Professional Documents
Culture Documents
Wrażenia I Chwile
Wrażenia I Chwile
wielkokwiatowej.
Kwitnienie i nienasycenie
Po jedenastu godzinach pracy w warsztacie najchętniej siadłbym w
fotelu i nie wstawał do wieczora, ale dzisiaj, jak przez cały ten
wyjątkowy kwiecień, jestem rozdwojony w swoich chęciach. Czuję
niepokój i mam wrażenie straty, gdy przez okno pokoju widzę niebo
błękitne i drzewa zielone. Słońce i myśl o kwitnących bzach wygoniły
mnie na dwór; poszedłem wiedząc, że w chmurne dni będę żałował
siedzenia pod dachem.
Wysoka ściana bzu pod lasem oświetlona była ciepłym,
przedwieczornym słońcem, otoczona swoim zapachem i buczeniem
pękatych bąków, a nad nią, wysokimi tarasami, niczym ogrody
Semiramidy, wspinały się konary kasztanowców, dumnie
trzymających kiście swoich w pełni już rozwiniętych kwiatów. Nisko,
tuż przy ziemi, rosły jakieś chwasty, przy tamtych wysokich
pięknościach nieśmiało pokazujące swoje zwykłe, nieurodziwe,
seledynowe kwitnienie. Ujęty ich skromnością pochyliłem się, mając
nadzieję znalezienia ich własnego piękna i w ten sposób pocieszenia
roślin, ale nie udało mi się; nie wiem, jak one kuszą owady.
Dopiero nazajutrz, przeglądając ten tekst, uświadomiłem sobie, że
wątpiąc w skuteczność wabienia owadów przez te niepozorne rośliny,
uznałem, iż one wybierają kwiaty ładniejsze, czyli że w swoich
wyborach kierują się estetyką. Cóż, prawdą to raczej nie jest, ale coś
mówi o moich oczekiwaniach.
Gdy odchodziłem, zerwałem parę gałązek bzu na bukiet do pokoju,
obok ciągle żywych, jasno zielonych gałązek modrzewia zerwanych w
niedzielę. Dzisiaj, jak od wielu, wielu lat, w czasie zrywania kwiatów
poczułem coś podobnego do wyrzutu, jakbym czyn naganny robił,
taki, który należy ukrywać. Pewnie dlatego rozglądałem się wokół
łamiąc gałązki – sprawdzając, czy aby nikt mnie nie widzi; wszak
skazywałem te kwiaty na szybką zagładę.
Wcale nie jest ze mną tak ładnie – marzycielsko, jak można by sądzić
po tych słowach. Jest trudniej i w ogóle jakoś tak... przeraźliwie
14
prozaicznie. Myślę o swojej silnej skłonności do traktowania jako
normalne tych pięknych dni najbardziej słonecznej wiosny z
wszystkich pamiętanych. Często łapię się na przykrych, bo
najbanalniejszych, stwierdzeniach: tak, świeci słońce – jak wczoraj i
tydzień temu; tak, magnolie już przekwitły – stwierdzam po
podniesieniu głowy, ale myśl ta, te widoki, nie znajdują we mnie
takiego odbicia, na jakie zasługują, a nade wszystko takiego, jakiego
chciałbym dla siebie. Chciałbym... czego właściwie? Czy nie
wiecznego zachłyśnięcia? Ciągłego oczarowania? Tak, właśnie tego!
Dlaczego nie jest to możliwe do spełnienia, skoro odczuwa się taką
potrzebę? Co robić, skoro człowiekowi mało jednego cudu, skoro on
chce odczuwać cudowność na co dzień – wespół z wiecznym
oczarowaniem?
Dwa niemożliwe do spełnienia marzenia.
Kwitnące głogi
Kilka dni temu byłem w odwiedzinach u starego, bardzo rozłożystego
dębu. Gdy wszystkie drzewa wokół stały już zielone, on jeden spał
jeszcze snem zimowym, a obudził się, staruch jeden, dopiero w te dni
ostatnie, i teraz nieśpiesznie prostuje swoje liście. Mierzyłem zasięg
jego największego konaru: sięga nim 18 metrów od pnia.
Odwiedziłem też, jak niemal codziennie w te dni, krzak głogu rosnący
przy polnej drodze biegnącej brzegiem lasu. Stoi sobie biało
wystrojony, roztaczając wokół słodką, miłą woń swoich kwiatów.
Wydaje mi się, że tajemnica uroku jego kwitnienia zawarta jest w
wyjątkowo pięknym nabrzmiewaniu pąków kwiatowych; one bardziej
przyciągają wzrok, niż kwiaty w pełni rozwinięte. Są obietnicą i
tajemnicą – wiecznie kuszącą, wiecznie świeżą, niepamiętającą o tylu
swoich odsłonach. Te pąki są jak kobieta dłońmi kryjąca piersi, a
zgięciem uda łono: jest piękniejsza i bardziej kusząca od tej, która nic
już nie ukrywa.
Natomiast maki, tak urokliwie wyglądające w łanie zboża, a nawet w
przydrożnym rowie lub na nieużytkach, już z daleka wołające mnie
swoją niesamowicie nasyconą czerwienią, z bliska wiele tracą. Z całej
urody tylko ten kolor im zostaje. Jednak wystarczy spojrzeć na nie z
15
oddali, by znowu widzieć piękną, przyciągającą wzrok, mozaikę
czerwieni w zbożu.
Tuż przed zachodem słońca wyszedłem na dwór. Słońce, czyste i
wielkie, czerwono-złociste, dotykało już horyzontu. Poczułem, jak
tyle już razy, pragnienie zatrzymania go, ale dzisiaj także pójścia do
niego; w dziwnym odruchu zrobiłem kilka kroków ku niemu, i
uświadamiając sobie swój odruch – zatrzymałem się. Podobała mi się
ta chwilowa droga ku słońcu, chociaż później moja techniczna
paskuda podszeptywała mi w ucho, śmiejąc się ze mnie, o odległości
ośmiu minut światła do słońca.
16