You are on page 1of 11

Najgorszy wróg Europy

Karol Kaźmierczak
Najgorszy wróg Europy

Zżymanie się na Obcego to popularna czynność wśród europejskich tradycjonalistów,


konserwatystów, nacjonalistów, czy w ogóle wszystkich mocno identyfikujących się z hi-
storyczną tożsamością naszego kontynentu. Dotyczy to zarówno ugrupowań radykalnych
i marginalnych, ale także, choć oczywiście w innej formie, tych, które zdołały uchwycić
jakieś przyczółki w głównym nurcie życia politycznego swoich krajów. Jest to czynność
wśród nich tak popularna, że można odnieść wrażenie, iż ma funkcję terapeutyczną. Snu-
cie różnego rodzaju planów i scenariuszy asymilacyjno-represyjno-deportacyjnych tym
więcej miejsca zajmuje w programie politycznym im mniejszy jest wpływ danej organiza-
cji na życie polityczne, nie wspominając o możliwościach realizacji tego typu radykalnych
działań. Uskarżanie się na Obcego i układanie planów „zemsty ludu”jest jednak tak częste
przede wszystkim dlatego, iż w obliczu głębokiego kryzysu wskazuje prostą jego przyczynę
i równie prosty sposób jego przezwyciężenia, oszczędzając jakiejkolwiek głębszej reflek-
sji i dając jasną „pokrzepiającą sercańadzieję. Słusznie skupiamy uwagę na statystykach
migracyjnych, przestępczości, zamachach, meczetach, imamach. Jeśli jednak skoncentru-
jemy się wyłącznie na symptomach, nie możemy marzyć o zaradzeniu przyczynom.
Jest jeszcze jeden, jeszcze bardziej negatywny skutek tego sposobu myślenia. Nagle
część środowisk odwołujących się do naszej tożsamości, przy czym dotyczy to raczej
tych, które zajęły jakąś, marginalną wprawdzie, ale jednak, pozycję w politycznym ma-
instreamie, jako sojuszników zaczyna postrzegać tych, których jeszcze niedawno słusznie
uważano za coś obcego. Ściąga pod sztandary, na których wielkimi literami wypisano
„wojnę z terroryzmem”, „walkę z islamofaszymem”, obronę „our way of life”. W czasach
„zderzenia cywilizacji”, jak sądzą, nie ma miejsca na niuanse, trzeba walczyć z Obcym
już na jego terenie - najlepszą obroną jest atak i nie ma znaczenia kto w danej chwili stoi
na czele tego ataku. A więc to co określali jeszcze niedawno, czy nawet wciąż określają
z mieszaniną obawy i pogardy jako „Nowy Porządek Światowy”może wypełnić pozy-
tywną rolę? Wielki Brat zza oceanu nie jest już taki zły, Starszy Brat chyba też nie,
w końcu są na pierwszej linii walki z islamskim zagrożeniem. Nie ma co narzekać na
towarzystwo, nawet w krucjatach nie brali udziału sami święci, a przecież dziś to niemal
nowa krucjata...wróg ten sam... Reminiscencje kniejat kołaczą się dziś po głowach wielu
konserwatystów. Tylko, że ta analogia nie jest trafiona, a więc nie prowadzi do prawidło-
wej odpowiedzi na pytanie o istotę problemu. Powinniśmy raczej spoglądać na obecny
stan rzeczy przez pryzmat innej epoki...
Tajemnica kryzysu
Julius Evola wnikliwe opisując kryzys cywilizacji zachodu, szukając jego najgłęb-
szych przyczyn, wygłosił opinię, którą warto przytoczyć - ”Hierarchia ulega degeneracji,
a jej obalenie staje się możliwe w jednym tylko wypadku: wówczas gdy degeneruje się jed-
nostka, która zaczyna używać swej przyrodzonej wolności, aby uwolnić od wszelkich wyż-
szych punktów odniesienia i „istnieć tylko dla siebie”. Wtedy to zerwane zostają wszel-
kie więzy, znika napięcie metafizyczne, któremu tradycyjny organizm zawdzięcza swoją
jedność, wyodrębniają się sprzeczne siły, które podążają różnymi ścieżkami [...] Europej-
czyk unicestwił najpierw hierarchię w samym sobie, likwidując własny potencjał; dopiero
wtedy zniszczył odpowiadający mu porządek zewnętrzny [...] To decyzja o znaczeniu meta-
fizycznym [...] Decyzja ta posiada największe znaczenie w odpowiedzi na pytanie o źródła
degeneracji i destrukcji tradycji” (Tajemnica degeneracji, 1938).
Tymi słowy baron Julius wpisuje się w tradycyjne europejskie pojęcia metafizyczne.
Zgodnie ze starożytną rzymską definicją militiae vitae est - życie jest walką, w wymiarze

2
Najgorszy wróg Europy

metafizycznym ujmuje je pojawiające się także w chrześcijaństwie pojęcie Świętej Wojny.


Rozróżnia ono Wielką Świętą Wojnę i Małą. Wojną Wielką jest wewnętrzna walka czło-
wieka o dochowanie wierności hierarchii tradycyjnych zasad i wartości, które przyjął
i które wyznaje. Mniej lub bardziej dosłowna walka z materialnym wrogiem zaprzecza-
jącym tej hierarchii jest wojną Małą, wtórną. Dziś większość rdzennych mieszkańców
Europy, szczególnie jej zachodniej części, jest w stanie permanentnej klęski w tej najważ-
niejszej, Wielkiej Wojnie, jak więc można myśleć o zwycięstwie w wojnie małej.
Współcześni Europejczycy nie mierzą się z uniwersalnym kalifatem, wbrew propagan-
dzie pewnych poza- i całkiem nieeuropejskich ośrodków politycznych straszących wszech-
światową, równie potężną co eteryczną, islamską „Bazą”(nazwa jakby żywcem wyjęta
z opowieści z Jamesem Bondem w roli głównej). Nie mierzą się z ogromnymi armiami,
inaczej niż kiedyś, zdecydowanie dystansują świat islamu pod względem materialnym,
technologicznym. Europejczycy mierzą się dziś z problemem, który sami tworzą i któ-
rego „nie chcą chciećżozwiązać. Te kilkuprocentowe mniejszości muzułmańskie to nie
klasa panująca, efekt zbrojnego najazdu. To efekt degeneracji gospodarzy Europy, ich
materializmu - gnuśności mas, które stwierdziły, iż pewna praca jest poniżej ich godno-
ści. Także pazerności kapitalistów, którym potrzebna była tania siła robocza, a których
jedynym kryterium funkcjonowania stała się opłacalność produkcji. Tak wszystko się
zaczynało, gdy w latach sześćdziesiątych zaczynał się masowy napływ gastarbaiterów.
Od tego czasu Europejczycy zdążyli sobie stworzyć ideologię legitymizującą obecny stan
rzeczy, choć oczywiście nie należy w triumfie postmodernistycznych idei „Nowej Lewicyś-
zukać prostego odzwierciedlenia przemian ekonomicznej „bazy”, jak chcieliby marksiści.
Były one raczej zwieńczeniem tendencji kulturowych mających znacznie starszą genezę.
Ostatecznie absolutna dominacja w pojęciach ludzkich imperatywu ekonomicznego, jest
zjawiskiem zachodzącym w świecie ideowej „nadbudowy”, wbrew temu, co twierdzą róż-
nej maści marksiści, zjawiskiem bynajmniej nie odwiecznym.

Powrót do przyszłości

Jeśli mielibyśmy szukać dla czasów dzisiejszych historycznych analogii, odnajdziemy


je nie w średniowiecznym „zderzeniu cywilizacji”, a raczej w procesie rozkładu cywili-
zacji antycznej. Wiele i szczegółowo się już na ten temat od czasów Edwarda Gibbona
rozpisywano, a jednak wszystko to pozostaje dla współczesnych martwą literą.
Jedną z najlepszych kinowych scen batalistycznych jest scena otwierająca „Gladiato-
raŻidleya Scotta. Nie chodzi tu jedynie o jej widowiskowość z jednej, czy też zachowanie
wierności w odtworzeniu detalów z drugiej strony. Scena ta doskonale ukazuje cywiliza-
cyjny wymiar starcia Rzymian z Germanami. Z gęstego lasu, z mroku, gdzie kryją się
barbarzyńcy, dochodzą trudne do opisania okrzyki, wręcz dzikie wycie. W tym właśnie
kierunku ze stoickim spokojem suną kolejne kolumny legionistów. Dzięki żelaznej dys-
cyplinie, z jakimś bezosobowym, pozbawionym afektu męstwem, łamią opór barbarzyń-
ców, górujących nad nimi siłą fizyczną, szaleńczo odważnych, zmotywowanych dodatkowo
świadomością, że bronią swoich domostw i nie mają się już dokąd wycofać. W jednej sce-
nie dostajemy odpowiedź na pytanie o istotę triumfu rzymskiej cywilizacji i dlaczego to
właśnie Roma odcisnęła tak silne piętno na obliczu Europy. Lecz w takim momencie
jeszcze bardziej nurtującym staje się pytanie, jak to możliwe, że barbarzyńcy w końcu
zwyciężyli, że przerastający ich pod każdym względem materialnie i intelektualnie miesz-
kańcy imperium któregoś dnia stali się poddanymi germańskich wodzów. Jak to się stało,
że nieliczne hordy wyszły zwycięsko ze starcia z tak doskonałą machiną administracyjną
i wojskową, że podobnych doczeka się Europa dopiero w XIX wieku. Legiony nie wzięły

3
Karol Kaźmierczak

się znikąd. Wielkość rzymskiej republiki, która ufundowała późniejsze imperium ceza-
rów polegała na tym, iż każdy jej obywatel był takim właśnie potencjalnym legionistą.
Legion jako wspólnota stanowił naturalną kontynuację wspólnoty obywatelskiej i jak naj-
bardziej logiczne dopełnienie życia każdego Rzymianina i jego pojęcia egzystencji. Nie do
końca uzmysławiał to sobie genialny wódz Hannibal, ze zdumieniem stwierdzający, jak
w miejsce kolejnych, wysłanych przez niego do Hadesu armii, wyrastają nowe, złożone
z coraz to młodszych wojowników. To nie barbarzyńcy pokonali Rzymian - za czasów
swej świetności radzili sobie oni z gorszymi wrogami. Rzymianie pokonali samych sie-
bie. Oczywiście stało się to stopniowo, był to proces rozłożony w czasie, ale w gruncie
rzeczy nie chodzi w nim o nic innego jak właśnie o wspomniane przez Evolę „istnienie
tylko dla siebie”. Plebs nie chciał już dłużej walczyć za coś więcej niż tylko pieniądze,
a możni służyć potędze Republiki wyobrażającej obiektywny Ład, a nie swojej własnej.
Zresztą wkrótce nikomu nie chciało się już walczyć o cokolwiek - tak naprawdę jedni i dru-
dzy przyjęli z ulgą władzę cezarów i ich pretorian - którzy, choć despotyczni, to jednak
dawali każdemu indyferentnemu politycznie „chleba i igrzysk”wedle jego stanu. Cezaro-
wie zaś zamienili swoje państwo w kosmopolityczny tygiel po prostu sprzedając prawa
obywatelskie tym, którzy mogli za nie zapłacić, czy w końcu przyznając je wszystkim
wolnym mieszkańcom imperium, by zwiększyć liczbę podatników. Była w tym głębsza
logika i konsekwencja, skoro pogrążeni w dekadencji „Rzymianie”dawno zatracili cechy,
które uczyniły ich panami świata i zamieszkujących go ludzi. Na nic zdały się bogactwo,
organizacja wojskowa i cywilna, skoro nie było Rzymian do ich efektywnego obsadze-
nia i w końcu imperium przed barbarzyńcami musieli bronić barbarzyńscy najemnicy.
Ostatecznie wielu obywateli dochodziło do wniosku, że ich państwo za wiele ich kosztuje
i sami otwierali bramy swoich miast przed barbarzyńskimi wodzami, licząc na obniżkę
podatków i ustanie innych obowiązków na rzecz państwa. W tym kontekście przestaje
zdumiewać to, jak nieliczne plemiona opanowywały tereny, na których liczba zdolnych
do noszenia broni mężczyzn przewyższała ich wielokrotnie. Zupełnie wyjątkowy pozostał
przykład Civitas Aureliami - współczesnego Orleanu - jego mieszkańcy przyparci w 451 r.
do muru przez samego Attylę, o którym wiadomo było, iż nie pozostawi nikogo przy życiu,
podjęli walkę i odparli Hunów. Pozostali jednak odosobnionym przypadkiem. O tym, jak
zaawansowany był rozkład świadczy fakt, że podbijające równocześnie imperium chrze-
ścijaństwo, nie uratowało imperium. Bowiem jak słusznie zauważał Dmowski (Podstawy
polityki polskiej, 1905) w sensie swych cech kulturowych „Nauka chrześcijańska powstała
i kształtowała się w środowisku, które nie było narodem [...] gdy budowa państwa rozsy-
pywała się w gruzy, a z nią rozkładały się ostatecznie wszelkie tradycyjne, obywatelskie
cnoty Rzymianina i samo pojęcie ojczyzny. W tych warunkach chrystianizm pierwotny
miał do czynienia z jednostką, która po zerwaniu wszelkich nici, czuła się osamotnioną,
błędną, pozbawioną wszelkiego steru w życiu. Tę jednostkę ratował, dał jej podstawy mo-
ralności jednostkowej, indywidualnej, moralności w stosunku do Boga, do bliźnich (jako
takich samych jednostek) i do siebie samego. Ta religia jednostki [...]” uratowała niektóre
jednostki, ale nie cywilizację i konstytuujący ją etos wspólnotowy. Warto o tym pamiętać.
Opisana historyczna analogia jest uderzająca. Czyż współczesny człowiek Zachodu też
nie oczekuje jedynie chleba i igrzysk? Czyż jego naczelną zasadą nie pozostaje „realizacja
siebie- sprowadzająca się do hedonizmu, mniej lub bardziej wyrafinowanego zaspokajania
subiektywnych potrzeb czysto emocjonalnych, zmysłowych? Trzeba przy tym jednak pa-
miętać o wszystkich różnicach dzielących cywilizację antyczną od nowożytnej. Wydaje się,
iż nader trafnie uchwycił tę różnicę Oswald Spengler określając starożytną jako apolliń-
ską, natomiast nowożytną jako faustyczną. Człowiek antyczny nawet w czasach najwięk-
szego nasilenia procesów rozkładu zachowywał przekonanie o jakiejś wyższej, obiektywnej

4
Najgorszy wróg Europy

zasadzie, hierarchii i harmonii danego mu świata. Widać to przekonanie w matematyce


antycznych Greków, u których ma ona funkcję sakralną, widać je w postreligijnym sto-
icyzmie, świecącym triumfy wśród nielicznych, ciągle zachowujących jakieś metafizyczne
napięcie indywidualności schyłku antyku. Nawet najbardziej radykalni sofiści i sceptycy,
twierdzący, iż niemożliwością jest poznanie Prawdy, nie negowali totalnie samego jej ist-
nienia. Człowiek nowożytny, na podobieństwo doktora Fausta, również poszukiwał tej
Zasady, ale w nadziei, że będzie mógł ją zmienić, ulepszyć. Przekraczał kolejne granice,
łamał kolejne tabu, w końcu w obliczu zjawisk, które wyzwolił jego suchy racjonalizm,
a które okazały się ów racjonalizm przerastać, zwątpił w jakiekolwiek obiektywne zasady
i punkty odniesienia. Dlatego też, obecny stan cywilizacji zachodu, a szczególnie jej hi-
storycznego centrum - Europy zachodniej, jest stanem bezprecedensowym w dziejach.
Jeszcze nigdy człowiek Zachodu nie musiał się mierzyć z takim chaosem aksjologicznym,
nigdy nie był dalej nie tyle od odpowiedzi, co wręcz od samego pytania o obiektywną
zasadę Bytu.

Ludy białej flagi

Cała historia jest więc analogiczna o tyle, że współcześni „barbarzyńcy”także są silni


słabością społeczności, wśród których chcą budować swoje życie. Sytuacja jest jeszcze
bardziej paradoksalna, bo, jak już zauważyłem, inaczej niż półtora tysiąca lat temu nie
mamy do czynienia ze zbrojnym najazdem, lecz zwykłą migracją. Trudno przecież za
siłę zbrojną uznać wyrostków imających się kijów i kamieni, od wielu lat panujących
na przedmieściach francuskich metropolii. Na dobrą sprawę do spacyfikowania sytuacji
wystarczyłaby wola władz i społeczeństwa do podjęcia zdecydowanych, adekwatnych do
zaistniałego stanu rzeczy działań. Jak charakterystyczne było jednak zachowanie francu-
skich służb porządkowych w czasie zamieszek jesienią 2005 roku, które wobec watah co
noc niszczących przedmieścia, ograniczały się zasadniczo do spisywania zatrzymanych,
w większości nie nadając potem biegu proceduralnego postępowaniom. Zresztą dla me-
diów czarnym bohaterem stali się nie uczestnicy rozruchów, lecz ówczesny minister spraw
wewnętrznych N. Sarkozy, który śmiał powiedzieć na ich temat parę dosadnych słów.
Znamienne jest również zachowanie samych Francuzów: agresja młodych imigrantów nie
spotkała się z żadną reakcją miejscowej ludności, w którą bezpośrednio uderzała działal-
ność band, a która pozostała całkowicie zastraszona i bierna. Jeszcze bardziej szokujące
jest zachowanie Francuzów niecały rok później, gdy latem 2006 roku Sarkozy postanowił
przeprowadzić deportację pewnej, niezbyt dużej liczby nielegalnych imigrantów. Pora nie
była przypadkowa - wakacje umożliwiały przeprowadzenie całej operacji, gdyż we Francji
obowiązywało prawo, wedle którego nielegalni imigranci mogą legalnie (!) posyłać swoje
dzieci do państwowych szkół, a wówczas cała rodzina jest nietykalna. Wakacje są rzecz ja-
sna okresem, kiedy dzieci nauki nie pobierają i tę lukę postanowił wykorzystać przyszły
prezydent Francji. Jednak, gdy tylko rok szkolny się zakończył, na ulice wyległy setki
Francuzów, media, intelektualiści, duża część polityków rozpoczęła kampanię na rzecz
pokrzyżowania planów Sarkozego. Biskupi w wielu diecezjach nawoływali do ukrywania
imigranckich dzieci, zaś merowie niektórych miast wzywali obywateli francuskich do ich
adopcji, oferując szybkie załatwienie sprawy. Akcja Sarkozego upadła, zanim jeszcze się
zaczęła. Podkreślmy jeszcze raz, iż miała ona dotyczyć jedynie osób łamiących francuskie
prawo!
Oczywiście przytoczony powyżej przykład Francji pod względem procesów rozkładu
wyprzedzającej inne kraje może wydać się niereprezentatywny. Casus Hiszpanii poka-
zuje jednak, jak łatwo stereotypy przesłaniają nam głębokie kulturowe procesy. Rząd

5
Karol Kaźmierczak

Zapatero usilnie „nadrabia”dziś zaległości w dziele kulturowej dekonstrukcji i cieszy się


w swych działaniach jak na razie poparciem większości Hiszpanów. Wszystko to w „kraju
konserwatywnym, tradycyjnie katolickim”. Zresztą, jak wiele mówią nam okoliczności doj-
ścia do władzy obecnego hiszpańskiego premiera. Silna, zdrowa, funkcjonalna wspólnota
w sytuacji ataku, i to ataku w samo swoje centrum, swoje wnętrze (nie tylko w sensie geo-
graficznym), w kobiety i dzieci, jakim był zamach w madryckim metrze w 2004 r., zwiera
szeregi, szuka odwetu, dostaje dodatkową motywację do kontynuacji walki, czy wręcz
jej zaostrzenia. Zwycięstwo Zapatero, deklarującego spełnienie postulatów agresora, było
wywieszeniem białej flagi, zatrważającym dowodem stanu morale Hiszpanów.
Materializm, hedonistyczny indywidualizm, czy może raczej egoizm współczesnych
Europejczyków mają i ten zasadniczy efekt w postaci tragicznych tendencji demograficz-
nych. Przyrost naturalny imigrantów z Azji czy Afryki jest o wiele wyższy od dzietności
rdzennych mieszkańców Europy, którzy przecież znajdują się w o wiele lepszej sytuacji
materialnej.
Problemem jest nie tylko świadomość establiszmentu, beneficjentów Systemu, oderwa-
nej od życia kasty, która zresztą produkuje też jego ideologiczną legitymację, ale także
świadomość szerokich mas, na własnej skórze odczuwających przecież negatywne konse-
kwencje obecnego stanu rzeczy. Sytuacja pod tym względem jest o tyle niepowtarzalna,
że współcześni Europejczycy hołdują całościowej ideologii, osadzonej mocno w sferze
przedpolitycznej, która w teorii całkowicie kosmopolityczna, w praktyce często sprowa-
dza się do szczególnego uwzględnienia, wywyższenia tego, co obce, co Roger Scruton
trafnie określił jako ojkofobię (fobię, niechęć wobec tego co swoje, ojczyste) połączoną
z ksenofilią. Obecne europejskie elity nie przyjmują więc obecnej sytuacji z fatalistycznym
przekonaniem, iż „tak już musi być”, one w dużej części gorąco wierzą (i poprzez różne
mechanizmy władzy kulturowej a nawet politycznej są gotowe wiarę tę narzucać euro-
pejskim masom), że „tak być powinno”. Metapolityczna konstytucja Unii Europejskiej
sformułowana została przez koryfeuszy neomarksistowskiej i postmodernistycznej „No-
wej Lewicy”, którzy wytyczyli jej drogę przez przezwyciężenie wszelkich „ekskluzywnych
tożsamości”w kierunku całkowicie „kosmopolitycznej demokracji praw człowieka”, gdzie
zgodnie ze słowami Adama Wielomskiego „To co relatywne stało się absolutne; to co abso-
lutne stało się relatywne”. Jak zauważa wybitny filozof Erie Vogelin „prawo do niewiedzy
o realności prawdy stało się powszechne. [...] jest najbardziej znaczącą i charakterystyczną
instytucją zachodnich społeczeństw. Instytucja ta jest mocno zakorzeniona, weszła do po-
wszechnej świadomości i została podniesiona do rangi zasady ładu społecznego poprzez
samą interpretację zachodnich społeczeństw jako społeczeństw pluralistycznych”. Będące
dla Arnolda Toynbee ostatnim stadium, starością i zmierzchem cywilizacji kosmopoli-
tyczne „państwo uniwersalne”, jest stawiane jako ideał. Ideałem jest, ewokowana przez
Petera Sloterdijka, wegetacja człowieka w spokoju, zdrowiu i zaspokojeniu zmysłowym,
w cieplarnianym „kryształowym pałacu”, „nawrócona na postheroiczny styl kulturowy”.
Ów „mieszkaniec kryształowego pałacu”to nikt inny jak pogardzany przez Nietzschego
„ostatni człowiek”. Sam „kryształowy pałacńieodparcie przywodzi na myśl dom spokoj-
nej starości.
Nowi barbarzyńcy
Mówiąc o imigrantach jako zagrożeniu, najczęściej ma się na myśli tych wywodzących
się z szeroko rozumianego świata islamu. Próbując szukać historycznych analogii, znów
musimy zwrócić uwagę na istotną różnicę, jaka dzieli nas od rozpadającego się świata
antycznego i to różnicę, która stawia nas w gorszej sytuacji. Murszejącą rzymską cywi-
lizację, zburzyły bezlitośnie przede wszystkim ludy germańskie. To one, wraz z tymi,

6
Najgorszy wróg Europy

którym zapośredniczyły jej dziedzictwo, stworzyły to, co zwiemy dziś „Europą”, bądź
„Zachodem”. Powstał on jako twórcza synteza pojęć rzymskich i własnych pojęć ludów
barbarzyńskich, uwypuklająca z biegiem czasu ich dodatnie cechy. Przed półtora tysią-
cem lat mieliśmy do czynienia z surowymi pod względem kulturowym barbarzyńcami,
przynależącymi co najważniejsze do tej samej indoeuropejskiej rodziny kulturowej. Jak by
nie patrzeć sami Rzymianie, czy Grecy wywodzili się od plemion, niewiele się od owych
barbarzyńców różniących. Budowali więc swoje cywilizacje na wspólnych kulturowych
źródłach. Dzisiejsi Europejczycy oddają pola „barbarzyńcomźakorzenionym w być może
prymitywnej, lecz wykrystalizowanej, całkowicie odmiennej kulturze. Wykrystalizowanej,
nota bene, także w ogniu walk z naszym kręgiem cywilizacyjnym. Trudno więc myśleć
o jakiejkolwiek twórczej syntezie. Nie lekceważmy natomiast atrakcyjności tej kultury
i samego islamu będącego jej kręgosłupem. Już w tej chwili we Francji mamy do czy-
nienia z dość licznym zjawiskiem prozelityzmu Francuzów, zresztą wyznawcy Mahometa
tworzą tam już największa grupę religijną, jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę praktykują-
cych. W Niemczech rodowitych mieszkańców tego kraju wyznających islam jest już od
15 do 40 tys. Tylko w 2006 roku decyzję o konwersji podjęło 5 tys. Niemców. Jednostki
o ustroju duchowym buntującym się przeciw panującemu relatywizmowi, szukające „moc-
nych wartości”, wyraźnego kodu moralnego, znajdują w islamie najgłośniejszą odpowiedź.
A islam, przy całym swoim uniwersalizmie, jest jednak mocno zakorzeniony w określonej
kulturze (arabski jako „święty język”), którą narzuca, poprzez dążenie do maksymalnego
rozciągnięcia bezpośredniej sfery oddziaływania religii. Feliks Koneczny słusznie uznał
cywilizację arabską za półsakralną. W islamie nie ma mowy o żadnym mutlikulturali-
zmie, któremu hołdowało chrześcijaństwo u samego swojego zarania, w czasach rozkładu
antyku (czym na swój sposób fascynują się neomarksiści pokroju Badiou) i któremu nie-
stety w coraz większym stopniu hołduje dziś.
Dobrowolne przechodzenie na islam w Europie dziś już jest zauważalne i nie dotyczy
tylko tych zagubionych, wyalienowanych frustratów, jak ci dwaj Niemcy aresztowani we
wrześniu 2007 roku pod zarzutem przygotowywania zamachów terrorystycznych, lecz
i wybitnych postaci. Dość wspomnieć, iż prekursor tradycjonalizmu integralnego Rene
Guenon przeszedł swego czasu na islam i udał się do Egiptu, gdzie „żył jak Arab między
Arabami”.
Zresztą można zapytać w tym kontekście, kto dziś zasługuje na określenie „barba-
rzyńca”? W popularnej wśród zachodnioeuropejskich intelektualistów książce, będącym
manifestem neomarksizmu Imperium Michaela Hardta i Antonio Negriego, autorzy kreślą
wizję ostatecznego „wyzwolenia”homo sapiens, do którego prowadzi według nich „walka
przeciw niewoli należenia do jakiegoś narodu, do jakiejś tożsamości, do jakiegoś ludu,
a więc ucieczka od suwerenności [przyrodzonej wspólnoty - K.K.] i ograniczeń jakie ta
nakłada na podmiotowość[jednostki - K.K.]”. Marząc o jednym, globalnym, wyzwolonym
ludzie - „rzeszy ludzkiej”drogę doń widzą właśnie w „nomadyzmie”, „nowym barba-
rzyńcy”. Oczywiście nie chodzi tu wyłącznie o dosłowny sens „nomadyzmu- choć na-
rzekając na imigrantów, zapominamy, że wbrew oficjalnemu afirmowaniu regionalizmu,
współczesny Europejczyk (nie wspominając o mieszkańcach USA) jest raczej wyprany
z wszelkiej lokalności, jest nomadą, podróżującym po całym kraju, czy wręcz konty-
nencie, by zaspokoić swoje materialne potrzeby. Ów „nomadyzm”to także przekraczanie
kolejnych kulturowych i etycznych granic, „barierńa drodze do „samorealizacji”. Czy wy-
korzenieni pod każdym względem „ludzie zachodu”mają prawo patrzeć z wyższością na
ludzi Koranu?

7
Karol Kaźmierczak

Nie ta wojna

W warunkach obecnego kryzysu, pewna część Europejczyków spogląda chętnie za


Atlantyk. Niektórych z nich urzekła retoryka „obrony zachodu”i rzekoma „konserwa-
tywna rewolucja”, jaka miała się tam dokonać. Są tacy, którzy wychodzą z założenia, iż
wróg naszego wroga jest naszym autentycznym przyjacielem. Podnoszą przy tym fakt,
że w przeciwieństwie do państw Europy, rząd amerykański aktywnie zwalcza zagrożenie
islamskie w sposób zdecydowany i twardy, wymierzając bezpardonowe ciosy w samo jego
centrum, zgodnie z zasadą, że najlepszą obroną jest atak. Myślenie takie jest jednak
także spowodowane koncentrowaniem się na pobieżnym oglądzie sytuacji tu i teraz, na
wizjach serwowanych nam przez globalną infosferę w zawrotnym tempie zmieniających
się obrazów.
Nadzieja, że amerykańska wojna z terroryzmem ma jakiekolwiek większe znaczenie dla
kondycji narodów Europy dowodzi absolutnego niezrozumienia istoty zagrożenia, z jakim
musimy się zmagać. Nie istnieje nic takiego jak „świat islamu”w sensie stricte geostrate-
gicznym, bo przecież na tej płaszczyźnie rozgrywa się walka rozpoczęta przez prezydenta
Busha juniora. Nie ma panarabskiego kalifatu, złowrogiego imperium podobnego temu
z „Gwiezdnych Wojen”, nie ma również wszechświatowego spisku z jakąś centralną Bazą
(Al- Kaidą) Zła na czele. Wśród muzułmańskich państw i wewnątrz nich mamy konflikty
polityczne, konflikty etniczne (Arabowie-Persowie, Turcy-Kurdowie) czy w końcu religijne
(sunnici kontra szyici; z wielkim zaangażowaniem wyrzynają się dziś w Iraku). Obalenie
Saddama Husajna, ewentualne obalenie Mahmuda Ahmadineżada nie ma większego zna-
czenia dla Europy. Toczący ją cywilizacyjny kryzys wykorzystują zwykli migranci a nie
działający z rozkazu, wedle misternego planu, podkomendni jakiegoś polityczno- mili-
tarnego dowództwa. Oczywiście istnieje problem terroryzmu, jednak należy dostrzegać
jego właściwy wymiar. Mamy do czynienia z pewnymi zakonspirowanymi grupami, dwie
z nich okazały się zdolne do przeprowadzenia na starym kontynencie dwóch dużych za-
machów: w Madrycie w 2004 roku i w Londynie rok później, w których łącznie zginęły
244 osoby. Jednak były one całkowicie samodzielnymi grupami, nie zaś elementem jakiejś
większej, scentralizowanej i hierarchicznej struktury. Nie wykonywały żadnych rozka-
zów Osamy bin Ladena. Zarówno te grupy, jak i znacznie większa liczba tych, których
plany udaremniono, to lokalne, nieliczne ugrupowania, dla których Osama i Al-Kaida
są jedynie swego rodzaju mitem założycielskim, źródłem inspiracji i przykładu, czasem
źródłem środków finansowych. Zresztą w tym kontekście podkreślić należy, iż to właśnie
propaganda amerykańskich mediów, odciskająca, co zrozumiałe, piętno na całej infos-
ferze, pomaga Osamie w wypełnianiu tej roli. Z pewnością nieprzypadkowo. Rekruci,
plan i organizacja ataków to dzieło miejscowych ugrupowań składających się z mieszkań-
ców, czy wręcz obywateli danego kraju. Nie są oni ramieniem żadnego mózgu z Bliskiego
Wschodu. Raczej szczególnie dotkliwym efektem ubocznym istnienia masowych skupisk
imigrantów, bez których zjawisko islamistycznego terroryzmu w Europie nie zaistnia-
łoby. Zresztą pojedyncze akty przemocy niewielkich, radykalnych i sfrustrowanych grup
są obecne w historii od zawsze i byłoby iluzją sądzić, że zdołamy je kiedykolwiek cał-
kowicie wyeliminować. To, iż dziś pojedynczy akt terroru ze strony tego rodzaju grupy
może pociągnąć znacznie więcej ofiar wiąże się w głównej mierze z postępem techniki
i jej powszechnym wykorzystaniem. Z drugiej strony praktyka ostatnich lat kiedy to
udaremniono kilka spisków, podobnych do tych odpowiedzialnych za zamachy w Ma-
drycie i Londynie, udowadnia, że wystarczy zdecydowana polityka policyjna, związana
głównie ze stosownymi zmianami w prawodawstwie i procedurach dotyczących bezpie-
czeństwa publicznego, by znacząco zredukować niebezpieczeństwo aktów terroru na dużą

8
Najgorszy wróg Europy

skalę. Jeszcze silniej o duchowym źródle kłopotów Europy świadczy fakt, iż coraz czę-
ściej wśród islamistów-terrorystów spotykamy rdzennych Europejczyków. W październiku
2007 roku niemiecka policja zatrzymała trzech islamistów w Sauerlandzie, szykujących
bomby w celu zaatakowania pobliskiej bazy wojsk amerykańskich w Rammstein. Dwóch
z nich było rodowitymi Niemcami (a co najmniej Europejczykami, biorąc pod uwagę, iż
jeden z nich nazywał się Fritz Gelowicz). Znany jest przypadek Niemca Stevena Smy-
reka, którego aresztowała w Tel-Avivie izraelska policja jako... bojownika Hezbollahu. Po
skazaniu, Smyrek wybrał na miejsce odbywania kary Izrael, a nie więzienie niemieckie,
by pozostać wśród towarzyszy broni. Wiosną 2006 roku zatrzymano Niemkę, która już
wylatywała do Pakistanu, by dołączyć do męczenników Dżihadu. Również w niemieckim
areszcie przebywa przesiedleniec z Gliwic, Christian Ganczarski, powiązany z zamachem
na wyspie Dżerba z 11 kwietnia 2002 r. - jego wykonawca dzwonił do niego dwie godziny
przed atakiem, by uzyskać błogosławieństwo.

Imperium mundi

Jednak naiwna fascynacja Stanami Zjednoczonymi, wyraźnie dostrzegalna w kra-


jach Europy Środkowo- Wschodniej, fascynacja „ostatnim chrześcijańskim mocarstwem”,
jak określają je niektórzy podający się za konserwatystów, przekracza czysto polityczną
płaszczyznę. Fakt, iż amerykański prezydent często powołuje się na Pana Boga, znacz-
nie większy odsetek Amerykanów niż Europejczyków uczęszcza do swoich świątyń, nie
ma rozbudowanego systemu świadczeń socjalnych, a amerykański rząd ciągle jest zdolny
do zbrojnego forsowania swoich interesów, dla niektórych jest powodem dla widzenia
w Stanach Zjednoczonych swoistej oazy, Atlantydy, gdzie tradycyjne wartości ciągle ja-
koś bronią się przed ogólnym rozkładem. Zadziwiającym jest, jak konstatacja zupełnie
naskórkowych zjawisk i zewnętrznych form przesłania wielu zasadniczą prawdę. Jeśli do-
strzegamy dziś źródła rozkładu naszej cywilizacji w totalnym panowaniu radykalnego
egalitaryzmu i relatywizmu, wraz ze wszystkimi jego konsekwencjami, m.in. totalnym ze-
konomizowaniem polityki i życia społecznego, to przecież ich źródłem i „misjonarzemńa
gruncie europejskim była właśnie Ameryka. Po dwóch wojnach światowych, w których
zginęli najlepsi synowie starego kontynentu, Europa zachodnia stała się de facto kolo-
nią USA nie tylko w sensie militarno-politycznym. Nawet, jeśli dziś procesy rozkładu są
bardzie zaawansowane, a walka ze wszystkim, co chce im przeciwdziałać, bardziej nasi-
lona właśnie w Europie Zachodniej, to cała ideologia, która dostarczyła paliwa dla nich,
zrodziła się za Atlantykiem. Najbardziej radykalne koncepcje europejskiej lewicy mają
swoje źródła w amerykańskiej mitologii politycznej. Sam Jürgen Habennas przyznaje,
że to Amerykanie stworzyli podwaliny pod postnarodową „nową Europę”, nowe Niemcy,
dzięki nim zanikły już „realnopolityczny cynizm twardych facetów, krytyka kultury usku-
teczniana przez konserwatywnych pięknoduchów, antropologiczny pesymizm”jak pisał na
łamach „Frankfurter Allgemaine Zeitung”24 stycznia 2003 r. Rząd Stanów Zjednoczonych
toczy swoje interwencje pod demoliberalnymi sztandarami, i w tych ideach szuka legity-
macji dla swoich działań. To w Ameryce znajduje się siedziba Spenglerowskiego „cezara
kapitału”, będącego w równym stopniu konstruktorem i beneficjantem globalnego sys-
temu. Tam usadowieni są najważniejsi z nich: władcy infosfery (w USA wytwarzane jest
80% słów, dźwięków i obrazów, które krążą po całym świecie, tam wytwarza się 34 pro-
gramów telewizyjnych - dane na rok 2003), cybersfery (tam lokują się czołowi producenci
software, w Marina del Rey w Kalifornii ma swoją siedzibę Internet Corporation of As-
signed Naines and Numbers (ICANN), która koordynuje system internetowych „Root
Servers”, w większości mający materialne podstawy na terytorium USA). Tam w końcu

9
Karol Kaźmierczak

lokują się główne zakłady produkcji symbolicznej, produkcji globalnej kultury, popkul-
tury, kształtujące oblicze milionów „ludzi zachodu”.
Stanów Zjednoczonych nie można dziś traktować w kategoriach państwa narodowego,
w ogóle trudno je traktować w kategorii klasycznie rozumianego państwa, formy powstałej
po rozkładzie średniowiecznych uniwersalizmów i zdefiniowanej w traktacie westfalskim.
USA są dzisiaj główną bazą globalnej elity, „metropolitalną prowincją powstającego Im-
perium Mundi”, jak określił je Tomasz Gabiś w swoim eseju poświęconym globalizacji,
imperium skutecznie przejmującego suwerenność wszelkich terytorialnych władztw. Elita
ta ciągle co prawda opiera się w pewnej części na ideologicznej legitymacji określonej przez
konstytucję USA i w związku z tym musi inwestować setki milionów dolarów w aranżowa-
nie plebiscytów poparcia, i mobilizować obywateli USA do brania w nich udziału, w grun-
cie rzeczy jest to jednak fasada. Elity systemu globalnego, w dużej mierze pokrywające
się z elitami amerykańskimi, działają przede wszystkim w interesie tego systemu, nie zaś
terytorialnie i prawno-politycznie określonej wspólnoty obywateli amerykańskich. Logika
Nowego Porządku Światowego uderza również, choć może mniej otwarcie i dotkliwie,
w naród amerykański w jego historycznej formie - wspólnotę dość eklektyczną, a jednak
mocno (przynajmniej niegdyś) zaszczepioną na anglosaskim, i protestanckim korzeniu.
Od lat wskazują na to paleokonserwatyści uznający, iż polityka globalnego zaangażowa-
nia stała się samonapędzającą machiną działającą w oderwaniu od realnych interesów
narodowych, wolny handel zrujnował amerykański przemysł, eksportując miejsca pracy
na Daleki Wschód, a wielkie korporacje czuwają, by rząd nie ważył się realnie odciąć
dopływu taniej siły roboczej w postaci latynoskich imigrantów (których za poważne za-
grożenie dla kondycji narodu amerykańskiego uznał w swej książce Kim jesteśmy? Samuel
Huntington). A jednak establiszment potrafił doprowadzić do trwałej marginalizacji na-
cjonalistycznej prawicy, która teraz może co najwyżej produkować się publicystycznie na
łamach „The American Conservativełub ”The Chronicles”, „ludzie czynu”mogą zaś bawić
się w żołnierzy w szeregach niegroźnych, bo całkowicie zinfiltrowanych, antyfederalnych
„milicji”. Samo określenie „paleokonserwatyści”wskazuje możliwości ich oddziaływania
na dzisiejszą rzeczywistość polityczną swojego kraju. Miarą potęgi systemu jest miara
mistyfikacji skutkującej tym, że niemały sektor amerykańskiego społeczeństwa nastrojony
właśnie nacjonalistycznie, czy wręcz izolacjom stycznie oddaje władzę w ręce ludzi pro-
wadzących politykę jaskrawie zaprzeczającą ich poglądom i odczuciom. Symbolem tego
może być era rządów Busha, w której głosy owych pogardzanych „redneckówótworzyły
możliwości działania większe niż kiedykolwiek wcześniej przed radykalnymi zwolennikami
„wielkiego skoku”w stronę imperium mundi czyli neokonserwatystami.
Ameryka jest więc zarówno źródłem idei, które przyczyniły się do erozji kultury Eu-
ropy (co nie znaczy oczywiście, iż sami Europejczycy nie przyczynili się do niej). Upatry-
wanie za Oceanem „ostatniej nadziei białych”to szczególnie groźna schizofrenia, a może
po prostu połknięcie haczyka mniej lub bardziej wyrafinowanej propagandy „wspólnoty
euroatlantyckiej”i „obrony Zachodu”. Trzeba jednak w tym miejscu poczynić wyraźne
zastrzeżenie. Obecnie część społeczeństw zachodnioeuropejskich posunęła się dalej pod
względem rozkładu cywilizacyjnego od społeczeństwa amerykańskiego, co znajduje swoje
odzwierciedlenie także w ideologicznym charakterze i politycznej jakości zachodnioeuro-
pejskich elit politycznych oraz w panującym w tych krajach dyskursie. Dodajmy, iż to
właśnie te zachodnioeuropejskie elity stoją za projektem integracji europejskiej w takiej
formie, w jakiej jest ona programowana w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lata i reali-
zowana na naszych oczach. Dlatego podtrzymując to wszystko, co napisałem powyżej
o metapolitycznym charakterze władzy elit amerykańskich i całkowitym braku znaczenia
ich polityczno-militarnych akcji dla walki z rozkładem cywilizacyjnym na gruncie euro-

10
Najgorszy wróg Europy

pejskim, nie można wykluczyć sytuacji w której czysto polityczny interes poszczególnych
europejskich wspólnot skłaniać je będzie do politycznych sojuszów z Waszyngtonem (ma-
jących w perspektywie ewentualne większe zagrożenia niesione dla tych wspólnot przez
inne ośrodki imperialne funkcjonujące w ramach logiki imperium mundi, w tym przez
ośrodek brukselski). Trzeba więc pamiętać, że obie te płaszczyzny: metapolityczna i stricte
polityczna pozostają jeśli chodzi o stosunki globalne w dość luźnym związku nie będąc
swoim lustrzanym odbiciem.

Wróg w lustrze

Szukanie wroga w Teheranie, Bagdadzie, Strefie Gazy, czy Stambule to działanie dość
jałowe. Terroryści, parkingowi złodzieje, lub żyjący z „socjalu”wiecznie bezrobotni imi-
granci to kwestie wtórne, wynikające z głównego problemu, jaki Europejczycy mają sami
ze sobą. Bowiem wszystkie te przytoczone postaci zagościły w naszych krajach na własne
życzenie jej rdzennych mieszkańców. Oblicze najgorszego wroga Europy nie skrywa się
pod turbanem. Przeciętny Europejczyk ujrzy je w lustrze. Usłyszy go w wyrzekaniach na
„zacofanych arabusów”, którym jednak nie ma się do przeciwstawienia nic poza „moż-
liwością pieprzenia się z kim mi się podoba- tak jeden z głównych przejawów wyższości
„cywilizacji zachoduźdefiniowała zmarła niedawno Oriana Falacci, przez wielu stawiana
na postument „obrońcy Europy”. Wielu z tych, którzy mienią się „obrońcami zachodu-
ćhodzi nie o obronę tradycyjnej kultury europejskiej, lecz właśnie o walkę z jakąkolwiek
tradycyjną tożsamością, a przygnębiający paradoks polega na tym, iż w zachodniej czę-
ści naszego kontynentu najbardziej zakorzenieni kulturowo pozostają właśnie imigranci.
Jeśli Europejczycy chcą obronić Europę, decydującą walką jest ta, która toczy się w ich
sercach i umysłach.
Cały czas piszę o Europie, jednak musimy mieć świadomość, iż Stary Kontynent prze-
dziela cywilizacyjne pęknięcie. Nie jest to pęknięcie między protestantami i katolikami,
katolikami, i prawosławnymi, czy tym podobne. Narody na zachód od Łaby pogrążone
w dekadencji, cywilizacyjnie przejrzałe, przypominają emerytów pragnących już tylko
w spokoju konsumować owoce swojego niegdysiejszego, pełnego wigoru życia. Narody
Europy Środkowej i Wschodniej, później włączyły się w główny cywilizacyjny nurt, póź-
niej, i w mniejszym stopniu doświadczały jego największych osiągnięć, jednak od chwili
swoich narodzin posiadły doświadczenie niemal nieobecne na zachodzie, doświadczenie
Przedmurza, zderzenia cywilizacji - ostatnim z tych dotkliwych zderzeń było niemal pół-
wieczne panowanie komunizmu. Dziś ta młodsza cywilizacyjnie Europa może być, pytanie
jak długo, Europą prawdziwą. Pamiętajmy jednak, aby sens miało krzyczenie „Europa
dla Europejczyków”, najpierw Europejczycy muszą mięć cokolwiek wartościowego do za-
ofiarowania Europie.

11

You might also like