapytała:
– Zabierzesz mnie do hotelu czy wolisz pójść do mnie do domu?
– Chodźmy do ciebie – odparłem, choć serce ściskało mi się z bólu.
Zobaczyłem, że Yohanna siedzi na podłodze z bardzo pijanym Joaquinem
Phoeniksem. Było coraz gorzej. Chwilkę potem podszedł do mnie Joaquin.
– Nie mam pojęcia, o co jej chodzi – powiedział. – Pytam, czy chce stąd iść,
i ciągle słyszę: „Przyszłam tu z Anthonym”. Widzę, że masz coś innego na oku,
i chcę wiedzieć, co jest grane.
– To duża dziewczynka, sama może decydować o sobie – odparłem. – Niech
robi, co chce. Ja już nie mam z nią nic wspólnego.
Znaleźliśmy się w impasie. Ja nie chciałem wyjść z tą drugą dziewczyną,
Yohanna nie chciała wyjść z innym facetem. Osiągnęła też stan, w którym nie
potrafiła utrzymać się na nogach. Zarzuciłem ją sobie na ramię i wsadziłem do
samochodu. Byłem gotowy do poważnej rozmowy z nią, ale zobaczyłem, że
straciła przytomność.
Musiałem ją zanieść do pokoju w hotelu. Położyłem ją na kanapie
i zaciągnąłem zasłony. Zasnęła jak dziecko. Ja tymczasem przechodziłem przez
emocjonalną maszynkę do mięsa. Położyłem się do łóżka, ale mój udręczony
umysł nie mógł znaleźć odpoczynku. Przez całą noc prześladowały mnie wizje
Jacka Nicholsona palącego skręta z moją dziewczyną. Fuj.
Obudziła się bardziej odświeżona niż ja. W czasie rozmowy dotarło do nas,
że oboje zachowaliśmy się jak idioci, dając konkursowy popis wulgarnej
niedojrzałości. Wydarzenia tamtego tygodnia uświadomiły mi, że tylko wybuch
małej bomby atomowej mógłby zniszczyć nasz związek – jeśli udało nam się
przetrwać tę pierwszą noc, kiedy ona upiła się do nieprzytomności, a ja
zachowałem się jak nędzna kreatura, to udowodniliśmy, że będziemy w stanie
wyjść cało z każdej burzy.
Zaczęliśmy nagrywać płytę, sesje przebiegały dobrze do świąt Bożego
Narodzenia. Pojechałem do domu do Michigan, stamtąd wróciłem do Los
Angeles. Na imprezę sylwestrową 1999 roku Flea, John i ja poszliśmy do siedziby
„Playboya”. W gruncie rzeczy to nie było moje miejsce. Człowiek dziwnie się
czuje w krainie miliona sztucznych cycków. Na tamtym etapie naszej kariery nie
zachowywaliśmy się jak Charlie Sheen/Fred Durst. Poza tym tęskniłem za Yo.
Umówiliśmy się, że o świcie w Nowy Rok porozmawiamy przez telefon, ale kiedy
zadzwoniłem, czegoś w jej głosie brakowało. Yohanna spędzała sylwestra na
promie w porcie Nowy Jork. Oto była osoba, która okazywała mi szczerą miłość,
ja odwzajemniałem to uczucie, nie ulegało więc wątpliwości, że między naszymi
sercami istnieje łączność, mimo to nie sprawiała wrażenia zaangażowanej bez
reszty w tę rozmowę. To było niepokojące.
Urodziny Yohanny przypadały na początek stycznia. Ponieważ proces
nagrywania płyty posuwał się bez przeszkód, postanowiłem na weekend
pojechać do Nowego Jorku i zrobić jej niespodziankę. Mieszkała w Brooklynie
z siostrą i facetem, który w ustach miał tyle kolczyków, że wystarczyłoby na
zamek błyskawiczny. Poleciałem nocnym samolotem do Nowego Jorku
i wynająłem pokój w hotelu Mercer. Taki byłem podniecony niespodzianką, że
musiałem siłą się powstrzymywać, żeby za wcześnie nie pojechać na Brooklyn.
Aby się upewnić, że Yohanna będzie w domu, uprzedziłem ją, że na ten dzień
ustaliłem doręczenie jej prezentu – egzotycznej rośliny.
Wreszcie wskoczyłem do taksówki i ruszyłem na Brooklyn. Jechaliśmy przez
coraz bardziej obskurne okolice. Kiedy znaleźliśmy adres Yohanny, okazało się,
że mieszka w oficynie w bardzo podejrzanej dzielnicy. Zapukałem, cały
podniecony, i otworzyła mi. Miała kaca i była w złym stanie. Nie wyglądała
dobrze ani nie czuła się dobrze, a już na pewno nie promieniała radością
z powodu mojej niespodziewanej wizyty. Wpuściła mnie i z jękiem wróciła do
łóżka. Wskoczyłem pod kołdrę koło niej. Kochaliśmy się, ale nie było w tym żaru.
Później razem poszliśmy pod prysznic. Spojrzałem na jej ramiona i serce mi
się ścisnęło. Miała te pieprzone sinoniebieskie ślady po igłach. Wiedziałem, że
piła, wiedziałem, że brała ecstasy, ale nie miałem pojęcia, że paliła kokę,
wstrzykiwała sobie kokę, a od czasu do czasu także heroinę. Byłem zdruzgotany
i nie chodziło o to, że się na nią zdenerwowałem. W tamtej chwili zrozumiałem,
że zakochałem się w chorej narkomance, której biedna dusza skazana jest na
wieczną pogoń za narkotykami i wstręt do siebie. Yohanna zobaczyła mój wzrok
i posmutniała, bo ją zdemaskowałem, a przypuszczała, że żaden facet przy
zdrowych zmysłach nie będzie wiązał się z dziewczyną, która bierze kokę.
Musiałem zdać się na moje uczucia i do głosu doszła intuicja. Wiedziałem
dokładnie, co czuję, nie byłem zdezorientowany, zagubiony, sprawę
postrzegałem bez dwuznaczności. Uświadomiłem sobie, że moje uczucia
pozostały tak samo silne, ale istnieje możliwość, że stracę osobę, którą szczerze
kochałem. Nie miałem zamiaru uciekać od Yohanny, ale znałem siłę
uzależnienia i jeśli zajdzie taka potrzeba, jestem gotów zrezygnować z osoby,
w której się zakochałem.
Poszliśmy na spacer po Brooklynie, po drodze wstąpiliśmy na kawę.
Yohanna tego dnia skończyła dwadzieścia cztery lata, a wyglądała bardzo
niezdrowo, z podkrążonymi zaczerwienionymi oczami i bladą cerą.
– Czy to znaczy, że między nami koniec? – zapytała.
– Nie sądzę – odpowiedziałem. – Wciąż cię kocham. Nie wiem, czy możemy
być razem, ale nie odejdę od ciebie z tego powodu.
Myślę, że to ją wzruszyło. Później pojechaliśmy na Manhattan i dałem jej
kilka prezentów. Następnej nocy wróciłem do Kalifornii. Na pożegnanie
życzyłem Yohannie szczęścia i powiedziałem, że mam nadzieję, że znajdzie
jakiś sposób na poradzenie sobie z problemami. Wróciłem do pracy, a Yohanna,
nic mi nie mówiąc, zaczęła chodzić na spotkania i przestała brać.
W studiu sprawy układały się doskonale, chociaż była ta jedna piosenka,
bardzo ważna dla mnie, za to dla pozostałych zupełnie nieistotna –
Californication. Za każdym razem, kiedy o niej wspominałem, wszyscy
odpowiadali:
– Mamy nagranych dwadzieścia pięć piosenek. Nie potrzebujemy następnej.
– Nie, musimy ją wziąć – nalegałem. – To klamra spinająca całą płytę. Tak
dobrego tekstu od lat nie napisałem. Musi być z tego piosenka.
Nie ustępowałem, ciągle powtarzałem Johnowi, że koniecznie musimy ją
skończyć. Tymczasem sesja dobiegała końca, pozostało nam tylko kilka dni
nagrywania ścieżek podstawowych. Pod sam koniec nagrywania John wbiegł do
studia ze swoją nową, wklęsłą gitarą White Falcon za trzydzieści tysięcy
dolarów.
– Mam! – krzyczał. – Mam Californication!
Usiadł i zagrał tę niewiarygodnie oszczędną, lecz przykuwającą uwagę
kombinację nut. Tak bardzo się różniła od naszych poprzednich prób, że
właściwie jej nie słyszałem. Kiedy zaczął śpiewać, okazało się, że tonacja sięga
górnego zakresu skali mojego głosu, ale rzecz była do zrobienia.
John nauczył melodii Flea i Chada, przeprowadziliśmy kilka prób
i nagraliśmy całość. Ogarnęło mnie uczucie ulgi i wdzięczności, że ta piosenka
nie skończy w tym samym koszu na śmieci co Quixotic Elixir i wiele innych
utworów, z którymi wiązałem wielkie nadzieje.
Californication
Psychic spies from China
Try to steal your mind’s elation
Little girls from Sweden
Dream of silver screen quotations
And if you want these kind of dreams
It’s Californication
It’s the edge of the world
And all of Western civilization
The sun may rise in the East
At least it settles in the final location
It’s understood that Hollywood
Sells Californication
Pay your surgeon very well
To break the spell of aging
Celebrity skin is this your chin
Or is that war you’re waging
Firstborn unicorn
Hard core soft porn
Dream of Californication
Dream of Californication
Marry me girl be my fairy to the world
Be my very own constellation
A teenage bride with a baby inside
Getting high on information
And buy me a star on the boulevard
It’s Californication
Space may be the final frontier
But it’s made in a Hollywood basement
Cobain can you hear the spheres
Singing songs off station to station
And Alderon’s not far away
It’s Californication
Born and raised by those who praise
Control of population
Everybody’s been there and
I don’t mean on vacation
Firstborn unicorn
Hard core soft porn
Dream of Californication
Dream of Californication
Destruction leads to a very rough road
But it also breeds creation
And earthquakes are to a girl’s guitar
They’re just another good vibration
And tidal waves couldn’t save the world
From Californication
Pay your surgeon very well
To break the spell of aging
Sicker than the rest
There is no test
But this is what you’re craving
Firstborn unicorn
Hard core soft porn
Dream of Californication
Dream of Californication
(Psychiczni szpiedzy z Chin
Próbują skraść radość twojego umysłu.
Małe dziewczynki ze Szwecji
Marzą o sławie na srebrnym ekranie.
A jeśli pragniesz takich marzeń,
To jest Californication.
To koniec świata
I całej zachodniej cywilizacji.
Słońce być może i wschodzi na Wschodzie
Ale przynajmniej zachodzi na końcowym planie.
Wszyscy wiedzą, że Hollywood
Sprzedaje Californication.
Zapłać dobrze chirurgowi plastycznemu,
Żeby zdjął z ciebie zły urok starości–
Skóra sławy, oto twój podbródek,
A może to wojna, którą toczysz.
Pierworodny jednorożec,
Hardcorowe soft porno,
Marzenia o Californication,
Marzenia o Californication.
Wyjdź za mnie, dziewczyno, bądź moją wróżką w tym świecie,
Bądź moją konstelacją,
Nastoletnia panno młoda z dzieckiem w brzuchu,
Odurzająca się informacjami,
I kup mi gwiazdę na bulwarze.
To Californication.
Kosmos może i jest ostateczną granicą,
Ale zrobiono go w hollywoodzkiej piwnicy.
Cobain, czy słyszysz muzykę sfer,
Śpiewającą piosenki od stacji do stacji?
I Alderon wcale nie jest tak daleko.
To Californication
Urodzony i wychowany przez tych, co wychwalają
Kontrolę urodzeń.
Każdy tu był i
Wcale nie mam na myśli wakacji.
Pierworodny jednorożec,
Hardcorowe soft porno,
Marzenia o Californication,
Marzenia o Californication.
Destrukcja prowadzi na wyboistą drogę,
Choć też rodzi się z niej twórczość.
Trzęsienia ziemi są dla dziewczęcej gitary –
To po prostu jeszcze jedna dobra wibracja
I fale przypływu nie mogłyby ocalić świata
Przed Californication.
Zapłać dobrze chirurgowi plastycznemu,
Żeby zdjął z ciebie zły urok starości,
Bardziej chory niż pozostali.
Na to nie ma żadnego testu,
Ale tego właśnie pożądasz.
Pierworodny jednorożec,
Hardcorowe soft porno,
Marzenia o Californication,
Marzenia o Californication.)
Jednym z powodów, dla których bez większych problemów mogłem
zaśpiewać Californication, były lekcje wokalne udzielane mi przez rewelacyjnego
nauczyciela, Rona Andersona. Przez lata próbowałem szczęścia z wieloma
nauczycielami śpiewu. Przed Mother’s Milk chodziłem do białowłosej
zwariowanej Austriaczki. Jej powodem do chwały był fakt, że pracowała z Axlem
Rosem przed Appetite for Destruction. Cała jej metoda polegała na staniu
w jednym miejscu i naciskaniu na brzuch w określony sposób, co w moim
wypadku w ogóle się nie sprawdzało, ponieważ rzucałem się po całej scenie jak
szmaciana lalka.
Podczas nagrywania Blood Sugar wziąłem kilka lekcji u nauczyciela śpiewu
Michaela Jacksona, ale nie bardzo go lubiłem i po dwóch sesjach
zrezygnowałem. Przy One Hot Minute chodziłem do miłego faceta, który
w barach za napiwki grał na pianinie i śpiewał. Nie wiem, czy udoskonaliłem
moje wokalne umiejętności, ale świetnie się razem bawiliśmy. Zamiast ćwiczyć
gamy, braliśmy jeden z setki jego śpiewników i śpiewaliśmy piosenki Beatlesów.
Później znalazłem Rona Andersona, nauczyciela muzyki klasycznej
dysponującego głosem operowym. Śpiewanie gam nie było przyjemnym
zajęciem, ale mogłem dostrzec niemal natychmiastowe rezultaty i znacznie
lepiej panowałem nad głosem. Pracowałem z nim codziennie podczas
nagrywania płyty, którą ostatecznie zatytułowaliśmy Californication. Mój
największy błąd polegał na tym, że w trasie nie stosowałem się do zaleceń Rona,
co spowodowało, że skala mojego głosu bardzo się zmniejszyła, osiągając punkt
kryzysowy podczas występów w Nowym Jorku. Ron przyleciał z Kalifornii
i pracował ze mną przez cały dzień, dzięki czemu na koncercie poradziłem sobie
dobrze. Zalecił mi surowy reżim rozgrzewania głosu, który do dziś sumiennie
stosuję.
Wszyscy byliśmy podnieceni, kiedy skończyliśmy pracę nad albumem.
Czuliśmy się jak las, który doszczętnie spłonął, a na jego popiołach wyrosły nowe
drzewa. Flea wciąż przechodził przez emocjonalną wyżymaczkę, ale wcześniej
John, ja i nawet Chad mieliśmy podobne problemy, istniała więc między nami
prawdziwa więź, zaś doprowadzenie projektu do finału było prawdziwie
jednoczącym procesem. Te doświadczenia zmieniły nasz pogląd na życie. Nie
możesz być takim draniem jak przedtem, nie możesz być takim egoistą, nie
możesz czuć, że świat jest ci coś winien, nie możesz ciągle pytać: „Gdzie jest
moje?” To „Gdzie jest moje?” w moim wypadku oznaczało, że wciąż żyłem
i miałem okazję grać muzykę z ludźmi, z którymi najbardziej lubiłem to robić.
Jednym z tajemniczych aspektów tej ery w dziejach naszego zespołu było to, że
okazywaliśmy taki sam, jeśli nie większy, entuzjazm co na początku. A kiedy
zaczynaliśmy, opanowaliśmy rynek właśnie entuzjazmem.
Zmiksowaliśmy płytę i ludzie zaczęli przychodzić, by jej posłuchać. Byliśmy
uszczęśliwieni reakcjami. Sprawy w życiu prywatnym też układały się dobrze.
Często jeździłem do Nowego Jorku odwiedzać Yohannę, która była teraz
Trzeźwą Dziewczyną. Chciała wrócić do szkoły, zapisałem ją więc do Fashion
Institute of Techonology, gdzie doskonale sobie radziła. W jej oczach znowu
płonęło światło i między nami układało się rewelacyjnie.
Jedyna przeszkoda na naszej drodze pojawiła się, gdy zagraliśmy utwory
z płyty naszym nowym menedżerom. Cliff i Peter przylecieli do Los Angeles,
zasiedli w studiu, wysłuchali i nie zrobiło to na nich wrażenia, a taka reakcja po
prostu nie mieściła nam się w głowie. Zagraliśmy im Scar Tissue, Otherside
i Californication, a oni mówili: „Okay, z tą może da się coś zrobić. Tej drugiej nie
jestem pewien. To nie jest materiał na wielki przebój, ale coś może z tego
będzie”. Wciąż się tak zachowują, ciągle nie zwracają specjalnie uwagi na różne
ważne rzeczy. Wydało nam się niemal zabawne, że przyjmują owoce naszej
pracy tak obojętnie. Nie martwiło nas to. Wierzyliśmy w tę płytę, kochaliśmy ją
i chcieliśmy podzielić się nią ze światem, choć nie tyle oczekiwaliśmy na jej
odbiór, ile po prostu byliśmy zadowoleni, że ją zrobiliśmy.
Cliff zdecydował, że powinniśmy zacząć od Scar Tissue jako singla
i pierwszego teledysku. Uznaliśmy, że wyjedziemy w specjalną krótką trasę
poprzedzającą wydanie płyty. Ponieważ na rynku miała się ukazać w czerwcu,
mój przyjaciel, Chris Rock, zaproponował, żebyśmy zagrali na balach
maturalnych w całym kraju. To sprawiło, że przypomniałem sobie czasy licealne
i podniecenie, z jakim oglądaliśmy sławne kapele, postanowiliśmy więc dać
kilka darmowych koncertów dla szkół średnich. Potem jednak doszło do
wypadków w Columbine i wszystkie szkoły ogarnęło przerażenie. Czuliśmy, że
w tej sytuacji nasze koncerty stały się jeszcze ważniejsze, zaproponowaliśmy
więc, żeby licealiści napisali wypracowania o tym, co mogłoby uczynić ich szkoły
bezpieczniejszymi, lepszymi, szczęśliwszymi miejscami, żeby uczniowie nie
musieli się w nich bać. Za wypracowanie uczeń dostawał darmowy bilet.
Ruszyliśmy w trasę w maju i to były absolutnie magiczne koncerty, ponieważ
odbywały się w niewielkich salach dla dzieciaków, które chciały na nie przyjść,
bo poświęciły czas na napisanie wypracowań. Z tych młodych ludzi emanowało
tyle miłości i serdeczności, nie moglibyśmy marzyć o lepszym przyjęciu.
Zrozumieliśmy, że płyta trafiła do wielu ludzi, kiedy w czerwcu pojechaliśmy
na spotkania z europejską prasą. Byliśmy we Włoszech, John i ja jechaliśmy
mercedesem z otwartym oknem. Koło nas zatrzymał się skuter z dwoma
Włochami. Zajrzeli do samochodu i zaczęli krzyczeć: „Hej, Californication,
Californication!”, a później zaśpiewali Scar Tissue. Płyta była na rynku dopiero od
pięciu dni, a grano ją w każdym sklepie. Włochy oszalały na naszym punkcie.
Wcześniej sprzedawaliśmy tam niewiele płyt, a tu się nagle okazało, że
jesteśmy pierwsi na liście. W jaki sposób cały kraj w jednym dniu podejmuje
decyzję, że będzie cię kochał?
W lipcu rozpoczęliśmy serię wielkich koncertów. W tym krótkim czasie, jaki
minął od wydania płyty, stało się o nas głośno na całym świecie. Album
przyjmowano z większym entuzjazmem, niż kiedykolwiek oczekiwaliśmy.
Gdzieś po drodze poproszono nas o zamknięcie Woodstock ‘99. Propozycja
bardzo nam odpowiadała, ponieważ poprzedniego dnia graliśmy koncert na
świeżym powietrzu na Young Street w Toronto. Miał być kameralny, ale pojawiło
się całe miasto. Tłumy ludzi wypełniły ulicę, każdy budynek i dach. Był to kolejny
znak świadczący, że świat jest z nami i że obudziliśmy fanów Red Hotów ze snu
Rip Van Winkle’a. Wszyscy wyszli z cienia, żeby z nami witać tę płytę.
Następnego dnia udaliśmy się do Woodstock. Planowaliśmy, że z lotniska
przyjedziemy na miejsce godzinę przed naszym występem, skoncentrujemy się
i zagramy, po czym uciekniemy ile sił w nogach, zanim rozpocznie się masowy
exodus. W drodze dowiedzieliśmy się, że impreza nie jest dobrze
zorganizowana i tłumy wymykają się spod kontroli. Kiedy wjechaliśmy do starej
bazy wojskowej na północy stanu Nowy Jork, przekonaliśmy się, że cała ta
sprawa przestała mieć jakikolwiek związek z Woodstock. Nie towarzyszyła mu
atmosfera miłości i pokoju, tylko chciwości i tłuczenia kasy. Mały gołąbek
z kwiatem w dzióbku mówił: „Ile możemy wyciągnąć z dzieciaków za ten T-
shirt, żeby uszło nam to na sucho?”
Poszliśmy za kulisy, gdzie od razu przystąpiliśmy do naszych rytuałów –
fizycznej rozgrzewki, rozciągania mięśni, medytacji, ćwiczenia palców,
wprawek głosowych. Dochodziła siódma, na scenę mieliśmy więc wejść podczas
wybuchowego i dramatycznego zachodu słońca, charakterystycznego dla tej
części stanu Nowy Jork. Nie słyszeliśmy żadnych relacji o aktach przemocy na
widowni, gwałtach, niczym w takim stylu. Wydawało nam się, że to jeszcze
jeden wielki festiwal rockowy, nienaznaczony jakoś szczególnie przez zło.
Świętą godzinę przygotowań przerwała nam siostra Jimiego Hendriksa,
która przyszła błagać, żebyśmy zagrali piosenkę jej brata. Wyglądało na to, że
hołd składany Hendriksowi przez wszystkie gwiazdy nie był już stałym punktem
imprezy, i jego siostra bała się, że Woodstock o nim zapomni. Minęło wiele
czasu, odkąd graliśmy piosenki Hendriksa, dlatego na początku odmówiliśmy.
Ona jednak powtarzała, jak wiele dla niej to znaczy, i na dziesięć minut przed
występem postanowiliśmy wykonać Fire.
Przypomniałem sobie słowa, John przestudiował akordy. Tuż przed
wejściem na scenę Flea zapytał mnie:
– Zastanawiam się nad występem nago. Co o tym myślisz?
– Jeśli się nad tym zastanawiasz, to nawet mnie nie pytaj. Idź i zaszalej,
bracie – odparłem.
Występ Flea nago w tym otoczeniu wydał się rzeczą naturalną, nikt też nie
zamierzał robić z tego sprawy. Zagraliśmy dynamiczny, płynny koncert.
Kiedy zapadła noc, za widownią zobaczyliśmy potężną kolumnę ognia.
Występowaliśmy na wielu festiwalach, na których puszczano fajerwerki, dlatego
nie wydało się nam to niezwykłe. Na bis zagraliśmy Fire nie z powodu
szalejącego ognia, ale by ukoić zdenerwowaną siostrę Jimiego. I piosenka
doskonale w tym miejscu pasowała. Zaraz potem zbiegliśmy ze sceny,
pojechaliśmy na lotnisko, skąd polecieliśmy na Manhattan, gdzie
zamieszkaliśmy w naszym drugim domu, czyli hotelu Mercer. Była dopiero
północ, ale już opowiadano o zamieszkach, gwałtach i pożarach szalejących
w Woodstock. To było niesamowite, bo nam wydawało się to normalną
rockandrollową imprezą.
Ale kiedy obudziliśmy się rano, gazety i stacje radiowe oskarżały nas
o sprowokowanie tłumu wykonaniem Fire. Zignorowaliśmy te idiotyczne
zarzuty, choć okazało się, że organizatorzy imprezy byli dupkami i nie zapewnili
widzom pełni bezpieczeństwa. Powinniśmy byli zwrócić na to uwagę, spojrzeć
na całość z punktu widzenia fanów. Przypuszczam, że nieodpowiedzialne było
pojawienie się, występ i odejście bez bliższego zbadania różnych szczegółów
organizacyjnych imprezy.
Nadeszła pora na wyjazd do Europy. Ideologia Q-Prime opierała się na
trasach. Podstawą ich filozofii była zasada, że po wydaniu płyty musisz dziesięć
razy objechać glob, jeśli chcesz zrobić to dobrze. Byliśmy przyzwyczajeni do
wyjazdów w trasy, ale nie tak wielkich. Im dłużej jesteś w zespole, im więcej
razy byłeś w trasie, tym trudniej przychodzi ci mówić: „Jadę w dwuletnią trasę,
co noc będę spał w innym łóżku, przenosił się z miejsca na miejsce autobusami,
pociągami, samochodami, taksówkami, kursował po całym świecie, nie jedząc
normalnie i zarywając noce, z dala od ukochanych osób”. Flea miał małą córkę,
co jeszcze sprawę utrudniało. Ale Q-Prime bardzo nalegało, a ponieważ minęło
wiele czasu od naszej ostatniej trasy, tym razem mieliśmy więcej chęci na
wyruszenie w drogę niż później przy takich okazjach.
Zaczęliśmy od darmowego koncertu w Moskwie 14. sierpnia 1999 roku.
Dzięki panującej w Rosji głasnosti powstała tam filia MTV, a my na inaugurację
jej działalności mieliśmy dać wielki darmowy koncert na Placu Czerwonym.
Pierwszym problemem, z jakim musieliśmy się zmierzyć, była konieczność
uspokojenia Johna, który obawiał się, że możemy paść ofiarą porwania, gdyż po
Kolumbii Rosja stała się drugą stolicą światowego kidnapingu. Po uzyskaniu
zapewnień o naszym osobistym bezpieczeństwie i przydzieleniu nam oddziału
ochroniarzy zgodziliśmy się na występ.
Można by oczekiwać, że Moskwa, największe miasto Rosji, będzie
zarządzana sprawnie, może nawet na wojskową modłę, ale nic z tego. Nie było
tam żadnego porządku, wymuszenia łapówek stanowiły normę. Policjanci,
wojskowi, obsługa lotniska, dosłownie wszyscy chcieli naszych rubli. Byliśmy
w Rosji po raz pierwszy i czuliśmy się tam trochę niepewnie. Mieszkaliśmy
w hotelu Kempinski, pięciogwiazdkowej, krzykliwej, pozłacanej i marmurowej
oazie przepychu w środku uderzająco biednego miasta. Wszystko w Moskwie
było szare, szare, szare. Niebo było szare, budynki były szare, krzaki były szare.
Ciężka chmura stalinowskiej powagi dusiła to miejsce.
Kilka dni poświęciliśmy na aklimatyzację i zwiedzanie miasta. Na dzień
przed występem jakimś straszliwym zrządzeniem losu nadwerężyłem sobie
plecy. Byłem u fizykoterapeuty, ale nic to nie dało. Z okna pokoju hotelowego
widziałem, jak budują potężną scenę, a miałem przed sobą perspektywę
występowania z chorobą pleców w koncercie, który był transmitowany przez
MTV na całą Rosję.
W dzień koncertu Plac Czerwony wypełnił się szczelnie Rosjanami, żeby
dostać się w pobliże sceny, potrzebowaliśmy policyjnej eskorty. Moje plecy wciąż
nie funkcjonowały właściwie, choć było lepiej niż poprzedniego dnia. Mimo to
mogłem tylko stać prosto i śpiewać. Żadnych szaleństw, żadnego pokazu moich
zdolności równoczesnego śpiewu i tańca, choć daliśmy z siebie wszystko.
W drodze na lotnisko zatrzymali nas policjanci i zażądali pieniędzy.
Ostatecznym upokorzeniem było to, że tuż przed wejściem do samolotu
wyłudzili od Chada całą gotówkę, jaką miał przy sobie.
Nigdy tak naprawdę nie lubiłem Austrii, głównie dlatego, że ludzie, których
tam poznałem, byli aroganccy i pompatyczni, ale kiedy po tygodniu spędzonym
w Rosji wysiedliśmy z samolotu w Wiedniu, czuliśmy się jak dzieci, które
pierwszy raz są w Disneylandzie. Słońce zaświeciło, chmury się rozstąpiły,
kwiaty pachniały, na szczytach gór bielał śnieg – to był po prostu raj. Ale reszta
europejskiej trasy nie należała do najlepszych w mojej karierze. Trudno
utrzymywać związek, kiedy ty jesteś w Europie, twoja dziewczyna w Ameryce,
oboje stosunkowo niedawno zerwaliście z nałogiem i nie zdążyliście jeszcze
przepracować kwestii dominacji, zazdrości, niepewności i zależności. To
oznaczało mnóstwo emocjonalnych rozterek.
Trudno było wyjeżdżać na kilka miesięcy i w dodatku tak daleko, ponieważ
różnica w czasie stanowiła poważną przeszkodę. Chcesz się porozumieć, ale nie
jesteś w stanie, a dni mijają. Ogarnia cię wściekłość, dzwonisz do niej, ale nie
możesz jej zastać, kiedy zaś w końcu ci się to udaje, dowiadujesz się, że
przebywała poza domem, robiąc coś głupiego, a przecież powinna była czekać
na twój telefon. Ona ci przerywa i zaczyna zadawać podejrzliwe pytania: „A co to
za kobiecy głos w tle?” „Och, to moja masażystka albo znajoma, albo…” Nie
byłem w tym dobry, Yohanna wcale nie była ode mnie lepsza, oboje natomiast
dorównywaliśmy sobie uporem. Takie rzeczy zawsze trzeba długo naprawiać,
a my musieliśmy czekać, aż wrócę do domu.
Tamtego roku harowaliśmy ciężko w trasie. Yohanna skończyła szkołę
i doszliśmy do wniosku, że byłoby dobrze, gdyby przeprowadziła się do Los
Angeles, co oznaczało, że muszę kupić jakiś dom. Zawsze podobał mi się
wspaniały stary budynek w Zachodnim Hollywood, zwany Colonial House, rzut
kamieniem od Chateau Marmont. Kiedy Jennifer Lopez opuściła apartament na
ostatnim piętrze, natychmiast go kupiłem. Yohanna przeprowadziła się do Los
Angeles we wrześniu 1999 roku. Korzystała z mojego nowego cadillaca
esplanade i pokrywałem wszystkie jej wydatki, ale nie miała pracy i nie znała
zbyt wielu osób, a ja znowu wyjeżdżałem do Europy.
W drodze do Europy zatrzymaliśmy się w Nowym Jorku i daliśmy koncert dla
zwycięzców konkursu radia K-Rock w „Windows on the World” w World Trade
Center. Występ był pełen życia i energii, za to system dźwiękowy straszny.
Przez cały koncert słyszałem tylko perkusję, gitarę i żadnego wokalu.
W rezultacie darłem się ile sił w płucach i straciłem głos, co było mało zabawne.
Polecieliśmy do Finlandii i ruszyliśmy w objazd po Europie. Kiedy byliśmy
w Hiszpanii, Yohanna postanowiła przyjechać na ostatni tydzień naszej trasy.
Kochałem tę dziewczynę, byłem szczęśliwy, że ją widzę, szczęśliwy, że mam
moją kobietę w ramionach i w łóżku, ale na co dzień trudno było z nią
wytrzymać, tak samo jak ze mną. Nigdy nie zrozumiała, że pośród fanów
naszego zespołu jest mnóstwo dziewcząt, i z jakiegoś powodu mnie obarczała
za to odpowiedzialnością. Kiedy na przykład po koncercie szedłem z Yohanną do
samochodu, napadali mnie rozgorączkowani wielbiciele. Bardzo często były to
dziewczyny, które krzyczały: „Kocham cię, kocham, chcę z tobą być, proszę,
obejmij mnie”. Nie miałem najmniejszego powodu, żeby traktować je
niegrzecznie albo wyjaśniać: „Mam dziewczynę, nie możecie tak do mnie
mówić”. Związki fanek ze mną to iluzja. Zwykle reaguję tak: „Bardzo dziękuję,
cześć, do widzenia, niech Bóg cię błogosławi, przyjemnego wieczoru, trzymaj
się”. Jeśli byłem z Yohanną, mówiła:
– Nie możesz pozwolić, żeby te dziewczęta podchodziły do ciebie i tak
mówiły. Muszą widzieć, że jestem twoją dziewczyną.
Yo i ja odznaczaliśmy się skłonnością do wzajemnego antagonizowania się.
Robiliśmy to, kiedy byliśmy daleko od siebie i kiedy byliśmy razem. Powodem
było to, że wymagaliśmy od siebie wyłącznie ciągłej miłości i uwagi, których
nikomu innemu nie wolno było okazywać, a to egoistyczna i trudna postawa
w związku. Oboje byliśmy emocjonalnie opóźnieni i w tamtym okresie na nic
więcej nie było nas stać.
Graliśmy w Barcelonie i Chad zaprzyjaźnił się z tamtejszą dziwką, słodką jak
cukierek. Przyszła za kulisy i kiedy Chad nas sobie przedstawił, wstałem i po
europejsku pocałowałem ją na powitanie, po czym zaprosiłem, żeby usiadła i coś
przegryzła. To oczywiście wprawiło w furię Yohannę.
Kiedy dziewczyna wychodziła, powiedziałem:
– Do widzenia, kochanie.
– „Kochanie”? Powiedziałeś do niej „kochanie”? – rozzłościła się Yohanna. –
Ach, więc teraz ona jest twoim kochaniem?
Chociaż robiła z siebie idiotkę, ja dzielnie dotrzymywałem jej kroku,
ponieważ następnego dnia pytałem:
– Czy przed chwilą powiedziałaś „do widzenia, kochanie” do tego faceta?
Kiedy dojechaliśmy do Madrytu, było już po musztardzie. Wdaliśmy się
w kolejną niemiłą sprzeczkę, całkiem przypominającą dialogi z Kocham Lucy,
tylko bez szczęśliwego zakończenia. Byliśmy w pięknym hotelowym
apartamencie, do szaleństwa w sobie zakochani, na udanej trasie w środku
Hiszpanii, i zaczęliśmy się kłócić o najgłupszą rzecz na ziemi. Kłótnia
towarzyszyła nam w windzie i w autobusie, który zawoził nas na lotnisko.
Niestety, była z nami także w Lizbonie. Wróciliśmy do domu i dalej się
kłóciliśmy. Uwielbiałem mieszkać z Yohanną w tym wspaniałym apartamencie,
ale to zawsze było jak żeglowanie po burzliwych wodach. Oboje przez tak długi
czas byliśmy pieprzonymi narkomanami, że nigdy nie mieliśmy okazji wyrosnąć
z dziecinnych zachowań. Uwielbialiśmy dramat, ciągłą gorączkę kłócenia się
i godzenia, i zaczynania całego procesu od początku. To było wariactwo.
Wiem, że do tej dziewczyny czułem prawdziwą miłość. Nie interesowały
mnie inne kobiety. Interesowało mnie wyłącznie jej dobro i opieka nad nią, co
okazało się jednym z problemów. Tak intensywnie się nią opiekowałem, że
przyjęła postawę: „No dobrze, Anthony zrobi to dla mnie”. Płaciłem za wszystko,
czego potrzebowała, starałem się znaleźć jej pracę, starałem się znaleźć jej
przyjaciela, starałem się znaleźć jej sponsora, zawsze wszystko dla niej robiłem.
A kiedy zaczęła oczekiwać tego po mnie, ja mówiłem: „Pieprzyć to. Niczego się
nie spodziewaj. Zapracuj na swoje miejsce w życiu, na szacunek, rób coś”.
Yohanna znajdowała się w okropnym położeniu, bo przypuszczalnie miała do
mnie pretensje, że najpierw daję jej różne rzeczy, a później uważam, że sama
powinna zapracować na swoje miejsce w życiu. W takiej sytuacji nikt nie mógł
wygrać, a ja niezbyt dobrze sobie z nią radziłem.
Nawet sfinansowanie jej salonu mody też stało się powodem
nieporozumień. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem jej projekty, pomyślałem: Te
ubrania są niesamowite. Ona ma szalony styl. Zadzwoniłem do moich
menedżerów w Nowym Jorku i powiedziałem:
– Potrzebne mi nazwy wszystkich wielkich sklepów towarowych.
Ale Yohanna nigdy nie była zadowolona, nigdy nie okazywała wdzięczności,
nigdy nie czuła się wygodnie w tej sytuacji. Zawsze była rozdrażniona i z czegoś
niezadowolona. Byłem wtedy tak samo jak ona niedostosowany do życia. Od tylu
lat mój żyroskop był tak rozregulowany, że nie miałem pojęcia, jak rozwiązywać
podstawowe życiowe sprawy z odrobiną jasności umysłu czy intuicji.
Chociaż zdarzały się nam również miłe rzeczy. Nasze pożycie seksualne
rozpoczęło się mało ciekawie, ale z czasem, kiedy poznaliśmy wzajemnie nasze
ciała, rozwinęło się w duchowe przyciąganie. Seksualność Yohanny odznaczała
się głębią, której u nikogo wcześniej nie doświadczyłem. Nasza miłość nie
budziła wątpliwości, choć oboje mieliśmy wybuchowe temperamenty.
W tamtym roku odwiedziliśmy nasze rodziny na Boże Narodzenie. Wtedy
też moi rodzice ją poznali. To śmieszne, ale moi przyjaciele zawsze bali się
Blackiego. Kiedy go spotykali, próbowali uścisnąć mu dłoń, on jednak patrzył
tylko na wyciągniętą rękę i odchodził. Nigdy natomiast nie zachowywał się tak
wobec moich dziewczyn. Zawsze był niesamowicie uprzejmy i serdeczny
w stosunku do każdej, z którą akurat byłem. Nie mógł się doczekać, kiedy pozna
Yohannę i razem z nią obejrzy rodzinne albumy. Ale Yohanna nie należała do
najcieplejszych osób. Chociaż mogła to ciepło czuć, to nikomu o tym nie mówiła.
Tak było z nią i moją mamą. Mama bardzo się cieszyła, że mam kogoś, w kim
jestem zakochany, ale nigdy nie wiedziała, czy Yohanna żywi jakieś
przywiązanie lub współczucie dla niej i reszty naszej rodziny, ponieważ Yo nie
nosiła serca na dłoni.
Miałem wiele powodów, by dziękować za tamto Boże Narodzenie. Album
wciąż fenomenalnie się sprzedawał. Co rusz dzwoniła do mnie Gail z Q-Prime
i mówiła: „Californication jest numerem jeden w tym kraju, w tamtym wciąż na
topie”. Skakałem, krzyczałem i pohukiwałem. Szkoda, że moje osobiste życie nie
rozkwitało tak jak zawodowe. Bo pod względem zawodowym byliśmy na
szczycie. Oprócz tego, że płyta świetnie się sprzedawała, wspaniale graliśmy.
Znaleźliśmy sposób, jak tchnąć w te nowe piosenki życie, które pochodziło
z głębszego i bardziej złożonego królestwa emocji, niż te odwiedzane przez nas
wcześniej.
Obserwowanie stałego rozwoju Johna także było jak film. Kiedy
zaczynaliśmy tworzyć materiał na Californication, na scenie był nieśmiały
i zamknięty w sobie, nie okazywał uczuć. Z biegiem czasu zmienił się
w szaleńca, któremu nigdy nie było dość. „Zacznijmy koncert od mojej
dziesięciominutowej solówki”. Nie kierował nim narcyzm, robił to z miłości do
muzyki i pragnienia łączności z duchami, zarówno tymi niewidzialnymi, jak
i duchami ludzi, którzy przyszli na koncert. Wielką przyjemnością było patrzeć,
jak John rozwija skrzydła.
Następne milenium zaczęliśmy koncertem w Forum w naszym rodzinnym
mieście. Z Forum wiązało się wiele naszych najlepszych wspomnień. Kiedyś
Flea i ja wśliznęliśmy się tam na koncert Queen, a później, po nawiązaniu
współpracy z Warner Bros., znaleźliśmy się tam jako kibice Lakersów, ponieważ
Mo miał cztery bilety do centralnej loży na parkiecie. Po Blood Sugar jako pierwsi
u Warnera korzystaliśmy z wszelkich przywilejów. Flea, ja i dwaj nasi
przyjaciele zawsze siedzieliśmy w centralnej loży na parkiecie.
W Forum graliśmy raz z Davem Navarro i był to jeden z naszych najlepszych
amerykańskich koncertów z nim. Zawsze trudno jest zrobić to dobrze, kiedy
występujesz w rodzinnym mieście. Wszyscy tak wiele się spodziewają i jest
jeszcze dodatkowy stres załatwiania biletów dla rodziny i przyjaciół, więc na
dwoje babka wróżyła. Zamiast zrobić to, co robisz najlepiej, czyli wyjść na scenę
i zagrać rocka, za bardzo denerwujesz się tymi zewnętrznymi sprawami Chcesz,
żeby to był najlepszy koncert w dziejach, a kończy się marnie. Albo trafiasz
w dziesiątkę i twoje rodzinne miasto szaleje jak nigdy.
Tamten koncert okazał się czymś pośrednim. Byliśmy dobrzy, ale nie
niewiarygodni. Cieszyłem się, bo na widowni siedziała moja siostra Julie i jej
mąż Steve, którzy przyjechali spędzić ze mną sylwestra. Poza tym koncert
zapisał się nam w pamięci, bo Johna Frusciante trafiła strzała Amora i zakochał
się w Milli Jovovich, która w Swing House prowadziła próby ze swoim zespołem
w sali obok nas. Wieczorem wystąpiła w sukni ślubnej i zauroczyła Johna.
Po koncercie sylwestrowym mieliśmy kilka dni wolnego, a potem z pięknej
i słonecznej Kalifornii pojechaliśmy do ponurego, zimnego, szarego Tokio. Od
powrotu Johna do zespołu graliśmy po raz pierwszy w Japonii i chcieliśmy
zostawić nowy smak na ich psychicznych podniebieniach, ponieważ to tutaj John
po raz ostatni z nami wystąpił. Ale koncerty w Japonii nie były zbyt zabawne,
zresztą my też nie byliśmy w szczytowej formie. W tamtym okresie nabawiłem
się chronicznego pękania piszczeli, kiedy poruszałem się po scenie, ciągle
jęczałem: „och, ojej”.
Po Japonii mieliśmy tydzień przerwy przed wyjazdem do Australii i Nowej
Zelandii. Każdy z nas wybrał się na inne wakacje, ja pojechałem na Bali spotkać
się z Yohanną. Nie mogłem się doczekać, kiedy ją zobaczę, zwłaszcza po
przygnębiającym pobycie w Japonii. Nigdy nie zapomnę, jaki byłem szczęśliwy,
kiedy powitała mnie na lotnisku. Miała wielki kwiat we włosach i przytyła o kilka
funtów, co bardzo mi się spodobało, bo wyglądała lepiej z pełną figurą, a nie
chuda i zapadnięta w sobie.
Zamieszkaliśmy w eleganckim ośrodku zbudowanym na zboczu klifu,
z którego rozciągał się widok na ocean. Każdy pokój miał własny kamienny
basen. Łóżko zasypane było płatkami róż, podobnie jak wanna. Tamtego
popołudnia kochaliśmy się i była to najpiękniejsza miłość fizyczna, jaką
przeżyliśmy. Nurkowaliśmy i pojechaliśmy w głąb wyspy, gdzie jest najpiękniej.
Człowiek wyobraża sobie Bali jako nieskażone, odległe od cywilizacji miejsce,
w rzeczywistości jednak ulice są tam zatłoczone, a powietrze zanieczyszczone.
Na wyspie zebrało się pewnie kilkaset tysięcy ludzi, choć jej środek tworzyły góry
i dżungla. Przeżyliśmy niesamowitą przygodę, płynąc kajakiem przez rzekę
przecinającą wyspę.
Później nadeszła pora na występ w Big Day Out, australijskiej odpowiedzi na
Lollapoalooza. Styczeń to w Australii najprzyjemniejszy okres, bo jest lato
i wszyscy się bawią. Naszą trasę zaczęliśmy w Auckland w Nowej Zelandii,
z czego szczególnie się cieszyliśmy, bo razem z nami miał występować zespół
Nine Inch Nails, a my go uwielbialiśmy. Graliśmy też z Foo Fighters i bardzo się
z nimi zaprzyjaźniliśmy.
Jedynym problemem były moje kłopoty z nogami. Nawet po tygodniu
odpoczynku ból się nie zmniejszał. W piszczelach pojawiały się cieniutkie jak
włos pęknięcia, bo mięśnie i ścięgna tak były spuchnięte, że nadmiernie
obciążały kości. Chodzenie było bolesne, jeszcze bardziej skakanie, a ja miałem
dawać najlepsze w życiu występy z tymi patykami, które bolały do szaleństwa.
Na dwa dni przed koncertem poszedłem do lekarza.
– Mam pęknięcia piszczeli. Czy mógłby mi pan dać coś na rozluźnienie
mięśni albo jakiś środek przeciwbólowy, który nie będzie miał wpływu na moją
głowę? – zapytałem.
Zaproponował advil, ale wyjaśniłem, że już go brałem i nie skutkował.
– Jest nowy nienarkotyczny środek przeciwbólowy o nazwie ultram –
powiedział lekarz. – Doskonale się sprawdza u sportowców, którzy muszą
występować w podobnych warunkach co pan. Proszę wziąć jeden w południe
i jeden tuż przed występem.
Na dzień przed pierwszym koncertem wziąłem ultram i jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki poczułem się całkiem dobrze. Nie na tyle dobrze, żeby
na pewno wiedzieć, że czuję się dobrze, ale mógłbym przysiąc, że czułem się
dobrze w najbardziej subtelny możliwy sposób. To nie mógł być skutek ultramu,
skoro środek nie zawierał narkotyków, doszedłem więc do wniosku, że po prostu
czuję się dobrze. Drugą tabletkę wziąłem przed koncertem i nie czułem
żadnego bólu w nogach.
Zagraliśmy koncert. Był niesamowity, pięćdziesiąt tysięcy
Nowozelandczyków tańczyło jednocześnie. Dzieciaki znały wszystkie słowa,
nawet nowych piosenek, i panowała szalona, wspaniała atmosfera. John grał jak
natchniony, Chad walił w bębny jak z armaty, Flea był kulą pierwotnej
aborygeńskiej energii, ja w pełni panowałem nad głosem i ruchami. I nie
czułem bólu! Byłem gotowy całować ziemię.
Wszystko układało się świetnie. Po powrocie do hotelu kochałem się
z Yohanną i wtedy zdarzyło się coś niezwykłego. Pieprzyliśmy się bez końca, a ja
nie mogłem osiągnąć orgazmu. Wcześniej nigdy nie było z tym problemu.
Później przeszło mi przez myśl, że to może być skutek ultramu, ale jak to
możliwe, że z powodu tego leku nie miałem orgazmu? Przecież to jak
wychwalany pod niebiosa advil, środek nienarkotyczny. To wszystko nie miało
sensu.
Pomyślałem, że to niesamowite, że tabletka nie zawierająca narkotyków tak
skutecznie łagodzi ból, a jednocześnie wprawia mnie w taki miły nastrój. Jakaś
część mnie musiała rozpoznać głos w mojej głowie, mówiący: Okay, masz wziąć
ultram o trzeciej, a teraz jest południe, więc może byś go wziął troszkę wcześniej.
W połowie trasy musiałem poprosić o nową receptę. Ale doktor zapewnił mnie,
że to nie jest narkotyk, zresztą wcale nie miałem odlotów, lek był fundamentem
dobrego samopoczucia, co uwielbiałem.
Rozkołysaliśmy Auckland i pojechaliśmy na Złote Wybrzeże w Australii.
Pierwszy koncert dawaliśmy na Stadionie Olimpijskim w Sydney. Fizycznie
byłem w doskonałym stanie. Nogi mi nie dokuczały, codziennie ćwiczyłem,
biegałem, pływałem i uprawiałem stretching. Seks z Yohanną był fantastyczny.
Uwielbiałem to wszystko, ale w pewnym momencie zacząłem zdawać sobie
sprawę, że Flea nie doświadcza takiej samej euforycznej radości życia, radości
z trasy, muzyki, ludzi i nieba. Nie nadawał na tej samej niebiańskiej długości
fali.
Przez cały czas nagrywania Californication Flea miał potężne osobiste
problemy ze swoją dziewczyną. Wiedziałem, że jest załamany i w depresji, że
irytuje go najmniejszy drobiazg, choć równocześnie uważałem, że sam jest
sobie winien. To my tworzymy straszliwie bolesny pasztet, w którym tkwimy
latami, aż w końcu nie jesteśmy w stanie dłużej tego wytrzymać. To nie było tak,
że zły los dał mu w tyłek; on sam tę sytuację spowodował. Siedział i rozmyślał
o swoich tragediach. Był nieszczęśliwy, ale musiał doceniać fakt, że miłość, jaką
okazywaliśmy mu z Johnem, była ogromna. Wspieraliśmy go, nie robiliśmy mu
przykrości. To nie było tak jak w epoce Mother’s Milk, kiedy John i ja trzymaliśmy
się razem, jego pozostawiając samemu sobie. A Flea czasami potrafi być
primadonną; zwłaszcza dotyczyło to czasów, gdy do zespołu należał Dave –
wtedy gotów był na skinienie palcem odejść z zespołu.
Dla wyjaśnienia – jeśli kiedykolwiek mówiłem coś negatywnego o Flea, to
dlatego, że jest moim bratem i kocham go. Prawdą jest, że śmiesznie jest robić
z siebie jaja. Każdy z tych facetów, Flea, John, Chad, osobno jest dla mnie
mostem do Boga, nie zrobiłbym nic, żeby zmienić któregoś z nich albo nasze
wspólne przeżycia. Każdy dał mi miłość, muzykę i najlepsze życie, o jakim
kiedykolwiek mógłbym marzyć. A równocześnie muszę śmiać się ze wszystkich
naszych dziwactw. Nie kpię z tego, co nas łączy, żeby poprawić sobie
samopoczucie, ale dlatego, że wszyscy w gruncie rzeczy jesteśmy świrami.
Flea cierpiał emocjonalnie i fizycznie. Czuł się spięty, wyczerpany, słaby,
miał rozproszoną uwagę. W Melbourne zwołał zebranie zespołu. Był z nami
Peter Mensch, żeby opowiedzieć o zbliżającej się trasie po Stanach. A jeśli
sądziliśmy, że trasa po Europie i reszcie świata była trudna, to Peter
wyprowadził nas z błędu. Powiedział nam, na ile koncertów w kraju liczy firma.
Ja byłem pełen zapału; jedziemy, nie ma sprawy. Flea jednak się załamał.
Wyjaśnił, że nie jest w stanie cieszyć się tą perspektywą. Z wyrazu jego oczu
widać było, że odchodzi od zmysłów.
To wtedy zaproponował, żeby trasę odbywać w trzytygodniowych
segmentach z dziesięciodniową przerwą po każdym. Pomysł był dość
rewolucyjny i właściwie uniemożliwiał zarobienie jakichkolwiek pieniędzy,
ponieważ przez te dziesięć dni i tak trzeba wypłacać pensje ekipie, utrzymywać
autobusy, ciężarówki, co poza wydatkami na hotel oznacza takie same koszty jak
bycie w trasie, tylko że nie zarabia się ani grosza.
Uświadomiliśmy sobie wtedy, że celem tej trasy nie jest zarobienie
maksymalnej kwoty, ale czerpanie maksymalnej radości i zachowanie zdrowia.
Wprowadziliśmy taki plan zajęć i dzięki Flea do dziś pilnie się go trzymamy.
Flea zaproponował też inną ważną innowację. Przez długi czas obaj
podejmowaliśmy wiele działań dobroczynnych, wcześniej, w czasie wakacji,
w jego domu w Australii rozmawialiśmy o wykorzystaniu części naszych zysków
na cele charytatywne. W rezultacie postanowiliśmy pięć procent naszych
dochodów przekazywać najlepszym organizacjom, jakie uda nam się znaleźć,
czy będzie to instytut badania raka, szpital dziecięcy czy też program muzyczny,
nieważne. To całkiem spory procent dochodów, ponieważ połowa zawsze idzie
na koszty trasy, następne dwadzieścia dostają menedżerowie, pięć – prawnik,
a kolejne pięć – księgowi.
Zwróciliśmy się do Johna i Chada, obaj uznali to za wspaniały pomysł. Jak się
okazało, zmiana ta była niesamowicie dobra i pozytywna, ponieważ teraz
czerpaliśmy radość z pomagania innym. Wielkim wstrząsem dla nas było
przekonanie się, jak świetnie czuje się człowiek, który służy bliźnim. Dzieci
przysyłają nam swoje zdjęcia i listy z podziękowaniami. Piszą, ile dla nich
znaczy medyczna opieka, plac zabaw albo instrumenty muzyczne. To była jedna
z najlepszych decyzji, jaką podjęliśmy jako zespół.
Ta euforia jednak zblakła w konfrontacji z całkiem przyziemnymi sprawami.
W Australii Yohanna i ja znowu zaczęliśmy się kłócić. Spacerowaliśmy po
pięknej starej dzielnicy Melbourne i doszło między nami do nieporozumienia.
To nie była trująca kłótnia – wrzeszczeliśmy na siebie, ona mnie kopała, ja
łapałem ją za ręce – to była właściwie dobra, zdrowa kłótnia, prowadząca do
wyjaśnienia spornych kwestii. Ale mijający nas ludzie pomyśleli, że są
świadkami małżeńskiej przemocy. Nie jestem pewien, kto według nich był
większą ofiarą, zatrzymali się jednak i zapytali Yohanny, czy nie potrzebuje
pomocy.
Wyraźnie świadczyło to o tkwiącej w nas potencjalnej wybuchowości. Nie
robiliśmy sobie fizycznej krzywdy, ale była w nas taka intensywność emocji, że
każdy przystanąłby i zapytał: „Czy wszystko tutaj jest w porządku?” Pamiętam,
że uważałem to za śmieszne i zabawne, bo w gruncie rzeczy lubiłem, kiedy
mnie biła. To wielka i silna dziewczyna, Boże broń, żeby użyła nóg, leżysz jak
dwa razy dwa.
Po Big Day Out wróciliśmy z Yohanną do Los Angeles i razem
zamieszkaliśmy w nowym domu. Tydzień później zaproszono mnie na mecz
All-Star NBA, który odbywał się w San Francisco. NBA zapewniało hotel,
samochód, bilety na mecz, wszystko. Myśląc, że spędzimy romantyczny
weekend, polecieliśmy do San Francisco. Hotel, w którym nas umieszczono, nie
należał do najprzyjemniejszych, ale był za darmo i znajdował się
w interesującym sąsiedztwie. Na nieszczęście mecz nie był zbyt ekscytujący,
wróciliśmy więc do miasta i poszliśmy do restauracji. Dobrze nam było ze sobą,
siedzieliśmy na pięterku, trzymając się za ręce i ciesząc ze swojego
towarzystwa. A potem popełniliśmy ogromny błąd.
To nigdy nie jest dobry pomysł, żeby dwoje uzależnionych wspominało
dawne czasy ćpania. Kiedy poznałem Yohannę, piła, ale nigdy nie widziałem jej
na haju, a ona znała mnie wyłącznie trzeźwego. Jakimś cudem w pewnej chwili
wypłynął temat narkotyków.
– Boże, nie potrafię sobie wyobrazić, że robisz takie rzeczy, to zupełnie do
ciebie nie pasuje – powiedziała Yohanna. – Nie masz w sobie tej
autodestrukcyjnej energii.
– Uwierz mi, właśnie to robiłem – zapewniłem ją, po czym opowiedziałem
jej kilka historii z pola bitwy przytoczonych w tej książce. Ona zrewanżowała się
własnymi opowieściami i zaczęliśmy pojmować, jak bardzo jesteśmy do siebie
podobni.
Nie pamiętam, kto pierwszy to zaproponował, w każdym razie padło
pytanie:
– Możesz sobie wyobrazić, że jesteśmy razem na haju?
– Byłoby przyjemnie przez minutę, a potem okropnie – powiedziałem.
– Tak, ale przez minutę byłoby naprawdę przyjemnie – odparła Yo.
– Tak, przez minutę byłoby naprawdę przyjemnie – zgodziłem się.
– A gdybyśmy to zrobili? – zapytała. – Gdybyśmy zrobili to przez weekend
i później wrócili do domu?
– To szaleństwo, ale brzmi interesująco.
– Mówisz poważnie?
– Nie mówiłem zupełnie poważnie, ale skoro o tym wspomniałaś, to muszę
przyznać, że trochę tak myślę – przyznałem.
– Ja też nie traktowałam tego poważnie, dopóki o tym nie powiedziałeś, ale
teraz traktuję to bardzo poważnie.
– Chcesz wziąć?
– Tak. Zróbmy to.
– Jesteś pewna? Bo jak to zrobimy, nic już nie będzie takie jak przedtem –
ostrzegłem.
– Och, nic się nam nie stanie. Chodźmy – powiedziała.
I opuściliśmy restaurację, żeby pójść na randkę z półtonowym gorylem.
15.

Moment objawienia

Z restauracji Yohanna i ja poszliśmy prosto na Haight Street. Nie zadałem


sobie nawet trudu, żeby się ukrywać, starałem się tylko schodzić z oka
wszystkim białym dzieciakom na ulicy. Znaleźliśmy czarnego dilera, który miał
kokę, ale nie miał heroiny. Uznaliśmy, że tym problemem zajmiemy się później.
W drodze do hotelu wstąpiliśmy do sklepu monopolowego, w którym kupiliśmy
fajki, butelkę wódki i sok żurawinowy. Yohanna upierała się przy alkoholu. Jeśli
miała zaszaleć, to na całego. Biedne dziecko, nie miała pojęcia, w co się pakuje.
Oboje wiedzieliśmy tylko tyle, że ślinimy się na myśl o haju jak psy Pawłowa.
Moje zainteresowanie hajem po części zawdzięczałem przypuszczalnie
ultramowi, który w rzeczywistości był ciężkim syntetycznym opiatem. Kilka
miesięcy później Louie zajrzał do spisu leków, w którym przeczytał, że
w żadnym razie nie należy podawać ultramu osobom uzależnionym kiedyś od
heroiny, ponieważ wywołuje łaknienie opiatów. Przypuszczam, że ten idiota
lekarz z Nowej Zelandii w życiu nie miał tego spisu w ręku.
Wróciliśmy z Yohanną do hotelu. Paliliśmy i paliliśmy, piliśmy i pi-liśmy, po
raz pierwszy widząc się wzajemnie na haju, z tymi wszystkimi dziwacznymi
zachowaniami wywołanymi narkotykami. Około piątej nad ranem zabrakło nam
koki. Byliśmy zbyt wyczerpani, żeby iść do miasta, wpadłem więc na genialny
pomysł. Wziąłem książkę telefoniczną i zadzwoniłem do agencji towarzyskiej
po dziewczynę, bo wiedziałem, że większość z nich ma kontakty
w narkotykowym podziemiu. Zapłaciłem jej za czas poświęcony na szukanie dla
nas prochów. Ten jeden raz Yohannie nie przeszkadzało, że rozmawiam z inną
kobietą. Dziewczyna pojechała do Berkeley. Wydawało nam się, że trwa to
wiecznie, ale przywiozła dwadzieścia tabletek valium, trochę koki
i krystalicznego metadrynu, ale heroiny nie kupiła. Najpierw wzięliśmy kokę,
potem valium, w końcu padliśmy.
Ponieważ robiliśmy to razem, po przebudzeniu nie czułem się tak strasznie
jak przedtem. Oboje byliśmy trochę roztrzęsieni, leżeliśmy w łóżku
i zastanawialiśmy się: Co myśmy sobie myśleli? To naprawdę był zły pomysł.
Zjedliśmy coś i wypiliśmy, i staraliśmy się o wszystkim zapomnieć. Wtedy
jednak oboje usłyszeliśmy ten głos: Hej, już spieprzyliście sprawę. Teraz nie ma
sensu przestawać. Poszedłem kupić kilka strzykawek, po czym zrobiliśmy sobie
zastrzyki ze speedu. Oczywiście to nie wystarczyło, dlatego tym razem Yohanna
wyszła na miasto i znalazła jednookiego kierowcę, który sprzedał jej trochę hery.
W jak strasznym musiałem być stanie, że pozwoliłem mojej dziewczynie na
ulicach San Francisco szukać towaru?
Kończył się nasz pobyt w hotelu, ale kiedy powiedziałem, że musimy zostać
jeszcze kilka dni, przenieśli nas do większego pokoju. Podniosłem słuchawkę
i znowu zastosowałem tę sztuczkę z dziewczyną z agencji towarzyskiej. Ta
miała świetne kontakty z dilerami i dostarczyła nam wszystko, czego chcieliśmy,
łącznie z torebką czystej kokainy w proszku. Mój organizm był stosunkowo
odporny na wstrzykiwaną kokainę i pamiętał ją następująco: A tak, to po tym
serce wchodzi na piąty bieg. Zacząłem wstrzykiwać sobie wielkie dawki i świetnie
się czułem.
Yohanna wzięła mniejszą dawkę, ale coś poszło okropnie nie tak. W życiu
zrobiła sobie milion zastrzyków z kokainy, ten jednak fatalnie na nią podziałał.
Położyła się, blada jak ściana i spocona. Potem zaczęła gwałtownie dygotać
i miała kłopoty z oddychaniem. Była przekonana, że umiera. To był najbardziej
przerażający moment w całej mojej karierze ćpuna, bardziej nawet przerażający
od tamtego, gdy wszedłem do salonu Hillela i zobaczyłem na fotelu siną
i nieoddychającą Kim. Tak głęboko kochałem Yo, że na samą myśl, że może jej
się przydarzyć coś złego, wpadałem w panikę.
Zanim zadzwoniłem pod 911, zmówiłem modlitwę: „Wszechświecie, mam
problem. Dziewczyna, którą kocham, chyba umiera na tej kanapie. Potrzebuję
naprawdę wielkiej przysługi, błagam, niech ona nie umiera”. Yohanna
znieruchomiała jak rybi paluszek z mrożonek, ale w czasie mojej rozmowy
z pogotowiem zaczęła znowu oddychać. Po chwili usiadła i oznajmiła, że czuje
się dobrze. Powiedziałem do słuchawki, że to był fałszywy alarm, i przerwałem
połączenie.
Zaraz potem zadzwonił telefon. To był telefonistka z hotelowej centrali.
– Czy przed chwilą dzwonił pan na 911? – zapytała.
– Ja? Pod 911? Skądże. Nie ten pokój. Druty musiały się poplątać.
Nie kryła swoich wątpliwości, ale ja nie przyznałem się do tej rozmowy.
Odłożyłem słuchawkę i wróciłem do ćpania. Yo, roztrzęsiona po swym
spotkaniu ze śmiercią, zrezygnowała z brania i poszła do sypialni się pozbierać.
Siedziałem w salonie za stołem pełnym kokainy, tabletek, heroiny, strzykawek
i fajek, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
Zarzuciłem koc na stół i otworzyłem drzwi. Za progiem zobaczyłem
policjantów. Nie sanitariuszy, nie oddział ratunkowy, tylko gliniarzy.
– Otrzymaliśmy informację z pogotowia, że ktoś w tym pokoju
przedawkował. Zgodnie z prawem musimy zbadać pokój – usłyszałem. Okazali
wielką uprzejmość, nie zwalając mnie z nóg i nie wpadając do środka.
– Nie mam pojęcia, o co chodzi z tym telefonem – powiedziałem. – Jestem tu
z moją dziewczyną i oboje dobrze się czujemy.
Widzieli wyraźnie, że kłamię. I że jestem na haju.
– W takim razie musimy zobaczyć dziewczynę.
Zawołałem Yohannę. Wyglądała na tyle dobrze, że zrezygnowali
z przeszukania. Yohanna wróciła do łóżka, a ja dalej ćpałem. Po jakimś czasie
znowu ktoś zapukał do drzwi. Znowu przykryłem stół. Tym razem byli to ludzie
z biura szeryfa.
– Otrzymaliśmy informację, że dzwoniono na 911 z powodu
prawdopodobnego przedawkowania.
– Nie, policja właśnie tu była. Już sprawę załatwiliśmy – powiedziałem.
Szeryf mnie poznał, prawie przeprosił za to, że nas niepokoił, po czym
poszedł. Ale ja miałem dość. Yohanna nie czuła się dobrze, gliniarze ciągle
przychodzili, w hotelu chyba już się zorientowali, że mają dwoje ćpunów
biorących narkotyki na ostatnim piętrze. Sytuacja robiła się coraz gorsza.
Rano zjedliśmy coś w barze i polecieliśmy do Los Angeles. Oboje
wyglądaliśmy jak ruiny człowieka. Ale ja jeszcze nie skończyłem. W samolocie
postanowiłem, że pojadę do śródmieścia i kupię mnóstwo prochów. Yohanna
podrzuci mnie do jakiegoś hotelu, a sama pojedzie do domu. Wysiadłem przed
obskurnym motelem przy Alvarado.
– Bądź ostrożny, nie zrób sobie krzywdy. Będę w domu, kiedy wrócisz –
powiedziała.
– Okropnie mi przykro, Yo, ale muszę zrobić to, co muszę – odparłem.
Odjechała, a ja zacząłem brać i zupełnie odleciałem. I nagle – puk, puk.
Znowu ktoś pukał do drzwi. Palenie cracka już jest zajęciem szarpiącym nerwy
i nie chcesz, żeby ktokolwiek wdzierał się w twój mały psychotyczny świat.
Potem usłyszałem głos.
– AK, to ja. Wpuść mnie.
To była Yohanna.
– Zmieniłam zdanie. Chcę wziąć – powiedziała.
Przejechała kilka przecznic i uznała, że jednak do mnie wróci, zaparkowała
więc w tej strasznej, przerażającej okolicy i wróciła do hotelu pieszo, w butach
na wysokich obcasach i markowym płaszczu, ze zwracającymi uwagę
platynowymi włosami.
Tamten ciąg trwał kilka dni. W końcu wróciliśmy do domu, przynosząc ze
sobą narkotyki. Teraz nasze miłosne gniazdko zostało zbrukane negatywną
energią cracka i heroiny, ale nie mogliśmy przerwać tego demonicznego
sposobu bycia. Jedynym zabawnym elementem całego doświadczenia było to, że
kiedy przestaliśmy palić kokę i brać heroinę, kładliśmy się do łóżka, zapalaliśmy
papierosy i oglądaliśmy do szóstej rano filmy.
Oczywiście prowadziliśmy też te słodkie, wywołane heroiną rozmowy
o naszej wielkiej miłości. Pamiętam, jak kiedyś mówiłem Yohannie, że nie tylko
pragnę być z nią do końca naszego życia, ale chcę też mieć pewność, że po
śmierci nasze duchy pozostaną razem. Takie wariactwa.
Najczęściej Yohanna zasypiała w połowie filmu, oglądałem więc do końca
sam. Pewnej nocy wyemitowano Less Than Zero, w filmie tym, we fragmencie,
wystąpili Chili Peppers z piosenką Fight Like a Brave. Nigdy wcześniej go nie
widziałem i absolutnie powaliła mnie niesamowita gra Roberta Downeya Jr. Ta
rola odzwierciedlała jego życie. I mówiła o moim, które żałośnie zawróciło do lat
osiemdziesiątych. Zszedłem poniżej zera. Czy taki koniec mnie czeka, śmierć
w kabriolecie w drodze na pustynię?
Wymyśliłem nowy plan. Pojedziemy z Yo na Hawaje i tam odstawimy
heroinę. Kto mógłby ćpać na pięknej wyspie Oahu? Zamieszkaliśmy w hotelu
z widokiem na plażę Waikiki i o zmierzchu zjedliśmy przepyszne żeberka
z grilla. (Znowu jadłem mięso.) Ale potem postanowiliśmy dalej brać. Na
Hawajach nie istnieje uliczny handel narkotykami, na zakupy zaciągnąłem więc
moją śliczną ukochaną do barów ze striptizem. Żeby mieć coś w zapasie,
Yohanna udała, że boli ją ząb, i dostała receptę na kodeinę.
W barach nie mieliśmy problemu z kupnem narkotyków. Wszystkie
striptizerki chciały z nami imprezować, a dilerzy nie posiadali się z radości, że
mogą ze mną handlować: „Stary, słucham waszej muzyki od czasów liceum”.
Nasz rozkład dnia wyglądał następująco – szliśmy do klubów, kupowaliśmy
narkotyki, wracaliśmy do hotelu i ćpaliśmy do oporu. Potem budziliśmy się
i mówiliśmy: „Przestańmy. Chodźmy popływać w oceanie, zjedzmy coś dobrego
i zadbajmy o nasze zdrowie”. O jedenastej wieczorem mieliśmy ochotę na więcej
prochów. Ja byłem większym prowokatorem. Yohanna zawsze błagała, żebyśmy
przestali i zerwali z nałogiem.
Po dziesięciu dniach takiego cyklu wróciliśmy do Los Angeles. Zaraz po
powrocie naszprycowaliśmy się w naszym mieszkaniu. Yo naprawdę chciała
przestać, za to ja miałem z tym poważne kłopoty. Smutne jest to, że wspólne
branie na pewno wpłynęło na nasz związek. Wcześniej była w naszej miłości
spokojna czystość, która teraz została zbrukana i z powodu narkotyków nigdy
nie wróciła.
Jedyną rzeczą, która powstrzymała mnie od popadnięcie w ciągłe ćpanie,
była konieczność stawienia się na lotnisku 23. marca 2000 roku, kiedy to
zaczynaliśmy pierwszą część amerykańskiej trasy promocyjnej Californication.
Poprosiłem Louie, żeby dostarczył mi leki odtruwające – tabletki nasenne, środki
rozluźniające mięśnie i tak dalej. Byłem osłabiony, nie mam pojęcia, jak udało
mi się wystąpić na pierwszym koncercie w Minneapolis. Nie popisałem się, ale
też nie padłem na scenie. W trakcie tej trasy po raz pierwszy mieliśmy dwa
autobusy dla zespołu. W jednym jechali John i Flea, w drugim Chad i ja. Po kilku
dniach w drodze poczułem się znacznie lepiej.
Po tygodniu przyjechała do mnie Yohanna, co było dobrym rozwiązaniem,
bo przypuszczalnie oboje potrzebowaliśmy wzajemnego wsparcia w powrocie do
trzeźwości. Ona jednak wydawała się zmieniona. Mimo że oboje zgodziliśmy się
na to, że weźmiemy narkotyki, Yohanna była wyjątkowo na wszystko wściekła.
Pewnego wieczoru pojechaliśmy na spotkanie na obrzeżach miasta, w którym
graliśmy, ale kiedy mieliśmy wracać, rozpętała się burza i w pobliżu nigdzie nie
było taksówek. Yohanna wpadła w furię, wyrzekając na pogodę i usługi. W końcu
wybiegła w ulewny deszcz. To było tak, jakby myślała, że pogoda robi jej na
złość. Albo że to moja wina. Trudno było z nią wytrzymać, ale nie ulegało
wątpliwości, że cierpi i przeżywa udręki z powodu odstawienia narkotyków.
Do 1. kwietnia dzięki stałym wysiłkom i ćwiczeniom czułem się znowu jak
milion dolarów. W tej trasie naprawdę nie marnowaliśmy czasu, jeździliśmy
z miejsca na miejsce po autostradach i nawet nie wiedzieliśmy, gdzie akurat
jesteśmy. Wiosną przebyliśmy stany Nebraska, Iowa, Missouri, Oklahoma,
Arkansas i Teksas. Wciąż mieszkałem z Chadem, w naszym autobusie nie
panowała więc szczególnie wesoła atmosfera, ale doskonale nadawał się do
odpoczynku, czytania i rozmów z Yohanną przez telefon.
Na tym etapie mojego życia stałem się monogamiczny. Stwierdziłem, że
monogamia w drodze jest podobna do trzeźwości w drodze. Kiedy nie bierzesz,
jesteś odporny na narkotyki, handlarzy, ludzi, którzy przy tobie się odurzają,
i imprezy. To prawie tak, jakby otaczała cię ochronna tarcza i tego typu spraw
twój radar w ogóle nie rejestrował. To samo można powiedzieć o kobietach. Ani
razu nie poczułem pokusy. Kiedy patrzę na to obiektywnie, z perspektywy czasu,
widzę, że otaczało nas mnóstwo dziewcząt, ale ja nie reagowałem na ich syrenie
śpiewy. Pamiętam, jak siedzieliśmy w autobusie ekipy z tłumem panienek, które
przyszły w określonym celu. Świadczył o tym ich strój oraz sposób, w jaki
pokazywały piersi i jak koło ciebie siedziały. Mówiły: „Daj spokój, jesteś
w mieście. Chodźmy się zabawić”, ale ja odpowiadałem: „Dobranoc wszystkim.
Miło było was poznać. Teraz idę zadzwonić do mojej dziewczyny”.
Na koniec czerwca zespół otrzymał ofertę, której nie można było odrzucić –
koncert dla Paula Allena, współtwórcy Microsoftu, na otwarcie jego muzeum
rock and rolla w Seattle. Allen zlecił projekt tego niesamowitego budynku
Frankowi Gehry’emu. Dla mnie wyglądało to tak, jakby Gehry wziął wysoką na
trzydzieści metrów puszkę piwa, zgniótł ją i uformował na kształt kobiety
i zrobił z tego budowlę o seksownych, płynnych, metalowych krzywiznach.
Bardziej przypominała ogromną rzeźbę niż budynek.
Tamtego dnia nie zagraliśmy zbyt dobrze z powodu jakichś technicznych
problemów, żeby więc uratować koncert, na bis wystąpiliśmy w skarpetach.
Z Johnem robiliśmy to po raz pierwszy od czasu Mother’s Milk, co budziło
nostalgiczne uczucia. Później odbyło się przyjęcie w muzeum. Chad pierwszy
chciał sprawdzić jeden z interaktywnych eksponatów, który okazał się zepsuty.
Problem w tym, że Chad był wstawiony i do dzisiaj dyrektor jest przekonany, że
Red Hot Chili Peppers upili się i zdemolowali muzeum, czego oczywiście nie
zrobiliśmy.
Zagraliśmy jeszcze jeden koncert poza trasą, tym razem był to koncert
dobroczynny na rzecz dzieci zorganizowany przez Pearl Jam w Seattle pod
koniec czerwca. Przed kolejną częścią trasy miałem przerwę, straciłem rozum
i przez tydzień ćpałem. Nie poprzedziło tego żadne ważne wydarzenie, poza
tym, że miałem czas. Rzecz w tym, że nie zacząłem żadnych poważnych działań
prowadzących do wyzdrowienia. Ćpałem i rzucałem narkotyki, nie zajmując się
kwestią zerwania z nałogiem. Czwartą część trasy zaczynaliśmy 27. czerwca,
stawiłem się na miejsce, wychudzony i słaby.
Następne trzy części trasy przebyłem bez potknięć. Skończyliśmy tournée
po Stanach, wykonałem swoją pracę, nadeszła zatem pora, żebym znowu zaczął
kopać sobie grób. Rozdanie nagród VH1 w listopadzie było moim jedynym
zobowiązaniem; brałem, ale na kilka dni przed imprezą przestałem,
przeprowadziłem dwudniowy detoks przy użyciu ultramu – leku, przez który
znalazłem się w tej sytuacji – i jakimś cudem przebrnąłem przez występ.
Yohanna rozumiała moje zmagania, ale, dzięki Bogu, sama nie zamierzała
wracać na tę drogę, co świadczy o jej duchowym przebudzeniu i silnym
postanowieniu zachowania zdrowia. To, że nie poszła w moje ślady, było
prawdziwym błogosławieństwem, ponieważ często się zdarza, że ludzie
wchodzą na tę drogę razem i jedno wraca, a drugie nie. Albo oboje nie wracają.
Na początku grudnia Yohanna musiała jechać w interesach do Nowego
Jorku, co było gotową receptą na katastrofę. Nie miałem pracy, dziewczyny,
zobowiązań – poszedłem na całość. Grudzień był brzydkim miesiącem, bo przez
dwadzieścia dni pod rząd powtarzałem sobie: Zrobię to jeszcze dzisiaj, a jutro
definitywnie z tym kończę. Yohanna wróciła do domu i musiała radzić sobie
z szaleńcem. Sprawa była trudna, nie potrafiłem przestać. W pewnym
momencie wyszedłem z domu i znalazłem nowy motel – Paradise na Sunset.
Ściana frontowa była zalana fioletowym neonowym światłem, co sprawiało, że
był atrakcyjny w możliwie najbardziej odpychający sposób.
Po raz kolejny zmobilizowano siły. Louie i Bob Forrest ruszyli szlakiem
wszystkich moich melin. Najśmieszniejsze, że Bob mieszkał pół przecznicy od
Paradise, dlatego podczas jednego ze swoich rekonesansów przejeżdżali koło
motelu i – udało się! Zauważyli mój motocykl. To zabawne, jak pracuje umysł
narkomana. Później Bob powiedział mi, że kiedy zobaczył mój motocykl,
ogarnęła go zazdrość, bo mijał motel milion razy i myślał: „Gdybym tylko mógł
wynająć tam pokój i przez kilka dni brać speedballe”. Od lat był czysty, miał
piękną dziewczynę, która go kochała. Nie kłamał, nie kradł, nie zatruwał innym
życia, był produktywnym, serdecznym członkiem społeczeństwa, który służył
innym, ale mijając hotel, pomyślał: „Gdybym tylko mógł wynająć tu pokój. To
fioletowe światło jest takie zapraszające”.
Kiedy Louie zapukał do drzwi, wiedziałem, że znowu mnie zdemaskowano.
Poprosiłem go o pół godziny, odparł, że poczeka na parkingu. Skończyłem
heroinę i wyszedłem stawić czoło konsekwencjom. Zaskoczył mnie widok Johna
w jego czarnym mercedesie. Był serdeczny i zatroskany.
– Jedziemy do Louie pogadać – powiedział.
Wsiadłem na motor i kawalkadą ruszyliśmy do domu Louie i Sherry. Wtedy
skończyłem już swój ciąg i byłem gotowy na interwencję. Miałem taki odlot, że
nawet nie czułem wyrzutów sumienia. Chciałem przeprosić Yohannę, ale
w ogóle mnie nie słuchała. Była to jedna z rzadkich okazji, kiedy zasługiwałem
na takie potraktowanie z jej strony.
Noc spędziłem u Louie, ponieważ bali się, że znowu zacznę ćpać. Nie byłem
wielkim zwolennikiem detoksu przy użyciu tabletek, ale poprosiłem Louie, żeby
skontaktował się z lekarzami i zgromadził mi zapas. Nie chciałem znowu być
cierpiącym, trzęsącym się, niemogącym spać facetem, którego boli każda
cząstka ciała. Plan był taki, że na Boże Narodzenie pojadę do mamy, a później
na wyspę Saint Bart na Karaibach, gdzie dojdę do siebie. Do 21. stycznia miałem
czas, bo dopiero na ten dzień był przewidziany następny występ zespołu na
wielkim festiwalu w Rio. To była ta sama zepsuta płyta, mrzonka o wyjeździe
tam, gdzie jest ciepło, odstawieniu narkotyków i powrocie do wypełniania
zawodowych obowiązków. Rzecz w tym, że gdyby mój stan się nie poprawił, nie
miałbym żadnych zawodowych obowiązków. Nie możesz brać, przestawać
i oczekiwać, że wszystko będzie w porządku, ponieważ nadejdzie taki dzień,
kiedy zdecydujesz się przestać i nie będziesz mógł. Każdy nawrót jest gorszy od
poprzedniego, ten jednak trwał najdłużej i myśl, że sprawiam Yo tak wiele
emocjonalnych udręk, bardzo mi ciążyła, choć starałem się ją ignorować.
Nasz związek był chwiejny od początku. Pewna doza wybuchowości
i dramatyzmu może być zdrowa, może sprawiać, że wzajemne relacje będą
zabawne i interesujące, o ile gotów jesteś w każdym momencie kłótni
powiedzieć: „To dla mnie nic nie znaczy. Kocham cię, zapomnijmy o tym”. My
tego nie umieliśmy. W końcu zapragnąłem, żebyśmy to zmienili, chciałem, żeby
mniej było dramatyzmu, ale nasz związek nigdy takiego etapu nie osiągnął.
Bycie z Yohanną nie należało do łatwych. Była chyba tą dziewczyną, którą ze
wszystkich moich partnerek najbardziej kochałem, a równocześnie z nią
najtrudniej mi się układało. Gdybym w którykolwiek z moich poprzednich
związków włożył tyle wysiłku, byłbym teraz żonaty i miałbym pięcioro dzieci.
Yohanna była zbyt wkurzona, żeby jechać ze mną do Michigan, co mi
odpowiadało, ponieważ przez kilka następnych dni miałem być śliniącym się
Mongołem na tabletkach. Ale mama była szczęśliwa, że jestem w domu,
przyjemnie też było spędzać czas z moją siostrą Jenny i jej chłopakiem Kevinem.
Wieczorem 23. grudnia zabrakło mi tabletek nasennych i środków
rozluźniających mięśnie. Byłem przerażony, bo nie miałem żadnych buforów
i nie mogłem spać.
Następnego dnia była Wigilia. To może zabrzmi jak fragment powieści
Dickensa, ale tamtego wieczoru miałem moment objawienia dotyczący mojego
ćpania. Nie zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Wiele lat wcześniej, kiedy
jeszcze mieszkałem w biurze Outopost na Hollywood Boulevard, przez kilka dni
brałem kokę i mocno odurzony wyszedłem z pokoju na korytarz. Było tam
ogromne, sięgające od podłogi do sufitu okno, przez które było widać kawałek
hollywoodzkiego nieba. Patrzyłem na to niebo i usłyszałem głos mówiący
w mojej głowie: Nie masz żadnej władzy nad tym, co dzieje się w twoim życiu.
Narkotyki dyktują każdy twój krok. Puściłeś kierownicę i tak będzie za każdym
razem, kiedy oddasz władzę narkotykom.
Nigdy się to nie zmieniło. Uczucie wzbierało we mnie i nieważne, jak mocno
kochałem dziewczynę, zespół, przyjaciół czy rodzinę, kiedy w mojej głowie
rozlegała się syrena: Idź teraz się naszprycować, byłem jej posłuszny.
A teraz była Wigilia, a mnie bolała każda cząstka ciała. Pojechałem na
spotkanie w Grand Rapids. Zanim wszedłem do budynku, zastanowiłem się nad
tym, jaki mam wybór. Mogłem okręcić się na pięcie i pojechać do getta. Znałem
właściwy róg, widywałem dilerów, w ciągu kilku minut dobiłbym więc targu
i byłbym na haju. Albo mogłem wejść przez te drzwi, oddać swoje życie sile
potężniejszej niż ja i zacząć uwalniać się od uzależnienia.
Widziałem, co do tej pory robiłem, w jakim miejscu się znajdowałem i nie
chciałem dłużej żyć we władzy takiej energii. Oddanie siebie sile wyższej było
łatwe. Na całym świecie wielokrotnie doznałem łączności z potęgami większymi
niż ja.
Poszedłem na tamto spotkanie, przedstawiłem się jako nowo przybyły
i zostałem powitany z otwartymi ramionami. I poświęciłem się sprawie
uwolnienia się od nałogu, tak jak zrobiłem to 1. sierpnia 1988 roku, kiedy po raz
pierwszy zgłosiłem się do ośrodka. Podjąłem bezwarunkową decyzję o zerwaniu
z nałogiem, bez czekania na właściwy moment, bez zastrzeżeń „jeśli nie
spodoba się rozwój wypadków”, bez tylnych furtek. Dzień 24. grudnia 2000 roku
to data mojej trzeźwości, radosne święto, ale bardzo nietypowe. Większość
narkomanów ćpa do końca świąt i trzeźwieje po Nowym Roku.
Poprzedniego dnia zadzwoniłem do Yohanny i poprosiłem, żeby przyjechała
na Boże Narodzenie do Michigan, skąd polecimy na Saint Bart. Zgodziła się,
chociaż dalej była na mnie wściekła. Pojechałem po nią na lotnisko w Grand
Rapids. Nie tylko bardzo wstydziłem się tego, co zrobiłem i na co ją naraziłem,
ale w tamtym momencie byłem też straszliwie niepewny wszystkiego, ponieważ
czułem się rozdarty. Yohanna była po prostu wkurzona. Jeszcze nie wyszliśmy
z lotniska, a znaleźliśmy się w impasie. Nie kłóciliśmy się, ale byliśmy na siebie
okropnie źli. Skończyło się na tym, że usiedliśmy na stojących naprzeciwko
ławkach w poczekalni.
– Jesteś pewna, że w ogóle chciałaś tu przyjeżdżać? – zapytałem.
– Nie, byłabym szczęśliwa, gdybym od razu wsiadła do samolotu i wróciła do
domu – odparła.
– W takim razie powinnaś to zrobić.
– W takim razie to zrobię.
– Doskonale! Idź po bilet i adios.
Siedzieliśmy tam godzinę, przerzucając się podobnymi rewelacjami. Za
skarby świata nie zamierzałem pozwolić jej wsiąść do samolotu i odlecieć. Nie
sądzę, żeby to zrobiła, ale tak się zachowywaliśmy. Absurdalności całej sytuacji
dodawało to, że przypadkiem wziąłem sporą dawkę niacinu zamiast ziół
oczyszczających wątrobę i twarz miałem koloru buraczków. W końcu
przestaliśmy się wygłupiać i pojechaliśmy do domu. Kilka następnych dni
spędziliśmy w Michigan, próbując na nowo się zaprzyjaźnić, ale nie było to
łatwe. Zbyt wiele spraw między nami pozostało nierozwiązanych, zbyt wiele
napięć. Chociaż byłem z nią, kiedy brała, i musiałem jej wybaczyć i pójść dalej,
ona nie potrafiła powiedzieć: „Okay, jesteś chorym sukinsynem, ale chcesz
rzucić prochy, bądźmy więc wobec siebie bardziej pobłażliwi”. Wciąż miała do
mnie pretensje.
Polecieliśmy na Saint Bart, gdzie mieliśmy dzielić jacht z dziesięcioma
innymi osobami – pomysł, którego teraz nikomu bym nie polecał, zwłaszcza
w sytuacji, gdy nie jesteś w szczytowej formie. Na wyspie nie układało się
między nami najlepiej. U mnie nastąpiła zmiana świadomości i spodziewałem
się ruchu w pozytywnym kierunku w związku z energią, którą wydatkowałem,
ale Yohanna wciąż była wkurzona na wszystko. W pewnym momencie albo
zjadłem coś nieświeżego, albo wychodziły ze mnie resztki toksyn, w każdym
razie czułem się okropnie i położyłem się w naszej kabinie. Pozostali tego dnia
wybierali się na wycieczkę, ale ja nie byłem w stanie się ruszać i nie mogłem
jeść, poprosiłem więc Yohannę, żeby została ze mną i oglądała filmy.
– Nie, chcę pojechać i bawić się z nimi – odparła.
Miałem wtedy kolejny moment jasności. Pomyślałem: Nie obchodzi mnie, jak
trudne chwile mamy za sobą, ja byłem dla niej dobry w tak wielu sprawach.
Opiekowałem się nią, jak tylko mogłem, za to ona nie potrafi zaopiekować się mną,
kiedy jej potrzebuję. Nie umie dawać i nie może być moją dziewczyną. Podjąłem
decyzję, ale nie chciałem jej wściekać ani psuć jej wakacji, nic więc nie
powiedziałem, dałem tylko do zrozumienia, że nie jestem szczęśliwy. Byłem też
gotów dać się przekonać, że nie miałem racji.
W sylwestra poszliśmy na przyjęcie na jachcie i Yohanna przez cały wieczór
mnie dręczyła. Na ścianie wisiał obraz Basquiata. Kiedy go podziwiałem,
podeszły do mnie dwie panienki. Były źle ubrane i raczej brzydkie, ale wyraźnie
ze mną flirtowały. W ogóle mnie nie interesowały, pożartowałem więc z nimi
minutę, nic wielkiego. Ale Yohanna pilnie mnie obserwowała i zaraz po ich
odejściu napadła na mnie.
– Dlaczego podrywałeś te dziewczyny?
– Patrzyłem na obraz, one podeszły, opowiedziałem więc kilka dowcipów,
i tyle. To nie było podrywanie – wyjaśniłem.
To wystarczyło. Nie odzywała się do mnie do końca przyjęcia. Byliśmy na
pięknej wyspie, nad sobą mieliśmy rozgwieżdżone niebo, ale Yohanna nie miała
zamiaru zrezygnować z wyimaginowanej kłótni. To tylko utwierdziło mnie
w mojej decyzji.
Następnego dnia wsiedliśmy do samolotu lecącego do domu. To było trudne,
bo kochałem ją jak wariat i samotność zupełnie mnie nie pociągała, poza tym
inne dziewczęta w ogóle mnie nie interesowały. Nie chciałem jednak żyć w tym
ciągłym niezadowoleniu. Odwróciłem się więc do niej i powiedziałem:
– Yo, między nami koniec. Nie układa się nam. Nie chcę tak dłużej, będziesz
się więc musiała wyprowadzić.
Nie próbowała podjąć żadnej sensownej dyskusji. Chciała tylko wiedzieć,
gdzie teraz niby ma mieszkać. Zaproponowałem, żeby wprowadziła się do
swojego sponsora, i rzeczywiście tak zrobiła.
Byłem przerażony, że muszę zaczynać od nowa bez tej dziewczyny, której
poświęciłem życie. A równocześnie odczułem ulgę, że nie muszę dłużej chodzić
jak na palcach po skorupkach jajek i obawiać się każdej kobiety, która się do
mnie odezwie. Yohanna nie miała pojęcia, że nigdy jej nie zdradziłem, jeśli
jednak miło potraktowałem nieznajomą dziewczynę, płaciłem za to przez wiele
dni.
W domu bez reszty zaangażowałem się w powrót do zdrowia – chodziłem na
spotkania i pomagałem innym. Byłem trzeźwy jakieś półtora tygodnia, kiedy
zatelefonowano do mnie, że mój przyjaciel, który też przez jakiś czas był
trzeźwy, teraz wrócił na ulicę, jest bezdomny i bezradny, kradnie i zatraca się
w każdym kroku. Wszyscy próbowali się z nim porozumieć, ale bez skutku,
zostawiłem mu więc wiadomość na komórce: „Hej, w życiu tyle jest wspaniałej
zabawy, a ciebie ona omija. Wracaj i odezwij się”. Zadzwonił następnego dnia.
Zabrałem go na spotkanie i razem pracowaliśmy nad powrotem do trzeźwości.
Sprawiałem wrażenie człowieka szczęśliwego, któremu doskonale się powodzi,
myślał więc, że nie biorę od lat i był wstrząśnięty, kiedy się dowiedział, że to
trwa niecałe dwa tygodnie.
Ponieważ pożyczyłem Yohannie nasz samochód, kupiłem sobie nowy,
a później wyprowadziłem się z mieszkania. Przestrzeń, w której mieszkałeś
z byłą dziewczyną, nie zawiera miłych wibracji. Miałem szczęście, bo udało mi
się wynająć najwspanialszy dom wszech czasów. Był to stary dom Dicka Van
Pattena, położony wysoko na wzgórzach Hollywood, pierwszy zbudowany w tej
okolicy w szalonych latach dwudziestych. Mieszkał w nim człowiek, który
sprawdzał, czy w mieście nie wybuchają pożary, a miał stąd widok od Cahuenga
Pass do doliny, a także od śródmieścia Los Angeles do oceanu. To był najbardziej
szalony i panoramiczny widok z możliwych. I piękne, odświeżające miejsce do
rozpoczęcia nowego życia.
Miałem nowy dom, nowy samochód, ale nie miałem dziewczyny. Kiedy tam
zamieszkałem, paczka moich trzeźwych przyjaciół wprowadziła zwyczaj
środowych późnych śniadań. Najpierw spotykaliśmy się u Musso i Franka,
w rewelacyjnej starej restauracji na Hollywood Boulevard, a kiedy zrobiło się
cieplej, przenieśliśmy się do „Joseph’s Cafe”, gdzie siadaliśmy przy stoliku na
zewnątrz i rozmawialiśmy o koszykówce, muzyce, polityce, dziewczynach
i trzeźwości. Później wszyscy szliśmy na odbywające się niedaleko spotkanie.
Dołączyli do nas Pete Weiss i Dick Rude. Flea brał udział w śniadaniach, ale nie
chodził na spotkania. Ta środowa grupa była ważnym elementem mojego
powrotu do trzeźwości. Kiedy w weekendy nachodziła mnie pokusa wzięcia
narkotyków, mówiłem sobie: Nie, w środę muszę być u Josepha. Chłopaki na mnie
liczą.
Na spotkania chodziliśmy do sali przy Yucca i Gower, gdzie pojawiała się
eklektyczna mieszanka bezdomnych, transwestytów i hollywoodzkich
dziwaków. Podjąłem się ustawiania krzeseł, przychodziłem więc pół godziny
wcześniej. Robiłem to przez rok, co także utrzymywało mnie w trzeźwości, bo
gdybym zaczął ćpać, to kto przygotowałby salę?
Pierwszy tydzień stycznia 2001 roku stał się okazją do odnowienia mojego
życia także w innym sensie. Guy O, który daje pomysłowe prezenty, wiedział, że
od lat myślę o sprawieniu sobie psa. Orientował się też, że uwielbiam rasę
rhodesian ridgeback. Kiedy w urodziny w listopadzie wróciłem do domu, na
progu znalazłem czerwony wagonik z pluszowym zwierzakiem w środku
i fotografią najśliczniejszego szczeniaka rhodesian ridgeback. Guy dołączył
liścik:
Twój szczeniak będzie gotowy w pierwszym tygodniu stycznia.
Guy znalazł najlepszych kalifornijskich hodowców w małym górskim
miasteczku Julian, godzinę drogi od San Diego. Pojechałem tam z Dickiem
Rudem. Byłem ostatnim nabywcą, ale właściciele zostawili dla mnie szczeniaka,
który urodził się pierwszy, największego i najsilniejszego. On także przyszedł
na świat w pierwszym tygodniu listopada, co znaczyło, że miał już kilka miesięcy
i przywiązał się do kobiety, która prowadziła hodowlę. Kiedy wszedłem, mój
psiak spojrzał na mnie, jakby pomyślał: „O nie, co ty tu robisz? Mieszkam z tą
panią i mam nadzieję, że nie chcesz mnie stąd zabrać”.
Okropnie bał się opuszczać swój bezpieczny dom i tę wielką, serdeczną
kobietę, która się nim opiekowała; wyglądał na zdruzgotanego. Podniosłem go
i powiedziałem:
– Staruszku, przeprowadzamy się do Hollywood. Teraz jesteś mój.
Dick prowadził, a ja przez całą drogę trzymałem psa na kolanach. Mówiłem
mu, że wszystko będzie w porządku, ale on tak strasznie się bał tego wielkiego,
szerokiego świata, w jakim nagle się znalazł, zwłaszcza gdy wjechaliśmy na
zatłoczoną drogę 405.
W domu czekała mnie straszliwa udręka uczenia go wszystkiego od
początku. Ridgebacki są najbardziej upartą ze wszystkich ras. Miał ataki
biegunki, ataki ujadania i trzy razy pokonał go skunks na tylnym podwórzu.
Wychowywanie tego zwariowanego szczeniaka było ciągłą pracą, choć świetnie
się razem bawiliśmy. Ja rzucałem mu patyki, on wąchał kwiaty i gonił owady.
Nazwałem go Buster, od Bustera Keatona, jednego z moich ulubionych
komików.
Mniej więcej w połowie stycznia poznałem dziewczynę. Nie byłem
w nastroju do uganiania się za kobietami, ale pewnego wieczoru poszedłem
z Guyem do klubu i zobaczyłem tę wspaniałą dziewczynę siedzącą w drugim
końcu sali. Faceci ustawili się w kolejce, żeby zamienić z nią słowo, ale ja ich
wyminąłem, zabrałem dziewczynę i posadziłem na naszej sofie. Kolejka czekała
do końca wieczoru, choć żaden z nich nie spędził z nią ani chwili sam na sam,
zwłaszcza kiedy mi powiedziała, że śniło jej się, że się spotkamy i będziemy
razem. Na imię miała Cammie. Była aktorką i mieszkała w domu w Laurel
Canyon z lesbijką, dziewczyną z rozkładówki „Playboya”. Była cudowna, piękna,
inteligentna i zabawna; spędzała u mnie wiele czasu i została moją dziewczyną.
Miesiąc później w niedzielny poranek poszedłem na spotkanie w West
Hollywood. Z Cammie umówiłem się tego dnia na lunch. Na spotkaniu zupełnie
przypadkiem wpadłem na Yohannę. Nie widziałem jej od miesiąca, a ostatnia
nasza rozmowa nie należała do najprzyjemniejszych. Odwiedziłem ją wtedy
w domu jej przyjaciela. Wiedziałem, że nie ma pracy, po przyjacielsku
zaproponowałem jej więc pewną sumę. Cholernie przyjacielską sumę, jakiej
mnie nikt nigdy bez powodu nie zaproponował. Pomyślałem, że przyda jej się
na czynsz i koszty utrzymania, a może wystarczy też na mały samochód.
– Myślę, że najlepiej zrobię, jak poradzę się adwokata – powiedziała.
– W jakiej sprawie?
– Wydaje mi się, że mogłabym dostać więcej pieniędzy – odparła.
– O czym ty mówisz? „Dostać więcej pieniędzy”? To prezent. Nie byliśmy
małżeństwem. Nie miałaś żadnego udziału. To ja zawsze ci pomagałem, ty
nigdy mi nie pomogłaś.
– Mój przyjaciel mówił, że gdybym miała prawnika, to może udałoby mi się
dostać pieniądze – wyjaśniła.
Byłem zdruzgotany. Skończyło się na tym, że zgłosił się do mnie adwokat,
który zaproponował, żebym wypłacił jej określoną sumę, ale powiedziałem mu,
żeby o tym zapomniał. To było kretyńskie, chamskie posunięcie, mające na celu
wykorzystanie człowieka, który chciał pomóc. Yohanna wystąpiła z idiotycznymi
argumentami typu: „Przeprowadziłam się tutaj i dla ciebie opuściłam dom”.
– Co takiego? Spałaś na kanapie w pieprzonym getcie. Posłałem cię do
szkoły, a potem opuściłaś tę swoją kanapę i wprowadziłaś się do luksusowego
apartamentu.
Nie zamierzałem dać się na to nabrać. Ale Yohanna sprawiała wrażenie
zdezorientowanej i przestraszonej, wybaczyłem jej więc i zająłem się swoimi
sprawami. Nie miałem żadnych problemów typu: „Och, tęsknię za tą
dziewczyną”. To było jak skończony rozdział, odłożony i zamknięty, zostawiony
za sobą.
Albo tak mi się wydawało. Tak się ucieszyłem, widząc ją na tym spotkaniu,
że w czasie przerwy, kiedy wszyscy wyszli z sali, podbiegłem do niej, usiadłem
obok i zacząłem całować w policzek. To była spontaniczna reakcja na widok jej
uśmiechu, oczu i gładkich białych policzków. Zaczęliśmy się pieścić i rozmawiać,
a pięć minut później całowałem ją w usta.
Tama pękła i to zupełnie nieoczekiwanie. Miałem nową dziewczynę, moje
życie się zmieniło, Yohanna należała do przeszłości. A tu nagle umawialiśmy się
na spotkanie jeszcze tego samego dnia.
Byłem taki podniecony. Pojechałem prosto do Cammie, bo nie chciałem jej
okłamywać ani trzymać w zawieszeniu.
– Naprawdę bardzo mi przykro, ale dzisiaj zdarzyło się coś zupełnie
nieoczekiwanego. Ma to związek z moją byłą dziewczyną. Chyba znowu będę się
z nią spotykał, nie mogę więc widywać się z tobą.
Tamtego wieczoru poszliśmy z Yohanną na kolację z okazji pierwszej
rocznicy trzeźwości jednego z jej przyjaciół do „El Cholo”, meksykańskiej
restauracji na Western. Czułem się tak, jakbym się zakochał i był na pierwszej
randce. Miałem nienaganne maniery i przy każdym jej spojrzeniu serce szybciej
mi biło. Zdarzyło się coś niesamowitego. Nie tylko od nowa się w niej
zakochałem, ale to było jak zaczynanie wszystkiego od początku. Oboje czuliśmy
to samo. Yohanna wprowadziła się do mojego domu. Był trzypiętrowy, swoje
rzeczy przeniosłem więc na piętro, a jej zaproponowałem parter z ogromną
sypialnią i garderobą. Było tam znacznie przyjemniej niż na górze. Raj nie trwał
jednak długo. Zgodnie ze swoim usposobieniem zaczęła narzekać. „Dlaczego
muszę korzystać z garderoby na parterze? Dlaczego nie mogę mieć tej na
górze?” To było bez sensu. Daj jej kontynent, a ona będzie żądała półkuli.
Na początku jednak nasza miłość wciąż była w pełnym rozkwicie. W marcu
2001 roku zespół rozpoczął prace nad kolejnym albumem. W tamtym miesiącu
zorganizowałem rodzinny wyjazd na Hawaje. Zabrałem mamę, obie siostry
z mężami i mojego cudownego siostrzeńca Jacksona na Kauai. Chciałem, żeby
Yo z nami pojechała, ale musiała wtedy pracować. Moje uczucia do niej
stanowiły inspirację do piosenki Body of Water, będącej hołdem dla jej ducha
i wewnętrznej energii, które zawsze uważałem za zniewalające.
W marcu dotarły do nas tragiczne wieści. U Glorii Scott, jednej z moich
najbliższych przyjaciółek i mentora, zdiagnozowano rak płuc. Przyjaciele szybko
się zorganizowali i próbowali znaleźć najlepsze metody leczenia, ale potrzeba
było na to pieniędzy, a ona nic nie miała. Zagraliśmy więc koncert dla niej
(a także dla chorych na chorobę Huntigntona, która dotknęła rodzinę byłej
długoletniej partnerki Flea) i zebraliśmy gotówkę. Ponieważ Gloria zawsze
żartobliwie mówiła o Neilu Youngu jako najważniejszej sile w jej życiu,
zadzwoniłem do niego i zapytałem, czy przez jakiś zwariowany przypadek nie
mógłby też wystąpić.
– Powiedz mi, kiedy, a pojawię się z Crazy Horse – powiedział.
Do dnia koncertu stan Glorii bardzo się pogorszył, ale wzięła w nim udział.
Bardzo się cieszyłem, że mogę przedstawić jej Neila. To był magiczny moment,
kiedy tych dwoje się poznało.
Wynajęliśmy dla Glorii małe mieszkanie nad wodą w Venice Beach, bo
zawsze kochała ocean, ale przez trzydzieści lat mieszkała daleko od brzegu.
Wynajęliśmy pielęgniarkę i płaciliśmy za leczenie, lekarze jednak zbyt późno
wykryli raka. Zdążyłem do szpitala na czas, by powiedzieć bolesne: „Wiem, że
umierasz, chcę ci więc powiedzieć, że cię kocham”. Ponieważ nie chciała
umierać w szpitalu, przewieziono ją do domu i tam zgasła.
Fragment Venice Queen
And now it’s time for you to go
You taught me most of what I know
Where would I be without you Glo
G-L-O-R-I-A
Is love my friend, my friend, my friend
I see you standing by the sea
The waves you made will always be
A kiss goodbye before you leave
G-L-O-R-I-A
Is love my friend, my friend, my friend
(Teraz musisz już odejść…
Nauczyłaś mnie prawie wszystkiego, co wiem.
Gdzie bym był bez ciebie, Glo?
G-L-O-R-I-A
Czy miłość jest moją przyjaciółką, moją przyjaciółką, moją przyjaciółką…
Widzę cię stojącą nad morzem.
Fale, które wywołałaś, zawsze tu będą.
Pożegnalny pocałunek, zanim odejdziesz.
G-L-O-R-I-A
Czy miłość jest moją przyjaciółką, moją przyjaciółką, moją przyjaciółką…)
Tworzenie naszej następnej płyty, By the Way, było doświadczeniem
zupełnie innym niż Californication. John znowu był sobą i kipiał pewnością
siebie. Zrobiliśmy więc to, co zawsze. Jak dawniej w Swing House czterej faceci
zaszyli się w pokoju z gitarami, perkusją i mikrofonami, codziennie grając
godzinami. Zaczęliśmy odnajdywać magię, muzykę, riffy, rytmy, motywy
i klimaty. Nagrywaliśmy, dodawaliśmy, odejmowaliśmy, przyglądaliśmy się
rezultatom i tworzyliśmy melodie. Zbiór moich tekstów rósł w błyskawicznym
tempie, kiedy słuchałem i czerpałem inspirację z gry tych facetów.
Przez cały ten czas starałem się, by związek z Yohanną dobrze się układał.
Stworzyła własną kolekcję ubrań. Była produktywna i kreatywna, nie
stanowiliśmy jednak dwuosobowej jedności. Poszliśmy nawet do poradni dla
związków. Terapeutka, praktyczna, mądra, bezstronna kobieta, dała nam
narzędzia, choć nigdy nic z tego nie wyszło – nie zaszły zmiany, które powinny
były zajść.
Tamtego lata połowicznie zerwaliśmy. Yohanna przeniosła się do sypialni na
parterze; miała tam pozostać, dopóki nie znajdzie sobie mieszkania. Nie
zamierzałem znowu jej wykopywać. Ale to była tylko teoria, bo oczywiście
wieczorami składaliśmy sobie wizyty. Zakazany owoc w sypialni na dole na
stosie jej ubrań przez jakiś czas czynił cuda z naszym życiem seksualnym.
W końcu jednak rozstaliśmy się i wynająłem jej mały bungalow w Beverly Hills.
Pozwoliłem jej zatrzymać samochód, dopóki nie wygaśnie umowa leasingowa.
Zwróciła mi go bez klamek, stereo i wykładzin. To był symbol naszego związku.
Chciałem wyświadczyć jej przysługę, a ona oddała auto zniszczone
i powiedziała, że koszty pokryje ubezpieczenie.
Chociaż opuściła dom, nasz związek z przerwami trwał dalej. Zamiast
nawrotów w narkotyki, miałem nawroty do Yohanny. Po Bożym Narodzeniu 2001
roku pojechaliśmy znowu na Saint Bart i wynajęliśmy dom na plaży. Pewnego
dnia chciała nauczyć się surfować, popłynęliśmy więc jakieś pół kilometra w głąb
morza, gdzie załamywały się fale, ale były wielkie jak dom, o wiele za wysokie do
nauki. Wznosiły się nam nad głowami, wstrzymaliśmy więc oddech i czekaliśmy
na odpływ. W całym tym zamęcie pękła linka na desce Yohanny, podpłynąłem
i dałem jej swoją. W końcu udało nam się dotrzeć na brzeg, choć
zdezorientowani sztormowymi falami popełniliśmy błąd i zamiast wracać
kanałem, szliśmy po rafie koralowej. Dobra wiadomość – przeżyliśmy, zła – na
koralach są pąkle i jeżowce. Nawet drobne fale zbijały nas z nóg, stąpaliśmy
więc po jeżowcach, których kolce odłamywały się i nie można ich było usunąć, co
było niewygodne i powodowało ból.
Yohanna zaczęła histerycznie na mnie wrzeszczeć, jakbym chciał, żeby
pokłuła się jeżowcami. Następne dwa dni spędziłem, dzwoniąc do lekarzy
i biegając do aptek, żeby sprawić jej ulgę, ale ona zupełnie zwariowała. Przez
całą podróż była dla mnie tak niemiła, że po raz kolejny uświadomiłem sobie, że
to nie jest dziewczyna dla mnie.
Podczas pobytu na Saint Bart osiągnąłem punkt krytyczny.
– Yo, musisz wracać do domu – powiedziałem jej. – Nie będę tu siedział
i słuchał, jak na mnie wrzeszczysz. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby to
była dla ciebie przyjemna podróż, chciałem dzielić z tobą życie, ale z tobą nie da
się wytrzymać.
Wysłałem ją do domu i znowu zerwaliśmy. W następnym roku ponownie do
niej wróciłem. Robiłem to, bo brakowało mi jej przyjaźni, ale rezultaty zawsze
były te same – żadnego postępu. Nasz związek trwał cztery lata, a ona wciąż
robiła problemy z najmniejszych drobiazgów. Leżała w łóżku, kipiąc złością
z powodu kłótni rozmiarów biedronki. Ja przepraszałem i mówiłem:
– Zapomnijmy o tym, moja wina. Kocham cię, jesteś dla mnie ważna, chcę,
żebyś była szczęśliwa, cieszmy się więc naszą miłością i życiem.
Ale ona nie ustępowała, nie chciała być szczęśliwa.
Nawet wszystkie problemy z Yohanną nie sprowadziły mnie z drogi
trzeźwości. Środowe śniadania były punktem stałym, wszyscy zaangażowali się
w ideę służenia innym. Wybieraliśmy ludzi, szliśmy z nimi na spotkania
i wprowadzaliśmy ich w nasz krąg, żeby mogli się przekonać, że trzeźwość nie
oznacza rezygnacji z imprezowania, tylko jest tworzeniem nowego, bardziej
zdrowego sposobu zabawy. Moment objawienia to jedno, miałem takie
momenty w przeszłości, rzecz w tym, że po nim musi nastąpić codzienna praca.
To wyświechtany banał, ale ćwiczenie czyni mistrza. Jeśli chcesz być dobrym
pływakiem albo wybitnym muzykiem, musisz ćwiczyć. To samo dotyczy
trzeźwości, choć tutaj stawka jest wyższa. Jeśli nie praktykujesz programu
codziennie, narażasz się na to, że raz jeszcze możesz wylecieć z orbity.
Dobra nowina jest taka, że proces zdrowienia to dla mnie wspaniała
zabawa. Uwielbiam chodzenie na spotkania, uwielbiam słuchać tam ludzi.
Niektórzy to starzy nudziarze, nie mają nic do powiedzenia, ale inni to
prawdziwe anioły. Na jednym ze spotkań widziałem potężnie zbudowanego
meksykańskiego transseksualistę w kobiecym stroju. Opowiadał historię
swojego życia, przeplataną dowcipami i piosenkami, zawierającą przesłanie
służby innym, i cały przy tym jaśniał. Kiedy wyszedł, wiedziałem, że zobaczyłem
anioła. To samo widywałem u kowbojów z Montany i kaznodziejów z głębokiego
południa, wszystkich typów ludzi, którzy byli żywymi trupami, a teraz nieśli
przesłanie światła, miłości i powrotu do zdrowia. Spotkania są super. To jak
kombinacja seminarium, wykładu i spotkania towarzyskiego. Czasami są tam
nawet gorące dziewczyny. A ludzie są zabawni, kreatywni i weseli. Jak powiada
księga: „Nie jesteśmy bandą ponuraków”.
Przez wszystkie te lata, kiedy ćpałem i rzucałem narkotyki, okłamywałem
siebie, mówiąc: To tylko nawrót, który nie oznacza, że od teraz zawsze będziesz brał.
To chwilowa sytuacja. Zawsze ten nawrót trwał dłużej, niż planowałem, i nie
byłem w stanie w zamierzonym momencie przerwać go, ale teraz wiem, że
przerywałem celowo – a nie dlatego, że przechytrzyłem uzależnienie. Było tak,
ponieważ jakaś siła chciała zachować mnie przy życiu, żebym mógł brać udział
w tworzeniu rzeczy pięknych i pomagać innym.
Kiedyś wiele razy podejmowałem decyzję o rzuceniu narkotyków, ale nigdy
nie zadałem sobie trudu, żeby codziennie ją w sobie podtrzymywać, kultywować
ścieżkę prowadzącą do duchowego przebudzenia. Myślę, że każdy, kto taką
decyzję podejmuje, pracuje nad wszystkimi krokami, chodzi na spotkania i żyje
w ciągłej miłości i służbie innym, ma gwarancję zachowania trzeźwości. Ten
natomiast, kto robi tak, jak ja robiłem przedtem, wybiera, przebiera i myśli: „To
będę robił w te dni, a w inne nie. Będę pracował nad kilkoma krokami, ale nad
innymi nie. Czasami komuś pomogę, ale czasami będę zbyt zajęty”, jest skazany
na porażkę. Nie możesz przyjąć siedmiu dziesiątych programu i oczekiwać, że
dostaniesz siedem dziesiątych z powrotem. Nic nie dostaniesz, jeśli całkowicie
się temu nie poświęcisz.
Innym aspektem programu, który uważam za genialny, jest świadomość
jego twórców, że nie można głosić kazań o trzeźwości albo próbować nawracać
alkoholików. Istotne jest to, że sam zaczynasz o siebie dbać, dzięki czemu jest to
program przyciągania innych, a nie promocji. Kiedy powiesz narkomanowi albo
alkoholikowi: „Hej, to i to powinieneś robić”, nic z tego nie będzie. Ale jeśli
zrobisz swoje, ktoś to zobaczy i pomyśli: „Ten facet rzygał sobie na spodnie,
a teraz sprawia wrażenie, jakby dobrze się bawił”. Nie ma takiego alkoholika na
świecie, który chce, żeby mu mówiono, co powinien robić. Alkoholicy są czasami
nazywani egocentrykami z kompleksem niższości. Czy – bardziej dosadnie –
kawałkiem gówna, którym obraca wszechświat.
I dobrze jest, że tak się mówi, ponieważ tę sprawę da się rozwiązać. Czujesz
się jak kawałek gówna? Przestań koncentrować się na sobie, zrób coś dla innego
człowieka i voilà, już nie czujesz się jak kawałek gówna. Jesteś zdezorientowany
i sam siebie doprowadzasz do szaleństwa? Zadzwoń do faceta, który od trzech
dni jest czysty i nie ma pojęcia, co dalej robić. Z chwilą, gdy wyjdziesz poza
myślenie skoncentrowane wyłącznie na sobie, uwalniasz się od cierpienia.
Sztuka pozostania trzeźwym polega na ciągłym służeniu innemu alkoholikowi.
To jak ciągły ruch. Wszyscy ci ludzie bezinteresownie dali ci to, co sami
wcześniej dostali, a teraz ty oddajesz to innym. To niewyczerpane źródło energii
przypomina doładowywanie baterii, tylko że nie towarzyszą temu chemiczne
zanieczyszczenia ani toksyczne wycieki.
Program jest tak skuteczny, ponieważ alkoholicy pomagają alkoholikom.
Nigdy nie spotkałem normala (nasza ksywka dla osoby niemającej problemów
z narkotykami czy alkoholem), który potrafiłby sobie wyobrazić, czym jest bycie
alkoholikiem. Normale zawsze mówią: „Jest taka nowa tabletka, którą możesz
wziąć i nigdy więcej nie będziesz chciał wstrzykiwać sobie heroiny”. Świadczy to
o niezrozumieniu podstaw istoty alkoholizmu i narkomanii. Uzależnienie to nie
jakaś fizyczna alergia, tylko obsesje umysłu i choroba duszy. To choroba
trzykrotnie złożona. A skoro częściowo jest chorobą duchową, to istnieje też
duchowy lek.
Kiedy mówię „duchowy”, nie mam na myśli recytowania wersów modlitwy
czy czytania rozpraw na temat wschodniej filozofii. Mam na myśli ustawianie
krzeseł przed spotkaniem, zawiezienie innego alkoholika na spotkanie na
drugim końcu miasta. To jest duchowy tryb życia, gotowość do przyznania, że
nie wiesz wszystkiego, a w niektórych sprawach się mylisz. To sporządzanie listy
osób, którym wyrządziłeś krzywdę emocjonalnie, fizycznie lub finansowo,
i próba jej zadośćuczynienia. Na tym właśnie polega duchowy styl życia. Nie jest
to żaden zwiewny eteryczny koncept.
Mój przyjaciel Bob Forrest jest osobą duchową. Nie chodzi do kościoła, nie
rozprawia o Bogu, nie bierze udziału w cotygodniowych imprezach
dobroczynnych, ale godzinami rozmawia z więźniem, który nie potrafi rzucić
palenia cracka. W ten sposób Bob leczy się z własnej duchowej choroby,
ponieważ gotów jest zrobić coś nie dla siebie, lecz dla innego człowieka. Nie
oczekuje przy tym niczego w zamian, ale jako produkt uboczny coś jednak
dostaje.
W piosence Otherside z płyty Californication napisałem: „How long, how long
will I slide/Separate my side/ I don’t, I don’t believe it’s bad” („Jak długo, jak
długo będę się zsuwał,/Odizolowany./Nie, nie wierzę, że to jest złe”). Nie
wierzę, że uzależnienie od narkotyków jest samo w sobie złe. To rzeczywiście
mroczne, trudne i destrukcyjne doświadczenie, ale czy zamieniłbym
doświadczenia mojego życia na doświadczenia zwykłego, normalnego
człowieka? Do diabła, nie! Były one brzydkie, nie znam nic innego, co tak bardzo
by bolało, lecz nigdy niczego bym nie zamienił. Wynika to z docenienia każdej
emocji w wymiarze, w którym żyję. Nie próbuję na siłę dążyć do tego
doświadczenia, ale znalazłem sposób na zrozumienie go, znalezienie dla niego
miejsca w moim życiu. Nie zamierzam żadnego z tamtych doznań
deprecjonować, ponieważ dzięki nim teraz, kiedy od prawie czterech lat jestem
trzeźwy, mogę służyć innym cierpiącym ludziom. Wszystkie nawroty, wszystkie
potknięcia, które wydawały się niepotrzebnym dodatkiem do i tak pełnego udręk
doświadczenia, w przyszłości miały się okazać znaczące. Spotykam osobę, która
przez pewien czas była czysta, a teraz nie jest w stanie tego osiągnąć, i mogę
powiedzieć: „Ja to znam, robiłem tak przez lata, szedłem do przodu i cofałem
się, a teraz…”
Niedawno poszedłem z Guyem O na kurs kabały. Wykład dotyczył czterech
aspektów ludzkiego ego, których symbolami są ogień, woda, powietrze i ziemia.
Woda reprezentuje nadmierną żądzę rozkoszy, a ja jestem znakiem wodnym
i tak było przez całe moje życie. Chciałem odczuwać przyjemność z siłą
graniczącą z szaleństwem. Nazywają to hajem, bo chcesz poznać wyższy, boski
poziom. Chcesz dotknąć niebios, poczuć chwałę i euforię, rzecz jednak w tym,
że to wymaga pracy. Nie możesz tego kupić, nie możesz zdobyć na rogu ulicy,
nie możesz ukraść, wstrzyknąć albo połknąć, musisz na to zapracować. Kiedy
jako nastolatek brałem speedballe, nie myślałem: „Chcę poznać Boga”, choć
może w głębi duszy tak właśnie czułem. Może chciałem się dowiedzieć, skąd się
bierze światło, i szedłem na skróty. To historia mojego życia – już
w dzieciństwie, kiedy mieszkałem w Michigan, ze szkoły wracałem przez
podwórko sąsiadów i skakałem przez płot. Nie miało znaczenia, czy pogryzł
mnie pies, rozdarłem spodnie na sztachecie albo uderzyłem się w oko gałęzią
drzewa, po którym się wspinałem, istotne było chodzenie na skróty. Przez całe
życie chodziłem na skróty i w końcu się zgubiłem.
Teraz wszystko dobrze się układa. Buster i ja mieszkamy w miłym domu.
Mam niesamowitą grupę okazujących mi wsparcie przyjaciół. A kiedy czas
ruszać w drogę, otacza mnie inna grupa przyjaciół, na których zawsze mogę
liczyć. Jedną z moich bratnich dusz jest Sat Hari. Wkroczyła w nasz świat
w maju 2000 roku, gdy Flea zabrał ją w trasę, żeby robiła mu zastrzyki z ozonu.
Sat Hari to pielęgniarka należąca do amerykańskich Sikhów, słodka,
niesamowicie zamknięta w sobie, nosząca turban młoda dama. Wygląda jak
żeńska wersja Flea, ma taki sam jak on uśmiech odsłaniający szparę między
zębami, ten sam kształt twarzy, ten sam kolor oczu, ten sam perkaty nos. Jest
macierzyńska, ciepła, serdeczna i skromna, prawdziwy haust świeżego
powietrza i kobiecej energii, przy czym nie mam na myśli energii seksualnej,
w każdym razie ja jej tak nie odbieram. Dla mnie jest jak siostra, matka,
opiekunka i pielęgniarka w jednej osobie.
Sat Hari stała się droga wszystkim członkom zespołu i ekipy technicznej,
i wszystkim matkowała. Dla każdego była najbardziej zaufanym powiernikiem,
dzień i noc zwierzali się jej z najgłębszych, najmroczniejszych,
niewypowiedzianych sekretów. My też na nią wpłynęliśmy. Była opanowanym,
uległym Sikhem, mówiono jej, co może robić, a czego nie może, do kogo wolno
się jej odezwać, a do kogo nie. Pokazaliśmy jej zupełnie nowy świat swobodnie
myślących ludzi, którzy tańczą i kochają życie. Rozkwitła i wyszła ze swojej
skorupy. Podczas trasy By the Way Sat Hari, John i ja dzieliliśmy auto-bus, który
był ruchomym, przytulnym kokonem szczęścia.
Te same wibracje przenieśliśmy do sal, w których graliśmy. Od pierwszych
wyjazdów w trasy wiedzieliśmy, że kulisy wielkich sal zawsze są zimnymi,
gołymi, oświetlonymi neonówkami grobowcami, miejscami, w których nie
chciałbyś spędzić nawet dwóch minut. Tak więc na trasę promocyjną
Californication zatrudniliśmy Lisę Bloom, która miała wyjątkowy talent do
upiększania tych pomieszczeń. Podłogę przykrywała dywanami, na ścianach
wieszała kilimy, zakrywała neonówki, wstawiała przenośną wieżę i na stole
ustawiała tace ze świeżymi owocami, warzywami, orzechami i herbatami.
Teraz czas przed koncertem spędzamy za kulisami. John, który oficjalnie
objął funkcję didżeja, układa program. On i Flea wyjmują gitary i ćwiczą, ja
śpiewam wprawki. Później parzę dla wszystkich herbatę i spisuję listę rzeczy
potrzebnych na scenie. Przychodzi Sat Hari, robi nam zastrzyki z ozonu,
a później wyciągamy się na podłodze i chwilę medytujemy. Wszyscy mamy te
stałe rytuały, które rozwijają się i stają się coraz lepsze.
Ostatnim rytuałem przed wyjściem na scenę jest tworzenie kręgu
duchowego. Zabawne, jak ewoluował on przez lata. Kiedy byliśmy bezczelnym
młodym zespołem hollywoodzkich głupków, tworzyliśmy krąg i wzajemnie
biliśmy się po twarzy. To na pewno sprawiało, że soki szybciej zaczynały w nas
krążyć. Teraz ustawiamy się w kręgu, trzymamy się za ręce i wspólnie
medytujemy, zastanawiając się nad tym, dlaczego tu jesteśmy i czego nam
potrzeba, żebyśmy byli razem. Ktoś może zasugerować: „Zróbmy to dla
Gippera” albo: „Jest burza, dostosujmy się do pogody”. Czasami Flea wygłasza
słowa zachęty. Czasami ja opowiadam żart albo układam wierszyk. Ostatnio
najczęściej głos w naszym kręgu zabiera John. Chad zwykle milczy, ale uważnie
słucha.
Wszystkie te drobne rytuały trzymają mnie przy życiu. Ironia jednak polega
na tym, że tym, co trzyma mnie nieustannie przy życiu, jest moja obsesja
narkotykowa. To śmieszne – przez ten pierwszy pięcioipółletni okres trzeźwości
nigdy nie odczuwałem potrzeby brania. Ta niekontrolowana obsesja, która
towarzyszyła mi od czasu, kiedy skończyłem jedenaście lat, po prostu wtedy
zniknęła. To był prawdziwy cud. Po wyjściu z pierwszego ośrodka pomysł ćpania
był dla mnie kompletnie obcy. Mogłem siedzieć przed górą kokainy i nic to dla
mnie nie znaczyło, miesiąc wcześniej trząsłbym się cały i pocił, a byłaby to tylko
reakcja fizyczna. Ten podstępny skurwysyn zdołał wstawić nogę w drzwi,
a ułatwiły mu to środki przeciwbólowe zastosowane przez lekarza.
Kiedy zaczęły się nawroty, nigdy nie odzyskałem tego daru bycia wolnym od
obsesji ćpania. Taki los może wydawać się tragiczny, ale patrzę na jasną stronę
tej sytuacji – teraz muszę ciężej pracować nad swoją trzeźwością. Gdy
uwolniłem się od obsesji, bardzo mało pracowałem. Teraz nie mam wyboru,
muszę więcej dawać, bardziej się angażować, bardziej poświęcać, ponieważ nie
ma tygodnia, kiedy nie nawiedza mnie pomysł wzięcia narkotyków.
Przez pierwszy rok mojej nowo odkrytej trzeźwości, czyli przez cały rok 2001,
pragnienie bycia na haju pojawiało się codziennie. Zwłaszcza pod koniec, kiedy
Yohanna się wyprowadziła, było mi tak źle, że nie mogłem spać. Pewnego
wieczoru prawie uległem pokusie. Byłem w domu sam, na niebie świecił księżyc
w pełni. Pisałem piosenki na płytę By the Way, wszystko doskonale się układało,
a ja czułem natchnienie. Wyszedłem na dwór, noc była jasna, widziałem
wszystkie kuszące światła śródmieścia.
I raz jeszcze byłem gotowy wszystko rzucić. Spakowałem mały plecak
i zostawiłem asystentce notkę, żeby zaopiekowała się Busterem. Wziąłem
kluczyki od samochodu i wyszedłem z domu. Na ganku spojrzałem na księżyc,
spojrzałem na miasto, a potem na samochód i plecak. Pomyślałem: Nie mogę
tego zrobić. Nie mogę rzucić wszystkiego jeszcze raz i wróciłem do środka.
W przeszłości, kiedy koła raz ruszały, absolutnie nic – powodzie, trzęsienia
ziemi, plagi głodu czy szarańcza – po prostu nic nie mogło mnie powstrzymać
od rzucania się w te obrzydliwe ciągi. Teraz jednak udowodniłem sobie, że mogę
żyć z obsesją, póki nie odejdzie. Byłem gotów zaakceptować to, że myślę o haju
regularnie, że mogę oglądać reklamę piwa, widzieć, jak z oszronionej butelki
wyskakuje kapsel i chcieć napić się piwa (a jednak go nie pić).
Dobra nowina jest taka, że w drugim roku pragnienia pojawiały się o połowę
rzadziej, a w trzecim – o kolejną połowę. Wciąż jestem trochę pokręcony, trochę
pokrzywiony, ale biorąc pod uwagę wszystko, co przeszedłem, nie mogę
narzekać. Po tych latach najrozmaitszego nadużywania, wpadania na drzewa
z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę, skakania z budynków,
wychodzenia cało z przedawkowań i choroby wątroby, teraz czuję się lepiej niż
dziesięć lat temu. Może mam blizny, ale tak powinno być, najważniejsze, że
wciąż idę do przodu. A kiedy myślę: Człowieku, dobrze by mi zrobiły pieprzony
pokój w motelu i narkotyki za kilka tysięcy dolarów, patrzę na mojego psa
i przypominam sobie, że Buster nigdy nie widział mnie na haju.
Podziękowania

AK pragnie podziękować:
Larry’emu Ratso Slomanowi za jego nieustającą i serdeczną rozwagę wobec
tych, których zaangażował podczas składania w całość tej historii. Śledcze
talenty Ratso w nieoceniony sposób wpłynęły na konstrukcję tego projektu, ale
jego wzgląd na dobre samopoczucie miał dużo większe znaczenie.
Dziękuję także kolegom z zespołu, członkom rodziny, przyjaciołom,
wrogom, kochankom, krytykom, nauczycielom, wichrzycielom i Bogu za to, że ta
historia zdarzyła się naprawdę. Kocham was wszystkich.
Następujące osoby niechaj przyjmą podziękowania od LS:
Anthony – za niewiarygodną szczerość, uczciwość, pamięć i otwarte serce.
Michelle Dupont – za herbatę, współczucie i wszystko inne.
David Vigliano, superagent.
Bob Miller, Leslie Wells, Muriel Tebid i Elisa Lee z Hyperiona.
Antonia Hodgson i Maddie Mogford z Anglii.
Bo Gardner i Vanessa Hadibrata – za pomoc wykraczającą daleko poza ich
obowiązki.
Blackie Dammett i Peggy Idema – za serdeczną gościnność, typową dla
Środkowego Zachodu.
Harry i Sandy Zimmerman oraz Hope Howard – za gościnne przyjęcie w Los
Angeles.
Michael Simmons – za EMS call.
Wszyscy przyjaciele i znajomi AK, którzy poświęcili wiele swojego czasu na
wspomnienia, zwłaszcza zaś: Flea, John Frusciante, Rick Rubin, Guy O, Louie
Mathieu, Sherry Rogers, Pete Weiss, Bob Forrest, Kim Jones, Ione Skye,
Carmen Hawk, Jaime Rishar, Yohanna Logan, Heidi Klum, Lindy Goetz, Eric
Greenspan, Jack Sherman, Jack Irons, Cliff Martinez, D.H. Peligro, Mark
Johnson, Dick Rude, Gage, Brendan Mullen, John Pochna, Keith Barry, Keith
Morris, Alan Bashara, Gary Allen, Dave Jerden, Dave Rat, Trip Brown, Tequila
Mockingbird, Grandpa Ted, Julie Simmons, Jennifer Korman, Nate Oliver,
Donde Bastone, Chris Hoy, Pleasant Gehman, Iris Berry, Sat Hari i Ava Stander.
Cliff Bernstein, Peter Mensch i Gails Fine z Q-Prime.
Jill Matheson, Akasha Jelani i Bernadette Fiorella – za zadziwiające
umiejętności transkrypcji.
„Langer’s” – za najlepsze pastrami na zachód od Drugiej Alei.
Mitch Blank i Jeff Friedman – za naprawę taśmy w sytuacji kryzysowej.
Lucy i Buster – za psie towarzystwo.
I przede wszystkim moja cudowna żona Christy, dzięki której domowe
ognisko nigdy nie gaśnie.
Żałuję, że już nie mam tego T-shirtu. Prawdopodobnie dostałem go od mojego
przebywającego daleko taty. Wygląda na to, że doskonalę swoje zdolności
strategiczne w grze Don’t Break the Ice. Paris Street 2247, Grand Rapids, Michigan.
Około 1971 roku.
Od czasu do czasu mama sadzała mnie przy stole i kazała pisać do mojego
zdemoralizowanego tatusia. Nie miałem pojęcia, że zachęcam go do sprzedaży trawki
kilogramami. Tak czy owak, jako sześciolatek marzyłem już o Kalifornii.
W wieku dwudziestu jeden lat o mało się nie zabiłem, prowadząc subaru mojej
mamy, ale chyba czuwał nade mną mój anioł stróż. Nikt mi nie powiedział, że ćpun na
głodzie nie powinien po wypiciu trzech wiader piwa siadać za kierownicę. Niecały
tydzień później grałem koncert z Red Hot Chili Peppers w Nowym Jorku. 1984 rok.
Jaki ojciec, taki syn. Muszę wam to powiedzieć – mali chłopcy kochają swoich
tatusiów. To fakt. Nieważne, jak życie się potoczy, kochamy naszych ojców.
I potrzebujemy ich. To jedna z rzadkich, ale świętych wizyt, jakie ojciec złożył mi
w domu przy Paris Street. Początek lat siedemdziesiątych.
Nigdy nie poznałem dziewczyny, która miała więcej stylu lub ikry niż Jennifer
Bruce. Nie sądzę, by ktokolwiek miał. Wyciągaliśmy się wzajemnie z łóżka
i chodziliśmy na zwyczajne śniadania do „Joseph’s Cafe” w sercu Hollywood. Nie
radziłem sobie zbyt dobrze, a ona była tuż za mną. Niech jej serce będzie
błogosławione, kochaliśmy się i potrzebowaliśmy w najgorszy sposób. 1985 rok.
To Boże Narodzenie. Prosto z bajki! Były to pewnie drugie lub trzecie święta, na
które Jennifer przyjechała ze mną do Michigan. Wciąż byliśmy w sobie zakochani
i wciąż nosiliśmy się zgodnie z klasyczną kalifornijską modą lat osiemdziesiątych.
1986 rok.
To zdjęcie z serii „Kocham moją mamę”. Są ich tuziny, ale mogłem wykorzystać
tylko kilka. Na Ziemi nie ma silniejszej i bardziej godnej zaufania istoty niż Matka. Oto
moja w czasie ślubu ze Stevem Idemą, który odbył się na dziedzińcu ich domu. Lowell,
Michigan. Lato 1973 roku.
Do dzisiaj dom mamy w Michigan pozostaje dla mnie największym sanktuarium
spokoju i odprężenia. Oto my na podwórzu w połowie lat dziewięćdziesiątych. Jak
pokazuje T-shirt mamy, zawsze jest moją fanką numer jeden i, podobnie jak tato, była
nią od samego początku.
Kiedy miałem czternaście lat, wróciłem do Michigan, żeby być z rodziną w czasie
narodzin mojej najmłodszej siostry Jenny (niemowlę na zdjęciu). Zostałem tam przez
pierwszy semestr dziewiątej klasy i chodziłem do Lowell High. W tamtym czasie dość
regularnie paliłem trawkę i na zdjęciu przypuszczalne jestem na haju.
To musi być nasza pierwsza trasa po Stanach, kiedy graliśmy w ramach Top of the
Rock w moim rodzinnym mieście, Grand Rapids w Michigan. Następnego dnia
w gazecie napisano: Gdybym miał takiego syna, to bym go zastrzelił. Moja mama
napisała list do redakcji, pokazując im, gdzie ich miejsce. Flea i ja świetnie się
bawiliśmy. 1985 rok.
Trudno powiedzieć, skąd wzięło się moje wyczucie stylu. To zdjęcie zrobiono kilka
miesięcy po założeniu Red Hotów, nie miałem wówczas żadnych wzorów
estradowych. Myślę, że wrzucałem na siebie to, co wpadło mi w ręce. W tamtych
czasach często wymienialiśmy się ubraniami. 1984 rok.
Wydawcy książki próbowali usunąć to zdjęcie, ale moim zdaniem jest zbyt
malownicze. Zwróćcie uwagę na kwiaty, moją ulubioną czapkę i plakietki na kurtce.
1972 rok.
Portret mojej mamy z czasów dzieciństwa. Przypomina mi mojego niezwykłego
siostrzeńca Josepha. Śmieszne, jak rodzinne nici przeplatają się przez pokolenia. Jest
słodziutka. W 1940-którymś roku.
W 1974 roku najważniejszą rzeczą, jaką miałem, była deska marki Bane z włókna
szklanego z wózkami cadillaca i uretanowymi kółkami. Drugie pod względem
ważności miejsce zajmowała moja siostrzyczka Julie. Oto my, okazujący sobie miłość
w czasie letnich wakacji.
Mama robiła mi zdjęcia po tym, jak płakałem, bo musiała wyrzucić mój trzykołowy
rowerek. Myślę, że to świadczy o jej talentach fotograficznych. Mieszkaliśmy wtedy
we dwójkę w zachodnim Los Angeles i spędzaliśmy razem cały czas.
Hillel i ja siedzimy na skraju łóżka w jakimś motelu podczas amerykańskiej trasy
promocyjnej płyty Freaky Styley. Obaj wyglądamy na dość zmarnowanych. I obaj bez
większego powodzenia próbujemy przed obiektywem sprawiać wrażenie, że czujemy
się świetnie. O tak, żyliśmy szybko i niebezpiecznie! 1986 rok.
„Los Faces” z Fairfax w wieku szesnastu lat. Od lewej do prawej: ja, Hillel i Flea na
wyprawie z jednego końca stanu Michigan na drugi latem 1979 roku. Lubiliśmy jeść,
pić, bawić się i wzajemnie stroić sobie żarty. Domek nad rzeką Litte Manistee.
Ojciec i ja często wpadaliśmy na siebie w mieście na długo po tym, jak opuściłem
rodzinne gniazdo. Oto on, z grymasem à la Bela Lugoshi i typowym dla rodziny
Kiedisów nachyleniem brody. T-shirt, który mam na sobie, to prezent od Flea. Kupił go
w Amsterdamie. Później stał się poetycką inspiracją naszej piosenki Buckle Down…
Czerwona gwiazda, czarna pięść. 1984 rok.
Zwróćcie uwagę na śmieszną fryzurę. Na dziwaczny wyraz twarzy. Niedorzeczne
nachylenie brody. Dlaczego staram się uwieść obiektyw? Myślę, że ukradłem te
zabawne pozy mojemu tacie. Czy wspomniałem o stroju? Widoczna pozycja kolan
stanie się później moim znakiem firmowym podczas rozmów z dziewczętami.
Za kulisami podczas pierwszego w naszej karierze koncertu w wielkiej sali, którego
byliśmy gwiazdą. Odbywało się to w Long Beach Arena, gdzie w wieku siedmiu lat
oglądałem Deep Purple i Roda Stewarta. Nie wiem, kim jest ta dziewczyna ani
dlaczego moja dłoń ukradkiem szuka drogi w dół ku jej spódnicy, za to wiem, że byłem
wolnym człowiekiem. I czemu wyglądam, jakbym ją pocieszał?
Wiem, że to zdjęcie jest nieostre, ale ma dla mnie wielkie znaczenie. Flea i ja
słuchamy muzyki, którą George Clinton bardzo chciał dla nas zagrać. Na łóżku
plecami do obiektywu siedzi Jennifer Bruce. Myślę, że wszyscy jesteśmy na haju po
zażyciu ecstasy z pierwszej dostawy, jaka dotarła do Los Angeles. Jakiś hotel, 1985
albo 1986 rok.
Dwie minuty po naszym czwartym w karierze koncercie w „Cathway de Grand” na
rogu Gower i Selmy. Gary Leonard zrobił nam zdjęcie na korytarzu. Myślę, że nasz
zbiorowy entuzjazm jest w tej chwili wyraźnie widoczny. Nie byliśmy zblazowani ani
zmęczeni. 1986 rok. (fot. Gary Leonard)
Oto my w samym środku oficjalnej sesji fotograficznej. D.H., nasz ówczesny
perkusista, kołysze się z mikrofonem. Pozamienialiśmy się wtedy instrumentami, żeby
było śmieszniej, i ja, jedyny, który nie umiał grać na żadnym, na użytek obiektywu tym
razem wziąłem go do ręki. Około 1988 roku.
Tylko Bóg wie, w jakim klubie gramy. Przypuszczam, że występowaliśmy gdzieś
w Ameryce podczas trasy promocyjnej płyty Uplift. Hillel nosi getry wykładane na
buty, Flea pracuje kciukiem. A ja stoję między dwoma największymi gigantami
w dziejach muzyki.
Coś cudownego zdarzyło się w kościele podczas naszej pierwszej trasy po Stanach.
To było gdzieś w Oklahomie, a my czuliśmy magię bycia zespołem występującym
przed mniej więcej dwudziestoma osobami. 1985 rok.
Może dzięki tym zdjęciom zrozumiecie, dlaczego zakochałem się po uszy
w Carmen Jeanette Hawk. To było gdzieś między 1989 a 1990 rokiem. Byliśmy
zakochani w sobie jak króliki do roku 1991. Niech Bóg błogosławi tę niewiarygodną
dziewczynę.
Jestem szczęściarzem. Jaime Rishar kochała mnie całym swoim sercem, a ja tę
miłość odwzajemniałem. Tutaj stoimy w słońcu na podwórku za domem taty. Co za
wspaniałe uczucie – być obejmowanym przez takiego anioła. Cholera. Połowa lat
dziewięćdziesiątych.
We wczesnych latach naszej działalności wpadaliśmy na absurdalne i kompletnie
zwariowane pomysły strojów estradowych. Na występ w „Whiskey” przebraliśmy się
za rabinów. Nasz perkusista Cliff, którego nie ma na zdjęciu, uznał, że to super pomysł,
choć sam wolał się przebrać za kupkę w cylindrze. Co za geniusz. A, tak – facet po
lewej to legendarny muzyk i producent Al Kopper. Era Freaky Styley.

Pod naszymi kajakami płyną słone wody fiordu Endicott Arm na Alasce.
W przeszłości moi przyjaciele i ja rzucaliśmy wszelkie bzdurne sprawy w mieście
i wyruszaliśmy na wielkie wyprawy. Tę konkretną podróż na Alaskę nazwaliśmy
„Kevin Seven”. Członkowie legendarnej siódemki uwiecznieni na tym zdjęciu to, od
lewej: Matty Goldberg vel Hal Negro, Michael Peter Balzary vel Mike B. vel Flea oraz
ja.

Dwie klubowe papużki-nierozłączki z profilu. Wydaje mi się, że to zdjęcie zrobiono


w klubie „Power Tools” w śródmieściu LA. Jennifer Bruce była najgorętszą tancerką
go-go na tym brzegu East River. Była rewelacyjną Gwen Stefani, nim Gwen Stefani
została Gwen Stefani. To komplement dla obu dziewczyn. Około 1985 roku.
Mój pierwszy współlokator, Donde Bastone, miał świetny hollywoodzki bungalow.
Wprowadziłem się do niego, gdy miałem szesnaście lat, i robiłem dobry użytek z jego
kolekcji płyt, zapasów trawki i zawartości lodówki, choć chyba nie z wielkiego lustra.
Czy ktoś może rozpiąć ten ostatni guzik? Wilcox Avenue. 1979 rok.
Oto rzadka syjamska strusiowa roślina, którą można znaleźć w zaroślach
Hollywood Hills. Jennifer nie miała żadnych zahamowań, kiedy postanowiła ubrać
mnie na tamten wieczór. Nie jest to do końca uniform Rammones. 1987 rok. (fot. Gary
Leonard)
Poznałem Ione w jej szesnaste urodziny. Zakochaliśmy się w sobie i spędziliśmy
razem trzy lata. To zdjęcie zrobiono, gdy nasz związek trwał już półtora roku. Często
myślę, że umarłbym bez jej opieki. Wiele przyjemności sprawiało nam bawienie się
w dom.
Dalajlama był niewiarygodnie miły i rzeczowy, kiedy spotkałem się z nim
w Dharamsala w Indiach. Zwróćcie uwagę, jak trzyma mnie za rękę – robił to przez
cały czas trwania naszej pogawędki (około dziesięciu minut). Facet też nieźle się
ubiera.
Oto mój staruszek w San Francisco, gdzie spędzał weekend na handlowaniu
narkotykami. Niewykluczone, że to szczytowy okres jego życia na bakier z prawem,
rok później wprowadziłem się do niego i nieco ograniczyłem ten gangsterski styl życia.
Zwróćcie uwagę na spodnie doskonale dopasowane w kroku. Esencja stylu lat
siedemdziesiątych.
Nie jestem pewien, kim jest ta trzyletnia małpka po lewej, ale to moja mama
w wieku dwudziestu trzech lat, a wyglądająca na lat trzynaście. Mieszkaliśmy wtedy
w Kalifornii i najwyraźniej lubiłem jej towarzystwo.
Dla mnie ta seria czarno-białych fotek jest pomnikiem mojego krótkiego życia. To
ja po raz pierwszy palący trawkę. Tato robił zdjęcia, a ja podawałem skręta ślicznej
dziewczynie, która za chwilę miała zdjąć bluzkę. Byłem w Los Angeles dopiero od
kilku dni, a w przyszłości w tej kuchni miałem robić prawie wszystko, co tylko można
sobie wyobrazić. Palm Avenue, West Hollywood. 1973 rok.
Flea i mnie zawsze łączyła dziwaczna i niekiedy niebezpieczna więź. Byliśmy jak
Kain i Abel, ale bez rozlewu krwi. Tutaj najwyraźniej wykrzywiamy się do siebie z całej
duszy. Graliśmy razem chyba z dziesięć tysięcy razy i nie mogę się doczekać następnej
okazji. Około 1990 lub 1991 roku.
Po nagraniu płyty Freakey Styley George Clinton, który był jej producentem, od
czasu do czasu wpadał do klubów na nasze koncerty i wchodził z nami na scenę.
Mieliśmy nieprawdopodobne szczęście, że przypadkiem został moim mentorem. O ile
pamięć mi dopisuje, zdjęcie zrobiono w klubie „Jack Spats” w Southbay, daleko za
pomarańczową kurtyną i na początku bardzo długiej nocy.
Wydaje mi się, że dostałem te spodnie od Sabriny Judge, dziewczyny Boba
Forresta. Ochraniacze na kolana? No cóż, w trasie promocyjnej Uplift Mofo ćpałem
i miewałem najdziwniejsze pomysły. Na drugim planie jest nasz stary menedżer Mark
Johnson. Około 1987 roku.
Mamy tutaj uosobienie lisicy z nowojorskiej East Village, Yohannę Logan, która
boksuje zegar w „Balthazar’s” mniej więcej miesiąc przed naszym poznaniem. Po raz
pierwszy spotkałem ją w jej miejscu pracy w roku 1999. Przetrwaliśmy razem prawie
cztery lata z kilkoma przerwami po drodze. Rzuciła na mnie potężny urok, a wspólnie
spędzony czas był bezcenny. Całus.
Po pierwszej złotej płycie za Mother’s Milk staliśmy się bardzo zarozumiali, nie
zdając sobie nawet z tego sprawy. Jesteśmy za kulisami w Greek Theater z aktorem
Michaelem McKeanem, który wystąpił tutaj w pełnej charakteryzacji jako David St.
Hubbins ze Spinal Tap. Wygłaszał pięciominutową zapowiedź przed koncertem, której
słuchaliśmy zza kurtyny. Nie trzeba dodawać, że zrywaliśmy boki ze śmiechu.
Dosłownie. 1989 rok.
Yohanna i ja wygłupiamy się w automacie fotograficznym. Gdy patrzę na to zdjęcie
zawsze myślę o jakimś nowofalowym niemieckim duecie techno o nazwie Wish You
Were Here. Bardzo się kochaliśmy.
Nie pytajcie, gdzie to jest. Gdzieś za kulisami podczas trasy promocyjnej Freakey
Styley. Flea, ja, Slim i Cliff. Jak się nad tym zastanowić, to mógł być klub „Dingwalls”
w Londynie, bo tam Hillel nosił szwedzkie wojskowe spodnie z czarnej skóry.
Wychudzone szczeniaki w drodze. Musieli to lubić.
Profesjonalni fotografowie miewają fatalne pomysły w kwestii tła, które będzie
odpowiednie dla zespołu. To akurat jest dość atrakcyjne dzięki ulicznemu stylowi.
W tamtym okresie Flea pozwalał, żeby rysować po jego ciele przed ujęciami. To była
tradycja. Myślę, że to rok 1987. Od lewej: Flea, ja, Jackie I. oraz Slim Bob Billy ze
złotym pierścieniem na palcu.
Czasami Hillel i ja mieliśmy tylko siebie. Obaj byliśmy pokręceni i rozumieliśmy, co
to znaczy żyć we mgle całkowitego braku kontroli. Wciąż jednak mieliśmy styl i wciąż
mieliśmy funka. Wygląda na to, że siedzimy na tylnym siedzeniu samochodu, choć nie
mam pojęcia gdzie ani kiedy. W czasach Freakey Styley.
Nie wiem, jaką piosenkę wykonujemy, ale musiało to być kilka miesięcy po
wstąpieniu Johna do zespołu. Pamiętam, że JF miał taką fryzurę, kiedy go poznałem,
i na takiej wtedy grał gitarze. Bezpiecznie można stwierdzić, że od razu obaj się
zaprzyjaźniliśmy. Zwróćcie uwagę na robotnicze rękawice, których włożenie uznałem
za konieczne. Rok 1988 lub 1989.
Flea i ja nie spaliśmy od kilku dni, kiedy trafiliśmy na ten automat fotograficzny
w San Francisco. Jak widać po naszych identycznych minach, mieliśmy plan. Jakimś
cudem udało nam się wrócić do Los Angeles w dwóch kawałkach i kilka miesięcy
później założyliśmy zespół.
Rzadka i niezwykła uroda Ione jest w pełni widoczna, gdy przytula kochającego ją
mężczyznę do swego nagiego ciała. Wróciłem z trasy po Europie z dość wielkim
tatuażem w czasach, gdy nie spotykało się ich jeszcze na każdym kroku, i Ione
przeżyła szok. Zdołała się jednak pozbierać i zgodziła na to zdjęcie. Dziwnym
zbiegiem okoliczności fotograf Patricia Steur była żoną holenderskiego mistrza
tatuażu, autora dzieła na moich plecach – Hanka Schiffmachera. Rok 1987 lub 1988.
(fot. Patricia Steur)

You might also like